Dickens Karol SAMOTNIA ROZDZIAŁ I W SĄDZIE KANCLERSKIM Londyn. Jesienna sesja dobiega końca i lord kanclerz sprawiedliwości zasiada na sali rozpraw w Lincoln's Inn. Bezlitosna pogoda listopada. Ulice tak pełne błota, jak gdyby wody dopiero co ustąpiły z powierzchni ziemi i nie byłoby dziwne spotkanie z czterdzieści stóp długim megalozaurem, który niby słoniowata jaszczurka człapie w stronę Holborn Hill. Dym z kominów opada jak drobna, czarna mżawka przemieszana z kłakami sadzy nie mniejszymi niż dorodne płatki śniegu w żałobie — można by sobie wyobrazić — po zgonie słońca. Nie widać wśród błota psów, a konie, opryskane aż po oku* lary, przedstawiają się niewiele lepiej. Pośród ogólnej epidemii złego humoru i drażliwości przechodnie zderzają się parasolami i tracą równowagę u skrzyżowań ulic, gdzie od brzasku dnia (jeżeli takie dnie brzask miewają) dziesiątki tysięcy innych przechodniów ślizgały się i potykały, a placki błota, co w takich miejscach uparcie trzyma się bruku i narasta niczym odsetki składane, kładły się warstwa po warstwie. Wszędzie mgła. Mgła w górze rzeki toczącej tam wody pośród zielonych łąk i wysepek. Mgła w dole rzeki, która omywa tam nadbrzeża portowe i przycumowane okręty, i wszelkiego rodzaju śmiecie wyrzucane przez wielkie i brudne miasto. Mgła nad bagnami Essera i pośród pagórków Kentu. Mgła wpełza do kambuzów barek węglowych, zalega w stoczniach, czepia się olinowania żaglowców, spływa kroplami z burt kutrów i pomniejszych łodzi Mgła snuje się przy kominkach na salach domu starców w Greenwich, mgła wypełnia gardła i nosy jego sędziwych pensjonariuszy. Mgła jest w lulce i cybuchu popołudniowej fajki krewkiego szypra, który odpoczywa w swojej ciasnej kajucie, i mgła niemiłosiernie szczypie palce rąk i nóg jego czeladników — chłopców okrętowych — marznących na pokładzie. Nieliczni ladzie na mostach rzucają spojrzenia za balustradę, na mgłę zalegającą w dole, i sami są wśród mgły, jak gdyby zawieszeni w balonie pomiędzy chmurami. Na ulicach latarnie gazowe połyskujące tu i ówdzie przez mgłę wyglądają tak, jak mogłoby wyglądać słońce, na które patrzy z rozmiękłych pól rolnik albo jego parobek zajęty orką. Prawie wszystkie sklepy są oświetlone o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj, a gaz * zdaje się wiedzieć o tym, gdyż prezentuje się blado, jak gdyby opornie. Chłód tego popołudnia jest najbardziej chłodny, gęsta mgła najbardziej gęsta, pełna błota ulica najbardziej błotnista tam, gdzie wznosi się rogatka Tempie Bar, stara, nieustępliwa zapora i tak stosowna ozdoba progu starej nieustępliwej korporacji prawniczej osiadłej w Tempie. A tuż obok tej rogatki, w Lincoln's Inn, jak gdyby w samym sercu mgły, jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu. Nigdy nie zdoła przyjść mgła dosyć gęsta, nigdy nie zdoła przyjść błotnista mazia wystarczająco głęboka, by wytrzymać porównanie z brodzeniem i błądzeniem po omacku, jakim w obliczu niebios i ziemi popisuje się tego dnia wysoki sąd kanclerski, ów najbardziej szkodliwy z wiekowych grzeszników. W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej jaśnie wielmożny lord kanclerz winien zasiadać tam — jak to się dzieje właśnie — z mgielną aureolą wokół głowy, oprawny w szkarłat szat i draperii swojego podium, zasłuchany w nieskończenie długie przemówienie adwokata o bardzo dużych faworytach i bardzo małym głosie, pogrążony na pozór w kontemplacji latarni na sąsiednim dachu, jakkolwiek nie widać tam obecnie nic oprócz mgły. W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej parę dziesiątków członków palestry uprawnionych do występowania przed wysokim 6ądem kanclerskim winno brnąć niepewnie — jak to się dzieje właśnie — przez jeden z dziesięciu tysięcy etapów nie kończącego się procesu, winno podstawiać nogę jeden drugiemu na śliskiej drodze prejudykatów, brodzić po kolana w formalnościach proceduralnych, tłuc o mur słów głowami w perukach z końskiego włosia lub koziej wełny i z minami najbardziej serio rościć pretensje do słuszności. tak jak mogliby to czynić wytrawni aktorzy. W tego rodzaju popołudnie liczni rzecznicy stron procesowych (kilku z nich odziedziczyło pełnomocnictwo po oljcu, który zbił na nim majątek) — winni — jak to się dzieje właśnie — wypełniać szeregami ławy dla adwokatów — studnię, na której dnie daremnie szukałbyś prawdy — ulokowano między czerwonym stołem sekretarza a jedwabnymi togami sędziów, mając przed sobą rachunki, obciążenia wzajemne, repliki, kontrrepli- ki, nakazy sądowe, zeznania składane na piśmie w miejsce przysięgi, orzeczenia, postanowienia, uwagi zgłaszane do asesorów sądowych, opinie asesorów — całe góry nonsensów niepotrzebnych nikomu a kosztownych. Sala rozpraw tego sądu może tonąć w mroku rozjaśnionym tu i tam blaskiem dogorywających świec, mgła może w niej zalegać tak gęsto, jak gdyby nigdy nie zamierzała ustąpić, witraże w oknach mogą tracić barwy i nie wpuszczać światła dnia do posępnego wnętrza, a niewtajemniczonych z ulicy, co przez oszklone drzwi zaglądają tam nieśmiało, może powstrzymywać od wejścia upiorny wygląd sali oraz jednostajne mamrotanie, które sięga echami sklepienia, a dobywa się z wnęki osłonionego draperiami podium, gdzie lord kanclerz wytrwale spogląda ku latarni bez światła i mgła czepia się peruk na głowach asystujących mu sędziów! Niechaj będzie tak, bo to przecież wysoki sąd kanclerski, który ma w każdym hrabstwie swoje domy w ruinie i leżące odłogiem pola; który ma swojego nieuleczalnie chorego w każdym zakładzie dla obłąkanych, a nieboszczyka na każdym cmentarzu; który ma zrujnowanych powodów i pozwanych, co uganiając się w przydeptanym obuwiu i wytartej odzieży pożyczają i żebrzą u wszelkich możliwych znajomych i znajomych znajomych; który opływającym w dostatki daje moc i przeróżne sposoby nużenia i udręczania mających słuszność po swojej stronie; który tak wyczerpuje pieniądze, cierpliwość, odwagę, nadzieję, tak zaciemnia umysły i łamie charaktery, że pośród praktykujących tam prawników nie znajdzie 8ię człowiek uczciwy, co nie udzieliłby (nie udziela często) przestrogi * ,, Lepiej znosić cierpliwie wszystkie krzywdy, jakie mogą być wam wyrządzane, niźli przyjść tutaj!" Kto znajduje się dziś na sali rozpraw oprócz lorda kanclerza, radcy dworu występującego w rozpatrywanej sprawie, paru radców dworu, którzy nigdy nie występują w żadnej sprawie, oraz wspomnianych wyżej adwokatów wypełniających przeznaczone dla nich ławy? Poniżej sędziowskiego podium zasiada sekretarz w peruce i todze, jest też kilku woźnych, pedli, krzykaczów sądowych, czy jak się tam ich zowie. G wszyscy ziewają, ponieważ sprawa na wokandzie — Jam- dyce przeciwko Jarndyce — była w ciągu długich lat do cna wyciskana i utraciła ostatnie drobiny tego, co może bawić lub interesować. Ilekroć się ją wywołuje, stenografowie, kronikarze sądowi, dziennikarscy reporterzy wychodzą nieodmiennie, a więc i dzisiaj ich miejsca świecą pustkami. W głębi sali obłąkana staruszka w zmiętym kapeluszu na bakier stoi na ławce, by lepiej widzieć kanclerskie sanktuarium ocienione draperiami. Ona jest zawsze na sali rozpraw od początku posiedzenia do końca, gdyż oczekuje jakiegoś niewiadomego sądu i wyroku, co rychło ma zapaść na jej korzyść. Niektórzy twierdzą, iż rzeczywiście jest czy też była stroną w jakimś procesie, ale nikt nie wie nic dokładnie, bo nikt nie troszczy się o to. Obłąkana staruszka zawsze ma przy sobie torebkę ze swoimi dokumentami, jak powiada, wypełnioną rozmaitym śmieciem, składającym się głównie z tekturowych zapałek oraz suszonej lawendy. Wynędzniały więzień doprowadzony pod strażą po raz nie wiedzieć który ma „osobiście odeprzeć ciążące na nim zarzuty", chociaż uczynić tego nigdy nie zdoła, bo, jako ostatni pozostały przy życiu wykonawca któregoś z testamentów, zaplątał się w odpowiedzialność solidarną za jakieś rachunki z opieki, o których, jak powszechnie wiadomo, nic nie mógł wiedzieć. Inny przywiedziony do ruiny powód czy pozwany przyjeżdża od czaBU do czasu z Shropshire, aby zwrócić się do kanclerza w chwili zakończenia dziennej rozprawy, i podejmuje starania w tym kierunku, bo nie może pojąć, że z formalno-prawnego punktu wi- czenia kanclerz nie jest świadomy jego istnienia, jakkolwiek sąd kanclerski systematycznie niszczył go przez ćwierć wieku. Ten człowiek zajmuje dogodne miejsce i ma na oku najwyższego sędziego, aby w momencie, kiedy ów powstanie, zawołać donośnie i z nutą płaczliwej skargi: „Jaśnie wielmożny lordzie!" Nieliczna grupka kancelistów adwokackich i jakichś innych młodych ludzi, którzy znają z widzenia tego powoda czy też pozwanego, ociąga się z wyjściem z sali rozpraw, w nadziei, że wyniknie coś wesołego i bodaj trochę urozmaici przygnębiającą atmosferę pogody pod psem. Sprawa Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się opornie. Ów proces — strach na wróble wśród procesów — tak powikłał się i za 12 gmatwał z biegiem czasu, że nikt pod słońcem nie wie dziś, o co tam naprawdę chodzi. Najmniej rozumieją strony zainteresowane i, jak wiadomo, nie ma dwu związanych z sądem kanclerskim prawników, którzy potrafiliby rozmawiać przez pięć minut na ten temat i nie wyrazić kompletnie różnych zdań co do meritum sprawy. W ciągu lat niezliczone dzieci narodziły się jako strony w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, niezliczeni młodzi zostali stronami na skutek małżeństw, niezliczeni starzy przestali być stronami na skutek zgonów. Dziesiątki osób dowiadywały się z przerażeniem, że są stronami w tej sprawie, chociaż nie miały pojęcia, jak się to stało i dlaczego. Całe rody dziedziczyły po przodkach nienawiści wynikające z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Mały powód czy pozwany, któremu obiecywano konia na biegunach po zapadnięciu wyrokn, dorastał, wchodził w posiadanie prawdziwego konia i żwawym truchtem odjeżdżał w zaświaty. Piękne podopieczne sądu kanclerskiego "więdły kolejno, zostawały matkami i babkami, długi korowód kanclerzy przejmował akta i pozostawiał następcom, legion nazwisk przenosił się z rejestrów sądowych nie gdzie indziej niż do rejestru zgonów, na naszej ziemi zostało zapewne najwyżej troje Jarndyce'ów, od czasu gdy stary Tom Jarndyce, przywiedziony do ostatecznej rozpaczy, w łeb sobie palnął w gospodzie przy Chancery Lane — mimo to wszakże proces Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się wciąż przed sądem lenime i beznadziejnie. Przeszedł nawet stopniowo w sferę kpiny i to zapewne jest jedyną korzyścią, jaka z niego wynikła. Uśmiercił wielu ludzi, lecz zawodowi prawniczemu dał temat do żartów. Figuruje on w sprawozdaniach wszystkich asesorów sądu kanclerskiego, wszyscy kolejni kanclerze brali w nim udział jako rzecznicy tej czy innej strony, w czasach gdy byli adwokatami upoważnionymi do występowania przed tym sądem. W doborowym gronie, przy poobiednim porto w tej lub innej korporacji prawniczej, seniorzy palestry zdobni czerwonymi nosami i dbający o wygodne obuwie opowiadali na ten temat świetne anegdotki. Aplikanci adwokaccy zwykli ostrzyć zawodowy dowcip na niezawodnym procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Poprzedni lord kanclerz znalazł się w kropce, kiedy bowiem znany adwokat, pan Blowers, powiedział, że to czy tamto nastąpi, jeżeli z nieba posypią się kartofle zamiast deszczu, podchwycił: „Albo, mecenasie, wybrnie- 13 B^jakoś z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce". Żart ubawił wszystkich — zwłaszcza woźnych, pedli, krzykaczy sądowych, czy jak się tam ich zowie. Pytanie, jak wiele osób nie związanych z nim bezpośrednio proces Jarndyce przeciwko Jarndyce skalał i znieprawił dotknięciem swoich nieczystych macek, musi pozostać pytaniem bez odpowiedzi. Bezsprzecznie jednak nikt z jego racji nie odniósł korzyści moralnych — nikt, od asesora sądowego, w którego aktach ryzy dokumentów tyczących procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce butwieją wyginając się w przeróżne kształty, do skryby adwokackiego, co pracowicie kopiował dziesiątki tysięcy stron in folio opatrzonych tym nieśmiertelnym nagłówkiem. Stosowanie wybiegów, podstępów, wymyślnych chwytów, odraczanie terminów czy też rozciąganie toku sprawy praktykowane w złej wierze — wszystko to musi wywierać na charaktery ludzkie wpływy nie wiodące ku niczemu dobremu. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce mógł wzmagać skłonność do matactw i wykrętów nawet u chłopców na posyłki, którzy w kancelariach adwokackich wmawiali klientom — nieszczęsnym stronom w tej sprawie — że pan Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam jest w danym dniu wyjątkowo zajęty i aż do wieczora ma umówione spotkania. Ten lub inny kurator masy spadkowej w tym procesie mógł, rzecz jasna, dorobić się pokaźnej fortuny, zarazem jednak musiał utracić zaufanie nawet do rodzonej matki i umocnić w sobie pogardę dla rodzaju ludzkiego. Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam nabierał stopniowo zwyczaju udzielania sobie mglistych obietnic, że gdy wypchnie wreszcie z kancelarii akta procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, zastanowi się nad odwlekaną stale drobną sprawą i pomyśli, co da się zrobić, by Drizzle, potraktowany tak niesprawiedliwie, otrzymał jakieś zadośćuczynienie. Daleko i szeroko ten nieszczęsny proces rozsiewał bierność i zakłamanie w najrozmaitszych ich postaciach, a nawet ci, co z najbardziej zewnętrznych kręgów zła, jakie zatacza, obserwowali jego dzieje, nieustannie napotykali pokusę, aby pozwalać płynąć wolno niedobrym nurtem i wierzyć mętnie, iż skoro świat jest podły, zapewnie nigdy nie miał i nie mógł być inny. A zatem pośród tonących w błocie ulic i w samym sercu mgły spowijającej miasto jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu. — Mecenasie Tangle — odzywa się zaniepokojony cokolwiek długotrwałym popisem krasomówczym tego uczonego w prawie dżentelmena. — Jaśnie wielmożny lordzie? Pan Tangle wie o procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce więcej piż ktokolwiek inny. Słynie tą wiedzą. Jak powiadają, od lat szkolnych nie czytał nigdy nic prócz akt tej sprawy. — Czy zbliża się pan do końca wywodów? — Nie, jaśnie wielmożny lordzie. Za swój obowiązek poczytuję przedstawienie jaśnie wielmożnemu lordowi szeregu dalszych punktów. Taka gładka odpowiedź wyślizguje się z ust uczonego w prawie dżentelmena. — O ile mi wiadomo, jeszcze kilku szanownych członków palestry zamierza wystąpić przed sądem — mówi lord kanclerz z nikłym uśmiechem. Osiemnastu uczonych w prawie kolegów mecenasa Tangle'a podskakuje niby osiemnaście młoteczków w fortepianie, składa osiemnaście ukłonów i opada z powrotem na osiemnaście niewidocznych miejsc. — Rozprawę odraczam i wyznaczam jej kolejny termin od środy za dwa tygodnie — powiada lord kanclerz, gdyż w danym dniu spór toczy się jedynie o koszty, ów skromny pączek na potężnie rozrosłym drzewie procesowego meritum, a więc wcześniej czy później musi się jakoś rozstrzygnąć. Lord kanclerz wstaje, szanowni członkowie palestry wstają, więzień zostaje śpiesznie doprowadzony przed podium, człowiek z Shropshire woła: „Jaśnie wielmożny lordzie!", woźni, pedle, krzykacze, czy jak się tam ich zowie, surowo nakazują ciszę i złym okiem spoglądają na człowieka z Shropshire. — Odnośnie — podejmuje lord kanclerz nadal w kwestii procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce I— młodej dziewczyny... — Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. To młody chłopiec — wyrywa się przedwcześnie pan Tangle. — Odnośnie młodej dziewczyny — powtarza z mocnym naciskiem lord kanclerz — i młodego chłopca... (Pan Tangle jest zdruzgotany) ifplp których poleciłem wezwać na dzień dzisiejszy, a którzy znajdu ją się obecnie w moim gabinecie, porozmawiam z nimi i postaram się zadecydować, czy wskazane będzie wydanie zezwolenia na zamieszkanie tej młodej pary u ich wuja. — Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie — zabiera znów głos pan Tangle. — Ich wuj nie żyje. Lord kanclerz spogląda przez podwójne okulary w papiery. — U dziadka — mówi. — Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. Dziadek także nie żyje. Gwałtowna śmierć. Samobójstwo. W tej chwili wyłania się z mgieł adwokat wyjątkowo małego wzrostu, lecz obdarzony wyjątkowo tubalnym głosem. — Jaśnie wielmożny lord pozwoli? Ja występuję w jego imieniu. To kuzyn spokrewniony w odległym stopniu z młodymi osobami, 0 których mowa. Nie wiem dokładnie, w jak odległym stopniu, ale na pewno spokrewniony. Wypowiedziawszy to grobowo grzmiącym basem, który budzi donośne echa pod sklepieniem, adwokat wyjątkowo niskiego wzrostu znika wśród mgły i nie wiadomo o nim nic więcej. Wszyscy kierują wzrok w jego stronę. Nikt dostrzec go nie może. — Porozmawiam z tymi młodymi ludźmi — powtarza lord kanclerz — i postaram się rozstrzygnąć kwestię ich zamieszkania u kuzyna. Decyzję ogłoszę jutro przed wywołaniem pierwszej sprawy na wokandzie. Kanclerz zaczyna składać ukłon ławom zajętym przez palestrę, gdy przed podium zostaje doprowadzony więzień. Z jego stawiennictwa nie może wyniknąć nic prócz powrotu do więzienia, więc następuje to rychło. Człowiek z Shropshire woła ponownie: „Jaśnie wielmożny lordzie!", lecz kanclerz, nieświadom formalnie jego obecności, w porę opuszcza salę rozpraw. Wychodzą również wszyscy inni. Kanceliści nabijają papierami całą baterię granatowych worków 1 wynoszą ją, obłąkana drobna staruszka zabiera swoje dokumenty, opustoszały sąd zostaje na klucz zamknięty. Gdyby dało się tam zamknąć wszystkie niesprawiedliwości, jakie ów sąd popełnił, a także wszystkie wyrządzone przezeń krzywdy, by następnie spalić tę całość na ogromnym stosie pogrzebowym, lepiej byłoby dla wszystkich stron zainteresowanych — nie tylko stron w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. ROZDZIAŁ II W WIELKIM ŚWIECIE W owo deszczowe i błotniste popołudnie ograniczymy się do pobieżnego rzutu oka w stronę wielkiego świata. Nie jest on aż tak inny niż sąd kanclerski, by nie uchodziło prześliznąć się gładko z jednego prosto w drugi. Zarówno wielki świat, jak sąd kanclerski należą do instytucji ugruntowanych przeszłością i tradycją — to jak gdyby zaspany Rip Van Winkle, co przez długie lata burzliwej pogody roił dziwaczne marzenia senne, albo śpiąca królewna, którą musi zbudzić błędny rycerz, kiedy w kuchni wszystkie zatrzymane rożny poczną obracać się w nadprzyrodzony sposób. To niezbyt rozległy świat — drobny punkcik nawet w porównaniu z naszą ziemią, posiadającą przecież swoje granice, o czym każda książęca wysokość przekona się łatwo, jeżeli odbędzie podróż dookoła świata i wróci na to samo pogranicze pustki. Ów świat ma swoje określone miejsce, zawiera wiele dobra i są w nim liczni ludzie zacni i sprawiedliwi. Całe jego do zasadza się na tym, że stanowi świat zbyt troskliwie i szczelnie owinięty w pakuły lub watę, wobec czego nie może słyszeć pędu większych światów ani też widzieć ich obrotów wokół słońca. Ów świat przypomina ślepy zaułek, a rozwój jego bywa niekiedy chorobliwy z racji niedostatku świeżego powietrza. Lady Dedlock wróciła właśnie do swojego domu w stolicy, aby spędzić tam niewiele dni poprzedzających wyjazd do Paryża, gdzie jaśnie pani zamierza pozostać kilka tygodni, po których upływie dalsze jej plany są nieznane. Taką wiadomość ku pokrzepieniu paryżan zamieściła dziennikarska kronika towarzyska, która zna się na wszystkim, co tyczy wielkiego świata. Znajomość spraw tyozących innych światów byłaby, oczywiście, w złym tonie. Uprzednio lady Dedlock przebywała w rezydencji, którą w rozmowach z osobami bliskimi nazywa swoją „sadybą" w hrabstwie Lincoln. W hrabstwie Lincoln [wody wystąpiły z brzegów. Łuk mostu w parku został przez nie pod- ■yty i obalony. Okoliczna nizina przedstawia pół mili szerokie, zastałe rozlewisko rzeczne o powierzchni sieczonej nieustannie kroplami deszczu i zamiast wysp usianej tu i ówdzie melancholijnymi drzewami. „Sadyba" lady Dedlock wygląda też nader ponuro. Przez wiele dni i nocy pogoda była tak okropna, że drzewa wydają się prze-; miękłe do rdzenia, a przytłumionym ciosom siekiery gajowego, który podkrzesuje gałęzie, nie towarzyszą zwyczajne w podobnych przypadkach odgłosy. Zmoknięty jeleń czmyha raz po raz z rozrastających się wciąż ruchomych grzęzawisk. W wilgotnym powietrzu traci swą ostrość huk wystrzału z dubeltówki, a dym prochowy ciągnie leniwą smugą ku ukoronowanym kępami drzew pagórkom, które stanowią tło dla strug padającego wciąż deszczu. Widok z okna pokoju lady Dedlock to na przemian albo krajobraz w ołowianych tonach, albo też czerń godna tuszu. Jak dzień długi woda deszczowa przepełnia wazy zdobiące taras przed domem, nocami zaś ciężkie krople stukają nieustannie — puk, puk, puk — o bruk z szerokich płyt kamiennych, który z dawien dawna nosi nazwę Chodnik Widma. W niedzielę mały kościółek w parku jest zatęchły, drewno kazalnicy zdaje się pokrywać kroplami zimnego potu, a całe wnętrze wypełnia woń i posmak ^starodawnych Dedlocków spoczywających w grobach. Pewnego dnia o świcie jaśnie pani, która jest bezdzietna, spojrzała z okna swojego buduaru w stronę domku gajowego i utraciła resztki pogody ducha, gdy zobaczyła odblask ognia na drobnych szybkach, dym nad kominem oraz ścigane przez kobietę dziecko, które wybiegło w deszcz na spotkanie okutanego w połyskujący wilgocią płaszcz mężczyzny, co mijał właśnie bramę. Lady Dedlock mawiała później, iż „na śmierć się zanudziła". A zatem jaśnie pani wyjechała ze swojej sadyby w hrabstwie Lin- coln pozostawiwszy ją ulewie i wronom, i królikom, jeleniowi, kuropatwom i bażantom. Portrety zmarłych i pogrzebanych Dedlocków zdawały się zapadać smętnie w wilgotne mury, gdy ochmistrzyni wędrując z jednej starej komnaty do drugiej zamykała kolejno okiennice. Kiedy pojawią się znowu? Tego nie potrafiła jeszcze przewidzieć dziennikarska kronika towarzyska, która niby złośliwy chochlik Bp jest wszechwiedząca w sprawach teraźniejszości i przeszłości, ale o sprawach przyszłych nic rzec nie zdoła. Sir Leicester Dedlock to tylko baronet, ale nie ma dostojniejszeao niz on baroneta. Jego ród jest równie stary, jak okoliczne wzgórza lecz meskonczenie bardziej szacowny niż one. Baronet hołduje za' sadniczemu poglądowi, że świat poradziłby sobie jakoś bez wzgórz lecz niezawodnie zmarniałby bez Dedlocków. Sądzi także, iż przyroda to raczej niezły pomysł (być może wulgarna nieco, jeżeli nie okolona parkowym murem), lecz pomysł, którego wykonanie zależy jedynie od znamienitych rodów osiadłych na wsi. To dżentelmen o nad wy- raz wrażliwym sumieniu, pełen odrazy do wszystkiego, co niskie lub podłe, gotów raczej ponieść w każdej chwili najbardziej wymyślną śmierć niż dopuścić do sytuacji, w której jego nieskazitelność mogłaby zostać zakwestionowana w najmniejszym bodaj stopniu. To człowiek honoru, uparty, godny zaufania, mężny, ulegający niezliczonym przesądom i absolutnie pozbawiony zdrowego rozsądku. Sir Leicester jest o dobre dwadziecia lat starszy od małżonki. Na zawsze pozostawił za sobą sześćdziesiąty piąty rok życia, sześćdziesiąty szósty, może nawet sześćdziesiąty siódmy. Od czasu do czasu trafiają mu się ataki podagry, a jego chód bywa zazwyczaj dosyć sztywny. Ma przyprószone siwizną włosy oraz faworyty, a że zwykł nosić piękną koszulę z gorsem w zakładki, śnieżnobiałą kamizelkę i granatowy surdut zapięty na wszystkie błyszczące guziki, prezentuje się doskonale. Jest ceremonialny, godny i przy wszelkich okazjach niebywale uprzejmy dla jaśnie pani, której osobisty urok szacuje nader wysoko. Ta galanteria wobec lady Dedlock — nie zmieniona od czasów, gdy sir Leicester starał się o jej rękę — stanowi chyba jedyny jego romantyczny kaprys. Baronet ożenił się naprawdę z miłości. Do dziś krążą nawet po- głoski, iż jaśnie pani nie ma żadnej rodziny, jednakże sir Leicester ma jej przecież tak wiele, że stanowczo obejdzie się bez dodatkowej. Za to jego oblubienica miała urodę, dumę, wielkie ambicje, śmiałość decyzji i rozum w ilościach zdolnych zaćmić cały legion dam najszla- chetniej urodzonych. Cechy te pomnożone o bogactwo i znamienitą pozycję wyniosły ją szybko, toteż od lat lady Dedlock stanowi ośrodek zainteresowań dziennikarskiej kroniki towarzyskiej | zajmuje naj- wynioślejsze miejsce na wierzchołku towarzyskiego drzewa. Każdv wie — albo przynajmniej powinien do dziś wiedzieć, bo mówi się na ten temat wystarczająco często — jak Aleksander płakał, gdy zabrakło mu świata do podbojów. Natomiast lady Dedlock dokonawszy podboju swojego świata popadła w nastrój punktu nie topliwości, lecz zamarzania. Trofea jej zwycięstw to chłodne opanowanie, niezmącony spokój, pełna zniechęcenia równowaga ducha. Jaśnie pani ma doskonałe maniery. Gdyby jutro miała być żywcem uniesiona do niebios, wstąpiłaby tam bez widocznych objawów radości. Zachowała dotąd urodę — nie wiośnianą zapewne, ale z pewnością jeszcze nie jesienną. Jej twarz — raczej ładna niegdyś niż piękna — zyskała z biegiem lat bardziej klasyczne rysy dzięki wyrazowi, jaki daje przynależność do wielkiego świata. Sylwetkę ma wytworną i sprawia wrażenie wysokiej. Nie znaczy to, że jest wysoka, ale jak powtarza często jaśnie wielmożny Bob Stables, „wszystkie jej szczegóły są pokazane możliwie najokazalej". Ten sam wysoki autorytet twierdzi, iż lady Dedlock jest wypielęgnowana bez zarzutu, i dodaje (zwłaszcza gdy mowa o jej włosach), że „w całej stadninie nie ma kobiety tak wymuskanej zgrzebłem". A zatem lady Dedlock wraz z wszystkimi jej doskonałościami opuściła sadybę w hrabstwie Lincoln i tropiona zawzięcie przez dziennikarską kronikę towarzyską, wróciła do swojego domu w stolicy, aby spędzić tam niewiele dni poprzedzających wyjazd do Paryża, gdzie jaśnie pani zamierza pozostać kilka tygodni, po których, upływie dalsze jej plany są nieznane. I w owo posępne i błotniste popołudnie do jej domu w stolicy przybywa staromodny dżentelmen w podeszłym wieku, rzecznik stron i uprawniony do występowania przed wysokim sądem kanclerskim, a zarazem adwokat piastujący godność doradcy prawnego Dedlocków, który w swojej kancelarii przechowuje tak liczne żelazne kasety opatrzone owym nazwiskiem, jak gdyby baronet był monetą nieustannie przerzucaną kuglarskim kunsztem od jednej z owych kaset do drugiej. Lokaj w pudrowanej peruce wiedzie sędziwego dżentelmena przed oblicze jaśnie pani poprzez hall i reprezentacyjne schody, i korytarz, i liczne pokoje wielce ożywione w ciągu sezonu, ale nader ponure, gdy sezon minie — poprzez to, co w oczach przybysza wygląda na krainę z baśni, lecz dla stałego mieszkańca jest pustynią. Dżentelmen w podeszłym wieku jest zaniedbany na pozór i ubrany 9.9. skromnie, uchodzi wszakże za człowieka bardzo bogatego, który dorobił się znacznie sporządzając arystokratyczne intercyzy przedślubne oraz arystokratyczne testamenty. Spowija go skryty nimb zaufania wielkich rodów i rzeczywiście jest niemą skarbnicą tego zaufania. Bywają dostojne mauzolea tkwiące od stuleci na ustronnych parkowych polanach, pośród rozrosłych bujnie drzew i krzewów, być może jednak żadne z nich nie kryje tylu arystokratycznych tajemnic, ile ów pan Tulkinghorn obnosi w swojej piersi pośród żywych ludzi. Zalicza się on do tak zwanej starej szkoły, co oznacza zazwyczaj każdą szkołę, która od początku nie była młoda, a więc nosi zawsze krótkie spodnie związane wstążkami pod kolanem oraz pończochy lub sztylpy. Szczególna cecha jego czarnych ubiorów i czarnych pończoch polega na tym, że — jedwabne czy wełniane — nie błyszczą nigdy. Matowy, mało widoczny, niewrażliwy na jakikolwiek odblask światła jego strój jest taki właśnie jak on sam. Pan Tulkinghorn nie rozmawia nigdy, jeżeli ktoś nie zwraca się doń o poradę prawną. Czasami widuje się go, gdy milczący, lecz swobodny i nieskrępowany zajmuje skromne miejsca przy obiadowych stołach w takiej czy innej wspaniałej rezydencji wiejskiej albo zasiada niedaleko drzwi w salonach, o których dziennikarska kronika towarzyska miewa wiele do powiedzenia. Znają go tam wszyscy, a połowa Izby Lordów przystaje obok niego, by rzucić: „Witam, panie mecenasie! Jak się pan miewa?" On przyjmuje z powagą takie pozdrowienia i ukrywa je tam, gdzie spoczywa cała reszta jego wiedzy. Sir Leicester Dedlock bawi właśnie w apartamentach jaśnie pani i rad widzi pana Tulkinghorna. Towarzyszy mecenasowi atmosfera praw nabytych z tytułu zasiedzenia miła zawsze baronetowi, który poczytuje ją za rodzaj hołdu składanego sobie. Podobny hołd widzi również w ubiorze mecenasa, a więc podoba mu się i ów ubiór. Jest poprawny, budzący szacunek, a zarazem ma w sobie coś z liberii dworaka. Przywodzi na myśl jak gdyby ochmistrza prawnych tajemnic Dedlocków czy też szafarza sprawującego pieczę nad ich prawną piwnicą. Czy pan Tulkinghorn zdaje sobie z tego sprawę? Może tak być, może też nie być, lecz w każdym razie warto zwrócić uwagę na szczególny objaw, który daje o sobie znać we wszystkim kwestiach związanych z lady Dedlock jako osobistością przynależną do swojej kasty lub raczej jedną z grona przywódców i reprezentantów tego małego światka. Jaśnie pani uważa się za istotę nieprzeniknioną, która przebywa poza zasięgiem zwyczajnych śmiertelników, a gdy patrzy na własne odbicie w lustrzanej tafli, rzeczywiście na taką wygląda. Jednakże każda obracająca się wokół niej, najmniejsza bodaj gwiazdka — od własnej panny służącej do dyrektora Opery Włoskiej — zna na wskroś słabostki, uprzedzenia, wybryki, ambicje oraz kaprysy jaśnie pani i potrafi stosować się w życiu do proporcji jej duchowej postaci oszacowanej nie mniej dokładnie niż fizyczna przy braniu miary przez krawczynię. Jest może nowy ubiór, nowy obyczaj towarzyski* nowy śpiewak, tancerz, klejnot o nowym kształcie, nowy karzeł lub olbrzym, nowa kaplica, cokolwiek nowego, co należy wprowadzić w modę? Dziesiątki uniżonych ludzi rozmaitej profesji, których lady Dedlock nie podejrzewa o nic więcej niż płaszczenie się przed, jej osobą, wiedzą doskonale, jak kierować jaśnie panią niby niemowlęciem, niańczą ustawicznie jaśnie panią i wiodą, dokąd im się spodoba, ją oraz całą trzódkę, udając przebiegle, iż z pokorą i głębokim szacunkiem podążają jej śladem. Ludzie ci potrafią wziąć na hak tylka jedną osobę, a uprowadzić całą resztę tak, jak w swoim czasie Lemuel Gulliver uprowadził wspaniałą flotę lilipuciego monarchy. „Jeżeli drogi pan chce trafić do naszych ludzi — mawiają Blaze i Sparkle, jubilerzy, obejmując pojęciem cnasi ludzie* lady Dedlock oraz całą resztę jej światka — musi drogi pan pamiętać, że to nieprzeciętna klientela. Naszych ludzi trzeba ugodzić w najsłabsze miejsce, a ich. najsłabsze miejsce jest takie to a takie". „Skoro* życzą sobie panowie* by ten towar poszedł — powiadają zaprzyjaźnionym fabrykantom kupcy bła%v atni Sheen i Gloss — muszą panowie zwrócić się do nas,, bo my wiemy dokładnie, jak postępować z wielkim światem, więc- potrafimy ten towar wprowadzić w modę". „Jeżeli drogi pan chce, aby ten druk trafił na stoły moich wysoko postawionych znajomych,, lub aby ten karzeł czy olbrzym znalazł drogę do domów moich wysoko postawionych znajomych, albo by to widowisko zyskało poparcie- moich wysoko postawionych znajomych, winien drogi pan polegać na mnie, jeśli łaska, gdyż zdążyłem przestudiować czołowe osobistości wielkiego świata i nie schlebiając sobie mogę twierdzić, że łatwo owijam je wokół małego palca" — mówi księgarz Sladdery, a że jest. człowiekiem uczciwym, bynajmniej nie przesadza. Wobec tego pan Tulkinghorn może oczywiście nie wiedzieć, co w danej chwili dzieje się w umysłach Dedlocków, lecz równie dobrze może wiedzieć dokładnie. — Sprawa mojej małżonki znalazła się znowu przed lordem kanclerzem? Prawda, mecenasie? — mówi sir Leicester podając rękę panu Tulkinghornowi. — Tak. Dziś była rozpatrywana raz jeszcze —- odpowiada prawnik i składa dyskretny ukłon jaśnie pani, która spoczywa na sofie w pobliżu kominka i twarz przesłania wachlarzem. — Nie warto oczywiście pytać, czy zaszło coś godnego uwagi — odzywa się lady Dedlock tonem licującym z posępnym nastrojem spowijającym jej sadybę w hrabstwie Lincoln. — Istotnie nic, co można by nazwać czymś godnym uwagi, nie nastąpiło dzisiaj -— przynaje pan Tulkinghorn. — I nigdy nie nastąpi — dorzuca jaśnie pani. Sir Leicester nie ma zastrzeżeń wobec nieskończenie długiego procesu przed sądem kanclerskim. Widzi w nim zjawisko powolne, kosztowne, brytyjskie, wysoce konstytucyjne. Nie ma też żywotnego interesu w owym procesie, w którym uczestnictwo stanowiło jedyny posag, jaki wniosła mu małżonka. Odczuwa nawet mętnie, że dla jego nazwiska — nazwiska Dedlock — udział w sprawie sądowej bez miejsca w jej tytule to przygoda raczej zabawna. Ponadto mniema, że sąd kanclerski — mimo niejakich opóźnień w wymiarze sprawiedliwości i drobnego zamętu, jaki nieraz powodnje — jest czymś, co wraz z różnorodnością innych „czymsiów" zostało wynalezione przez człowieczą mądrość gwoli wiecznego (w ludzkim pojęciu) ugruntowania stanu wszechrzeczy. Wobec tego wyznaje niezachwiany pogląd, że popieranie własnym autorytetem jakichkolwiek utyskiwań na sąd kanclerski mogłoby zachęcić taką czy inną osobę niskiego stanu do wszczęcia gdzieś jakiegoś buntu tak, jak postąpił ongi Wat Tyler. — Do akt sprawy zostało włączonych parę nowych dokumentów, które są krótkie, ponieważ więc mam zwyczaj informować o wszelkich szczegółach swoich klientów, a dowiedziałem się, że łaskawa pani wyjeżdża do Paryża, pozwoliłem sobie przynieść do wglądu ich odpisy — podejmuje pan Tulkinghorn, człowiek ostrożny, który woli zawsze być zabezpieczony. Prawdę mówiąc, sir Leicester również wybiera się do Paryża, ale dziennikarską kronikę towarzyską interesują wyłącznie poruszenia lady Dedlock. Adwokat dobywa swoje papiery, prosi, by wolno mu było rozpostrzeć je na filigranowym stoliczku — złocistym cacku stojącym przed jaśnie panią — nakłada okulary i zaczyna czytać przy świetle ocienionej abażurem lampy. — „Sąd Kanclerski. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce..." Jaśnie pani przerywa mu niecierpliwą prośbą o pomijanie tylu ile można formalnych okropności. Pan Tulkinghorn spogląda ku niej znad okularów i zaczyna znów czytać nieco niżej. Lady Dedlock jest roztargniona i lekceważąca, nie zaszczyca go uwagą. Sir Leicester siedzi w ogromnym fotelu przed ogniem i z przyjemnością zdaje się słuchać prawniczych powtórzeń i rozwlekłości, które uważa za część składową narodowych murów obronnych. Tak się składa, że ogień dogrzewa mocno w miejscu, które zajmuje jaśnie pani, a jej wachlarz — najpiękniejszy z pięknych — jest bezcenny co prawda, lecz mały. Zmieniając pozycję jaśnie pani obejmuje wzrokiem papiery rozpostarte na stoliczku, przygląda im się z bliska i z jeszcze bardziej bliska, następnie zaś pyta z dziwnym ożywieniem: — Kto sporządzał te odpisy? Adwokat urywa raptownie, zdumiony zainteresowaniem lady Dedlock oraz niezwyczajnym tonem jej głosu. — To, jak mówicie wy, adwokaci, prawniczy charakter pisma. Prawda? — podejmuje jaśnie pani i bawiąc się wachlarzem spogląda prosto w twarz starszego pana na swój lekceważąco obojętny sposób. — Czy ja wiem? ||g mówi pan Tulkinghorn i uważniej przypatruje się papierom. — Chyba niezupełnie, proszę łaskawej pani. Myślę, że prawniczy charakter pisma został ukształtowany w długi czas po wyrobieniu ręki. Czemu pani raczy pytać o to? — Chciałam rozproszyć czymkolwiek monotonię nie do zniesienia. Słucham Proszę czytać dalej. Pan Tulknighorn czyta dalej. W pokoju robi się coraz goręcej, jaśnie pani przesłania twarz wachlarzem. Sir Leicester zapada w drzemkę i po chwili przebudzony gwałtownie woła: — Co? Co pan powiada? — Powiadam, iż obawiam się, że lady Dedlock zaniemogła — mówi adwokat, który zdążył już pośpiesznie wstać z krzesła. — Słabo mi — szepce jaśnie pani pobielałymi wargi. — To pewno nic, lecz przypomina tchnienie śmierci. Proszę nie mówić do mnie, ale zadzwonić na służbę. Chcę do swojej sypialni. Pan Tulkinghorn wycofuje się do sąsiedniego pokoju, dychać brzęczenie dzwonków, szuranie stóp, odgłos kroków. Wreszcie lokaj w pudrowanej peruce prosi pana mecenasa, by zechciał wrócić. — Już jej lepiej [. —- mówi sir Leicester i gestem ręki daje znak adwokatowi, by usiadł i tylko jemu czytał dalej. — Doprawdy, jestem przerażony. Nie zdarzyło się dotąd, by moja małżonka zemdlała. Ale, mecenasie, pogoda jest okropna, a lady Dedlock na śmierć zanudziła się w naszej sadybie w hrabstwie Lincoln. ROZDZIAŁ III ROZWÓJ WYDARZEŃ Mam wiele trudności z rozpoczęciem swojego wkładu do tych kart, bo wiem, że nie jestem mądra. Zawsze wiedziałam o tym. Pamiętam, że gdy byłam zupełnia mała i zostawałam sam na sam z moją lalką, mawiałam nieraz: „Słuchaj, Laluniu! Wiesz doskonale, że nie jestem mądra, więc musisz być dla mnie dobra, kochanie, i bardzo wyrozumiała". Wobec tego lalka o pięknej cerze i różanych wargach siedziała rozparta w dużym fotelu i wpatrywała się we mnie (albo raczej w nic określonego), a ja szyjąc pracowicie powierzałam jej wszelkie osobiste sekrety. Poczciwa, stara lalka! Byłam tak nieśmiała, że prawie nigdy nie otwierałam ust ■—' nigdy zaś serca — wobec kogokolwiek innego! Niemal ze łzami myślę teraz o niezmiernej uldze, jaką odczuwałam, gdy wróciwszy ze szkoły do domu, biegłam na piętro do swojego pokoju i mówiłam: „Najdroższa, wierna Laluniu! Wiedziałam, że będziesz czekać na mnie!" Później siadałam na podłodze, opierałam głowę o poręcz fotela lalki i opowiadałam jej wszystko, na co zwróciłam uwagę od chwili naszego rozstania. Zawsze byłam spostrzegawcza — nie bystra, nic podobnego! Ale zwracałam uwagę na wszystko, co się wokół mnie dzieje, i gorąco pragnęłam, abym mogła rozumieć to lepiej. Bo dobre rozumienie nie stanowiło nigdy mojej mocnej strony. Czasami odnosiłam wrażenie, że staję się bystrzejsza, jeżeli kocham kogoś szczerze i mocno. Ale nawet to wynikało zapewne tylko z dobrego mniemania o sobie. Odkąd pamięcią sięgnę, wychowywała mnie chrzestna matka — łuby jakąś księżniczkę z baśni, z tą chyba różnicą, że ja nie byłam piękna ani czarująca. Chrzestna matka — czy też osoba, którą znałam jako chrzestną matkę — była dobra, naprawdę bardzo dobra! Trzy razy chodziła do kościoła każdej niedzieli, we wtorki i piątki bvwała tam na porannych modłach, a kazań słuchała zawsze, ilekroć je wygłaszano, nie opuszczała ich nigdy. Była też urodziwa i (jak myślałam wówczas) przypominałaby chyba anioła, gdyby uśmiechała się niekiedy; tylko że nie uśmiechała się z zasady. Zawsze miała minę pochmurną i bardzo serio. Sądziłam wtedy, iż sama jest tak niezmiernie dobra, że zło innych ludzi każe jej chmurzyć się i gniewać przez całe życie. Czułam się bardzo inna niż ona (biorąc nawet pod uwagę naturalne różnice między kobietą a dzieckiem), marna, płocha, bez wartości, nigdy więc nie potrafiłam być swobodna w obecności chrzestnej matki. Nie potrafiłam również kochać jej tak, jak życzyłabym sobie. Z prawdziwym żalem przemysliwałam często, że jestem niegodna aż tak dobrej opiekunki, być może jednak potrafię zdobyć się kiedyś na lepsze serce. Wiele razy rozmawiałam na ten temat z moją poczciwą, starą lalką, lecz mimo wszystko nie kochałam chrzestnej matki tak, jak powinnam i jak kochałabym ją niewątpliwie, gdybym była lepszą dziewczynką. Z tej racji stawałam się jeszcze bardziej nieśmiała i zamknięta w sobie, niż byłam z natury, i musiałam poprzestawać na Laluni jako jedynej przyjaciółce, w której towarzystwie czułam się swobodnie. No i, gdy byłam jeszcze bardzo mała, zaszło coś, co tym mocniej ugruntowało ów stan rzeczy. Nigdy nie słyszałam, by mówiono coś o mojej mamie. Nie wspominano również o tatusiu, ale mamą interesowałam się nierównie więcej. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek nosiła żałobę. Nikt nigdy nie pokazał mi grobu mamy ani nie mówił, gdzie się ten grób znajduje. Nie nauczono mnie też modlić się za żadnych krewnych z wyjątkiem wspomnianej już chrzestnej matki. Temat, zaprzątający moje myśli, usiłowałam nieraz poruszyć z panią Rachelą, naszą jedyną służącą, gdy ta kobieta, również bardzo dobra i dla mnie surowa, zabierała świecę ułożywszy mnie do łóżka. Ale pani Rachela odpowiadała tylko: „Dobrej nocy, Estero", wychodziła z pokoju i pozostawiała mnie samą. W szkole, do której chodziłam jako dzienna pensjonarka, uczyło 6ię siedem dziewczynek. Mówiły o mnie „mała Estera Summerson", ale żadnej z nich nie odwiedzałam w domu. Co prawda wszystkie były starsze niz ja — znacznie starsze — lecz dzieliła nas nie tylko różnica wieku i fakt, że koleżanki przewyższały mnie bystrością i wie- działy o wiele więcej. Pamiętam doskonale, że podczas mójego pierwszego tygodnia w szkole jedna z nich zaprosiła mnie do domu, na skromne przyjęcie dla dzieci. Nie posiadałam się z radości, ale chrzestna matka podziękowała w moim imieniu oficjalnym listem i do koleżanki nie poszłam. Nigdzie nie bywałam. Nigdy. Nadeszły moje urodziny. W szkole obchodzono wszystkie podobne okazje, ale nie moje urodziny. W domach —■ o czym wiedziałam z rozmów pomiędzy dziewczynkami — spotykano wesoło takie rocznice innych koleżanek, ale nie moje. W naszym domu moje urodziny bywały zawsze dniem najsmutniejszym w ciągu roku. Jak wspomniałam już, odnosiłam czasami wrażenie, że staję się bystrzejsza (jeżeli oczywiście nie zwodzi mnie dobre mniemanie o sobie, bo mogę przecież być szalenie zarozumiała, chociaż nie zdaję sobie z tego sprawy i chyba naprawdę nie jestem), kiedy kocham kogoś szczerze i mocno. Z usposobienia jestem bardzo uczuciowa i być może dziś jeszcze odczuwałabym ból zadany mi wówczas, gdyby tak zranić można więcej razy niż jeden. Po kolacji chrzestna matka i ja siedziałyśmy przy stole przed kominkiem. Zegar tykał, ogień huczał i od nie wiedzieć jak dawna nie było słychać żadnych innych odgłosów w pokoju i w całym domu. Tak się złożyło, że podniosłam wzrok znad szycia, lękliwie spojrzałam przez stół ku chrzestnej matce i w jej posępnej twarzy wyczytałam: „Lepiej, o wiele lepiej byłoby, mała Estero, abyś nie obchodziła urodzin, abyś wcale na ten świat nie przyszła". Nagle zalałam się łzami i rozpoczęłam głosem przerywanym łkaniem: Najdroższa chrzestna matko! Proszę, błagam, powiedz, czy moja mama umarła w dniu, kiedy ja się urodziłam? — Nie — odparła. — O nic więcej nie pytaj, moje dziecko. — Proszę, błagam, powiedz mi coś o niej, chrzestna matko. Powiedz dziś! Zaraz! Co ja jej złego zrobiłam? Jak ją utraciłam? Czemu jestem taka różna od innych dzieci i dlaczego, kochana chrzestna matko, ma to być moja wina? Nie! Nie! Nie odchodź, proszę! Porozmawiaj ze mną. Byłam przerażona i pełna rozpaczy, więc klęcząc przed chrzestną matką czepiałam się jej sukni. — Pozwól mi odejść — powtarzała raz po raz, lecz nadal stała na miejscu. Jej posępna twarz miała nade mną taką władzę, że oprzytomniałam, nim minął mój żałosny wybuch. Uniosłam drobną, rozdygotaną dłoń, by jej rękę pochwycić czy też żebrać zmiłowania tak gorąco, jak stać mnie na to było, ale pohamowałam się i dłoń złożyłam na roztrzepotanym sercu. Chrzestna matka dźwignęła mnie i zasiadłszy w fotelu ustawiła przed sobą. Jeszcze dziś widzę jej ściągnięte surowo brwi i zwrócony ku mnie palec. — Twoja matka, Estero — odezwała się głuchym, lodowatym tonem-^- jest twoją hańbą, a ty byłaś jej hańbą. Wkrótce nadejdzie czas, gdy zrozumiesz to lepiej, a zarazem odczujesz tak, jak potrafi odczuwać jedynie kobieta. Ja wybaczyłam jej zło, jakie mi wyrządziła — mówiła dalej, lecz twarz jej nie złagodniała — i na ten temat nie rzeknę nic więcej, chociaż była to krzywda gorsza, niż zdołasz zrozumieć, niż zdoła zrozumieć ktokolwiek oprócz mnie, pokrzywdzonej. A ty, nieszczęsne dziecię, osierocone i okryte hańbą już przed pierwszą żałosną rocznicą urodzin, módl się dzień po dniu, by grzechy innych nie spadły na twoją głowę, jak to jest napisane w Biblii. Zapomnij o matce i pozwól, aby zapomnieli o niej wszyscy, gdyż to, biedne dziecko, będzie dla ciebie największą łaską. A teraz idź sobie! Kiedy jednak zmrożona i pełna grozy poruszyłam się chcąc odejść, chrzestna matka zatrzymała mnie, by dodać jeszcze: — Pokora, samozaparcie, skrzętna praca oto właściwe przysposobienie do życia, rozpoczętego w tak ponurym cieniu. Jesteś, Estero, różna od innych dzieci, ponieważ przyszłaś na świat odmiennie niż one, w niepospolitym grzechu i pod znakiem gniewu. Musisz znajdować się na uboczu. Poszłam na piętro do swojego pokoju, gdzie dowlokłam się do łóżka. Wilgotnym od łez policzkiem przylgnęłam do policzka lalki i obejmując czule tę moją jedyną powiernicę, płaczem ukołysałam się do snu. Nie stać mnie było na zrozumienie przyczyn moich trosk, ale zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie stanowiłam radości niczyjego serca i dla nikogo w świecie nie byłam tym, czym dla mnie jest Lalunia. Mój Boże! Ileż czasu spędzałyśmy później razem! Jak często powtarzałam lalce historię tamtych moich urodzin i zwierzałam się jej, że zrobię, co w mojej mocy, aby okupić grzech, z jakim na świat przy- - Łzłam, oraz winę, do której poczuwałam się i nie poczuwałam zara- Łem. Obiecywałam, że dorastając nie pożałuję starań, aby być praco- Iwitą, zadowoloną z życia, pełną dobroci, aby świadczyć dobre uczynki i zyskiwać bodaj trochę ludzkiej miłości, jeżeli okaże się to moż- liwe. Chyba nie pobłażam sobie zbytnio, kiedy wylewam łzy wspominając tamte czasy? Jestem zadowolona z życia, jestem bardzo pogodna, lecz nie potrafię nie dopuścić łez do oczu. W porządku! Otarłam je już i mogę znów przystąpić do pisania. Po tamtych urodzinach jeszcze mocniej odczuwałam dystans pomiędzy mną a chrzestną matką i tym wyraźniej uprzytamniałam sobie, że w jej domu zapełniam miejsce, które winno być próżne. W głębi serca odczuwałam dla niej wdzięczność, bardziej niż kiedykolwiek gorącą, ale zbliżenie się do chrzestnej matki było dla mnie coraz trudniejsze i trudniejsze. Podobne uczucia budziły we mnie koleżanki szkolne i pani Rachela, wdowa, i jej córka, która co dwa tygodnie odwiedzała bardzo dumną z niej matkę! Byłam cicha, potulna, zamknięta w sobie i starałam się skrzętnie pracować. W pewne słoneczne popołudnie, gdy wracając ze szkoły z książkami oraz teczką na rysunki obserwowałam długi cień, co sunął u mojego boku, przyszłam do domu i, jak zwykle, usiłowałam wśliznąć się niepostrzeżenie na piętro i do mojego pokoju. Ale chrzestna matka uchyliła drzwi na parterze i zawołała mnie do saloniku, gdzie — rzecz zupełnie niezwykła! ---zastałam nie tylko ją, lecz również kogoś obcego. Był to ubrany w czerń zażywny dżentelmen, wyglądający na ważną osobistość. Miał biały halsztuk, duże złote pieczątki przy dewizce zegarka, okulary w złotej oprawie i również złoty sygnet na małym palcu. — To ona — szepnęła chrzestna matka i wnet dodała Maturalnym już chłodnym i surowym głosem: — To jest Estera, proszę pana. Nieznajomy nałożył okulary i przyjrzawszy mi się powiedział: — Zbliż się, moje dziecko. Podał mi rękę, poprosił, abym zdjęła kapturek, a gdy go posłuchałam, wymamrotał spoglądając wciąż na mnie: — No tak... Aha... Później zdjął okulary, umieścił je w czerwonym futerale, wygodniej zasiadł na fotelu i obracając futerał w palcach obydwu rąk skłonił się lekko chrzestnej matce, ta zaś powiedziała: — Możesz już odejść do siebie, Estero. Dygnęłam przed nieznajomym i tak się z nim rozstałam. W jakieś dwa lata później, kiedy miałam blisko czternaście lat, przyszedł okropny wieczór, w który siedziałyśmy z chrzestną matką przed kominkiem. Ja czytałam na głos, ona słuchała. Jak zwykle zeszłam z piętra o dziewiątej, aby jej czytać Pismo święte, tym razem z Ewangelii świętego Jana, jak to przywiedziono przed Zbawiciela grzeszną niewiastę. On zasię nachylił się i jął pisać palcem na ziemi. „Gdy tedy nie przestawali go pytać, podniósł się i rzekł im: Kto z was bez grzechu jest, niech na nią pierwszy rzuci kamień"...* Przerwałam czytanie, bo chrzestna matka wstała i ująwszy czoło w dłonie wykrzyknęła okropnym głosem zdanie z całkiem innego miejsca Księgi: — „Czujcie tedy, by z prędka przyszedłszy nie znalazł was śpiących. A co wam mówię, wszystkim mówię: Czujcie".** Stojąc przede mną wyrecytowała te słowa i w tejże chwili upadła na podłogę. Nie musiałam wzywać pomocy, bo jej głos rozbrzmiewał w całym domu i dosięgną! również ulicy. Położono ją do łóżka, gdzie tydzień z górą leżała prawie nie zmieniona na pozór, z tym tak dobrze mi znanym surowym wyrazem, jak gdyby wyrzeźbionym na starej twarzy o bardzo regularnych rysach. Wiele, wiele razy za dnia i nocy składałam głowę na poduszce obok jej głowy, aby lepiej mogła mój szept dosłyszeć. Wśród pocałunków dziękowałam chrzestnej matce, modliłam się za nią, prosiłam o błogosławieństwo i przebaczenie, błagałam o ostatni znak, że poznaje mnie lub słyszy. Wszystko na darmo! Jej twarz pozostawała nieruchoma. Do ostatniej chwili, a nawet później, nie złagodniał ów surowy wyraz. Dnia następnego po pogrzebie mojej biednej, dobrej chrzestnej matki pojawił się znów dżentelmen ubrany w czerń i biały halsztuk. Wezwana przez panią Rachelę zastałam go na tym samym miejscu, jak gdyby wcale nie wyszedł z naszej bawialni. — Moje nazwisko Kenge — rozpoczął. — Zapewne przypominasz mnie sobie, moje dziecko. Kenge i Carboy z Lincoln's Inn. Odpowiedziałam, że widziałam go raz jeden i przypominam sobie. Zechciej usiąść, proszę, tutaj blisko mnie. Nie lękaj się, nie rozpaczaj, bo to nic nie pomoże. Pani Rachelo, znane są pani sprawy majątkowe panny Barbary, nie muszę zatem przypominać pani, iż środki utrzymania nieboszczki wraz z nią umarły, a ta panienka po zgonie swojej ciotki... — Ciotki, proszę pana? —^ wtrąciłam. — Nie należy obecnie utrzymywać fikcji, która utraciła rację bytu — ciągnął gładko pan Kenge. — Nieboszczka była twoją ciotką zgodnie ze 6tanem faktycznym, jakkolwiek nie według prawa. Nic lękaj się, proszę, nie rozpaczaj! Nie płacz i nie drżyj, moje dziecko! Sądzę, pani Rachelo, że nasza mała przyjaciółka musiała bez wątpienia słyszeć o... o Jarndyce przeciwko Jarndyce. — Nigdy nie słyszała — wtrąciła pani Rachela. — Czy to możliwe? — podjął pan Kenge i nałożył okulary — Czy to możliwe, by nasza młoda przyjaciółka... Nie lękaj się, proszę... Nie rozpaczaj! Nie słyszałaś nigdy o Jarndyce przeciwko Jarndyce? Przecząco pokręciłam głową zastanawiając się, co to takiego być może. Pan Kenge zaczął mówić dalej i bystro spoglądając na mnie znad okularów obracał futerał w palcach obydwu rąk, jak gdyby pieścił go czule. — Nigdy nie słyszałaś o Jarndyce przeciwko Jarndyce, o jednym z największych procesów w sądzie kanclerskim? Jarndyce przeciwko Jarndyce! Przecież to sam w sobie pomnik praktyk przyjętych w sądzie kanclerskim! To proces, w którym, że się tak wyrażę, powracają ustawicznie wszelkie zastrzeżenia, wszelkie ewentualności, wszelkie mistrzowskie fikcje i formalności procedury znane i stosowane w owym sądzie! To proces, moje dziecko, który nie mógłby mieć miejsca nigdzie poza granicami naszego wielkiego i wolnego kraju! Pozwolę sobie nadmienić, pani Rachelo — ciągnął zwracając się do niej zapewne dlatego, że zauważył mój brak zainteresowania — iż suma kosztów w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce wynosi obecnie sześćdziesiąt do siedemdziesięciu tysięcy funtów! — oznajmił i wygodniej zasiadł w fotelu. Wydawałam się sobie bardzo niemądra, ale cóż mogłam zrobić? Z tematem byłam tak nie obznajmiona, że absolutnie nic nie rozumiałam. — I nasza młoda przyjaciółka naprawdę nigdy nie słyszała nic o tym procesie! — podjął pan Kenge. — Zdumiewające! — Panna Barbary, proszę szanownego pana — zabrała głos pani Rachela — która obecnie znajduje się pośród serafinów... — Nie wątpię o tym, nie wątpię — wtrącił uprzejmie dżentelmen w czerni. — Panna Barbary życzyła sobie, aby Estera wiedziała tylko tyle, ile może jej być przydatne. Toteż zgodnie z naukami, jakie tutaj pobierała, Estera nie wie nic więcej. — Aha... Ogólnie biorąc, to stanowisko nad wyraz właściwe. Do rzeczy jednak — zwrócił się znów w moją stronę. — Ponieważ zmarła panna Barbary, jedyna twoja krewna... zgodnie ze stanem faktycznym, muszę zaznaczyć, gdyż według prawa żadnych krewnych nie posiadasz... a naturalnym rzeczy porządkiem nie należy oczekiwać, by pani Rachela... — W żadnym razie, na Boga! — wtrąciła żywo pani Rachela. — Ma się rozumieć — przyznał pan Kenge i mówił dalej: — Nie należy zatem oczekiwać, by pani Rachela chciała łożyć na twoje utrzymanie... Proszę cię, nie lękaj się, nie rozpaczaj! W tej sytuacji możesz, moje dziecko, zastanowić się nad propozycją, którą mniej więcej przed dwoma laty polecono mi przedstawić pannie Barbary. Propozycja została wówczas odrzucona, lecz dano mi do zrozumienia, iż w smutnych okolicznościach, jakie obecnie nastały, można by ją z pomyślnym skutkiem wznowić. Jeżeli wyznam teraz, że w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce i w wielu innych sprawach reprezentuję człowieka o wysokich walorach moralnych, zarazem jednak nie pozbawionego pewnych dziwactw, nie narażę chyba na szwank w żadnej mierze dyskrecji zawodowej, która mnie obowiązuje. Nie narażę, prawda? — zapytał prawnik i zasiadłszy znów wygodniej w fotelu począł spoglądać ufnie na panią Rachelę i na mnie. Zdawać się mogło, że ponad wszystko sprawia mu radość dźwięk własnego głosu. Nic dziwnego, gdyż był to głos aksamitny i pełny, głos, który niepośledniej wagi dodaje każdemu wypowiedzianemu słowu. Pan Kenge słuchał sam siebie z widocznym zadowoleniem, czasami zaś poruszeniami głowy wybijał takt własnej muzyki albo też gestem ręki zaokrąglał jej frazę. Na mnie wywierał wówczas wielkie wrażenie, chociaż nie wiedziałam jeszcze, że uformował się na wzór pewnego wielkiego lorda, swojego klienta, i że nazywa się go po- wszechnic: Kenge Najwymowniejszy. Pan Jarndyce — ciągnął — został poinformowany o... o warunkach, że się tak wyrażę, opłakanych, w jakich znalazła się nasza młoda przyjaciółka, wobec czego proponuje, iż umieści ją w pierwszorzędnym zakładzie naukowym, gdzie nasza młoda przyjaciółka będzie w stanie dopełnić edukacji, gdzie zapewniony jej zostanie należyty dobrobyt, a wszelkie wymagania będą zaspakajane w granicach rozsądku. Tam nasza młoda przyjaciółka zdoła bez wątpienia przysposobić się wyśmienicie do wypełnienia obowiązków właściwych dla sfery życia, w jakiej spodobało się... powiemy chyba Opatrzności?... obrać dla niej miejsce. Byłam tak wzruszona zarówno treścią, jak i formą tego, co pan Kenge mówił, że chociaż próbowałam, nie mogłam nic odpowiedzieć. — Pan Jarndyce — rozprawiał dalej — nie stawia żadnych warunków, pozwala sobie tylko wyrazić nadzieję, że nasza młoda przyjaciółka w żadnym przypadku nie opuści wspomnianego zakładu naukowego bez jego wiedzy i zgody. Oczekuje również, iż pilnie i gorliwie będzie przykładać się do zdobywania wiadomości, od których w ostatecznym rezultacie będą uzależnione jej przyszłe losy. Liczy ponadto, że nasza młoda przyjaciółka nie zboczy z drogi cnót i honoru oraz że... że... I tak dalej... Nie mogłam dobyć z siebie głosu. Wydawało mi się to jeszcze bardziej trudne niż uprzednio. — No i co na to nasza młoda przyjaciółka? — podjął pan Kenge. — Nie śpiesz się, nie śpiesz! Czekam odpowiedzi, ale nie przynaglam cię, moje dziecko. Nie muszę powtarzać, co próbowała odpowiedzieć nieszczęsna adresatka takiej propozycji. Co odpowiedziała, powtórzyłabym łatwo, gdy- by to na powtórzenie zasługiwało. Co czuła i czuć będzie do ostatniej godziny życia, za nic i nigdy nie zdołam przedstawić. Spotkanie, o którym mowa, odbyło się w Windsorze, gdzie t— o ile mi wiadomo — spędziłam dotychczasowe lata życia. W tydzień później odjechałam stamtąd dyliżansem do Reading, suto wyposażona we wszystko niezbędne w nowych warunkach. Pani Rachela była za dobra, by odczuwać wzruszenie z racji roz stania ze mną, ale ja nie wyróżniałam się aż laką dobrocią, więc płakałam gorzko. Myślałam, że w ciągu wielu ubiegłych lat powinnam była zbliżyć się z nią bardziej i obudzić tyle sympatii, by pani Rachela smuciła się w godzinie mojego odjazdu. Na pożegnanie obdarzyła mnie pocałunkiem w czoło zimnym, niby kropla spadła w ten mroźny dzień z oszronionego dachu, a ja — zbolała i skruszona — tuliłam się do niej zapewniając, iż dobrze wiem, że tylko z mojej winy pani Rachela żegna innie bez bólu. — Nie, Estero — odpowiedziała. — To nie twoja wina, lecz twój zły los! Dyliżans stał przed furtką u krańca naszego trawnika, bo wyszłyśmy dopiero, gdy za turkotały koła, więc ze ściśniętym sercem zaraz rozstałam się z panią Rachelą. Odeszła, zanim moje kuferki ulokowano na dachu i zatrzaśnięto drzwi pojazdu. Pokąd widać było nasz dom, wyglądałam przez okno, by patrzeć nań przez łzy. Chrzestna matka zapisała cały swój skromny dobytek pani Racheli, więc miała odbyć się publiczna licytacja i na śnieg i szron został wywieszony z okna dywan w deseń z róż, który uważałam zawsze za najpiękniejszą rzecz na świecie. Poprzedniego dnia spowiłam moją ukochaną, starą lalkę w jej własny szal i — wstyd powiedzieć — pogrzebałam w ziemi pod drzewem, które ocieniało moje okno. Jako jedyny smutny towarzysz pozostał mi ptaszek, którego zabrałam wraz z klatką. Kiedy dom zniknął mi z oczu, postawiłam klatkę w słomie u swoich stóp i z niskiej ławki jęłam oglądać przez okno podobne do pięknego omasztowania drzewa okryte sadzią, pola białe i gładkie pod śniegiem, co spadł minionej nocy, słońce rozgorzałe purpurą, lecz dające tak mało ciepła, lód ciemny niby metal tam, gdzie śnieg zmiotły łyżwy lub podeszwy butów. W dyliżansie był jakiś pan, który wydawał mi się bardzo gruby z racji wielu spowijających go okryć. Zajmował miejsce na przeciwległej ławce, ale był zapatrzony w drugie okno i na mnie nie zwracał uwagi. Myślałam o zmarłej chrzestnej matce, o wieczorze, gdy czytałam jej na głos, i tym uparcie surowym, posępnym wyrazie jej twarzy, kiedy leżała w łóżku. Myślałam o nieznanym celu podróży, ludziach, jakich tam zastanę, i jak ci ludzie będą wyglądali, i co mogą mi mieć do powiedzenia. Nagle wzdrygnęłam się na dźwięk głosu we wnętrzu dyliżansu. — Czemu, u licha, plączesz? — zapylał ów głos. Tak się wystraszyłam, że tchu mi zabrakło, i potrafiłam zdobyć się jedynie na szept: — Ja, proszę pana? Nie wątpiłam naturalnie, że odezwać się musiał dżentelmen w licznych okryciach, jakkolwiek nadal wyglądał przez okno. — Aha! Ty! — burknął i zwrócił się w moją stronę. — Nie wiedziałam, proszę pana, że płaczę — wyjąkałam. — Ale płaczesz! — rzucił. — Spójrz! Przysunął się do mnie z przeciwległego kąta pojazdu, ostrożnie i delikatnie otarł mi oczy szerokim futrzanym mankietem i pokazał ów mankiet, który naprawdę był wilgotny. — I co? Teraz wiesz, że płaczesz? — Tak, proszę pana. — A czemu? — podjął. — Nie chcesz tam jechać? — Dokąd, proszę pana? — Dokąd? No... Tam, dokąd się wybierasz. — Przeciwnie, proszę pana. Jestem bardzo zadowolona. — Mogłabyś więc mieć zadowoloną minę! Pomyślałam, że to bardzo dziwny człowiek albo przynajmniej bardzo dziwne wydaje mi się to, co z niego widać, gdyż dżentelmen był okutany po szyję, a twarz miał prawie ukrytą pod wielką futrzaną czapą o szerokich nausznikach związanych pod brodą. Ale nie bałam się go już i — spokojna znowu — wytłumaczyłam, iż płakałam zapewne z powodu śmierci mojej chrzestnej matki i dlatego, że pani Rachela rozstawała się ze mną bez żalu. — Niech diabli porwą panią Rachelę! Może polecieć sobie w świat na miotle w czasie huraganowej wichury! — zawołał nieznajomy. Wtedy zaczęłam lękać się go naprawdę i przyglądać mu się ze zdumieniem. Osądziłam jednak, że ma poczciwe oczy, chociaż nadal mamrotał gniewnie i pod adresem pani Racheli rzucał wyzwiska. Niebawem rozpiął zwierzchnie okrycie tak obszerne, że — przynajmniej moim zdaniem — mógłby omotać nim cały dyliżans, następnie zaś wcisnął rękę do wyjątkowo głębokiej kieszeni. — Spójrz tylko! — zaczął dobywając stamtąd starannie owiniętą paczuszkę. — W tym papierze jest porcja ciasta ze śliwkami, posypanego cukrem na cal grubo, najsmaczniejszego z ciast, jakie da się kupić za pieniądze! Znajdziesz tam również klejnot pod względem rozmiarów i jakości, pasztecik pochodzący z Francji. Pasztecik z czym? Jak ci się zdaje? Z farszem z wątróbki tuczonych gęsi! Oto on! Rad popatrzę, jak będziesz to pałaszować. — Dziękuję, proszę pana — odparłam. — Bardzo dziękuję, ale nie pogniewa się pan chyba, jeżeli odmówię. To strawa, proszę pana, dla mnie zbyt wykwintna. Nieznajomy wyrzucił za okno ciasto oraz pasztecik i przy okazji posłużył się zwrotem zupełnie dla mnie niezrozumiałym: —- I znowu_kosz! Więcej nie odezwał się do czasu, gdy tuż przed Reading zaczął sposobić się do opuszczenia dyliżansu. Podał mi wtedy rękę i zalecił, abym była dobrą i pracowitą młodą osóbką. Muszę przyznać, że rozstanie z nim przyjęłam z ulgą. Wysiadł przy kamieniu milowym, który często mijałam później, i przez długi czas nie potrafiłam przy takich okazjach nie myśleć o zagadkowym dżentelmenie i nie żywić prawie nadziei, że mogłabym spotkać go znowu. Ale nie stało się tak i stopniowo wspomnienie wywietrzało mi z głowy. Kiedy zatrzymał się dyliżans, przed jego oknem stanęła bardzo schludna pani. — Panna Donny — powiedziała. — Nie, proszę pani. Estera Summerson. — Tak! Naturalnie! — podchwyciła żywo. — Panna Donny. Zrozumiałam wówczas, że panna Donny przedstawia mi się w taki sposób, przeprosiłam ją więc za nieporozumienie i na jej prośbę wskazałam swoje rzeczy. Według wskazówek również bardzo schludnej służącej kuferki złożono na dachu wyjątkowo małej zielonej kolaski, a po ulokowaniu się w jej wnętrzu panny Donny, służącej i mnie konie ruszyły. — Wszystko gotowe, Estero. Czeka na ciebie — rozpoczęła panna Donny. — A plan twoich zajęć został opracowany dokładnie tak, jak życzył sobie twój opiekun, pan Jarndyce. — Jak życzył sobie... Kto, proszę pani? — Twój opiekun, pan Jarndyce — powtórzyła. Oszołomiło mnie zdumienie, a panna Donny * pomyślała widać, że zasłabłam widać z powodu zimna, gdyż podała mi flakon soli trzeźwiących. Bezy... Czy mój opiekun, pan Jarndyce, to... to pani znajomy? — [zapytałam niepewnie po dobrej chwili wahania. I 1 _ Osobiście nie znam go, Estero — odrzekła — tylko za pośrednictwem londyńskiej firmy adwokackiej Kenge i Carboy. Pan Kenge to dżentelmen naprawdę na poziomie. Niebywale elokwentny! Niektóre okresy, jakimi się posługuje, są rzeczywiście wspaniałe! Opinię taką uznałam za rzetelną prawdę, lecz zabrakło mi czasu, by podjąć temat. Nim zdążyłam przyjść do siebie, znalazłyśmy się u celu podróży, a to pomnożyło jeszcze bardziej moje onieśmielenie i niepewność. Nigdy nie zapomnę, jak osobliwe i nierealne wydawało mi się tamtego popołudnia wszystko, co napotkałam w Green- leafdomu panny Donny! Ale przyzwyczaiłam się rychło i tryb życia w Greenleaf wciągnął mnie tak, jak gdybym mieszkała tam od wielu lat, a wszystko dawne, co działo się w domu chrzestnej matki, było na pograniczu rojeń sennych. Trudno o coś bardziej regularnego, niezmiennego, trwałego niż ów tryb życia. Wszystko znajdowało tam miejsce w czasie, jaki obejmowała tarcza zegara. Wszystko odbywało się o wyznaczonej po temu chwili. Było nas dwanaście pensjonarek, a zajmowały się nami dwie panny Donny s— siostry bliźniaczki. Ustalono, że w przyszłości mam zostać wykwalifikowaną guwernantką, toteż stopniowo zaczynałam w Greenleaf nie tylko pobierać nauki, lecz również nauczać. Pod każdym względem traktowana byłam tak samo jak reszta szkoły, lecz od początku zaznaczała się ta różnica pomiędzy mną a innymi dziewczętami. W miarę jak umiałam więcej, uczyłam więcej i z biegiem czasu miałam coraz więcej pracy, za którą przepadałam, gdyż dzięki niej zyskiwałam miłość kochanych dziewcząt. Tak się składało, że każda nowa pensjonarka — zbita z tropu, smutna i onieśmielona -— niezawodnie (sama nie wiem czemu) zaprzyjaźniała się ze mną, a więc z reguły mojej trosce i pieczy powierzano z czasem takie nowićjuszki. Podobno ja byłam miła i łagodna, lecz jestem pewna, że to one były takie! Często przypominałam sobie dobre chęci, jakie miałam w dniu tamtych moich urodzin. Postanowiłam wtedy, że będę pracowita, zadowolona z życia, pełna dobroci, że świadcząc dobro ludziom postaram się zyskiwać bodaj trochę ich miłości, jeżeli okaże się to możliwe. I szczerze mówiąc, prawie wstyd mi było, że dokonałam tak mało, a zyskałam tak wiele. Sześć szczęśliwych lat spędziłam w Greenleaf. I, dzięki Bogu, w żaden dzień moich urodzin nie wyczytałam tam z niczyjej twarzy, że lepiej byłoby, gdybym wcale na ten świat nie przyszła. Kiedy ów dzień nadchodził, otrzymywałam moc dowodów życzliwej sympatii, które upiększały mój pokoik od Nowego Roku aż po następne Boże Narodzenie* W ciągu tamtych lat nie wyjeżdżałam nigdy i nigdzie, nie licząc oczywiście świątecznych wizyt w najbliższym sąsiedztwie. Po pierwszych sześciu miesiącach panna Donny podszepnęła mi, iż wypadałoby napisać do pana Kenge'a list z wyrazami wdzięczności oraz zapewnieniami, że czuję się szczęśliwa. List taki, zaaprobowany przez pannę Donny, wysłałam i w odpowiedzi dostałam formalne potwierdzenie jego odbioru wraz z wiadomością, iż „treść pisma Szanownej Pani zostanie skrupulatnie zakomunikowana naszemu klientowi". Później słyszałam nieraz, jak panna Donny i jej siostra mówiły o punktualnym regulowaniu rachunków za mój pobyt i dwa razy do roku pisywałam podobne listy. Zawsze nadchodziła odwrotną pocztą identyczna odpowiedź, skreślona tym samym okrągławym charakterem pisma, a podpisana „Kenge i Carboy" innym, zapewne pana Kenge'a. Jakie to dziwne, że muszę pisać tyle o sobie! Jak gdyby ta opowieść miała być moim życiorysem! Niebawem jednak skromna osoba autorki zblednie na bardzo odległym planie. Sześć spokojnych lat (widzę, że drugi raz to powtarzam!) przeżyłam w Greenleaf, a w moim otoczeniu, niby w zwierciadle, mogłam oglądać do woli wszystkie kolejne etapy własnych przemian i rozwoju. Wreszcie, w pewien listopadowy ranek, dostałam list, który przytaczam pomijając jedynie datę: Old Sąuare, Lincoln's Inn Panna Estera Summerson Dot. Jarndyce przeciwko Jarndyce Szanowna Pani! Nasz klient, pan Jarndyce, na zasadzie orzeczenia sądu kanclerskie' go w powyższej sprawie, może obecnie przyjąć do swojego domu podopieczną sądu kanclerskiego w tejże sprawie, ponieicaż zaś pragnie zapewnić tejże podopiecznej towarzystwo odpowiednio dobranej osoby, polecił nam poinformować Szanowną Panią, iż będzie rad skorzystać z Jej usług w rzeczonym charakterze. Zgodnie z tym poleceniem nabyliśmy dla Szanownej Pani miejsce w dyliżansie odjeżdżającym w najbliższy poniedziałek o ósmej rano z Reading do Piwnicy pod Białym Koniem przy Piccadilly, w Londynie, gdzie nasz kancelista będzie oczekiwać, aby towarzyszyć Szanownej Pani do naszej kancelarii. Pozwalamy sobie przekazać Szanownej Pani wyrazy głębokiego poważania ra^BH ■' i; Kenge i Carboy Do końca życia nie zapomnę poruszenia, jakie ów list wywołał w całym domu! To pięknie z ich strony, że dziewczęta pokochały mnie tak mocno! Ileż łaski okazał mi Ojciec z niebios, który nie zapomniał mnie, a moją ciężką drogę uczynił gładką. Niełatwo było mi wytrzymać to wszystko, co nie znaczy, że chciałabym, aby one mniej się martwiły. Obawiam się, że tego nie życzyłabym sobie wcale, lecz zadowolenie, żal, duma i radość, a także pokorna skrucha tak dziwnie mieszały się z sobą, że serce miałam zbolałe, jednocześnie zaś pełne podniosłego uniesienia. List zostawiał mi ledwie pięć dni do odjazdu i każda minuta w tycK pięciu dniach zawarta pomnażała dowddy serdecznego przywiązania, jakie otrzymywałam nieustannie. Co działo się w moim sercu, gdy nadszedł ostatni ranek, a dziewczęta jęły mnie oprowadzać po wszystkich pokojach, abym je mogła jeszcze raz zobaczyć; kiedy niektóre mówiły: ,^Estero, kochanie, pożegnaj mnie tu, przy moim łóżku, gdzie pierwszy raz okazałaś mi tyle dobroci"; kiedy inne prosiły o mój podpis pod kilkoma tkliwymi słowami od Estery, wszystkie zaś obsypywały mnie pożegnalnymi upominkami, tuliły się do mnie i wołały z płaczem: „Co będzie z nami teraz, gdy zabraknie kochanej Estery?"; kiedy usiłowałam powiedzieć im, jak niezmiernie były dbałe o mnie i dobre, ile moich najlepszych uczuć zaskarbiły sobie, jak wiele czułych błogosławieństw i wdzięczności! Co działo się w moim sercu, gdy obie panny Donny jęły żegnać mnie z nie mniejszym niż dziewczęta żalem; kiedy usłyszałam od służącej: „Niech dobry Bóg błogosławi panienkę tam, dokąd panien ka odjeżdża", a brzydki i kulawy stary ogrodnik, który, jak sądzi- łam, wcale nie zwracał na mnie uwagi w ciągu minionych lat, pod- biegł zasapany do okna dyliżansu, aby ofiarować mi bukiecik geranii mówiąc (naprawdę dziadek tak powiedział!), że byłam światłością jego. oczu! Jakże mogłam czuć się po tym wszystkim i po nieoczekiwanym widoku przed wiejską szkółką, z której wyległy biedne dzieci, aby pozdrawiać mnie wywijając chusteczkami i czapkami, a stojący opodal siwowłosy dżentelmen i jego małżonka — podobno najbardziej wyniosła para w całej okolicy — nie krępując się zgoła wykrzykiwali za mną: „Do widzenia, droga Estero! Wiele szczęścia życzymy!" Cóż dziwnego, że gdy zostałam sama w pudle dyliżansu, załamałam się kompletnie i wiele, bardzo wiele razy jęłam powtarzać, że jestem taka wdzięczna i szczęśliwa. Rychło zreflektowałam się jednak, że nie mogę przywieźć z sobą łez, bo tam, dokąd się wybieram, wyświadczono mi zbyt wiele dobrego. Postarałam się zatem, aby mniej szlochać, i zaczęłam strofować się raz po raz: „Tak nie można, Estero! Doprawdy, płacz na nic się nie zda!" Wkrótce, lecz nie tak prędko, jak życzyłabym sobie, odzyskałam nieco pogody ducha, a gdy ochłodziłam oczy wodą lawendową, pora była wypatrywać Londynu. Dziesięć mil przed miastem byłam przekonana, że jestem już w jego obrębie, kiedy zaś znalazłam się tam rzeczywiście, myślałam, że nigdy nie dojedziemy. Uwierzyłam naprawdę, że zbliżamy się do kresu podróży dopiero wówczas, gdy dyliżans jął podskakiwać na kamieniach bruku, ja zaś odniosłam wrażenie, że wszystkie inne pojazdy usiłują zderzać się z naszym, a ten usiłuje zderzać się z wszystkimi innymi. Ale dyliżans zatrzymał się po bardzo krótkim czasie, a z chodnika zagadnął mnie młody człowiek poplamiony cokolwiek atramentem: — Jestem, proszę pani, z firmy Kenge i Carboy w Lincoln's Inn. — Bardzo mi przyjemnie — odpowiedziałam. Młody człowiek był nad wyraz uprzejmy, kiedy więc dopatrzył, jak należy, przenoszenia moich bagaży i usadowił mnie w dorożce, zapytałam śmiało, czy gdzieś niedaleko szaleje pożar? Pozwoliłam sobie na to pytanie, gdyż gęsty, brunatny dym tak przepełniał ulice, że prawie nic nie było widać. _ Nic podobnego, proszę pani — odparł — to tylko nasza londyń- ska specjalność. s ?V [:yjff^^EHBH Nie słyszałam nigdy o takiej londyńskiej specjalności, więc młody człowiek wyjaśnił: — Mgła, proszę pani. — Aha... Rozumiem — powiedziałam. Jechaliśmy wolno ulicami najbrudniejszymi i najbardziej mrocznymi (przynajmniej moim zdaniem), jakie świat widział, wśród takiego zamętu i zgiełku, że podziw brał, jak ludzie mogą pozostawać tu przy zdrowych zmysłach. Nagle minąwszy wąską bramę znaleźliśmy się wśród ciszy i spokoju i przez rozległy dziedziniec dorożka podjechała do zakątka, gdzie były strome kamienne schody przypominające wejście do kościoła. Istotnie musiał być tam niegdyś cmentarz przykościelny, gdyż z okna klatki schodowej zobaczyłam po chwili jakieś stare nagrobki. Tutaj mieściła się kancelaria firmy adwokackiej Kenge i Carboy. Młody człowiek poprowadził mnie przez kantor do gabinetu pana Kengeca (w pokoju nie było nikogo) i uprzejmie ustawił dla mnie krzesło przed kominkiem. Później wskazał mi małe lusterko zawieszone na gwoździu po jednej 6tronie obudowy kominka. — Proszę — powiedział uprzejmie — jeżeli życzy sobie pani przejrzeć się po podróży. To nieobowiązujące, naturalnie, ale ma pani stanąć przed kanclerzem. — Przed kanclerzem? — zawołałam zdumiona. — To czysta formalność, proszę pani podjął. — Pan Kenge jest obecnie w sądzie. Polecił mi przekazać pani wyrazy szacunku. Zechce pani pokrzepić się trochę? — (Na małym stoliku zobaczyłam herbatniki i karafkę wina). — A może rzucić okiem na gazetę? Z tymi słowy młody człowiek podał mi gazetę, a następnie pod- garnął żar na kominku i wyszedł. Wszystko wokół było bardzo dziwne — tym dziwniejsze, że z dnia uczyniono tu noc i wśród mroków świece jaśniały białym, chłodnym płomieniem — toteż przebiegałam wzrokiem słowa dziennika i nie rozumiejąc ich sensu raz po raz czytałam wciąż to samo. Zniechęcona tym odłożyłam gazetę, zerknęłam przelotnie w lustro, aby sprawdzić, czy mój kapelusik wygląda jak należy, a następnie jęłam rozglądać się po bardzo słabo oświetlonym pokoju. W ciemności dostrzegłam za kurzone stoły i całe stosy zapisanego papieru, i bibliotekę pełną grubych tomów o imponującym wyglądzie. Później zaczęłam medytować, medytować, medytować, a ogień na kominku płonął, płonął, płonął, świece syczały i topniały, bo nie było ich czym objaśnić, póki ten sam młody człowiek nie przyniósł wyjątkowo brudnych szczypiec do obcinania knotów. Trwało to wszystko całe dwie godziny. Na koniec przyszedł pan Kenge. On się nie zmienił, ale dał wyraz zdziwieniu — chyba miłemu zdziwieniu — z racji zmian, jakie dostrzegł we mnie. — Ponieważ ma pani zostać towarzyszką młodej damy, która przebywa obecnie w prywatnym gabinecie lorda kanclerza — powiedział — uznaliśmy za wskazane, aby i pani zechciała tam się stawić. Spodziewam się, że nie zbije pani z tropu osoba lorda kanclerza? — Mam nadzieję, proszę pana — odparłam, bo nie widziałam przyczyny, dla której miałoby mi grozić zbicie z tropu. Wobec tego pan Kenge podał mi ramię i poprowadził mnie pod kolumnadą do bocznego wejścia, znajdującego się za narożnikiem gmachu. Przemierzyliśmy korytarz i weszli do przytulnego pokoju, gdzie młoda dama i młody dżentelmen stali w bliskości kominka, na którym huczał suty ogień. Rozmawiali za sobą pochyleni nad ekranem, znajdującym się pomiędzy nimi a tym ogniem. Obydwoje obejrzeli się, gdy weszłam, ja zaś zobaczyłam przede wszystkim wyjątkowo piękną dziewczynę rozświetloną odblaskiem płomieni. Ten przepych złocistych włosów! I cudownie błękitne, łagodne oczy! I twarz jasna, niewinna, przepełniona ufnością! — Panno Ado — przemówił pan Kenge. — To jest panna Sum- merson. Ruszyła ku mnie z życzliwym uśmiechem i ręką wyciągniętą do powitalnego uściśnienia, ale w ostatniej chwili zmieniła widać zamiar. bo ucałowała mnie serdecznie. Krótko mówiąc, miała obejście tak naturalne, pełne wdzięku, urzekające, że po paru minutach siedziałyśmy już we dwie w okiennej wnęce i spowite odblaskiem ognia gawędziły swobodnie, z radosnym ożywieniem. Niezmierny ciężar spadł 'mi z serca, bo uprzytomniłam sobie rychło, że ta dziewczyna potrafi obdarzyć mnie zaufaniem i polubić. Jak to ładnie z jej strony! Ileż znajdę w tym pociechy i otuchy! Miody dżentelmen — jak mi wyjaśniła — to jej daleki krewny, a nazywa się Ryszard Carstone. Przystojny i postawny, twarz miał inteligentną i uśmiech niezwykle ujmujący. Kiedy skinęła nań, zbliżył się i stojąc — również w odblasku ognia — przed ławą, na której siedziałyśmy obok siebie, począł rozmawiać z nami wesoło, żartobliwie, jak to beztroski młodzik. Liczył sobie wówczas co najwyżej dziewiętnaście lat, więc istotnie był bardzo młody, lecz prawie o dwa lata starszy od kuzynki. Obydwoje byli sierotami i — co zdziwiło mnie i zaciekawiło nad miarę — nigdy nie widzieli się uprzednio. To pierwsze w życiu spotkanie całej naszej trójki w miejscu tak bardzo niezwyczajnym stanowiło dobry temat, mówiliśmy więc o nim, a ogień, który przestał huczeć, mrugał do nas porozumiewawczo purpurowymi oczyma na kształt — jak wyraził się Ryszard — starego wygi z sądu kanclerskiego. Rozmowę prowadziliśmy półgłosem, ponieważ jakiś pan w ceremonialnym stroju i peruce z herbajtlem raz po raz wchodził i wychodził, ilekroć zaś odmykał drzwi, dobiegał na6 przeciągły, jednostajny pomruk. Była to, jak wyjaśnił ów pan w ceremonialnym stroju i peruce, mowa wygłaszana do lorda kanclerza przez jednego z adwokatów występujących w naszej sprawie. Poinformował również pana Kenge'a, iż kanclerz będzie wolny za pięć minut, a gdy usłyszeliśmy poruszenie i odgłos licznych kroków, pan Kenge oznajmił, że rozprawa skończona i lord kanclerz wkroczył już do sąsiedniego pokoju. W tejże chwili pan w peruce otworzył drzwi i wezwał pana Ken- ge'a. Wobec tego wszyscy ruszyliśmy do sąsiedniego pokoju — najpierw pan Kenge, za nim moja najmilsza (tak już do tego przywykłam, że nie jestem w stanie pisać inaczej!). Tam lord kanclerz skromnie, ubrany w czerń zasiadał u stołu nie opodal kominka, a jego toga lamowana piękną złotą koronką spoczywała rzucona na drugie krzesło. Kiedy weszliśmy, zmierzył nas badawczym wzrokiem, ale ogólnie biorąc był uprzejmy i dobrotliwy. Pan w peruce położył przed nim na stole stos papierów, a lord kanclerz wybrał jeden plik i bez słowa począł przewracać karty. — Panna Clare? — odezwał się wreszcie. — Panna Ada Qare? Pan Kenge dokonał formalnej prezentacji, a lord kanclerz poprosił, by Ada zechciała usiąść obok niego. Niewątpliwie podobała mu się i był nią żywo zainteresowany. To nawet ja potrafiłam dostrzec w jednej chwili. Później niemile uderzyła mnie myśl, że owo oschłe urzędowe miejsca ma zastępować dom rodzinny tak pięknej młodej istocie, a dostojny lord, mimo całej łaskawości, wydał mi się nader lichą namiastką rodzicielskiej miłości. — Jarndyce, o którym tu mowa, to Jarndyce z Samotni? — zapytał lord kanclerz przeglądając nadal akta. — Tak jest, jaśnie wielmożny lordzie, to Jarndyce z Samotni — odparł pan Kenge. — Ponura nazwa dla domu. — Tak jest, jaśnie wielmożny lordzie, ale ostatnio sam dom przestał być ponuiy. — Samotnia jest położona... — zaczął kanclerz. — W hrabstwie Hertford, jaśnie wielmożny lordzie — dopowiedział pan Kenge. — Pan Jarndyce z Samotni jest nieżonaty? — Tak jest, jaśnie wielmożny lordzie. Nieżonaty. Nastąpiła pauza. — Czy stawił się pan Ryszard Carstone? — lord kanclerz spojrzał w jego stronę. Ryszard złożył głęboki ukłon i postąpił krok naprzód. — Aha... — powiedział lord kanclerz i przewrócił znów parę kart. — Jeżeli wolno mi przypomnieć jaśnie wielmożnemu lordowi — odezwał się cicho adwokat — pan Jardynce z Samotni pragnie dać odpowiednią towarzyszkę... — Panu Ryszardowi Carstone'owi? Wydało mi się — ale nie jestem pewna — że lord kanclerz rzucił takie słowa tym samym wciąż matowym, bezbarwnym tonem. —- ... pannie Adzie Clare — dokończył pan Kenge. — Oto rzeczona młoda dama. Panna Summerson. Jaśnie wielmożny lord spojrzał na mnie dobrotliwie, przyjął mój głęboki ukłon i zapytał nad wyraz łaskawie: — Jak sądzę, pokrewieństwo nie łączy panny Summerson 1 żadną ze stron procesowych? — Nie, jaśnie wielmożny lordzie. Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, gdy pan Kenge pochylił się i zaczął szeptać. Lord kanclerz nie odrywał wzroku od papierów, lecz przeglądając je karta po karcie słuchał, gdyż kilkakrotnie przytakiwał skinieniem głowy. Na mnie spojrzał powtórnie dopiero pod koniec posłuchania. Po chwili pan Kenge i Ryszard wycofali się w moją stronę, pod drzwi gabinetu, a moja najdroższa (tak już do tego przywykłam, że znowu "nie potrafię nazwać jej inaczej!) pozostała na krześle, obok lorda kanclerza. Rozmawiał z nią poufale, dopytując, jak powiedziała mi później, czy zastanowiła się dobrze nad całym projektem oraz czy sądzi, że pod dachem pana Jarndyce z Samotni będzie szczęśliwa, a jeżeli tak, to dlaczego? Wreszcie wstał i dwornie pożegnał Adę, aby następnie wysłuchać, co ma do powiedzenia Ryszard Carstone, który stojąc, nie siedząc, odpowiadał na pytania dygnitarza. Ten rozmawiał z nim bardziej swobodnie i bezceremonialnie, jak gdyby znał — chociaż był aż lordem kanclerzem — drogę do serca pełnego temperamentu młodzika. — A zatem polecę przygotować właściwe postanowienie — oznajmił głośno jaśnie wielmożny lord. — Jestem zdania, że pan Jarndyce z Samotni wybrał — w tym miejscu spojrzał na mnie — bardzo odpowiednią towarzyszkę dla panny Ady Gare, a cały projekt uważam za najlepszy, jaki można było obmyślić w istniejących warunkach. Następnie odprawił nas grzecznie, a my wyszliśmy wdzięczni mu za tak wiele łaskawej i uprzejmej życzliwości, z racji której nie umniejszył bynajmniej, lecz naszym zdaniem pomnożył godność swojej wysokiej pozycji. Kiedy znaleźliśmy się pod kolumnadą, pan Kenge zreflektował się, żn musi wrócić, by zapytać jeszcze o to i owo, więc pozostawił nas we mgle, wśrćyl której karoca oraz służba oczekiwały lorda kanclerza. — To imamy już za sobą — powiedział Ryszard Carstone. I— I co dalej, panno Estero? — Nie wie pan? — zapytałam. - Nie mam pojęcia. — A ty, kochanie? — zagadnęłam Adę. — Ja także nie wiem — odparła. — A ty? — Nie wyobrażam sobie nawet. Spoglądaliśmy na siebie rozbawieni, że jesteśmy jak dzieci z bajki zagubione w lesie, gdy osobliwie wyglądająca starsza kobieta, w kapeluszu na bakier i z torebką w ręku, podeszła do nas wśród uśmiechów i wielce ceremonialnych ukłonów. — 0, podopieczni w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce? — przemówiła. — Jakże mi miło, że mam zaszczyt. Jakże mi miło! To dobry omen, gdy młodość, nadzieja, uroda trafią w to miejsce i nie wiedzą, co dalej wyniknie. —Jakaś wariatka — szepnął Ryszard nie spodziewając się, żc tamta może go usłyszeć. — Racja! Wariatka, młody panie! — podchwyciła tak żywo, że cliłopiec się zawstydził. — Ja również byłam podopieczną sądu i nie wariatką -— ciągnęła z uśmiechem i głębokim ukłonem po każdym krótkim zdaniu. -^- Miałam młodość. I nadzieję. I, śmiem sądzić, urodę. To wszystko mało znaczy. Bardzo mało. Mnie nie przydało się na nic. Nie ocaliło. Teraz mam zaszczyt uczęszczać na rozprawy. Regularnie. Z moimi dokumentami. Oczekuję sądu. Wkrótce. W dzień Sądu Ostatecznego. Odkryłam, że szósta pieczęć wspomniana w objawieniu to wielka pieczęć kanclerska. Dawno została złamana. Bardzo dawno! Zechciejcie przyjąć moje błogosławieństwo. Ada była trochę wystraszona, więc aby udobruchać nieco starą, powiedziałam, że jesteśmy jej serdecznie wdzięczni. — Tak... Naturalnie — odparła krygując się wdzięcznie. — Na to liczyłam. A oto Kenge Najwymowniejszy. Ze swoimi dokumentami. Jakże się miewa wasza dostojna dostojność? — Nieźle, wcale nieźle — powiedział adwokat i ruszył w drogę powrotną do swojej kancelarii. — Nie naprzykrzałabyś się lepiej, zacna duszo. — Skąd znowu — podchwyciła. — Ja nie naprzykrzam się nigdy. Tym dwojgu młodym mogę zapisać majątek. Naprzykrzaniem się nie można tego nazwać. Prawda? Oczekuję sądu. Wkrótce. W dzień Sądu Ostatecznego. To dobry omen dla was. Przyijmijcie, dziatki, moje błogosławieństwo. Przystanęła u stóp schodów — szerokich, kamiennych schodów — a gdy obejrzeliśmy się z górnego ich stopnia, była na miejscu i mówiła uśmiechając się i kłaniając głęboko, pomiędzy krótkimi zdaniami: — Młodość. I nadzieja. I uroda. I sąd kanclerski. I Kenge Najwymowniejszy! Ha! Zechciejcie przyjąć moje błogosławieństwo. ROZDZIAŁ IV FILANTROPIA PRZEZ TELESKOP W swojej kancelarii pan Kenge poinformował nas, że mamy przenocować u pani Jellyby, a następnie zwrócił się do mnie, mówiąc, iż bez wątpienia wiem, kto to jest pani Jellyby. — Nie wiem doprawdy, proszę pana — odrzekłam. — Może pan Carstone albo panna Clare... Nie! I oni nie słyszeli nigdy o pani Jellyby. — Niepodobna! — Prawnik ustawił się plecami do ognia i jął przebiegać wzrokiem pokryty kurzem dywan przed kominkiem, jak gdyby wypisano tam życiorys pani Jellyby. — Pani Jellyby to dama obdarzona niezwykłą siłą charakteru i oddana bez reszty sprawom publicznym. W rozmaitych okresach czasu poświęcała się bardzo rozmaitym takim sprawom, obecnie zaś, jeżeli nie zainteresowało już jej coś innego, jest pochłonięta Afryką jako taką, a w szczególności kultywowaniem kawy oraz tubylców i osiedlaniem na brzegach afrykańskich rzek nadwyżek naszej ludności. Pan Jarndyce, który rad pomaga wszelkim poczynaniom uchodzącym za dobre, ma, jak mi się zdaje, nad wyraz wysokie mniemanie o pani Jellyby. Pan Kenge poprawił halsztuk i spojrzał w naszą stronę. — A pan Jellyby, mecenasie? — odezwał się Ryszard. — Pan Jellyby... Ha! Niepodobna chyba scharakteryzować go lepiej niż mówiąc, że jest małżonkiem pani Jellyby. — To znaczy, okrągłe zeco? — podchwycił chłopiec z wielce domyślną miną. — Tego nie twierdzę — podjął z powagą adwokat. — O panu Jellyby nic powiedzieć nie mogę, gdyż absolutnie nic o nim nie wiem. świadomie nie miałem nigdy przyjemności oglądać tego dżentelmena. Może to być człowiek wybitny, lecz, że się tak wyrażę, cał kowicie przesłonięty bardziej błyskotliwymi cechami swojej żony. Następnie pan Kenge począł tłumaczyć, że nocna jazda do Samotni byłaby bardzo długa i uciążliwa — zwłaszcza że w tym dniu odbyliśmy już bliższe lub dalsze podróże. A więc pan Jarndyce osobiście zaproponował nocleg u pani Jellyby, przed której domem stawi się nazajutrz rano ekwipaż, który wywiezie nas z Londynu. Później potrząsnął małym dzwonkiem i do pokoju wszedł młody człowiek. Pan Kenge zapytał go, posługując się nazwiskiem Gnppy, czy kufry oraz inne bagaże panny Summerson zostały przetransportowane, jak należy. Pan Guppy odpowiedział, że tak — bagaże zostały przetransportowane, jak należy, ponadto zaś czeka powóz, który i nas może przetransportować w każdej chwili. — A zatem nie pozostaje mi nic więcej — ciągnął adwokat i kolejno jął ściskać nam dłonie — niż wyrazić szczere ukontentowanie (uniżony sługa, panno Ado) z tak pomyślnie zakończonych spraw dnia dzisiejszego (do widzenia, panno Summerson, do widzenia) i głęboką wiarę, iż będzie to szczęśliwe rozwiązanie (miło mi, że miałem zaszczyt poznać drogiego pana) dla wszystkich stron zainteresowanych. Guppy! Dopilnuj, aby państwo dojechali tam szczęśliwie. — Gdzie to jest „tam", panie Guppy? — zapytał Ryszard, gdy schodziliśmy po schodach. — Niedaleko — padła odpowiedź. — Zaraz po drugiej stronie Thavies Inn. Wie pan, prawda? — Szczerze mówiąc, nie wiem, bo dziś przyjechałem z Winchesteru i Londynu nie znam zupełnie. — Zaraz za rogiem skręcimy w Chancery Lane, a później przez Holborn znajdziemy się na miejscu w ciągu czterech minut. Droga prosta i krótka — wyjaśnił kancelista i zaraz zwrócił się do mnie. — Co teraz powie pani na tę naszą londyńską specjalność? — zapytał najwyraźniej zadowolony z niej przez wzgląd na mnie. — Istotnie mgła jest niezwykle gęsta — powiedziałam. — Ale pani nie szkodzi, prawda? — ciągnął podnosząc stopień powozu. — Przeciwnie! Sądząc z pani wyglądu, musi raczej służyć pani. Zdałam sobie sprawę, że to miał być komplement, więc bezgłośnie roześmiałam się z samej siebie i swoich rumieńców, kiedy pan Guppy zatrzasnął drzwiczki pojazdu i usadowił się na koźle, my zaś po- Jczęlismy gawędzić żartobliwie na temat własnych przeżyć oraz osobliwości Londynu. Za łukiem wielkiej bramy skręciliśmy ku miejscu przeznaczenia — wąskiej uliczce obudowanej wysokimi domami, która wydała mi się podłużną cysterną do przechowywania mgły. Niebawem powóz zatrzymał się pośród sporej gromadki ludzi — przeważnie dzieci — krzątających się niespokojnie przed domem, na którego drzwiach była zaśniedziała mosiężna tabliczka ozdobiona napisem: JELLYBY. Pan Guppy odwrócił się ku nam z kozła. — Proszę się nie obawiać — powiedział. — To jedno z małych Jellyby wetknęło głowę pomiędzy żelazne sztachety ogrodzenia i ugrzęzło. — Biedne dziecko! — zawołałam. — Niech pan będzie łaskaw wypuścić mnie z powozu. — Zechce pani uważać na siebie — odparł młody człowiek. — Te dzieci zawsze i nieustannie miewają różne przygody. Zbliżywszy się do biednego malca stwierdziłam, że to najbardziej chyba brudny nieszczęśnik, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Był rozgorączkowany, wystraszony i beczał głośno, a jego szyja tkwiła między dwoma żelaznymi prętami sztachet, które okalały wykop przed kuchnią mieszczącą się w suterenie. Mleczarz oraz sługa kościelny w naj- poczciwszych zapewne zamiarach usiłowali wyciągnąć chłopczyka za nogi, ulegając zapewne złudzeniu, iż jego głowa może być elastyczna. Uspokoiwszy cokolwiek biedaka, stwierdziłam, że ma wyjątkowo dużą głowę, wywnioskowałam więc, że tam, gdzie ona przeszła, musi przejść także reszta ciała. Wobec tego napomknęłam, że najłatwiej będzie uwolnić malca popychając go do przodu. Mleczarz i sługa kościelny przyjęli moją opinię tak życzliwie, że niezwłocznie zepchnęliby chłopca do wykopu przed oknami kuchni, gdybym nie przytrzymała go za fartuszek. Ryszard i pan Guppy pobiegli tymczasem przez kuchnię do wykopu, aby pochwycić tam ofiarę, gdy zostanie wyzwolona. Ostatecznie malec wylądował bez nieszczęśliwego przypadku i natychmiast jął okładać młodego kancelistę adwokackiego używając w tym celu pałeczki do popędzania kółka. Na razie nie pojawił się nikt z domowników, oprócz jakiejś osoby w drewnianych chodakach, która uprzednio szturchała od dołu biedne dziecko miotłą — nie wiem doprawdy, w jakim celu, i bardzo wątpię, czy ona sama wiedziała. Wywnioskowałam stąd, że pani Jellyby nie zastaliśmy w domu, a więc zdziwiłam się, gdy ta sama osoba (już bez drewnianych chodaków) spotkała nas w przedpokoju i zaprowadziwszy na piętro wkroczyła do bawialni, aby zaanonsować: — Są te dwie panienki, psze pani! Po drodze przez schody z trudnością ominęłyśmy po ciemku kilkoro dzieci w różnym wieku, a w chwili gdy ftawałyśmy przed obliczem pani domu, jedno z maleństw stoczyło się z wielkim hałasem po kilku stopniach aż na podest, jak mi się zdawało. Pani Jellyby przyjęła nas z idealnym spokojem, a jej twarz — w przeciwieństwie do naszych — nie wyrażała zakłopotania lub troski, gdy biedne dziecko głową liczyło schodki: siedem, jak powiedział później Ryszard, bez końcowego zderzenia z podestem. Pani Jellyby — bardzo niska i pulchna, przystojna kobietka między czterdziestką a pięćdziesiątką — miała oczy ładne, lecz zdradzające szczególny nawyk, by spoglądać gdzieś niezmiernie daleko, jak gdyby — cytuję znowu Ryszarda — nie dostrzegała rzeczy położonych bliżej niż Afryka. —- Miło mi, nad wyraz miło, że mogę przyjąć panie pod swój dach — zaczęła przyjemnym głosem. — Pan Jarndyce cieszy się moim głębokim szacunkiem, a więc nie może mi być obojętny nikt, kto stanowi przedmiot jego zainteresowania. Podziękowałyśmy uprzejmie i zasiadły niedaleko drzwi, gdzie stała okulawiona, stara kanapa. Pani Jellyby miała bujne, ładne włosy, ale czas potrzebny na ich czesanie pochłaniały zapewne afrykańskie obowiązki. Szal, którym była niedbale okryta, został na oparciu krzesła, gdy wstała, aby nas powitać, kiedy zaś wracała, nie mogłyśmy nie zauważyć, że bluzkę ma nie dopiętą na plecach, a widoczna w szparze sznurówka gorsetu przypomina wzór, jaki tworzą zazwyczaj szczebelki drewnianej altany. Pokój zaśmiecony szpargałami i zajęty niemal w całości przez wielki stół do pisania (również pokryty szpargałami) był, muszę przyznać, nie tylko nieporządny, lecz również wyjątkowo brudny. Stwierdziłyśmy to zmysłem wzroku w czasie, gdy zmysł słuchu informował nas, że niedaleko, najprawdopodobniej w kuchni, ktoś ucisza biedne dziecko, które dopiero co stoczyło się ze schodów. Ogień wygasł, a w palenisku kominka widać było jedynie popiół, kilka drewienek oraz pogrzebacz. Najżywiej jednak zaciekawiła nas młoda dziewczyna — mizerna i o chorowitym wyglądzie, chociaż wcale niebrzydka — która siedząc za stołem gryzła obsadkę pióra i nie odrywała od nas wzroku. Myślę, , że nikt i nigdy nie był aż tak wyplamiony atramentem. Ponadto od zmierzwionych włosów do kształtnych stóp, oszpeconych przez atłasowe podarte pantofle ze zdeptanymi obcasami, dziewczyna nie miała na sobie nic — bodajby szpilki — co byłoby w nienagannym stanie lub znajdowałoby się na właściwym miejscu. — Zastały mnie drogie panie — mówiła pani Jellyby objaśniając dwie grube świece, które płonęły w cynowych lichtarzach i przepełniały pokój mocnym zapachem topniejącego łoju l— zastały, jak zawsze, przy wytężonej pracy, liczę jednak, że zechcecie mi to wybaczyć. Afryka i związane z nią plany pochłaniają mnie obecnie bez reszty. Stwarzają konieczność obszernej korespondencji z instytucjami publicznymi oraz z prywatnymi osobami, którym leży na sercu dobro ludności całego kraju. Z zadowoleniem mogę powiedzieć, iż przedsięwzięcie to postępuje naprzód i według wszelkiego prawdopodobieństwa za rok od stu pięćdziesięciu do dwustu szczęśliwych rodzin będzie uprawiać kawę i oświecać krajowców z terytorium Borriobula-Ga, położonego na lewym brzegu rzeki Niger. Ada nie odezwała się, lecz spojrzała na mnie, więc powiedziałam, że takie perspektywy muszą być zachęcające. — Tak! — podjęła pani domu. — Są nader zachęcające! Sprawa wymaga ode mnie całej energii, na jaką zdobyć się potrafię, ale to nic. Rzecz w tym, by sukces uwieńczył przedsięwzięcie, a sukcesu jestem obecnie coraz bardziej pewna, niemal z dnia na dzień. Wie pani co? . zwróciła się do mnie. — Jestem, przyznać muszę, prawie zdziwiona, że pani nie pomyślała dotąd o Afryce. Zaskoczona tak nieoczekiwanym obrotem sprawy, nie bardzo wiedziałam, jak zareagować, więc bąknęłam, że jednak klimat... — Klimat! — podchwyciła dama. — Najcudowniejszy w świecie. — Naprawdę, proszę pani? — Z wszelką pewnością. Przy zachowywaniu środków ostrożności. Może pani wyjść na Holborn i nie stosując środków ostrożności zostać przejechaną. Może pani wyjść na Holborn i stosując środki ostrożności nie zostać przejechaną. To samo odnosi się do Afryki. — Niewątpliwie — przyznałam w odniesieniu do Holborn. — Chwilowo może zechcą panie rzucić okiem na ten okólnik... — podjęła pani Jellyby podsuwając nam jakieś papiery — ...i ten, szerzej traktujący temat. Obydwa są szeroko rozpowszechniane. Ja tymczasem doprowadzę do końca list, który właśnie dyktowałam... Moja najstarsza córka, a zarazem sekretarka. Siedząca za stołem dziewczyna dała spokój ogryzaniu pióra i nieśmiało, a zarazem posępnie, pokwitowała prezentację ukłonem. -tt Wówczas — ciągnęła pani domu z przyjemnym uśmiechem — zakończę pracę na razie, bo moja praca nie kończy się nigdy. Gdzie stanęłyśmy, Caddy? — ...wyrazy szacunku i w związku... — wyrecytowała Caddy. — ...w związku z listem szanownego pana w kwestii afrykańskiego przedsięwzięcia, uprzejmie komunikuję... — zaczęła dyktować pani Jellyby. — Nie, Pip! Teraz nie można! Absolutnie! Pip (zapewne sam się tak nazwał) to, jak się okazało, biedny chłop- czyna, który niedawno spadł ze schodów, a obecnie przyszedł z plastrem na czole, by zademonstrować potłuczone kolana. Budziły one współczucie, lecz nie wiedziałyśmy ani ja, ani Ada, czy bardziej z racji • sińców, czy też brudu. . — Pip! Nieznośny jesteś. Idź sobie! — dodała pani domu z niezmąconym spokojem, z jakim mówiła wszystko, a spojrzenie tych swoich ładnych oczu skierowała znów ku odległej Afryce. Następnie przystąpiła do dyktowania, ja zaś nie przerywając jej wcale zawróciłam po cichu wychodzącego z pokoju Pipa, aby wziąć go na kolana i zaopiekować się biedaczkiem. Zrobił bardzo zdziwioną minę i zdumiał się jeszcze bardziej, gdy pocałowała go Ada. Jednakże uspokoił się rychło i popłakując coraz rzadziej i ciszej ucichł wreszcie w moich objęciach i zasnął. Byłam zajęta Pipem, więc szczegóły dyktowanego listu uszły mojej uwagi, lecz odniosłam ogólne wrażenie, iż wobec Afryki —: najważniejszej z najważniejszych — wszystko inne jest absolutnie bez znaczenia, i wstyd mi się zrobiło, że dotychczas tak mało myślałam o tym kontynencie. .— Szósta! — przemówiła wreszcie pani domu. — Obiad jadamy o piątej, ma się rozumieć teoretycznie, bo w praktyce siadamy do stołu o fantastycznych porach. Caddy! Pokaż pokoje pannie Qare i pannie Summerson. Zapewne panie zechcą się przebrać, a mnie wybaczą dotychczasowy strój, bo jestem zbyt zajęta, by dbać o takie sprawy. Ach! Ten uprzykrzony chłopiec! Nieehże go pani gdzieś odłoży! — zwróciła się do mnie. Poprosiłam, by wolno mi było zatrzymać Pipa, który (zgodnie z prawdą) nie sprawiał mi najmniejszego kłopotu, zaniosłam go na piętro i ułożyłam na swoim łóżku. Dostałyśmy dwa pokoje na piętrze sąsiadujące ze sobą i połączone drzwiami. Były skąpo umeblowane i wyjątkowo niechlujne, w moim oknie firankę przymocowano widelcem. — Pewnie przydałaby się paniom gorąca woda? — zapytała panna Jellyby i na próżno jęła rozglądać się za dzbankiem, który miałby ucho. — Gdyby to nic sprawiło kłopotu... — odrzekłyśmy zgodnie. — Najmniejszego — podchwyciła — jeżeli naturalnie jest w domu gorąca woda. Wieczór był bardzo zimny, a pokoje tak cuchnęły stęchlizną, że zrobiło mi się przykro, Ada zaś była bliska płaczu. Jednakże roześmiałyśmy się wkrótce i dziarsko zabrały do rozpakowywania, gdy panna Jellyby wróciła, by oznajmić, że bardzo jej przykro, ale gorącej wody nie ma, bo czajnika nie można nigdzie znaleźć, a kuchenny kocioł nie nadaje się do użytku. Odpowiedziałyśmy, że to drobiazg bez znaczenia, i zaczęłyśmy się krzątać żywo, by jak najprędzej zejść na parter, do ognia. Wszelako wszystkie drobne dzieci zebrały się na podeście, aby podziwiać osobliwe dla nich zjawisko, to jest Pipa spoczywającego na moim łóżku. Naszą uwagę rozpraszały wciąż dziecięce nosy i palce zagrożone srogim niebezpieczeństwem. Niepodobna było zamknąć drzwi jednego ani drugiego pokoju, gdyż u moich klamka nie dała się poruszyć, u Ady zaś obracała się gładko, ale bez zamierzonego skutku. Wobec tego zaproponowałam dzieciom, by weszły i bardzo grzecznie zasiadły dokoła stołu, a ja doprowadzając garderobę do porządku opowiem bajeczkę o Czerwonym Kapturku. Tak się też 6tało. Dzieci słuchały cicho jak myszki, nie wyłączając Pipa, który szczęśliwie obudził się, zanim wilk wkroczył na scenę. Wreszcie zeszłyśmy na dół po schodach, które oświetlał stojący na oknie kubek z napisem „Pamiątka z Tunbridge Wells", opatrzony knotem pływającym w oleju. W bawialni połączonej otwartymi teraz drzwiami z pokojem do pracy pani domu, młoda kobieta o twarzy, opuchniętej i owiniętej flanelowym bandażem próbowała rozniecić ogień na kominku i dmuchając na żar krztusiła się okropnie. Dymił tak, że wszyscy zaczęliśmy wnet kasłać i płakać, a okna trzeba było otworzyć na pół godziny. Pani Jellyby z charakterystycznym dla niej niezmąconym spokojem poświęciła ów czas dyktowaniu listów w sprawie Afryki. Fakt, iż była tak zajęta, cieszył mnie, przyznaję, bo Ryszard opowiadał tymczasem, że ręce musiał umyć w brytfannie, a czajnik znaleziono ostatecznie na gotowalni w jego pokoju. Ubawił tym Adę i obydwoje poczęli chichotać tak, że i ja nie byłam w stanie pohamować śmiechu. Niedługo po siódmej, kiedy wchodziliśmy do sutereny na obiad, pani Jellyby ostrzegała nas troskliwie, gdyż chodnik na schodach miał poważne braki w mocujących go prętach, ponadto zaś był tak podarty, że stanowił istną sieć pułapek. Podano smakowite dorsze, rostbef, kotlety i na deser pudding — obiad sam w sobie doskonały, gdyby potrawy były przyrządzone należycie, nie prawie surowe. Usługiwała młoda kobieta z twarzą pod flanelowym bandażem i wszystko rzucała jak popadło na stół, gdzie salaterki oraz półmiski zostawały, pokąd nie odstawiła ich na stopnie schodów. Osoba, którą pierwszy raz zobaczyłam w drewnianych chodakach (kucharka, jak należało przypuszczać), raz po raz wkraczała do jadalni i gromiła młodą kobietę z obandażowaną twarzą, co wskazywało, że między służbą panują naprężone stosunki. Podczas obiadu, który trwał długo z racji nieprzewidzianych wydarzeń — kiedy na przykład salaterka z ziemniakami trafiła przypadkowo do skrzyni na węgiel lub rączka korkociągu oberwała się i ugodziła służącą w podbródek — pani Jellyby była, jak zazwyczaj, opanowana i zrównoważona. Opowiadała różne interesujące szczegóły o krajowcach z Borriobula-Ga i wieczorną pocztą otrzymała tak wiele listów, że Ryszard zliczył aż cztery koperty, które jednocześnie znalazły się w sosjerce. Część korespondencji pochodziła od niewieścich komitetów i te czytała nam tak, jak mogłaby odczytywać rezolucje, zapadające na rozmaitych zebraniach. Inne pisali ludzie z tych czy innych racji zainteresowani uprawą kawy oraz oświecaniem krajowców. Niektóre wymagały odpowiedzi, toteż pani domu trzykrotnie odprawiała od stołu swoją pierworodną celem ich napisania. W tym czasie zastanawiałam się po trosze, kim może być potulny, łysawy dżentelmen w okularach, który już po uprzątnięciu ryby zajął wolne krzesło przy stole (miejsca nie były wyznaczone). Odnosiłam wrażenie, iż biernie podporządkowuje się krajowcom z Borriobula-Ga, nie zdradza jednak czynnego zainteresowania przyszłym osadnictwem. Nie odzywał się ni słowem, a zatem sam mógłby byc krajowcem, gdyby nie kolor skóry. Dopiero kiedy odeszłyśmy od stołu, a on pozostał sam z Ryszardem, zaświtała mi w głowie myśl, iż naj prawdopodobnie jest to pan Jellyby. Tak było istotnie! A niejaki pan JJuale — młody człowiek o guzowatych skroniach i włosach sczesanych na tył głowy — który zjawił się później wieczorem i przedstawił Adzie jako filantrop, powiedział jej, że związek małżeński państwa Jellyby określa mianem unii ducha z materią. Ów pan Quale miał wiele do powiedzenia o Afryce oraz własnym projekcie, by nauczać uprawiających kawę osadników, jak nauczać krajowców wytaczania nóg do fortepianu, co zapoczątkowałoby lokalny handel wywozowy. Ponadto rad wyciągał na słówka panią domu mówiąc na przykład: „Szanowna pani otrzymuje codziennie sto pięćdziesiąt do dwustu listów w kwestii afrykańskiej. Nie mylę się, prawda?" — albo: „O ile mnie pamięć nie zawodzi, szanowna pani wspomniała, że w swoim czasie wysłała aż pięć tysięcy okólników naraz z jednego urzędu pocztowego. Nie mylę się, prawda?" Później powtarzał nam zawsze odpowiedź pani Jellyby — zupełnie jak tłumacz. Przez cały wieczór pan Jellyby siedział w kącie z głową wspartą o ścianę, niby ktoś w stanie głębokiej depresji. Dowiedziałyśmy się później, że po obiedzie, kiedy został w jadalni sam z Ryszardem, kilka razy otwierał usta, jak gdyby zamierzał coś powiedzieć, lecz ku wielkiemu zakłopotaniu Ryszarda zamykał je nie odezwawszy się słowem. Natomiast pani Jellyby zasiadała przez cały wieczór w wygodnym gniazdku z podartych szpargałów, piła kawę i od czasu do czasu dyktowała najstarszej córce. Prowadziła też z młodym filantropem obszerną dyskusję na temat — jeżeli dobrze zrozumiałam — czegoś, co nazywali Bractwem Przyjaciół Ludzkości, przy tej sposobności dawała wyraz licznym, najbardziej podniosłym uczuciom. Niestety, nie byłam słuchaczką tak uważną, jak mogłabym sobie życzyć, ponieważ Pip oraz jego siostrzyczki i braciszkowie gromadnie opadli w kącie bawialni Adę i mnie domagając się następnej bajki. Siedziałyśmy więc pośród dzieci i szeptem opowiadały o Kocie w butach i licho wie o czym, do czasu gdy pani Jellyby przypomniała sobie nagle o potomstwie i wyprawiła je na nocny spoczynek. Pip podniósł lament domagając się, abym ja położyła go spać, więc zaniosłam malca na piętro, gdzie mło da kobieta z twarzą pod flanelowym bandażem zaatakowała niczym smok młodocianą gromadkę i porozrzucała dzieci do łóżeczek. Później zajęłam się jakim takim uporządkowaniem naszych pokoi i staraniami, by zmusić do palenia się oporny ogieniek, który wreszcie rozgorzał jasnym płomieniem. Po powrocie na parter odczułam, że pani Jellyby spogląda na mnie z góry i karci wzrokiem moją pło- chość; zrobiło mi się trochę przykro, zarazem jednak uprzytomniłam sobie, iż obejdę się łatwo bez wygórowanych ambicji. Dochodziła północ, gdy udało nam się pójść na piętro i zostawić w bawialni matkę i córkę, z których pierwsza popijała kawę pośród swoich szpargałów, druga ogryzała z nporem obsadkę pióra. . ^ Cudaczny dom, prawda? — powiedziała Ada. — Dziwię się, że mój kuzyn Jarndyce przysłał nas właśnie tutaj! — Ja też się dziwię, kochanie — odpowiedziałam. — Bardzo pragnęłabym zrozumieć to wszystko i nie potrafię. — Co? — zapytała z tym swoim ślicznym uśmiechem. — Wszystko, moja droga. Wszystko! Chyba to bardzo pięknie, że pan Jarndyce popiera afrykańskie przedsięwzięcie, korzystne być może dla krajowców, ale... Ale Pip i całe gospodarstwo tutaj! Stałyśmy przed ogniem na kominku. Ada roześmiała się i zarzuciwszy mi ręce na szyję powiedziała, że jestem taka spokojna, dobra, kochana i zupełnie podbiłam jej serce. — Dbasz o wszystko i taka jesteś pogodna, radosna! — ciągnęła. — I tyle robisz bez zamętu ani hałasu! Nawet z tego tu potrafiłabyś zrobić dom rodzinny! Moja naiwna, kochana! Nie zdawała sobie sprawy, że wychwala tylko siebie i z niezwykłej dobroci własnego serca mnie tak wysoko ocenia. —■ Wolno zadać ci jedno pytanie? — podjęłam, gdy zasiadłyśmy w pobliżu kominka. Jedno? Nawet pięćset -— Wiesz, jak wiele zawdzięczam twojemu kuzynowi. Czy mogłabyś go opisać? ' Odgarnęła z czoła złociste loki i spojrzała na mnie z tak osobliwymi, roześmianymi błyskami w oczach, że zdziwiło mnie nie wiem co bardziej — jej uroda czy zachowanie. —■ Estero! — zawołała. — Co takiego, kochanie? — Chcesz, abym opisała ci mojego kuzyna? — Tak. Przecież nigdy go nie widziałam. — Ja też nigdy go nie widziałam. To dopiero historia 1 Rzeczywiście Ada nie widziała go nigdy. Była małym dzieckiem, gdy jej mamusia umarła, ale pamięta doskonale, iż mamusia prawie ze łzami mówiła o tym kuzynie i jego szlachetnej szczodrości, twierdząc, iż to człowiek, któremu można ufać bardziej niż komukolwiek inne* mu. Toteż Ada ufała mu bez granic. Przed niewieloma miesiącami kuzyn Jarndyce napisał do niej „szczery, pełen prostoty list" — jak się wyraziła. Wysunął realizowany obecnie projekt i dodał, że „taki stan rzeczy może z czasem wygoić rany zadane przez nieszczęsny proces w sądzie kanclerskim". Odpisała przyjmując propozycję z wdzięcznością. Ryszard otrzymał bardzo podobny list i odpowiedział tak samo. On przynajmniej widział tego kuzyna — widział tylko raz, w szkole w Winchester, przed pięcioma laty. Powiedział Adzie, gdy pierwszy raz zobaczyłam obydwoje przed kominkiem na tle ekranu, że to „rubaszny, czerstwy jegomość". Bardziej szczegółowego opisu Ada nie potrafiła mi podać. To wszystko dało mi tyle do myślenia, że kiedy moja kochana zasnęła, pozostałam przed kominkiem, aby medytować i medytować o Samotni, a także o tym, jak niezmiernie odległy wydaje mi się wczorajszy ranek. Nie bardzo wiem, dokąd zawędrowały moje myśli, gdy stukanie przywołało je do rzeczywistości. Cichutko uchyliłam drzwi i zobaczyłam pannę Jellyby, która dygocąc z chłodu stała z kieliszkiem do jaj w jednej ręce i uszkodzonym lichtarzem z nadłamaną świecą w drugiej. — Dobranoc — bąknęła posępnie. — Dobranoc — odpowiedziałam. — Można wejść? '— zapytała nieoczekiwanie tym samym posępnym tonem. — Naturalnie. Tylko proszę nie obudzić panny Claus. Nie chciała usiąść, lecz stanęła przed ogniem i jęła zanurzać urna- zany. atramentem palec w kieliszku zawierającym ocet, aby rozmazywać atramentowe plamy na twarzy, a krzywiła się przy tym i minę miała wielce pochmurną. — Niech licho porwie Afrykę! — odezwała się nagle i podchwyciła prędko, gdy usiłowałam zaprotestować: — Tak! Mówię serio i niech się pani ze mną nie spiera. Nienawidzę Afryki! Jest wstrętna! Powiedziałam dziewczynie, iż żal mi jej, ponieważ jest bardzo zmęczona, a następnie dodałam musnąwszy dłonią jej czoło, że jest gorące, lecz do jutra z pewnością ochłodnie. Przez chwilę stała i sapiąc gniewnie mierzyła mnie ponurym wzrokiem. Później odstawiła kieliszek i nieco łagodniej spojrzała w stronę łóżka, na którym leżała Ada. — Śliczna! — burknęła tym samym szorstkim tonem i nieodmiennie nachmurzona. Z uśmiechem przyznałam jej rację. — Sierota, co? — Tak. — Ale jest chyba wykształcona? Potrafi tańczyć, grać na jakimś instrumencie, śpiewać... Prawda? Myślę, że zna też francuski, geografię, astronomię, umie szyć i takie rzeczy? — Niewątpliwie — przytaknęłam znowu. — A ja nie umiem! Nie umiem nic, tylko pisać! Ciągle piszę i piszę pod dyktando mamy. Jak nie wstyd wam było, jej i pani, przyjść do nas dziś i zobaczyć, że ja jestem zdolna tylko do pisania! To przez złośliwość, co? A zdaje wam się, że jesteście takie udane, dobre! Zorientowałam się, że biedula jest bliska płaczu, więc bez słowa usiadłam na krześle i objęłam ją spojrzeniem równie — mam nadzieję — życzliwym, jak moje wobec niej uczucia. — To wstrętne! — ciągnęła. — I pani zdaje sobie z tego sprawę! Cały nasz dom jest wstrętny. I dzieci. I ja jestem wstrętna, a tatuś nieszczęśliwy... Trudno się dziwić! Priscilla pije wciąż, po całych dniach. To wstyd! A pani skłamie, jeżeli powie, że przy obiedzie nic od niej nie poczuła. Jak podawała do stołu, cuchnęło niczym w szynku. Już pani wie o tym wszystkim. — Nic nie wiem, moja droga -— wtrąciłam. — Nieprawda! Wie pani i proszę nie mówić inaczej! — Moja droga — zaczęłam — póki nie pozwolisz mi dojść do głosu... — Już pani doszła! — przerwała. — Niech pani nie opowiada jakichś tam bajeczek! — Jeżeli nie chcesz mnie wysłuchać... — spróbowałam raz jeszcze. — Nie chcę. — Myślę, że chcesz, bo inaczej byłabyś bardzo nierozsądna. Nie wiem, że służąca pije, bo przy stole nie podchodziła do mnie blisko. Ale nie wątpię, moja droga, że mówisz prawdę, której dowiaduję się z przykrością. — Niech pani nie wyobraża sobie, że to pani zasługa! burknęła. — Masz rację — podjęłam. — Byłabym bafdzo głupia, gdybym wyobrażała sobie coś podobnego. Dziewczyna, która stała teraz przy łóżku, nachyliła się i z tą samą wciąż naburmuszoną miną pocałowała Adę. Później wycofała się po cichu, aby przystanąć obok mojego krzesła. Kilka razy westchnęła głęboko, żałośnie, więc żal mi się jej zrobiło, sądziłam jednak, że nie odzywając się postąpię najwłaściwiej. — Chciałabym nie żyć! — wybuchnęła nieoczekiwanie. — Chciałabym, żebyśmy WBzyscy pomarli! Tak byłoby najlepiej dla nas! W tejże chwili padła obok mnie na kolana, twarz ukryła w fałdach mojej sukni i z płaczem jęła błagać o przebaczenie. Usiłowałam ją pocieszyć jakoś i podnieść z klęczek, ale opierała się rozpaczliwie wołając, że woli tak pozostać. . —I Pani uczyła dziewczęta — mówiła. — Szkoda, że nie mnie, bo nauczyłabym się czegoś od pani... Jestem nieszczęśliwa... nieszczęśliwa! A panią bardzo kocham! Nie mogłam jej nakłonić, by obok mnie usiadła, ostatecznie jednak postawiła odrapany stołeczek tam, gdzie uprzednio klęczała, i przycupnąwszy na nim ukryła znowu twarz w fałdach mojej sukni. W takiej pozie zasnęła wreszcie przemęczona i wyczerpana, a ja lekko uniosłam jej głowę, położyłam na swoich kolanach i ostrożnie otuliłam szalem naB obie. Ogień wygasł rychło i biedna Caddy drzemała tak przez całą noc przed popiołami na kominku. Ja byłam wciąż niemile przytomna i przymykając oczy próbowałam daremnie zagubić się pośród scen dnia minionego. Później, stopniowo, wszystko stawało się coraz bardziej niewyraźne, mgliste. Osoba spoczywająca z głową na moich kolanach traciła tożsamość — raz była to Ada, raz ta czy inna moja przyjaciółka z Reading, z którą rozstałam się tak niedawno i nie mogłam w to jakoś uwierzyć. Później panna Jellyby zmieniła się w zabiedzoną staruszkę z sądu, uśmiechającą się wśród niskich ukłonów, później w jakąś kobietę sprawującą rządy w Samotni. Na koniec stała się nikim i ja stałam się nikim. Mroczny dzień walczył niemrawo z tumanami mgły, kiedy ocknęłam się i zobaczyłam utkwione w siebie oczy małego widma o brudnej twarzy. To Pip wygramolił się z łóżka, przywlókł do mnie i zziąbł tak w nocnej bieliźnie, że naprawdę dzwonił zębami. ROZDZIAŁ V PORANNA PRZYGODA Ranek był chłodny i sądzić należało, że mgła jest nadal gęsta — piszę „sądzić należało", ponieważ oblepione brudem szyby okien za- ćmiewałyby słońce nawet w środku lata —| ale dobrze zdawałam sobie sprawę z niewygód pod dachem tego domu i Londyn zaciekawiał mnie w niemałej mierze, więc życzliwie przyjęłam pomysł panny Jellyby, abyśmy wybrały się na małą przechadzkę. — Mamusia nieprędko zejdzie z piętra — powiedziała — a później tak się w kuchni zaczną grzebać, że będzie dobrze, jeżeli śniadanie podadzą za godzinę. Tatuś zjada, co się zdarzy, i wychodzi do biura. Prawdziwe śniadanie nie trafia mu się nigdy. Priscilla zostawia mu z wieczora trochę chleba i mleka, o ile naturalnie znajdzie się mleko. Czasami me ma go wcale, czasami kot je wypija. Ale pani jest *pewno zmęczona? Może wolałaby pani pójść do łóżka? — Wcale nie czuję zmęczenia, moja droga — odpowiedziałam —6 i stanowczo spacer bardziej mi odpowiada. — W takim razie pójdę ubrać się jako tako. Ada powiedziała, że chętnie dotrzyma nam towarzyst\ya, i wnet zaczęła się krzątać. Pozostawał jeszcze Pip. Nie byłam w stanie zrobić dlań nic lepszego, więc zaproponowałam, że umyję go, a następnie położę do swojego łóżka. Zgodził się z najlepszą możliwie miną, lecz ' przez cały czas operacji gapił się na mnie tak, jak gdyby nigdy dotąd nie był równie zdumiony i nie liczył, że może spotkać go coś aż tak osobliwego. Był też zgnębiony, ale nie skarżył się i po ukończeniu przykrych zabiegów usnął smacznie. Nim wystąpiłam i taką propozycją, zastanawiałam się, czy' to wypada, lecz po namyśle wysnułam wniosek, że nikt z domowników nie zauważy nawet tej zmiany. Wkrótce rozgrzałam się i rozruszałam, gdyż po załatwieniu spraw Pipa musiałam przebrać się szybko i pomóc Adzie w tym i owym. Caddy zastałyśmy w pokoju do pracy pani Jellyby, gdzie usiłowała korzystać z ciepła przy ogieńku, który rozniecała właśnie Priscilla; zamiast pogrzebacza używała w tym celu okopconego lichtarza i na żar rzuciła świecę, by płomień rozpalił się łatwiej. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zostało minionego wieczoru, i najwyraźniej tak właśnie miało pozostać nadal. W suterenie nikt nie sprzątnął po obiedzie obrusa, na którym bez wątpienia zamierzano podać śniadanie. W całym domu poniewierały się okruszyny, rozmaite śmiecie, makulatura. Na sztachetach ogrodzenia tkwiły jakieś dzbanki i bańki na mleko, drzwi kuchni stały otworem, a przy rogu ulicy spotkałyśmy kucharkę, która ocierała usta wychodząc z pobliskiego szynku. Powiedziała, że była tam, aby sprawdzić, która godzina. Ale przed tym spotkaniem natknęłyśmy się na Ryszarda. Tam i z powrotem tańczył wzdłuż Thavies Inn i w ten sposób rozgrzewał zziębnięte nogi. Mile zdziwił się, że wstałyśmy tak wcześnie, i wyraził clięć pójścia z nami na przechadzkę. Zaopiekował się Adą, ja zaś ruszyłam przodem z panną Jellyby, która popadła znowu w chmurny nastrój i, słowo daję, nigdy nie pomyślałabym, że muie bardzo kocha, gdybym tego od niej nie usłyszała. — Dokąd chciałaby pani pójść? — zapytała. — Gdziekolwiek, moja droga — odpowiedziałam. — Gdziekolwiek to nigdzie — burknęła i zatrzymała się jak gdyby przez przekorę. — Cóż... Chodźmy dokądś w każdym razie — powiedziałam, a ona ruszyła z miejsca bardzo szybkim krokiem. — Mnie tam wszystko jedno! — podjęła. — Teraz panią mam za świadka, co mówię. Mnie tam wszystko jedno, ale on może dzień po dniu przychodzić do nas z tym swoim bombiastym, błyszczącym czołem do czasu, kiedy będzie stary jak Matuzalem, a ja i tak nic mu nie będę miała do powiedzenia! Jakież fenomenalne osły robią z siebie on i mama! Osły! — Moja droga! — obruszyłam się zgorszona epitetem oraz jadem, z jakim został rzucony. — Twoje obowiązki dziecka... | Proszę tylko nie mówić o moich obowiązkach dziecka! — przęrwała. — Gdzie szukać rodzicielskich obowiązków mamy? Pełni je chyba wobec społeczeństwa i Afryki, co? Niech społeczeństwo i Af- ryk a odpłacają jej wywiązywaniem się z obowiązków dziecka! To ich sprawa, nie moja! Jest pani oburzona, prawda? W porządku! Ja też jestem oburzona! Obie czujemy jednako i kwita! Szła obok mnie coraz szybciej i szybciej. — Powtarzam — wybuchnęła znowu — on może przychodzić i przychodzić, a ja i tak nic mu nie będę miała do powiedzenia. Nie cierpię go. Nienawidzę jego i wszystkich głupstw, o których wciąż gada z mamą. Nie mogę ich słuchać. Dziwię się, że kamienie w bruku przed naszym domem wytrzymują na miejscu i znoszą te wszystkie brednie, no i całe gospodarstwo mamy! Naturalnie nie mogłam nie zorientować się, że to pan Quale —" młody człowiek, który pojawił się wczoraj po obiedzie — jest tematem przemówienia Caddy. Od dalszej niemiłej rozmowy uwolnili mnie Ada i Ryszard, gdy nadbiegli naszym śladem, by zapytać, czy urządzamy wyścigi. Caddy umilkła i raz .jeszcze zapadła w posępny nastrój, ja zaś jęłam podziwiać mnogość i rozmaitość mijanych ulic, ludzi uganiających się już tłumnie na wszystkie strony, nieprzeliczone pojazdy oraz skrzętne przygotowania do dnia pracy. Wokół otwierano sklepy, zamiatano je i układano towary w oknach wystawowych. Sprzątano też ulice, a wśród zwałów śmieci myszkowały cudaczne pp- stacie w łachmanach, poszukujące szpilek i jakichś innych rzeczy, które mogą być przydatne. - — Jak widzę, kuzyneczko — dobiegł mnie dźwięczny glos Ryszarda — za nic nie możemy oderwać się od sądu kanclerskiego. Inną drogą wróciliśmy do miejsca naszego wczorajszego spotkania i... I, na wielką pieczęć koronną! Oto nasza starowma! Rzeczywiście! Przed nami stała ona! Tak samo uśmiechała się, dygała nisko i mówiła tym samym protekcjonalnym tonem: Y— Podopieczni w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce! Jakże mi miło, doprawdy! lij Wcześnie dziś pani wstała — powiedziałam, gdy mnie złożyła ukłon. — A tak, tak! Zwykle przechadzam się tu wcześnie z rana. Nim sąd przybędzie i rozpocznie obrady. Zbieram myśli przed poczynaniami pracowitego dnia — zamyśliła się na moment. — Tak, poczynania pracowitego dnia wymagają wielu myśli. Trudno zgłębić sprawiedliwość sądu kanclerskiego, bardzo trudno, -— Kto to, proszę pani? — zwróciła się do mnie szeptem Caddy i mocniej przycisnęła moje ramię. Staruszka miała widać słuch doskonały, gdyż natychmiast wyręczyła mnie w odpowiedzi: — Strona procesowa, moje dziecko! Strona w procesie, do usług szanownej pani. Szczycę się regularnym uczęszczaniem do sądu. Z dokumentami. Czy mam przyjemność z jeszcze jedną młodocianą stroną w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce? — zakończyła staruszka prostując się po szczególnie głębokim dygnięciu. Ryszard chciał widać uprzejmością okupić nietakt dnia poprzedniego, gdyż wyjaśnił łagodnie, że panna Jellyby nie jest zaangażowana w tym procesie. - — Ha! -— podchwyciła dziwna kobieta. — Więc nie oczekuje sądu, prawda? I tak będzie kiedyś stara! Ale nie aż tak stara. Nie tak, na Boga! To, proszę państwa, ogród należący do Lincoln's Inn. Nazywam go moim ogrodem. Latem stanowi zaciszne ustronie, gdzie tylko ptactwo śpiewa melodyjnie. Spędzam tu prawie całe ferie sądowe. Na kontemplacji. Letnie ferie sądowe są przerażająco długie. Prawda, proszę państwa? Przyznaliśmy jej słuszność, na co liczyła, jak się zdawać mogło. — Kiedy z drzew opadają liście — ciągnęła — i braknąć zaczyna kwiatów, z których można układać bukiety dla lorda kanclerza, dobiegają kresu ferie sądowe, a wspomniana w objawienia szósta pieczęć powraca do władzy. Zechcą państwo odwiedzić mnie w moim mieszkaniu? Poczytam to za dobry omen. Dla siebie. Młodość i nadzieja, i uroda bywają tam rzadko. Od dawna, bardzo dawna nie miałam takich gości. Ujęła mnie za rękę i pociągnęła wraz z panną Jellyby, a na Ryszarda i Adę skinęła, dając im do zrozumienia, by nam towarzyszyli. Nie miałam pojęcia, jak się wymówić, więc spojrzeniem poprosiłam 0 pomoc Ryszarda. Ponieważ jednak sytuacja bawiła go po trosze 1 po trosze zaciekawiała, a bez wątpienia nie wiedział również, jak odczepić się od starowiny i nie urazić jej przy okazji, nasza nowa znajoma prowadziła dalej mnie i pannę Jellyby, a młoda para śpieszyła posłusznie naszym śladem. Staruszka była bardzo uprzejma i łaskawa. Raz po raz zapewniała, że mieszka bardzo blisko. żyliśmy pogawędzić z nią przez parę minut. Przeprowadziła nas przez ciasną furtkę i nieoczekiwanie zatrzymała się w przejściu stanowiącym zapewne część jakiegoś zaułku lub podwórza na tyłach Lincoln's Inn. — Oto moja siedziba — powiedziała. — Zechcą państwo wejść łaskawie. Staliśmy przed sklepikiem, nad którego drzwiami widniał napis: „KROOK — SKUP SZMAT ORAZ BUTELEK", niżej zaś i mniejszymi literami: „KROOK — SKUP UŻYWANYCH PRZYBORÓW ŻEGLARSKICH". W oknie wystawowym zobaczyłam obrazek przedstawiający czerwoną papiernię, przed którą wyładowywano z furgonu worki szmat. Opodal, w rozmaitych miejscach, widać było napisy: „Kupuje się kości", „Kupuje się naczynia kuchenne", „Kupuje się stare żelastwo", „Kupuje się makulaturę", „Kupuje się używaną garderobę damską i męską". Wyglądało na to, że kupuje się tutaj wszystko, natomiast nic nie sprzedaje. Tu i ówdzie zalegały na witrynie brudne butelki po szuwaksie, lekarstwach, wodzie sodowej, lemoniadzie, winie, marynatach oraz flaszki po atramencie. Wzmianka o tych ostatnich przypomniała mi, iż sklepik sprawiał wrażenie czegoś blisko sąsiadującego z prawem, czegoś, co pasożytuje na wy dziedziczonych krewniakach palestry. Flaszek po atramencie było naprawdę dużo! Obok drzwi tkwił krzywy stosik zniszczonych starych tomów opatrzony kartą: „Książki prawnicze. Do wyboru po dziewięć pensów". Część wyżej wymienionych napisów była skreślona prawniczym charakterem pisma — jak papiery, które dnia poprzedniego widziałam w kancelarii adwokackiej lub listy do mnie nadchodzące przez czas tak długi od firmy Kenge i Carboy. Jeden — skreślony tym właśnie charakterem — nie miał nic wspólnego z interesami prowadzonymi przez sklepik, lecz informował, że odpowiedzialny mężczyzna w wieku lat czterdziestu pięciu kopiuje dokumenty i sporządza wszelkie odpisy szybko i dokładnie; zapotrzebowania adresować: Nemo — z listami pana Krooka. Na wystawie wisiało kilkanaście używanych worków marynarskich — granatowych i czerwonych — a za drzwiami, już we wnętrzu sklepiku, widać było zmięte zwoje pergaminu i wypełzłe, ozdobione oślimi uszami jakieś papiery prawnicze. Pomyślałam, iż setki zardzewiałych kluczy, wiszących pękami w charakterze starego żelastwa, musiały pasować niegdyś do licznych drzwi i skrzyń w kancela riach adwokackich. A wiązkę szmat rzuconych bez ładu i składu na jedną szalę zwisającej u belki pułapu i nie zrównoważonej wagi tworzyły chyba znoszone w swoim czasie szarfy i togi obrońców sądowych. Aby uzupełnić obraz, należało tylko wyobrazić sobie — jak Ryszard szepnął Adzie, kiedy staliśmy zaglądając do sklepiku ~ że oczyszczone starannie kości, których stosik piętrzył się w kącie, należały ongi do klientów. Ranek był nadal mglisty i mroczny, a skąpe światło przesłaniał wznoszący się o dwa kroki mur Lincoln's Inn, więc nie widzielibyśmy tak wiele, gdyby po sklepiku nie spacerował stary mężczyzna w okularach i futrzanej czapce oraz z zapaloną latarką w ręce. Nas zauważył, kiedy obrócił się w stronę drzwi. Był niski, krępy, mizerny. Miał trupią cerę, a oddech dobywał się z jego ust widocznymi kłębami, jak gdyby staruch palił się od wnętrza. Twarz i szyję miał oszronione białą szczeciną i tak zniekształcone przez napęczniałe żyły oraz fałdy skóry, że od torsu w górę sprawiał wrażenie przyprószonego śniegiem sękatego pieńka. — He... he! — odezwał się podchodząc bliżej drzwi. — Jest coś na sprzedaż? Oczywiście cofnęliśmy się szybko i spojrzeli ku naszej przewodniczce, która tymczasem usiłowała otworzyć drzwi sieni wygrzebanym z kieszeni kluczem. Ryszard powiedział jej, że mieliśmy już przyjemność zobaczyć, gdzie mieszka, a zatem wolno nam chyba odejść, ponieważ czas nagli. Jednakże nie tak łatwo było odejść. Starowina jęła gorąco i żywo zapraszać, abyśmy bodaj raz jeden zechcieli rzucić okiem na jej apartament, a ponadto uparcie, chociaż na swój nieszkodliwy sposób ciągnęła mnie mówiąc, iż będzie to tak bardzo jej potrzebny dobry omen. Wobec tego ■—nie wiem, jak inni —- lecz ja odczułam, że możemy jedynie ustąpić wobec nalegań. Tak czy inaczej wszyscy byliśmy trochę ciekawi, zwłaszcza gdy staruch w futrzanej czapce wystąpił również z zaprosinami. — Tąk, proszę państwa — mówił. — Naturalnie! Jej trzeba zrobić przyjemność. To zajmie ledwie minutę. Proszę, bardzo proszę. Przez sklep, jeżeli u tamtych drzwi zamek popsuły. Wobec tego przestąpiliśmy próg sklepiku zachęcone ochoczym śmiechem Ryszarda i, oczywiście, licząc na jego opiekę. — Mój gospodarz, Krook — przedstawiła go nam drobna starowi na, zstępując godnie z własnych niebotycznych wyżyn na bardzo mierny poziom gospodarza. — Sąsiedzi nazywają go lordem kanclerzem, a ten sklepik sądem kanclerskim. To człek bardzo ekscentryczny! Dziwak, zapewniam państwa, wyjątkowy dziwak. — Kilka razy znacząco pokiwała głową i palcem postukała się w czoło, jak gdyby zalecała nam pobłażliwość dla wyjątkowego dziwaka. — Ma trochę tu, proszę państwa — dodała szeptem, który Krook posłyszał i zaśmiał się krótko. I —- To prawda — powiedział świecąc nam latarką po drodze. — Ludzie nazywają mnie lordem kanclerzem, a mój sklep sądem kanclerskim. A wiedzą państwo, czemu mnie nazywają lordem kanclerzem, a mój sklep sądem kanclerskim? — Nie mam pojęcia -odrzekł Ryszard tonem raczej obojętnym. — Widzi pan — podjął Krook i przystanąwszy obrócił się ku nam — nazywają... Ho! To dopiero włosy! W składzie przechowuję trzy worki niewieścich włosów, ale nie ma wśród nich tak pięknych i delikatnych. Co za kolor! Co za połysk! — Powoli, przyjacielu! — rzucił gniewnie Ryszard, bo bardzo nie podobało mu się, że staruch musnął pożółkłą dłonią jeden z loków Ady. — Można podziwiać te włosy, jak my wszyscy, ale bez zbytnich poufałości! Krook spojrzał nań tak, że mimo woli zwróciłam na to uwagę i przez moment nie patrzałam na Adę, która zaniepokojona i w pąsach była naprawdę śliczna! Odniosłam wrażenie, iż nawet nasza obłąkana starowina obejmuje ją wzrokiem pełnym podziwu i zachwytu. Atoli moja najmilsza rozładowała napięcie, gdyż roześmiała się mówiąc, że taki szczery podziw może być dla niej tylko pochlebny, a Krook wróci] do rzeczowego tonu tak nagle, jak go uprzednio porzucił. — Widzi pan — zaczął znowu wznosząc latarkę — mam tutaj mnóstwo rozmaitych, bardzo rozmaitych rzeczy, a sąsiedzi myślą (ale co oni tam wiedzą!), że to wszystko niszczeje i do niczego nie służy, no i dlatego ochrzcili tak mnie i mój sklep. Mam tutaj stosy starych pergaminów i najróżniejszych papierów i bardzo lubię kurz i rdzę, i pajęczyny. Dla mnie wszystko dobre, co w garść mi wpadnie i podobno (tak twierdzą sąsiedzi, ale co oni tam wiedzą!) nie potrafię rozstać się z niczym, co raz dostanę, i nie ścierpiałbym tu żadnych porządków ani napraw, zamiatania, szorowania, wyrzucania śmieci. Z tej racji otrzymałem przezwisko, o którym mowa. Ale co mi tam! Prawie co dnia chodzę oglądać mojego dostojnego i uczonego brata, gdy sąd zasiada w Lincoln's Inn. On mnie' nie widzi, ale ja go widzę i nie ma między nami żadnych nieporozumień. Obydwaj grzebiemy się w gmatwaninie .i zamęcie. Oo! Łady Jane! Duży, popielaty kot skoczył mu na ramię z jakiejś pobliskiej półki i przestraszył nas wszystkich. : — Pokaż gościom, jak drapiesz! — podjął staruch. — Szarp, Lady Jane! Drzyj! Kotka zeskoczyła z ramienia swojego pana i tygrysimi pazurami jęła drapać tobół szmat tak, że ciarki przeszły mi po grzbiecie. — Tak obeszłaby się z każdym, kogo bym nią poszczuł — ciągnął Krook. — Ja handluję różnym towarem, także kocimi skórkami, więc ktoś sprzedał mi jej skórkę. Ładna, co? Sami państwo widzą, jaka to skórka( Ale nie kazałem jej zedrzeć z Lady Jane. Nie byłoby to w zgodzie z procedurą sądu kanclerskiego, prawda? Rozprawiając tak przemierzył całą długość sklepiku i otwarłszy drzwi, które wiodły do sieni domu, przystanął z ręką na ich klamce. Wówczas drobna starowina zwróciła się doń łaskawie, zanim zdążyła próg przestąpić. — Dziękuję, Krook. To starczy. Jest pan uprzejmy, ale trochę uciążliwy. Czas nagli moich młodych przyjaciół, a i ja się śpieszę, bo nic mogę spóźnić się do sądu. Moi młodzi przyjaciele to podopieczni w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. —| Ho! Jarndyce przeciwko Jarndyce! — zawołał staruch ze zdziwieniem. — Tak, Krook. To wielki proces — powiedziała jego lokatorka. — Ho! — podjął tonem głębokiego zastanowienia i jak gdyby zdziwiony jeszcze bardziej. — A to dopiero! Najwyraźniej był tak zaabsorbowany tą kwestią i przyglądał się nam wszystkim tak ciekawie, że Ryszard powiedział: — Wygląda na to, że poświęca pan wiele uwagi sprawom, przedkładanym pańskiemu dostojnemu i uczonemu bratu, tamtemu lordowi kanclerzowi! ■— Aha... — przytaknął mimochodem. — Racja! A pan szanowny nazywa się...? — Ryszard Carstone. — Carstone — powtórzył lord kanclerz i z powagą przystąpił do wyliczenia na palcach nazwisk. — Tak... Było takie nazwisko... I nazwisko Barbary, i Clare, i Dedlock, jak mi się zdaje. — On wie o naszej sprawie nie mniej niż etatowy lord kanclerz! — zawołał Ryszard spoglądając ze zdumieniem na mnie i Adę. — Właśnie! — ożywił się staruch, jak gdyby uwolniony od własnych abstrakcyjnych rozważań. — Zgadza się! Tom Jarndyce... Zechcą państwo wybaczyć, jako krewni, że nazywam go tak bez ceremonii, ale inaczej nie mówiono o nim w sądzie, a był tam znany w swoim czasie... Ho, ho! Był znany tak, jak dzisiaj ona. r— Powolnym ruchem głowy wskazał swoją lokatorkę. — Tom Jarndyce często tu zaglądał. Zazwyczaj spacerował niespokojnie w tym sąsiedztwie, kiedy sprawa była na wokandzie albo miała trafić tam wkrótce. Rozmawiał z drobnymi sklepikarzami, radził im, by trzymali się z dala od sądu kanclerskiego bez względu na to, co zdarzyć się może. „Bo to tak — powiadał — jak gdyby człowieka pomalutku mleć na otręby albo piec na wolnym ogniu, zakłuwać na śmierć'żądleniem przez jedną pszczołę, topić w wodzie sączącej się kropla po kropli, przywodzić po odrobinie do obłędu". Tutaj, gdzie teraz stoi ta panienka, był bliski samobójstwa, tak bliski, że bliżej nie można. Wszyscy słuchaliśmy ze zgrozą. — Wszedł tamtymi drzwiami... — ciągnął Krook i gestem ręki wskazywał urojoną drogę przez sklepik. — Było to w dzień, kiedy zrobił to, 0 czym .wszyscy sąsiedzi mówili od miesięcy, że wcześniej czy później musi zdarzyć się z całą pewnością. Wszedł wtedy tamtymi drzwiami 1 tędy, proszę państwa, przemierzył sklep aż do ławki, która tutaj stała. Usiadł i poprosił mnie... Ma się rozumieć, byłem wtedy dużo młodszy... Poprosił, żeby mu przynieść miarkę wina. „Bo widzisz, Krook — powiedział — jestem diablo przygnębiony. Sprawa trafiła znów na wokandę i wyrok wydaje się dziś bliższy niż kiedykolwiek". Wolałem, żeby sam nie został w sklepie, więc za moją namową zgodził się pójść do najbliższego szynku, na drugą stronę mojej ulicy, to znaczy Chan- cery Lane. Odprowadziłem go, a gdy zajrzałem przez okno, zobaczyłem, że siedzi wygodnie i, jak mi się zdawało, bezpiecznie w fotelu przed kominkiem i ma dokoła siebie towarzystwo. Ale ledwie tutaj wróciłem, huk wystrzału rozniósł się echem po całej okolicy Lincoln's Inn. Wybiegłem przed sklep. Wybiegli też inni sąsiedzi. I przynaj- ii mniej dwadzieścia osób zawołało jednocześnie: „Tom Jarndyce!" I ja tak zawołałem. Staruch umilkł. Bystro popatrzał na nas, później zajrzał do wnętrza swojej latarki i zgasiwszy światło, zatrzasnął ją z powrotem. Hf Odgadliśmy trafnie — podjął. — Nie muszę zapewniać o tym moich dzisiejszych słuchaczy. Ho, ho! Tamtego popołudnia, kiedy sprawa Jarndyce przeciwko Jarndyce trafiła na wokandę, cała dzielnica hurmem rzuciła się do sądu. A mój dostojny i uczony brat i wszyscy inni stamtąd marudzili, jak zwyczajnie, i grzebali się w szpargałach, i próbowali udawać, że nic nie wiedzą o najnowszym fakcie w tym procesie, a jeżeli nawet usłyszeli coś przypadkiem, ich nie dotyczy to wcale. Rumieńce Ady zniknęły, a Ryszard pobladł niemal tak samo. Nie byłam stroną w tej sprawie, lecz opowieść wywarła na mnie silne wrażenie, nie dziwiłam się zatem, że musiała wywołać wstrząs w sercach osób młodych i niedoświadczonych, którym przypadło w udziale dzie- dziectwo tak ponure i dla całej okolicy Lincoln's Inn obarczone wspomnieniem tragedii. Czułam się nieswojo z tej racji, a ponadto niepokoił mnie wpływ takich wspomnień na biedny, półobłąkany umysł starowiny, która nas przyprowadziła. Ale ku niemałemu mojemu zdziwieniu nasza towarzyszka nie zaszczyciła opowieści uwagą, lecz wstępując na schody przepraszała nas kilkakroć, napomykając znowu, że jej gospodarz „ma trochę tu..." Mieszkała na najwyższym piętrze domu, w sporym pokoju z widokiem na dach sali posiedzeń sądowych w Lincoln's Inn. Musiało to stanowić główny powód, który w swoim czasie skłonił ją do wybrania tej siedziby. Nocą, jak nam powiedziała - zwłaszcza w noce księżycowe — mogła patrzeć na ów dach do woli. Pokój był czysty, lecz pusty, wyjątkowo pusty. Zauważyłam tam tylko nieliczne, najniezbędniejsze sprzęty, podobizny sędziów lub adwokatów na rycinach wyciętych ze starych książek i opłatkami przylepionych do ścian oraz kilka torebek damskich i worków do robótek ręcznych, które „zawierają dokumenty", jak poinformowała nas gospodyni. Na kominku nie było węgla ani popiołu i nie dostrzegłam nigdzie garderoby ni jakichkolwiek wiktuałów. W otwartym kredensie stało na półce parę kubków, talerzy i podobnych naczyń, wszystkie jednak były próżne. Rozglądając się wokół pomyślałam, że wymizerowanie uaszej przyjaciółki bu- dzi' tu większe współczucie i wydaje się zrozumiałe bardziej niź dotychczas. — To zaszczyt dla mnie, zaszczyt nie lada taka wizyta podopiecznych sadu w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce — rozpoczęła nader uprzejmym tonem. —- I jestem bardzo wdzięczna za dobry omen. Ja żyję skromnie. Oczywiście. Moja pozycja jest skromna i ogranicza ją konieczność codziennego stawania przed sądem kanclerskim. Mieszkam w tym domu od wielu lat. Dni spędzam w sądzie, wieczory i noce tutaj. Noce są długie, ponieważ sypiam mało, a myślę bardzo dużo. To stan nieunikniony dla każdego, kto jest związany z sądem kanclerskim. Niewymownie mi przykro, że nie mogę służyć czekoladą. Oczekuję sądu. Wkrótce. Wtedy mój dom postawię na wyższej stopie. Nic wstyd mi wyznać podopiecznym w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, ma się rozumieć w ścisłym zaufaniu, że czasami trudno mi utrzymać jako tako przyzwoity wygląd. Cierpię tu niekiedy z powodu zimna. Cierpię z przyczyn bardziej niż zimno dotkliwych. Mniejsza o to. I proszę mi wybaczyć, że poruszyłam kwestie tak błahe. Odsunęła część story zakrywającej niskie i szerokie okno facjatko- we, aby pokazać nam kilka klatek i ptaki, w niektórych z nich uwięzione. Były tam skowronki, makolągwy, szczygły — w sumie, jak mi się zdaje, co najmniej dwadzieścia sztuk. — Zaczęłam hodować te ptaszki — podjęła — z myślą, którą podopieczni sądu łatwo zrozumieją bez wątpienia. Postanowiłam wrócić im wolność. Wrócić w dniu, kiedy mój sąd zapadnie. Tak! I biedactwa umierają w więzieniu. Ich żywot jest krótki w porównaniu z procedurą obowiązującą w sądzie kanclerskim, a więc drobiazg opuszcza mnie kolejno, jeden komplet po drugim, jeden po drugim. Wątpię, bardzo wątpię, czy któryś z tych doczeka dnia wolności. A wszystkie są młode. To bardzo żałosna historia, prawda? Rzucała niekiedy pytanie, lecz nigdy nie.czekała na odpowiedź. Mówiła dalej, zapewne tak, jak mówić zwykła, kiedy w pokoju nie było prócz niej nikogo. — Nic nie zostało dotąd uregulowane i wciąż przewagę ma szósta wielka pieczęć, więc miewam nieraz podejrzenia, podejrzenia bardzo serio, że pewnego dnia znajdzie mnie ktoś tutaj, taką sztywną i zimną, jak ja znajdowałam niezliczone ptaszki. Ryszard zrozumiał pełne litości, błagalne spojrzenie Ady i niepo strzeżenie, ostrożnie położył trochę pieniędzy na półce nad kominkiem. Myśmy tymczasem postąpiły ku klatkom i zaczęły udawać, że oglądamy ptaszki. — Nie mogę im pozwalać, by zbyt dużo śpiewały — ciągnęła drobna starowina — bo, chociaż może się to wydać śmieszne, rozpraszałaby moją uwagę myśl, że one szczebioczą, kiedy ja przebywam w sądzie i pilnie wysłuchuję prawniczych sporów. A ja muszę uważać, wciąż uważać! Kiedy indziej wymienię państwu ich imiona. Kiedy indziej, nie dziś! W ten dzień dobrego omenu niechaj śpiewają, ile tylko zechcą! Na cześć młodości. — Uśmiech i głęboki ukłon. — Nadziei. — Uśmiech i głęboki ukłon. — Urody. — Uśmiech i głęboki dyg. — Dostaną światło! Pełne światło! Ptaszki poczęły ruszać się żywo i ćwierkać. — Nie mogę także wpuszczać powietrza bez ograniczeń — mówiła dalej, a ja uprzytomniłam sobie, że w pokoju jest bardzo duszno. -— Ponieważ kotka, którą widzieli państwo na dole, zwana Lady Jane, czyha na życie ptaszków. Przez godziny, długie godziny siaduje skulona tam, na zewnętrznym parapecie okna. Zrobiłam odkrycie — ciągnęła tajemniczym szeptem — że przyrodzone jej okrucieństwo przybiera na sile przez zazdrość, że to one odzyskają wolność, kiedy zapadnie wyrok, którego spodziewam się rychło. Ta kocica jest głupia i pełna złej woli. Czasami prawie wierzę, że to wcale nie kot, ale diabeł, który, jak powiadają, nie śpi, więc ustrzec się go strasznie trudno. Bicie okolicznych zegarów oznajmiło, że jest pół do dziesiątej, a w kwestii skrócenia wizyty pomogło nam to bardziej, nim sami moglibyśmy pomóc sobie w sposób delikatny. Biedna starowina szybko chwyciła torebkę z dokumentami, którą uprzednio położyła na stoliku, i zapytała, czy my również wybieramy się do sądu. Odpowiedzieliśmy przecząco, dodając, że jej nie chcielibyśmy krępować w żadnym razie, wobec czego otwarła drzwi, aby z atencją sprowadzić nas po schodach. — Po tak dobrym omenie — powiedziała —• tym bardziej muszę znaleźć się na sali, zanim wkroczy lord kanclerz. Może wywołać moją sprawę jako pierwszą, prawda? Tak! Mam przeczucie, że dzisiaj moja sprawa będzie wywołana! Pierwsza! Po drodze przystanęła na podeście, aby szeptem udzielić nam informacji, że cały dom jest pełen przeróżnych rupieci, które jej gospo darz skupuje po trochu, ale sprzedawać nic nie chce, bo, rozumieją państwo, „ma trochę tu..." Nastąpiło to na pierwszym piętrze. Uprzednio, na drugim, zatrzymała się również i bez słowa wskazała zamknięte drzwi. Na pierwszym piętrze przystąpiła do wyjaśnień szeptem: — Prócz mnie jest tu tylko jeden lokator. Skryba adwokacki. Okoliczne dzieci powiadają, że zaprzedał się diabłu. Ale co w takim razie zrobił z pieniędzmi? Szszaa! Widocznie zlękła się, że ów lokator posłyszał słowa wypowiedziane o piętro niżej, bo powtórzyła: „Szszaa!", a następnie podreptała przed nami — na palcach, jak gdyby podejrzewając, iż nawet odgłos kroków mógłby zdradzić treść jej słów. Wychodziliśmy z domu tą samą drogą, którą weszliśmy uprzednio — przez sklepik. Staruch był tam zajęty sortowaniem pakietów makulatury, które jeden po drugim ładował do schowka —yp ominąj ącego studnię w podłodze. Widać było, że pracuje ciężką gdyż czoło miał zroszone potem. W palcach trzymał kawałek kredy i, po uporaniu się z każdym kolejnym pakietem, kreślił niezdarny kulfon na boazerii pokrywającej ścianę. Ryszard i Ada, a następnie panna Jellyby z biedną starowiną minęli go bez przeszkód, lecz ja zostałam zatrzymana. Staruch dotknął mojej ręki, a gdy przystanęłam, począł kreślić na ścianie „J" — bardzo dziwnie, od końca litery do początku. Było to duże „J" nie drukowane, lecz takie, jakie mógłby wykaligrafować pisarczyk z firmy adwokackiej Kenge i Carboy. — Potrafi pani to odczytać? — zapytał spoglądając na mnie z wielce chytrą miną. — Naturalnie — odpowiedziałam. — Litera jest bardzo wyraźna. — Jaka litera? I" Znów zerknął na mnie, później w stronę drzwi i zmazawszy literę „J", wyrysował na jej miejscu „a" — małe tym razem, nie duże. — A to co będzie? — rzucił. Odpowiedziałam i na to pytanie, on zaś zastąpił „a" małym „r", wytarł je i powtarzał czynność, rozpoczynając z reguły od dołu lub końca liter. Wreszcie złożył cały wyraz „Jarndyce" — przy czym ni razu nie widniały na ścianie dwie litery jednocześnie. — Jak to się czyta? — zapytał znowu. Kiedy mu odpowiedziałam, roześmiał się, a następnie tą samą metodą i równie szybko skreślił, ku mojemu zdziwieniu, „Samotnia". Ten wyraz odczytałam również, a on znów prychnął śmiechem. — Ho, ho! — powiedział odłożywszy kredę. — Mam głowę do od- rysowywania liter. Z pamięci, widzi pani, bo ani czytać, ani pisać nie umiem. Wyglądał odrażająco, a kotka patrzała na mnie tak łakomie, jak gdybym była krewniaczką ptaszków z poddasza, więc doznałam ulgi, gdy Ryszard stanął w drzwiach i zawołał: — Mam nadzieję, panno Estero, że nie targuje się pani o cenę swoich włosów? Proszę nie ulec pokusie! Pan Krook ma na składzie trzy pełne worki. Powinno mu to starczyć! Nie tracąc czasu na pożegnanie Krooka znalazłam się pośród przyjaciół przed jego sklepikiem. Tam rozstaliśmy się z biedną starowiną, która pobłogosławiła nas nader ceremonialnie i odnowiła wczorajsze zapewnienie, iż swój majątek pozostawi Adzie i mnie. Nim opuściliśmy gmatwaninę zaułków, odwróciliśmy się i zobaczyli pana Krooka stojącego w drzwiach swojego sklepiku. Patrzał w naszą stronę przez okulary, a kotka, która siedziała mu na ramieniu, podniosła ogon tak, że sprawiał wrażenie wysokiej kity u futrzanej czapki. — To się nazywa poranna przygoda w Londynie, co? — powiedział Ryszard z głębokim westchnieniem. — Ach, kuzynko, kuzynko! Jakie to przykre słowa: sąd kanclerski. — Tak — podchwyciła Ada — dla mnie są przykre i były zawsze, jak daleko sięgnę pamięcią. Przykro mi, że muszę (bo chyba muszę) być przeciwniczką pokaźnej liczby krewnych i ludzi obcych. Przykro mi, że tamci muszą (bo chyba muszą?) być moimi przeciwnikami. Wszyscy rujnujemy się wzajemnie, chociaż nie wiemy jak ani dlaczego i wciąż, przez całe życie, toniemy w wątpliwościach i niezgodzie. Przecież słuszność musi się gdzieś znajdować, prawda? To dziwne, że przez tyle długich lat żaden uczciwy i rzeczywiście gorliwy sędzia nie potrafił jej odkryć. — Tak, kuzynko! To bardzo dziwne — przyznał. — Bardzo dziwna wydaje mi się cała ta niecna gra w szachy. Wczoraj, kiedy patrzałem na sąd obradujący tak godnie i zdawałem sobie sprawę, że gra odbywa się fałszowanymi figurami, odczuwałem ból głowy i jednocześnie ból serca. Głowa bolała mnie od myśli, czemu dziać się tak może, jeżeli ludzie nie sn szaleńcami lub łotrami. Serce bolało mnie od obaw, że w gruncie rzeczy mogą być jednymi i drugimi. Ale niech się co chce dzieje, Ado... Wolno nazywać cię tak, prawda? — Oczywiście, Ryszardzie. — Niech się co chce dzieje, Ado, sąd kanclerski nie wywrze zgubnego wpływu na nas! Spotkaliśmy się dzięki naszemu zacnemu kuzynowi, więc sąd kanclerski nie zdoła nas poróżnić, prawda? Panna Jellyby ścisnęła mnie za łokieć i obdarzyła wielce wymownym spojrzeniem. Odpowiedziałam jej uśmiechem i reszta drogi do domu upłynęła nam wszystkim w przyjemnym nastroju. W pół godziny po naszym powrocie ukazała się pani Jellyby, a w ciągu następnej godziny rozmaite składniki śniadania utorowały sobie * kolejno drogę do jadalni. Nie miałam wątpliwości, że pani Jellyby położyła się spać i wstała na powszechnie przyjętą modłę, lecz sprawiała wrażenie takie, jak gdyby wcale nie zmieniła ubioru. Podczas śniadania była bardzo zajęta, gdyż pierwsza poczta przyniosła obszerną korespondencję w sprawach Borriobula-Ga, co, jak wyraziła się, zapowiadało pracowity dzień. Dzieci myszkowały po całym domu i rozmaite przypadki notowały na posiniaczonych łydkach, które można by uznać za istne kroniki katastrof. Pip przepadł na godzinę z górą i został odprowadzony do domu przez policjanta, który znalazł go na placu targowym Newgate. Przy tej okazji zdumiała nas równowaga ducha, z jaką pani Jellyby zniosła i zaginięcie dziecka, i jego powrót na łono rodziny. Ma się rozumieć, wytrwale dyktowała już listy Caddy, a Caddy odzyskiwała szybko atramentowe plamy takie, z jakimi zastaliśmy ją dnia poprzedniego. O pierwszej zatrzymały się przed domem dwa pojazdy: otwarty powóz dla nas oraz furgonik na bagaże. Pani Jellyby sypnęła hojnie wyrazami szacunku oraz pozdrowieniami, których adresatem był jej drogi przyjaciel, pan Jarndyce. Caddy wstała od stołu, by nas odprowadzić; pocałowała mnie w przedpokoju, a następnie stała na stopniach ganku i ogryzając pióro zalewała się łzami. Pip spał na szczęście, więc uniknął goryczy rozstania i być może czegoś gorszego, bo obawiam się na serio, że na plac targowy Newgate poszedł, aby ranie szukać. Wszystkie inne dzieci zaczęły czepiać się powozu i odpadać Btopniowo, a my, wyjeżdżając z Thavies Inn, z troską spoglądaliśmy ku malcom rozrzuconym na ulicznym bruku. ROZDZIAŁ VI U SIEBIE V DOMU Rozjaśniło się tymczasem i rozjaśniało coraz bardziej, kiedy jechaliśmy ku zachodowi. W rześkim powietrzu i blasku słońca coraz bardziej podziwialiśmy rozległe ulice, wspaniałe sklepy, znaczny ruch kołowy, barwne niczym kwiaty nieprzeliczone tłumy zwabione widać polepszeniem się pogody. Z wolna zachwycające centrum Londynu poczęło zostawać za nami i wokół wyrastały przedmieścia, a każde z nich — przynajmniej w moich oczach — mogłoby uchodzić za spore miasto. Wreszcie znaleźliśmy się znowu na prawdziwym wiejskim trakcie, wzdłuż którego widać było wiatraki, zabudowania gospodarskie, kamienie milowe, stogi starego siana pachnące stęchlizną, farmerskie wozy, godła przydrożnych zajazdów, a obok nich koryta do pojenia koni, dalej zaś pola, kępy drzew i żywopłoty. Olśniewał nas widok zielonej wiejskiej okolicy przed nami i pozostającej w tyle olbrzymiej metropolii! Było to wszystko takie radosne i krzepiące, że gdy mijał nas furgon ciągniony przez konie w szorach z czerwonej skóry pobrzękujących raźno dzwoneczkami, wszyscy troje mieliśmy ochotę śpiewać w takt tej melodyjnej muzyki. — Podczas tej jazdy wciąż przypomina mi się mój imiennik Whit- tington* — odezwał się Ryszard — a ten furgon to istna kropka nad i. Co to? Co się dzieje? Nasz powóz pocztowy zatrzymał się raptownie. Stanął też furgon i muzyka dzwonków przycichła, zmieniła się w krótkie pobrzękiwania, gdy któryś z koni otrząsnął się albo poruszył głową. w pasz pocztylion ogląda się i patrzy na woźnicę furgonu -f— powiedział Ryszard — a ten śpieszy w naszą stronę. Co tam, dobry człowieku? — zmienił ton, kiedy woźnica stanął u drzwiczek naszego pojazdu; Ryszard przyjrzał mu się uważniej i zawołał: — Zdumiewające! On ma twoje imię i nazwisko zatknięte za wstążką kapelusza. Były tam imiona i nazwiska nas wszystkich. Jeden z listów adresowany był do Ady, drugi do Ryszarda, a trzeci do mnie. Woźnica oddawał je nam kolejno odczytując na głos imiona i nazwiska. Na pytanie Ryszarda, kto polecił mu doręczyć tę korespondencję, odrzekł krótko: — Mój pan, proszę wielmożnego panicza. Później nasadził na głowę kapelusz przypominający kształtem głęboką miskę zwróconą dnem ku górze i trzasnąwszy z bicza wskrzesił muzykę dzwonków. — Kto jest właścicielem tego furgonu? — zapytał Ryszard poczty- liona. —r- Pan Jarndyce? — Tak, proszę wielmożnego pana. A furgon jedzie do Londynu —- padła odpowiedź. Otworzyliśmy listy. Były identycznej treści, którą wyrażały słowa skreślone śmiałym charakterem pisma. Liczę, Kochanie, że spotkamy się w sposób naturalny, bez skrępowania z jednej ni drugiej strony. Proponuję zatem, aby wyglądało to jak powitanie starych przyjaciół, którzy mogą nic nie mówić o przeszłości. Tak będzie łatwiej prawdopodobnie Tobie, a mnie bez wątpienia. Moc serdeczności. John Jarndyce Zapewne miałam podstawę do zdziwienia mniejszą niż jedno czy drugie z moich towarzyszy, ponieważ nigdy dotąd nie nadarzyła mi się sposobność, by podziękować dobroczyńcy i opiekunowi, lę$gremu od tak wielu lat zawdzięczałam wszystko. Nie zastanawiałam się jeszcze, jak mu dziękować, gdyż wdzięczność zbyt głęboko zapadła mi w serce. Obecnie jednak zaczynałam rozważać, jak nasze pierwsze spotkanie może obejść się bez podziękowań, i myślałam, że wyniknie sytuacja dla mnie bardzo trudna. Po otrzymaniu listów w Ryszardzie i Adzie odżyło dawne, ogólne wrażenie, które utrwaliło się nie wiedzieć jak i czemu, iż ich kuzyn Jarndyce nie zniósłby podziękowań za żadną wyświadczoną łaskę i aby ich uniknąć wolałby raczej uciec się do najosobliwszych wybiegów albo po prostu umknąć. Ada pamiętała mętnie, iż jako małe dziecko słyszała od matki opowieść na ten temat Pewnego razu kuzyn Jarndyce oddał pani Clare niezmiernie cenną przysługę, lecz gdy wybrała się do jego domu, aby mu wyrazić wdzięczność, zauważył ją przez okno i niezwłocznie wymknął się przez furtkę od podwórka, aby zaginąć na całe trzy miesiące. Naturalnym rzeczy porządkiem takie wspomnienia wiodły do wielu innych kwestii i przez cały dzień prawie nie rozmawialiśmy o niczym innym. Jeżeli nastręczała się jakaś dygresja, rychło wracaliśmy do zasadniczego tematu, aby debatować, jaki to bedzie dom i kiedy taiB dojedziemy, i czy gospodarz powita nas p4 «■«*u, czy może nieco później, i co nam powie, a co my winniśmy odpowiedzieć jemu. Takie i podobne pytania roztrząsaliśmy i rozstrzą- sali, wracając do każdego z nich niejednokrotnie. Drogi były uciążliwe dla koni, lecz ścieżki na poL^zach przeważnie dobre. Wobec tego wysiadaliśmy i szli pieszo, ilekroć należało piąć się pod górę, a przypadło nam to do gustu tak, że nieraz przedłużaliśmy spacer po płaskim już terenie. W Barnet oczekiwały nas konie na zmianę, ponieważ jednak dopiero co dostały obrok, my z kolei musieliśmy poczekać na nie, więc odbyliśmy miły, orzeźwiający spacer wzdłuż gminnego pastwiska oraz pola dawnej bitwy, gdzie dogonił nas powóz. Tego rodzaju drobne przeszkody opóźniały podróż i w rezultacie krótki dzień dobiegł końca i zapadła długa noc, nim znaleźliśmy się w Saint Albans — mieście, w którego okolicy, jak wiadomo nam było, leżała Samotnia. Tymczasem zdenerwowaliśmy się w najwyższym stopniu, kiedy więc ekwipaż podskakiwał na bruku starej uliczki, nawet Ryszard wyznał, że kusi go chwilami, by zawrócić z drogi. Adę i mnie troskliwie otulał pledami. ponieważ noc była przejmująco zimna, ale i tak dygotałyśmy od stóp do głów — przeważnie ze zdenerwowania. Kiedy wyjechaliśmy z miasta i wzięli ostry zakręt, Ryszard powiedział, że pocztylion, który po drodze odnosił się życzliwie do naszego niecierpliwego oczekiwania, ogląda się teraz i porozumiewawczo kiwa głową. Wówczas wstałyśmy obie (Ryszard pieczołowicie przytrzymywał Adę, by nie wypadła z powozu na jakimś wyboju) i jęłyśmy rozglądać się wśród wygwieżdżonej nocy szukając na rozległej płaszczyźnie naszego miej sca przeznaczenia. Przed nami, na stoku pagórka zamigotało światło, . które woźnica wskazał zaraz batem. — To Samotnia! — zawołał i chociaż droga wiodła pod górę, popędził konie tak, że żwir począł pryskać nad nasze głowy niczym piana spod młyńskiego koła. Światło raz ukazywało się nam, raz niknęło do chwili, gdy skręciliśmy w obsadzoną drzewami aleję, by pokłusować w stronę, gdzie jasno teraz płonęło, jak sądzić należało, w oknie domu. Był to dom o staroświeckim wyglądzie, z trzema spiczastymi facjatkami od frontu i półkolistym podjazdem prowadzącym przed ganek. Kiedy byliśmy bliżej, zadźwięczał dzwon i przy jego głębokich tonach wtórujących odległemu naszczekiwaniu psów, w padającej z szeroko otworzonych drzwi smudze blasku wypełnionej parą unoszącą się nad grzbietami zdrożonych koni, pośród przyspieszonego bicia własnych serc wysied-' liśmy z powozu zalęknieni niemało i zbici z tropu. — Witaj, Ado, kochanie! Witam cię, droga Estero! Jakże mi miło was widzieć! Rick! Gdybym miał wolną dłoń, rad uścisnąłbym twoją! Dżentelmen, który rzucał te słowa czystym, wesołym głosem z nutą serdecznej gościnności, jedną ręką objął wpół Adę, drugą objął wpół mnie i ucałował po ojcowsku po drodze przez hall do przytulnego, niewielkiego pokoju rozjaśnionego sutym ogniem. Tam raz jeszcze ucałował Adę i mnie, szeroko rozpostarł ręce i usadowił nas wygodnie, jedną obok drugiej, na kanapie stojącej blisko kominka. Byłam przekonana, że gdybyśmy się zachowały bardziej wylewnie, on bez wątpienia czmychnąłby w jednej chwili. — Służę, Rick! — powiedział. — Teraz mam dłoń do dyspozycji! No i szczere słowo bywa równie dobre, jak szumna orać ja. Z serca cieszę się, że was tu widzę. Jesteście u siebie w domu. Rozgośćcie się! Ryszard uścisnął obie ręce gospodarza z intuicyjnie stosowną dozą szacunku i ciepła, a nim zdążył odłożyć płaszcz oraz kapelusz i postąpić w stronę ognia, powiedział tylko: — Bardzo pan dla nas dobry, drogi panie! Naprawdę jesteśmy serdecznie wdzięczni — rzucił te słowa szczerym i ciepłym tonem. Ogarnął mnie niepokój, że pan Jarndyce może odwrócić się i zniknąć nagle. Nie zrobił tego! — Jak udała się podróż? — zagadnął Adę. — Jak, koehanie, podobała ci się pani Jellyby? Gdy Ada- odpowiadała na te pytania, ja zwróciłam wzrok ku jego twarzy — nie muszę chyba mówić, jak ciekawie. Była to twarz przystojna i ruchliwa, pełna wyrazu i życia, ocieniona przez czuprynę z lekka przyprószoną siwizną. Oceniłam, że pan Jarndyce ma bliżej do sześćdziesiątki niż pięćdziesiątki, jest jednak prosty, dziarski i nie brak mu wigoru. Od momentu, gdy odezwał się do nas po raz pierw- szy, jego głos kojarzył mi się z czymś, czego nie potrafiłabym bliżej określić. Atoli teraz cały sposób bycia gospodarza, a zwłaszcza figlarne, miłe błyski w jego oczach przypomniały mi raptownie współpasażera, który przed sześcioma laty w ów pamiętny dzień wraz ze mną jechał dyliżansem do Reading. Uprzytomniłam to sobie bez cienia wątpliwości i przeraziłam się bardziej niż kiedykolwiek w życiu, gdyż pan Jarndyce spojrzał najpierw na mnie, jak gdyby czytał moje myśli, następnie w stronę drzwi z miną, która zdawała się grozić, iż mo- żemy*go utracić w jednej chwili. Ale pozostał na miejscu i mnie zapytał z kolei, jakiego jestem zdania o pani Jellyby. — Sądzę, proszę pana — odpowiedziałam — że wiele czasu i energii poświęca Afryce. — Hojnie i szlachetnie, co? Odpowiadasz, moja droga, jak Ada! — (nie słyszałam jej słów). — Od razu widać, że wszyscy macie o niej nietęgie wyobrażenie. lii Wydaje nam się, proszę pana — podjęłam zerkając na Adę i Ryszarda, którzy zachęcali mnie wzrokiem, by mówić dalej — że pani Jellyby być może zaniedbuje cokolwiek obowiązki domowe. Zawracanie głowy! — wykrzyknął pan Jarndyce, co zaniepokoiło mnie znów w znacznej mierze. ||| Widzicie —podjął — pragnąłbym usłyszeć, moi drodzy, co myślicie o niej naprawdę. Może posłałem was tam umyślnie, co? — Wydaje nam się, proszę pana -— odrzekłam z wahaniem — żc chyba pierwsze winny być obowiązki domowe, a jeżeli ktoś nie spełnia ich, jak należy, nie powinien obarczać się innymi. — Mali Jellyby — pośpieszył mi z pomocą Ryszard — są... Nie mogę, proszę pana, powstrzymać się od dobitnego określenia... Są w diabelnie złym stanie. — Ona ma najlepsze intencje — podchwycił żywo pan Jarndyce. — Wiatr wschodni, co? — Wiał z północy, kiedy przyjechaliśmy tutaj powiedział Ryszard. — Mój drogi! —~ zawołał gospodarz i zaatakował pogrzebaczem ogień na kominku. — Gotów jestem przysiąc, że albo już wieje od wschodu, albo niedługo zacznie. Przy wschodnim wietrze zawsze dokucza mi to i owo. — Reumatyzm, proszę pana? .^- wtrącił Ryszard. — Aha... Coś w tym rodzaju. Powiadasz, że mali Jell... Tak... Miałem już pewne własne podejrzenia... Powiadasz, że są w... Na Boga! Wieje od wschodu! Z pewnością! Rzucając te nieskładne zdania pan Jarndyce kręcił się niespokojnie po pokoju. W jednej ręce trzymał pogrzebacz, drugą gładził się po głowie i był tak poczciwie i uroczo wzburzony, że chyba ujął nas za serce bardziej, niż zdołają to wyrazić słowa. Wreszcie podał jedno ramię Adzie, drugie mnie i skinąwszy na Ryszarda, by zabrał świecę, ruszył w kierunku drzwi, lećz niezwłocznie zawrócił nas znowu. I^Jgi Ha! — podjął raptownie. — Tamte dzieci... Nie mogliście jakoś... Co? A gdyby tak z nieba spadły im śliwki w cukrze albo trójkątne kawałki tortu z porzeczkami, co? ~ Ależ kuzynie... — zaczęła Ada. — W sedno trafiłaś, kochanie! gig przerwał. — Kuzyn bardzo mi odpowiada! A może kuzyn John brzmiałoby jeszcze lepiej? Ada roześmiała się i jeszcze raz zaczęła: — Ależ kuzynie Johnie... — Świetnie, moje dziecko! Doskonale! To zabrzmiało całkiem naturalnie. Chciałaś powiedzieć, kochanie? — Że tamtym dzieciom poszczęściło się bardziej. Z nieba spadła ira Estera. — Aha... I co Estera zrobiła? — Proszę posłuchać, kuzynie Johnie! — ujęła go pod ramię, a do mnie zrobiła filuterne oko, ponieważ dawałam jej znaki, aby nie mówiła dalej. — Estera od razu zaprzyjaźniła się z tamtymi: dziećmi. Estera niańczyła je i układała do snu, myła i przebierała, opowiadała im bajki i kupowała drobne upominki, dzięki czemu zachowywały spokój! Kochana Ada! Ja tylko zabrałam Pipa na spacer, kiedy został odnaleziony, i dałam mu w prezencie konika, malutkiego konika! — No i, kuzynie Johnie — ciągnęła moja najdroższa — Estera oswoiła biedną Karolinę, najstarszą córkę domu! Oswoiła ją tak, że Caddy była uprzejma i miła nawet dla mnie! Tylko nie przecz, kochana Estero! Sama wiesz, że to szczera prawda! Pochyliła się ku mnie i obdarzyła mnie całusem, następnie zaś przemówiła śmiało, jak gdyby rzucała wyzwanie gospodarzowi: — Za jedno chcę i muszę podziękować ci, kuzynie Johnie! Za towarzyszkę, o którą postarałeś się dla mnie. Byłam w strachu, że pan Jarndyce czmychnie po takiej prowokacji, ale nie stało się nic podobnego. — Jaki mamy wiatr, Rick? ||g zapytał. — Coś na ten temat mówiłeś, prawda? — Mówiłem, że wiał od północy, kiedy przyjechaliśmy tutaj — padła odpowiedź. — Masz rację, Rick. To ja się myliłem. Wschodniego wiatru nie było! A teraz chodźmy, panienki! Pora, abyście obejrzały wasz dom! Dom był prześliczny, jeden z takich nieregularnie zbudowanych domów, gdzie z pokoju do pokoju wchodzi się lub schodzi po stopniach, gdzie nieoczekiwanie odkrywa się jakieś izby, chociaż sądzić było można, że wszystko już zostało zwiedzone, gdzie nie brakuje uroczych korytarzy i sionek, a w najosobliwszych miejscach napotyka się bardziej staroświeckie pokoje, przypominające wiejskie izdebki z drewnianą kratą w oknach, a za oknami gęstwę krzewów wiecznie zielonych. Tak właśnie wyglądał mój pokój, od którego rozpoczęliśmy wędrówkę; miał pułap łamany, tak że nigdy potem nie zdołałam zliczyć wszystkich zakamarków, miał też stary kominek (na palenisku gorzały szczapy) obudowany białymi kafelkami, w których — w każdym z osobna — połyskiwała miniaturka jasnego ognia. Po dwu stopniach schodziło się stamtąd do czarującej bawialni z widokiem na ogród kwiatowy, która od tej chwili miała stanowić wspólną własność mojej najdroższej i moją. Dalej trzy stopnie w dół wiodły do pokoju sypialnego Ady, z którego szerokiego okna roztaczał się podobno piękny widok — podobno, gdyż na razie widziałyśmy tylko znaczny obszar ciemności pod wygwieżdżonym niebem — a w okiennej wnęce znajdowała się wyściełana kanapa tak wielka, że pośród jej sprężyn z łatwością mogłyby zaginąć trzy naraz kochane Ady. Dalej ciągnęła się niedługa galeria z drzwiami do pozostałych najlepszych pokoi (było ich tylko dwa), za nią zaś wiodące w dół do hallu schody o niskich stopniach i (biorąc pod uwagę ich nieznaczną wysokość) zadziwiająco licznych wnękach. Gdyby jednak obrać inną drogę, to znaczy z pokoju Ady wrócić do mojego, by opuścić go drzwiami, którymi weszło się uprzednio, a następnie wspiąć się po kilku krzywych stopniach stanowiących najbardziej nieoczekiwane odgałęzienie głównych schodów, łatwo byłoby zabłądzić w krętym korytarzyku, gdzie stały jakieś trójkątne stoliki, magiel oraz oryginalne indyjskie krzesło będące zarazem skrzynią, sofą i łóżkiem, które sprawiało ogólne wrażenie czegoś pośredniego między bambusowym rusztowaniem a wielką klatką i zostało przywiezione z Indii nie wiadomo przez kogo i kiedy. Z tego korytarzyka wchodziło się do pokoju Ryszarda, urządzonego niby biblioteka, salonik i sypialnia zarazem, co stwarzało jak gdyby zlepek rozmaitych pomieszczeń — wygodny w rezultacie i przytulny. Krótka sień łączyła ów pokój z innym, w którym pan Jarndyce sypiał przy oknie 'otwartym jak rok długi; ten był prawie pusty nie licząc łóżka bez baldachimu i wszelkich ozdób — ustawionego pośrodku dla tym lepszego przewiewu.— oraz wanny z zimną kąpielą oczekującej gospodarza w ciasnej bokówce. Za następną sionką znajdowały się boczne schody, z których dobiegały odgłosy typowe dla stajennego podwórka — szorowanie zgrzebłem koni, które zapewne często ślizgały się na kamiennym bruku, gdyż ktoś wciąż nawoływał: „Nastąp się!", „Noga!", „Wstańże, bodaj cię licho!". Gdyby jednak sypialnię gospodarza opuścić innymi schodami (do każdego pokoju przylegało ich co najmniej dwoje), zeszłoby się po kilku stopniach do szerokich dwuskrzydłowych drzwi hallu i człowiek musiałby się zdziwić, że wraca tam, którędy uprzednio wyszedł. Całe urządzenie tych wnętrz było również raczej staroświeckie niż stare i tak uroczo niejednolite, jak dom został zbudowany nieregularnie. Pokój sypialny Ady tonął w kwiatach — na tapetach i perkalach, aksamicie, szydełkowych serwetkach, brokatowym obiciu dwu sztywnych foteli z wysokimi oparciami stojących przed kominkiem w uroczystej asyście — niby dwu paziów — niskich stołeczków powleczonych tą samą materią. Nasz wspólny salonik był zielony, a ze ścian kilka dziwnych i zdziwionych ptaków gapiło się zza szyb w ramach na prawdziwego pstrąga umieszczonego w szklanej gablotce tak brunatnego i lśnią* ceg°» jak gdyby go podawano na stół w tłustym sosie, na „Śmierć kapitana Cooka" oraz chińską procedurę przyrządzania herbaty odma lowaną przez chińskich artystów. Mój pokój zdobiły owalne drzeworyty symbolizujące miesiące roku; czerwiec reprezentowały sianokosy z udziałem pań w obcisłych gorsecikach i związanych pod brodą sze- rokoskrzydłych pasterkach, październik — panowie w lśniących pończochach wskazujący trójgraniastymi kapeluszami strzelistą dzwonnicę kościelną. Cały dom przystrajały obficie ołówkowe podobizny rozmaitych osób tak rozproszone, że rodzonego brata mojego oficera w młodocianym wieku odkryłam w schowku na porcelanę, a w małej jadalni moją przybraną w kwiaty pannę młodą postarzałą już i w odpowiednim stopniu osiwiałą. Braki te uzupełniały cztery anioły w stylu panowania królowej Anny, które nie bez trudności dźwigały do nieba zadowolonego z siebie jegomościa strojnego w festony kwiatów, oraz pomysłowa kompozycja szydełkowej roboty przedstawiająca owoce, czajnik i cały alfabet. Ta sama osobliwa rozmaitość cechowała wszelkie sprzęty od szaf, krzeseł i stołów po portiery i kotary, szkło, a nawet poduszeczki do szpilek i flakony rozstawione na gotowalniach w sypialnych pokojach. Wszystko godziło się z wszystkim tylko dzięki idealnej czystości, śnieżnej bieli płócien, na których porozstawiano drobiazgi, oraz bogatym zasobom różanych płatków i słodko pachnącej lawendy nagromadzonym wszędzie, gdzie nastręczała się po temu okazja, w każdej szufladzie zarówno dużej, jak małej. Tak wyglądały nasze pierwsze wrażenia z Samotni, a należałoby do nich dodać rozjaśniający gwiezdną noc blask z oświetlonych okien, tu i tam przyciemniony przez zasłony, ogólną atmosferę ciepła, dobrobytu i światła, smakowite odgłosy dochodzące z odległej kuchni, gdzie przygotowywano obiad, twarz pana domu, która promieniała, gdy oglądaliśmy to wszystko, a wreszcie na dworze wiatr wystarczająco silny, by akompaniować z cicha temu, czegośmy wysłuchiwali. — Kontent jestem, że podoba się wam tutaj — powiedział pan Jarndyce, kiedy po obejrzeniu całej jego siedziby wprowadził nas znów do bawialni Ady. — Ten dom nie ma wielkich pretensji, lecz jest wygodny1, jak tuszę, i przytulny, a zyska jeszcze, gdy zamieszka w nim tyle młodości. Do obiadu została mała godzinka. Nie ma tu nikogo więcej, tylko najbardziej czarujące pod słońcem stworzenie: dziecko. — Słyszysz, Estero? Jeszcze jedno dziecko! — zawrołała Ada. — Nie w ścisłym słowa znaczeniu ani pod względem wieku — podchwycił gospodarz. — To dojrzały mężczyzna i liczy sobie lat nie mniej niż ja. Ale mógłby uchodzić za doskonały wzór dziecka z racji prostoty, świeżości uczuć, entuzjazmu i naiwnego stosunku do spraw powszednich. Odczuliśmy, że to musi być ktoś niezwykle interesujący. — On zna panią Jellyby — ciągnął pan Jarndyce. — Jest muzykiem amatorem, ale mógłby być zawodowcem. Jest też malarzem amatorem, ale mógłby być zawodowcem. Ma poważne osiągnięcia i maniery nad wyraz ujmujące. Tyle że nie dopisywało mu szczęście w sprawach finansowych, zawodowych, w niektórych sprawach licznej rodziny. Ale nie przejmuje się tym. Przecież jest dzieckiem. — Czy to znaczy, że dziecko ma własne dzieci? — zapytał Ryszard. — O, tak! Sześcioro, może więcej. Powiedziałbym, że jest ich bliżej dziesiątki. Nigdy jednak nie opiekował się potomstwem. Nie potrafiłby! Sam potrzebuje troskliwej opieki. Przecież jest dzieckiem. — I co? Dzieci same opiekują się sobą? zapytał Ryszard. — No tak... Mniej więcej — bąknął pan Jarndyce i twarz zmierzch- ła mu nagle. — Podobno dzieci ludzi bardzo ubogich bywają nie wychowywane, lecz hodowane jakoś. Z dziećmi Harolda Skimpole(a tak się też dzieje. Chyba wiatr znów się zmienia, hę? Już ja to czuję! Ryszard powiedział, że dom stoi na otwartej przestrzeni, a wieczór jest zimny. — Właśnie! — zgodził się gospodarz. — Samotnia stoi na otwartej przestrzeni, co nawet słychać w tonie wiatru. To chyba powód, hę? Rick! My idziemy w jedną stronę. Więc chodźmy. Nasz bagaż został już dowieziony i wyładowany, jak trzeba, więc przebrałam się w ciągu niewielu minut. Później, gdy przystąpiłam do rozpakowania swojego dobytku, do pokoju weszła służąca (nie przydzielona Adzie, lecz inna, której nie widziałam dotąd), i podała mi koszyczek zawierający dwa pęki kluczy z napisami na deszczułkach. — To, proszę panienki, dla panienki — oznajmiła. — Dla mnie? — Klucze zarządzającej domem, proszę panienki. Zrobiłam wielce zdziwioną minę, więc dziewczyna podjęła równie? nie bez zdziwienia: — Przykazano mi, abym klucze oddała panience, jak panienka będzie sama u siebie. Chyba nie omyliłam się, proszę panienki? Panna Summerson, prawda? — Tak. To moje nazwisko — odpowiedziałam. — Większy pęczek, proszę panienki, to klucze od gospodarskich schowków. Mniejszy od piwnic. Jutro z rana, kiedy panienka zechce, mam panience pokazać schowki i wszystko, co się tara trzyma. Odpowiedziałam, że będę gotowa o pół do siódmej, a gdy pokojowa wyszła, stałam przez chwilę zapatrzona w koszyczek oraz klucze i przytłoczona ogromem obowiązków, które mi powierzono. Tak zastała mnie Ada, kiedy zaś pokazałam jej klucze i powiedziałam, co się stało, okazała tak wiele rozczulającej wiary w moje siły, że dalszy brak odwagi byłby niewdzięcznością z mojej strony i nonsensem. Oczywiście zaufanie do mnie wynikało tylko z dobrego serca kochanej Ady! Ale miło mi było, że moja najdroższa żartuje ze mnie tak poczciwie. Kiedy zeszłyśmy na dół, przedstawiono nam pana Skimpole'a, który stał przed kominkiem i opowiadał Ryszardowi, jak bardzo lubił piłkę nożną w swoich szkolnych latach. Był to szczupły jegomość niskiego wzrostu, o cokolwiek za dużej głowie, lecz sympatycznej twarzy, przyjemnym głosie i sposobie bycia pełnym ujmującego wdzięku. A mówił swobodnie, bez przymusu i z zaraźliwą wesołością, więc słuchanie go było naprawdę .przyjemne. Wyglądał młodziej niż pan Jarndyce, ponieważ był szczuplejszy, bardziej rumiany i włosy miał mniej szpakowate. Można by rzec, iż pod każdym względem sprawiał wrażenie raczej podniszczonego młodego człowieka niż dobrze zakonserwowanego mężczyzny w starszym wieku. Jego beztroska swoboda, niedbały ubiór, zwichrzona czupryna, chustka na szyję związana luźno i powiewająca tak, jak widuje się na autoportretach malarzy — wszystko to trudno było mi odłączyć od wyobrażeń o romantycznym młodzieńcu, który przeszedł jakiś jedyny w swoim rodzaju niszczący proces. Miałam wrażenie, że to ktoś, kto zestarzał się inaczej niż normalną drogą lat, trosk i doświadczeń życiowych. Z rozmowy wywnioskowałam, że pan Skimpole studiował medycynę i jako lekarz należał w swoim czasie do dworu jednego z niemieckich udzielnych książąt. Ale, jak nam powiedział, był zawsze małym dzieckiem w dziedzinie miar i wag, a wiedział o nich tylko tyle, że budzą w nim obrzydzenie, nie potrafił zatem przyrządzać lekarstw dokładnie i w stosownych proporcjach. Ogólnie biorąc — informował nas z.nie lada humorem — nigdy nie przywiązywał wagi do drobiazgów, kiedy więc trzeba było puścić krew księciu czy udzielić pomocy komuś 7. dworu, nie mógł zazwyczaj przyjść, bo leżał właśnie w łóżku i wertował gazety albo był zajęty kreśleniem ołówkowych szkiców. — Księciu nie podobało się takie postępowanie, co z jego punktu widzenia było najzupełniej słuszne — mówił pan Skimpole bezstronnie i z wzruszającą szczerością -— kiedy zatem kontrakt wygasł, zostałem bez pensa i mogłem żyć jedynie miłością, a więc zakochałem się, ożeniłem i z biegiem czasu otoczyłem różanymi twarzyczkami dziatwy. Później jego dobry przyjaciel, pan Jarndyce, a także inni dobrzy przyjaciele wielekroć i w rozmaitych odstępach czasu pomagali mu w zaczynaniu życia od nowa. — Wszystko na próżno! — ciągnął wesoło pan Skimpole. — Bo, moi mili, muszę przyznać się do dwu najstarszych na tym padole słabostek. Pierwsza to brak poczucia czasu. Druga — brak szacunku dla pieniędzy. W rezultacie pan Skimpole nie potrafił nigdy dotrzymać terminu, nie potrafił nigdy doprowadzić do końca żadnej sprawy, nie potrafił nigdy oszacować prawdziwej wartości czegokolwiek. I tak wędrował jakoś przez życie, pokąd nie wylądował w Samotni! Zawsze bardzo lubił czytywać prasę i kreślić szkice ołówkowe. Przepadał za przyrodą. Przepadał za sztuką. Od społeczności ludzkiej wymagał jedynie, by pozostawiła go w spokoju. Czy to tak wiele? Jego potrzeby są nad wyraz skromne. Chciałby tylko mieć gazety, przyjemną konwersację, muzykę, baraninę, kawę, piękne krajobrazy, owoce w odpowiedniej porze roku, kilka arkuszy papieru rysunkowego, troszeczkę wina. Nie wymaga nic więcej! Jest dzieckiem zagubionym w labiryncie świata, lecz nie zwykł płakać z racji braku gwiazdki z nieba. Społeczności ludzkiej powiada: „Idźcie w pokoju drogami, jakie sobie obierzecie. Ubierajcie się w czerwone mundury, ubierajcie się w granatowe mundury, w biskupie szaty, zatykajcie pióra za ucho, noście rzemieślnicze fartuchy. Możecie szukać sławy, świętości, majątku, wszystkiego, co wam odpowiada! Byle- scie tylko pozostawiali w spokoju mnie,. Harolda Skimpole'a". Wszystko to i jeszcze znacznie więcej opowiadał nam z niebywałą swadą i pogodą, mówiąc o sobie tak, jak gdyby nie odpowiadał za własne sprawy, jak gdyby Skimpole był osobą trzecią i, rzecz oczywista, miał swoje dziwactwa, ale miał również prawa, których nie wolno lekceważyć. Był czarujący! Z początku miałam pewne kłopoty, by pogodzić to, co mówił, z tym, co sądziłam dotąd o celach i obowiązkach w życiu. Jednakże nie jestem całkiem pewna własnych sądów, więc trudność sprawiało mi tylko zrozumienie, jak i dlaczego pan Skimpole wyzbył się tych obowiązków i celów. Że jest od nich wolny, wiedziałam. Pod tym względem nie pozostawiał cienia wątpliwości. — Ja nie pożądam niczego — rozprawiał na swój beztroski sposób. — Posiadanie jest dla mnie bez znaczenia. Weźmy na przykład ten wspaniały dom, którego właścicielem jest mój przyjaciel Jarndyce. On dom posiada, a ja odczuwam dlań wdzięczność z tej racji. Mogę dom rysować i zmieniać według własnej woli. Mogę przeobrażać go na muzykę. Kiedy tu bawię, posiadam dom w zadowalającym mnie zakresie bez kłopotów i kosztów, bez żadnej odpowiedzialności. Innymi słowy, mój burgrabia nazywa się Jarndyce i w żaden sposób nie może mnie okpi- wać. Była dziś mowa o pani Jellyby. To dalekowzroczna niewiasta obdarzona niezwykłą siłą woli oraz umiejętnością wnikania w najdrobniejsze szczegóły spraw, którym poświęca się z płomiennym zapałem! Ja nie biadam dlatego, że brak mi niezwykłej siły woli oraz umiejętności wnikania w najdrobniejsze szczegóły spraw, którym nie poświęcam się z płomiennym zapałem. Mogę podziwiać panią Jellyby bez odrobiny zazdrości. Mogę sympatyzować z jej sprawami. Mogę o tych sprawach śnić i marzyć. Przy pięknej pogodzie mogę wylegiwać się na murawie, a jednocześnie żeglować z biegiem jakiejś afrykańskiej rzeki, brać w objęcia wszystkich napotykanych Murzynów i świadom niezgłębionej ciszy rysować gęstwinę zwisającej nad wodą podzwrotnikowej roślinności tak wiernie, jak gdybym był tam rzeczywiście. Nie wiem, czy z tego, co mogę i potrafię robić, wynika jakaś namacalna korzyść, ale tylko tyle mogę i potrafię robić i robię jak najstaranniej. Oby, na miłosierdzie Boże, świat, to zbiorowisko jednostek praktycznych i uzdolnionych w dziedzinie interesów, zrozumiał, że Harold Skimpole, ufne i naiwne dziecko, błaga, by zostawiono go w spokoju, by pozwolono mu podziwiać wielką rodzinę ludzką, w której każdy, według własnego upodobania, może czynić swoje, byle on, Harold Skimpole, miał prawo dosiadać własnego konika na biegunach! Nie wątpiłam, że pan Jarndyce nie puszcza mimo uszu podobnych apostrof. Świadczyłaby o tym cała pozycja pana Skimpole'a w Samotni, gdyby nawet pan Skimpole nie mówił tak wiele. — Jednego zazdroszczę wam, wielkoduszne istoty! — ciągnął zwracając się jak gdyby nie do nas, swoich nowych znajomych, lecz do bezosobowego audytorium. — Zazdroszczę wam mocy robienia tego, co ro- bić możecie dla mnie. Czymś takim delektowałbym się chętnie. Wszelako nie jestem wam wdzięczny w pospolitym rozumieniu. Raczej odnoszę wrażenie, że to wy winniście mi wdzięczność, ponieważ daję wam liczne okazje radowania się waszą wielkodusznością. Tę swoją wielkoduszność kochacie i, nie wiem, co wy na to, ale ja zaryzykowałbym twierdzenie, iż na świat przyszedłem jedynie celem pomnażania sumy waszego zadowolenia z siebie. Być może narodziłem się jako wasz dobroczyńca, bo od czasu do czasu daję wam sposobność niesienia mi pomocy w przeróżnych drobnych niepowodzeniach i trudnościach. Czemu miałbym ubolewać nad moim brakiem głowy do interesów czy też nie- przywiązywaniem wagi do drobiazgów, skoro ów stan rzeczy przynosi skutki tak zbawienne? A więc, moi drodzy, nie ubolewam z tej racji! To ostatnie przemówienie pana Skimpolesa — jak wszystkie inne żartobliwe w formie, lecz pełne treści traktowanej serio — było chyba najbardziej po myśli naszego gospodarza. Później nawiedzały mnie często wątpliwości, czy to coś rzeczywiście dziwacznego, czy też tylko mnie wydaje się dziwaczne, że pan Jarndyce, człowiek najbardziej pod słońcem wdzięczny przy lada jakiej okazji, broni się tak usilnie przed wyrazami wdzięczności innych. Ma się rozumieć wszyscy byliśmy oczarowani, a ja poczytywałam za niewątpliwy dowód uznania dla wyjątkowych zalet towarzyskich Ady i Ryszarda fakt, że pan Skimpole, który widzi ich po raz pierwszy, jest tak absolutnie szczery, ponadto zaś usilnie stara się być przyjemnym i ciekawym współbiesiadnikiem. Z tej właśnie racji tamci dwoje (szczególnie Ryszard) byli zadowoleni i, powiedziałabym, dumni, iż szczerze i swobodnie zwierza się im ktoś tak bardzo niepospolity. Im słuchaliśmy go pilniej, tym bardziej żartobliwie i wesoło perorował pan Skimpole. A ten jego swobodny, kipiący radością sposób bycia! I szczery zapał! I prostota, z jaką szafował wokół własnymi słabostkami! Wszystko to wywoływało efekt niezawodny. Zdawać się mogło, że pan Skimpole mówi: „Widzicie, moi drodzy, ja jestem dzieckiem! W porównaniu ze mną wy możecie uchodzić za ludzi przebiegłych — (przyznaję, że dzięki niemu miałam chwilami wrażenie, iż oglądam siebie w takim właśnie świetle) -7- iale ja jestem wesolutki, naiwny, więc zapomnijcie o własnych przemyślnych sztuczkach i pofiglujcie ze mną!" Ponadto pan Skimpole był nad podziw uczuciowy i subtelnie wrażliwy na wszystko, co piękne i tkliwe, więc dzięki temu tylko mógłby podbijać serca. Po obiedzie, kiedy zabierałam się do parzenia herbaty, Ada zaś muskała klawisze fortepianu i nuciła Ryszardowi melodię, o której rozmawiali poprzednio, pan Skimpole zasiadł opodal mnie na sofie i jął wychwalać Adę tak, że go prawie pokochałam. — Jest jak poranek — zaczął. — Jej złociste włosy, lazur oczu, różane lica przywodzą na myśl brzask letniego dnia i w błąd mogłyby wprowadzać ptactwo. Niepodobna nazywać sierotą tak czarownej, młodocianej istoty, która radość niesie całemu rodzajowi ludzkiemu. Nie! To umiłowane dziecię wszechświata! W tej chwili spostrzegłam, że tuż obok nas stoi pan Jarndyce, dłonie ma splecione za plecami, a na ustach ironiczny uśmiech. — Wygląda na to — powiedział — że w danym przypadku wszechświat okazał się niezbyt troskliwym rodzicielem. — Czy ja wiem? — zawołał ochoczo pan Skimpole. — Za to ja wiem — podchwycił nasz gospodarz. — Ha, mój drogi, ty znasz świat, który w twoim rozumieniu jest wszechświatem. Ja nie mam o nim pojęcia, więc zapewne słuszność znajduje się po twojej stronie. Gdyby jednak miała znajdować się po mojej — ciągnął zerkając w stronę pary kuzynów — na ścieżce takiego życia nie dojrzałbyś cierni ani plngawych plam rzeczywistości. Ta uście- lona różami ścieżka wiodłaby przez zaciszne ustronia, gdzie nie istnieje wiosna, jesień ani zima, ale panuje wieczne lato. Przemiany, wywoływane biegiem czasu, nie znajdywałyby tam przystępu, a w pobliżu nie miałby prawa zabrzmieć nawet szeptem obrzydliwy wyraz: pieniądze. Pan Jarndyce pogłaskał go po głowie i uśmiechnął się doń niby do prawdziwego dziecka. Później odstąpił kilka kroków i przystanąwszy na moment zwrócił wzrok w stronę pary kuzynów. Jego spojrzenie, wyrażające pełną powagę i zadumę, ale i dobrotliwą troskę, często, bardzo często zwracało moją uwagę w następnych latach i od dawna zostało wyryte głęboko w moim sercu. Ada i Ryszard byli w sąsiednim pokoju oświetlonym tylko ogniem na kominku. Ona siedziała przy fortepianie. On stał pochylony nad nią. Na ścianie łączyły się ich cienie otoczone mnogością zawiłych form, które były cieniami nieruchomych przedmiotów, lecz pozostawały w dziwacznym ruchu na skutek drgania płomieni. Ada dotykała klawiszy lekko i nuciła ledwie półgłosem, więc nie gorzej niż muzykę i śpiew słychać było wiatr ulatujący westchnieniami ku odległym wzgórzom. Cały ów obraz zdawał się wyrażać zagadkę przy- I szłości — zagadkę, klórej rozwiązanie podszeptuje cichutko chwila obecna. Takie wrażenie odnosiłam wtedy; ale nie po to, by do niego dziś wracać, przypominam ówczesną scenę. Przede wszystkim uprzytomniłam sobie po trosze kontrast pomiędzy treścią i intencjami spojrzenia rzuconego bez słów a poprzedzającym je potokiem wymowy pana Skimpole'a. Ponadto, gdy nasz gospodarz skierował wzrok ku mnie, zrozumiałam w jednej chwili, że świadomie przekazuje mi spojrzeniem swoje nadzieje, iż kiedyś, w swoim czasie, Adę i Ryszarda może połączyć związek nierównie bliższy niż kuzynostwo. Pan Skimpole potrafił grać na fortepianie i na wiolonczeli i był kompozytorem — raz napisał pół opery, lecz znudził się i dał 6pokój — a to, co skomponował, odtwarzał z nie lada znawstwem. A zatem po ^herbacie odbył się mały koncert dla audytorium w składzie: nasz gospodarz, ja oraz Ryszard, upojony nieco wcześniejszymi popisami Ady; mówił mi później, że ona zna chyba wszystkie pieśni, jakie powstały od stworzenia świata. Po niejakim czasie zauważyłam brak najpierw pana Skimpole'a, następnie Ryszarda, a gdy zastanawiałam się, czemu Ryszard przepadł na tak długo i utracił tak wiele, służąca —- ta sama, kfóra przyniosła mi klucze — uchyliła drzwi i zwróciła się do mnie: — Bardzo przepraszam, proszę panienki. Czy panienka może pozwolić na minutkę? Kiedy wyszłam do hallu i zamknęłam za sobą drzwi, dziewczyna podjęła zdyszanym szeptem: — Proszę panienki! Pan Carstone prosi, żeby panienka przyszła na piętro, do pokoju pana Skimpole'a. Nagły przypadek. — Nagły przypadek? — powtórzyłam zdziwiona. — Tak, proszę panienki. Nagły. Całkiem niespodziewany. Zlękłam się, że pan Skimpole zaniemógł poważnie, oczywiście jednak powiedziałam służącej, by była cicho i nie alarmowała nikogo więcej, sama zaś zebrałam 6iły i spiesząc za nią po schodach medytowałam, jakie należałoby zastosować skuteczne środki, gdyby okazało się, iż to naprawdę coś niedobrego. Dziewczyna otworzyła drzwi i wpuściła mnie do pokoju, gdzie ku nieopisanemu zdumieniu zobaczyłam pana Skimpoleła, który zamiast leżeć bez czucia na łóżku lub nawet na podłodze, stał przed ogniem na kominku i pogodnie uśmiechał się do Ryszarda. Tymczasem Ryszard z wielce zafrasowaną miną patrzał w stronę siedzącego na sofie osobnika w białym zwierzchnim okryciu i z gładko przyczesanymi rzadkimi włosami, ów zaś przy pomocy chustki do nosa doprowadzał do porządku fryzurę, skutkiem czego wydawała się jeszcze bardziej skąpa i przylizana. — Panno Estero — rozpoczął żywo Ryszard — cieszę się, że pani przyszła. Na pewno pani coś nam doradzi. Nasz przyjaciel, pan Skimpole... Tylko proszę się nie przerazić... Jest pod aresztem za długi. —pi doprawdy, droga panno Estero — podchwycił aresztant z typową dlań pogodną werwą — jak żyję nie znajdowałem się w sytuacji, w której bardziej niż dzisiaj potrzebowałbym wspaniale zdrowego rozsądku oraz cichej, lecz skutecznej, tak przydatnej zawsze metodycz- ności, czyli cech, jakie zauważyć musi każdy, kto ma zaszczyt i przyjemność cieszyć się pani towarzystwem bodaj przez kwadrans. Osobnik spoczywający na sofie, który zapewne miał katar, pociągnął nosem tak głośno, że mnie przestraszył. — Za jaką sumę został pan aresztowany? — zapytałam pana Skimpole^. — Droga panno Estero -— odparł z ujmującym uśmiechem i pokiwał głową. — Nie mam pojęcia! Było to, zdaje się, ileś tam funtów, ileś szylingów i pół pensa! Coś takiego słyszałem. — Dwadzieścia cztery funty, szesnaście szylingów, siedem i pół pensa — wtrącił nieznajomy. — To pan słyszał. — Czyli w grę wchodzi suma chyba niezbyt pokaźna — podchwycił niewypłacalny dłużnik. Dziwny osobnik nie odpowiedział nic, tylko pociągnął znowu nosem tak głośno, jak gdyby ów dźwięk miał go podnieść z sofy. — Pan Skimpole — wyjaśnił mi Ryszard — krępuje się poprosić o pomoc naszego opiekuna, bo, jak zrozumiałem, pan Jarndyce ostatnio... Prawda, proszę pana? — zwrócił się do aresztanta. .,_— Prawda, drogi panie! — przytaknął ten ostatni. — Tylko nie przypominam sobie, jaka wtedy kwota wchodziła w grę i kiedy to było. Z pewnością Jarndyce nie ociągałby się i dzisiaj, lecz nawiedziła mnie cpikurejska myśl, iż większą satysfakcję sprawi mi — wymownie spojrzał na Ryszarda i na mnie — kultywowanie na innej glebie szczodrości, jak gdyby nowej odmiany pięknego kwiatu. — Co pani sądzi, panno Estero? — zapytał Ryszard na stronie. — Jak najlepiej postąpić? Zanim odpowiedziałam, rzuciłam zasadnicze pytanie, co grozi dłużnikowi, jeżeli pieniędzy nie zwróci. — Więzienie — odrzekł cbłodno osobnik i chustkę do nosa umieścił w kapeluszu, który stał u jego nóg na podłodze. — Więzienie albo Coavins. — Mogłabym się dowiedzieć, proszę pana, co to jest... — Coavins? -— podchwycił. — Taki jeden, co ma dom przy więzieniu i dłużnik może tam mieszkać do czasu. Wymieniliśmy z Ryszardem porozumiewawcze spojrzenia. To dziwne, bardzo dziwne, ale kwestia aresztowania stanowiła zmartwienie nasze, nie pana Skimpole'a, który przyglądał się nam ze szczerym zainteresowaniem, lecz sądzić wypadało, jeżeli wolno posłużyć się taką sprzecznością, że nie było w tym nic osobistego. On od początku umywał ręce i jego kłopot stawał się naszym. Sądziłem — zaczął obecnie tonem tak dobrotliwym, jak gdyby rad był pośpieszyć nam z pomocą — że pan Ryszard albo jego piękna kuzyneczka, albo obydwoje wspólnie, jako 6trony w toczącym się przed sądem kanclerskim procesie o kolosalny majątek, mogliby zapewne podpisać coś albo przedłożyć czy też podjąć zobowiązanie, gwarancję... Nie "wiem, jak się to fachowo nazywa, ale przypuszczajn, że mogliby zrobić coś, co załatwiłoby sprawę. Nic podobnego!— rzucił stanowczo osobnik w białym zwierzchnim okryciu. —- Naprawdę? — zdziwił się pan Skimpole. — Jakie to osobliwe dla kogoś nie wtajemniczonego! i^Hsa Osobliwe czy nieosobliwe — burknął gniewnie tamten. — Powtarzam: Nic podobnego! — Spokojnie, dobry człowieku, nie warto się irytować — podjął dyskusyjnym tonem aresztant i na karcie tytułowej jakiejś książki począł szkicować głowę nieproszonego gościa. — Niechaj nie czym z ciebie gbura twoje zajęcie. My potrafimy oddzielać człowieka od funkcji, jaką sprawuje. Potrafimy oddzielać jednostkę ludzką od jej Czynności. Nie poddajemy się uprzedzeniom tak, by podejrzewać, iz w życiu prywatnym nie jesteś człowiekiem godnym najwyższego szacunku, człowiekiem o wysoce rozwiniętych skłonnościach poetycznych, których, być może, nie uświadamiasz sobie nawet. I tym razem osobnik nic nie odpowiedział, lecz donośnie pociągnął f nosem — nie wiem, w dowód uznania dla przypisywanych mu skłonności poetycznych czy ich lekceważenia. — A zatem, droga panno Estero i mój drogi Ryszardzie — podjął pan Skimpole wesoło, naiwnie, z nutą bezgranicznego zaufania i przechyliwszy na bok głowę jął podziwiać swój rysunek — jak państwo widzą, absolutnie nie jestem w stanie poradzić sam sobie i znajduję się w waszych rękach. Pragnę być wolny i nic więcej. Motyle są wolne. Ludzkość nie może przecież dopuścić, by Harold Skimpole został wyzuty z czegoś, co przysługuje motylom. — Panno Estero — szepnął mi Ryszard. — Mam dziesięć funtów; dał mi je pan Kenge. Zobaczymy, czy za to da się coś zrobić. Ja uciułałam w ciągu kilku lat przeszło piętnaście funtów oszczędzanych z Wypłacanej mi kwartalnie pensji. Zawsze obawiałam się, że jakiś nieprzewidziany wypadek może wygnać mnie w świat, gdzie znajdę się bez środków do życia i bez przyjaciół, więc wolałam mieć trochę pieniędzy, aby w podobnym razie nie popaść w nędzę. Oczywiście powiedziałam Ryszardowi o tych skromnych zasobach dodając, że obecnie nie są mi potrzebne. Następnie poprosiłam go, by w czasie, gdy pójdę po pieniądze, zechciał poinformować delikatnie pana Skimpole^, iż z przyjemnością uregulujemy jego dług. Kiedy wróciłam, pan Skimpole pocałował mnie w rękę i, jak zdawać się mogło, był głęboko wzruszony. Ale uprzytomniłam znów sobie tę dziwaczną, zdumiewającą sprzeczność, iż jest wzruszony ze względu na nas, nie na siebie, jak gdyby nie brał pod uwagę osobistych racji, lecz tylko i jedynie nasze zadowolenie z siebie. Ryszard zaproponował, abym (jak się wyraził) przydała wdzięku transakcji i osobiście załatwiła sprawę z tym Coavinsem (tak nazwał go żartobliwie pan Skimpole), a zatem wyliczyłam pieniądze i otrzymałam formalne pokwitowanie. Pan Skimpole był tym oczarowany i nadal wzruszony, ale komplementami szafował nader delikatnie, więc rumieniłam się mniej, niż mogłabym się rumienić, a transakcję z intruzem w białym zwierzchnim okryciu załatwiłam sprawnie i bez omyłki. Ów schował pieniądze do kieszeni i rzucił zwięźle: — W porządku, proszę pani, i dobrej nocy. — Przyjacielu — przemówił doń były aresztant, który zostawił nie dokończony rysunek i stał teraz przed kominkiem, plecami do ognia. — Pragnąłbym zapytać cię o coś, jeżeli pozwolisz? 101 — Wal pan. Śmiało — odpowiedział Coavins, jeżeli dobrze sobie przypominam jego słowa. — Czy wiedziałeś dziś z rana, że masz ruszyć na tę wyprawę? -— Aha. Wiedziałem nawet wczoraj, tak pod wieczór. — Nie psuło ci to apetytu? Nie czułeś się nieswojo? — Ani trochę — padła odpowiedź. — Przecież wiedziałem, że przy- łapię pana nie dziś, to jutro. Jeden dzień nie robi różnicy. Kiedy jednak zmierzałeś tutaj — ciągnął pan Skimpole — dzień był przepiękny. Słońce świeciło, szemrał wietrzyk, światła i cienie swawoliły na polach, śpiewały ptaki. — Czy kto mówi, że tak nie było? — zdziwił się tamten. — Nikt. Ale, co ty, dobry człowieku, myślałeś po drodze? Że jak? — obruszył się Coayins tonem głębokiej urazy. — Co ja myślałem? Mam, proszę pana, dosyć do roboty i bez myślenia dostaję za to bardzo mało. Co ja myślałem! :— powtórzył z nutą bezbrzeżnej pogardy. — A zatem, przyjacielu, nie snułeś rozważań takiej mniej więcej treści — podjął łagodnie były aresztant. — Harold Skimpole lubi spoglądać na słoneczne światło, lubi słuchać szemrania wietrzyka, lubi śledzić wzrokiem pola, na których swawolą światła i cienie, przepada za śpiewem ptaków, owych chórzystów w przeogromnej katedrze matki natury. A coś mi się zdaje, że mam pozbawić Harolda Skimpole'a tych dóbr Btanowiącycli jego przyrodzone prawo. Nie snułeś, przyjacielu, rozważań takiej mniej więcej treści? — Ja... nic... takiego... nie... 6nułem — odpowiedział, tak uparcie przeciwny wszelkim podobnym bredniom, że nie potrafił dać wyrazu odrazie inaczej niż czyniąc długie pauzy między kolejnymi wyrazami, przy ostatnim zaś mocno potrząsnął głową i omal nie wywichnął sobie kręgów szyi. — Dziwne, nad wszelki wyraz zastanawiające procesy występują w was, ludziach interesu — powiedział pan Skimpole tonem zastanowienia. — Dziękuję, przyjacielu, i życzę dobrej nocy! Nasza nieobecność trwała już dosyć długo, by wywołać zdziwienie w salonie, więc wróciłam tam zaraz i zastałam Adę, która siedząc przed kominkiem, zajęta była jakąś robótką i rozmową z kuzynem Johnem. Niebawem pojawił się też pan Skimpole, a Ryszard przyszedł wnet po nim. Do końca wieczoru zaprzątała mnie pierwsza lekcja' trykfraka, udzielana przez naszego gospodarza, który przepadał za tą grą, a ja oczywiście chciałam możliwie najszybciej zgłębić jej tajniki, aby stać się bodaj trochę przydatną i grywać z nim, gdy nie będzie miał godniejszego siebie partnera. Czasami jednak, kiedy pan Skimpole grał z werwą fragment jakiejś własnej kompozycji albo przy fortepianie, wiolonczeli czy też naszym stoliku popisywał się doskonałym humorem i wartkim nurtem wymowy, myślałam, iż w Ryszardzie i we mnie pokutuje odniesione uprzednio wrażenie, że to my po obiedzie zostaliśmy aresztowani za długi, i wszystko to wydawało mi się mocno zastanawiające. Późno rozstaliśmy się tamtej nocy, bo gdy o jedenastej Ada zaczęła zbierać się do odejścia, pan Skimpole stanął obok fortepianu i oznajmił radośnie, że moi drodzy, najlepsza ze znanych_metod przedłużania naszych dni to systematyczne zarywanię nocy! Dopiero po dwunastej wyniósłz pokoju swoją świecę wraz z promiennym obliczem, a mnie przyszło na myśl, iż, gdyby uznał to za wskazane, potrafiłby przetrzymać nas do świtu. Ada i Ryszard pozostali chwilę przed kominkiem zastanawiając się, czy pani Jellyby zakończyła na dziś porcję dyktowania, gdy powrócił nagle pan Jarndyce, który przez pewien czas był nieobecny w salonie. —• Co tu się wyprawia, na Boga! — rozpoczął pocierając głowę i na swój poczciwy sposób rozsierdzony jął spacerować tu i.ówdzie. — Czego się dowiaduję! Rick, kochany chłopcze! Estero, moja droga! Co zrobiliście najlepszego? Czemu postąpiliście tak? Z jakiej racji? He wypadło na głowę?... Ha! Wiatr zmienia się znowu! Już ja to czuję w całym sobie. Obydwoje nie mieliśmy pojęcia, co odpowiedzieć. — Śmiało, Rick! Śmiało! Muszę załattfić sprawę, nim spać się położę. De ubyło wam w kieszeni? Wiem wszystko! To wy oddaliście pieniądze. Dlaczego? Jak można było? Mój Boże! Wschodni! Z całą pewnością wschodni! — Proszę pana — powiedział Ryszard — sądzę, że nie postąpiłbym zgodnie z honorem, gdybym powiedział panu... Pan Skimpole okazał nam zaufanie... — Niech cię Bóg ma w swojej opiece, kochany chłopcze! On wszystkim okazuje zaufanie! — przerwał pan Jarndyce i potarłszy mocno głowę zatrzymał 6ię raptownie. — Naprawdę, proszę pana? — Wszystkim! A od dziś za tydzień trafi w taką samą matnię! — zawołał nasz gospodarz, który przechadzał się znowu trzymając w ręku nie zapaloną świecę. — Zawsze jest w tej samej matni! Przyszedł na świat w tej samej matni! Jestem przekonany, że gdy go matka urodziła, w kronice towarzyskiej gazet ukazało się takie ogłoszenie: „W ubiegły czwartek, w swoich apartamentach, w kamienicy «Pod Ciężką Zgryzotą», pani Skimpole wydała na świat syna w kłopotach finansowy cli". Ryszard roześmiał się serdecznie, lecz nie omieszkał dodać: — Tak czy inaczej, proszę pana, nie chciałbym zlekceważyć czy też zawieść jego zaufania. Oczywiście uznaję pańską dokładniejszą znajomość rzeczy, ale proszę, niech się pan zastanowi, nim zażąda, abym tajemnicę pana Skimpole'a wyjawił. Jeżeli naciśnie mnie pan, przyznam, że się mylę, i podporządkuję się pańskiej woli. Pan Jarndyce przystanął znów raptownie i podjął bezskuteczne starania, by wetknąć do kieszeni lichtarz, który wciąż trzymał w ręce. — Ha! — zawołał wreszcie. — Widzisz, Rick, ja... Weź no tę świecę. Nie wiem, co z nią wyrabiam. Winien wiatr... Zawsze tak na mnie działa... Ma się rozumieć nie myślę cię naciskać. Może ty masz słuszność, nie ja. Ale żeby tak podejść biedną Esterę i ciebie i wycisnąć was niczym cytryny... W nocy będziemy mieli huragan! Obecnie raz po raz chował ręce do kieszeni, jak gdyby na czas dłuższy, lecz" niezwłocznie wyjmował je, aby zapamiętale pocierać całą głowę. Odważyłam się wtrącić uwagę, że pan Skimpole to w życiu praktycznym istne dziecko... — Co powiadasz, moja droga? — zapytał złowiwszy widać uchem ostatni wyraz. — Że to istne dziecko, proszę pana, a więc różni się od wszystkich innych ludzi. •— Racja! — przerwał mi znów i rozchmurzył 6ię nieco. — Twój spryt niewieści trafił w sedno! To dziecko, istne dziecko. Tak właśnie prezentowałem wam Skimpole'a, gdy pierwszy raz była o nim mo^a. — Oczywiście! Naturalnie! — przyznaliśmy zgodnie. — On jest dzieckiem, prawda? — podjął pan Jarndyce jeszcze bardziej rozpogodzony. I tym razem przytaknęliśmy skwapliwie. — Więc to dziecinne, w najwyższym stopniu dziecinne — ciągnął — z waszej... chciałem powiedzieć z mojej strony uważać go bodaj prz/ chwilę za dorosłego człowieka. Obarczać jakąś odpowiedzialnością! Jv go! Także pomysł! Harold Skimpole knuje coś, obmyśla, zdaje sobie sprawę z konsekwencji... Cha, cha, cha! Miło było popatrzeć na rozproszone chmury, na szczerą radość opromieniającą znów tę twarz poczciwą. Miło było rozumieć, że rozpogodzenie jest skutkiem niezmiernej dobroci, która przeżywała męki, kiedy musiała potępiać kogoś, obwiniać, żywić podejrzenia. Ada zawtórowała śmiechem naszemu opiekunowi, lecz w jej oczach dostrzegłam łzy i poczułam je również pod własnymi powiekami. — Ale barania głowa ze mnie! — wołał radośnie pan Jarndyce. — Że też musiałem zapomnieć o czymś takim! Przecież w całej tej sprawie widać dziecko! Widać od początku do końca! Tylko dziecko mogło wykombinować, by właśnie was dwoje wciągnąć do takiej afery! Tylko dziecko mogło właśnie was posądzić, że jesteście zasobni w pieniądze! Gdyby chodziło o tysiąc funtów, nic nie uległoby zmianie! Promieniał teraz, a my jeszcze raz przyznaliśmy mu słuszność, opierając się na doświadczeniach dzisiejszego wieczora. — Oczywiście! Oczywiście! — ciągnął radośnie pan Jarndyce. — Jednakże wy dwoje, a także Ada, bo nie wiem, czy nawet jej szczupła sakiewka ostoi się wobec naiwności tego człowieka, musicie mi obiecać, że coś podobnego nie powtórzy się nigdy. Żadnych pożyczek! Rozumiecie? Nawet sześciu pensów! Przyrzekliśmy to chętnie, a Ryszard zerknął ku mnie i wymownym ruchem dotknąwszy swojej kieszeni, dał do zrozumienia, iż nam dwojgu nie grozi złamanie słowa. Sti^gj1A Skimpole? — mówił dalej pan Jarndyce. —Cóż, temu chłopcu wystarczy nadający się do zamieszkania domek dla lalek i kilkoro blaszanych ludzików, od których mógłby zaciągać pożyczki i tą drogą popadać w długi. Jestem przekonany, że teraz jest pogrążony w dziecięcym śnie, co przypomina mi, że pora, abym własną solidniejszą głowę złożył na bardziej realnej poduszce. Dobranoc, drogie dziatki. I niech Bóg czuwa nad wami! Zanim zdążyliśmy pozapalać świece, pan Jarndyce wrócił i pokazał w uchylonych drzwiach twarz pełną uśmiechów. — Wiecie co? Przyjrzałem się chorągiewce na dachu. Fałszywy alarm! Wiatr wieje od południa! — oznajmił i odszedł podśpiewując wesoło. Na piętrze porozmawiałyśmy chwilę z Adą i zgodnie doszłyśmy do wniosku, że grymasy na temat wiatru są fikcją, która naszemu opiekunowi odpowiada bardziej niż ujawnianie prawdziwego powodu takiego czy innego zmartwienia albo przypisywanie winy komukolwiek. Sądziłyśmy, że to objaw bardzo charakterystyczny dla jego dziwacznej poczciwości oraz różnicy pomiędzy nim a śledziennikami, którzy złą pogodę i zmiany wiatru (zwłaszcza zmiany wiatru wykorzystywane przez niego tak inaczej) mają za pretekst własnych złych humorów i przyrodzonej zgryźliwości. Jeden wieczór w Samotni pomnożył moją wdzięczność dla pana Jarndyce'a o tak znaczną sympatię, iż zdawało mi się, że dzięki temu zaczynam go rozumieć. Natomiast pozornych niekonsekwencji pana Skimpole'a i pani Jellyby zgłębić nie byłam w stanie i nie usiłowałam nawet. Kiedy zostałam sama, zaprzątnęły mnie bez reszty myśli 0 Adzie i Ryszardzie oraz poufnym i milczącym zwierzeniu na ich temat, które jak wydawało mi się, odebrałam. Ponadto moje rojenia (rozpętane być może przez wiatr?) nie były całkiem wolne od egoizmu, chociaż usilnie o to zabiegałam. Wracałam myślami do domu chrzestnej matki i do mojej późniejszej drogi, kiedy nasuwało mi się nieraz pytanie, ile pan Jarndyce wie o mojej najwcześniejszej historii, 1 posuwałam się nawet do domysłów, że to on może być moim ojcem. Ale te fantastyczne rojenia minęły. Minęły bezpowrotnie IH przypomniałam sobie stając przed ogniem na kominku. Moja sprawa to działanie z pogodną myślą i pogodnym sercem, nie próżne fantazjowanie na temat przeszłości. —-Obowiązek, Estero! Obowiązek! — powiedziałam sobie i potrząsnęłam koszyczkiem tak, że klucze zabrzęczały niby dzwoneczki i tym pełnym otuchy dźwiękiem wyprawiły mnie do łóżka. ROZDZIAŁ VII CHODNIK WIDMA Chmurna, deszczowa pogoda spowija sadybę w hrabstwie Lincoln, bez względu na to, czy Estera śpi, czy czuwa. Deszcz pada nieustannie za dnia i nocami i stuka miarowo — puk, puk, puk, o szerokie kamienne płyty Chodnika Widma. Pogoda w hrabstwie Lincoln jest tak okropna, że człowiek o najhujniejszej wyobraźni nie mógłby uwierzyć, iż kiedykolwiek nastąpi polepszenie. Nie znaczy to, by w Ches- ney Wold wyobraźnia rozkwitała bujnie. Sir Leicester jest nieobecny (a prawdę mówiąc, gdyby był obecny, nie wpłynęłoby to na zmianę sytuacji), lecz z jaśnie panią bawi w Paryżu, a osamotnienie spowija dom i park swoimi szarymi skrzydłami. Być może wyobraźnia działa w niejakim stopniu pośród zamieszkujących Chesney Wold stworzeń niższych gatunków. Być może konie w stajniach — w długich stajniach przy nagim podwórcu z czerwonej cegły, gdzie na wieżyczce znajduje się duży dzwon oraz zegar o szerokiej tarczy, na którą zdają się nieustannie spoglądać gołębie zamieszkałe w pobliżu i chętnie sadowiące się na jej obramowaniu — być może konie malują czasami w wyobraźni obraz pięknej pogody i są w tym względzie artystami lepszymi niż ich masztalerze. Być może stary deresz, słynny mistrz w biegach na przełaj, zwraca ogromne oczy ku szerokiemu oknu tuż obok jego drabiny do siana i wspomina widoczne tam innymi czasy zielone liście oraz ciągnące z zewnątrz ożywcze wonie; Jjyć może w wyobraźni mknie raźno ze sforą gończych, a tymczasem stajenny, co uprząta sąsiedni boks, nie sięga myślą dalej niż jego widły i brzozowa miotła. Być może siwek, który zajmuje miejsce tuż przy wrotach stajni i za każdym razem, gdy ktoś je odmyka, pobrzękuje niecierpliwie łańcuchem i nastawiając czujnie uszy zwraca głowę w tamtą stronę, wie, że nie czeka go żadna droga, wie nie gorzej niż człowiek, co uchyliwszy wrota powiedział: „Stój, siwy, stój! Nie potrzebnyś dziś na nic". Być może cała szóstka mieszcząca się w jednej stajni, tak obojętna na pozór, spędza długie godziny przy zamkniętych wrotach na rozmowach bardziej ożywionych niż prowadzone w czeladnej czy też w gospodzie Pod Herbem Dedlocków lub nawet poświęca czas kształceniu (albo deprawowaniu) kucyka rezydującego w dodatkowym narożnym boksie. Podobnie dog, który wspiera potężny łeb na łapach i drzemie w budzie przy murze podwórca, może rozmyślać o gorącym blasku słońca, kiedy to cienie stajennych zabudowań wystawiają jego cierpliwość na ciężką próbę, gdyż kurczą się, a o pewnej porze pozostawiają mu chłodne schronienie nie większe niż cień rzucany przez jego własny domek, gdzie siedzi wciąż zziajany i krótkim warknięciem daje czasami znać, że bardzo chciałby mieć coś więcej, czym mógłby się zająć, nie tylko siebie samego i własny łańcuch. Obecnie pół we śnie, pół na jawie wspomina być może dom pełen gości, wozownię pełną ekwipa- ży, stajnie pełne koni, a oficyny — służby sprawującej pieczę nad końmi, aby na koniec — niepewien, jak właściwie jest teraz — sprawdzić to wyszedłszy z budy. Otrząsa się nerwowo i być może pomrukuje w duchu: ,,Deszcz, deszcz, deszcz. Nic tylko deszcz i państwa nie ma w domu"^- następnie zaś wraca pod własny dach i kładzie się znów z melancholijnym ziewnięciem. Podobnie gończe w psiarni po przeciwległej stronie parku miewają napady niepokoju, a przy szczególnie zawziętym wietrze ich żałosne głosy dają o tym znać w całym domu — na parterze, na piętrze oraz w sypialni jaśnie pani. Być może wówczas, gdy wokół krople deszczu wystukują rytm ich bezczynności, uczestniczą w polowaniu i pędzą przez rozległe pustkowia. Króliki o zdradzających ich łatwo białych ogonkach uganiają się tu i tam, kryją w norkach między korzeniami drzew albo z nich wyskakują, a ożywiają je być może wspomnienia o zefirku mile pieszczącym słuchy i dobrotliwej porze roku, gdy nie brakuje słodkiej, młodej zieleni do chrupania. Na wybiegu dla drobiu indyk zatroskany szczególnie (zapewne z racji bliskich świąt Bożego Narodzenia) snuje być może rojenia o zabranym mu tak niesłusznie letnim poranku, gdy zabłądziwszy na ścieżkę między zrąbanymi drzewami znalazł był bróg i mnóstwo jęczmienia pod brogiem. Gdyby człowiek znał gęsią mowę, zrozumiałby być może, iż niezadowolona gęś, która schyla głowę, by przejść pod dwadzieścia stóp wysoką starą bramą wjazdową, wyraża gęganiem tęsknotę do bardziej sprzyjającej aury, kiedy to brama rzuca długi cień na ziemię. Wyobraźnia w innych jej kształtach rzadko trafia do Chesney Wold, jeżeli zaś zdarzy się to jej czasami, przypomina odgłos ech w owym starym domu i obiera drogę długą, okrężną, która prowadzi zazwyczaj do duchów i skrywanych tajemnic. W hrabstwie Lincoln gęsty deszcz padał tak długo, że pani Rounce- well, stara ochmistrzyni Chesney Wold, kilkanaście razy zdejmowała okulary i przecierała szkła, by upewnić się, że nie na nich widzi krople. Pani Rouncewell mogłaby doskonale upewnić się o tym słuchając szumu ulewy, lecz jest głucha, w co za nic nie chce uwierzyć. Pani Rouncewell to imponująca starsza dama, przystojna, pełna godności i niewiarygodnie schludna, a jej talia od przodu i od tyłu wygląda tak, że gdyby po zgonie uwolniono ją od gorsetu i ów gorset okazał się staroświecką kratą dużego, familijnego kominka, nie miałby powodu do zdziwienia nikt, kto znał uprzednio ochmistrzynię. Znikomy tylko wpływ wywiera na nią stan pogody. Dom stoi przecież na miejscu przy każdej pogodzie, a dom jest tym, co według jej własnego wyrażenia, pani Rouncewell „ma na głowie". Siedzi w swoim pokoju, który znajduje się przy bocznym korytarzu na parterze i ma ostrołukowe okno z widokiem na płaski czworobok ozdobiony w regularnych odstępach gładkimi, okrągłymi drzewami i gładkimi, okrągłymi kamieniami, jak gdyby drzewa zamierzały grać w kule tymi kamieniami — siedzi w swoim pokoju i cały dom „ma na głowie". W razie potrzeby otwiera go i jest wtedy ożywiona i bardzo zajęta, obecnie jednak dom pozostaje zamknięty i w dostojnym śnie spoczywa na opancerzonym w żelazo, szerokim łonie ochmistrzyni. Wyobrażenie sobie Chesney Wold bez pani Rouncewell graniczy z niepodobieństwem, jakkolwiek pani Rouncewell jest tam od lat zaledwie pięćdziesięciu. Gdyby w ów deszczowy dzień zapytać ją, jak długo, odpowiedziałaby: „Pięćdziesiąt lat, trzy miesiące i dwa tygodnie, jeżeli dobry Bóg pozwoli mi doczekać przyszłego wtorku". Pan Rouncewell umarł krótko przed zgonem pięknej mody na harcapy i własny harcap (jeżeli zabrał go ze sobą) ukrył skromnie na cmentarzu przykościelnym w parku, gdzie zajął kącik tuż przy obrosłej mchem furcie. Urodził się w pobliskim miasteczku tak samo jak młoda wdowa po nim. Jej kariera w Chesney Wold datuje się od czasów poprzedniego sir Lcicestera, a początek swój miała w spiżarni. Aktualny przedstawiciel Dedlocków to pan wzorowy. Mniema, iż wszyscy podwładni mu ludzie są całkowicie pozbawieni zróżnicowanych charakterów, zamierzeń, poglądów, on zaś narodził się po to, by potrzeby w tym względzie służbie zastępować. Gdyby dokonał odkrycia w przeciwnym sensie, byłby oszołomiony i najprawdopodobniej zdołałby przyjść do siebie tylko o tyle, ile potrzeba, by westchnąć i wydać ostatnie tchnienie. Atoli jest wzorowym panem, co poczytuje za nieodłączną część swojej pozycji społecznej. Panią Rouncewell bardzo lubi. Powiada, że to osoba godna najwyższego szacunku i zaufania, i zawsze podaje jej rękę, gdy przyjeżdża do Chesney Wold lub stamtąd odjeżdża. Gdyby zaniemógł ciężko, uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi, został przejechany czy też znalazł się w tej lub innej sytuacji, uchybiającej godności jednego z Dedlocków, powiedziałby zapewne, jeżeli mógłby dobyć głosu: „Zostawcie mnie i przyślijcie tu panią Rouncewell" — bo w przykrym położeniu jego poczucie godności ucierpiałoby przy niej mniej niż w obecności kogokolwiek innego. Starej ochmistrzyni nieobce są własne troski. Miała dwu synów, a młodszy z nich uniknął niegdyś, zaciągnął się do wojska i nigdy nie powrócił. Kiedy pani Rouncewell mówi o nim i wspomina, jaki to był urodziwy chłopiec, jaki przyjemny, zdolny i zawsze wesoły, po dziś dzień jej spokojne zazwyczaj dłonie porzucają stałe miejsce na froncie gorsetu i zaczynają poruszać się niepewnie, nerwowo. Jej drugi syn znalazłby niewątpliwie pracę w Chesney Wold i z biegiem czasu mógłby zostać mianowany rządcą, ale już w szkolnych latach zachciało mu się budować maszyny parowe z rondli oraz uczyć ptaki w klatkach, by najmniejszym możliwie wysiłkiem same zaopatrywały się w wodę, w czym pomagać im miało pomysłowe urządzenie hydrauliczne tak łatwe w obsłudze, że spragniony kanarek musiał tylko (w dosłownym znaczeniu) dotknąć właściwej sprężyny i sprawa załatwiona. Podobne skłonności wielce niepokoiły panią Rouncewell, której maMzyna troska widziała w nich krok w kierunku Wata Tylera. Nic dziwnego! Przecież Bir Leicester Dedlock był zawsze takiego zdania o wszelkim kunszcie, przy którego praktykowaniu dym oraz wysoki komin uchodzą za nieodzowne. Ponieważ niebezpieczny młody buntownik (pod każdym innym względem chłopiec łagodny i wyjątkowo pracowity) nie zdradzał z wiekiem objawów poprawy, lecz skonstruował nawet model mechanicznego wrzeciona, matka, cała we łzach, napomknęła baronetowi o tych niedobrych skłonnościach. „Pani Rouncewell — odparł baronet — jak wiadomo pani, nigdy nie zwykłem spierać się z nikim na żaden temat. Lepiej niech pani pozbędzie się tego chłopca, niech pani odda go do jakiejś fabryki. Myślęy że położona na północy kraina żelaza będzie miejscem najstosowniejszym dla osobnika o takich tendencjach". W rezultacie chłopiec udał się do położonej na północy krainy żelaza i dorósł tam, jeżeli zaś sir Leicester czasem widywał go później, gdy przybywał w odwiedziny do matki, jeżeli kiedykolwiek myślał o nim przy takich okazjach, uważał bez wątpienia, iż jest to jeden z iluś tam tysięcy wichrzycieli, którzy dla sprzecznych z prawem celów mają zwyczaj dwa lub trzy razy w tygodniu gromadzić się i po nocy przy blasku pochodni tłumnie odbywać spacery. W każdym razie syn pani Rouncewell naturalnym rzeczy porządkiem dorósł z biegiem lat, urządził się w życiu, ożenił i własną drogą pociągnął wnuka pani Rouncewell, który ukończył nauki i praktykę, ostatniq zaś wrócił do kraju z dalekich podróży za granicą, dokąd został wysłany, by pogłębić wiedzę i uzupełnić ją doświadczeniami, a w owym właśnie dniu stał wsparty o półkę nad kominkiem w pokoju ochmistrzyni Chesney Wold. ' — Jakże się cieszę, Watt, że cię*widzę! — mówi pani Rouncewell. — Powtarzam Ćo i powtarzam, i jeszcze raz muszę powtórzyć: jakże się cieszę, Watt, że cię widzę. Udany z ciebie chłopiec! Udany i taki podobny do twojego biednego stryjka George'a. — Pani Rouncewell wzdycha i, jak zawsze, gdy wspomni młodszego syna, dłonie jej popadają w niepokój. —■ Wszyscjf mówią, babciu, że jestem podobny do ojca. — A tak. Tak! Jesteś, ale jeszcze bardziej, mój drogi, do biednego stryjka George*&. Jakże się miewa twój kochany ojczulek? —r- pyta ochmistrzyni i splata znowu dłonie na froncie gorsetu. ■— Kwiuaco, babciu. Pod każdym względem kwitnąco. ^ Chwała niech będzie Panu — wzdycha starsza dama. Je6t przywiązana do starszego syna, zarazem jednak czuje doń coś w rodźaju urazy; jak-gdyby był znamienitym żołnierzem, który przeszedł do szeregów wroga. — Jest szczęśliwy? — pyta. —- Najzupełniej, babciu. — Chwała niech będzie Panu. A ciebie, mówisz, wykształcił tak, że pójdziesz jego drogą, i wyprawił cię do jakichś tam obcych krajów, prawda? Ha, wie, co robi! Za granicami Chesney Wold może być świat, którego ja nie rozumiem, chociaż nie jestem młoda i widziałam w życin wiele doborowego towarzystwa. — Babciu, co to za śliczną dziewczynę zastałem tutaj, kiedy dopiero co przyszedłem? — zmienił temat rozmowy młody człowiek. — Roza? Chyba tak mówiłaś do niej, prawda? — Tak, moje dziecko. To córka jednej wdowy z naszej wioski. W dzisiejszych czasach strasznie trudno wyuczyć jako tako pokojową, więc tę wzięłam do domu w bardzo młodym wieku. Jest pojętna i nada się z pewnością. Już wcale nieźle oprowadza zwiedzających po domu. Mieszka tutaj i jada przy moim stole. — Spodziewam się, że nie wypłoszyłem jej od babci? — Zapewne sądziła, że mamy do omówienia jakieś sprawy familijne. Jest bardzo skromna. To cecha cenna u młodej osoby i znacznie rzadsza teraz niż w moich czasach — mówi pani Rouncewell i wypręża front gorsetu do granic możliwości. Wnuk pochyla głowę z uznaniem dla mądrości sędziwego wieku. Babka zaczyna nasłuchiwać pilnie. — Turkot! — odzywa się wreszcie, sygnalizując odgłos kół, od dawna już uchwytny dla młodszych uszu. — Kto to, na miłosierdzie Boskie? W taką pluchę! Niebawem rozbrzmiewa stukanie do drzwi, pani Rouncewell odpowiada: „Proszę" i do pokoju wchodzi ciemnooka i ciemnowłosa, bardzo onieśmielona wiejska piękność, tak świeża w czerstwym, ale subtelnym ^rozkwicie, że krople deszczu pośród jej włosów przypominają rosę na kwiecie zerwanym przed chwilą. — Któż to spadł nam z deszczem, Rozo? — pyta ochmistrzyni. — Dwaj młodzi panowie, proszę pani, przyjechali gigiem. Chcą zwiedzić dom, ale... Tak też im powiedziałam, proszę pani .*— przerywa sama sobie w odpowiedzi na gest zniecierpliwienia pani Rouncewell. — Poszłam do drzwi frontowych i powiedziałam, że to niewłaściwy dzień i niewłaściwe godziny. Ale młody pan, który powoził, zdjął kapelusz w taki deszcz i poprosił grzecznie, abym-zaniosła jego bilet wizytowy pani ochmistrzyni. — Przeczytaj mi ten bilet, Watt — mówi pani Rouncewell. Roza jest bardzo nieśmiała, kiedy więc podaje młodemu człowiekowi bilet wizytowy, ów pada pomiędzy nimi, a gdy schylają się obydwoje, omal nie zderzają się ich głowy. Roza jest jeszcze hardziej onieśmielona. — Guppy — odczytuje Watt. Żadnych bliższych informacji bilet wizytowy nie zawiera. — Guppy — powtarza starsza dama. — Pan Guppy! Nonsens! Nigdy o kimś takim nie słyszałam. ^ On, proszę pani, sam mi to też powiedział — odzywa się Roza. — Ale mówił też, że razem z drugim młodym panem przyjechali wczoraj z Londynu na sprawę w sądzie, która miała się odbyć dziś z rana, gdzieś o dziesięć mil stąd. Powiedział, że prędko załatwili, co było do załatwienia, i nie bardzo wiedzieli, co robić z czasem, a ponieważ dużo słyszeli o Chesney Wold, przyjechali tu w taki deszcz, żeby dom obejrzeć. To prawnicy, proszę pani. Ten pan mówił jeszcze, że nie pracuje w kancelarii pana Tulkinghorna, ale na jego nazwisko z pewnością może powołać się w razie potrzeby. Dziewczyna milknie i uprzytomniwszy sobie widać, że wygłosiła bardzo długie przemówienie, staje się bardziej nieśmiała niż dotychczas. Pan Tulkinghorn stanowi na swój sposób składową część domu, a ponadto, jak słychać, on spisał w swoim czasie ostatnią wolę pani Rouncewell. Starsza dama łagodnieje, w drodze wyjątku zgadza się łaskawie na przyjęcie gości, i z tym odprawia Rozę. Jednakże wnuk ulega nagłej chęci, by również dom obejrzeć, i proponuje, że przyłączy się do zwiedzających. Zadowolona z tego pani Rouncewell pragnie dotrzymać towarzystwa wnukowi, chociaż — aby mu oddać sprawiedliwość — młody człowiek zapewnia, że pod żadnym pozorem nie chciałby jej trndzić. — Jesteśmy szczerze zobowiązani szanownej pani — mówi pan Guppy zdejmując w hallu płaszcz z grubego sukna. — My, londyńscy prawnicy, rzadko wyjeżdżamy z miasta, a gdy zdarzy się taka okazja, chcemy, proszę szanownej pani, wykorzystać czas jak najlepiej. Stara ochmistrzyni wskazuje główne schody gestem pełnym łaskawej, leoz wyniosłej godności. Pan Guppy i jego kompan ruszają za Rozą, pani Rouncewell z wnukiem idzie ich śladem, a młody ogrodnik, który ma otwierać okiennice, kroczy na czele. Jak to zwykle bywa podczas zwiedzania starych domów, pan Guppy oraz jego towarzysz mieli dosyć, zanim cała historia rozpoczęła się na dobre. Przez pomyłkę wchodzą nie tam, dokąd trzeba, patrzą na niewłaściwe rzeczy, a nie interesują się właściwymi, wzdychają smętnie, gdy otwiera się nowa amfilada komnat, zdradzają upadek ducha i są bliscy ostatecznego załamania. W każdym kolejnym pokoju pani Rouncewell — sztywna i godna niby sam dom — przystaje w okiennej wnęce lub w innym równie ustronnym miejscu i z pobłażliwą aprobatą słucha wyjaśnień Rozy. Jej wnuk interesuje się tymi wyjaśnieniami tak żywo, że Roza jest coraz bardziej onieśmielona — i coraz ładniejsza. Takim porządkiem orszak wędruje z komnaty do komnaty, aby malowanych Dedlocków wskrzeszać na krótko, gdy młody ogrodnik wpuszcza dzienne światło, następnie zaś składać ich znów do grobów, kiedy okiennice zamyka. Nieszczęsny Guppy i jego przygnębiony kompan odnoszą wrażenie, iż nie ma końca Dedłockom, a wielkość ich rodu polega na tym, że żaden z jego przedstawicieli nigdy nie wyróżnił się niczym na przestrzeni siedmiu stuleci. Pan Guppy nie jest w stanie odzyskać pogody ducha nawet na widok długiego salonu Chesney Wold. Słabnie na progu i nie może zdobyć się na tyle siły woli, ile potrzeba, aby ów próg przestąpić. Jednakże wiszący nad kominkiem portret pędzla modnego wówczas artysty działa nań niczym czarnoksięskie zaklęcie. W jednej chwili pan Guppy ożywia się, zdradza wyjątkowe zainteresowanie, jest oczarowany i urzeczony tym dziełem sztuki. -—Na Boga! — woła. — Kto to? ;•' — Portret nad kominkiem — mówi Roza — przedstawia obecną lady Dedlock. Słynie z niezwykłego podobieństwa i uchodzi za najlepsze dzieło wielkiego mistrza. — Na Boga! — powtarza pan Guppy i spogląda tępo na swojego kompana. — Nie widziałem jak żyję tej damy. A przecież wydaje mi się znajoma! Czy, proszę panienki, portret był kiedy reprodukowany? — Nigdy nie był reprodukowany — odpowiada dziewczyna. — Sir Leicester nie udziela na to zezwolenia. —• Niech skonam, jeżeli to nie dziwna historia! — podejmuje pan Guppy. — Portret wydaje mi się znajomy- Bardzo dobrze znajomy! A to jest lady Dedlock! — Sir Leicester Dedlock jest przedstawiony na portrecie z prawej sti-ćmy kominka — podejmuje Roza. — Na tym z lewej widzimy nieboszczyka jego ojca, który również nosił imię Leicester. Pan Guppy nie zaszczyca uwagą żadnego ze wspomnianych magnatów. Nadal gapi się na portret lady Dedlock. — Niepojęte! — mówi. Ten portret znam doskonale. Jestem zdumiony! Chyba, proszę państwa, musiałem go widzieć kiedyś we śnie! Wizje senne młodego prawnika nie budzą zaciekawienia w nikim z obecnych, więc temat nie zostaje podjęty. Ale pan Guppy jest nadal zafascynowany portretem i stoi znieruchomiały przed nim do czasu, gdy młody ogrodnik zamknie okiennice. Później wychodzi z salonu w stanie oszołomienia, które mogłoby uchodzić za zainteresowanie, i wędruje z komnaty do komnaty rozglądając się dokoła, jak gdyby wszędzie 6zukał lady Dedlock. Ale nie widzi więcej pani na Chesney Wold, a w jej prywatnym apartamencie szczególnie wytwornym, więc pokazywanym zawsze na ostatku, podchodzi do okna, z którego tak niedawno wyglądała lady Dedlock, śmiertelnie znudzona niepogodą. Jednakże wszystko swój kres znajduje — nawet domy, które rozmaici ludzie zwiedzają z przykrością i wysiłkiem i najczęściej mają dosyć, nim rozpoczną na dobre. A zatem i pan Guppy ukończył wędrówkę po wysłuchaniu końcowego zdania przewodniczki, które z reguły brzmi, jak następuje: — Taras pod tymi oknami jest zabytkiem podziwianym ogólnie. Wiąże się z nim dawna legenda rodzinna, której zawdzięcza nazwę Chodnik Widma. — Nie może być! — ożywia się znowu pan Guppy. — Jaka to legenda, panienko? Może ma coś wspólnego z tamtym portretem? — Proszę nam opowiedzieć tę legendę — mówi szeptem Watt. — Bardzo proszę. — Nie znam jej, proszę pana — odpowiada Roza bardziej onieśmielona niż kiedykolwiek dotąd. — Legendy nie opowiada się zwiedzającym — zabiera głos ochmistrzyni. — To bardzo stara, prawie już zapomniana familijna anegdota. — Wybaczy szanowna pani, że ponownie zapytam, czy legenda ma coś wspólnego z tamtym portretem — podejmuje pan Guppy. — Bo, słowo daję, im więcej o nim myślę, tym bardziej jestem pewien, że znam go, chociaż nie mam pojęcia, jakim cudem. Pani Rouncewell zapewnia, że legenda nie ma nic wspólnego z tamtym portretem. Pan Guppy jest jej szczerze zobowiązany za tę informację i w ogóle szczerze zobowiązany. Wraz ze swoim kompanem zostaje sprowadzony przez młodego ogrodnika innymi schodami i niebawem rozlega się turkot kół ich gigu. Zmierzch już zapada. Pani Rouncewell może mieć zaufanie do dwojga młodych i powtórzyć im starą legendę. A zatem sadowi się w obszernym fotelu przed szybko ciemniejącym oknem i rozpoczyna: — W występnych czasach króla Karola Pierwszego, co znaczy, naturalnie, w występnych czasach buntowników, którzy sprzysięgli się przeciwko temu wspaniałemu monarsze, panem na Chesney Wold był sir Morbury Dedlock. Nie potrafię rzec, moi drodzy, czy już dawniej mówiono w rodzinie o jakimś widmie, ale uważam to za wysoce prawdopodobne. Pani Rouncewell jest zapewne zdania, że ród tak dostojny i starożytny ma słuszne prawo do własnego widma. Widmo poczytuje za swojego rodzaju przywilej klas wyższych i wyróżnienie, do którego nie może pretendować pospólstwo. — Oczywiście nie trzeba mówić, że sir Morbury Dedlock stał po Stronie błogosławionego męczennika. Istnieją wszakże podejrzenia, iż jego pani, w której żyłach nie płynęła krew Dedlocków, sprzyjała złej sprawie. Podobno miała krewnych pośród wrogów króla Karola, utrzymywała z nimi kontakty i udzielała rebeliantom informacji. Mówi się, że bywała zwykle bliżej, niż przypuszczano, drzwi komnaty, w której odbywały się spotkania i narady dziedziców okolicznych włości, rzecz oczywista stronników najjaśniejszego pana. Słyszysz, Watt, jak gdyby odgłó6 kroków postępujących wzdłuż tarasu? Roza przysuwa się nieco bliżej ochmistrzyni. — Słyszę — odpowiada młody człowiek — stuk deszczu o kamienie i... i chyba echo rzeczywiście podobne do odgłosu utykających kroków. Ochmistrzyni przytakuje poważnym skinieniem głowy i mówi da- lej: — Po części z racji tej różnicy zapatrywań, po części z innych przyczyn sir Morbury oraz jego małżonka mieli burzliwe życie. Ona była damą wielce wyniosłą i popędliwą. Nie pasowali do siebie charakterami i wiekiem, a także nie mieli dzieci, które mogłyby łagodzić niesnaski. Na koniec, kiedy ukochany młodszy brat lady Dedlock zginął podczas wojny domowej z ręki bliskiego krewniaka jej małżonka, dama owa znienawidziła ród, z którym połączył ją związek małżeński. Gdy Dedlockowie zamierzali wyruszyć z Chesney Wold, by bronić sprawy króla, podobno niejednokrotnie wśród głuchej nocy zakradała się do stajen i okulawiała ich konie. Legenda głosi, iż razu pewnego sir Morbury podpatrzył ją, gdy o późnej godzinie zbiegała ukradkiem po schodach, i podążył jej śladem aż do 6tajen i boksu, gdzie stał jego ulubiony wierzchowiec. W ostatniej chwili chwycił ją za rękę, a lady Dedlock upadła czy została potrącona w czasie szamotaniny, czy też spłoszony koń może ją kopnął, w każdym razie od tamtej nocy miała nadwerężoną nogę w biodrze i wyraźnie chromała. Ochmistrzyni zniża głos niemal do szeptu: — Była to dumna pani szlachetnej i pięknej postawy. Nigdy nie skarżyła się nikomu ani też nie mówiła, że jest kaleką lub cierpi, lecz dzień po dniu próbowała przechadzać się wzdłuż tarasu i przy pomocy laski albo wspierając się o kamienną balustradę chodziła tam i z powrotem, tam i z powrotem, w słoneczną i chmurną pogodę, z coraz większą trudnością każdego następnego dnia. Wreszcie, pewnego popołudnia, sir Morbury, do którego od tamtej nocy mimo wszelkich perswazji ni razu nie odezwała się słowem, zobaczył z wielkiego południowego okna domu, iż jego pani osuwa się na płyty bruku. Pośpieszył, by ją podnieść, ale gdy się nachylił, odtrąciła go i spoglądając nań gniewnie i surowo przemówiła w te słowa: „Chcę umrzeć tutaj, gdzie chodziłam i będę chodzić nadal, gdy spocznę w grobie. Będę chodzić, pokąd pycha tego rodu nie zostanie poniżona, i niechaj Dedlockowie słyszą moje kroki, kiedy grozić im będzie nieszczęście lub hańba". Watt spogląda ku Rozie. Roza, smutna i przygnębiona, wpatruje się w podłogę. —- Dama umarła tam, gdzie umrzeć chciała — ciągnie pani Rouncewell — i od tamtej pory taras nosi miano: Chodnik Widma. Być może odgłos kroków to jedynie echo, lecz echo, które daje o sobie znać tylko po nastaniu nocy lub długo, bardzo długo wcale nie bywa słyszane. Ale powraca. Powraca od czasu do czasu, a słychać je zawsze, gdy na ród spaść ma śmierć albo choroba. —• Albo hańba, babciu — dopowiada Watt. — Hańba nigdy nie spada na Chesney Wold -— obrusza się pani Rouncewell. . -— Naturalnie. Przepraszam, babciu — poprawia się wnuk. — Oto legenda — podejmuje ochmistrzyni i wstaje z fotela.— Ten odgłos może być echem lub czymś innym, ale z pewnością jest dokuczliwy i, na co należy zwrócić uwagę, nie sposób go nie słyszeć. Lady Dedlock nie boi się niczego, przyznaje jednak, że tych kroków nie sposób nie słyszeć. Nie dadzą się zagłuszyć. Spójrz, Watt. Za tobą stoi wysoki francuski zegar umieszczony tutaj celowo. Kiedy jest w ruchu, tyka głośno i może wygrywać kuranty. Ty znasz się na takich mechanizmach, prawda? — Myślę, babciu, że znam się nie najgorzej. — Nakręć zegar. Watt nakręca zegar i uruchamia kuranty. —| Teraz chodź tutaj — podejmuje ochmistrzyni. — Tu, moje dziecko. Pochyl się nad poduszką jaśnie pani. Nie wiem, czy jest już wystarczająco ciemno, ale posłuchaj pilnie! Czy słyszysz odgłos kroków wzdłuż tarasu mimo głośnego tykania i muzyki? — Z pewnością słyszę. —| To samo powiada lady Dedlock. ROZDZIAŁ VIII BARDZO DUŻO GBZECHÓW Następnego rana, gdy ubierałam się przed świtem, zerkałam ciekawie ku oknu, w którego czarnych szybach płomyki świec odbijały się niby światła dwu latarń morskich, dalej zaś spowijały jeszcze wszystko mroki wczorajszego wieczora. Później |S| z tym większym zainteresowaniem — śledziłam, jak wyłania się z owych mroków krajobraz, nad którym podczas nocy wiatr wędrował w ciemności — nie inaczej niż ja wędrowałam pamięcią nad własnym życiem — i z przyjemnością odkrywałam rzeczy nieznane, co otaczały mnie we śnie. Zrazu były prawie niewidoczne wśród mgieł, nad nimi zaś połyskiwały mętnie ostatnie gwiazdy. Ale to blade interludium minęło i obraz jął rozrastać się i wypełniać tak szybko, że za każdym spojrzeniem w stronę okna dostrzegałam coś, na co mogłabym patrzeć godzinami. Rychło płonące świece stały się jedynym niezgodnym z porankiem akcentem, blask dnia wypełnił wszystkie ciemne uprzednio zakątki pokoju i rozjaśnił uroczy krajobraz wraz z najbardziej w nim widoczną masywną wieżą starego opactwa, która rzucała na ziemię cień o zarysach znacznie bardziej, delikatnych, niż wskazywałaby surowa jej architektura. Podobnie — czego nauczyło mnie doświadczenie — bywa i w życiu, gdzie z surowych pozorów często wynikają skutki nierównie bardziej łagodne i szlachetniejsze. W całym domu panował wzorowy porządek i wszyscy odnosili się do mnie nad podziw życzliwie, więc nie miałam kłopotu z moimi dwoma pękami kluczy. Ale jako systematyczna młoda osoba o raczej staropanieńskich nawykach usiłowałam zapamiętać, co zawiera każda półka i szuflada w niewielkiej spiżarni, sporządzałam na tabliczce szyfrowej notatki w kwestii dżemów, marynat, konfitur, butelek, szkła, porcelany oraz mnóstwa innych rzeczy, toteż byłam bardzo zajęta i, gdy zadźwięczał gong, nie mogłam uwierzyć, że nadeszła już pora śniadania. Co tchu pobiegłam do jadalni, by zaparzyć herbatę, po* nieważ została mi już powierzona odpowiedzialność za imbryk, a że zaspali jakoś wszyscy i nie pokazywali się chwilowo, nabrałam ochoty, aby rzucić okiem na ogród i zapoznać się z nim również. Był śliczny! Przed frontem domu rozciągał się podjazd i wiodąca ku niemu aleja, którą zajechaliśmy tu wczoraj i, nawiasem mówiąc, pozostawili na żwirze tak wyraźne ślady kół, że poprosiłam ogrodnika, aby je wyrównał walcem. Po przeciwległej stronie znajdował się ogród kwiatowy, a także moja najmilsza, która szeroko otworzyła okno swojego pokoju i na mój widok uśmiechnęła się tak, jak gdyby chciała ucałować mnie na odległość. Dalej ciągnął się ogród warzywny i wygon dla stadniny, i bardzo schludne podwórze gospodarskie. Sam dom z trzema wysoko sterczącymi facjatowymi szczytami, z nieregularnymi oknami — to małymi, to bardzo dużymi, ale ślicznymi bez wyjątku — z drewnianą pergolą dla pnących róż i kapryfolium ciągnącą się wzdłuż południowej fasady był — jak wyraziła się Ada, kiedy zeszła do ogrodu pod ramię z panem Samotni — godny jej kuzyna Johna. Wydało mi się to nader ryzykownym powiedzeniem, lecz kuzyn John poprzestał na uszczypnięciu mojej najmilszej w świeży policzek. Podczas śniadania pan Skimpole był równie sympatyczny, jak po* przedniego dnia wieczorem. Miód znajdujący się na stole stanowił dlań pretekst do długiej rozprawy o pszczołach. Powiedział, że nie ma nic przeciwko samemu miodowi (w co nie wątpiłam, gdyż zdawał się przepadać za nim), alfe niechęć w nim budzą zbytnia pewność siebie i wygórowane ambicje pszczół. Absolutnie nie widzi racji, dla których pracowita pszczoła ma być stawiana za wzór do naśladowania dla niego. Pszczoła najprawdopodobniej lubi robić miód, bo nie robiłaby go w przeciwnym razie. Nikt jej o to nie prosi! A zatem niepotrzebnie uważa za wielką zasługę coś, co wynika z jej upodobań. Gdyby każdy cukiernik uganiał się z hałasem po świecie i wpadał na wszystko, co stanie mu na drodze, aby egoistycznie zwracać powszechną uwagę, iż udaje się do pracy, więc nie należy mu przeszkadzać — świat zmieniłby się w miejsce nie do wytrzymania. No i to sytuacja raczej komiczna, gdy ktoś, kto zgromadził fortunę, zostaje z niej niezwłocznie wykurzony przy pomocy siarki. Czy fabrykant z Mancheste ru zyskałby pochlebną opinię, gdyby tylko dla takich celów produkował bawełnianą przędzę? — Muszę powiedzieć — ciągnął pan Skimpole — że moim zdaniem truteń jest wyrazicielem poglądów znacznie bardziej sympatycznych i rozumniejszych. Truteń powiada: „Bardzo przepraszam, ale naprawdę nie stać mnie na troskę o warsztat! Znalazłem się w świecie, gdzie jest tak wiele do widzenia, że zaś czas na to mam ograniczony, pozwolę sobie zająć się wyłącznie własną osobą, a moje potrzeby niech zaspokaja ktoś, kto nie dba o rozglądanie się dokoła". Pan Skimpole przypisywał trutniowi taką filozofię i uważał ją za filozofię zupełnie dobrą, w założeniu — rzecz jasna — że truteń pozostaje w przyjaznych stosunkach z pszczołą, która jest istotą wyrozumiałą i usłużną, a mogłaby być trochę mniej zarozumiała z racji swojego miodu. W równie lekki i błyskotliwy sposób dawał upust fantazjom na różnorodne tematy, rozweselał więc wszystkich, chociaż i tym razem wygłaszał swoje zdania z powagą tak wielką, na jaką potrafił się zdobyć. Przy stole zostawiłam przysłuchujące się mu towarzystwo, sama zaś wyszłam, aby pilnować swoich nowych obowiązków. Zajęły mi czas pewien, kiedy zaś wracałam korytarzem do swojego pokoju niosąc koszyczek z kluczami, pan Jarndyce zawołał mnie z małego pokoju, który przylegał do jego sypialni, a był, jak to stwierdziłam rychło, po trosze biblioteką pełną książek i szpargałów, po trosze małym muzeum, gdzie nasz gospodarz eksponował swoje długie buty, trzewiki oraz pudła z kapeluszami. — Siadaj, moja droga — rozpoczął — i dowiedz się, że ten pokój to Dąsalnia. Ilekroć napadnie mnie zły humor, przychodzę tu, aby się wydąsać. —■ Rzadko musi pan tu zaglądać — powiedziałam. — Ha! To mnie nie znasz! Szukam tu schronienia zawsze, gdy jestem oszukany albo zawiedziony... w kwestii wiatru, rozumiesz... jeżeli wieje od wschodu. Dąsalnia to najczęściej używany pokój w tym domu. Nie wiesz, jakie ja miewam humory! Ale ty drżysz, moja droga? Nie miałam na to rady! Starałam się, jak mogłam, ale w obecności tego dobrotliwego człowieka, pod wejrzeniem jego poczciwych oczu byłam taka szczęśliwa i serce tak mi topniało, że... Pocałowałam go w rękę. Nie wiem, co powiedziałam ani czy ode- zwałam się w ogóle. On był zbity z tropu i podszedł do okna — zlękłam się, że po to, by wyskoczyć przez nie — ale gdy się odwrócił, wyczytałam w jego oczach, co chciał skryć przede mną. Delikatnie pogłaskał mnie po włosach, a ja usiadłam znowu. — Spokojnie, moja droga, spokojnie... ^ zaczął. — Już dobrze, prawda? Po wszystkim! Nie bądźże niemądra! — Cos podobnego nie powtórzy się więcej, proszę pana — odrzekłam — ale z początku tak trudno... — Zawracanie głowy! — przerwał mi raptownie. — Łatwo. Całkiem łatwo! Po prostu dowiedziałem się o grzecznej małej sierotce bez opiekuna i do głowy mi strzeliło, by ją wziąć pod opiekę. Dziewczynka dorosła i bardziej niż usprawiedliwiła moje dobre o niej mniemanie, więc nadal pozostaję jej opiekunem i przyjacielem. Cóż w tym dziwnego? Już dobrze. Po 'wszystkim! Wyrównaliśmy stare rachunki i znów mam przed sobą przyjemną twarzyczkę pełną ufności i godną zaufania. Powiedziałam sobie: „Estero, moja droga, zadziwiasz mnie doprawdy! Nie tego spodziewałam się po tobie". Słowa te wywarły zbawienny skutek, więc złożyłam dłonie na pałąku koszyczka z kluczami i zupełnie przyszłam do siebie. Pan Jarndyce pochwalił mnie wyrazem twarzy i jął mówić tak szczerze i poufnie, jak gdybym od nie wiedzieć jak dawna odbywała z nim podobne rozmowy każdego rana. Prawie uwierzyłam, że było tak naprawdę! —— Rzecz oczywista, Estero — zaczął —gs ty całkiem nie rozumiesz tego procesu przed sądem kanclerskim. Rzecz równie oczywista, odpowiedziałam przeczącym poruszeniem głowy. — Nie mam pojęcia; kto go rozumie! — podjął. — Prawnicy diablo wszystko zagmatwali i wśród tej plątaniny ^początkowe meritum sprawy od lat zniknęło z powierzchni ziemi. Chodzi tam o pewien testament i ustanowione jego mocą fundusze powiernicze. Chodzi, albo raczej chodziło, bo dziś przedmiotem sporu są wyłącznie koszty. W kwestii kosztów stajemy przed sądem albo nie zgłaszamy się na wezwanie, bywamy zaprzysięgani i przesłuchiwani, składamy sprzeciwy i sprzeciwy wobec sprzeciwów, stawiamy wnioski i kontrwnioski! No i w takim śmiertelnym walcu nieustannie obracamy się wokół lorda kanclerza i jego satelitów. Ten walc jest najważniejszy. Cała reszta stopniała w jakiś niepojęty sposób. Ale, proszę, pana, to był proces o jakiś spadek? — zapytałam, chcąc przywieść go do równowagi, bo zaczynał pocierać dłońmi głowę. — Tak, moja droga — potwierdził — to był proces o spadek i nic więcej. Na nieszczęście dla nas wszystkich pewien Jarndyce zbił wielką fortunę i polecił sporządzić wielki testament Atoli kwestia, jak należy zarządzać funduszami powierniczymi ustanowionymi na mocy testamentu, pochłonęła fortunę i przywiodła spadkobierców do stanu tak żałosnego, że byłoby to odpowiednią karą, gdyby nawet otrzymanie zapisu testamentowego uchodziło za najcięższą zbrodnię. W rezultacie ostatnia wola testatora przemieniła się w martwą literę. W trakcie tego opłakanego procesu wszystko, o czym wiedzą wszyscy z wyjątkiem jednego człowieka, jest raz po raz referowane temu, co nie wie, a cała reszta osób zainteresowanych musi raz po raz zaopatrywać się od nowa w odpisy dokumentów, które całymi furami papieru nagromadziły się z biegiem lat. Musi zaopatrywać się w nie albo nie zaopatrywać, co dzieje się najczęściej, bo dokumenty ani ich odpisy nie są nikomu potrzebne, lecz w każdym razie płacić za nie. I tak krążymy nieustannie dokoła kosztów i honorariów adwokackich, nonsensów i niebywałej korupcji, krążymy w korowodzie piekielnego tańca, jakiego nie stworzyły nigdy najśmielsze bodaj wizje sabatu czarownic. Poczucie sprawiedliwości, wynikające ze zdrowego rozsądku, zasięga rady u litery prawa, litera prawa zasięga rady u poczucia sprawiedliwości, a jedno i drugie potrafi rzec tylko tyle, że nic załatwić się nie da, jeżeli taki to a taki doradca prawny nie zgłosi sądowi takiego to a takiego adwokata, który mógłby występować w imieniu A. czy też B., i tak dokoła przez cały alfabet niby w historyjce z dziecinnego abecadła. Przez mnogie lata i mnogie życia ludzkie wszystko idzie swoją drogą i wciąż zaczyna się od nowa, aby nie kończyć nigdy. I niepodobna wycofać się z tego, bo my wszyscy zostaliśmy stronami procesowymi i stronami musimy być nadal, czy odpowiada nam to, czy nie odpowiada. Cóż? 0 tym procesie nie warto myśleć. Mój dziad stryjeczny, Tom Jarndyce, zaczął myśleć o nim w swoim czasie i to był początek końca! — Ten pan Jarndyce, którego smutną historię słyszałam? — wtrąciłam. Z powagą przytaknął skinieniem głowy. -— Ja jestem jego spadkobiercą, a ten dom należał doń niegdyś; Kiedy tu przybyłem, Estero, dom był naprawdę ponurą samotnią. Nosił na sobie ślady cierpień właściciela. — Jakże musiał się zmienić od tamtej pory! — zawołałam. — Przed czasem Toma nosił nazwę Kaprys. On nazwał go Samotnią, zamknął się tu i dzień po dniu, noc po nocy ślęczał nad stosami szpargałów procesowych. Spodziewał się na przekór wszelkiej nadziei, że tę gmatwaninę rozwikła i doprowadzi jakoś do końca. A dom podupadał. Wiatr dął przez dziury w ścianach, deszcz padał przez dziury w dachu, zielsko zarastało próchniejące drzwi i wzbraniało wstępu. Kiedy przywiozłem tutaj doczesne szczątki stryjecznego dziada, pomyślałem, że i dom w łeb sobie palnął: taki był zaniedbany i zrujnowany. Pan Jarndyce wzdrygnął się na zakończenie opowieści, pospacerował trochę tu i ówdzie, lecz kiedy spojrzał na mnie, rozchmurzył się i usiadł znów z rękami w kieszeniach. — Słyszałaś już, moja droga, że ten pokój to Dąsalnia. Na czym stanąłem? Przypomniałam mu, że była mowa o korzystnych zmianach, jakie on zaprowadził w Samotni. — W Samotni... To prawda! W stołecznym mieście Londynie jest nieruchomość, która do nas należy, a obecnie wygląda mniej więcej tak, jak Samotnia dawnymi czasy. Do nas, to znaczy do stron procesowych, ale winienem raczej powiedzieć, że to własność kosztów sądowych, bo tylko one mogą kiedyś wycisnąć coś z naszej londyńskiej posesji, która tymczasem sprawia ból oczom i serce cierpi na jej widok. Jest to zaułek ociemniałych domów, którym oczy powybijano kamieniami. Nie zobaczysz tam w oknach ani jednej szyby, ba! Nie zobaczysz nawet framugi! Tylko zmurszałe okiennice zwisają na powykrzywianych zawiasach. Żelazne pręty sztachet rozpadają się płatami rdzy, kominy grzęzną w dachach, a kamienne schodki przed sieniami (każda z nich mogłaby wieść do domu śmierci) zielenieją od wilgoci i przypominają próchniejące kule, na których wspiera się kaleka ruina. Co prawda Samotnia nie była nigdy uwikłana w proces przed sądem kanclerskim, ale przydarzyło się to jej właścicielowi, więc i na domu została w swoim czasie odciśnięta ta sama pieczęć. Widzisz, moja droga, piętna Wielkiej Pieczęci spotyka się jak Anglia długa i szeroka. Wie o tym każde dziecko! — Jakże dom musiał zmienić się od tamtej pory — powiedziałam raz jeszcze. — Racja! Bardzo się zmienił — przyznał nieco pogodniej. — A przez ciebie mądrość przemawia i pokazuje mi jaśniejszą stronę medalu — (Także pomysł! Moja mądrość!). — Widzisz, o takich sprawach nie mówię nigdy i nie myślę nawet gdzie indziej niż tu, w Dąsal- ni. Jeżeli chciałabyś napomknąć o tym Adzie i Ryszardowi, wolno ci. Kwestię zostawiam, Estero, twojej dyskrecji. — Mam nadzieję, proszę pana... — Myślę, moja droga, że powinnaś nazywać mnie opiekunem. Powiedział to lekko, jak gdyby ulegał kaprysowi, nie głębokim i przemyślanym tkliwym uczuciom. Poczułam, że łzy dławią mnie znowu, ale zgromiłam się surowymi słowy: ,,Es tero! Widzisz, jaka ty jesteś!" Później cicho zadzwoniłain kluczami, aby przywołać się do porządku, stanowczym gestem splotłam dłonie na kabłąku koszyczka i śmiało, spokojnie spojrzałam w twarz pana Jarndyce'a. — Mam nadzieję, opiekunie — podjęłam — że nie będziesz za wiele się spodziewał po moim rozsądku. Mam też nadzieję, że nie zawiedziesz się na mnie. Zapewne rozczarowaniem będzie dla ciebie wiadomość, że wcale nie jestem mądra. Ale, drogi opiekunie, to prawda, która i tak rychło wyszłaby na jaw, gdyby uczciwość nie kazała rai wyznać jej teraz. -Opiekun nie sprawiał wrażenia rozczarowanego — raczej przeciwnie. Z twarzą jaśniejącą szerokim uśmiechem powiedział, że zna mnie całkiem dobrze i na jego potrzeby moja mądrość starczy. — Mam nadzieję, opiekunie, że tak będzie, lecz na razie okropnie się boję. — Jesteś wystarczająco mądra, aby zostać w tym domu naszą dobrą, małą kobietką — podchwycił żartobliwie. — Wiesz, małą starą kobietką z wierszyka dla dzieci. Oczywiście nie dla dzieci takich, jak Skimpole! Mdla stara kobietka, lecz toysoka jak trzeba By pajęczyny czysto zmiatać z nieba... Będziesz gospodarzyć tu, Estero, i pajęczyny zmiatać z naszego nieba tak czysto, że pewnego pięknego dnia porzucimy Dąsalnię, a jej drzwi zabijemy gwoździami. Taki był początek nadawania rai przydomków — stara kobietka, mała stara kobietka, pajęczynka, Pani Shipton * i Matka Hubbard **, i Danie Durden ***, i wiele, wiele podobnych — wśród których prawie zawieruszyło się rychło moje prawdziwe imię i nazwisko. — Ale czas wrócić do naszej pogawędki — zmienił temat pan Jarndyce. Jest tutaj Rick, młodzik udany i wielce obiecujący. Co z nim należy zrobić? Także pomysł! W takiej sprawie zasięgać rady u mnie! — Jest tu, Estero — podjął opiekun, umieścił ręce w kieszeniach i zasiadłszy wygodnie, nogi wy ciągnął przed siebie. — Musi mieć jakiś zawód, musi dokonać wyboru. Na pewno będzie z tym niemało peruka- rżenia, ale coś zrobić trzeba. — Będzie z tym niemało... czego, opiekunie?- ' — Perukarzenia — wyjaśnił. — Nie znam bardziej stosownego terminu. Rick jest podopiecznym sądu, a zatem firma Kenge i Carboy będzie miała coś do powiedzenia, pan X., co niby stróż cmentarny grzebie merita spraw w jakimś zacisznym pokoju gmachu przy Chan- cery Lane, będzie miał coś do powiedzenia, adwokat reprezentujący Ryszarda jako stronę procesową będzie miał coś do powiedzenia, lord kanclerz będzie miał coś do powiedzenia, satelici lorda kanclerza będą mieli coś do powiedzenia,: a wszystkim przyjdzie słono płacić za to ich „coś do powiedzenia". Cała historia, którą nazywam perukarze- niem, będzie odbywać się pośród pompatycznych ceregieli, będzie obfita w słowa, bardzo kosztowna i ogólnie biorąc zbyteczna. Nie wiem, częmu rodzaj ludzki wymyślił na własną niedolę perukarzenie i za czyje grzechy dostała się w tę matnię nasza młoda para? Ale tak jest i widocznie być musi. Pan Jarndyce zaczął pocierać dłońmi głowę i napomykać, że odczuwa wiatr. Zauważyłam jednak z zadowoleniem, że nawet wówczas, gdy pociera głowę lub spaceruje nerwowo, uśmiecha się i jego twarz przybiera dobrotliwy wyraz, ilekroć spojrzy na mnie. Niebawem uspokoił się, wcisnął znów ręce w kieszenie i wygodnie zasiadłszy, wyciągnął przed siebie nogi. — Chyba pierwsza rzecz to należałoby zapytać pana Ryszarda, jakie ma zamiary i plany — powiedziałam. — Oczywiście! — podchwycił. — Do tego właśnie zmierzam. Powinnaś, Estero, z właściwym ci taktem i na swój spokojny sposób porozmawiać w tej kwestii z Ryszardem i Adą, przekonać się, co z waszej rozmowy wyniknie. Jestem pewien, że przy twojej pomocy, mała kobietko, trafimy w sedno. Przeraziła mnie myśl o ważnej pozycji, jaką przychodzi mi zajmować, oraz mnogości spraw na mojej głowie. Nie o to mi chodziło. Chciałam zaproponować, by opiekun pomówił serio z Ryszardem. Oczywiście jednak nie zaprotestowałam, lecz powiedziałam, żo uczynię wszystko, co w mojej mocy, chociaż obawiam się, że opiekun poczytuje mnie za nierównie mądrzejszą, niż jestem naprawdę. Powtórzenie tego uważałam za 6wój obowiązek, ale on parsknął tylko śmiechem — najbardziej sympatycznym śmiechem, jaki dotychczas słyszałam. Wstał i palcami odgarnął włosy z czoła. — Cóż! — odezwał się. — Na ten dzień możemy chyba dać spokój Dąsalni. Aha. Jeszcze jedno słowo. Estero, moja droga, czy nie chciałabyś zapytać mnie o coś? Popatrzał na mnie bystro, a ja rzuciłam mu podobne spojrzenie, gdyż pewna byłam, że zrozumiałam go właściwie. — W mojej własnej sprawie, proszę pana? — powiedziałam. — Tak. — Opiekunie — podjęłam i zebrawszy odwagę dotknęłam jego ręki dłonią chłodniejszą, niż mogłabym sobie życzyć. — Nie mam żadnych pytań. Jestem pewna, że gdyby wchodziło w grę coś, co powinnam wiedzieć z jakichś racji, powiedziałby pan mi to nie pytany. Musiałabym mieć iście kamienne serce, aby nie ufać ci, drogi opiekunie, i nie pokładać w tobie wiary bez zastrzeżeń. O nic nie myślę pytać, 0 nic na świecie. Wsunął moją rękę pod swoje ramię i tak ruszyliśmy na poszukiwanie Ady. Od tej pory czułam się w jego towarzystwie swobodnie, bez skrępowania, ponadto zaś byłam kontenta, że nie wiem więcej, 1 zupełnie szczęśliwa. Z początku życie w Samotni było dosyć czynne. Należało zaprezentować nas rozmaitym ludziom z bliższego i dalszego sąsiedztwa, znajomym naszego gospodarza, który, jak wydało się Adzie i mnie, zna każ- (lego, kto chciałby zdziałać coś za pieniądze kogoś innego. Kiedy w Dąsalni zaczęłyśmy co rano przeglądać nadchodzące doń listy i odpowiadać na niektóre, zdumiało nas odkrycie, iż celem życia prawie wszystkich korespondentów opiekuna jest organizowanie różnych kół i komitetów po to, by zbierać i wydawać pieniądze. Panie były w tym względzie równie zawzięte jak panowie, lub, szczerze mówiąc, jeszcze bardziej zawzięte. Rozpaczliwie miotały się wśród rozlicznych komitetów, a kwestowały z godnym podziwu zacietrzewieniem. Odnosiłyśmy wrażenie, iż część z nich poświęca życie wyłącznie rozsyłaniu kart subskrypcyjnych według pocztowej księgi adresowej — kart opiewających na jeden szyling, pół korony, pół funta, jednego pensa. Miały też zapotrzebowanie na odzież, miały zapotrzebowanie na stare szmaty lniane, na gotowiznę i węgiel, i zupę, papiery wartościowe, autografy, flanelę i wszystko, co pan Jarndyce może albo czego nie może posiadać. Projekty miały urozmaicone nie mniej niż wymagania. Zamierzały wznosić nowe budowle i regulować długi ciążące na starych, zamierzały osiedlić w nowej estetycznej siedzibie (rycina przedstawiająca projekt zachodniej fasady załączona) średniowieczne Grono Sióstr Marii, zamierzały wręczyć pani Jellyby okolicznościowy dar w dowód uznania czy też zamówić portret sekretarza ich komitetu i ofiarować teściowej owego sekretarza słynącej wyjątkowym doń przywiązaniem, zamierzały... Czego bo nie zamierzały! A dostać chciałyby, jak mi się zdaje, wszystko — od pięciuset tysięcy umoralniają- cycli rozpraw do skromnej rocznej składki, od monumentalnego posągu z marmuru do srebrnego imbryka. Przybierały rozmaite tytuły. Były angielskimi niewiastami, córami Brytanii, siostrami wszystkich kolejno cnót kardynalnych, przyjaciółkami kobiet Ameryki, damami o stu różnorakich nazwaniach. Raz po raz zdawały się rozgorączkowane kaptowanieni głosów i wyborami, a jak my niemądre sądziłyśmy, opierając się zresztą na własnych relacjach tych pań, zawsze pozyskiwały dziesiątki tysięcy głosów i nigdy nie przeprowadzały wyboru swojego kandydata. Ada i ja dostawałyśmy bólu głowy na samą myśl o gorączkowym trybie życia, jaki prowadzą owe damy. Pośród osób najbardziej wyróżniających się (jeżeli wolno użyć takiego określenia) drapieżną dobroczynnością, poczesne miejsce zajmowała niejaka pani Pardiggle, która — sądząc z liczby listów, jakimi zasypywała naszego opiekuna — była korespondentką niewiele mniej potężną niż sama pani Jellyby. Spostrzegłyśmy, że wiatr grozi niekorzystną zmianą, ilekroć pani Pardiggle staje się tematem rozmowy, więc pan Jarndyce przerywa z tej racji samemu sobie, wypowiedziawszy tylko zdanie, iż istnieją dwie odmiany osób trudniących się dobroczynnością: jedna czyni mało, lecz robi wiele hałasu, druga czyni wiele, a hałasu nie robi. Nic dziwnego zatem, że rade byłybyśmy poznać tę panią Pardiggle, należącą, jak podejrzewałyśmy, do pierwszej z wspomnianych odmian, i ucieszyłyśmy się, gdy złożyła wizytę w Samotni, otoczona piątką swoich małoletnich synów. Była to straszliwa dama w okularach na wydatnym nosie, obdarzona tubalnym głosem i sprawiająca wrażenie takie, jak gdyby potrzebowała bardzo dużo miejsca. To wrażenie okazało się słuszne, bo pani Pardiggle wnet jęła przewracać co mniejsze krzesła spódnicami o wyjątkowo szerokim kroju i rozległym zasięgu. W domu byłyśmy tylko ja i Ada, więc damę przyjęłyśmy lękliwie, ponieważ wtargnęła do Samotni niby mroźna pogoda — tak mroźna, że zsinieli podążający za nią mali Pardiggle'owie. Po wstępnych pozdrowieniach nasz gość zaczął wnet szybko i płynnie: — To, proszę pań, jest piątka moich malców. Imiona ich napotkały panie zapewne w niejednej drukowanej liście subskrypcyjnej spośród tych, które znajdują się w posiadaniu naszego czcigodnego przyjaciela, pana Jarndyceła. Egbert, mój pierworodny (lat dwanaście), to chłopiec, który swoje oszczędności w kwocie pięciu szylingów i trzech pensów wysłał Indianom Tockahoopo. Oswald, drugi i kolei (lat dziesięć i pół), to dziecię, które sumą dwu szylingów i dziewięciu pensów zasiliło fundusz pod nazwą Wielkie Dzida Narodowe z Drobiazgów. Francis, trzeci (lat dziewięć), jeden szyling, sześć i pół pensa; Feliks, czwarty (lat siedem), osiem pensów na Towarzystwo Opieki nad Wdowami w Podeszłym Wieku. Alfred, najmłodszy z braci (lat pięć), dobrowolnie zaciągnął się do Gromadki Radosnej Dziatwy i złożył ślubowanie, że do końca życia nie będzie używał tytoniu w żadnej postaoi. Nigdy nie widziałyśmy równie niezadowolonych dzieci. Nie chodzi nawet o to, że chłopcy byli mizerni i chudzi, ale z niezadowolenia i żalu aż dławili się złością. Na wzmiankę o Indianach Tockahoopo Egbert rzucił mi tak drapieżne spojrzenie, że mógłby mi się wydać znajdu jącym się w najskrajniejszej nędzy przedstawicielem tego szczepu. On zrobił najbardziej ponurą minę, jakkolwiek inne twarze pochmurniały również, gdy pani Pardiggle wymieniała kwoty ich dobrowolnych składek. Wyjątek stanowił tylko młodociany ochotnik Gromadki Radosnej Dziatwy, który był jednolicie i równomiernie przygnębiony. — Podobno panie złożyły wizytę pani Jellyby — powiedziała dama. — Czy się nie mylę? Odpowiedziałyśmy, że jedną noc spędziłyśmy w tamtym domu, a pani Pardiggle zaczęła znów rozprawiać na swój donośny, surowy, arbitralny sposób (wywołując we mnie wrażenie, iż jej głos nosi również okulary). Przy sposobności wspomnę, że okulary pani Pardiggle prezentowały się gorzej niż inne, z powodu oczu, które jak powie- działa Ada, „dławią się", co miało znaczyć, że są szczególnie wyłupiaste. — Pani Jellyby — mówiła — świadczy liczne dobrodziejstwa spo- łecznościf więc jest godna pomocnej ręki. Moi synowie wspomogli jej afrykańskie plany. Egbert przeznaczył na to szylinga i sześć pensów, czyli swoje kieszonkowe za całe dziewięć tygodni, Oswald — szylinga i pół pensa, co dla niego stanowi to samo, reszta nie poskąpiła też swoich szczupłych środków. Pod jednym tylko względem nie zgadzam się z panią Jellyby. Nie odpowiada mi sposób, w jaki odnosi się do własnej dziatwy. Powszechnie wiadomo, że pani Jellyby wzbrania potomstwu udziału w zacnych pracach, którym, poświęca się sama. Być może ma słuszność, być może nie ma, ale tak czy inaczej, nie jest to metoda, jaką ja stosuję wobec mojej młodzieży. Ja prowadzam ich wszędzie. Wydało mi się, a następnie Ada potwierdziła moje wrażenie, iż na te słowa nieszczęsny syn pierworodny zawył rozdzierająco. Później zmienił to w ziewnięcie, ale początkiem było bez wątpienia żałosne wycie. — Moi chłopcy — ciągnęła pani Pardiggle z godną podziwu szybkością — codziennie, jak rok długi, nie wyłączając naturalnie zimy, uczęszczają ze mną o pół do siódmej na bardzo pięknie u nas odprawiane nabożeństwo poranne, później zaś towarzyszą mi, gdy pełnię codzienne obowiązki o charakterze bardzo różnorodnym. Odwiedzam szkółki parafialne oraz ubogie i zaniedbane moralnie rodziny, bywam prelegentką, lektorką, rozdzielam zapomogi i dary, biorę udział w obradach wielu komitetów, a zdobywaniu głosów przy wyborach poświęcam czasu więcej chyba niż ktokolwiek inny. Oni wszędzie dotrzymują mi towarzystwa, poznają ludzką biedotę, nędzę oraz ogólne metody prowadzenia spraw związanych z dobroczynnością, czyli krótko mówiąc nabierają gustu do takich rzeczy, co w dojrzałym życiu pozwoli im świadczyć usługi sąsiadom, a osobiście da niemało satysfakcji. Moi synowie nie są lekkomyślni. Całe swoje kieszonkowe przeznaczają na chwalebne cele według moich wskazówek i biorą udział w wielu zgromadzeniach publicznych, gdzie wysłuchują tak licznych przemówień, odczytów i dyskusji, że rzadko bywa to udziałem osób zupełnie dorosłych. Alfred (lat pięć) który, jak nadmieniłam już, dobrowolnie zaciągnął się do Gromadki Radosnej Dziatwy, należał do bardzo nielicznych swoich rówieśników manifestujących zrozumienie i uznanie po dwugodzinnej oracji przewodniczącej jednego z naszych zgromadzeń. Alfred zmierzył nas posępnym spojrzeniem, jak gdyby nie zapomniał dotychczas, nie potrafił zapomnieć tamtej udręki. — Być może zauważyła pani — zwróciła się do mnie pani Pardiggle — że na niektórych listach subskrypcyjnych wspomnianych już przeze mnie, a znajdujących się w posiadaniu naszego czcigodnego przyjaciela pana Jarndyce'a, po imionach i nazwisku mojej młodzieży widnieje pozycja: O. A. Pardiggle F.R.S. *: jeden funt. To ich ojciec, proszę pani. Zazwyczaj stosujemy ten sam porządek. Najpierw ja deklaruję jakąś bagatelną sumkę, później moi chłopcy, każdy stosownie do wieku i skromnych środków, wreszcie pan Pardiggle stanowi straż tylną. On również z radością składa skromne datki według moich wskazówek, więc w rezultacie sprawy układają się w sposób, który nie tylko nam daje zadowolenie, lecz również, jak tuszę, zbawiennie wpływa na innych. Przypuśćmy, że pan Pardiggle oraz pan Jellyby zjedli obiad w swoim towarzystwie. Przypuśćmy, że po obiedzie pan Jellyby pozwolił sobie na zwierzenia. Czy w takim przypadku pan Pardiggle odpłaciłby współbiesiadnikowi podobną szczerością? Stropiłam się, że snuję podobne myśli, ale same przyszły mi jakoś do głowy. — Ten dom ma piękne otoczenie — powiedziała pani Pardiggle. Zadowolone ze zmiany tematu pospieszyłyśmy w stronę okna, by po kazywać uroki krajobrazu, ku którym okulary kierowały spojrzenie z kompletnym brakiem zainteresowania. — Znają panie pana Gusliera? — zapytała po chwili. Byłyśmy zmuszone wyznać, że na razie nie mamy przyjemności. — Czysta strata pań. Zapewniam! — podchwyciła dama na swój autorytatywny sposób. — To natchniony mówca, pełen zapału i ognia! Gdyby stanął na wozie pośrodku tego oto trawnika, który z racji wymiarów i kształtu jest jak gdyby stworzony dla zgromadzeń publicznych, mógłby przez długie godziny rozwijać prawie każdy podpowiedziany mu temat. No i co, moje panie? — Dama ruszyła w stronę krzesła, które uprzednio zajmowała, a po drodze, jak gdyby niewidzialną mocą, przewróciła mały, okrągły stolik z moim koszyczkiem do robót, stojący w znacznej odległości. — Myślę, że zdążyłyście mnie przejrzeć, prawda? Pytanie było nad wyraz kłopotliwe. Ada spojrzała na mnie i zrobiła spłoszoną minę, a kolor moich policzków mógłby zapewne zdradzić myśli, jakie tak niedawno snułam. — Chodzi mi, moje panie — podjęła pani Pardiggle — o dominującą cechę mojego charakteru. Zdaję sobie sprawę, iż jest to cecha tak dominująca, że dostrzega się ją momentalnie. Łatwo mnie przejrzeć. Wiem! A zatem otwarcie mówię, że jestem kobietą czynu. Kocham ciężką pracę, delektuję się ciężką pracą. Służy mi podniecenie. Przywykłam z dawna do ciężkiej pracy i nie wiem, co to uczucie zmęczenia. Bąknęłyśmy, że to zadziwiające i wspaniałe, czy coś w podobnym sensie, lecz nie wiem dokładnie co, gdyż słowa podszepnęła nam jedynie uprzejmość. — Nie rozumiem, co to znaczy być strudzoną. Zmęczyć mnie nie zdołałby nikt, gdyby nawet bardzo się starał. Czasami dziwi mnie samą suma wysiłków, jakie podejmuję, chociaż dla mnie to nie są wysiłki. Dziwi mnie ilość spraw, jakie załatwiam, chociaż dla mnie to przecież fraszka. Niekiedy moja młodzież i pan Pardiggle są do cna wyczerpani, jakkolwiek występują w roli jedynie świadków, a ja, przyznaję szczerze, jestem rześka niczym skowronek. Gdyby ponury Egbert mógł zrobić minę jeszcze bardziej zasępioną, niż miał dotychczas, nastąpiłoby to w tym właśnie momencie. Spostrzegłam, że prawą dłoń złożył w pięść i ukradkiem zadał srogi cios własnej czapce, którą przyciskał do boku lewym łokciem. — Taki stan rzeczy"— ciągnęła dama — niezmiernie mi ułatwia wę drówki w dobroczynnych celach. Jeżeli spostrzegam, że ktoś nierad słucha tego, co mam do powiedzenia, mówię po prostu: „ Ja, mój dobry człowieku, nie wiem, co to fatyga, nigdy nie bywam zmęczona i będę teraz mówić, póki nie dobiegnę końca". To działa cudownie! Droga pani — zwróciła się znów do mnie — mam nadzieję, że zechce pani dotrzymać mi towarzystwa w trakcie odwiedzin, których szereg czeka mnie obecnie? To samo oczywiście tyczy panny Clare — dorzuciła. Z początku próbowałam wymówić się ogólnikiem, iż mam wiele zajęć domowych i nie wolno mi ich zaniedbywać. Jednakże taki protest okazał się nieskuteczny, więc argumentując bardziej szczegółowo powiedziałam, że nie jestem pewna swoich kwalifikacji, i zdanie to rozwinęłam obszernie. Brak mi doświadczenia — mówiłam — w sztuce przystosowywania własnego sposobu myślenia do umysłów ludzi znajdujących się w zgoła odmiennych warunkach, nie potrafię zatem zwracać się do nich w odpowiednim tonie. Nie mam również subtelnej znajomości tajników serca ludzkiego, nieodzownej chyba przy takich czynnościach. Sama muszę nauczyć się wiele, nim stać mnie będzie na nauczanie innych, nie ograniczając się jedynie do wiary we własne dobre chęci. Z takich powodów sądzę, że postąpię najwłaściwiej, jeżeli zrazu będę dbać, jak potrafię, tylko o najbliższe otoczenie i świadczyć mu usługi nie przekraczające moich możliwości, aby stopniowo, z biegiem czasu rozszerzać zakres działania. Wszystko to mówiłam nie spodziewając się pomyślnego skutku, gdyż pani Pardiggle była dużo ode mnie starsza, znacznie bardziej doświadczona, a obejście miała iście wojskowe. — Myli się droga pani — odrzekła — albo być może nie czuje się ńa siłach, by sprostać ciężkiej pracy i nieodłącznym od niej wzruszeniom. A to wielka różnica! Jeżeli zechciałaby pani popatrzeć, jak ja działam, to idę właśnie, oczywiście z moją młodzieżą, do pewnego strycharza, człowieka o szczególnie trudnym charakterze, i bardzo chętnie zaprowadzę tam panią, a także pannę Clare, jeżeli mnie zaszczyci swoim towarzystwem. Wymieniłyśmy z Adą porozumiewawcze spojrzenia, a że i tak przechadzkę miałyśmy w planie, propozycja zoBtała przyjęta. Poszłyśmy włożyć kapelusze i szybko wróciły do bawialni, gdzie młodzież stała w kącie posępną gromadką, a pani Pardiggle przechadzała się i obalała wszystkie co mniejsze sprzęty. Ona zawładnęła Adą, ja zaś ruszyłam za nimi w asyście chłopców. Ada mówiła później, że przez całą drogę do ćlialy strycharza dama opowiadała jej tubalnym głosem (ja również go słyszałam) o zaciekłej kampanii, jaką od trzech lat prowadzi przeciw innej damie w kwestii jakiejś renty dla dwu rywalizujących kandydatów. Nie obeszło się, rzecz jasna, bez obszernej korespondencji, licznych sporów, wiążących obietnic, głosowań na zebraniach i wszyscy byli zadowoleni z wyjątkiem przyszłych posiadaczy renty, z których żadnego dotąd nie wybrano. Bardzo lubię towarzystwo dzieci i, na szczęście, zazwyczaj dobrze z nimi sobie radzę, ale tym razem było mi wysoce nieswojo. Ledwie wyszliśmy z domu, Egbert zaatakował mnie niczym mały rabuś i zażądał szylinga, twierdząc, że ona „łupi go z kieszonkowego". Kiedy wytknęłam mu niestosowność takiego wyrażenia (zwłaszcza gdy mówi o matce), uszczypnął mnie boleśnie i wybuchnął: — Aha! Mądra pani! Co? Pani podobałyby się takie rzeczy? Po co ona urządza hecę? Czemu niby to daje mi pieniądze i zaraz odbiera? Dlaczego gada się o moim kieszonkowym, jak nic sam wydać nie mogę? Te pełne goryczy pytania wzburzyły umysł Egberta, a przy okazji umysły Oswalda i Francisa, więc wszyscy naraz zaczęli szczypać mnie z niepoślednią wprawą i tak dotkliwie, że nie bez trudności powstrzymywałam krzyk. Jednocześnie Feliks rozmyślnie nastąpił mi na palce nóg, wkrótce zaś młodociany przedstawiciel Radosnej Dziatwy przeraził mnie serio, bo gdy mijaliśmy wystawę sklepu cukierniczego, twarz mu spurpurowiała w sposób wysoce niepokojący. Niewątpliwie był to objaw gniewu i żalu. Biedak formalnie wyrzekł się tylko tytoniu, faktycznie jednak musiał rezygnować także z ciastek, gdyż jego szczupłe dochody były zawsze wydawane z góry. Nigdy podczas niedługiego spaceru w towarzystwie dzieci nie doświadczyłam tylu cierpień fizycznych i moralnych, ile zadali mi tyranizowani stale synowie pani Pardiggle, gdy w dowód uznania dla mnie zachowywali się wreszcie w sposób naturalny. Byłam zadowolona, kiedy dotarliśmy do siedziby strycharza, chociaż była to jedna z odrapanych ruder stojących wzdłuż placu, na którym wyrabiano cegłę. Przed samymi oknami tych domostw znajdowały się chlewy, od frontu zaś nędzne ogródki, gdzie najwidoczniej nie pielęgnowano niczego prócz zastałych kałuż. Tu i tam wystawiono przed ii /I 'jffi | m Wt , ,r I i dom starą miskę, aby łapać ściekającą z dachu deszczówkę, albo też załatwiano to przy pomocy tam z ziemi czy gliny, co w rezultacie B wało niewielkie bajorka. Przed drzwiami i oknami grupki mężczyzn i kobiet zasiadały lub snuły się leniwie zwracając na nas mało uwagi. Tylko niekiedy ktoś roześmiał się albo powiedział do kogoś drugiego, że tacy państwo powinni pilnować własnych spraw zamiast tkać nos do cudzych. Pani Pardiggle, która pewnie i śmiało maszerowała na czele naszej gromadki, rozprawiając po drodze o ludzkim niechlujstwie — (wątpię, by nawet ktoś najlepszy zdołał być schludny w podobnych warunkach!) — zaprowadziła nas do ostatniego w rzędzie domku, gdzie prawie wypełniliśmy cały parter. Oprócz nas było w tej zatęchłej, wilgotnej izbie jeszcze kilka osób: kobieta z podbitym okiem niańczyła przed kominem dyszące ciężko niemowlę; umorusany błotem i gliną mężczyzna o podejrzanym wyglądzie leżał jak długi na podłodze i palił fajkę; barczysty młody człowiek zakładał psu obrożę; dziewczyna o wyzywającej urodzie prała coś w obrzydliwie brudnej wodzie. Wszyscy spojrzeli ku nam, kiedyśmy weszli, a kobieta, jak mi się zdaje, zwróciła twarz w stronę ognia, by ukryć siniak pod okiem. Nikt nie powitał nas słowem. — I co, drodzy przyjaciele? — zaczęła pani Pardiggle, ale ton jej głosu nie wydał mi się przyjacielski; był zbytnio urzędowy i stanowczy. — Jak się wam wiedzie? Ja znów tu jestem. Mówiłam, że mnie niepodobna zmęczyć. Lubię ciężką pracę, a słowa dotrzymuję zawsze. — A więcej was nie ma? — burknął leżący na podłodze mężczyzna, który, by nas obejrzeć, podparł głowę ręką. — Nie, mój dobry człowieku — odrzekła pani Pardiggle i sadowiąc się na jednym stołku przewróciła drugi. — Weszliśmy już wszyscy. — Bo tak sobie kalkulowałem, że może to trochę mało, no nie? — rzucił i nie wyjmując z ust fajki przeliczył nas wzrokiem. Młody człowiek oraz dziewczyna parsknęli śmiechem, a zawtórowali im gromko dwaj koledzy młodego człowieka, którzy, zwabieni do drzwi naszym przybyciem, stali tam z rękoma w kieszeniach. Tym razem pani Pardiggle zwróciła się do nich: — Mnie nie można zmęczyć, dobrzy ludzie. Lubię ciężką pracę, a im bardziej mi ją utrudnicie, tym będzie dla mnie milsza. pTo, to nie krępujcie się! Pomóżcie jej w robocie! — warknął z podłogi strycharz. — Chcę z tym raz skończyć! Chcę, żeby nikt nie pchał się do mojego domu! Niech będzie koniec z wywabianiem mnie z kryjówki jak borsuka! I co dalej? Wiem! Jak zawsze zacznie paniusia paplać i o różne różności wypytywać. Nic z tego! Oszczędzę paniusi kłopotu, no nie? Czy moja córka robi pranie? Aha! Robi pranie! Niech no paniusia popatrzy na wodę. A może i powącha! Taką pijemy. Podoba się, co? Nie lepiej pasowałby dżin zamiast takiej wody? Czy brudno w mojej chałupie? — zapyta paniusia. Aha! Brudno, brudno z natury. No i niezdrowo. Mieliśmy też pięcioro brudnych i niezdrowych dzieci, ale wszystkie pomarły w pieluchach. Tym lepiej dla nich, a tak po prawdzie i dla nas. Czy przeczytałem taką małą książeczkę, co to mi paniusia zostawiła? Nie przeczytałem i tyle! jNikt tutaj czytać nie umie, a gdyby nawet kto umiał, nie byłbym ciekaw takiego czytania. To bajda dla dzieci, a przecież ja nie dziecko. Jakby mi kto zostawił lalkę, nie niańczyłbym jej, no nie? A jak się prowadziłem? Fajno! Trzy dni piłem, a piłbym czwarty, gdyby pieniędzy starczyło. Czy nie myślę pójść kiedy do kościoła? Nie! Nikt tam na mnie nie liczy, a kościelny to facet o wiele dla mnie za sztywny. Czemu moja stara ma podbite oko? Jak to czemu? Ja to zrobiłem, a jak będzie gadać, że nie, to zełże. Aby powiedzieć to wszystko, wyjął z ust fajkę, obecnie zaś odwrócił się tyłem do nas i znów zaczął pykać. Pani Pardiggle, która dotychczas spoglądała na strycharza przez okulary z opanowaniem narzuconym sobie celowo (nie mogłam odpędzić tej myśli), by jeszcze bardziej podsycić jego niechęć, dobyła teraz Biblię, niby pałkę policjanta, i całą rodzinę wzięła pod areszt. Oczywiście mam na myśli areszt religijny, ale odniosłam wrażenie, iż nieubłagany i bezwzględny policjant moralny wnet poprowadzi ich wszystkich do komisariatu. Ada i ja czułyśmy się bardzo nieswojo. Miałyśmy wrażenie, iż jesteśmy natrętne i absolutnie nie na miejscu. Myślałyśmy też, że pani Pardiggle radziłaby sobie nierównie lepiej, gdyby mniej mechanicznie brała ludzi w obroty. Chłopcy posępnie gapili się przed siebie, rodzina strycharza nie zwracała na nas uwagi, tylko od czasu do czasu młody człowiek zachęcał psa do szczekania — zwłaszcza w momentach, gdy pani Pardiggle perorowała ze szczególną emfazą. Zdawałyśmy sobie sprawę — Ada i ja — że pomiędzy nami a tamtymi ludźmi znajduje się żelazna bariera, której nie usunie nasza nowa znajoma. Nie wiedziałyśmy, jak i kto potrafiłby to zrobić, ale byłyśmy pewne, że nie ona. To, co czytała lub mówiła, gdyby nawet było przekazywane skromniej i z większym taktem, nie odpowiadałoby, naszym zdaniem, słuchaczom takiego pokroju. A o małej książeczce wspomnianej przez wylegującego się na podłodze mężczyznę usłyszałyśmy później coś niecoś. Pan Jarndyce powiedział, że wątpi, czy Robinson Crusoe zdołałby ją przeczytać, chociaż nic innego nie miał przecież na swojej bezludnej wyspie. W tych warunkach doznałyśmy niemałej ulgi, gdy dama umilkła wreszcie, a strycharz zwrócił znów twarz w jej stronę i burknął posępnie: — I co? Zrobiła paniusia swoje? — Na dzisiaj tak, mój dobry człowieku. Ale ja nie wiem, co to zmęczenie, więc będę znowu, gdy na was przyjdzie kolej — odrzekła pani Pardiggle z ostentacyjną pogodą. Mężczyzna splótł ręce na piersi, zaklął i przymknął oczy. — Byle paniusia sobie poszła — warknął — niech robi później, co tam zechce! Dama wstała i przy sposobności podniosła małą trąbę powietrzną, której ledwie ostała się nawet fajka. Następnie ujęła za ręce dwu swoich synów, reszcie rzuciła rozkaz, by szli za nią, i wyraziwszy nadzieję, że następnym razem ujrzy strycharza oraz jego siedzibę w lepszym stanie, ruszyła do sąsiedniego domu. Nie będę chyba zbyt złośliwa, jeżeli powiem, że tym razem, jak zawsze i wszędzie, pani Pardiggle nie zyskała sobie sympatii popisując się dobroczynnością załatwianą hurtem i w możliwie największych partiach. Była przekonana, że pośpieszyłyśmy jej śladem, lecz my skorzystałyśmy z wolnej drogi i podeszły zaraz do kobiety siedzącej przy ogniu, aby zapytać, czy niemowlę jest chore. Spojrzała na nie, lecz nim to zrobiła, zasłoniła dłonią podsiniaczone oko, jak gdyby próbowała uchronić biedne maleństwo od skojarzeń ze wszystkim, co okrutne i brutalne. Ada, której wrażliwe serce poruszył widok maleńkiego dziecka, nachyliła się, by dotknąć jego twarzyczki. Ale ja zorientowałam się, co zaszło, więc odciągnęłam ją w porę. Niemowlę spoczywające w objęciach matki było martwe. — Estero! — zawołała Ada padając na kolana. — Spójrz, Estero! Biedne, nieszczęsne maleństwo! Tak mi go żal! Tak bardzo żal mi mat ki! Nie widziałam nigdy nic równie żałosnego. Biedna dziecina! Biedna! Łagodne i szczere współczucie, z jakim Ada rozpłakała się i dotknęła palcami dłoni nieszczęśliwej matki, mogłoby i musiało trafić do każdego matczynego serca. Przez chwilę kobieta spoglądała na nią z niedowierzaniem i zdumieniem, następnie zaś wybuchnęła płaczem. W tym czasie zdjęłam nikły ciężar z jej kolan i zrobiłam, co się dało, by niemowlę wyglądało najbardziej schludnie. Ułożyłam je na półce i przykryłam własną chusteczką do nosa. Później usiłowałyśmy pocieszać matkę, powtarzając jej szeptem to, co Zbawiciel mówił dzieciom. Nie odpowiadała, lecz zalewając się łzami szlochała żałośnie. Odwróciwszy głowę, zobaczyłam, że młody człowiek wyprowadził psa z izby i stoi teraz w drzwiach cicho, chociaż z suchymi oczyma. Dziew-, czyna była także spokojna: zapatrzona w podłogę siedziała na uboczu. Strycharz wstał. Z wyzywającą miną nadal palił fajkę, lecz nic odzywał się słowem. W chwili, gdy spojrzałam ku nim, do izby wbiegła brzydka i nędznie ubrana kobieta. — Jenny! Jenny! — powiedziała pochyliwszy się nad matką, która podniosła się i padła w objęcia nowo przybyłej. Ta również nosiła ślady razów na twarzy i ramionach. Była pozbawiona wszelkiego wdzięku z wyjątkiem wdzięku współczucia, ale gdy wyrażała to współczucie, nie brakowało jej urody. Posłużyłam się zwrotem „wyrażała współczucie", naprawdę jednak powtarzała tylko: „Jenny! Jenny!" a o całej reszcie świadczył ton, jakim wypowiadane było to jedno słowo. Z głębokim wzruszeniem patrzałam na solidarność tych kobiet nieokrzesanych, ubranych biednie, często bijanych ||| na ich wzajemne zrozumienie, wzajemne odczucie. Dziwiłam się, czym potrafi być jedna dla drugiej, z tej może racji, że ciężkie doświadczenia własnego życia zmiękczają serce wobec cudzych cierpień. Sądzę, że obce nam są najlepsze strony charakteru biedaków, a o uczuciach, jakimi nędzarz potrafi darzyć innego nędzarza, wiadomo tylko im samym i Bogu. Odczułyśmy, że lepiej będzie wycofać się, by kobiet nie krępować, więc postąpiłyśmy w kierunku wyjścia po cichu i nie zauważone przez nikogo, prócz strycharza. Ten stał wsparty o ścianę tuż przed drzwiami, a gdy zorientował się, że zagradza drogę, wyszedł na dwór pierw- 140 szy. Chciał, jak mi się wydało, ukryć, że postępuje tak ze względu na nas, lecz zrozumiałyśmy, w czym rzecz, i podziękowały mu uprzejmie. Nie odpowiedział nic. W drodze powrotnej Ada była przez cały czad strapiona i smutna, a Ryszard, którego zastałyśmy w domu, zmartwił się widząc ją we łzach (jakkolwiek powiedział mi później w cztery oczy, że 'wtedy jest również śliczna!), postanowiłyśmy więc, że pod wieczór odwiedzimy ponownie żonę strycharza i zaniesiemy to i owo. Tym razem Ryszard towarzyszył nam do miejsca porannej wędrówki. Po drodze musieliśmy minąć bardzo zgiełkliwy szynk, w którego drzwiach tłoczyło się kilku mężczyzn. Kłócili się o coś, a prym pośród nich wodził ojciec zmarłego dziecka. Dalej spotkaliśmy młodego człowieka i psa w doskonałej komitywie. Siostra małego biedactwa stała na początku szeregu domków śmiejąc się i gawędząc z paroma innymi dziewczynami, lecz na nasz widok zapewne wstyd ją ogarnął, bo odwróciła się szybko. Eskortę zostawiłyśmy w miejscu, z którego było widać domek strycharza, a dalej poszły same. U drzwi zastałyśmy kobietę, która przyniosła z sobą tyle pocieszenia, wypatrującą czegoś z niepokojem. — A, to panienki — powitała nas szeptem. — Wyglądam, czy mój pan nie idzie. Serce mam w gardle. Zatłukłby mnie, jakby odkrył, że wyszłam z domu. — Mówi pani o swoim mężu? — zapytałam. — Tak, panienko%tak. Jenny śpi, bo strasznie się przemęczyła. Przez cały tydzień, dzień i noc, nie mogła zdjąć małego biedactwa z kolan, chyba że ja wzięłam je na parę minut. Ustąpiła nam z drogi i cicho weszła do izby, aby to, co przyniosłyśmy, położyć blisko nędznego łóżka, na którym spała matka niemowlęcia. Nie widać było żadnych starań, by sprzątnąć izbę — niechlujną widać z natury — lecz drobny woskowy kształt pełen tragicznego patosu został ułożony starannie, obmyty i czysto odziany w białe lniane szmatki, a na mojej chustce do nosa okrywającej nadal zwłoki, te same niewątpliwie szorstkie, spierzchnięte dłonie złożyły małą wiązankę pachnących ziół — jakże tkliwie i lekko! — Niech panią Bóg nagrodzi — zwróciłam się do kobiety. Jest pani bardzo dobra. — Ja, panienko? — zdziwiła się. — Szszaa... Jenny, Jenny! 141 [Matka poruszyła się przez sen i westchnęła, lecz uspokoił ją dźwięk znajomego głosu. Uniosłam chusteczkę i nad główką jak gdyby pogrążonego we śnie dziecka zobaczyłam aureolę zwisających włosów Ady, która ze współczuciem pochyliła głowę. Jakże mało zastanawiałam się wtedy, na czyjej niespokojnej piersi może spocząć później chusteczka, okrywająca dziś ów kształt nieruchomy i niemy. Myślałam tylko, że zapewne anioł stróż zmarłego dziecięcia wie o tej zacnej kobiecie i spogląda ku niej obecnie, gdy odprowadziwszy nas do drzwi, stoi u progu i powtarzając swoje: „Jenny, Jenny!" — w przerwach nasłuchuje czujnie i rozgląda się z lękiem. ROZDZIAŁ IX SYGNAŁY I ZNAKI Nie wiem dlaczego, ale wygląda na to, że wciąż piszę tylko o sobie. Chcę pisać o innych, a o własnej osobie myśleć możliwie najmniej, więc kiedy spostrzegę swój następny powrót do opowieści, jestem naprawdę zła i mówię: „Mój Boże! Co za uprzykrzona dziewczyna! Szkoda, Estero, że nie jesteś inna". Ale to nic nie pomaga! Spodziewam się jednak, że każdy, kto będzie kiedyś czytał te kartki, zrozumie, że jeżeli figuruję na nich często, to chyba z racji miejsca, jakie przyszło mi zajmować w wydarzeniach. Czytywałyśmy z moją najmilszą, zajmowały się robótkami, ćwiczyły na fortepianie i tyle to pochłaniało czasu, że zimowe dni przelatywały obok nas niczym jasnoskrzydłe ptaki. Zazwyczaj popołudniami i z reguły wieczorem Ryszard dotrzymywał nam kompanii. Był to duch szalony i niespokojny, ale nasze towarzystwo z pewnością lubił. No i bardzo, bardzo lubił Adę. Bardzo! Twierdzę to serio, więc postąpię najsłuszniej wyznając wszystko z miejsca. Uprzednio nie widziałam nigdy ^wojga młodych ludzi, którzy zaczynają kochać się w sobie, ale tę parę szybko zrozumiałam. Oczywiście nie mogłam nic powiedzieć ani pokazać po sobie, że coś odgaduję. Przeciwnie! Starałam się być niedomyślna i mało spostrzegawcza, toteż czasami, gdy siedziałam przy pracy, myślałam, że z natury muszę być wyjątkowo dwulicowa. Ale nie miałam wyboru. Mogłam jedynie milczeć, a więc siedziałam cicho jak myszka. Jeżeli chodzi o słowa, oni również siedzieli cicho jak myszki, ale z niebywałym wdziękiem obydwoje garnęli się do mnie tym bardziej, im mocniej byli w sobie zakochani. Napotykałam poważne trudności, by nie okazywać, jak mnie ta cała historia interesuje. Na przykład Ryszard wychodził wczesnym rankiem do ogrodu, by mnie tam spotkać i powiedzieć z tym swoim przyjemnym śmiechem i bodaj nie bez śladu rumieńca: — Nasza kochana, mała stara kobietka jest doprawdy kapitalna! Obejść się bez niej nie mogę. Zanim rozpocznę zwariowany dzień, za- nim przystąpię do ślęczenia nad książkami i rozmaitymi mądrymi instrumentami, zanim niby rozbójnik pogalopuję na przełaj pod górę, a później w dół stokami parowu, świetnie mi służy spokojny spacerek z poczciwą i rozumną przyjaciółką. A więc jestem tu znowu! — Wiesz co, droga, kochana Dame Dur den? — mawiała Ada wieczorem, gdy siedziała z główką wspartą o moje ramię, a odblask ognia na kominku przeglądał się w jej pełnych zadumy oczach. — Jak wracamy wieczorem do naszych pokoi, nie mam ochoty na rozmowę. Chciałabym tylko siedzieć, patrzeć na twoją kochaną twarz, słuchać szumiącego wiatru i myśleć, i pamiętać o biednych żeglarzach na morzu... Właśnie! Być może Ryszard zostanie marynarzem. Często omawialiśmy wspólnie jego sprawy i wracali do pytania, czy nie należałoby zaspokoić jego dziecięcych tęsknot do morza. Pan Jarndyce napisał nawet do dalekiego powinowatego rodziny, wielkiego sir Leicestera Dedlocka, aby zainteresować go przyszłością Ryszarda, a sir Leicester Dedlock odpowiedział nader łaskawie, iż „byłby szczęśliwy, gdyby w jakikolwiek sposób mógł przyjść z pomocą młodemu dżentelmenowi, o którym mowa, co jest wysoce nieprawdopodobne, gdyż stanowczo przekracza jego możliwości". Dodał ponadto, że „jego małżonka łączy pozdrowienia dla młodego dżentelmena, z którym, jak dobrze sobie przypomina, łączą ją węzły krwi, a także wyraża nadzieję, iż młody dżentelmen chlubnie będzie wywiązywał się z obowiązków w każdym szczytnym zawodzie, na jaki może paść jego wybór". — Jasno stąd wynika — powiedział mi Ryszard — że sam muszę torować sobie drogę. Furda! Niejeden robił to przede mną i radził sobie jakoś. A na początek chciałbym mieć korsarski bryg, aby porwać lorda kanclerza i trzymać go na głodowych racjach, póki nie rozstrzygnie wreszcie naszej sprawy. Schudłby z pewnością, gdyby nie uwinął się co tchu. Zawsze był pełen werwy, optymizmu i wesołości, która nić opuszczała go nigdy, lecz lekkomyślność stanowiła znamienną cechę tego charakteru i niepokoiła mnie bardzo, .zwłaszcza że Ryszard poczytywał ją opacznie za rozsądek. Znajdowało to wyraz we wszystkich jego oblicze niach finansowych, a dziwaczny tok rozumowania Ryszarda wyjaśnię najlepiej, wróciwszy pobieżnie do pożyczki, jaką zaciągnął u nas pan Skimpole. Nasz opiekun dowiedział się jakoś, ile to wynosiło — może od samego pana Skimpole'a, może od Coavinsa — i wręczył "mi pieniądze z poleceniem, abym swoją część zatrzymała, resztę zaś oddała Ryszardowi. Prostą metodą dodawania można by uzyskać nie lada sumę, gdyby zliczyć wszystkie nieoględne wydatki, jakie Ryszard zamierzał pokryć z owych dziesięciu funtów, o których mówił zawsze tak, jak gdyby zaoszczędził je czy też zarobił. — Czemu nie, ostrożna Matko Hubbard? — powiedział, gdy bez zastanowienia chciał podarować strycharzowi pięć funtów. — Przecież interes z Coayinsem przyniósł mi dziesięć funtów czystego zysku! — Jak to? — zapytałam. — Wydałem pieniądze, które chciałem wydać, i na żaden sposób nie spodziewałem się ich odzyskać. Nie zaprzeczysz temu, prawda? — Nie zaprzeczę. — Później wszedłem w posiadanie dziesięciu funtów... — Tych samych — wtrąciłam. —| To żadna różnica! — zaperzył się. —- Mam dziesięć funtów więcej, niż przewidywałem, a zatem mogę wydać je bez skrupułów. Kiedy wytłumaczyłam mu, że datek dla strycharza nie przyniósłby nikomu nic dobrego, w podobny sposób zapisał pięć funtów na dobro swojego rachunku i począł dysponować tą kwotą. — Zaraz, zaraz! — powiedział. — Na strycharzu zyskałem pięć funtów. Jeżeli zatem wybiorę się karetką pocztową do Londynu i z powrotem i przejazd będzie kosztował cztery funty, w ostatecznym rozrachunku oszczędzę funta. A to dobra rzecz oszczędzić funta! Pens oszczędzony . jest pensem zyskanym. Myślę, że Ryszard miał naturę bardzo szlachetną i szczerą. Był pełen , zapału, śmiały i mimo awanturniczego ducha bardzo dobry, toteż w cią gu niewielu tygodni stał się dla mnie niemal bratem. Jego dobroć zdawała 6ię wrodzona i niewątpliwie znajdowałaby dobitny wyraz nawet bez wpływu Ady. Ale dzięki temu wpływowi Ryszard stał się uroczym doprawdy towarzyszem, ponieważ był zawsze pogodny, zainteresowany tym, co się dzieje, radosny, ożywiony, roześmiany. Przesiadywałam z nimi, chodziłam na spacery, prowadziłam długie rozmowy i dzień po dniu obserwowałam zachodzące w nich zmiany. Nie miałam wątpliwości, że coraz mocniej są w sobie zakochani, lecz nic nie mówią, a każde z nich uważa tę miłość za własną słodką tajemnicę nie znaną, być może, nawet drugiej stronie zainteresowanej. W takiej sytuacji byłam prawie równie szczęśliwa jak oni i niewiele mniej niż oni oczarowana tym uroczym marzeniem sennym. Tak miały się sprawy, gdy pewnego dnia, przy śniadaniu, pan Jarndyce otrzymał list i spojrzawszy na adres powiedział: — Od Boythorna? Tak! Słowo daję! Rozpieczętował list i z widoczną przyjemnością zabrał się do czytania, a w pół drogi oznajmił, jak gdyby w nawiasach, iż Boythorn „zaszczyci nas" odwiedzinami. Wszyscy jęliśmy medytować, kim może być ów Boythorn, a zapewne myśleliśmy również (w każdym razie ja myślałam), czy jego odwiedziny nie przeszkodzą jakoś temu, co dzieje się w Samotni. — Ławrence Boythorn! —. odezwał się pan Jarndyce i stuknął palcem w list, który położył na stole. — Przeszło czterdzieści pięć lat temu kolegowałem z nim w szkole! Wtedy był chłopcem najbardziej popęd- liwym w świecie. Teraz jest najbardziej popędliwym mężczyzną. Wtedy był chłopcem najbardziej hałaśliwym w świecie. Teraz jest najbardziej hałaśliwym mężczyzną. Wtedy był chłopcem najpoczciwszym i najodważniejszym w świecie. Teraz jest najpoczciwszym i najodważniejszym mężczyzną. To kolos! — Ma pan na myśli powierzchowność? — zapytał Ryszard. — Ma się rozumieć, Rick. To również. Boythorn jest o blisko dziesięć lat 6tar6zy niż ja i o dwa cale wyższy. Głowę nosi podniesioną, jak 6tary żołnierz, a krzepką pierś zawsze podaną do przodu. Jego dłonie przypominają umyte ręce kowala, a płuca... Nie! Równych im nie znajdziesz. Drżą od nich belki domu przy mowie, śmiechu czy chrapaniu! Opiekun rozprawiał tak i cieszył się wizerunkiem swojego przyjaciela Boythorna, my zaś uważaliśmy za dobry omen fakt, że absolutnie nic nie wróży zmiany wiatru. — Ale posłuchaj, Rick, i ty, Ado, i ty, mała Pajęczynko, bo nasz gość interesuje przecież was wszystkich! — ciągnął pan Jarndyce. — Przede wszystkim miałem na myśli wewnętrzne cechy kolosa. Jego gorące serce, gwałtowne pasje, krew ciągle młodą! On ma słownik równię potężny, jak ton głosu, jest nieodmiennie krańcowy, posługuje się wyłącznie stop niem najwyższym. Gdy gam cos, wydaje się samą krwiożeręzbścią! Z jego słów należy nieraz wnosić, iż to smok-ludojad i chyba za takiego poczytują go niektórzy. Starczy! Więcej nie powiem z góry. Ale nie dziwcie się, moi mili, jeżeli Boythorn weźmie mnie z miejsca pod opiekę. Nie może dotąd zapomnieć, że w szkole należałem do najmłodszych, a nasza przyjaźń zaczęła się pewnego dnia przed śniadaniem awanturą, podczas której on wybił dwa zęby mojemu dręczycielowi. Opowiada zawsze o sześciu zębach! Boythorn i jego służący — zwrócił się do mnie — będą tu dziś po południu. Dopilnowałam, by na przyjęcie pana Boythorna przygotowano wszystko jak należy, i z niemałym zaciekawieniem jęliśmy oczekiwać gościa. Ale popołudnie mijało, a on nie przybywał. Nie przybył też, gdy nadeszła pora obiadu, więc przesunęliśmy ją o godzinę i zasiedli przed kominkiem w bawialni oświetlonej tylko blaskiem ognia. Wtem drzwi frontowe domu otwarły się z łoskotem i hall rozbrzmiał stentorowyiu głosem, który miotał słowa gromkie i pełne gniewu: — W błąd nas wprowadził, Jarndyce, jakiś przeklęty szubrawiec! Powiedział, że trzeba skręcić w prawo zamiast w lewo! To najpodlejszy zbrodniarz na obliczu ziemi! Jego ojciec musiał być najnikczemniej- szym łotrem, bo inaczej nie mógłby dać światu takiego syna! Bez najmniejszych skrupułów kazałbym w łeb palnąć nikczemnikowi! — Czy zrobił to rozmyślnie? — zapytał pan Jarndyce. — Nie mam najmniejszej wątpliwości, że łajdak przez całe życie wprowadza w błąd podróżnych! — padła donośna odpowiedź. — Na zbawienie duszy! Kiedy gadał, że należy wziąć zakręt w prawo, od razu wydał mi się najbardziej podejrzanym kundlem, jakiego widziałem na oczy. A znajdowałem się twarzą w twarz z hultajem i nie podbiłem mu oczu. — Chciałeś powiedzieć, nie wybiłem zębów? — wtrącił nasz opiekun. — Cha! cha! cha! —ryknął śmiechem pan Boythorn i dom zadygotał naprawdę. — Na Boga! Nie zapomniałeś jeszcze? Cha! cha! cha! Tamten to też szubrawiec nad szubrawce! Prawda. Nawet wtedy, kiedy był smarkaczem, jego gęba prezentowała najczarniejszy obraz obłudy, tchórzostwa, sadyzmu. Bardziej plugawej gęby nie mógłby mieć strach na wróble ustawiony na polu, gdzie rosną same huncwoty. Gdyby jutro przyszło mi spotkać na ulicy tego najpodlejszego tyrana między tyranami, obaliłbym go jak spróchniałe drzewo! Nie wątpię — powiedział pan Jarndyce. — A może teraz pozwolisz na piętro? — Na zbawienie duszy, Jarndyce! — zawołał gość, który zapewne spojrzał na zegarek. — Gdybyś był człowiekiem żonatym, za skarby świata nie pokazałbym się o tak idiotycznej porze. Wolałbym zawrócić od bramy i czmychnąć na najodleglejsze szczyty Himalajów! — Chyba nie aż tak daleko — wtrącił znowu gospodarz. — Słowo honoru! Żadne, najbardziej nawet ważkie względy nie mogłyby mnie skłonić do najbezczelniejszej śmiałości, by pani domu kazać czekać i czekać na siebie! Nieskończenie bardziej odpowiadało-' by mi samobójstwo! Nieskończenie bardziej! Rozmawiając tak panowie udali się na piętro i niebawem w pokoju gościa gruchnęło „Cha! cha! cha!" i znowu „Cha! cha! cha!", i tak dalej, aż wreszcie najbardziej głuche w okolicy echa uległy zarażeniu i poczęły śmiać się równie ochoczo jak pan Boythorn i jak my, kiedy słuchaliśmy jego śmiechu. Wszyscy byliśmy usposobieni doń przychylnie, bo wyczuwaliśmy szczerą, rzetelną nutę w owym śmiechu, w zdrowym, tubalnym głosie i krągłej dobitności, z jaką pan Boythorn wypowiadał każde słowo. Ba! Nawet w wybuchach superlatywów, które przypominały działowe salwy ślepymi ładunkami niezdolne uszkodzić czegokolwiek. Nie liczyliśmy jednak, że nasze życzliwe opinie znajdą aż takie potwierdzenie, gdy opiekun przedstawi nam gościa. Był to bardzo przystojny starszy dżentelmen, postawny i wyprostowany, jak go nam opisał pan Jarndyce, miał piękną siwą czuprynę, twarz o regularnych rysach, pogodną i łagodną, gdy nie miotały nim namiętności, figurę, która stałaby się korpulentna, gdyby pan Boythorn nie znajdował się wciąż w stanie wrzenia, oraz podbródek, który zmieniłby się w podwójny podbródek, gdyby nie musiał uczestniczyć tak często w nader żywej mimice. Ale nie na tym koniec! Naszego gościa cechowały iście dworne maniery oraz wyszukana uprzejmość, a jego twarz rozjaśniał uśmiech pełen serdecznej, szczerej dobroci. Wyraźnie było widać, że nic nie tai, lecz pokazuje pię zawsze takim, jakim jest istotnie, ponadto zaś (jak wyraził się Ryszard) jest niezdolny do czynienia czegokolwiek z umiarem, a ze swoich ciężkich dział strzela ślepymi ładunkami, ponieważ nie nosi przy sobie broni mniejszego kalibru. Cóż dziwnego, że patrzałam nań z niekłamaną przyjemnością, gdy siedząc przy obiedźie raz gawędził z uśmiechem z Adą i ze 148 mną, raz sprowokowany przez naszego opiekuna wybuchał nową salwą przymiotników w stopniu najwyższym, raz jak ogar zadzierał głowę, by dać upust grzmiącemu: Cha! cha! cha! —- Spodziewam się, że przywiozłeś swojego ptaka? — powiedział pan Jarndyce. — Na Boga! To najbardziej zdumiewający ptak w Europie! — padła odpowiedź. — Stworzenie rzeczywiście najcudowniejsze! Nie sprzedałbym go za dziesięć tysięcy gwinei. Na wypadek, gdyby mnie przeżył, przeznaczyłem ostatnią wolą rentę wyłącznie na jego utrzymanie. Pod względem zmyślności i przywiązania to fenomen! A przed nim jego ojciec był najbardziej zdumiewającym ptakiem, jaki żył kiedykolwiek! Przedmiotem tych pochwał był maleńki kanarek obłaskawiony tak, że gdy służący pana Boythorna wniósł go do jadalni na palcu, ptaszek podfrunął lekko, by wylądować wnet na głowie swojego pana. Przyszło mi na myśl, że gwałtowne, pełne ognia tyrady, które pan Boythorn wygłasza gromko w chwili, gdy taka okruszyna siedzi śmiało nad jego czołem, to znakomita ilustracja charakteru tego człowieka. — Na zbawienie duszy, Jarndyce! — zaczął i ostrożnie podniósł kawałeczek chleba, żeby kanarek miał co dziobać. — Gdybym był tobą, jutro z samego rana zacząłbym chwytać za gardło wszystkich kolejno kauzyperdów z sądu kanclerskiego i trząść tak jednego po drugim, że pieniądze sypałyby się drabowi z kieszeni, a kości grzechotały w skórze. Na godziwy czy niegodziwy sposób wydusiłbym z kogoś jakiś wyrok. Upoważnij mnie do załatwienia sprawy, a dla ciebie załatwię ją z największą przyjemnością! — zakończył przemowę, podczas której maleńki kanarek jadł ufnie z jego ręki. —• Stokrotne dzięki, Lawrence — roześmiał się gospodarz — ale proces nie jest obecnie w stadium takim, by dało się coś rychło osiągnąć nawet dzięki środkowi prawnemu polegającemu na potrząsaniu wysokim 6ądem i palestrą. — Nigdy nie istniał na powierzchni ziemi taki piekielny kocioł, jak sąd kanclerski! — wybuchnął znów pan Boythorn. — Jedno mogłoby go wreszcie zreformować. Mina podłożona tam w pracowity dzień podczas sesji! Dziesięć tysięcy cetnarów prochu, które wysadzą w powietrze i rozbiją na atomy ten cały kram ze zgromadzonymi tam przepisami, orzeczeniami, prejudykatarai i wszystkimi funkcjonariuszami sądowy 149 mi małej i dużej rangi, od góry do dołu, od syna sądu kanclerskiego, głównego rachmistrza, do jego ojca szatana! Nie sposób było nie śmiać się z energii oraz powagi, z jaką pan Boythorn zalecał tak gwałtowne metody reformatorskie. A gdy wybuchnęli- śmy śmiechem, on zadarł głowę, szeroką pierś podał tym bardziej do przodu i raz jeszcze wszystkie okoliczne echa powtórzyły donośne; Cha! cha! olia! Nie niepokoiło to w najmniejszym stopniu kanarka, który absolutnie pewien własnego bezpieczeństwa podskakiwał tu i ówdzie na stole, przekrzywiał łebek raz w jedną, raz w drugą stronę i bystre, błyszczące oko zwracał ku swojemu panu tak, jak gdyby ów nie był niczym więcej niż innym ptaszkiem. — A jak radzisz sobie z sąsiadem w sporze o prawo przejazdu? -?-. zapytał nasz opiekun. — Przecież i ty nie jesteś wolny od sądowych kłopotów! . — On wystąpił przeciwko mnie o wtargnięcie na jego teren, ja wystąpiłem przeciwko niemu o wtargnięcie na mój teren — odparł pan Boythorn. — Na Boga! To najbardziej pyszałkowaty facet, jaki kiedykolwiek oddychał powietrzem! Moralnym niepodobieństwem jest fakt, że nosi imię sir Leicester! Powinno ono brzmieć sir Lucyper! — Pochlebna opinia o naszym odległym powinowatym!—zwrócił się opiekun do Ady oraz Ryszarda i parsknął śmiechem. . — Stokrotnie przeprosiłbym pannę Clare, a także pana Carstone'a — podjął nasz gość — gdyby pogodny "wyraz twarzy młodej damy i uśmiech młodego dżentelmena nie upewniły mnie, iż przeprosiny są najzupełniej zbędne. Wygląda na to, że państwo trzymają odległego powinowatego na przyzwoitą odległość. — Albo on nas trzyma — wtrącił Ryszard. — Na zbawienie duszy! — zawołał pan Boythorn i nagle wypalił następną salwę. — Ten jegomość, a dawniej jego ojciec, a dawniej jego dziad, to najbardziej zadzierający nosa, najbardziej aroganccy i głupi tępacy, jacy przez niepojętą omyłkę natury urodzili się kiedykolwiek w społeczności innej niż szereg kołków w płocie! Cała ta familia składa się z samych napuszonych, zadufanych,. uroczystych durni! Ale nic z tego! On nie zamknie mojej drogi, choćby nawet był pięćdziesięcioma baronetami stopionymi w jednego, a zamieszkiwał setkę Chesney Wold, tkwiących jeden w drugim, jak chińskie kule rzeźbione z kości słoniowej. Facet pisze do mnie za pośrednictwem swojego agenta, se kretarza czy nie wiedzieć kogo. Pisze: „Sir Leicester Dedlock, baronet, przesyła wyrazy uszanowania dla pana Lawrence'a Boythorna i pozwala sobie zwrócić uwagę na fakt, iż porosła murawą dróżka przy starym probostwie należącym obecnie do pana Lawrence'a Boythorna stanowi zgodnie z faktycznym stanem rzeczy część składową parku Chesney Wold. Wobec tego sir Leicester Dedlock ma bezsporne prawo przejścia oraz przejazdu tą dróżką, a zamknięcie jej uważa za dogodne dla siebie i wskazane". Odpowiedziałem mu: „Pan Lawrence Boythorn przesyła wyrazy uszanowania dla sir Leicestera Dedlocka, baroneta, i pozwala sobie zwrócić uwagę na fakt, iż ogólnie biorąc lekceważy opinie sir Leicestera Dedlocka na każdy możliwy temat, a w kwestii dróżki, o której mowa, uważa za swój obowiązek nadmienić, że chciałby zobaczyć tego, kto podejmie się takiej roboty". Baronet wysłał jakiegoś najpa- skudniejszego łotra z jednym okiem i ów zaczął budować bramę, a ja ' tak długo bawiłem 6ię z łajdakiem sikawką pożarową, że prawie cały dech z niego uszedł. Baronet wzniósł bramę w nocy. Z rana kazałem porąbać ją i spalić. Baronet wyprawił przez parkan swoich siepaczy, aby chodzili tam i z powrotem po mojej ścieżce. Ja zastawiałem na nich sidła, strzelałem w ich łydki z grochu, puszczałem w ruch sikawkę. Byłem zdecydowany uwolnić naszą ziemię od brzemienia tej hałastry. On wystąpił przeciwko mnie do sądu o wtargnięcie na jego teren. Ja wystąpiłem przeciwko niemu do sądu o wtargnięcie na mój teren. On wystąpił przeciwko mnie do sądu o napaść i użycie siły. Ja wystąpiłem do sądu negując zarzut i dalej napadałem oraz używałem siły. Cha! cha! cha! Słuchając .takich słów wypowiadanych z niebywałą energią, można by poczytywać pana Boythorna za najbardziej zawziętego wśród ludzi. Patrząc nań, gdy w tym samym czasie spogląda na kanarka, który zasiadł na jego kciuku, a palcem wskazującym gładzi piórka ptaka, można by poczytywać go za najłagodniejszego. Natomiast dźwięk tubalnego śmiechu oraz pogodny i dobrotliwy z natury wyraz twarzy naszego gościa nasuwały myśl, że ten człowiek nie zna trosk, kłótni ani wrogich uczuć, a całe jego życie to jeden wspaniały żart. — Nie, nie! ciągnął. — Żaden tam Dedlock nie zamknie mojej ścieżki! Natomiast rad przyznam — tu pan Boythorn złagodniał w jednej chwili — że lady Dedlock to dama na najwyższym poziomie i gotów byłbym złożyć jej wszelki hołd, na jaki zdobyć się może pospolity dżen telmen, nie baronet z łbem, który od siedmiuset lat tępieje. Ktoś, kto w dwudziestym roku życia wstąpił do wojska i, nim tydzień upłynął, zwymyślał dowódcę pułku, najbardziej zarozumiałego lalusia, jaki kie- dykolwiek dusił się w gorsecie, i za to został wylany, to nie ktoś, kto da poniewierać sobą któremukolwiek z sir Łucyperów żyjących czy umarłych! Cha! cha! chał .,•'■.• - ■'jgfmBR — Ani ktoś, kto da w swojej obecności poniewierać kimś młodszym i słabszym. Prawda, Lawrence? — podchwycił mój opiekun. — Samo się przez się rozumie! — zawołał pan Boythorn i z miną bardzo sęrio (chociaż śmiał się równocześnie) poklepał gospodarza po ramieniu gestem życzliwie opiekuńczym. — Ten ktoś zawsze wystąpi w obronie chłopca z niższej klasy. Na mnie możesz liczyć, Jarndyce! Ale skoro już mowa o sądzie i wtargnięciu na mój teren... Stokrotnie przepraszam pannę Clare i pannę Summerson, że tak długo rozprawiałem na temat równie suchy... Skoro już o tym mowa, Jarndyce, czy nie przyszło nic dla mnie od tego twojego mecenasa z firmy Kenge i Carboy? — Chyba nie... Prawda, Estero? — odparł pan Jarndyce. — Nie, opiekunie. — Bardzo dziękuję — zwrócił się do mnie nasz gość. — I bez potrzeby pytałem o to, gdyż nawet tak niedawna znajomość winna mnie upewnić, że panna Summerson pamięta troskliwie o sprawach całego swojego otoczenia. — (Wszyscy są życzliwi dla mnie i dodają mi odwagi!) — Pytanie zadałem — ciągnął — ponieważ Londyn oczywiście nie był mi po drodze z hrabstwa Lincoln, sądziłem wiec, że tutaj ęiógł nadejść list dla mnie. Ha! Może jutro doniesie mi ów Kenge, jakie postępy robi sprawa. W ciągu wieczora, który upłynął nader miło, raz po raz zerkałam w stronę pana Boythorna, gdy siedząc nie opodal od fortepianu przypatrywał się Ryszardowi i Adzie z takim zadowoleniem, że jego ładna twarz wydawała się jeszcze poczciwsza. Niewiele miał okazji, by mówić, jak bardzo lubi muzykę, lecz jego mina świadczyła o tym niezbicie. Po pewnym czasie odważyłam się zapytać opiekuna, z którym siedziałam nad deską do tryktraka, czy pan Boythorn był kiedy żonaty. — Nie — odpowiedział. — Nigdy. — Ale myślał o małżeństwie, prawda? — Jak to odgadłaś? — zapytał z uśmiechem pan Jarndyce. — Bo, opiekunie — zaczęłam nie bez lekkiego rumieńca na myśl o tym, co zamierzałam powiedzieć — w całym jego zachowaniu jest mimo wszystko wiele delikatnej tkliwości i pan Boythorn tak dwornie i uprzejmie odnosi się do Ady i do mnie, i... Urwałam, a pan Jarndyce zwrócił wzrok ku przyjacielowi. — Masz słuszność, mała kobietko — podjął rychło. — W swoim czasie on był o krok od małżeństwa. Bardzo dawno temu. I tylko jeden raz. — Czy jego pani umarła? — Nie. Ale dla niego umarła. I to wywarło głęboki wpływ na całe późniejsze życie Boythorna. Nie podejrzewasz, że do dziś dnia to romantyczna głowa i serce nie mniej romantyczne? — Zapewne mogłabym podejrzewać coś w zbliżonym sensie, gdybyś nie powiedział o tym, opiekunie. Teraz łatwo mi wyrobić sobie zdanie. — Od tamtej pory nigdy nie był tym, czym mógłby zostać — podjął pan Jarndyce. — No i w podeszłym wieku nie ma przy nim nikogo, pozostali mu tylko służący i ten mały żółty przyjaciel. Twój rzut, moja droga! Zrozumiałam, że rozwijanie tematu poza punkt już osiągnięty nie obeszłoby się bez zmiany wiatru, powstrzymałam się więc od dalszych pytań. Byłam zawsze ciekawa, ale nie ciekawska. W nocy, kiedy zbudziło. mnie potężne chrapanie pana Boythorna, medytowałam trochę o tamtej starej historii miłosnej i usiłowałam zrobić coś bardzo trudnego: wyobrazić sobie starych ludzi jako młodych, pełnych uroku młodości. Nim mi się to powiodło, zasnęłam i wróciłam do dni, kiedy mieszkałam w domu chrzestnej matki. Za mało znam się na takich kwestiach, by orzec, czy ma jakieś znaczenie fakt, że w snach przenoszę się zawsze do tamtego okresu życia. Z rana nadszedł list od firmy Kenge i Carboy zaadresowany do pana Boythorna, a zawierający wiadomość, że w południe stawi się u niego kancelista. W tym dniu tygodnia zwykłam regulować różne należności, sprawdzać rachunki gospodarskie i porządkować wszelkie sprawy możliwie najdokładniej, pozostałam więc w domu, a pan Jarndyce, Ada i Ryszard skorzystali z pięknej pogody, by urządzić małą wycieczkę. Pan Boythorn miał poczekać na kancelistę z firmy Kenge i Carboy, następnie zaś pójść pieszo na spotkanie powracającego towarzystwa. Otóż byłam pogrążona w kontrolowaniu książek dostawców, sumowałam długie kolumny liczb, wypłacałam pieniądze, wypisywałam kwity i, muszę przyznać, robiłam z tym niemało zamieszania, gdy został zaanonsowany i wprowadzony do jadalni pan Guppy. Przychodziło mi do głowy, iż zapowiedziany kancelista może być młodym człowiekiem, który spotkał mnie na stacji dyliżansów, i myślałam, że zobaczę go chętnie, ponieważ kojarzy się z moim obecnym szczęściem. Tym razem jednak pan Guppy był""tak niepospolicie wytworny, że ledwie go poznałam. Miał zupełnie nowe ubranie z błyszczącego sukna, lśniący cylinder, rękawiczki z koźlęcej skórki w kolorze bzu, wielobarwną chustkę na szyi, wielki cieplarniany kwiat w butonierce oraz masywny złoty pierścień na małym palcu. Ponadto cały pokój jadalny przepełnił wonią pomady do włosów oraz innych pachnideł. Kiedy poprosiłam, by zechciał usiąść i zaczekać na służącego, który zamelduje go panu Boythornowi, spojrzał na mnie tak badawczo, że stropiłam się cokolwiek. Następnie zasiadł w kącie i to krzyżował, to rozprostowywał nogi, ja zaś, chociaż nie patrzałam w tę stronę, zdawałam sobie sprawę, iż przygląda mi się wciąż tak samo jak wówczas, gdy pytałam, czy miał przyjemną podróż i jak się czuje pan Kenge. Niebawem służący poprosił go do pana Boythorna, więc powiedziałam, że gdy wróci na parter, zastanie w jadalni lunch, który jak ma nadzieję pan Jarndyce, zechce zjeść z apetytem. Zrobił trochę niepewną minę i już z ręką na klamce zwrócił się do mnie: —- Czy będę miał zaszczyt zastać tu również panią? Odpowiedziałam twierdząco, a on zmierzył mnie znów przenikliwym wzrokiem, ukłonił się i wyszedł. Był najwyraźniej zakłopotany, pomyślałam zatem, że to młody człowiek nieporadny i nieśmiały, więc postąpię najwłaściwiej, jeżeli dopatrzę, by podano mu wszystko, jak należy, późni&j zaś wyjdę i zostawię go samego. Lunch znalazł się wnet na 6tole, lecz musiał czekać czas pewien. Rozmowa z panem Boythornem była długa i, jak sądzić należało, burzliwa, bo chociaż pokój gościnny znajdował się stosunkowo daleko, raz po raz dobiegał mnie grzmiący głos, który niby porywisty wicher, przybierał na sile i bez wątpienia miotał salwy zarzutów. Wreszcie pan Guppy wrócił zgnębiony nieco pokonferencji. — Słowo daję, proszę pani — bąknął stłumionym głosem. — To lud o jad! —■ Zechce pan pokrzepić się trochę — zaproponowałam. Usiadł za stołem, sięgnął po sztuciec do krajania mięsa i nerwowo począł ostrzyć go o widelec. Jednocześnie przypatrywał mi się w ten sam osobliwy sposób, co wyczuwałam, chociaż nie spoglądałam w je- ko kierunku. Ostrzenie trwało bardzo długo, więc pomyślałam w końcu, że powinnam podnieść oczy, aby rozproszyć jakieś szczególne uroki, które owładnęły biedakiem i nie chcą go uwolnić. Niezwłocznie skierował wzrok ku półmiskowi i zabrał się do krojenia pieczystego. — Czym pani można służyć? — zapytał. — Będzie pani łaskawa przyjąć bodaj jeden kąsek? —- Nie. Dziękuję panu — odrzekłam. — Naprawdę? Nic pani nie spożyje? — zapytał i bardzo szybko wypił kieliszek wina. — Nie, proszę pana — powiedziałam. — Czekałam tylko, by upewnić się, że podano panu wszystko, jak należy. Życzy pan sobie coś więcej ? — Nic... Nic... Doprawdy, jestem szczerze obowiązany szanownej pani. Mam wszystko, czego pragnąć mogę, abym był zadowolony... to znaczy niezadowolony, bo... bo ja nigdy nie jestem zadowolony, proszę pani... — urwał i z takim samym pośpiechem wypił dwa kieliszki wina, jeden po drugim. Pomyślałam, że w tym momencie powinnam odejść. — Stokrotnie panią przepraszam! — powiedział pan Guppy i wstał widząc, że ja się podnoszę. — Czy zechciałaby pani zaszczycić mnie minutką prywatnej rozmowy? Nie miałam pojęcia, co odpowiedziać, więc usiadłam znowu. — To, co nastąpi, proszę pani — podjął i raptownie przysunął krzesło do stolika, przy którym uprzednio pracowałam — będzie bez następstw i skutków? — Nie rozumiem, o czym pan mówi — zdziwiłam się. — To, proszę pani, taki nasz termin prawniczy. Tego, co powiem, nie wykorzysta pani na moją niekorzyść w firmie Kenge i Carboy ani gdziekolwiek indziej. Jeżeli nasza rozmowa miałaby nie doprowadzić do niczego, nie wynikną stąd następstwa ani skutki, a jej treść nie zagrozi moim widokom na przyszłość czy też karierze. Krótko mówiąc, liczę na rozmowę ściśle poufną. — W głowę zachodzę, proszę pana — odrzekłam — co ściśle poufnego może pan mieć do zakomunikowania osobie spotkanej raz w życiu. Ale w żadnym przypadku nie chciałabym panu zaszkodzić. — Tak... Tak... Z pewnością. Dziękuję szanownej pani... To mi wystarczy — bąkał pan Guppy i przez cały czas to masował chustką czoło, to kurczowo zacierał ręce. — Wybaczy pani, że pozwolę sobie na jeszcze jeden kieliszek wina. Spodziewam się, że ułatwi mi to mówienie bez zająknień, które mogłyby być dla obu stron niemiłe. Wypił i wrócił niezwłocznie, ja zaś skorzystałam z okazji, by przesiąść się i dobrze odgrodzić moim stolikiem do pracy. — Czy szanownej pani wolno służyć kieliszeczkiem? — zapytał pokrzepiony wyraźnie. r — Nie. Dziękuję. — Nie wypije pani nawet połówki kieliszka? — podjął.— Nawet ćwiartki? Nie! A zatem przystąpię do rzecęy. Moje obecne uposażenie w firmie adwokackiej Kenge i Carboy wynosi, proszę pani, dwa funty tygodniowo. W dniu, gdy miałem szczęście ujrzeć panią po raz pierwszy, wynosiło ono funta i piętnaście szylingów, na którym to poziomie utrzymywało się dosyć długo. Nieco później otrzymałem pięcio- szylingową podwyżkę wraz z zapewnieniem, że następna w takiej samej wysokości czeka mnie po zakończeniu bieżącej sesji, czyli w terminie nie przekraczającym dwunastu miesięcy od dnia dzisiejszego. Moja matka posiada własne zasoby w postaci niewielkiego dożywocia, dzięki czemu prowadzi żywot niezależny, acz skromny przy Old Street Road. Rzeczywiście jest stworzona na świekrę. W nic się nie wtrąca, ceni sobie spokój i jest nad wyraz łatwa w obejściu.. Ma drobne słabostki. Ba! Któż ich nie ma? Atoli nie folguje im nigdy w liczniejszym towarzystwie, kiedy to najzupełniej bezpiecznie można powierzać jej pieczy wino, spirytualia oraz wszelkie gatunki piwa. Ja sam zajmuję mieszkanko przy Penton Place w Pentonville. Skromne to przedmieście, ale znane z doskonałego powietrza, położone w sąsiedztwie otwartej przestrzeni i uchodzące słusznie za jedno z najzdrowszych. Panno Summerson! Wyrażając się najoględniej, uwielbiam panią! Pozwoli pani łaskawie przedstawić sobie, że tak powiem, formalny wniosek, czyli wiążącą propozycję! Pan Guppy padł na kolana, lecz nie bardzo mnie przestraszył, ponieważ byłam dobrze odgrodzona stolikiem. — Proszę wstać z tej komicznej pozy — powiedziałam. — W przeciwnym razie będę zmuszona złamać narzuconą mi obietnicę poufnej rozmowy i zadzwonić na służbę. — Raczy mnie pani wysłuchać! — krzyknął i błagalnie złożył ręce. — Nie wysłucham ani jednego słowa, jeżeli w tej chwili nie podniesie się pan z dywanu i nie usiądzie przy stole tak, jak siedziałby każdy, kto ma bodaj trochę zdrowego rozsądku. Zrobił żałosną minę, ale posłuchał mnie, dźwignął się z wolna i usiadł znowu. —• To zakrawa na drwiny, proszę pani - podjął i złożywszy dłoń na sercu, jął smętnie kiwać głową nad pełną tacą. — To zakrawa na drwiny, proszę pani, aby w takim momencie siedzieć przy posiłku. W takim momencie, proszę pani, dusza wzdryga się na samą myśl o wszelkim jadle. — Zechce pan streszczać się, proszę pana — powiedziałam. — Prosił pan, abym go wysłuchała. Ja proszę, aby pan streszczał się łaskawie. — Dobrze! Kocham panią i czczę, więc jestem posłuszny. O pani! Pragnę złożyć ci ślubowanie przed ołtarzem! — To wykluczone — odrzekłam — iw żadnym razie nie wchodzi w rachubę. — Zdaję 6obie sprawę — podjął i pochyliwszy się nad tacą Zaczął spoglądać na mnie nie inaczej niż uprzednio, co wyczuwałam, chociaż wzrok miałam zwrócony w inną stronę. — Zdaję sobie sprawę, proszę pani, że w światowym rozumieniu mogę uchodzić za partię ze wszech miar mizerną. Wszelako, panno Summerson... Aniele! Nie, nie! Proszę nie dzwonić! Zostałem wychowany w ciężkiej szkole i mam niejakie doświadczenie. Jestem młody, ale protokołowałem zeznania, opracowywałem całe sprawy i dużo dowiadywałem się o życiu. Obdarowany pani ręką potrafię dbać o pani interesy i zdziałać wiele dla twojego, o pani, dobra i korzyści. Czegóż bym nie uczynił dla pani! Dziś, oczywiście, nie wiem nic o pani, ale wiele mógłbym się dowiedzieć, gdyby raczyła pani obdarować mnie swoimi zwierzeniami i nieograniczonym zaufaniem. Odpowiedziałam, że wzmianka o moich rzekomych korzyściach jest skierowana tak samo błędnie, jak apel do uczuć, i poprosiłam, by pan 159 Guppy zechciał zrozumieć, że obecnie proszę jedynie, by jeśli łaska, natychmiast wyszedł. — Okrutna! — zawołał. — Wysłuchaj jeszcze paru słów! Zapewne musiała pani zauważyć, że uległem jej wdziękom już owego dnia, gdy oczekiwałem pani na stacji dyliżansów. Nie mogła pani nie spostrzec, że jej wdziękom składałem hołd w chwili, gdy podnosiłem stopień dorożki! Był to hołd jak dla ciebie, pani, skromny, ale składany w najlepszych intencjach. Od tamtej pory twój obraz pozostaje wyryty w moim sercu. Wieczorami przechadzam się tam i z powrotem przed domem pani Jellyby po to jedynie, by chłonąć wzrokiem cegły, za którymi ty się ongiś kryłaś. Dzisiejszy wyjazd, zupełnie zbyteczny w sprawie, która rzekomo była jego celem, ja obmyśliłem i przygotowałem tylko i wyłącznie dla ciebie. Jeżeli wspomniałem o twoich korzyściach, postąpiłem tak jedynie po to, by zarekomendować moją niegodną osobę. Miłość była od początku przed materialnymi sprawami i przed nimi jest teraz. — Byłoby mi przykro, proszę pana — powiedziałam wstając i kładąc rękę na sznurze dzwonka — potraktować niesprawiedliwie pana lub kogokolwiek, kto, wobec mnie zdobyłby się na szczerość, czy też lekko potraktować prawdziwe uczucie, nawet wyrażane w sposób wysoce niemiły. Jeżeli rzeczywiście chciał pan zadokumentować swoje dobre mniemanie o mnie, dziękuję, chociaż porę i adres obrał pan niewłaściwie. Mało znajduję powodów do dumy i dumna nie jestem. Liczę — dodałam, jak mi się zdaje, bo nie bardzo wiedziałam, co mówię — że odejdzie pan stąd tak, jak gdyby nigdy nie postąpił tak niedorzecznie, i zajmie się pan gorliwie sprawami firmy Kenge i Carboy. — Pół minutki, proszę pani! — zawołał pan Guppy i gestem powstrzymał mnie w momencie, gdy miałam już zadzwonić. — To wszystko było bez następstw i skutków? — Słowem nie wspomnę nikomu o dzisiejszej rozmowie — odpowiedziałam — jeżeli na przyszłość oszczędzi mi pan podobnych okazji. — JęsżjGŻe ćwierć minutki, proszę pani! Gdyby szanowna pani zmieniła kiedy zdanie... Odległość w czasie nie gra najmniejszej roli, bo moje uczucia zmienić się nie mogą! Gdyby szanowna pani zmieniła kiedy zdanie w kwestii czegokolwiek, co dziś mówiłem, a zwłaszcza moich możliwości działania na pani korzyść, to... Mój adres William Guppy, Penton Place 87, a gdybym przeprowadził się lub umarł z zawiedzionej miłości lub czegoś podobnego... z listami pani Guppy, Old Street Road 362. To wystarczy. Zadzwoniłam, a gdy wszedł służący, pan Guppy skłonił się żałośnie i położywszy na stole swoją kartę wizytową, opuścił jadalnię. Ja zostałam tam z górą godzinę, gdyż miałam moc roboty z kontrolowaniem rachunków i załatwianiem wypłat. Później zrobiłam porządek na moim stoliku i pochowałam wszystko, a że byłam swobodna i wesoła, sądziłam, że raz na zawsze zapomniałam o nieoczekiwanym i przykrym incydencie. Kiedy jednak poszłam na piętro, do swojego pokoju, stwierdziłam bardzo zdziwiona, że zaczynam śmiać się wspominając ów incydent, a następnie zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy zaczęłam płakać. Krótko mówiąc, byłam przez pewien czas wzburzona i czułam, że poruszono brutalnie strunę nie tkniętą od dni kochanej, starej lalki, od tak dawna pogrzebanej w ogrodzie. SKRYBA ADWOKACKI U wschodniego krańca Chancery Lane, a wyrażając się ściślej w zaułku Cook's Court przy Cursitor Street, pan Snagshy prowadzi zgodnie z prawem swój skład materiałów piśmiennych przeznaczonych dla prawników. W cieniach zaułka, który najczęściej jest miejscem cienistym, sprzedaje wszelkiego rodzaju formularze sądowe, skóry do wyrohu pergaminu oraz gotowe zwoje tegoż artykułu, papier pakowy, kancelaryjny, listowy, czerpany, bezdrzewny, bibułę wsiąkliwą, pieczątki, bibularze, pióra, atrament, gumki do wycierania, pineski, szpilki, ołówki, lak, opłatki do pieczętowania listów, bawełniane oraz jedwabne taśmy czerwone i zielone, notesy, informatory, kalendarze, zbiory przepisów prawnych, różne pudełka, liniały, kałamarze (szklane oraz metalowe), scyzoryki, nożyczki, szydła introligatorskie i inne pomniejsze wyroby nożownicze do użytku kancelaryjnego — innymi słowy, pan Snagsby sprzedaje taką obfitość i rozmaitość artykułów, że wyliczenie ich byłoby nazbyt trudne. Handlem tym trudni się od czasu, gdy zakończył termin i Peffer przyjął go do spółki. Z tej okazji zaułek Cook's Court przeżył coś w rodzaju rewolucji, ponieważ nowy, świeżo malowany napis PEFFER i SNAGSBY wyparł uświęcony przez czas i niełatwy do odcyfrowania jeden wyraz: PEFFER. Był on niełatwy do odcyfrowania, bo dym — ów bluszcz Londynu — tak spowił uściskiem nazwisko Peffera i przywarł do poszczególnych liter, że czu-' ły pasożyt zmógł kompletnie macierzyste drzewo. Obecnie Peffera nie widuje się w zaułku Cookłs Court. Nikt go*' tam nie oczekuje, bo Peffer od ćwierćwiecza spoczywa na cmentarztr świętego Andrzeja, przy Holborn, gdzie przez cały dzień i część ncfcy dorożki oraz furgony huczą nad nim, jak jeden ciągły ryk srogioćo smoka. Jeżeli czasami, gdy smok w sen zapadnie, Peffer wymyka £ię, by zażyć znów powietrza Cook's Court, i pozostaje tam, pokąd nie wezwie go do powrotu pianie czupurnego koguta, który jest hodowany w piwnicy pewnej małej mleczarni przy Cursitor Street, nie zna więc światła dnia z osobistych obserwacji i ma w tej kwestii poglądy nad wyraz mętne — jeżeli Peffer odwiedza niekiedy mroki zaułka, o którym mowa (czemu nie może zaprzeczyć stanowczo żaden kupiec branży papierniczej), czyni to niewidzialnie i nikt nie wie o tym nic pewnego. W okresie, gdy jego żywot nie dobiegł jeszcze terminu, Snagsby zaś odbywał swój siedmioletni „termin" w domu mieszczącym również skład materiałów piśmiennych, mieszkała u Peffera siostrzenica — chytra siostrzenica niskiego wzrostu i nadmiernie zwężona w talii, a ozdobiona nosem ostrym i niby chłodny jesienny wieczór skłonnym do pokrywania się szronem przy końcu. Pośród ludności zaułka krą- żyly pogłoski, że matka siostrzenicy — osoba zazdrosna i ambitna — pragnęła, by jej córka miała figurę bliską doskonałości, wobec czego w dzieciństwie siostrzenicy Peffera każdego dnia z rana sznurowała jej gorset cokolwiek za ciasno, przy czym dla tym większej mocyi własną, matczyną stopę wspierała o nogę łóżka. Mówiono również, że matka stosowała do użytku wewnętrznego córki całe szklanice octu oraz soku cytrynowego, które to kwasy, jak utrzymywano, uderzały ku górze i wyostrzały stopniowo nos, a także charakter pacjentki. Bez względu na to, ile złośliwych języków mełło owe plotki, widocznie nie dosięgły one nigdy uszu młodego Snagsby'ego albo też nie wywarły nań wpływu. Tak czy inaczej młody Snagsby po dojściu do wieku męskiego rozpoczął zaloty, zdobył cenny przedmiot swoich uczuć i w rezultacie przystąpił jednocześnie do dwu spółek. Obecnie zatem w zaułku Cook*s Court przy Cursitor Street pan Snagsby oraz siostrzenica Peffera stanowią jedność, a siostrzenica nadal dba o swoją figurę, która — chociaż gusty ludzkie mogą różnić się znacznie — wydaje się bezsprzecznie cenna dlatego, że jest jej- tak bardzo mało. Pan Snagsby i pani Snagsby to nie tylko jedna dusza i jedno ciało, lecz również, jak myślą sąsiedzi, jeden głos. Ów głos dobywa się wyłącznie z pani Snagsby i często słychać go w zaułku Cookła Court. Natomiast pan Snagsby, który daje wyraz swoim myślom za pośrednictwem tamtych słodkich tonów, bywa słyszany nader rzadko. Ten cichy, łysy, lękliwy człeczyna o głowie powleczonej lśniącą skórą i ozdobionej na potylicy krzaczastą kępką czarnych włosów jest ustępliwy i ma skłonność do otyłości. Kiedy w szarym surducie roboczym oraz czarnych zarękawkach z perkalu stoi u swoich drzwi w zaułku Cook's Court i spogląda na chmury albo w asyście dwu terminatorów stoi za ladą w swoim ciemnym sklepie i ciężką, płaską linią ugniata i wygładza owczą skórę, wygląda bez wątpienia na człowieka powściągliwego i skromnego. Często zdarza się w podobnych razach, że spod jego stóp dobiegają skargi i narzekania miotane wspomnianym już głosem — jak gdyby upiór biadał w podziemnej krypcie — jeżeli zaś ogłosy te są szczególnie zjadliwe, pan Snagsby napomyka dwu terminatorom: „Widocznie Gusta dostaje za swoje od mojej żonki". Imię własne, które w takich przypadkach wymienia pan Snagsby, jest od pewnego czasu tematem żartów wśród mieszkańców zaułka, utrzymujących, iż słusznie i sprawiedliwie należałoby się pani Snagsby z racji jej gustu do burzliwych scen i awantur. Jednakże stanowi ono własność — jedyną własność oprócz pięćdziesięciu szylingów na rok oraz bardzo małej skrzynki wypełnionej niedbale odzieżą — chudej młodej kobiety z przytułku (jak należałoby sądzić, ochrzczonej imieniem Augusta), która dorastała pielęgnowana troskliwie przez dobroczyńców ludzkości sprawujących pieczę nad zakładem w Toot- ing, a więc powinna rozwinąć się pomyślnie w tak sprzyjających warunkach, lecz z przyczyn niepojętych dla władz parafialnych miewa często ataki ,,konwulsji". Gusta liczy dwadzieścia trzy lub cztery lata, wygląda jednak na osobę o dobre dziesięć lat starszą i jest tania z powodu obciążenia tym zagadkowym dla władz parafialnych schorzeniem. Ponadto strachem przejmuje ją myśl o powrocie do rąk dawnych dobroczyńców, więc jest nieustannie przy pracy z wyjątkiem przypadków, gdy ktoś z domowników znajdzie ją z głową w szafliku, zlewie, rondlu, w gotowym do podania na stół obiedzie albo czymkolwiek, co się w bliskości znajdzie, kiedy przychodzi atak. Zadowoleni z niej są rodzice i opiekunowie terminatorów, gdyż sądzą, że istnieje znikome niebezpieczeństwo, by za jej sprawą narodziły się tkliwe uczucia w młodocianym sercu. Zadowolona z niej jest pani Snagsby, ponieważ zawsze może mieć jej cos do zarzucenia. Zadowolony z niej jest pan Snagsby, bo za filantropię uważa trzymanie w domu takiej osoby. W oczach Gusty siedziba właściciela sklepu z materiałami piśmiennymi jest przybytkiem wszelakiej obfitości i splendoru, a mały salonik na piętrze (zawsze w papilotach i fartuszku, jeżeli wolno użyć takiego porównania) uchodzi za najwspanialszą w świecie komnatę. Widok z okien tego pokoju — w jedną stronę na zaułek Cook's Court oraz, gdy spojrzeć lekko zezem, fragment Cursitor Street, w drugą na kuchenne podwórko Coavinsa, pomocnika szeryfa, prowadzącego dom dla niewypłacalnych dłużników — to jej zdaniem panorama nieporównanej piękności. Wiszące w saloniku malowane olejno (i to bez oszczędzania farby) portrety pana Snagsby spoglądającego na małżonkę oraz pani Snagsby spoglądającej na małżonka są dla biednej dziewczyny arcydziełami godnymi pędzla Rafaela lub Tycjana. Dzięki temu Gusta znajduje pewne zadośćuczynienie za swoje liczne biedy i niedomagania. Pan Snagsby pozostawia pani Snagsby decydowanie o wszystkim, co nie stanowi absolutnej tajemnicy handlowej firmy. Ona rządzi pieniędzmi, beszta poborców podatkowych, aprobuje skromne rozrywki małżonka i na wyłącznie własną odpowiedzialność postanawia, nie opowiadając się nikomu, co ma być na obiad. W rezultacie często wymieniają ją jako wzór do naśladowania okoliczne panie domu — wzdłuż całej Chancery Lane po obu jej stronach, a nawet przy odległym Holborn — i w trakcie domowych utarczek zalecają zazwyczaj mężom, aby zwrócili uwagę na różnicę między ich (żon) pozycją a po- zycją pani Snagsby, a także na różnicę między ich (mężów) postępowaniem a postępowaniem pana Snagsby. Plotki, co niby nietoperze krążą nieustannie w zaułku Cook's Court i wlatują do wszystkich okien albo z tych okien wylatują, głoszą co prawda, że pani Snagsby to kobieta zazdrosna i podejrzliwa, a pan Snagsby bywa niekiedy wypędzany z domu przez drobne udręki i w ogóle nie wytrzymałby długo, gdyby miał choć tyle odwagi co mysz. Wiadomo nawet, że panie domu, ukazujące go jako świetlany przykład swoim skorym do buntu towarzyszom życia, w rzeczywistości spoglądają nań z góry, co tyczy w szczególności pewnej damy, której mąż, zgodnie z powszechną opinią, nierzadko posługuje się parasolem jako środkiem wychowawczym. Być może źródło takich szeptanych pogłosek stanowi fakt, że pan Snagsby jest na swój sposób człowiekiem skłonnym do zadumy i usposobionym poetycznie. Letnią porą rad spaceruje w obrębie Staple Inn, by przypatrywać się zupełnie wiejskim wróblom i liściom, a w niedzielne popołudnia chętnie odpoczywa na dziedzińcu Rolls Yard i mówi później (jeżeli jest w dobrym humorze), że były niegdyś, były dawne czasy i na pewno, gdyby pokopać trochę w sąsiedztwie tamtejszej kaplicy, znalazłoby się parę kamiennych trumien. Lubi też raczyć wyobraźnię medytacjami o licznych, nieżyjących już kanclerzach, wicekanclerzach oraz asesorach sądowych, a opowiadając swoim terminatorom, że na własne uszy słyszał o „kryształowo czystym strumyku", który przecinał Holborn przez sam środek w latach, kiedy Rogatka była rzeczywiście rogatką, a tuż za jej szlabanem rozciągały się zielone łąki, czerpie z tych opowiadań tyle wiejskich zapachów, że wcale nie ma ochoty wyjeżdżać na wieś. Dzień dobiega końca i gaz został zapalony, ale nie świeci pełnym blaskiem, ponieważ nie zrobiło się jeszcze zupełnie ciemno. Pan Snagsby stoi u drzwi swojego sklepu i przyglądając się chmurom dostrzega spóźnioną wronę, która szybuje ku zachodowi poprzez ołowiany skrawek nieba przynależny do zaułka Cook's Court. Wrona leci prosto nad Chancery Lane i Lincoln's Inn Garden aż do Lincoln^ Inn Fields. Tam właśnie, w dużym domu, który był niegdyś wielkopańską rezydencją, mieszka pan Tulkinghorn. Obecnie dom jest wynajmowany częściami i w tych podupadłych fragmentach dawnej świetności prawnicy gnieżdżą się niby robaki w orzechach. Pozostały wszakże przestronne klatki schodowe tej budowli, galerie, korytarze, przedsionki, nawet malowidło plafonowe, na którym postać alegoryczna w rzymskim hełmie oraz anielskiej bieli rozpiera się pośród balustrad, kolumn, kwiatów, obłoków, małych chłopców o bardzo grubych łydkach i przyprawia widzów o ból głowy, co zawsze, w mniejszym lub większym stopniu, jest udziałem postaci alegorycznych. Tam właśnie pośród kaset na akta opatrzonych nieśmiertelnymi nazwiskami, przebywa pan Tulkinghorn, jeżeli — milczący i swobodny, jak we własnym domu — nie bawi w wiejskich posiadłościach, gdzie wielcy tego świata nudzą się śmiertelnie. Tam właśnie jest dziś i spokojnie zasiada przy stole. Ostryga starej szkoły nie do otwarcia dla nikogo! O zmierzchu dnia apartament pana Tulkinghorna przypomina wyglądem swojego lokatora. Jest zaśniedziały, staroświecki, dba, by nie budzić niczyjego zainteresowania, i śmiało może sobie na to pozwolić. Ciężkie i rozłożyste, trudne do poruszenia z miejsca mahoniowe krzesła obijane Włosienicą, równie staroświeckie, pokryte zakurzonymi serwetami z wełnianego rypsu stoły na pajęczych nogach, sztychy przedstawiające prezentację u dworu młodych dam z poprzedniej lub przed- poprzedniej generacji — wszystko to stanowi otoczenie starego prawnika. Gruby, lecz wydeptany turecki dywan zaściela podłogę w miejscu, gdzie pan Tulkinghorn zasiada przy zatkniętych w staroświeckie srebrne lichtarze dwu świecach rozjaśniających obszerny pokój najzupełniej || niewystarczająco. Tytuły na grzbietach książek kryją się w głębi okła dek. Wszystko, co może być opatrzone zamkiem, jest nim opatrzone, | nie widać nigdzie ani jednego klucza. Na stole znajduje się bardzo niewiele papierów — tylko kilka arkuszy rękopisu, którymi adwokat nie zajmuje się obecnie. Przy pomocy okrągłej pokrywki kałamarza i dwu nadłamanych kawałków laku usiłuje rozstrzygnąć jakieś wątpliwości, które widocznie dręczą jego umysł. Raz pokrywka kałamarza znajduje się pośrodku, raz kawałek czerwonego laku, raz czarnego. Nie! Nie tak! Pan Tulkinghorn zgarnia swoje rekwizyty i zaczyna na nowo. Tam właśnie, pod plafonem i wyobrażoną na nim w perspektywicznym skrócie postacią alegoryczną, która spogląda z góry ku intruzowi, jak gdyby chciała skoczyć nań i w ten sposób uniknąć zamierzonego przez niego śmiertelnego ciosu, pan Tulkinghorn ma swój dom i kancelarię jednocześnie. Nie trzyma personelu. Tylko jeden mężczyzna w średnim wieku, ubrany zwykle w kurtkę wytartą na łokciach, przesiaduje w hallu na ławie o wysokim oparciu i rzadko bywa przeciążony pracą. Pan Tulkinghorn nie należy do prawników zwykłej kategorii. Niepotrzebni mu są kanceliści. Jest przecież wielką zbiornicą poufnych zwierzeń, których nie wolno rejestrować na ogólnie przyjęty sposób. Klientela chce widzieć tylko jego, więc sam jest wszystkim dla mej i dla siebie. Akta, które muszą być dlań sporządzane, są sporządzane przez specjalistów z Tempie według jego tajemniczych wskazówek, a wszelkie odpisy zamawia u właścicieli składów z materiałami piśmiennymi, nie dbając zgoła o ponoszone koszty. Mężczyzna w średnim wieku, który zasiada w hallu na ławie o wysokim oparciu, wie o sekretach arystokratycznej klienteli niewiele więcej niż pierwszy lepszy zamiatacz ulic z Holborn. f Czerwony kawałek laku, czarny kawałek laku, pokrywka kałamarza, druga pokrywka kałamarza, mala piaseczniczka. Ty pośrodku, ty z prawa, ty z lewa. Wątpliwości muszą być rozstrzygnięte — teraz lub nigdy. Tak! Teraz! Stary prawnik wstaje, poprawia okulary, głowę nakrywa kapeluszem, rękopis wsuwa do kieszeni i wychodząc z domu mówi mężczyźnie w kurtce wytartej na łokciach, że rychło wróci. Niezmiernie rzadko informuje go o czymś bardziej szczegółowo. Pan Tulkinghorn zmierza w kierunku przeciwnym niż lot wrony — może niezupełnie, lecz prawie tak prosto, jak wrona —- ku zaułkowi Cook's Court przy Cursitor Street oraz firmie pana Snagsby, gdzie przepisuje się na czysto akta i pisma prawnicze wszelkiego rodzaju, umowy, protokoły dtp., itp. Jest po piątej i przed szóstą po południu, a zatem balsamiczny aromat gorącej herbaty zalega w całym zaułku i dobywa się również z drzwi składu materiałów piśmiennych dla prawników. Wczesne są tu pory posiłków — obiad o pół do drugiej, wieczerza o pół do dziesiątej. Pan Snagsby zamierzał właśnie zstąpić do podziemia i tam uraczyć się popołudniową herbatą, gdy przystanąwszy u drzwi sklepu zwrócił uwagę na spóźnioną wronę. — Pan w domu? Gusta pilnuje sklepu, bo terminatorzy zasiadają do herbaty w kuchni wraz z państwem Snagsby. Z tej racji dwie córki krawca, które posługując się dwoma lusterkami czeszą loki w dwu oknach na piętrze domu po przeciwległej stronie ulicy, nie przywodzą do 6tanu roztargnienia dwu terminatorów, jak sądzą miło i złudnie, lecz budzą tylko mało korzystny zachwyt Gusty, której włosy nie urosły dotąd, nie rosną i najprawdopodobniej nigdy nie będą rosły. — Pan w domu? — mówi pan Tulkinghorn. Pan jest w domu i Gusta zaraz go poprosi. Gusta znika kontenta, że może opuścić sklep, gdyż nabożnie i nie bez lęku patrzy na ów magazyn straszliwych przyrządów stosowanych przy jednej wielkiej torturze prawa i niechętnie tam bywa w porze, gdy gasi się światło gazowe. Wnet nadchodzi pan Snagsby — lepki od potu, rozgrzany, woniejący herbacianym zielem, przeżuwający ostatni kęs chleba z masłem. — Na Boga! — mówi. — Pan mecenas! — Chciałbym, Snagsby, zamienić z panem parę słów. Kupiec rozpromienia się w jednej chwili. — Służę, panie mecenasie! Naturalnie! Ale dlaczego pan mecenas nie przysłał po mnie służącego? Uniżenie proszę do pokoju za sklepem. ów pokój, tłusto pachnący pergaminem, służy jednocześnie za magazyn, kantor oraz biuro przepisywania akt. Pan Tulkinghorn siada na stołku przy jednym z pulpitów. Spogląda na kupca. — Jarndyce przeciwko Jarndyce, Snagsby — mówi. —Chodzi mi 0 ten proces. — Tak, panie mecenasie. Tak jest! Pan Snagsby zapala lampę gazową i przesłaniając usta dłonią kaszle dyskretnie w tonie wyrażającym, iż spodziewa się zysku. Jako człowiek nieśmiały przywykł kasłać na wiele sposobów i dzięki temu oszczędzać słów. —i Niedawno przepisywał pan dla mnie dokumenty w tej sprawie. — Tak, panie mecenasie. Przepisywaliśmy te dokumenty. — Jeden z nich... — Pan Tulkinghorn (zamknięta szczelnie i nie do otworzenia ostryga starej szkoły!) sięga przebiegle do niewłaściwej kieszeni. — Jeden z nich został skopiowany jakimś niezwykłym charakterem pisma, który dosyć mi się podoba. Akurat przechodziłem tędy 1 zdawało mi się, że papiery mam przy sobie, więc pomyślałem, że mógłbym wstąpić... Ale nie! Nie mam ich przy sobie. Mniejsza z tym. Wstąpię przy sposobności innym razem. Aha! Są! Kto to przepisywał, Snagsby? — Kto to przepisywał, panie mecenasie? — powtarza kupiec, sięga po dokument, kładzie go na pulpicie i jednym zwinnym gestem lewej ręki, typowym dla kupca branży papierniczej, rozdziela plik na pojedyncze arkusze. — To przepisywanie, panie mecenasie, wydaliśmy na miasto. Wtedy wydaliśmy na miasto wiele prac naraz. Momencik, panie mecenasie. Zajrzę do odpowiedniej księgi i powiem, kto to przepisywał. Pan Snagsby wyjmuje odpowiednią księgę z kasy ogniotrwałej, jeszcze raz próbuje przełknąć ostatni kęs, który widocznie stawia opór, i zerkając z ukosa na dokument, sunie palcem wskazującym od góry w dół stronicy swojej księgi. — Jewby... Packer... Jarndyce... Jarndyce! — woła. — Jest, panie mecenasie! Naturalnie... Powinienem pamiętać! Zleciliśmy tę pracę skrybie, który mieszka akurat po przeciwległej stronie uliczki. Pan Tulkinghorn już wcześniej dostrzegł właściwy zapis i zdążył go przeczytać w czasie, gdy palec wskazujący kupca wędrował ku dołowi karty. — Jak się nazywa? Nemo? — mówi. — Nemo, panie mecenasie. Tutaj go mamy. Czterdzieści dwa arkusze in folio. Wydane w środę, o ósmej wieczorem. Zwrócone w czwartek, o pół do dziesiątej rano. — Nemo! — powtarza stary prawnik. — Po łacinie to znaczy nikt. — Myślę, panie mecenasie, że po angielsku musi znaczyć ktoś — podchwytuje pan Snagsby i kaszle w tonie uszanowania. — To nazwisko, panie mecenasie. Tutaj go mamy. Czarno na białym! Czterdzieści dwa arkusze in folio. Wydane w środę, o ósmej wieczorem. Zwrócone w czwartek, o pół do dziesiątej rano. Kupiec dostrzega kącikiem oka głowę pani Snagsby, która zagląda przez drzwi sklepu, by sprawdzić, co mężowi strzeliło do głowy, że tak nagle porzucił herbatę. Pan Snagsby kaszle dyskretnie w tonie wyjaśnienia i w sensie: „Klient, moja duszko". — Pół do dziesiątej, panie mecenasie — powtarza. — Ci ludzie, którzy przepisują dla nas i żyją z takich prac dorywczych, to bardzo dziwne towarzystwo. Może to i nie jego nazwisko, ale w każdym razie nazwisko, pod jakim jest znany. Teraz przypominam sobie, panie mecenasie, że on podaje się za Nemo w czysto wypisanych ogłoszeniach, które rozwiesza w różnych pomieszczeniach sądowych. Wie pan mecenas, jak taki arkusik wygląda? Nemo poszukuje pracy, pisze tam. Pan Tulkinghorn spogląda przez małe okienko na tyły domu Coavin- sa i światła rozjaśniające ten prowadzony przez pomocnika szeryfa dom dla niewypłacalnych dłużników. Po tej stronie znajduje się kawiarnia, więc na tle zasłon widać drganie mętnych cieni kilku równie mętnych dżentelmenów. Pan Snagsby korzysta z okazji, by lekko odwrócić głowę, zerknąć przez ramię ku żoneczce i przepraszającymi poruszeniami warg dać jej do zrozumienia: „Tul-king-horn. Bo-ga-ty. U-sto-sun-ko- -wa-ny!" i— Dawał pan dawniej robotę temu człowiekowi? — pyta adwokat. — Dawałem, panie mecenasie. Nieraz. Nawet to, co pan mecenas był łaskaw nam zlecać. — Mówił pan, zdaje się, gdzie on mieszka, prawda? Ale głową mam zaprzątniętą ważniejszymi sprawami, więc zapomniałem. — Po przeciwległej stronie uliczki, panie mecenasie, a wyrażając się ściślej...'— Pan Snagsby jeszcze raz próbuje przełknąć niepokonany kęs chleba z masłem — ...wyrażając się ściślej, nad sklepikiem handlarza starzyzny. — Wracam tamtędy, Snagsby. Czy będzie pan mógł pokazać mi to miejsce? — Z największą przyjemnością, panie mecenasie! Kupiec ściąga zarękawki i zmieniwszy szary surdut na czarny, zdejmuje z kołka swój kapelusz. — O! Jest tu moja żoneczka — mówi głośno. — Bądź tak dobra, duszko, i powiedz jednemu z chłopców, żeby zajął się sklepem. Ja wychodzę na moment z panem mecenasem Tulkinghornem. Moja żoneczka, panie mecenasie... To potrwa najwyżej dwie minuty, kochanie! Pani Snagsby składa ukłon adwokatowi, wycofuje się za sklepową ladę, przez żaluzje w oknie spogląda śladem odchodzących panów, a następnie wraca cichaczem do kantoru, aby przebiec wzrokiem pozycje otwartej księgi. Najwyraźniej jest osobą bardzo ciekawą. — Zaraz przekona się pan mecenas — mówi pan Snagsby, który z uszanowaniem kroczy jezdnią pozostawiając potentatowi cały wąski chodnik — że to bardzo nędzne pomieszczenie, w sam raz dla takiego nędzarza. Ale ci ludzie, panie mecenasie, to na ogół dziwaczne towarzystwo. Nemo ma jedną wielką zaletę. Potrafi jakoś obywać się bez snu. W razie potrzeby, panie mecenasie, może przepisywać i przepisywać aż do końca pracy. Jest już ciemno. Latarnie gazowe świecą pełnym blaskiem. Prawnik i kupiec branży papierniczej idą ocierając się po drodze o kancelistów, którzy śpieszą, by w urzędzie pocztowym nadać korespondencję dnia, o adwokatów i obrońców sądowych podążających do domu na obiad, o pozwanych, powodów i strony procesowe rozmaitego pokroju i ten nieokreślony tłum przechodniów, którym na drodze do załatwienia najprostszych spraw życiowych narastająca przez stulecia wiedza prawnicza ustawiła milion przeszkód. Idą brnąc poprzez literę prawa oraz sprawiedliwość wynikającą ze zdrowego rozsądku i podobną im zagadkę ulicznego błota, które nie wiadomo z czego powstaje i nie wiadomo jak i skąd gromadzi się dokoła nas, a wiadomo jedynie, iż trzeba je odgarnąć szuflą, gdy. zrobi go się zbyt dużo. Idąc tak dotarli przed sklep ze starzyznę, czyli przeróżnymi pogardzanymi na ogół towarami, który chroni się w cieniu murów Lincoln's Inn, a prowadzony jest — jak głosi wszystkim zainteresowanym wymalowany farbą napis — przez niejakiego Krooka. — On mieszka tutaj, panie mecenasie — mówi kupiec branży papierniczej. — Aha... On mieszka tutaj. Dziękuję, Snagsby. — Nie wejdzie pan mecenas? — Nie. Teraz idę do domu, przy Fields. Dobranoc i dziękuję. Pan Snagsby uchyla kapelusza i wraca do swojej żoneczki oraz herbaty. Ale stary prawnik nie idzie teraz do domu przy Fields. Odchodzi bardzo niedaleko, zawraca i dotarłszy ponownie przed sklepik Krooka, wkracza tam bez wahania. Jest półmrok, bo w oknie wystawowym płonie tylko parę świec o knotach porosłych grzybem, a nikły ogień pali się na kominku, przed którym siedzi stary człowiek z kotem. Staruch podnosi się i rusza w stronę drzwi trzymając w ręku jeszcze jedną świecę o knocie porosłym grzybem. — Pański lokator w domu? — Lokator czy lokatorka? — odpowiada pytaniem pan Krook. — Lokator, który trudni się przepisywaniem. Pan Krook bystro spogląda na gościa. Zna go z widzenia. Instynktownie wyczuwa jego arystokratyczne powiązania. — Wielmożny pan życzy sobie go widzieć? — Tak. — Mnie samemu rzadko się to zdarza — podejmuje Krook z krzywym uśmiechem. — Każe wielmożny pan zawołać go tutaj? Ha! Bardzo wątpię, czy będzie chciał zejść! — W takim razie ja wejdę do niego —| oznajmia pan Tulkinghorn. — Drugie piętro, wielmożny panie. Pan będzie łaskaw wziąć świecę. Tędy proszę, wielmożny panie — mówi Krook i wraz ze swoim kotem przystaje u stóp schodów, by popatrzeć śladem niezwykłego gościa. — Ho! Ho! — pomrukuje, gdy pan Tulkinghorn zaczyna niknąć w mroku. Prawnik zatrzymuje się, spogląda w dół przez poręcz schodów. Kot otwiera szeroko złośliwy pyszczek i prycha gniewnie. — Spokój, Lady Jane! Jak ty traktujesz gościa, moja pani! — woła pan Krook i wstąpiwszy na kilka stopni dodaje szeptem: — Wie pan, co powiadają o moim lokatorze? — Co powiadają? — Że zaprzedał się wrogowi! Wielmożny pan wie i ja wiem, że to głupstwo. Szatan nic nie kupuje, co? Ale on zawsze taki zły i ponury, że pewnie ubiłby ten interes równie dobrze, jak każdy inny. Lepiej niech go wielmożny pan nie drażni. To moja rada! Adwokat przytakuje skinieniem głowy i rusza wyżej. Zatrzymuje się przed ciemno malowanymi drzwiami na drugim piętrze. Stuka, nie otrzymuje odpowiedzi, więc drzwi otwiera i przy tej okazji niechcący gasi swoją świecę. Gdyby nie zrobił tego, mogłaby go wyręczyć ciężka, zatęchła atmosfera pokoju, który jest bardzo mały i prawie czarny od brudu i sadzy. Za pokrytym rdzą szkieletem kominkowej kraty, zgiętej w środku tak, jak gdyby przygniotła ją nędza, garstka koksu płonie niskim ogieńkiem. W kącie obok przewodu kominowego jest stół z sosnowych desek i kulawy pulpit — istne pustkowie skropione suto atramentowym deszczem. W drugim kącie stara, obszarpana torba podróżna stojąca na dwu krzesłach pełni rolę szafy czy też komody. Większej nie trzeba, bo nawet jej boki są zapadłe, niby policzki wygłodzonego człowieka. Podłoga jest goła, nie licząc wydeptanego do sznurkowej osnowy chodnika, który dożywa swoich dni przed kominkiem. W oknie nie ma zasłon odgradzających ciemności nocy, tylko przymknięte odrapane okiennice, a przez dwa ponure, wycięte w nich otwory mógłby zaglądać do tej izby głód — zjawa wróżąca śmierć człowiekowi leżącemu na łóżku. Bo adwokat, który niepewnie przystaną} u progu, widzi człowieka na stojącym naprzeciw ognia niskim łóżku — istnym barłogu z brudnych 6zmat, worków, podartej tkaniny wsypowej. Człowiek leży bosy i ubrany w spodnie oraz koszulę. W upiornym mroku rozjaśnionym mętnie blaskiem świecy, która stopiła się tak, że jej płonący nadal knot zgiął się we dwoje i zieje chmurą kopciu, człowiek ma przerażająco żółtą cerę. Jego zmierzwione włosy są długie i łączą się z równie zmierzwionymi faworytami i brodą tworząc jak gdyby pianę zaniedbania i nędzy. Pokój jest obrzydliwie brudny, powietrze jest obrzydliwie nieczyste, trudno zatem ustalić, jaki odór przeważa w ogólnym zaduchu, ale wśród stęchłej, niezdrowej atmosfery, pośród fetoru zastarzałego dymu tyto- niowego pan Tulkinghorn czuje, że ciśnie mu się do ust gorzkawo-ckliwy •mak opium. — Hej! Przyjacielu! — wola i uderza o drzwi żelaznym lichtarzem. — Hej! Przyjacielu! Hej! — wola ponownie. Lichtarzem tłucze znowu o drzwi i w tym momencie stopiona od dawna świeca dogasa, pozostawiając tylko ciemność oraz dwoje upiór- nych oczu — otwory w okiennicach zapatrzone tępo w kierunku łóżka. ROZDZIAŁ XI NASZ UKOCHANY BRAT — Co to? — mówi pan Tulkinghorn i wzdryga się, gdy stojąc bezradnie w ciemnym pokoju, czuje dotknięcie na pomarszczonej dłoni. — To ja — szepce staruch tuż nad jego uchem. — Nie może go pan obudzić? — Nie mogę! — A co się stało ze świecą? — Sama zgasła. Jest tutaj. Krook bierze świecę, rusza w stronę kominka i pochyliwszy się nad rudawym żarem próbuje ją zapalić. Ale zabiegi jego są daremne, gdyż dogasającym popiołom brak ognia do zbycia. Krook bezskutecznie woła swojego lokatora, później mamrocze, że zejdzie do sklepu po zapaloną świecę, i z tymi słowy znika. Dla jakichś sobie tylko wiadomych powodów prawnik oczekuje jego powrotu na podeście schodów, nie w pokoju. Niebawem, gdy staruch w towarzystwie swojego kota wraca człapiąc wolno po schodach, upragnione światło rozjaśnia mroki. — Czy on zawsze tak sypia? — pyta adwokat półgłosem. — Bo ja wiem. — Krook wzrusza ramionami i marszczy czoło. — Mogę powiedzieć o nim tylko tyle, że to człek bardzo skryty. Szepcząc tak wchodzą do pokoju, a że wraz z nimi wchodzi światło, ogromne oczy w okiennicach ciemnieją, jak gdyby się zamykały. Nie można tego rzec o oczach człowieka spoczywającego na łóżku. — Zmiłuj się, Boże! — woła pan Tulkinghorn. — On nie żyje! Krook, który uniósł ciężką rękę, upuszcza ją raptownie i ręka zwisa bezwładnie z boku łóżka. Prawnik i handlarz starzyzny przez chwilę wymieniają spojrzenia. —— Trzeba wezwać doktora! Niech wielmożny pan wyjdzie na scho- 175 dy. Zawoła pannę Fłite. Przy łóżku jest trucizna! Proszę zawołać pannę Flite — mówi staruch i rozpościera nad trupem wychudłe ramiona, niby skrzydła wampira. Pan Tulkinghorn spieszy na podest. — Panno Flite! — krzyczy. — Flite! Gdzie pani jest? Prosimy tutaj! Prędko! Krook śledzi wzrokiem nawołującego tak adwokata i korzysta z okazji, by ukradkiem podejść do starej torby podróżnej i szybko wrócić na miejsce. — Prędko, Flite! Prędko! Biegaj po najbliższego lekarza! — zwraca się pan Krook do swojej lokatorki, obłąkanej staruszki. Panna Flite pojawia się i znika w mgnieniu oka, by rychło wrócić z niezadowolonym doktorem, którego oderwała od obiadu. Ma on grubą, zatabaczoną górną wargę, gruby głos i niewątpliwie szkocki akcent. Uporawszy się szybko z oględzinami, spogląda na obecnych. — Martwy, serdeczni ludzie! — oznajmia. — Martwy jak mumia faraona. Pan Tulkinghorn, który stoi tuż obok starej torby podróżnej, pyta przedstawiciela profesji medycznej, kiedy mógł nastąpić zgon. — Kiedy, proszę pana? — brzmi odpowiedź. — Myślę, że mniej więcej trzy godziny temu. — I ja tak sądzę — odzywa się z przeciwnej strony łóżka ciemnowłosy młody mężczyzna o śniadej cerze. — Czy pan też jest lekarzem? — zwraca się doń Szkot. — Tak — odpowiada młody brunet. — Ha! W takim razie nic tu po mnie! Pozwolę sobie pożegnać państwa! — mówi pierwszy doktor i zakończywszy tymi słowy krótką wizytę, odchodzi, aby dokończyć obiadu. Młody lekarz o śniadej cerze przesuwa świecę nad martwą twarzą — tam i z powrotem, tam i z powrotem — bacznie przygląda się skrybie adwokackiemu, który potwierdził prawo do swojego nazwiska, gdyż rzeczywiście został nikim. — Tego człowieka dobrze znam z widzenia — odzywa się wreszcie. — Od półtora roku kupował u mnie opium. Czy ktoś z państwa należy do jego bliskich? — dodaje spoglądając na trzy stojące w pobliżu osoby. — Byłem jego gospodarzem — odpowiada posępnie Krook i bierze świecę z wyciągniętej ręki lekarza. — Raz mówił mi, że nikogo bliższego niż ja nie ma. — Nie ulega wątpliwości — podejmuje lekarz — ze przyczyną zgonu było przedawkowanie opium. Czuć je w całym pokoju. A tutaj — ciągnie sięgając po stary imbryk — jest dosyć, by uśmiercić dziesięć osób. — Myśli pan doktor, że on zrobił to celowo? — pyta Krook. — Zażył śmiertelną dawkę opium? — Właśnie! Staruch delektuje się makabrycznym zaciekawieniem. Prawie oblizuje wargi. — Trudno rzec coś stanowczego — brzmi odpowiedź — ponieważ on od dawna przyjmował opium w znacznych dawkach. W takich razach nigdy nic nie wiadomo. Myślę, że był bardzo ubogi, prawda? — I ja tak myślę. To mieszkanie nie wygląda zasobnie — przyznaje Krook i wodzi wokół tak drapieżnym wzrokiem, jak gdyby pomieniał się na oczy ze swoim kotem. — Ale nie byłem w tym pokoju od czasu, kiedy on się sprowadził. A był zbyt skryty, żeby mówić coś o swoich warunkach życiowych. -— Zalegał z komornym? — Aha. Za sześć tygodni. — Nigdy tego nie zapłaci — podchwytuje młody lekarz i wznawia oględziny. — Istotnie jest martwy niby mumia faraona. To nie budzi wątpliwości, a wszystko wskazuje, że śmierć dała mu błogosławione wyzwolenie. Ale za młodu musiał być postawnym mężczyzną i, powiedziałbym nawet, urodziwym — dodaje nie bez wzruszenia i zasiadłszy na brzegu łóżka zwraca twarz ku tamtej twarzy, a dłoń składa w okolicy tamtego serca. — Raz pomyślałem, przypominam sobie, że ten nieokrzesany człowiek ma w sobie coś, co świadczy, że niegdyś musiało mu się lepiej powodzić. Czy to się zgadza? — pyta i przebiega znowu wzrokiem trzy twarze. — Równie dobrze mógłby mnie pan zapytać — odpowiada Krook — o wygląd kobiet, których włosy trzymam w workach w moim sklepie na parterze. Przez półtora roku był moim lokatorem i zarabiał na życic, jeżeli to było życie, przepisywaniem. Nic więcej nie wiem o nim. Podczas przytoczonego dialogu pan Tulkinghorn — wyniosły i według wszelkich pozorów nie podzielający żadnej z trzech odmian zainteresowania przejawianych przy łóżku — stał na stronie obok starej tor by podróżnej i trzymał ręce za plecami. Obca mu była makabrycznie łakoma ciekawość Krooka, jak również przerażenie obłąkanej starowiny czy też lekarskie zainteresowanie śmiercią, nie mające nic wspólnego z uwagami na temat zmarłego jako jednostki ludzkiej, które młody lekarz wymieniał z gospodarzem domu. Niewzruszona twarz adwokata miała tyle samo wyrazu, co jego bezbarwny ubiór. Niepodobna było odgadnąć, esy przez cały ten czas pan Tulkinghorn myśli o czymkolwiek. Nie okazywał zniecierpliwienia ani cierpliwości, uwagi ani roztargnienia. Nie ukazywał nic z wyjątkiem swojej zewnętrznej skorupy. Określić na jej podstawie stan uczuć starego prawnika byłoby równie trudno, jak poznać ton subtelnego instrumentu muzycznego widząc jego futerał. Wreszcie pan Tulkinghorn wtrąca się do rozmowy i na swój chłodny, zawodowy sposób mówi do młodego lekarza: — Przyszedłem tutaj krótko przed panem, aby zlecić pewną robotę temu człowiekowi, którego nigdy nie widziałem żywym. Słyszałem tylko, że trudni się przepisywaniem, a powiedział mi o tym mój dostawca materiałów piśmiennych, Snagsby z zaułka Cook*s Court Chyba dobrze byłoby posłać po niego, skoro o zmarłym nie wie nic nikt z obecnych. Aha! — zwraca się do obłąkanej staruszki, którą często widywał w sądzie i która go widywała, a. teraz wyraża pełną lęku pantomimą gotowość sprowadzenia kupca branży papierniczej: — Możesz skoczyć po niego, Elitę! Kobieta wychodzi spiesznie, a młody lekarz daje spokój bezcelowym oględzinom i przedmiot ich nakrywa kapą zszytą z różnokolorowych szmatek. Później zamienia kilka słów z Krookiem. Pan Tulkinghorn milczy stojąc wciąż niedaleko starej torby podróżnej. Niebawem nadchodzi śpiesznie pan Snagsby w szarym surducie roboczym i czarnych zarękawkach. — Mój Boże! — mówi. — Mój Boże! Do czego to doszło, na zbawienie duszy! — Snagsby! — zwraca się doń pan Tulkinghorn. — Czy może pan powiedzieć coś o tym nieszczęśniku gospodarzowi domu? Zalegał z komornym. No i musi być pochowany. — Proszę pana mecenasa... — Kupiec podnosi dłoń do ust i pod jej osłoną kaszle w tonie pokory. — Doprawdy nie wiem, co mógłbym tu doradzić... Chyba tyle, że trzeba by wezwać strażnika parafialnego i... —. Nie proszą o radę — przerywa mu pan Tulkinghorn. ■— Sani potrafiłbym jej udzielić... — Lepiej, panie mecenasie, niż ktokolwiek inny. To pewne — pod* chwytuje kupiec i kaszle z głębokim uszanowaniem. — Chodzi o informacje w sprawie rodziny zmarłego, o to, skąd przybył, o wszystko, co może go tyczyć. Pan Snagsby poprzedza odpowiedź kaszlnięciem na nutę ogólnie pojednawczą. — Doprawdy, panie mecenasie — mówi — nie wiem, skąd on przybył, tak samo jak nie wiem... nie wiem... — Dokąd odszedł — przychodzi mu z pomocą młody lekarz. Pauza. Adwokat patrzy na kupca branży papierniczej. Pan Krook otwiera usta i szuka wzrokiem kogoś, kto z kolei głos zabierze. — W kwestii jego rodziny, panie mecenasie — podejmuje pan Snagsby — także nic nic wiem. Gdyby mi powiedziano: „Snagsby, w Banku Angielskim leży dwadzieścia tysięcy funtów, które będą twoje, jeżeli wymienisz chociaż jednego z jego krewnych", nic potrafiłbym tego zrobić. Jakieś półtora roku temu, kiedy, jak jestem przekonany, on zamieszkał tu, nad składem starzyzny... — To się zgadza — wtrąca Krook i przytakuje skinieniem głowy. — Jakieś półtora roku temu — podejmuje umocniony na duchu pan Snagsby — on zgłosił się do naszej firmy pewnego rana, zaraz po śniadaniu, i w sklepie został moją żonkę, czyli innymi słowy panią Snagsby. Pokazał jej wzór własnoręcznego pisma i dał do zrozumienia, że poszukuje pracy w charakterze skryby i że jest, jeżeli wolno użyć takiego wyrażenia, w ciężkiej potrzebie. Zwrotem „jeżeli wolno użyć takiego wyrażenia" pan Snagsby posługiwał się często, usprawiedliwiając w ten sposób słowa zrozumiałe i proste. — Moja żonka — ciągnie — nie najżyczliwiej wita zwykle ludzi ob- cych, zwłaszcza gdy przychodzą, aby, jeżeli wolno użyć takiego wyrażenia, o coś ją prosić. Ale tamtym razem przyjęła wzór właanoręcznego pisma, a także adres, bo ów osobnik ujął ją czymś, proszę pana mecenasa. Może dlatego, że był nie ogolony, a jego włosy bardzo potrzebo- wały fryzjera. Może pani Snagsby miała jakieś inne swoje kobiece racje. Rozstrzygnięcie tej sprawy pozostawiam panu mecenasowi. Kupiec podnosi znów dłoń do ust i pozwala sobie na odka»*lnięne w tonie zastanowienia. — Moja żonka — podejmuje — nie ma pamięci do nazwisk, więc, proszę pana mecenasa, Nemo pomieszał się jej z Nemrodem. Ale tak czy inaczej nabrała zwyczaju, by przy posiłkach zadawać mi różno pytania. Na przykład: „Snagsby, nie znalazłeś jeszcze jakiejś roboty dla tego Nemroda?" Albo: „Snagsby, czemu nie mógłbyś dać Nemrodowi tych trzydziestu ośmiu arkuszy in folio z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce?" Dzięki temu Nemo wciągnął się stopniowo do pracy dla nas, ale powiedzieć o nim mogę tylko tyle, że pisał szybko i nie odstraszały go nocne godziny. Jeżeli w środę wieczór dostał, powiedzmy, czterdzieści pięć arkuszy in folio, z pewnością odnosił je w czwartek z samego rana. To wszystko... — mówi pan Snagsby i na zakończenie wskazując łóżko wytwornym gestem ręki z kapeluszem, jak gdyby zamierzał dodać: „...mój szanowny przyjaciel potwierdziłby bez wątpienia, gdyby był w stanie to zrobić". — Najlepiej niech pan sprawdzi, czy nie ma tu jakich papierów, które mogłyby coś wyjaśnić —- zwraca się pan Tulkinghorn do Krooka. — Odbędzie 6ię rozprawa śledcza i pan, oczywiście, zostanie przesłuchany. Umie pan czytać? — Nie umiem —- odpowiada staruch i uśmiecha się bez zrozumiałego powodu. — Snagsby! — podejmuje adwokat. — Proszę przetrząsnąć pokój w zastępstwie gospodarza. Inaczej on mógłby mieć pewne kłopoty i przykrości. Skoro już jestem tutaj, zostanę, jeżeli się pośpieszycie, więc w razie potrzeby będę mógł potwierdzić, że wszystko odbyło się jak należy i uczciwie. Proszę trzymać świecę, przyjacielu, a Snagsby prędko sprawdzi, czy jest tu coś, co mogłoby panu pomóc. — Przede wszystkim, panie mecenasie, jest ta stara torba podróżna — mówi pan Snagsby. Rzeczywiście! Torba podróżna! Zdawać się może, że adwokat nie zwrócił na nią dotąd uwagi, chociaż stoi tuż obok niej, a w bliskości widać bardzo niewiele innych rzeczy. Handlarz starzyzny trzyma świecę. Kupiec branży papierniczej przeprowadza poszukiwania. Lekarz na uboczu wspiera się o obudowę kominka. Panna Flite, cała rozdygotana, zerka od progu w głąb pokoju. Uczony jurysta starej szkoły stoi na tym samym wciąż miejscu i w dokładnie takiej samej pozie; ma na sobie matowoczarne spodnie związane na wstążki pod kolanami, luźną czarną kamizelkę, czarny surdut o długich rękawach, a pod brodą zwisającą miękko cienką kokardę z białej fularowej chustki, tak dobrze znaną licznym przedstawicielom Izby Lordów. Stara torba podróżna zawiera nieco nędznego odzienia, zwitek kwitów z lombardu — tych biletów rogatkowych na gościńcu ubóstwa — zmię> ty, pachnący opium świstek papieru, a na nim kilka niedbale skreślonych notatek — takiego to dnia tyle a tyle granów, innego tyle a tyle — rozpoczętych zapewne z myślą o systematycznym ich prowadzeniu, lecz zarzuconych rychło. Jest tam również kilka wyświechtanych wycinków z gazet odnoszących się bez wyjątku do rozmaitych rozpraw śledczych. Na tym koniec. Pan Snagsby i Krook przeszukują kredens oraz szufladę wyplamionego atramentem stołu, lecz nie znajdują ani skrawka dawnego listu, ani słowa skreślonego czarno na białym. Lekarz przegląda ubranie, które ma na sobie skryba adwokacki, ale znajduje tylko scyzoryk i kilka monet półpensowych. W rezultacie rada kupca papierniczego okazuje się praktyczna. Należy wezwać strażnika parafialnego. Drobna, obłąkana lokatorka rusza śpiesznie po niego. Wszyscy inni wychodzą z pokoju. — Kot nie powinien tu zostać. Nie może — przestrzega gospodarza ciemnowłosy lekarz. Wobec tego pan Krook popędza przed sobą Lady Jane, która scho- dząc po stopniach porusza gibkim ogonem i oblizuje wargi. — Dobranoc — mówi pan Tulkinghorn i odchodzi, by wrócić do swojej postaci alegorycznej oraz własnych medytacji. W tym czasie wieść dosięga zaułka Cook4s Court. Jego mieszkańcy zbijają się w niewielkie grupki i omawiają wydarzenie, a oddział rozpoznawczy (głównie złożony z chłopców) zostaje wyprawiony aż przed sklep pana Krooka i w zwartym szyku ustawia się na tle okna wystawowego. Policjant zdążył już wspiąć się do pokoju zmarłego i z powrotem zejść przed drzwi, które teraz zasłania niczym baszta i tylko od czasu do czasu raczy dostrzegać chłopców, ci zaś w takich przypadkach płoszą się i cofają nieco. Pani Perkins, która od wielu tygodni nie rozmawiała z panią Piper z racji nieporozumień wynikłych z przyczyny „wnyków" sprawionych młodemu Piperowi przez młodego Perkinsa, korzysta z pomyślnej okazji i podejmuje z nią milą, życzliwą pogawędkę. Chłopak z narożnego szynku, uprzywilejowany detektyw-amator, który na wskroś zna życie i od czasu do czasu musi radzić sobie z pija kami, wymienia poufne uwagi z policjantem, przy czym ma minę młodzieńca bez skazy, niedosiężnego dla policyjnej pałki i zabezpieczonego przed odprowadzeniem do aresztu. Ludzie prowadzą rozmowy z okna do okna, przez całą szerokość zaułka, a od Chancery Lane nadbiegają zwiadowcy z gołymi głowami, by dopytywać, co się właściwie dzieje. Na ogół przeważa pogląd, iż dzięki Bogu ten człowiek nie uśmiercił najpierw pana Krooka, oraz uczucie lekkiego rozczarowania, że nie stało się tak mimo wszystko. Wśród ogólnego podniecenia przybywa na miejsce strażnik parafialny. Cała dzielnica zdaje sobie sprawę, że to urząd raczej komiczny, chwilowo jednak strażnik parafialny zyskuje jaką taką popularność, chociażby jako człowiek, który musi obejrzeć zwłoki. Policjant uważa go za głupiego cywila oraz relikt barbarzyńskiej epoki pachołków miejskich, ale nie wzbrania mu wstępu rozumując, iż podobne rzeczy trzeba znosić, pokąd władze rządowe nie zlikwidują wreszcie tej funkcji. Sensacja wzmaga się, a z ust do ust wędruje wiadomość, że strażnik parafialny jest na miejscu i wkroczył do domu pana Krooka. Niebawem strażnik wychodzi z tego domu i raz jeszcze podsyca ogólne zaciekawienie, które tymczasem zdążyło przygasnąć. Krążą pogłoski, że na jutrzejszej rozprawie potrzebni będą świadkowie, którzy sędziemu śledczemu oraz ławie przysięgłych potrafiliby udzielić jakichkolwiek informacji o zmarłym. Wobec tego różni dobrzy ludzie natychmiast kierują strażnika do niezliczonych osób nie mających absolutnie nic do powiedzenia i robią z niego durnia powtarzając raz po raz, iż „syn pani Green trudni się też przepisywaniem, więc znał nieboszczyka lepiej niż ktokolwiek inny". Wreszcie wychodzi na jaw, że ów syn pani Green jest od trzech miesięcy na morzu, na pokłądzie okrętu żeglującego w kierunku Chin, lecz można porozumieć się z nim telegraficznie, jeżeli lord admiralicji udzieli zezwolenia. Strażnik parafialny wkracza do rozmaitych sklepów i mieszkań prywatnych, aby przesłuchiwać okoliczną ludność, przy czym zawsze zamyka za sobą drzwi i tajemniczością, marudziar6twem oraz zasadniczą głupotą drażni wspomnianą ludność. Policjant uśmiecha się do chłopaka z narożnego szynku. Publiczność traci zainteresowanie i ulega naturalnej reakcji. Piskliwe, młodociane glosy zaczynają urągać strażnikowi parafialnemu. Pomawiają go między innymi o ugotowanie pewnego chłopca i chórem powtarzając refren popularnej śpiewki na ten temat, dodają, że z chłopca zrobił zu pę dla mieszkańców przytułku. Wreszcie policjant uważa za wskazane wystąpić w obronie prawa, więc przytrzymuje jednego z wokalistów i zwalnia go po ucieczce reszty oraz pod warunkiem, że „do licha! da temu zaraz spokój i spłynie". Warunek zostaje przyjęty i bez zwłoki dotrzymany. Ożywienie mija na razie i niewzruszony policjant (co tam dla niego trochę mniej czy więcej opium!), w lśniącym kapeluszu, stojącym kołnierzu, sztywnym płaszczu mundurowym, solidnym pasie, przy kajdankach i wszelkich emblematach swojej władzy, zaczyna przechadzać się ciężkim krokiem tam i z powrotem. Od czasu do czasu uderza jedną dłonią w białej rękawiczce w drugą, a na rogu ulicy przystaje i od niechcenia rozgląda się szukając wzrokiem czegoś interesującego — od zabłąkanego dziecka do mordercy. Pod osłoną nocy głupkowaty strażnik parafialny grasuje w okolicy Chancery Lane i roznosi wezwania, w których nazwiska wszystkich przysięgłych są wypisane błędnie i z ortografią nie zgadza się nic, oprócz jego własnego nazwiska nie do odczytania dla nikogo i obojętnego wszystkim. Uporawszy się z wezwaniami dla ławy przysięgłych i zawiadomiwszy jak trzeba swoich świadków, strażnik wraca do siedziby pana Krooka, gdzie wyznaczył spotkanie kilku ubogim z parafii. Ci stawiają się rychło i są poprowadzeni na piętro, aby ogromnym szarym oczom w okiennicach zaprezentować coś nowego, na co można się gapić — ów ostatni kształt, jaki przyjmuje doczesne mieszkanie ludzkie przeznaczone dla wszystkich i dla nikogo w szczególności. Przez całą noc trumna stoi w pogotowiu obok starej torby podróżnej, a na łóżku spoczywa samotny człowiek, który przez czterdzieści pięć lat kroczył ścieżką życia, lecz zostawił za sobą śladów nie więcej, niż mogłoby zostawić zaginio- ne niemowlę. Dnia następnego w zaułku panuje ożywienie, „niby na jarmarku", jak wyraziła się pani Perkins, bardziej niż pojednana z panią Piper, w trakcie miłej pogawędki z tą sympatyczną damą. Sędzia śledczy ma zasiąść w szynku Pod Herbem Słońca, w salce na pierwszym piętrze, gdzie dwa razy w tygodniu odbywają się wieczorki artystyczne; patronuje im znakomitość głośna w kręgu zawodowych muzyków, a miejsce naprzeciw przewodniczącego zajmuje zawsze Mały Swills, wokalista humorystyczny, który (zgodnie z wywieszonym w oknie szynku afiszem) liczy, że przyjaciele zgromadzą się wokół niego, by udzielić poparcia talentowi najwyższej rangi. Przez cały ranek szynk Pod Herbem Słoń- ^carobi kolosalne obroty. Wśród ogólnego nawału wzruszeń nawet dzie- ci wymagają pokrzepienia tak bardzo, że uliczny pasztetnik, który zwietrzywszy pismo nosem zajął posterunek przy narożniku zaułka, mówi, że jego bomby rumowe idą dziś jak woda. W tym czasie strażnik parafialny snuje się pomiędzy drzwiami sklepu pana Krooka a drzwiami szynku Pod Herbem Słońca, co dyskretniejszym znajomym pokazuje ukradkiem dowody rzeczowe znajdujące się w jego' posiadaniu i rad przyjmuje w zamian kufel piwa albo inny podobny dowód szacunku i uznania. O wyznaczonej godzinie przybywa sędzia śledczy, którego oczekują już przysięgli, a wita salut kręgli z przynależnego do gospody Pod Herbem Słońca, doskonale suchego terenu poświęconego tej grze towarzyskiej. Sędzia śledczy odwiedza większą liczbę lokali publicznych niż ktokolwiek inny na ziemi. Zapach trocin, piwa, dymu tytoniowego, spirytualiów jest dla tego urzędu nieodłączny od śmierci w najbardziej odrażających formach. Wprowadzony przez strażnika parafialnego oraz gospodarza salki, w której odbywają się wieczorki artystyczne, sędzia kładzie kapelusz na pianinie i zajmuje krzesło z wysokim rzeźbionym oparciem u długiego stołu zestawionego z kilku stolików krótkich i ozdobionych niezliczonymi festonami lepkich krążków, które pozostawiły kufle albo szklanki. Przy stole zasiada tylu przysięgłych, ilu zdoła się stłoczyć. Inni zajmują miejsca pośród spluwaczek i fajek lub też stoją wsparci o pianino. Nad głową sędziego zwisa mały żelazny wieniec — uchwyt sznura od dzwonka — co sprawia wrażenie, iż przedstawiciel majestatu prawa ma być lada chwila powieszony. Podczas ceremoniału sprawdzania listy członków ławy przysięgłych oraz ich zaprzysięgania wynika nowa sensacja. Niski, zażywny jegomość o pucołowatej twarzy nad wyjątkowo luźnym kołnierzykiem koszuli, załzawionych oczach i mocno zaczerwienionym nosie wkracza na salę i skromnie zatrzymuje się tuż obok drzwi wśród bezimiennej publiczności, sprawia jednak wrażenie, iż w tym lokalu jest u siebie. Zaczynają się szepty, że to sam Mały Swills, który prawdopodobnie uczyni dziś wieczorem popisowy numer swojego programu z parodiowania sędziego śledczego. — Panowie przysięgli... — rozpoczyna sędzia. — Cisza tam! — wola strażnik parafialny nie pod adresem mówcy, chociaż na to może wyglądać. — Panowie przysięgli — powtarza sędzia — zostaliście tu wezwani, aby .wypowiedzieć się w rozprawie tyczącej zgonu pewnego człowieka. Będą wam przedstawione dowody w kwestii okoliczności towarzyszących temu zgonowi, a podstawą waszego werdyktu mogą być... Kręgle! Strażniku, to musi ustać!... Mogą być tylko te dowody i nic więcej. Przede wszystkim należy zobaczyć zwłoki. — Z drogi! Sąd idzie! — woła strażnik parafialny. Sąd opuszcza salkę i w luźnym szyku, niby nie zorganizowany kondukt pogrzebowy, udaje się do pokoju od podwórza na drugim piętrze domu pana Krooka, skąd kilku członków ławy wraca nader szybko i z pobladłymi twarzami. Strażnik parafialny otacza szczególną troską dwu dżentelmenów o nie najczystszych mankietach oraz pewnych brakach w stanie guzików i specjalnie dla nich ustawia mały stolik w pobliżu sędziego śledczego. Życzy sobie, by mogli widzieć dokładnie wszystko, co będzie do widzenia, gdyż są to płatni od wiersza reporterzy wysyłani zazwyczaj na takie rozprawy śledcze. A strażnik parafialny ulega ogólnie ludzkim słabostkom i ma nadzieję, iż przeczyta w druku, co „Mooney, inteligentny i energiczny strażnik parafialny, mówił i robił". Ba! Może nawet nazwisko Mooney zostanie wymienione tak życzliwie i protekcjonalnie, jak, zgodnie z niedawnymi przykładami, wymieniane bywa nazwisko kata? Sędzia śledczy oraz panowie przysięgli zastają w salce oczekującego ich powrotu Małego Swillsa. Zastają również pana Tulkinghorna, który jest powitany z honorami i usadowiony blisko sędziego śledczego — między tym wysoko postawionym sługą sprawiedliwości a bilardem stołowym i skrzynią na węgiel. Rozprawa toczy się dalej. Ława przysięgłych zostaje poinformowana, jak denat umarł, i nie dowiaduje się o nim nic więcej. — Zasiada pośród nas, panowie przysięgli, znamienity i wybitny adwokat -Pomówi sędzia śledczy — który jak mnie poinformowano, był przypadkowo obecny w miejscu i czasie znalezienia zwłok. Atoli mógłby jedynie powtórzyć treść zeznań lekarza, gospodarza domu, lokatorki oraz kupca branży papierniczej, to znaczy zeznań, których ława przysięgłych wysłuchała, nie ma zatem potrzeby go trudzić. Czy znajduje się na sali ktoś, kto może powiedzieć więcej? Pani Perkins wypycha do przodu panią Piper i ta zostaje zaprzysiężona. - Anastazja Piper, panowie przysięgli. Przy mężu. A więc pani Pi- per, co pani ma do powiedzenia? Pani Piper może mówić dużo (głównie w nawiasach i bez znaków przestankowych), ale do powiedzenia nie ma absolutnie nic. Pani Piper mieszka w zaułku Cook's Court (jej mąż jest tam stolarzem meblowym), gdzie wszyscy wiedzą od dawna (znaczy się już tak mówiono na dwa dni przed chrztem z wody Aleksandra Jamesa Pipera, co ma teraz półtora roku, a wtedy miał cztery dni i trzeba go było ochrzcić z wody, bo wszyscy myśleli, proszę panów z sądu, że nie wyżyje, tak okropnie bolały go dziąsła), że powód (tak pani Piper nazywa uparcie denata) zaprzedał się diabłu. Pani Piper sądzi, że źródłem tej pogłoski musiała być powierzchowność powoda. Często widywała go i była zdania, że powód wygląda groźnie, więc nie powinno się dopuszczać blisko niego bardziej lękliwych dzieci (a jeżeli wysoki sąd ma jakie wątpliwości, na sali jest obecna pani Perkins, która może być wezwana na świadka i potwierdzi na pewno to wszystko, i uratuje dobre imię pani Piper, a także jej męża i potomstwa). Pani Piper widywała nieraz, jak dzicci drażnią i przedrzeźniają powoda (bo dzieci jak to dzieci i trudno wymagać, aby zwłaszcza w zabawie zachowywały się niby Matuzalemy, którymi przecież nie są ani one, ani panowie z sądu). Z tej racji i z powodu jego groźnej powierzchowności często śniło się pani Piper, że powód wyjmuje z kieszeni kilof i rozbija nim główkę małego Johna (bo to dziecko nie zna trwogi, proszę panów z sądu, i wciąż przezywało powoda depcąc mu po piętach). Ale pani Piper nie widziała nigdy, niech Bóg nchowa, żeby powód sięgał po kilof albo jaką inną broń. Widziała za to, jak umykał, kiedy przezywano go i napastowano, i myślała, że chyba powód nie lubi dzieci, bo nigdy nie widziała, by z jakim rozmawiał, ale nie rozmawiał też z nikim dorosłym (oprócz chłopca, który zamiata ulicę na rogu przy Chancery Lane i gdyby był tutaj, mógłby na pewno zaświadczyć, że często widywano, jak powód z nim rozmawiał). Czy rzeczony chłopiec jest na sali? zapytuje sędzia śledczy. — Nie, wysoki sądzie — odpowiada strażnik parafialny. — Rzeczonego chłopca nie ma na sali. — Niech strażnik odnajdzie go i przyprowadzi — powiada wysoki sąd i pod nieobecność inteligentnego i energicznego gawędzi z panem Tulkinghornem. O! Jest ten chłopiec, panowie przysięgli! Jest rzeczywiście — bardzo ubłocony, bardzo ochrypły, bardzo obdarty. Posłuchaj, chłopcze... Nie! Ostrożnie! Trzeba go najpierw poddać badaniom wstępnym. Nazwisko: Jo. Nic więcej nie wie. Nie wie nawet, że każdy musi mieć imię i nazwisko. Nigdy nie słyszał o tym. Nie wie również, że Jo jest skrótem czegoś dłuższego. Dla niego to nazwisko wystarczająco długie. Nie zdaje sobie sprawy z jego braków. Ma je wymówić litera po literze? Nie. Tego nie potrafi. Nie ma ojca. Ńie ma matki. Nie ma nikogo. Nigdy nie chodził do żadnej szkoły. Co znaczy dom rodzinny? Nie wic. Wie, że miotła to miotła i że kłamstwo to grzech. Nie przypomina 60- bie, kto mówił mu o miotle ani o kłamstwie, ale wie jedno i drugie. Nie umie powiedzieć, co spotka go po śmierci, jeżeli okłamie tych panów, ale jest przekonany, że będzie to kara straszna i zasłużona, więc powie prawdę. — Nie nadaje się, panowie przysięgli — mówi sędzia i bezradnym gestem rozkłada ręce. — Czy, panie sędzio, nie można by przyjąć jego zeznań? — pyta jakiś gorliwy przysięgły. — Mowy nie ma! — odpowiada sędzia. — Sami panowie słyszeli. Nic nie umie powiedzieć dokładnie. Grubą nieformalnością byłoby przedstawienie sądowi takich zeznań. Odprowadzić chłopca! Chłopiec zostaje odprowadzony, ku zbudowaniu całej publiczności, zwłaszcza zaś Małego Swillsa, humorystycznego wokalisty. Czy są inni świadkowie? Nie. Nie ma innych świadków. — Panowie przysięgli! Mężczyzna o nieustalonej tożsamości, który, jak dowiedziono, od półtora roku zażywał opium w znacznych dawkach, został znaleziony martwy i jak stwierdzono, zgon nastąpił w wyniku przedawkowania opium. Jeżeli panowie sądzą, iż jakikolwiek do- Wod nasuwa wniosek, iż było to samobójstwo, sformułują panowie taki wniosek. Jeżeli sądzą panowie, że w grę wchodzi śmierć na skutek przypadku, wydadzą panowie werdykt w takim sensie. Werdykt w takim sensie. Śmierć na skutek przypadku. Bez sprzeciwu. Panowie przysięgli są wolni. Żegnam panów. Sędzia śledczy zapina płaszcz i jednocześnie on oraz pan Tulkinghorn przyjmują odrzuconego świadka na prywatnej audiencji w kącie salki. Brudny zamiatacz ulic wie tylko, że ten, co umarł (poznawał go po I żółtej cerze i ciemnych włosach), bywał czasami napastowany i wyśmiewany na ulicach. Raz w chłodny zimowy wieczór, kiedy on, Jo, trząsł się w jednej sieni niedaleko swojego skrzyżowania ulic, tamten człowiek zawrócił z drogi, żeby mu się przypatrzeć, podszedł do niego, a jak dowiedział się, że Jo nie ma na świecie nikogo, powiedział: „Ja też nie mam przyjaciół. Ani jednego!" No i dał mu tyle, że starczyło na kolację i nocleg. Później tamten człowiek często z nim rozmawiał. Pytał, czy Jo dobrze sypia w nocy, jak znosi głód i chłód, czy nigdy nie pragnął umrzeć? Zadawał takie i różne podobnie dziwne pytania. Kiedy nie miał pieniędzy, mówił przechodząc obok niego: „Jo! Jestem dziś taki sam biedny, jak ty". Ale jak miał pieniądze, zawsze dawał mu z chęcią. Tak przynajmniej uważa Jo. —Był dla mnie dobry, bardzo dobry — kończy i obszarpanym rękawem wyciera oczy. -r Dziś widziałem, jak leżał taki sztywny, i pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdyby mógł słyszeć, że tak mówię. Był dla mnie dobry, bardzo dobry! Ciężko człapie po schodach, u których stóp czyha pan Snagsby i ukradkiem wciska chłopcu w garść półkoronówkę. — Gdzieś niedaleko twojego skrzyżowania ulic możesz spotkać mnie kiedy z moją żonką... to znaczy w towarzystwie damy — powiada kupiec i wymownym gestem kładzie palec na ustach. — Wtedy ani słowa o tym. Pamiętaj! Przez krótki czas ława przysięgłych w komplecie zabawia się rozmową w szynku Pod Herbem Słońca. Następnie chmura fajkowego dymu zalegająca w tym lokalu wchłania sześciu przysięgłych, dwaj udają się pieszo do Hampstead, czterej postanawiają obejrzeć za pół ceny dzisiejsze widowisko i na zakończenie uraczyć się ostrygami. Mały Swills jest częstowany przeż wiele osób, a na pytanie, co sądzi o dzisiejszej rozprawie, odpowiada, że to była „klawa szopa", gdyż wyrażenia gwarowe stanowią jego specjalność. Właściciel szynku Pod Herbem Słońca widzi rosnącą popularność Małego Swillsa, więc poleca go gorąco panom przysięgłym i szerokiej publiczności, mówiąc, że Mały Swills nie ma sobie równego w dziedzinie piosenki charakterystycznej, a jego garderoba zawodowa mogłaby wypełnić cały furgon. Herb Słońca pogrąża się stopniowo w szarym zmierzchu, by wnet zajaśnieć widnymi lampami gazowymi. Nadchodzi godzina wieczorku artystycznego; miejsce prezydialne zajmuje dżentelmen będący znako mitością głośną w kręgu zawodowych muzyków; naprzeciw niego lokuje się Mały Swills z mocno zaczerwienioną twarzą; przyjaciele gromadzą się wokół tej pary, by udzielić poparcia talentowi najwyższej rangi. W kulminacyjnym punkcie wieczoru Mały Swills powiada, że za pozwoleniem szanownej publiczności spróbuje przedstawić pokrótce scenę z prawdziwego życia, jaka rozgrywała się dziś na tym miejscu. Liczne brawa i okrzyki zachęty. Wokalista humorystyczny opuszcza salkę jako Swills, by wnet powrócić jako sędzia śledczy (absolutnie doń niepodobny). Zwięźle opisuje rozprawę, a w przerwach pianino akompaniuje mu dziarsko do refrenu: „A on (sędzia) na to: Tirli-bom-tra-ra-tirli- bom!" Wreszcie milknie rozklekotane pianino i przyjaciele Małego Swillsa zwracają zainteresowanie ku własnym poduszkom. Cisza spowija samotną postać, ułożoną już w jej ostatnim ziemskim pomieszczeniu i w ciągu kilku spokojnych godzin nocy pilnie obserwowaną przez dwoje ogromnych oczu w okiennicach. Gdyby w proroczym natchnieniu mogła go była zobaczyć tak matka, kiedy jako małe dziecko tulił się do jej piersi, unosił wzrok ku pochylonej nad nim kochającej twarzy i nie bardzo wiedział, jak objąć miękką rączką szyję, do której wspiąć mu się udało jakąż niemożliwością musiałaby wydać się jej taka wizja! Czy lepszymi czasy ogień dzisiaj w nim wygasły gorzał dla jakiejś kobiety, która oddała mu serce? Jeżeli tak, gdzie może być ta kobieta teraz, gdy prochów samotnego człowieka nie oddano jeszcze ziemi? Nocny spoczynek omija dom w zaułku Cook's Court, gdzie pan Snagsby prowadzi swoje przedsiębiorstwo. Sen morduje Gusta, która jeżeli wolno użyć takiego wyrażenia (jak to formułuje sam pan Snagsby), dostaje jednego ataku po drugim, aż do dwudziestu. Przyczyną pogorszenia się stanu jej zdrowia jest niewątpliwie fakt, że Gusta ma wrażliwe serce i coś podejrzanego, co byłoby zapewne wyobraźnią, gdyby nie przytułek w Tooting i jego święta patronka. W każdym razie to coś zostało gwałtownie wstrząśnięte w czasie popołudniowej herbaty, kiedy pan Snagsby opowiadał o rozprawie śledczej, na której był obecny, a przed samą kolacją Gusta wpadła do kuchni głową naprzód, poprzedzana przez latający ser holenderski, i dostała konwulsji niebywałej długotrwałości. Ledwie „wyszła z tego", zaczyna się nowy atak i nowy, i nowy, i tak całym łańcuchem z krótkimi przerwami, w których trakcie Gusta zaklina panią Snagsby, by nie wymawiała jej, „jak z tego wyjdzie", i błaga wszystkich domowników, aby ułożyli ją na kamieniach, sami zaś poszli do łóżek. Na koniec kogut z małej mleczarni przy Cursitor Street popada w bezprzedmiotową ekstazę z racji brzasku dnia, a pan Snagsby — ten najcierpliwszy z ludzi — wzdycha z niezmierną ulgą i powiada: — Myślałem, słowo daję, że już nie żyjesz! Czy ów ptak-entuzjasta wyobraża sobie, że wysilając się bez potrzeby załatwia jakąś kwestię? Czemu pieje tak — jak ludzie pieją nieraz przy rozmaitych uroczystych okazjach — z przyczyny czegoś, co w żadnym razie nie ma dlań osobistego znaczenia? Cóż, są to sprawy, które mogą obchodzić tylko jego. W każdym razie jaśnieje świt, a za nim przychodzi ranek i południe. Wówczas inteligentny i energiczny (jako taki trafił do porannych gazet) przybywa do siedziby pana Krooka na czele oddziału swoich ubogich i ci odnoszą ciało naszego ukochanego brata, który zasnął w Panu, na wtłoczony pomiędzy budynki miejskie, plugawy i tchnący zarazą cmentarz, skąd groźne choroby atakują wciąż ciała naszych ukochanych sióstr oraz braci, którzy dotychczas nie zasnęli w Panu, co spokojnie i z pogodą tolerują nasze ukochane siostry i ukochani bracia (oby to oni zasnęli w Panu!), którzy kręcą się wokół hierarchicznej drabiny urzędowej. Ów plugawy skrawek ziemi oburzyłby Turka, jako dowód dzikiego barbarzyństwa, a i u Kafra wywołałby dreszcz obrzydzenia, tu wszakże odnosi się ciała naszych ukochanych braci, którzy zasnęli w Panu, aby uczcić ich chrześcijańskim pochowkiem. Tutaj, między domami spoglądającymi z wszystkich stron, tylko nic od strony ciemnego jak tunel i cuchnącego przejścia między murami zamkniętego żelazną bramą cmentarza. Tutaj, gdzie wszelkie nikczem- ności życia sąsiadują ze śmiercią i wszelkie zatrute elementy śmierci sąsiadują z życiem — tutaj grzebie się naszego ukochanego brata na głębokości paru stóp i oddaje zgniliźnie, aby ze zgnilizny powstał jako duch-mściciel, pojawiający się przy niejednym bogatym łożu, oraz haniebne świadectwo, co będzie głosić przyszłym wiekom, że cywilizacja i barbarzyństwo potrafią chodzić ramię w ramię na tej chełpliwej wyspie. Przybywaj, nocy, przybywaj, ciemności, bo w podobnym miejscu nie możecie nastać za wcześnie ani na zbyt długo! Niech mętne światła zapłoną w oknach brzydkich domostw, a wy, co bezeceństwa tam czy ■ nicie, czyńcie je nie w obliczu tego nikczemnego obrazu! Niechaj posępne gazowe światła rozjaśnią kraty żelaznej bramy oblepianej wciąż śmiercionośnymi miazmatami niby lepkim śluzem! Dobrze byłoby wołać i krzyczeć pod adresem każdego przechodnia: Spójrz tutaj! Przez tunel pośród murów nadciąga wraz z nocą skulona postać i zatrzymuje się u cmentarnej bramy. Stoi tam przez czas pewien i ujmując żelazne pręty kraty pomiędzy nie spogląda. Później miotłą, którą przyniosła z sobą, omiata stopnie schodków i przyprowadza do porządku cmentarne przedproże. Czyni to pracowicie i lękliwie, a dokonawszy dzieła spogląda znów na cmentarz przez żelazną kratę. Czy to ty, Jo? Tak! Tak! Co prawda jesteś odrzuconym świadkiem i „nie umiesz powiedzieć dokładnie", co stanie się z naszym ukochanym bratem w rękach potężniejszych niż ludzkie, ale nie brodzisz w zupełnym mroku. Coś jak gdyby odblask dalekiego światła przenika twoje słowa: — Był dla mnie dobry, bardzo dobry! ROZDZIAŁ XII NA CZATACH Nareszcie przestało padać w hrabstwie Lincoln i Chesney Wold powraca do życia. Pani Rouncewell krząta się pełna gospodarskiej troski, gdyż sir Leicester oraz jaśnie pani mają rychło zjechać z Paryża. Dziennikarska kronika towarzyska wykryła to i zdążyła przekazać wiadomość wielce zaszczyconej Anglii. Wykryła również, że sir Leicester Dedlock z małżonką będą podejmować w odwiecznej i zawsze gościnnej siedzibie rodowej znamienite i wytworne koło stanowiące elitę naszego „beau monde". Dziennikarska kronika towarzyska gorzej radzi sobie z angielskim, lecz francuszczyzna to jej mocna strona. Dla uczczenia znamienitego i wytwornego koła oraz samego Chesney Wold naprawiono zniesiony przez powódź mostek w parku, a woda, która opadła do normalnego poziomu i została znów spięta wdzięcznym łukiem, stanowi nadal piękny akcent widoku z okien domu. Jasny, chłodny blask słońca zagląda do zagajników i patrzy z uznaniem na porywisty wiatr, co osusza mchy i zmiata zeszłoroczne liście. Jasny, chłodny blask słońca mknie, jak dzień długi, za sunącymi poprzez park cieniami chmur i w tym pościgu nigdy dopędzić ich nie może. Spogląda także w okna, aby portrety przodków zdobić świetlnymi plamami i smugami nie zamierzonymi bynajmniej przez malarzy. Jak gdyby heraldyczny pas światła przecina ukośnym łukiem portret jaśnie pani wiszący nad wielkim kominkiem w salonie — łukiem zwróconym w lewo i sięgającym kraty paleniska, którą zdaje się rozrywać. W takim samym chłodnym blasku słońca i przy tak samo porywistym wietrze jaśnie pani z małżonkiem wyrusza w powrotną drogę do kraju. Kamerdyner sir Leicestera i panna służąca jaśnie pani w wybornej komitywie zasiadają na tylnym koźle podróżnej karocy, która z brzękiem, turkotem i trzaskaniem z batów, wśród wielu ryzykownych popisów pary centaurów w lakierowanych kapeluszach, wysokich butach i pary koni bez jeźdźców z rozwianymi grzywami i ogonami wyjeżdża z dziedzińca hotelu Bristol przy Place Vendóme, mija kłusem pręgowaną przez światła i cienie kolumnadę Rue de Rivoli, mija ogrody pałacu nieszczęsnego króla bez głowy i jego królowej, by poprzez Place de la Concorde i Pola Elizejskie opuścić Paryż, zostawiwszy za sobą Łuk Triumfalny na Placu Gwiazdy. Prawdę mówiąc, karoca nie może jechać dość prędko, bo i w Paryżu lady Dedlock nudziła się śmiertelnie. Koncert, raut, opera, teatr, przejażdżka — pod wypłowiałym niebem nie ma nic nowego dla jaśnie pani. Właśnie ubiegłej niedzieli, kiedy wesoła była wszelka biedota, gdy ludzie bawili się z dziećmi w czterech ścianach swoich domów albo pośród strzyżonych drzew i posągów Ogrodu Luksemburskiego, kiedy po dwadzieścioro spacerowali ramię w ramię przez Pola Elizejskie, jeszcze bardziej elizejskie z racji koni na biegunach i popisów tresury psów, czasami zaś (nieliczni) trafiali do ponurej katedry Najświętszej Marii Panny, by u cokołu kolumny wyszeptać kilka słów przy mętnym i rozkołysanym świetle licznych stoczków, pokrywających zardzewiały ruszt z żelaznych prętów, kiedy Paryż był pełen tańca, miłości, kiedy odwiedzano groby, grano w bilard, karty i domino, oddawano się oszukańczemu znachorstwu, kiedy pieniło się wszelakie wstręt budzące śmiecie nieożywionej postaci — właśnie ubiegłej niedzieli jaśnie pani, na pustyni nudy i w kleszczach wielkiej rozpaczy, była bliska nienawiści do własnej panny służącej z przyczyny tylko jej dobrego humoru. W rezultacie lady Dedlock nie może odjeżdżać z Paryża dość prędko. Udręczenie duszy leży przed nią, tak samo jak za nią — jej Ariel opasał całą ziemię tą obręczą nie do rozerwania — lecz pewną, niedoskonałą metodą jest zawsze ucieczka z ostatniego miejsca, gdzie dało o sobie znać to udręczenie. Porzucić zatem Paryż, zostawić go za sobą, wymienić na nieskończenie długie aleje wytyczone zimowymi drzewami i poprzecinane przez inne aleje. A kiedy przyjdzie spojrzeć nań po raz ostatni, z odległości jakichś kilku mil, niech Łuk Gwiazdy będzie połyskującym w słońcu białym punktem, a samo miasto kopcem na równinie, uwieńczonym dwoma czworograniastymi wieżami, kopcem, po ktÓK rym plamy światła i cienia wspinają się i schodzą ukosem, niby anioły z Jakubowego snu. Sir Leicester jest zazwyczaj usposobiony pogodnie i nudzi się nieczę sto. Jeżeli nie ma nic lepszego do roboty, może zawsze podziwiać własną wielkość. Jest to temat niewyczerpany, a stałe dysponowanie nim stanowi znaczną korzyść. Po przeczytaniu listów z ostatniej poczty baronet sadowi się wygodnie w swoim kącie karocy i przystępuje do oceny własnej wybitnej pozycji w najlepszym towarzystwie. — Obszerną dostałeś dziś korespondencję? — odzywa się jaśnie pani po bardzo długim czasie. Znużyła ją lektura. Na przestrzeni dwudziestu mil przeczytała prawie całą stronę. — Nic w niej nie było. Absolutnie nic ważnego — odpowiada sir Leicester. — Zdaje mi się, że widziałam jakiś sążnisty elaborat pana Tulking- borna? — Ty widzisz wszystko! — mówi baronet tonem uznania. — Ach — wzdycha jaśnie pani. — To największy pod słońcem nudziarz ! — Tym razem przysyła... Stokrotnie cię przepraszam... — Baronet wyszukawszy list rozprostowuje go starannie. — Tym razem przysyła wiadomość dla ciebie. Wypadło mi z pamięci to postscriptum, bo gdy doszedłem do niego, akurat zmienialiśmy konie. Zechciej wybaczyć mi łaskawie. Pan Tulkinghorn pisze... — Sir Leicester szuka monokla i zakłada go tak długo, że jaśnie pani jest po trosze zniecierpliwiona. — Pan Tulkinghorn pisze: „W kwestii prawa drogi..." Stokrotnie cię przepraszam. To nie to miejsce. Pisze... Tak! Mam! Pan Tulkinghorn pisze: „Przesyłam uniżone wyrazy szacunku dla lady Dedlock, której jak tuszę, posłużyła zmiana otoczenia. Zechce wielce szanowny pan poinformować małżonkę, którą ta informacja zainteresuje być może, iż skoro wróci, będę jej miał coś do powiedzenia o osobniku, który przepisywał dokumenty z procesu przed sądem kanclerskim i tak żywo pobudził ciekawość lady Dedlock. Widziałem tego człowieka". Jaśnie pani pochyla się do przodu. Spogląda w stronę okna karocy. — Oto wiadomość dla ciebie — oznajmia sir Leicester. — Chciałabym przejść się trochę — mówi jaśnie pani, zapatrzona wciąż w okno. — Przejść się? — powtarza małżonek z nutą zdziwienia. — Chciałabym przejść się trochę — mówi jaśnie pani dobitnie i wyraźnie. — Proszę cię, bądź łaskaw zatrzymać karetę. Kareta zostaje zatrzymana. Wierny sługa porzuca miejsce na tylnym koźle, otwiera drzwiczki i, posłuszny niecierpliwemu gestowi ręki jaśnie pani, opuszcza stopień. Lady Dedlock zwinnie wysiada z pojazdu i odchodzi tak szybko, że sir Leicester — mimo wypróbowanej galanterii — nie może dotrzymać towarzystwa małżonce i pozostaje w tyle. Dogania ją dopiero po upływie paru minut. Jaśnie pani wygląda uroczo. Uśmiecha się do baroneta, przyjmuje jego ramię, wspólnie z nim odbywa ćwierćmilową przechadzkę i znudzona śmiertelnie powraca do karocy. Prawie całe trzy dni trwa brzęk i turkot, a także cichszy lub donoś- niejszy pogłos dzwonków i mniej lub bardziej narowiste popisy pary koni bez jeźdźców oraz pary centaurów. W hotelach, w których przypadają noclegi, wzajemna dworna uprzejmość małżonków stanowi przedmiot ogólnego podziwu i zachwytu. Właścicielka oberży Pod Złotą Małpą powiada, że co prawda lord jest cokolwiek za stary dla lady i, prawdę mówiąc, mógłby być jej kochającym tatusiem, ale widać od razu, że to zakochana w sobie para. Lord z kapeluszem w dłoni i odkrytą siwą głową staje u drzwi karocy, by lady pomóc przy wysiadaniu lub wsiadaniu. Lady dziękuje za tę wyszukaną galanterię pełnym wdzięku pochyleniem główki i z równym wdziękiem dotyka palcami usłużnej ręki lorda. Miło popatrzeć! Morze nie wyróżnia wielkich tego świata, lecz rzuca nimi niczym najdrobniejszą płocią. Szczególnie nieżyczliwie odnosi się do baroneta, którego twarz zdobi zielonymi cętkami przywodzącymi na myśl ser ziołowy, a w arystokratycznym systemie trawiennym wywołuje opłakaną w następstwach rewolucję. Sir Leicester poczytuje morze za radykała wśród elementów natury. Ale jego godność własna wytrzymuje próbę i baronet przychodzi do siebie po krót&im wytchnieniu. Tylko na jedną noc zatrzymuje się w Londynie, by w asyście małżonki wyruszyć następnego rana w drogę do hrabstwa Lincoln i Chesney Wold. W takim samym chłodnym blasku słońca — chłodniejszym, bo jest to pora, gdy dzień zmierza ku schyłkowi — przy tak samo porywistym wietrze — bardziej porywistym, bo jest to pora, gdy cienie nagich drzew łączą się już w jeden półmrok gaju, a Chodnik Widma jaśniejący u zachodniego krańca odblaskiem ognia na niebie kapituluje wobec nadchodzącej nocy — jaśnie państwo jadą przez teren parku. Gawrony, kołyszące się w swoich siedzibach na wyniosłosciach wiązów przy alei wjazdowej, zdają się dyskutować o pasażerach karocy, która przesuwa się w dole. Jedne głoszą, że to sir Leicester Dedlock przybywa z małżonką, inne usiłują zakrakać malkontentów będących odmiennego zdania. Raz debata sprawia wrażenie zakończonej, raz wznawia ją z całą mocą odosobniony protest jakiegoś wyjątkowo upartego i tępego ptaka. Karoca podróżna pozostawia kraczące gawrony na gałęziach wiązów i zajeżdża przed dom, gdzie światła połyskują w niektórych oknach, nie w tak wielu jednak, by ciemnemu masywowi frontowej fasady nadać zamieszkały charakter. Uczyni to rychło znamienite i wytworne koło gości! Pani Rouncewell jest na posterunku. Składa głęboki ukłon przyjmując tradycyjny uścisk dłoni chlebodawcy. — Co słychać, pani Rouncewell? Cieszę się, że panią widzę. — Spodziewam się, jaśnie panie, że mam zaszczyt powitać jaśnie pana w dobrym zdrowiu. — W doskonałym, pani Rouncewell. Doskonałym. — Jaśnie pani wygląda zachwycająco dobrze — podejmuje ochmistrzyni z następnym głębokim ukłonem. Lady Dedlock nie szasta słowami odpowiadając, że jest zmęczona, ale czuje się nieźle w granicach swoich możliwości. Jednakże za ochmistrzynią stoi Roza, a jaśnie pani wiele zdołała w sobie zdławić i poskromić, lecz zachowała wrodzoną spostrzegawczość. — Co to za dziewczyna? — Moja młoda uczennica, proszę jaśnie pani, Roza. — Zbliż się tu, Rozo! — Lady Dedlock przyzywa ją gestem świadczącym o jak gdyby odrobinie zainteresowania. — Czy wiesz, moje dziecko, że jesteś ładna? — mówi i dwoma palcami dotyka ramienia dziewczyny. Roza jest straszliwie zmieszana. — Nie, proszę jaśnie pani — odpowiada; spogląda ku górze, spogląda w dół, nie wie, dokąd wzrok zwrócić, i z tym wszystkim jest coraz to ładniejsza. ■— Ile masz lat? — Dziewiętnaście, proszę jaśnie pani. |— Dziewiętnaście... — powtarza dama tonem zastanowienia. — Bacz, aby nie zepsuły cię pochlebstwa. — Słucham, proszę jaśnie pani. Lady Dedlock muska świeży policzek dziewczyny tymi samymi urę- kawicznionymi palcami i odchodzi w stronę dębowych schodów, u których stóp sir Leicester czeka, jak przystało rycerskiej eskorcie. Z boazerii klatki schodowej spogląda na tę scenę stary, gapiowaty Dedlock odmalowany w naturalnej wielkości i naturalnym rzeczy porządkiem w sposób nudny niczym samo życie, a ma przy tym minę taką, jak gdyby nic a nic nie rozumiał, co najprawdopodobniej było normalnym stanem jego umysłu za rządów królowej Elżbiety. Tegoż wieczora w pokoju ochmistrzyni Roza nie potrafi zdobyć się na nic innego, tylko wygłaszać z cicha pochwały lady Dedlock. Jest taka przystępna, pełna wdzięku, śliczna, elegancka! Ma słodki głos i dotknięcie tak miłe, że Roza czuje je wciąż jeszcze! Pani Rouncewell potwierdza to wszystko (nie bez osobistej dumy), atoli zgłasza jedno zastrzeżenie — co do przystępności. Tego nie jest zupełnie pewna. Boże uchowaj, by chciała rzec bodaj słówko niepochlebne dla dostojnego rodu, zwłaszcza zaś dla jaśnie pani, którą cały świat wielbi, gdyby jednak jaśnie pani była „trochę swobodniejsza", mniej chłodna i wyniosła, wówczas, zdaniem pani Rouncewell, można by słuszniej mówić o jej przystępności. — Prawie ubolewam — ciągnie ochmistrzyni dorzucając „prawie", bo za bliskie bluźnierstwa uważa przypuszczenie, iż w kwestii takiej doniosłości, jak sprawy familijne Dedlocków, coś mogłoby dziać się lepiej, niż się dzieje — że jaśnie pani jest bezdzietna. Gdyby miała córkę, dziś dorastającą panienkę, gdyby mogła się nią zajmować, zyskałaby zapewne ten ostatni stopień doskonałości, którego nie dostaje jej, być może. — Nie sądzisz, babciu, że stałaby się wtedy jeszcze bardziej dumna? — pyta Watt, który zdążył już być w domu i wrócić znów do Chesney Wold; taki dobry wnuk z niego! —| Bardziej i najbardziej, mój drogi — odpowiada z godnością ochmistrzyni — to zwroty, jakimi nie zwykłam posługiwać się i nie- rada ich słucham w związku z jakimikolwiek zarzutami pod adresem jaśnie pani. — Przepraszam, babciu, ale lady Dedlock jest dumna, prawda? —■ Jeżeli jest, ma po temu słuszne racje, racje, jakie ten ród miał zawsze. — Należy się więc spodziewać, że Dedlockowie wykreślają z modli- te wnika pewien fragment o próżności i pysze, przeznaczony dla pospólstwa. Przepraszam, babciu! To tylko żart. — Sir Leicester i jego małżonka nie nadają się do żartów. — Rzeczywiście! — przyznaje wnuk. — Sir Leicester nie nadaje się do żartów, więc uniżenie go przepraszam. Spodziewam się, babciu, że mimo przyjazdu jaśnie państwa oraz ich gości, nic nie stoi na przeszkodzie, abym przedłużył o parę dni pobyt Pod Herbem Dedlocków? To wolno każdemu podróżnemu, prawda? — Z całą pewnością, moje dziecko. — Cieszę się, babciu, ponieważ... ponieważ chciałbym poznać lepiej tę malowniczą okolicę — mówi Watt i przypadkowo spoziera na Rozę, która spuszcza wzrok i jest bardzo onieśmielona. Ale zgodnie z przesądem, winny poczerwienieć jej uszy, nie policzki o jasnej cerze i z dołeczkami, bo w tejże chwili panna służąca jaśnie pani rozprawia o Rozie z wielką swadą. Panna służąca jaśnie pani — trzydziestodwuletnia Francuzka — pochodzi z południowej części swojego kraju, spod Awinionu czy Marsylii. Ma duże oczy, śniadą cerę, czarne włosy i niewątpliwie byłaby ładna, gdyby nie wąskie usta o kocim wyrazie i, ogólnie biorąc, nadmierne ściągnięcie twarzy, na skutek czego podbródek jest zbyt ostry, a czoło zbyt wypukłe. Cała jej budowa ma w sobie coś w nieokreślony sposób omdlewająco namiętnego, ponadto zaś z powodzeniem można by sobie darować jej czujne spoglądanie kącikami oczu bez odwracania głowy, które panna służąca jaśnie pani stosuje często^- zwłaszcza gdy jest w burzliwym nastroju i bliska furii. Mimo jej dobrego gustu w ubiorze i skromnych ozdobach, wspomniane wyżej braki są tak widoczne, że Francuzka sprawia nie najprzyjemniejsze wrażenie wilczycy bardzo schludnej i niezupełnie oswojonej. Prócz doskonałego wyszkolenia w swoim zawodzie, zna angielski prawie tak, jak powinna znać go Angielka, w rezultacie zatem nie brak jej słów, które kieruje pod adresem Rozy winnej tego, że zwróciła na siebie uwagę lady Dedlock. Podczas obiadu' sypie gradem owych słów pełnych ponurej drwiny, więc jej sąsiad przy stole, wierny kamerdyner baroneta, doświadcza pewnej ulgi, kiedy mademoiselle Hortense zwraca uwagę na sztućce. — Cha! cha! cha! Ona, Hortense, służy jaśnie pani od pięciu lat i zawsze, zawsze jest trzymana na dystans! Za to jaśnie pani pieści, obsypuje pieszczotami taką lalę malowaną, taką kukłę, i to w chwili przyjazdu do Chesney Wold! Cha! cha! cha! „Czy wiesz, moje dziecko, że jesteś ładna!" „Nie, proszę jaśnie pani!" To święta prawda! „De masz lat, moje dziecko?" No i: „Bacz, aby nie zepsuły cię pochlebstwa!" Komiczne, co? Dowcip najlepszy z najlepszych! Krótko mówiąc, dowcip jest tak dobry, że mademoiselle Hortense nie potrafi go zapomnieć i przy posiłkach przez wiele następnych dni — nawet w towarzystwie prostych kobiet wiejskich, które zjechały w gościnę z rozmaitymi damami jako pokojówki — cieszy się nim w milczeniu, czemu daje wyraz tym swoim surowym ściągnięciem twarzy, przygryzaniem cienkich warg oraz spojrzeniem z ukosa. Podobne objawy uznania dla dobrego dowcipu odbijają często lustra jaśnie pani, gdy jaśnie pani nie ma pomiędzy nimi. Wszystkie inne lustra w domu powracają do akcji — wiele z nich po bardzo długim okresie pustki. Obecnie przeglądają się w nich ładne twarze i mizdrzące się twarze, i młodociane, i siedemdziesięcioletnie, które nie godzą się być starymi — cała kolekcja twarzy, przybyłych w styczniu do Chesney Wold, by spędzić tu tydzień lub dwa tygodnie. Są to twarze, które dziennikarska kronika towarzyska, wielka łowczyni przed Panem, ściga po świeżym tropie od ich prezentacji w Pałacu Świętego Jakuba do chwili zgonu. Sadyba w hrabstwie Lincoln tętni życiem. Za dnia słychać w pobliskich gajach huk strzelb i gwar głosów; jeźdźcy i ekwipaźe suną wciąż parkowymi alejami, zaś służba oraz gapie przepełniają wioskę i oberżę Pod Herbem Dedlocków. Nocą, gdy spojrzeć na dom poprzez jedną z perspektyw między drzewami, szereg okien długiego salonu, w którym portret jaśnie pani wisi nad wielkim kominkiem, przypomina sznur oprawnych w czerń drogich kamieni. W niedzielę chłodny mały kościółek staje się prawie ciepły dzięki tak doborowemu towarzystwu, a zalegający tam zwykle zapach prochów pomarłych Dedlocków ginie wśród woni subtelnych perfum. Zgromadzone tam znamienite i wytworne koło to nieograniczona suma wykształcenia, mądrości życiowej, odwagi, honoru, urody, cnoty! A przecież jest z nim coś nie w porządku, mimo całego bezmiaru cech tak korzystnych. Co to być może? Dandyzm? Nie ma dziś (co za szkoda!) króla Jerzego Czwartego, wielkiego protektora dandysowskiej mody. Nie ma obszernych, krochmalonych sztywno halsztuków, nie ma surdutów o wysokim stanie ani sztucznych łydek, ani gorsetów. Nie ma dziś w lożach operowych omdlewających rozkosznie lalusiów, których przeglądu dokonują równie rozdelikacone damy podnoszące do nosów smukłe flakony z solami trzeźwiącymi. Nie ma eleganta, którego czterej słudzy muszą wtrzą- sać w łosiowe spodnie, który chodzi na wszystkie egzekucje i dręczy się wyrzutami, iż raz pozwolił sobie na spożycie grochu. Ale czy mimo wszystko w znakomitym i wytwornym kole nie panoszy się dandyzm w bardziej złośliwej postaci— dandyzm, który kryje się pod zewnętrznymi pozorami i czyni rzeczy mniej nieszkodliwe niż strojenie się w sztywno krochmalone halsztuki czy też gnębienie własnego przewodu pokarmowego, przeciwko czemu nikt rozumny nie ma potrzeby oponować? Tak! Oczywiście! Dandyzmu niepodobna zamaskować. W Chesney Wold nie brak w tym styczniowym tygodniu dam oraz dżentelmenów najnowocześniejszej mody, którzy stosują dandyzm — na przykład do spraw religijnych. Z niedostatku wrażeń i wzruszeń praktykują dan- dysowskie pogawędki o powszechnym wśród gminu braku wiary we wszystko, to znaczy we wszystko, co zostało już zbadane i odrzucone — jak gdyby dziwili się prostakowi, który utracił wiarę w fałszywy szyling przekonawszy się, że jest fałszywy! Prostaka chcieliby uczynić istotą malowniczą oraz pełną ufności i w tym celu radzi by cofnąć wskazówki zegara czasu i skasować paręset lat historii. Nie brak też w Chesney Wold dam oraz dżentelmenów w stylu nie tak nowym, lecz równie szykownym, którzy gładko lakierują świat i zacierają wszelkie jego prawdy. Dla tych wszystko musi być śliczne i delikatnie marzycielskie. Oni wynaleźli wieczne zawieszenie wszechrzeczy w próżni i nie cieszy ich nic ani nic nie martwi._ ^Mi.nie pozwalają, by niepokoiły ich nowe idee, a nawet sztuki piękne — w pudrowanych perukach i kroczące tyłem na modłę szambelana królewskiego -— winny ich zdaniem układać się w deseń godny modystki lub krawca i nie odbiegając od wzoru minionych pokoleń wystrzegać się bacznie szczerości oraz wszelkich wpływów, jakie wywierać może cza$» Jest też wśród gości dostojny lord Boodle, polityk o wybornej renomie w swojej partii, który wie, co to znaczy ministerialny urząd. Ten po obiedzie gawędzi z sir Leicesterem Dedlockiem i mówi z całą powagą, iż naprawdę nie może pojąć, ku czemu zmierza nasza teraźniejszość. Debata w Parlamencie nie jest tym, czym bywała dawnymi czasy. Izba Gmin nie jest tym, czym bywała dawnymi czasy. Nawet gabinet ministrów nie jest już tym, czym bywał dawnymi czasy. Lord Boodle stwierdza z niemałym zdumieniem, że gdyby obecny rząd został obalony, korona miałaby mały wybór przy tworzeniu nowego —i wybór, który ograniczają lord Coodle i sir Thomas Doodle — bo zakłada się, że książę Foodle nie mógłby współpracować z panem Goodle, co, rzecz jasna, wynika z nieporozumień na tle afery pana Boodle. Jeżeli zaś sprawy wewnętrzne i przewodnictwo Izby Gmin dostanie Joodle, skarb Koodle, kolonie Loodle, a sprawy zagraniczne Moodle, gdzie podzieje się Noodle i co da się z nim zrobić? Nie sposób ofiarować mu prezydenturę Rady Koronnej, ponieważ musi ją otrzymać Poodle. Nie może też być mowy o lasach, bo to stanowisko najniższe, jakie byłby skłonny przyjąć Quoodle. Jakie stąd skutki? Takie, że kraj upada, zmierza ku ruinie i rozkładowi (co patriotyzm sir Leicestera Dedlock a musi dostrzegać) tylko dlatego, że brak odpowiedniego stanowiska, które mógłby objąć Noodle! Natomiast jaśnie wielmożny William Buffy, deputowany do Parlamentu, tłumaczy komuś poprzez szerokość stołu, że za katastrofę kraju (sama katastrofa nie budzi wątpliwości, w grę wchodzą jedynie przyczyny) odpowiedzialny jest Cuffy. Gdyby rozprawić się z nim, co oczywiście należało było zrobić, gdy Cuffy po raz pierwszy wszedł do Parlamentu, i nie dopuścić, by Duffy został za nim w tyle, Fuffy przystąpiłby do koalicji, dałby się pozyskać tak wytrawny dyskutant, jak Guffy, Huffy rzuciłby swoje bogactwo na szalę wyborów, Juffy, Kuffy i Luffy zyskaliby mandaty w trzech hrabstwach, a Muffy pomógłby administracji dzięki doświadczeniu i głowie do interesów. Tak stałoby się bez wątpienia i Puffy nie decydowałby o wszystkim według własnego widzimisię, co niestety obecnie ma miejsce. W tej kwestii oraz w innych punktach pośledniej wagi występuje pewna rozbieżność zdań, lecz całe znamienite i wytworne koło jasno zdaje sobie sprawę, iż w grę może wchodzić jedynie Boodle ze swoim orszakiem oraz Buffy ze swoim. To wielcy aktorzy! Dla nich zarezerwowano scenę. Są również inni — pewna znaczna ilość statystów — do których należy zwracać się czasami, liczyć na ich okrzyki i chóralne występy, jak to się dzieje na prawdziwej teatralnej scenie. Ale Boodle i Buffy oraz ich poplecznicy, krewni, powinowaci, agenci, pełnomocnicy, podkomendni to urodzone gwiazdy pierwszej wielkości, reżysero- ^PfTe i przywódcy, a więc nigdy, przenigdy nikt inny nie pojawi sięnffj środku sceny i pojawić nie może. Chyba i pod tym względem jest w Chesney Wold dandyzmu nieco więcej, niż na dalszą metę może to być korzystne dla znamienitego i wytwornego koła. Bo rozmaite osobliwe zjawy występują i działają nieraz w sąsiedztwie najznamienitszych nawet i najbardziej wytwornych kół nie inaczej niż na pograniczu koła, które wykreśla czarnoksiężnik Różnica polega na tym, że zjawy, nie będące urojeniami, lecz czymś realnym, łatwiej mogą wtargnąć do wnętrza znamienitego i wytwornego koła. A zatem w Chesney Wold jest pełno — tak pełno, że niemożliwym do ugaszenia żarem poczucia krzywdy goreje kilka nieodpowiednio ulokowanych panien służących. Tylko jeden pokój stoi pusty — trzeciorzędnej jakości pokój w wieżyczce, skromnie, lecz wygodnie umeblowany i sprawiający wrażenie staroświeckiej kancelarii. Jest to stała siedziba pana Tulkinghorna, nigdy nie przydzielana nikomu, ponieważ stary prawnik może przybyć o każdej porze. Nie przybył jeszcze. Ale od dawna tak się dzieje, że przy pięknej pogodzie nadchodzi przez park od strony wioski, wkracza bez ostentacji do swojego pokoju i zasiadłszy tak, jak gdyby nie opuszczał go od czasu, gdy był tam ostatni raz widziany, poleca służącemu zawiadomić sir Leicestera, że jest do dyspozycji w razie potrzeby. Następnie pojawia się w cieniu drzwi biblioteki na dziesięć minut przed obiadem. Sypia w wieżyczce. Nad głową ma maszt flagowy, a za oknami żelazny ganek, na którym każdego rana (jeżeli jest w Chesney Wold i pogoda dopisuje) przechadza się, a jego czarna sylwetka przypomina wyjątkowo rosłą odmianę gawrona. Każdego dnia przed obiadem jaśnie pani wypatruje go w półmroku biblioteki i stwierdza, że pana Tulkinghorna nie ma. Każdego dnia, przy obiadowym stole, jaśnie pani szuka wzrokiem wolnego krzesła, które czekałoby, gdyby mecenas niedawno przybył, i stwierdza, że wolnego krzesła nie ma. Każdego wieczora jaśnie pani rzuca swojej pannie służącej pytanie niby zdawkowe: — Czy pan Tulkinghorn nie przyjechał? — Nie, proszę jaśnie pani. Jeszcze nie — brzmi odpowiedź każdego wieczora. Raz, wysłuchawszy tych słów podczas rozczesywania jej włosów, jaśnie pani pogrąża się w głębokiej zadumie, z której budzi ją widok własnej posępnej twarzy i odbitej w tym samym lustrze pary czarnych oczu pilnie w nią zapatrzonych. — Bądź łaskawa zająć się tym, co masz do roboty — mówi lady Dedlock do podobizny Hortense w lustrze. — Swoją urodę możesz podziwiać kiedy indziej. — Przepraszam. Podziwiałam urodę jaśnie pani. — To daruj sobie raz na zawsze. Pewnego popołudnia tuż przed zachodem słońca, gdy rozproszyły się już malownicze grupy, co od paru godzin ożywiały Chodnik Widma, a na tarasie zostali tylko sir Leicester i jego małżonka — pojawia się nareszcie pan Tulkinghorn. Nadchodzi tym swoim miarowym krokiem, którego nie przyśpiesza nigdy ani nie zwalnia. Na twarzy ma zwyczajną dlań maskę — jeżeli to jest maska — a tajemnice rodzinne wypełniają każdy fragment jego ciała i każdą fałdę czarnego ubioru. Czy całą duszą jest oddany wielkim tego świata, czy też po prostu świadczy im płatne usługi? To jego osobista tajemnica. Przechowuje ją tak, jak przechowuje sekrety klientów — pod tym względem jest własnym klien- ten i nigdy nie zawiedzie się na sobie. — Jak się pan miewa, mecenasie? — wita go baronet i podaje rękę panu Tulkinghornowi. Mecenas miewa się dobrze. Sir Leicester miewa się dobrze. Jaśnie pani miewa się dobrze. Wszystko w porządku. Adwokat splata dłonie za plecami i kroczy godnie wzdłuż tarasu u boku baroneta. Jaśnie pani kroczy u drugiego boku małżonka. — Oczekiwaliśmy pana — mówi baronet łaskawie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Panie Tulkinghorn, my pamiętamy o pańskim istnieniu nawet wówczas, gdy nie ma pana tutaj, aby nam o sobie przypominać. Część naszych myśli, jak pan widzi, poświęcamy panu, mecenasie". Stary prawnik rozumie sytuację, więc skłania głowę i powiada, że jest szczerze zobowiązany. — Przyjechałbym wcześniej — wyjaśnia dodatkowo — ale byłem bardzo zajęty kilkoma procesami między szanownym panem a Boythor- nem. — To człowiek o umyśle wyjątkowo niezrównoważonym — mówi z powagą sir Leicester. — Człowiek niebezpieczny, bardzo szkodliwy w każdej społeczności. — Jest uparty — wyraża swoje zdanie pan Tulkinghorn. — To naturalne dla osobnika takiego pokroju — zgadza się baronet i sam sprawia wrażenie osobnika szczególnie upartego. — Wcale nic dziwią mnie pańskie słowa. ■— Rzecz w tym — ciągnie stary prawnik — czy szanowny pan zechciałby cokolwiek ustąpić. — Nie, mecenasie! Nie! Czemu to ja miałbym ustępować? — Nie chodzi o wielkie rzeczy — podejmuje tamten — z których, wiem, nie zrezygnowałby pan nigdy. Mam na myśli drobiazgi bez znaczenia. — Panie mecenasie! Nie ma drobiazgów bez znaczenia w sporze pomiędzy mną a panem Boythornem. Jeżeli posunę się dalej mówiąc, iż nie przystanę nigdy, by za drobiazg bez znaczenia mogło uchodzić jakiekolwiek moje prawo, powiem to nie z osobistego punktu widzenia, lecz w imieniu rodu, którego pozycję mam obowiązek podtrzymywać. Pan Tulkinghorn skłania głowę po raz wtóry. — Otrzymałem zatem instrukcję — powiada. — Pan Boythorn sprawi nam niemało kłopotu... — Sprawianie kłopotu — przerywa mu baronet — to rzecz naturalna dla osobnika o takim typie umysłowości. To człowiek podejrzany, nad wyraz niebezpieczny. Pięćdziesiąt lat temu byłby niewątpliwie sądzony w Old Bailey i za jakieś demagogiczne poczynania ukarany surowo. Może nawet — dodaje po krótkim zastanowieniu — skazany na powieszenie, utopienie i poćwiartowanie. Sir Leicester wygląda tak, jak gdyby wygłosiwszy sentencję kary głównej zrzucił kamień z dostojnego serca i prawie uwierzył, iż ów wyrok zostanie wykonany. — Ale noc zapada — podejmuje — i lady Dedlock może się przeziębić. Pora do domu, moja droga. Po drodze ku drzwiom hallu jaśnie pani pierwszy raz zwraca się do adwokata: — Przysłał mi pan wiadomość o człowieku, którego charakterem pisma zainteresowałam się niegdyś. To w pańskim stylu pamiętać o czymś, co mnie uleciało z pamięci. Całą historię przypomniał mi dopiero pański list, ale nie wyobrażam sobie, z czym mogłam wtedy kojarzyć tamto pismo. W każdym razie musiało to być jakieś skojarzenie. — Musiało to być jakieś skojarzenie? — powtarza pan Tulkinghorn. — Tak łaskawa pani sądzi? -t— O, tak!... Z pewnością. I naprawdę trudził się pan szukaniem kogoś, kto przepisywał... Co to właściwie było? Oświadczenie w miejsce przysięgi? — Tak. Dziwna historia! Baronet z małżonką i adwokat wchodzą do ponurej małej jadalni na parterze, oświetlonej za dnia przez dwa okna w głębokich wnękach. Teraz jest zmrok. Ogień barwi jasną łuną boazerię ścienną i bledną szyby, za którymi poprzez zimny odblask widać jeszcze bardziej zimny, smagany wiatrem krajobraz. Szara mgła snuje się leniwie po parku, jedyny wędrowiec, mający za towarzysza tylko bezmiar chmur. Jaśnie pani sadowi się w obszernym fotelu stojącym obok kominka, po którego przeciwległej stronie sir Leicester zajmuje drugi fotel. Pan Tulkinghorn staje na wprost ognia, ręce wyciąga przed siebie i cieniem dłoni przesłania twarz. Z ukosa spogląda w stronę lady Dedlock. — Tak — mówi. — Szukałem tego człowieka, znalazłem i co dziwniejsza znalazłem go... — Chyba nie jako wyrzutka społeczeństwa, prawda? — podchwytuje jaśnie pani. Znalazłem go martwym. — Na Boga! — woła sir Leicester wstrząśnięty nie tyle samym faktem, ile wzmianką o fakcie takiego rodzaju. — Skierowano mnie do jego mieszkania, mizernej, nędzarskiej nory. Tam znalazłem go martwym. — Wybaczy pan, mecenasie — wtrąca znowu baronet -ir lecz sądzę, że im mniej zostanie powiedziane... — Proszę cię, mężu! — przerywa mu jaśnie pani. 11 Pozwól mi wysłuchać do końca. To opowieść stosowna o szarej godzinie. Straszne! Znalazł go pan martwym? Pan Tulkinghorn przytakuje znów skłonieniem głowy. — Czy zginął z własnej ręki... — Na honor! — wybucha sir Leicester. — To za wiele! — Pozwól mi wysłuchać do końca — powtarza jaśnie pani. — Jak sobie śyczysz, moja droga. Ale muszę nadmienić... — Nic nie musisz nadmienić! Słucham dalej, mecenasie! Baronet ustępuje z właściwą mu galanterią, nadal jednak jest zda* nia, że podobnie plugawa opowieść w wyższych sferach towarzyskich to... To za wiele! Doprawdy, za wiele! — Chciałem właśnie powiedzieć — podejmuje adwokat z niezmąconym spokojem — że czy zginął z własnej ręki, czy też nie, orzec nie jestem w stanie. Winienem raczej skorygować ostatnie zdanie, gdyż ponad wszelką wątpliwość tamtem człowiek zginął w wyniku własnego działania, lecz na pytanie, czy zrobił to rozmyślnie, czy też przypadkowo, nigdy nie uzyskamy odpowiedzi. Podczas rozprawy śledczej ława przysięgłych uznała, iż truciznę zażył przypadkowo. — A ten nieszczęśnik? Co to był za człowiek? — zapytuje lady Dedlock. — Trudno rzec coś określonego — odpowiada stary prawnik i bezradnie kręci głową. — Żył w skrajnej nędzy i zaniedbaniu, a jego cygańska cera, nie strzyżona broda, zmierzwione czarne włosy wskazywały, moim zdaniem, że to największy prostak wśród prostactwa. Natomiast lekarz twierdzi, że niegdyś musiał prezentować się korzystniej i mieć lepsze warunki. — Jak się nazywał ten nędzarz? — Nazywano go tak, jak sam 6ię nazwał, ale prawdziwego nazwiska nikt nie zna. — Nawet ktoś, kto mu pośpieszył z pomocą? Nikt nie pośpieszył mu z pomocą. Został znaleziony martwym. Otwarcie mówiąc, ja go znalazłem. — Bez wszelkiej informacji, wskazówki? — Tak. W pokoju była stara torba podróżna, ale... Nie! Nie zawierała żadnych papierów. Podczas tego krótkiego dialogu lady Dedlock i pan Tulkinghorn zachowują swoje zwyczajne maniery z tą jedynie różnicą, że przy każdym słowie bacznie obserwują się nawzajem, co zapewne jest zrozumiałe w trakcie rozmowy na temat tak niezwykły. Sir Leicester spogląda w ogień i ogólnie biorąc wyraz twarzy ma taki, jak ów Dedlock z portretu zdobiącego główne schody; dopiero po zakończeniu opowieści wznawia dostojny protest, mówiąc, że ponad wszelką wątpliwość żadne skojarzenia lady Dedlock nie mogą dotyczyć równie nikczemnego osobnika (chyba że był to autor żebrackich listów), a zatem on (sir Leicester) ma nadzieję, iż nie usłyszy nic więcej w kwestii tak niezmiernie dalekiej pozycji towarzyskiej lady Dedlock — Istotnie, to cała kolekcja okropności — mówi jaśnie pani zbierając swoje futra oraz szale. — Ale przez krótki czas może wydawać się ciekawa. Będzie pan łaskaw, mecenasie, otworzyć drzwi przede mną. Pan Tulkinghorn spełnia polecenie z całym uszanowaniem i trzyma skrzydło drzwi, gdy dama opuszcza pokój zwykłym jej utrudzonym krokiem i z tym swoim wyniosłym, lekceważącym wdziękiem. Spotykają się znów przy obiedzie i dnia następnego, i przez dłagi ciąg dni następnych. Jaśnie pani jest wciąż omdlewającą boginią oblężoną przez wyznawco^ i nader skłonną do śmiertelnej nudy — nawet gdy celebruje przy własnym ołtarzu. Pan Tulkinghorn jest wciąż niemym skarbcem arystokratycznych zwierzeń — tak dziwnie nie na miejscu w Chesney Wold, a tak u siebie w domu. Nie zwracają na siebie uwagi w granicach dopuszczalnych dla dwojga osób zamkniętych między tymi samymi ścianami. Czy coraz pilniej i bardziej nieufnie śledzą się nawzajem? Czy posądzają jedno drugie o tajenie czegoś ważnego i obydwoje mają się pod każdym względem na baczności, aby umknąć zaskoczenia? Ile dałoby każde z nich za pewność, co wie tamta druga strona? To wszystko — do czasu przynajmniej — ukrywają starannie w głębi własnych serc. ROZDZIAŁ XIII OPOWIADANIE ESTERY Odbywaliśmy wiele narad w kwestii, czym Ryszard ma zostać — zrazu, zgodnie z życzeniem naszego opiekuna, bez niego, później z jego udziałem — ale minęło sporo czasu, nim zaczęło wyglądać, że robimy jakie takie postępy. Ryszard twierdził, iż jest gotów na wszystko. Gdy pap Jarndyce dawał wyraz wątpliwościom, czy nie przekroczył już wieku, w jakim wstępuje się do marynarki, Ryszard odpowiadał, że myślał o tym i zapewne tak jest istotnie. Na pytanie, czy nie zastanawiał się nad służbą wojskową, odpowiadał, że i ten pomysł brał pod rozwagę i armia może być wcale nie najgorsza. Kiedy opiekun radził mu, by sam rozstrzygnął, czy jego dawne umiłowanie morza to stała skłonność czy kaprys z chłopięcych lat, mówił, że często próbował to rozstrzygnąć, lecz nie wie nic pewnego. — Nie próbuję nawet określić — powiedział raz pan Jarndyce w rozmowie ze mną — w jakim stopniu za brak zdecydowania Ryszarda odpowiada ów niepojęty stos marudziarstwa i wiecznej niepewności, na który biedak został rzucony w dniu narodzin. Ale widzę jasno, że pośród wielu innych grzechów sądu kanclerskiego znajdzie się również część winy w tym zakresie. W istniejących warunkach począł się i okrzepł nawyk, aby liczyć zawsze na to, tamto czy owo, nie wiadomo właściwie na co, no i wszystko odkładać na później, jako nie ustalone, mętne, niepewne. Okoliczności zewnętrzne są w stanie zmieniać charaktery osób znacznie dojrzalszych i bardziej zrównoważonych. Trudno zatem wymagać, by dorastający chłopiec nie ulegał podobnym wpływom i potrafił je zwalczać. Ogólnie biorąc, przyznawałam słuszność opiekunowi, lecz na prywatny użytek pozwalałam sobie myśleć, że iwinić trzeba również edukację Ryszarda, która nie przeciwdziałała podobnym wpływom, nie kształtowała jego charakteru. Osiem lat spędził w ekskluzywnej szkole i, o ile mi wiadomo, nauczył się doskonale układania łacińskich wierszy w wielu rozmaitych odmianach. Nie słyszałam natomiast, by ktokolwiek interesował się kiedy, jakie są wrodzone zdolności chłopca, czemu przypisać należy jego niedociągnięcia, lub też starał się coś jemu dawać. Nie! To jego dawano łacińskim wierszom, a sztuki budowania ich nauczono tak wyśmienicie, że gdyby Ryszard miał pozostać w szkole do pełnoletności, najprawdopodobniej robiłby wciąż to samo i to samo, chyba że wyższym szczeblem kunsztu byłoby zapominanie, jak układa się łacińskie wiersze. Nie wątpię, że są one bardzo piękne, kształcą umysł i wystarczająco spełniają zadanie w niezliczonych dziedzinach życia, a więc pamiętać je trzeba do późnej starości. Atoli podejrzewam, że Ryszard wyszedłby lepiej, gdyby zamiast tak gruntownie je studiować, sam był bodaj trochę studiowany przez wychowawców. Oczywiście to zagadnienie, na którym nie znam się zupełnie i nie wiem nawet, czy w starożytnej Grecji oraz w starożytnym Rzymie młodzi panicze układali aż tak dużo wierszy albo czy miało to kiedy miejsce w jakimkolwiek innym kraju. — Właściwie nie mam pojęcia, czym ostatecznie chciałbym zostać — powiedział raz Ryszard tonem zastanowienia. — Jedno jest pewne. Nic nie ciągnie mnie do stanu duchownego. To przesądzone! — Nie odpowiadałby ci zawód pana Kenge'a? — napomknął pan Jarndyce. — Bo ja wiem, opiekunie? Cóż, lubię wioślarstwo. Aplikanci prawa wiele czasu spędzają na wodzie... Tak! Kapitalny zawód! — A medycyna? — podjął tamten. — Medycyna?... Tak! — zawołał chłopiec. — To się nazywa trafić w sedno! Jestem głęboko przekonana, że nigdy dawniej taka myśl nawet nie postała mu w głowie. — To się nazywa trafić w sedno! — powtórzył. — Nareszcie coś mamy! Królewskie Kolegium Chirurgów! Nasz śmiech nie mógł wybić mu z głowy ostatniego pomysłu, jakkolwiek on sam śmiał się serdecznie. Mówił jednak, że obrał zawód, a im więcej się zastanawia, tym mocniej wierzy, iż medycyna jest jego powołaniem, a sztuka uzdrawiania to najszlachetniejsza spośród sztuk. Podejrzewałam, że zdobył się na decyzję, ponieważ miał mało okazji, by odkryć, do czego nadaje się rzeczywiście, i nikt nie wskazał mu nigdy drogi ku takiemu odkryciu, a zatem chwycił się najświeższego pomysłu, aby uniknąć dalszego medytowania. Ciekawa jestem, czy łacińskie wiersze często wiodą do podobnych rezultatów, czy też przy* padek, o którym mowa, należy poczytywać za odosobniony? Pan Jarndyce nie szczędził czasu na rozmowy z Ryszardem tłumacząc mu, aby w sprawie tak istotnej wagi nie poddawał się złudzeniom. Po tych konferencjach chłopiec poważniał nieco, nieodmiennie jednak zwykł mawiać Adzie i mnie, że „wszystko będzie dobrze", i jak najszybciej zmieniał temat. — Na Boga! — grzmiał pan Boythorn mocno zainteresowany całą sprawą, o czym wspominam niepotrzebnie, bo pan Boythorn nie umiał interesować się niczym słabo. — Rad jestem, że młodzieniec odważny i wielkoduszny pragnie poświęcić się tak szczytnemu zawodowi! Im więcej w nim wielkoduszności, tym lepiej dla rodzaju ludzkiego, a tym gorzej dla wszelakiego pokroju szubrawców i łajdaków, co z rozkoszą poniżają w oczach świata tę najwspanialszą sztukę! Pośród spraw nikczemnych najnikczemniejsze jest z pewnością traktowanie lekarzy na pokładzie okrętów. Jest to traktowanie takie, że z wielką satysfakcją poddałbym powikłanemu złamaniu obie nogi każdego z władców naszej Admiralicji, a kurację powierzyłbym najgorzej traktowanemu przez nich medykowi — chyba że zgodziliby się na absolutną zmianę całego systemu w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin! — Nie dałbyś im tygodnia? — zapytał pan Jarndyce. — Nie! — odmówił stanowczo pan Boythorn. — Mowy nie ma! Czterdzieści osiem godzin! A jeżeli chodzi o rozmaite rady parafialne, instytucje dobroczynne, nadzory szpitalne, o te zakute łby i durni, którzy zbierają się, aby wygłaszać mowy takie, że na resztę nędznego życia warto by zesłać ich wszystkich do kopalń rtęci, chociażby po to, by swoją plugawą angielszczyzną nie zachwaszczali języka, jakim mówią przyzwoici ludzie! Jeżeli chodzi o tych łotrów, co niecnie wykorzystują szlachetny zapał dżentelmentów poszukujących wiedzy, aby nagradzać ich nieocenione usługi, świadczone w najlepszych latach ich życia, a także długie i kosztowne studia, płacą niewystarczającą dla byle pisarczyka, kazałbym poukręcać im głowy i wystawić w siedzibie Królewskiego Kolegium Chirurgów, aby młodzi przedstawi ciele najszlachetniejszego pośród zawodów mogli przekonać się naocznie, jak zakute potrafią być ludzkie łby! Na zakończenie tak druzgocącej tyrady pan Boythorn popatrzał na nas wszystkich z czarująco łagodnym uśmiechem i swoje gromkie „Cha! cha! cha!" powtarzał tak długo, że ktoś słabszy wyczerpałby się do ostatka. Nasz opiekun wyznaczał Ryszardowi kilka terminów do namysłu i terminy te upływały jeden po drugim, lecz Ryszard twierdził nadal, iż ostatecznie dokonał wyboru, a mnie i Adę zapewniał beztrosko, że „wszystko będzie dobrze". Wobec tego wynikła potrzeba, by zasięgnąć opinii pana Kenge'a, który zjechał pewnego dnia na obiad, zasiadł w swoim fotelu, obracał w palcach okulary, przemawiał melodyjnym głosem i ogólnie biorąc zachowywał się dokładnie tak, jak pamiętałam to z mojego dzieciństwa. — Aha! Tak... — powiedział zwracając się do naszego opiekuna. — Rozumiem. To szczytny zawód, proszę drogiego pana, nad wyraz szczytny. — Wymaga wszakże pilności i wytrwania w okresie przygotowań do niego, a także gruntownych studiów — powiedział pan Jarndyce spoglądając z ukosa na Ryszarda. — Tak. Bez wątpienia — zgodził się prawnik. — Wymaga pilności i wytrwania. — Co, ma się rozumieć — podchwycił pan Jarndyce — jest także nieodzowne w każdej innej, godnej zastanowienia dziedzinie, nie może więc być uważane za wzgląd, który nie wchodziłby w rachubę przy odmiennym wyborze. — Istotnie. Racja! — przyznał znowu pan Kenge. — Ale pan Ryszard Carstone tak chwalebnie przykładał się do pracy w... pozwolę sobie rzec... cieniach klasycystycznej wiedzy spowijających jego młodociane lata, że zastosuje niewątpliwie przyzwyczajenia, jeżeli nawet nie teorię i praktykę, układania wierszy w języku, o którym powiedziano, o ile pamięć mnie nie zwodzi, iż poetą trzeba się narodzić, lecz nie można zostać nauczonym tego kunsztu... zastosuje również w bardziej praktycznej sferze działania, jaka obecnie ma stanąć przed nim otworem. — Mnie można ufać — powiedział Ryszard z typową dlań beztroską. — Wciągnę się w to i zrobię wszystko, na co mnie stać będzie. - Bardzo dobrze, proszę pana! Doskonale! — przemówił pan Kenge pod adresem naszego opiekuna. — Skoro pan Ryszard zapewnia nas, że wciągnie się w to i zrobi wszystko, na co stać go będzie —• mówił dalej i przytakiwał sobie z uczuciem i przekonaniem — pozwolę sobie zaproponować szanownemu panu, abyśmy obecnie postarali, się wniknąć w najwłaściwsze metody zmierzające do wprowadzenia w czyn jego ambitnych planów. Aby rozpocząć, zapytam, czy jest już na widoku ktoś z dostatecznie znanych praktykujących lekarzy, u kogo należałoby pana Ryszarda ulokować? — Chyba nikt — powiedział pan Jarndyce. — Prawda, Rick? . — Z całą pewnością nikt, proszę pana — potwierdził chłopiec. : — Aha. Rozumiem! — podjął adwokat. — Jeżeli zaś chodzi o warunki przyszłej pracy, czy są jakieś szczególne wymagania? — Nie... Chyba nie... — Aha. Rozumiem! — powtórzył pan Kenge. —■ Chciałbym mieć trochę urozmaiceń — dodał Ryszard. — To znaczy... Chciałbym zyskać możliwie najszerszy zakres doświadczeń. — Bardzo wskazane. Niewątpliwie bardzo wskazane — odrzekł prawnik i zwrócił się znów do naszego opiekuna: — Chyba to prosta sprawa, proszę pana? Po pierwsze, musimy znaleźć odpowiedniego lekarza i tutaj cała trudność będzie się zasadzać na wyborze jednego z bardzo licznych, skoro już poweźmiemy ogólną decyzję i, ośmielę się dodać, zabezpieczymy fundusz na koszty nauki. Po drugie, z racji wieku pana Ryszarda oraz faktu, że pozostaje pod opieką sądu, wynika konieczność załatwienia pewnych drobnych formalności, w tego rodzaju przypadkach nieodzownych. Wszystko zatem wskazuje, iż w niedługim czasie i ku radości naszych serc pan Ryszard „wciągnie się w to", że pozwolę sobie użyć jego własnych, pełnych polotu słów. Zbiegiem okoliczności — ciągnął z po trosze melancholijnym uśmiechem — jednym z takich zbiegów okoliczności, które mogą wymagać lub nie wymagać wyjaśnień przekraczających granice naszych aktualnych możliwości, ja mam kuzyna w medycznej profesji. Być może on zostanie przez panów wybrany jako człowiek właściwy i ów wybór przyjmie. Rzecz oczywista, nie mogę udzielić wiążącej odpowiedzi zarówno w jego imieniu, jak i za drugą stronę, ale powtarzam: Być może! 212 Kenge porozmawia ze swoim kuzynem. Uzgodniono również dnia następnego, że bez zwłoki pojedziemy do Londynu, dokąd pan Jarndyce i tak zamierzał wziąć nas na parę tygodni, a tym sposobem wycieczkę połączymy z załatwieniem spraw Ryszarda. Zanim upłynął tydzień, pan Boythorn opuścił Samotnię, my zaś osiedlismy w przyjemnym mieszkaniu przy Oxford Street, nad warsztatem tapicerskim. Londyn wydawał nam się cudownym miastem, toteż wędrowaliśmy nieraz przez długie godziny, oglądając przeróżne dziwy, jak okazywało się, trudniejsze niż my do wyczerpania. Z wielką przyjemnością odwiedzaliśmy też ważniejsze teatry, aby obejrzeć wszystkie sztuki godne widzenia. Wspominam o tym, ponieważ właśnie w teatrze pan Guppy zaczął znów stwarzać sytuacje nad wyraz dla mnie kłopotliwe. Jednego wieczoru, kiedy siedziałam w loży obok mojej najmilszej, a Ryszard zajmował swoje ulubione miejsce za fotelem Ady, przypadkowo spojrzałam w dół, ku parterowi, i nagle go zobaczyłam. Pan Guppy miał gładko przyczesane włosy, wyraz rozpaczy odmalowany na twarzy i patrzał w górę, ku naszej loży. Do końca widowiska nie mogłam pozbyć się uczucia, że pan Guppy wcale nie zważa na aktorów, lecz wciąż spogląda na mnie — i to z troskliwie przygotowanym wyrazem przygnębienia oraz beznadziejnego upadku ducha. Tak to było żenujące i komiczne, że w rezultacie wieczór miałam popsuty. Od tej pory, ilekroć byliśmy w teatrze, nie mogło obejść się to bez mojego wielbiciela, który zajmował miejsce na parterze i zawsze miał przylizane włosy, opuszczony żałośnie kołnierzyk koszuli oraz minę znamionującą ogólne wyczerpanie. Jeżeli nawet nie zastawałam go na posterunku, kiedy wchodziliśmy do loży, i zadowolona poczynałam żywiej interesować się sceną, mogłam być pewna, że w najbardziej nieoczekiwanej chwili zobaczę tęskne oczy, których spojrzenie lgnie do mnie i bez wątpienia nie obierze innego kierunku przez cały wieczór. Trudno doprawdy wyrazić, jak bardzo zbijało mnie to z tropu. Gdyby pan Guppy zaczesał włosy do góry i postawił jak trzeba kołnierzyk koszuli, sytuacja byłaby i tak wystarczająco niemiła! A ja nieustannie zdawałam sobie sprawę, że ta żałosna figura gapi się na mnie z demonstracyjnymi objawami ciężkiego zmartwienia, co peszyło mnie tak, że nie byłam w stanie śmiać się ani płakać z racji oglądanej sztuki, 213 nie miałam chęci poruszyć się czy też odezwać słowem. Oczywiście nie mogłam nic przedsięwziąć. Wycofanie się w głąb loży nie wchodziło w rachubę, ponieważ wiedziałam, że Ryszard i Ada liczą na moje bliskie sąsiedztwo i z pewnością nie rozmawialiby między sobą tak radośnie, gdyby ktoś inny mnie zastąpił. A więc siedząc spokojnie na swoim miejscu nie wiedziałam, dokąd wzrok zwrócić, bo nie wątpiłam, że dokądkolwiek go zwrócę, podążą ku mnie spojrzenia wielbiciela. Medytowałam też o wielkich wydatkach, jakie pan Guppy ponosi przez wzgląd na mnie. Czasami myślałam, by powiedzieć o wszystkim naszemu opiekunowi, lecz obawiałam się, że w takim przypadku młody człowiek mógłby utracić posadę i zostać zrujnowanym. Czasami myślałam o zwierzeniu się Ryszardowi, ale powstrzymywał mnie lęk, by Ryszard nie wyzwał kancelisty na pięści i nie popodhijał mu oczu. Czasami miałam ochotę zmierzyć wielbiciela surowym spojrzeniem albo karcąco pokręcić głową, jednakże zdawałam sobie sprawę, iż nie zdobędę się na nic podobnego. Czasami myślałam, aby listownie zwrócić się do jego matki, lecz byłam pewna, że wszczęcie jakiejkolwiek korespondencji mogłoby tylko pogorszyć sprawę. W rezultacie zawsze dochodziłam do wniosku, że absolutnie nic zrobić nie zdołam. Przez cały ten czas pan Guppy składał dowody niezłomnej wytrwałości. Nie tylko bywał regularnie w odwiedzanych przez nas teatrach, lecz również pojawiał się w ulicznym tłumie, kiedyśmy wychodzili, a nawet czepiał się naszej dorożki, o czym nie wątpię, gdyż sama widziałam go parokrotnie zawieszonego ryzykownie między prętami tylnych resorów. Kiedy wracaliśmy do siebie, zaczynał straszyć w bliskości ulicznego drogowskazu. Dom tapicera stał u skrzyżowania ulic, a drogowskaz widać było z mojego pokoju, kiedy więc tam wracałam, nie ważyłam się podejść do okna, aby nie zobaczyć (co raz mi się zdarzyło), że pan Guppy wspiera 6ię o ów słup i niewątpliwie dostaje kataru. Gdyby — na szczęście dla mnie —- nie był zajęty w ciągu dnia, nie pozostawiłby mi chwili wytchnienia. W trakcie rozrywek z tak osobliwym uczestnictwem mojego wielbiciela nie zaniedbywaliśmy oczywiście sprawy, która nas przywiodła do stolicy. Kuzyn pana Kenge1 a —— pan Bayham Badger — miał rozległą praktykę w Chelsea i ordynował w jednym z dużych szpitali publicznych. Rad był przyjąć Ryszarda do swojego domu i zająć się Mf' jk .. iśSniiiiP IRI SSHRHHIHHHHHHHIHMH nadzorowaniem jego studiów, które w takich warunkach mogły rokować dobre nadzieje. Ryszard spodobał się lekarzowi i lekarz „w miarę" spodobał się Ryszardowi, więc porozumienie zawarto, lord kanclerz wyraził swoją zgodę i cała sprawa została załatwiona. W dniu, w którym Ryszard umówił się ostatecznie z panem Bad- gerem, otrzymaliśmy wszyscy zaproszenie na obiad w domu lekarza. Miało to być „skromne przyjęcie w ściśle familijnym kółku", jak napisała pani Badger, a przybywszy na miejsce nie zastaliśmy innych pań oprócz gospodyni. W salonie otaczały ją rozliczne przedmioty świadczące, że pani domu trochę maluje, trochę gra na fortepianie, gitarze i harfie, trochę śpiewa, trochę zajmuje się niewieścimi robótkami, trochę botaniką oraz ponadto pisuje wiersze — również trochę. Była to dama, jak mi się wydało, około pięćdziesiątki, ubrana bardzo młodzieńczo i obdarzona wyjątkowo ładną cerą. Chyba nikomu nie wyrządzę krzywdy, jeżeli krótki rejestr jej umiejętności dopełnię wzmianką, że różowała się też trochę. Sam pan Bayham Badger — czerstwy dżentelmen o różowej świeżej cerze 1|| miał cichy głos, białe zęby, jasnoblond włosy, oczy o wyrazie zdziwienia i musiał być o ileś tam lat młodszy od małżonki. Wielbił ją i podziwiał przede wszystkim dla dosyć szczególnej przyczyny, iż pani Badger miała aż trzech mężów. Niemal triumfalnym tonem oznajmił o tym naszemu opiekunowi, ledwie zdążyliśmy zasiąść w salonie. ?*i|S| Pewno pan mi nie uwierzy, jeżeli powiem, że jestem trzecim mężem mojej żony! ij Naprawdę? — zdziwił się pan Jarndyce. — Tak! Jestem trzeci! Sądzę, proszę pani — zwrócił się do mnie — że moja żona nie wygląda na osobę, która już uprzednio miała dwu mężów? ■ - — Absolutnie nie wygląda — potwierdziłam. _ I to bardzo wybitnych ludzi! — podjął. — Jej pierwszy, kapitan Swosser z Królewskiej Marynarki Wojennej, należał do przodujących oficerów. A nazwisko mojego bezpośredniego poprzednika, profesora Dingo, zyskało europejski rozgłos. Pani Badger uśmiechnęła się posłyszawszy tyradę męża. — Tak, kochanie! — odpowiedział na jej uśmiech. — Mówiłem właśnie naszym miłym gościom, że przede mną miałaś dwu mężów, bar dzo wybitnych ludzi. I oczywiście, jak się zazwyczaj dzieje, trudno im było w to uwierzyć. — Nie ukończyłam jeszcze dwudziestu lat — podchwyciła pani domu — gdy poślubiłam kapitana Swossera z Królewskiej Marynarki Wojennej. Później byłam z nim na Morzu Śródziemnym, gdzie zostałam prawie marynarzem. No i w dwunastą rocznicę pierwszego ślubu zawarłam powtórny związek małżeński z profesorem Dingo. — O europejskim rozgłosie — wtrącił pan Bayham Badger. — Kiedy zaś wychodziłam za obecnego męża — ciągnęła dama —1 nasz ślub odbył się w ten sam dzień roku. Bardzo przywiązałam się do tej daty. — Moja żona trzykrotnie wychodziła za mąż, dwa razy za bardzo wybitnych ludzi — podsumował fakty pan Badger — i z reguły jej ślub miał miejsce dwudziestego pierwszego marca o godzinie jedenastej przed południem! Wszyscy daliśmy wyraz szczeremu podziwowi. — Szanuję pańską skromność, doktorze — odezwał się pan Jarndyce — ale pozwolę sobie na drobną poprawkę. Pani Badger wychodziła za bardzo wybitnych ludzi nie dwa, lecz trzy razy. — Serdecznie panu dziękuję - powiedziała pani domu. — Wciąż mu to samo powtarzam. — A co ja wciąż powtarzam tobie, kochanie? — podchwycił małżonek. — Mówię, że nie zamierzam umniejszać obłudnie osiągnięć, jakie zapewne mam w swoim zawodzie, osiągnięć, które pan Ryszard Carstone rychło będzie mógł ocenić, ale doprawdy — ciągnął zwracając się do całego towarzystwa — nie jestem aż tak niemądry, aż tak pozbawiony zdrowego rozsądku, by równać siebie z ludźmi na poziomie takim, jak kapitan Swosser czy też profesor Dingo. Być może — mówił dalej pod adresem pana Jarndyce'a wiodąc nas do drugiego salonu — zainteresuje szanownego pana portret kapitana Swossera. Był malowany w czasie, kiedy kapitan Swosser powrócił z Afryki nabawiwszy się febry, która stale grasuje w tamtej części świata. Moja żona uważa, że jest trochę za żółty. Ale to piękna głowa. Bardzo piękna głowa! — Bardzo piękna głowa! — powtórzyliśmy wszyscy niby echo. — Spoglądając na niego — ciągnął pan domu — myślę zawsze: „Takiego człowieka byłbym rad poznać". Portret rzeczywiście świad czy o kimś na najwyższym poziomie, kim bezspornie był kapitan Swosser. Po tamtej stronie profesor Dingo, którego znałem bardzo dobrze i pielęgnowałem w ostatniej chorobie. Zdumiewające podobieństwo! Nad fortepianem pani Bayhamowa Badger jako kapitanowa Swosser. Nad sofą pani Bayhamowa Badger jako profesorowa Dingo. Jeżeli zaś chodzi o panią Bayhamową Badger in esse, to mam oryginał, lecz reprodukcji nie posiadam. Oznajmiono, że obiad na stole, więc wszyscy zeszliśmy na parter. Przyjęcie było wykwintne i podane bardzo pięknie, ale kapitan oraz profesor zaprzątali wciąż myśli pana domu, a że Adę i mnie otaczał szczególną troską, miałyśmy tych dwu wybitnych ludzi do syta. — Wody, proszę pani? — zwrócił się do mnie. — Pozwoli pani! Służę. Nie! Nie w tej szklance. James! Daj mi czarę profesora! Ada pochwaliła jakieś sztuczne kwiaty pod szklanym kloszem. 1— Są niebywale trwałe! — podchwycił pan Bayham Badger. — Moja żona otrzymała je w upominku, gdy przebywała w strefie Morza Śródziemnego. — Nie! Nie to! — mówił proponując naszemu opiekunowi kieliszek czerwonego wina. — Stokrotnie przepraszam! Przy takich jak dziś okazjach zwykłem podawać specjalny gatunek Bordo... James! Nalej wina kapitana Swossera! Ten specjał, proszę pana — ciągnął zwracając się do pana Jarndyce'a — to import kapitana Swossera sprzed lat nie powiem nawet ilu. Przekona się pan, że ma interesujący bukiet. Chętnie napiłbym się tego wina z tobą, kochanie. James! Bordo kapitana Swossera dla pani! Moja miła! Twoje zdrowie! Po obiedzie, kiedy opuściłyśmy jadalnię, zabrałyśmy z sobą pierwszego oraz drugiego męża pani Badger. W salonie musiałyśmy wysłuchać zwięzłego sprawozdania na temat życiorysu i przebiegu służby kapitana Swossera przed jego małżeństwem, a następnie bardziej obszernej kroniki wydarzeń od chwili, gdy zakochał się w przyszłej żonie podczas balu wydanego na pokładzie okrętu wojennego „Cripp- ler", który stał wtedy w porcie Plymouth. — Kochany, stary „Crippler" — mówiła pani Badger kiwając gło- wą. — Cóż to był za wspaniały okręt! Istna lalka od dzioba do rufy i od kilu do bocianiego gniazda. Proszę wybaczyć, że od czasu do czasu posłużę się żeglarskimi terminami. Byłam niegdyś prawie marynarzem! Kapitan Swosser uwielbiał „Cripplera" przez wzgląd na mnie. Kiedy okręt został rozbrojony, kapitan Swosser mawiał nieraz, że gdyby był wystarczająco bogaty i mógł kupić jego stary bulk, kazałby wyryć napis w drewnie pokładu rufowego, by upamiętnić miejsce, gdzie staliśmy niegdyś jako partnerzy w tańcu, a on został wzięty abordażem (jak się wyrażał) i do cna olśniony blaskiem moich świateł masztowych. Tak po żeglarsku nazywał zwykle moje oczy. Pani Badger pokiwała znów głowę, westchnęła i spojrzała w stronę lustra. ' — Profesor Dingo po kapitanie Swosserze to była wielka zmiana — podjęła ze smętnym uśmiechem. — Z początku dotkliwie ją odczuwałam. Taka kompletna rewolucja w moim życiu! Ale stopniowo przyszło przyzwyczajenie i umiłowanie wiedzy. Przede wszystkim umiłowanie wiedzy! Jako jedyna towarzyszka profesora w jego wycieczkach botanicznych omal nie zapomniałam, że bywałam niegdyś w morzu, i odmieniłam się w prawie uczoną. To dziwne, że profesor był istnym antypodą kapitana Swossera, a doktor Badger nie przypomina w najbardziej nawet znikomym stopniu ani jednego, ani drugiego! Z kolei nastąpiła opowieść o zgonach kapitana Swossera i profesora Dipgo, którym to zgonom towarzyszyły długie i ciężkie cierpienia. Przy sposobności pani Badger napomknęła dyskretnie, iż tylko raz kochała się do szaleństwa, a przedmiotem jej uczuć gwałtownych i nieodmiennie świeżych był kapitan Swosser. Na zakończenie profesor konał z wolna i boleśnie, a pani domu naśladowała jego słabnąey głos, gdy szeptał: „Gdzie jest Laura? Niech Laura poda mi grzanki i wodę" — lecz pojawienie się panów w salonie złożyło biedaka w grobie. Tamtego wieezora —| nie inaczej niż w trakcie kilku ostatnich dni — zauważyłam, że Ada i Ryszard bardziej niż uprzednio ciągną do swojego towarzystwa, co wydawało mi się zupełnie naturalne z przyczyny ich tak rychło mającej nastąpić rozłąki. Nie zdziwiłam się więc, że po powrocie do domu, kiedy udałyśmy 6ię na piętro do naszych pokoi, Ada była niezwykle małomówna. Przyznaję jednak, że poczułam się raczej zaskoczona, gdy chwyciwszy mnie nagle w objęcia, ukryła twarz na moim ramieniu i zaszemrała cicho: — Estero! Najdroższa! Mam ci coś do powiedzenia. Ale to wielka tajemnica! „Wielka tajemnica! — pomyślałam. — Nie wątpię, ślicznotko!" — Co takiego, Ado? — Ach, Estero! Nie zgadłabyś nigdy! —> Mam popróbować? — zapytałam. — Nie! Nie! Bardzo cię proszę! — zawołała wystraszona myślą, iż mogłabym wziąć się do zgadywania. — Strasznie jestem ciekawa, kogo tyczy twój sekret? —- podjęłam z nutą pozornego zastanowienia. — Tyczy.. — wyznała zdławionym szeptem. — Tyczy mojego kuzyna... Ryszarda! — Aha. Rozumiem — powiedziałam całując jej złociste włosy, bo tyle tylko mogłam widzieć. — I co takiego masz mi o nim do powiedzenia? — Ach, Estero! Nie zgadłabyś nigdy! Miło było czuć, że Ada tuli się do mnie i twarz kryje na moim ramieniu; miło było wiedzieć, że płacze nie z żalu, lecz w cichym porywie radości, szlachetnej dumy, nadziei, a więc czekałam nie śpiesząc z natychmiastową pomocą. — Ryszard powiada... Wiem, że to bardzo niemądre, bo... bo obydwoje jesteśmy jeszcze tacy młodzi, ale... Ale on powiada, Estero, że gorąco mnie kocha — zakończyła i wybuchnęła płaczem. —- Tak powiada? Naprawdę? — podchwyciłam. — Coś niebywałego! Otóż, skarbie najmilszy, już przed wieloma tygodniami ja mogłabym ci o tym powiedzieć! Z radością i zachwytem patrzałam na Adę, gdy uniosła twarz spłonioną z radosnego zdziwienia i objęła mnie mocniej, aby śmiać się, rumienić, popłakiwać i śmiać się znowu. — Moja najdroższa — podjęłam — za jaką gęś musisz mnie uważać! Przecież to, że Ryszard jest w tobie zakochany, widziałam najwyraźniej od nie wiedzieć jak dawna. — I nigdy słowa mi nie powiedziałaś! —i Nie powiedziałam, skarbie. Czekałam, aż ty mi powiesz. |lfg A teraz, kiedy już ci powiedziałam, nie myślisz o mnie źle, prawda? Wydusiłaby ze mnie zapewnienie, że nie myślę o niej źle, gdybym nawet była duenną o najbardziej zatwardziałym sercu, ale że byłam sobą, odrzekłam z całym przekonaniem: — Prawda! I co? — dodałam. — Wiem już najgorsze? — Ach, nie, Estero! To wcale nie najgorsze! —■' zawołała i kryjąc znowu twarz na moim ramieniu, przytuliła się mocniej. — Nie najgorsze? Naprawdę? — Tak... Estero... Naprawdę. — Nie chcesz chyba-powiedzieć, że... — zaczęłam żartobliwie. — Chcę! Estero! — przerwała mi gwałtownie. — Chcę powiedzieć, że tak! Z całego serca! Z całej duszy! Roześmiałam się mówiąc, że i ów drugi sekret był mi od dawna znany równie dobrze jak pierwszy. Później zasiadłyśmy przed ogniem na kominku i ja zabrałam głos, lecz na czas krótki, bo Ada uspokoiła się rychło i była znów radosna. — Czy sądzisz, kochana Dame Durden, że kuzyn John wie również? — zapytała. — Jeżeli kuzyn John nie jest ślepy, skarbie — odpowiedziałam — wie w obecnej chwili dokładnie tyle samo, ile my wiemy. — Chcemy pomówić z nim przed odjazdem Ryszarda z Samotni —-■ podjęła nieśmiało. — Chcieliśmy też ciebie prosić o radę i rozmowę z kuzynem Johnem. Czy pozwolisz, Dame Durden, że Ryszard tn przyjdzie? — Aha! Ryszard czeka za drzwiami — bąknęłam. —- Nie jestem zupełnie pewna, ale myślę, że czeka — wyznała z tak wstydliwą prostotą, że podbiłaby z pewnością moje serce, gdyby nie stało się to już bardzo dawno. Naturalnie Ryszard czekał za drzwiami. Kiedy wszedł, on i Ada usiedli obok mnie po obu stronach i sądzić by można, iż we mnie się kochają, nie w sobie, tacy byli serdeczni, ufni, pełni czułości! Przez czas niejaki pozwoliłam im mówić swobodnie, szaleńczo, z radosnym uniesieniem — nie przerywałam, bo sama byłam bardzo szczęśliwa. Później jęliśmy pomału rozważać, że obydwoje są bardzo młodzi, a więc musi upłynąć kilka lat, zanim ich pierwsza miłość przyniesie coś, co może być jedynie szczęściem, jeżeli to uczucie okaże się naprawdę głębokie i trwałe, jeżeli natchnie ich wiarą w siebie nawzajem, cierpliwością, siłą i pragnieniem, by czynić wszystko dla dobra drugiej 6trony. Ryszard zapewniał, że dla Ady jest gotów urobić ręce do łokci. Ada zapewniała, że dla Ryszarda jest gotowa urobić ręce do łokci. Obydwoje zasypywali mnie niezliczonymi pieszczotliwymi słowami i tak przegawędziliśmy pół nocy, a na zakończenie obieca łam solennie, że dnia następnego porozmawiam z naszym opiekunem. Kiedy więc nadszedł dzień następny, zaraz po śniadaniu poszłam do pokoju, który stanowił londyńską namiastkę Dąsalni, gdzie oznajmiłam panu Jarndyce'owi, że polecono mi zakomunikować mu o czymś. — Cóż, mała kobietko — odrzekł i zamknął książkę — skoro ty przyjęłaś polecenie, nie może kryć się za nim nic złego. — Mam nadzieję, opiekunie. No i ręczę, że to nic tajonego długo, lecz wydarzenie zaledwie wczorajsze. — Aha... I co się właściwie stało? — Pamiętasz, opiekunie — podjęłam —radosny wieczór, gdy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Samotni? Ada śpiewała wtedy w przyciemnionym pokoju. Chciałam przypomnieć mu spojrzenie, jakie mi wówczas rzucił, i jeżeli nie mylę się bardzo, zamiar urzeczywistniłam. — Bo, widzisz... — zaczęłam znów z wahaniem. — Spokojnie, moja droga — wtrącił. — Nie musisz się śpieszyć. ■— Bo, widzisz, Ada i Ryszard zakochali się w sobie i... 1 nastąpiły wyznania. —- Już? — zawołał tonem zdziwienia. — Już — powtórzyłam. — I aby nic nie skrywać, dodam, że oczekiwałam tego, opiekunie. — Pewno że oczekiwałaś, do licha! Przez parę minut siedział zamyślony z tym swoim ładnym, dobrotliwym uśmiechem na wyrazistej twarzy. Później poprosił, abym zawiadomiła Adę i Ryszarda, że chciałby ich widzieć. Kiedy nadeszli, otoczył Adę ramieniem, a do Ryszarda zwrócił się tonem pogodnym, lecz serio: — Cieszy mnie, Rick, że udało mi się pozyskać wasze zaufanie. Mam też nadzieję, że zdołam je zachować. Kiedy zastanawiałem się nad związkami łączącymi naszą czwórkę, które tak bardzo rozjaśniły moje życie i wypełniły je nowymi zainteresowaniami i świeżą radością, oczywiście brałem pod uwagę prawdopodobieństwo, iż w odległej przyszłości ty i twoja śliczna kuzynka (nie ma się czego wstydzić, Ado; nie ma się czego wstydzić, moja miła!) możecie obrać wspólną drogę życia. Sądziłem wtedy i dziś sądzę, że z wielu względów byłoby to rozwiązanie pożądane. Ale myślałem, Rick, o przyszłości, odległej przyszłości. — Tak sarno jak i my, opiekunie — wtrącił Ryszard. f^ Słusznie! —• podjął pan Jarndyce. — To dowód rozsądku., A teraz posłuchajcie, moi kochani! Mógłbym rzec oczywiście, że nie znacie jeszcze własnych uczuć; że tysiące zdarzeń może zniechęcić was do siebie; że więzy z kwiatów, po które sięgacie, są bardzo kruche lub nader łatwo odmieniają się w więzy z ołowiu. Ale nie powiem tego. Zrozumienie podobnych kwestii przychodzi rychło, jeżeli ma przyjść kiedykolwiek. Zakładam z góry, że za kilka lat będziecie dla siebie tym, czym jesteście dzisiaj. Nim jednak takie założenie przyjmiemy, pragnę nadmienić, iż gdyby miała nastąpić w was zmiana, gdyby przyszło kiedyś odczucie, że jako kobieta i mężczyzna jesteście zwykłymi kuzynami, bardziej niż byliście jako dziewczyna i chłopiec... Spodziewam się, Rick, że wybaczy mi ten zwrot twoja dojrzała męskość? Wówczas, moi drodzy, nie wahajcie się przyjść do mnie z wyznaniami, gdyż w takim obrocie spraw nie byłoby nic występnego lub niezwykłego. Jestem tylko waszym przyjacielem i bardzo dalekim krewnym. Nie mam nad wami żadnej władzy. Ale pragnę zachować waszą ufność we mnie i mam nadzieję, że uda mi się to, jeżeli nie zrobię nic, by ją na szwank narazić.- — Nie wątpię, drogi opiekunie — odparł Ryszard — iż przemówię również w imieniu Ady, gdy powiem, że masz nad nami największą władzę, opartą na szacunku, wdzięczności i przywiązaniu: na uczuciach, których 6iła nieustannie wzrasta. — Drogi kuzynie — odezwała się Ada wsparta na jego ramieniu — miejsce mojego ojca nigdy już nie może być puste. Tobie przekazałam całą miłość, całe oddanie, które należałoby się jemu. — A teraz śmiało! — podchwycił śpiesznie pan Jarndyce. — Wracamy do naszego założenia. Unieśmy wzrok, by spojrzeć z nadzieją ku odległej przyszłości! Świat stoi przed tobą otworem, Rick, i najprawdopodobniej przyjmie cię tak, jak ty do niego wkroczysz. Wiary nie pokładaj w niczym oprócz woli Bożej i twoich własnych starań, a tych dwu mocy nie rozłączaj nigdy, jak czynić zwykł poganin. Stałość w miłości jest dobra, ale nie znaczy nic, staje się niczym bez stałości we wszelkich poczynaniach. Możesz posiadać uzdolnienia wszystkich wielkich ludzi dawnych i nam współczesnych, ale i tak nic nie zrobisz dobrze, o ile nie chcesz tego mocno i uczciwie nie przyłożysz się do pracy. Jeżeli sądzisz, że prawdziwy sukces w kwestiach waż nych lub błahych można wydrzeć losowi zrywami, że stało się tak kiedykolwiek lub btanie się w przyszłosci, zrezygnuj zaraz z podobnie błędnych zapatrywań lub też zrezygnuj z Ady. — Zrezygnowałbym z tych błędnych zapatrywań, gdybym je nawet wyznawał, jakkolwiek wierzę, że nigdy tak nie było — odparł z uśmiechem Ryszard, A drogę do Ady pragnę wywalczać ciężką pracą i z nadzieją patrzeć ku odległej..przyszłości. —: To dobrze! — podchwycił pan Jarndyce. — Bo w imię czego miałbyś trzymać się Ady, gdybyś nie myślał zapewnić jej szczęścia? — Tak! Za nic nie chciałbym przynieść jej nieszczęścia. Nigdy! Nawet za cenę jej miłości! — odrzekł z dumą chłopiec. - — Mądre słowa! — zawołał nasz opiekun. — Doprawdy, mądre słowa! Ona zostanie w swoim domu, u mnie. Ty, Rick, kochaj ją w czynnym życiu równie mocno jak w Samotni, gdy będziesz nas odwiedzał, a wszystko pójdzie dobrze. W przeciwnym razie wszystko musi pójść źle! I to jest koniec mojego kazania. Myślę, że teraz wy dwoje wybierzecie się na spacer. Ada objęła go czule, Ryszard wylewnie uściskał mu dłonie i kuzynowie wyszli z pokoju, lecz po chwili zajrzeli tam znowu, aby powiedzieć, że będą na mnie czekać. Drzwi zostawili otwarte, więc pan Jarndyce i ja odprowadzaliśmy ich wzrokiem przez cały sąsiedni pokój, skąpany w słonecznym blasku. On miał pochyloną głowę i bardzo żywo mówił coś do Ady. Ona ujmując go pod ramię słuchała zapatrzona w twarz ukochanego i nic więcej zdawała się nie widzieć. Młodzi, piękni, przepełnieni nadzieją i wiarą sunęli lekko w słonecznym blasku tak, jak sunąć mogłyby ich radosne myśli poprzez lata — same promienne lata — które mają nadciągnąć. Później pogrążyli się w cieniu i odeszli. Jedynie przebłysk słonecznego światła był tak promienny. Pokój pociemniał, gdy oni go opuścili, a chmury przesłoniły słońce. —— Gzy miałem słuszność, Estero? — zapytał pan Jarndyce. On, taki dobry i mądry, mnie pyta, czy miał słuszność? — Dzięki temu Rick może wyrobić w sobie cechy, których mu brak. A w gruncie rzeczy brak mu ich wiele! —■ podjął pan Jarndyce, smętnie kiwając głową. — Adzie nie powiedziałem nic, Estero. Ada ma zawsze blisko siebie nieocenioną przyjaciółkę i doradczynię. — Uśmiechnął się i serdecznym ruchem położył dłoń na mojej głowie. Nie mogłam pohamować Wzruszenia, chociaż bardzo starałam się go nie okazać. — Już dobrze, moja droga, dobrze" — szepnął. — Ale musimy też zabiegać, by nasza mała kobietka nie poświęciła życia wyłącznie troskom o innych. — Troskom? Ależ, kochany opiekunie! Uważam się za istotę najszczęśliwszą w świecie! — I ja tak sądzę — podchwycił. — Tylko ktoś może dokonać odkrycia, na jakie sama Estera nie zdobędzie się nigdy. Może uwierzyć, że 0 naszą małą kobietkę trzeba dbać bardziej niż o wszystkich innych ludzi. Zapomniałam napisać dotychczas, że w familijnym obiedzie uczestniczyła jedna więcej osoba. To nie była dama. To był dżentelmen. Dżentelmen o ciemnych włosach i smagłej cerze — młody lekarz. Zachowywał się bardzo powściągliwie, lecz osądziłam, że jest rozsądny 1 sympatyczny. W każdym razie Ada zapytała, czy jestem takiego zdania, ja zaś odpowiedziałam twierdząco. ROZDZIAŁ XIV DOBRY TON Już następnego wieczora Ryszard wyprowadził się od nas, aby wstąpić na nową drogę życia, Adę zaś powierzył mojej pieczy dając wyraz wielkiej miłości do niej i wielkiemu zaufaniu pokładanemu we mnie. Ze wzruszeniem myślałam wtedy, a dziś — mając tak wiele do powiedzenia o późniejszych wydarzeniach — z większym bodaj wzruszeniem przypominam sobie, jak wiele uwagi poświęcali mi obydwoje, nawet w tamtym tak bardzo absorbującym ich okresie. Znajdowałam swoje miejsce we wszystkich planach tych dwojga — bieżących i na dalszą przyszłość. Ja miałam pisywać do Ryszarda raz na tydzień i składać szczegółowe raporty o Adzie, która miała pisywać doń co drugi dzień. Ja miałam być informowana własnoręcznymi listami Ryszarda o jego pracach oraz osiągnięciach i dowiadywać się stopniowo, jak bardzo jest niezłomny i wytrwały. Ja miałam być starszą druhną na ich ślubie, później zaś mieszkać u nich i mieć pod opieką wszystkie domowe klucze. Ja dzięki nim dwojgu miałam żyć szczęśliwie przez całą wieczność i jeszcze parę dni. — A gdyby proces uczynił z nas bogaczy, Estero... Bo to chyba możliwe? Oczywiście możliwe! —- rozpoczął Ryszard na ukoronowanie wszystkiego. Twarz Ady" spochmurniała, on zaś umilkł na chwilę, by podjąć zaraz: Czemu nie, moja najdroższa? — Wolę, by proces od razu uczynił z nas biedaków — odrzekła. — Czy ja wiem?... W każdym razie nic nie uczyni z nas od razu. Od Bóg wie ilu lat nie przyniósł nikomu nic stanowczego. — To prawda — przyznała moja najmilsza. — Tak, ale... — podjął odpowiadając bardziej na wyraz jej oczu niż słowa. — Ale im dłużej to się wlecze, tym bliższe musi być rozwiązanie w taki czy innym sposób. Rozumuję logicznie, przyznasz? — Ty wiesz lepiej, Ryszardzie. Obawiam się jednak, że liczenie na proces może nas tylko unieszczęśliwić. — Przecież, kochana Ado, nie myślimy na proces liczyć! Jesteśmy zbyt rozsądni. Powiadamy jedynie, że gdyby uczynił z nas bogaczy, nie mielibyśmy zasadniczych obiekcji przeciwko bogactwu. Uroczy-1 stym aktem prawnym sąd został wyznaczony naszym opiekunem, więc to, czym nas obdarzy (jeżeli dostaniemy kiedy cokolwiek), będzie należało się nam legalnie i formalnie. Nie zrezygnujemy przecież z własnych uprawnień! — Nie zrezygnujemy — przyznała Ada — ale byłoby chyba lepiej zapomnieć o tym wszystkim. — Niech będzie! Zgoda! — zawołał. — Zapomnimy o tym wszystkim, a proces niech pochłoną mroki niepamięci! Dame Durden przybrała pochwalny wyraz twarzy! Sprawa skończona! — Pochwalny wyraz twarzy Dame Durden był mało widoczny, gdy został tak nazwany powiedziałam dobywając głowę ze Bkrzyni, w której układałam książki Ryszarda. .—r Ale pochwalam twoje słowa i sądzę, że rozumniej postąpić nie można. Ryszard oświadczył zatem, że sprawa skończona, i niezwłocznie, bez jakichkolwiek logicznych podstaw zaczął budować inne zamki na lodzie w takiej liczbie, że dałoby się nimi obstawić cały Wielki Mur w Chinach. W każdym razie odjechał w wybornym humorze, a my z Adą — przekonane, że bardzo go nam będzie brakowało — zaczęłyśmy prowadzić znacznie spokojniejszy żywot. Wnet po przyjeździe do Londynu pan Jarndyce wybrał się wraz z nami w odwiedziny do pani Jellyby, lecz nie dopisało nam szczęście i nie zastaliśmy jej w domu. Okazało się, że wyjechała dokądś na czas pewien i pannę Jellyby zabrała ze sobą. Prócz picia herbaty miało tam być niemało wygłaszania przemówień i pisania listów na temat korzyści wypływających z uprawy krzewu kawowego w harmonii z krajowcami z terytorium Borriobula-Ga. Ma się rozumieć, nie mogło się to obejść bez posługiwania się piórem oraz atramentem w stopniu, który udział Caddy w imprezie musiał uczynić czymś bardzo niepodobnym do wypoczynku. W czasie, o którym mowa, ustalony termin powrotu pani Jellyby minął od dawna, więc złożyliśmy jej powtórną wizytę. Tym razem była w stolicy, lecz nie w domu, bo zaraz po śniadaniu udała się do Mile End w jakichś afrykańsko-kawowych sprawach poruszanych przez instytucję zwaną Wschodniolondyńska Gałąź Stowarzyszenia Opieki i Pomocy. Przy sposobności pierwszych odwiedzin nie widziałam Pipa, którego nie można było nigdzie znaleźć, bo jak podejrzewała kucharka, powędrował prawdopodobnie za furgonem śmieciarza. Zapytałam o niego tym razem, lecz w korytarzu znajdowały się muszle ostryg, z których niedawno budował dom, a malca nie udało się znaleźć. Kucharka sądziła, iż nlusiał chyba „pójść za owcami". Za owcami? — powtórzyliśmy nie bez zdziwienia. — A tak! — wyjaśniła. — W dni targowe chodzi czasem za owcami aż za miasto i wraca w takim stanie, że strach bierze! Następnego dnia rano siedziałam z moim opiekunem w okiennej wnęce, zaś Ada pisała pracowicie — ma się rozumieć do Ryszarda — gdy panna Jellyby została zaanonsowana i wkroczyła do pokoju prowadząc autentycznego Pipa. Najwidoczniej nie szczędziła starań, by nadać mu jaki taki wygląd, gdyż odgarnęła brud w stronę mniej widocznych części rąk i twarzy, a włosy braciszka zmoczyła mocno i ufryzowała posługując się własnymi palcami. Wszystko, co kochany dzieciaczek miał na sobie, było albo za duże dla niego, albo za małe, że wśród sprzecznych z sobą-fragmentów garderoby wymienię biskupi kapelusz oraz maleńkie rękawiczki przeznaczone dla niemowlęcia. Na nogach dźwigał zmniejszone cokolwiek buty oracza, natomiast łydki, podrapane tak, że przypominały mapę^slerczały gołe pod bardzo krótkimi spodenkami w kratę, których nogawki były podłużone falbana- ijfjj z materiału o zgoła różnym deseniu. Nieco przerzedzone guziki przy jego kurtce również w kratę musiały zdobić pierwotnie palto pani Jellyby, gdyż były wyzywająco mosiężne i o wiele za duże. Na różnych częściach garderoby malca (a także na ubiorze panny Jellyby) zauważyłam liczne i niepospolite ślady krawieckiej sztuki, świadczące o naprawach przeprowadzanych w pośpiechu. Jednakże sama Caddy robiła znacznie lepsze niż dawniej wrażenie i wyglądała bardzo ładnie. Bez wątpienia zdawała sobie sprawę z niedoskonałości małego Pipa i nikłego efektu własnych starań, bo wszedłszy do pokoju spojrzała niepewnie najpierw w jego stronę, a dopiero'później na nas. Mój Boże! — powiedział pan Jarndyce. — Zmienia się na wschodni! Ada i ja powitałyśmy Caddy serdecznie i przedstawiły naszemu opiekunowi, do którego zwróciła się, ledwie zdążyła usiąść. — Mama przesyła wyrazy szacunku i spodziewa się, że pan jej wybaczy, ho robi właśnie korektę nowego okólnika, który chce rozesłać w pięciu tysiącach egzemplarzy. Jest przekonana, że to pana zainteresuje, więc jedną kopię przyniosłam. Wyrazy szacunku od mamy — zakończyła i z ponurą miną wręczyła naszemu opiekunowi arkusik papieru. — Dziękuję, moje dziecko odpowiedział. — Jestem szczerze obowiązany pani Jellyby. Słowo daję! Wiatr dziś szczególnie przykry! Ada i ja wzięłyśmy Pipa pod opiekę. Uwolniwszy go od biskupiego kapelusza zaczęłyśmy dopytywać, czy nas pamięta, i zadawać inne pytania. Zrazu ukrywał twarz za własnym łokciem, ale złagodniał wnet na widok ciastka drożdżowego, pozwolił mi wziąć się na kolana i zasiadł tam przeżuwając spokojnie. Tymczasem pan Jarndyce wycofał się do tymczasowej Dąsalni, więc panna Jellyby zagaiła rozmowę na swój posępny i szorstki sposób. — U nas w domu — zaczęła — tak samo źle, jak zawsze. Nie mam chwili wytchnienia. Ta gadanina o Afryce! Nie mogłabym czuć się gorzej, gdybym nawet była... Jakże mu tam? Człowiekiem i naszym młodszym bratem! Spróbowałam rzec coś pocieszającego, ale przerwała mi szorstko: flgjjll Szkoda słów, panno Estero, jakkolwiek wdzięczna jestem za dobre intencje! Wiem, jak jestem wykorzystywana, i nie dam sobie nic wyperswadować. Pani też nie dałaby sobie nic wyperswadować, gdyby panią tak wykorzystywano. Pip! Idź pod fortepian i baw się w jakieś dzikie zwierzę. — Nie pójdę' — zaprotestował. — Nieznośny bęben, bez serca! — wybuchnęła panna Jellyby i łzy stanęły jej w oczach. — Już nigdy nie będę sobie zawracała głowy ubieraniem cię na wizytę! ||g Dobrze, Caddy! Już idę! — zawołał Pip, który w gruncie rzeczy był dobrym dzieckiem, więc tak się przejął rozdrażnieniem siostry, że bez zwłoki wykonał jej polecenie. — Na pozór — podjęła tonem usprawiedliwienia — to drobiazg niewart płaczu. Ale ja jestem do cna wyczerpana. Adresowałam ten okólnik do drugiej nad ranem. A nie cierpię tej całej hecy tak, że z samej nienawiści mam migrenę i oczy mi mgłą zachodzą. I proszę tylko spojrzeć na to nieszczęsne dziecko! Widział kto kiedy podobne straszydło? Pip nieświadomy na szczęście braków w swoim wyglądzie zewnętrznym siedział na dywanie za nogą fortepianu i obserwując nas z tej kryjówki zajadał ciastko. —r Wyprawiłam go w drugi komec pokoju — ciągnęła Caddy przysuwając się bliżej nas wraz z krzesłem — bo wolę, żeby nie słyszał naszej rozmowy. Dzieci są diablo bystre! Otóż chcę powiedzieć, że u nas dzieje się jeszcze gorzej niż zwykle. Tatuś lada dzień zbankrutuje i może wtedy mama znajdzie nareszcie zadowolenie. To będzie jej zasługa, jej i niczyja więcej. Spróbowałyśmy wyrazić nadzieję, że sprawy pana Jellyby nie są w stanie aż tak opłakanym. — Bardzo jesteście uprzejme, moje panie, ale żadne nadzieje nic nie pomogą — odrzekła Caddy kiwając żałośnie głową. — Właśnie wczoraj rano tatuś był strasznie smutny i mówił mi, że już nie sprosta tej burzy. Naturalnie! Bardzo byłabym zdziwiona, gdyby sprostał! Nasi dostawcy przysyłają do domu, co tylko zechcą, służba robi z tym, co się jej podoba, mama nie dba o nic, a ja nie miałabym czasu na zaprowadzenie jakiego takiego ładu, gdybym nawet wiedziała, jak zabrać się do rzeczy. Ciekawa jestem, jakim sposobem tatuś mógłby sprostać burzy? Na jego miejscu dawno dałabym drapaka! Słowo daję! — Moja kochana — powiedziałam z uśmiechem. — Nie wątpię, że twój ojcićc troszczy się o dom i rodzinę. Właśnie! —i podchwyciła. — Rodzina jest bardzo przyjemna, ale jaką pociechę ma z niej tatuś? Jego rodzina to nic, tylko nie zapłacone rachunki, brud, marnotrawstwo, rwetes, spadanie ze schodów, zamęt i bieda z nędzą! A dom? Nasz dom w ruinie wygląda od niedzieli do niedzieli tak, jak gdyby odbywało się tam wielkie pranie. Tyle tylko, że nic się nie pierze! Panna Jellyby tupnęła gniewnie i osuszyła łzy. — Tak mi żal tatusia i taka jestem zła na mamę, że nie potrafię znaleźć słów, by to wyrazić — podjęła. — Ale nie myślę cierpieć dłużej. Już-się zdecydowałam. Nie będę niewolnicą do końca życia! Nie dopuszczę, by miał mi się oświadczyć pan Quale! Zostać żoną filantropa! To dobre, co? Stanowczo mam wszystkiego dosyć! Muszę wyznać, że patrząc na tę nieszczęsną, zaniedbaną dziewczynę i słuchając jej wynurzeń, zdawałam sobie sprawę, ile gorzkiej prawdy kryją te zjadliwe słowa, i nie byłam w stanie pohamować niechęci wobec pani Jellyby. — Gdybyśmy nie zbliżyły się, kiedy panie nocowały w naszym domu — ciągnęła Caddy — wstyd byłoby mi przyjść tu dzisiaj, bo wiem, za jakie czupiradło musicie mnie uważać. Ale mimo wszystko odważyłam się, zwłaszcza że najprawdopodobniej nie zobaczycie mnie, kiedy następnym razem przyjedziecie do Londynu. Ostatnie słówa wymówiła wielce znaczącym tonem, więc obie z Adą wymieniłyśmy spojrzenia świadczące, że oczekujemy czegoś więcej. — Tak! — zawołała z mocą biedna Caddy. — Nie zobaczycie mnie najprawdopodobniej. Wam mogę ufać. Wiem, że mnie nie wydacie. Jestem zaręczona! — Bez wiedzy rodziców? — zapytałam. -f- Na Boga! Co pani sobie wyobraża, Estero? podchwyciła gwałtownie, lecz najwyraźniej bez urazy do mnie. — Czy mogłoby być inaczej? Wiecie, jaka jest mama. A podobne wyznanie unieszczę- śliwiłoby jeszcze bardziej biednego tatusia. — Ale czy nie będzie dlań gorzej, gdy wyjdziesz za mąż bez jego wiedzy i zgody? — powiedziałam. — Nie! —- odparła łagodniejąc nieco. — Spodziewam się, że nie. Mogę przecież pocieszać go i dbać o niego, kiedy mnie będzie odwiedzał. A Pipa i inne dzieci będę zabierała kolejno do własnego domu i w ten sposób ulżę im bodaj trochę. Biedna Caddy miała w sobie wiele tkliwych uczuć. Mówiąc to wszystko wzruszała się coraz bardziej, a nad niezwykłym obrazkiem szczęścia domowego powstałym w jej wyobraźni zaczęła płakać tak serdecznie, że Pip odczuł to w swojej jaskini pod fortepianem i z głośnym zawodzeniem ułożył się na wznak. Przyniosłam go, aby ucałował siostrę, usadowiłam znów na swoich kolanach i pokazałam mu, że Caddy już się śmieje, na co zdobyła się specjalnie w tym celu. Wówczas pocieszył się nieco, lecz pod warunkiem, że wolno mu będzie brać nas kolejno za podbródek, a drugą rączką wygładzać nasze spo- chmurniałe twarze. Wreszcie odzyskał ostatecznie równowagę ducha, a że nie był usposobiony do powrotu pod fortepian, umieściłyśmy go na krześle, z którego mógł wyglądać przez okno. Panna Jellyby ujęła go za łydkę i przystąpiła do dalszych poufnych zwierzeń. — Początkiem całej historii był nocleg państwa w naszym domu — zaczęła. Oczywiście zapytałyśmy, jak się to stało. — Uprzytomniłam sobie wtedy — wyjaśniła — jaka ze mnie prostaczka i niezdara, więc postanowiłam oszlifować się jakoś za wszelką cenę i nauczyć się tańczyć. Powiedziałam mamie, że wstyd mi samej siebie i chcę brać lekcje tańca. Mama, jak to mama, spojrzała tylko na mnie w ten swój drażniący sposób, jak gdybym była całkiem niewidoczna. Ale uparłam się. Postanowiłam, że muszę nauczyć się tańczyć, więc poszłam sama do Akademii Tańca, którą pan Turveydrop prowadzi przy Newman Street. — I tam, moja droga... — zasuflerowałam. — Tak, panno Estero! — podchwyciła żywo. — Właśnie tam! I pan Turveydrop został moim narzeczonym. Są dwaj panowie tego nazwiska: ojciec i syn. Mój pan Turveydrop to naturalnie syn. Teraz żałuję tylko, że nie wychowano mnie staranniej, bo kocham go i chciałabym być mu lepszą żoną. ■ — Muszę przyznać ■— wtrąciłam — że martwi mnie to wszystko. — Nie wiem — odparła nie bez niepokoju — jaki to powód do zmartwienia, ale tak czy inaczej jestem zaręczona i pan Turveydrop bardzo mnie kocha. Na razie i on zachowuje to w tajemnicy, bo stary pan Turveydrop ma udział w Akademii Tańca i mógłby doznać ataku sercowego lub jakiegoś innego wstrząsu, gdyby powiedzieć mu o wszystkim bez przygotowania. Stary pan Turveydrop do dżentelmen na nieprzeciętną miarę. Prawdziwy dżentelmen! — A jego żona wie o waszych planach? — zapytała Ada. — Żona starego pana Turveydropa, panno Ado? — zdziwiła się Caddy i szeroko otwarła oczy. — Taka osoba nie istnieje. On jest wdowcem. W tym momencie przeszkodził nam Pip, który podczas rozmowy ucierpiał znacznie. Okazało się, że w momentach bardziej dramatycznych Caddy bezwiednie szarpała jego nogę niby sznur od dzwonka, więc udręczone dziecko oznajmiło o swojej męce wielce żałosnym głosem. Biedak do mnie zwrócił się o ratunek, a że byłam tylko słuchaczkę, wzięłam na siebie trzymanie go za łydkę. Panna Jellyby przeprosiła braciszka pocałunkiem i zapewniwszy, że nie chciała mu wyrządzić "krzywdy, prawiła dalej: — Tak przedstawia się sprawa, a jeżeli w ogóle mam sobie cos do wyrzucenia, nie mogę nie myśleć, że wszystkiemu winna mama. Pobierzemy się, kiedy będziemy mogli. Później odwiedzę tatusia w jego biurze, a do mamy napiszę. Nie bardzo się przejmie. Dla niej jestem tylko atramentem i piórem. Wielka pociecha w tym — ciągnęła pochlipując cicho — że po ślubie nie będę musiała słuchać gadaniny o Afryce. Młody pan Turveydrop nie cierpi jej przez wzgląd na mnie, a stary albo wie, że jest taki kontynent, albo też nie wie. — Jego nazwałaś, zdaje się, dżentelmenem na nieprzeciętną miarę — wtrąciłam. —(7— — Tak. Rzeczywiście —- potwierdziła panna Jellyby. — Stary pan Turveydrop szeroko słynie z racji dobrego tonu. — Uczy czegoś? — zainteresowała się Ada. — Nie. Nie zajmuje się żadnym nauczaniem. Ale jego dobry ton jest wspaniały! Caddy mówiła dalej z wahaniem i jak gdyby opornie, że musi nam wyznać jeszcze coś, o czym jej zdaniem powinnyśmy wiedzieć, a sądzi, że jej nie potępimy. Otóż zawarła znajomość z... panną Flite, drobną, obłąkaną starowiną. Często odwiedza ją wcześnie z rana i przed śniadaniem widuje tam przez kilka minut ukochanego. — Tylko przez kilka minut. Naprawdę! — zapewniła nas. — Bywam u panny Flite również o innych porach, lecz wtedy Regent tam nie przychodzi. Mój narzeczony ma na imię Regent. Nie podoba mi się to wcale, bo pies mógłby się tak wabić, ale, rzecz jasna, nie on sam tak się nazwał. Ojciec ochrzcił go Regentem na cześć Księcia Regenta. Stary pan Turveydrop wielbił Księcia Regenta z powodu jego dobrego tonu. Mam nadzieję, że panie nie wezmą mi za złe tych krótkich spotkań u panny Flite, do której po raz pierwszy wybrałam się z wami. Naprawdę szczerze lubię biedulkę i jestem przekonana, że ona mnie lubi. Gdybyście, moje drogie, zobaczyły Regenta, z pewnością nabrałybyście dobrego o nim mniemania, a w każdym razie nie mogłybyście źle o nim myśleć. Właśnie idę lam teraz na lekcję. Nie ośmielę się naturalnie prosić panią, Estero, o dotrzymanie mi towarzystwa, ale gdyby pani zechciała, byłabym szczęśliwa, naprawdę bardzo szczęśliwa — zakończyła Caddy, która całą ostatnią przemowę wygłosiła z uczuciem i nie bez drżenia. Tak się złożyło, że właśnie tego dnia miałyśmy wybrać się z moim opiekunem do panny Flite. Dawno opowiedziałyśmy mu o naszej poprzedniej wizycie, która zainteresowała go żywo, ale jak dotąd, wciąż coś stawało na przeszkodzie i nie pozwalało nam pójść tam ponownie. Sądziłam, że mój wpływ na pannę Jellyby może być wystarczający, by zapobiec jakimś jej nierozsądnym krokom, jeżeli oczywiście będę słuchała chętnie jej tak szczerze czynionych zwierzeń. Wobec tego zaproponowałam, że pójdę z nią i Pipem do szkoły tańca, aby następnie spotkać naszego opiekuna oraz Adę u panny Flite, której nazwisko usłyszałam wtedy po raz pierwszy. Postawiłam jednak warunek, iż panna Jellyby i Pip wrócą do nas na obiad, co obydwoje przyjęli nader ochotnie. Przy pomocy kilku szpilek, wody, kawałka mydła oraz szczotki do włosów doprowadziłyśmy Pipa do jakiego takiego porządku i we trójkę wyszliśmy kierując kroki ku niedalekiej Newman Street. Akademia pana Turveydropa mieściła się w położonym obok sklepionego przejścia dosyć obskurnym domu z popiersiami we wszystkich oknach klatki schodowej. Tabliczki na drzwiach informowały, że w tymże domu rezydują nauczyciel rysunków, kupiec węglowy (z pewnością nie było tam miejsca na jego węgiel) oraz artysta litograf. Na tablicy, która rozmiarami i umiejscowieniem górowała nad całą resztą, przeczytałam jeden tylko wyraz: TURVEYDROP. Drzwi stały otworem, a przedsionek barykadowały fortepian, harfa oraz kilka innych instrumentów muzycznych w futerałach lub pokrowcach; wszystkie były gotowe do uprzątnięcia, a przy dziennym świetle prezentowały się mizernie. Panna Jellyby wyjaśniła mi, iż poprzedniego wieczoru sala została wynajęta na koncert. Spiesząc na piętro zorientowałam się, że dom musiał był przyzwoity w czasach, gdy zależało komuś na utrzymywaniu go w porządku i nikt nie palił tam tytoniu jak dzień długi. Salka szkolna pana Turveydro- pa — rozszerzona kosztem strychu stajen położonych na tyłach domu, a rozjaśniona górnym światłem z okna w dachu — była pusta, dźwięcząca echami i pełna stajennych zapachów. Pod ścianami stały wiklinowe ławki, a nad nimi widać było rozmieszczone w regular- I nych odstępach malowane liry oraz małe kryształowe kinkiety w kształ- cie gałązek, które zdawały się ronie staroświeckie krople ze szkła tak, jak prawdziwe gałązki mogłyby ronić jesienne liście. Pokój zapełniało kilkanaście młodych dam w wieku od lat trzynastu lub czternastu do dwudziestu trzech lub czterech. Bez wątpienia były to adeptki, więc zaczynałam pośród nich szukać wzrokiem mistrza, gdy Caddy ścisnęła mnie za ramię i dokonała formalnej prezentacji: — Pan Regent Turyeydrop. Panna Summerson. Złożyłam ukłon dżentelmenowi wątłej budowy o bardzo młodocianym wyglądzie, błękitnych oczach, świeżej cerze oraz jasnych jak len włosach, rozdzielonych pośrodku głowy i dokoła niej ułożonych w loczki. Lewym łokciem przyciskał małe skrzypeczki, a krótki smyczek trzymał w palcach tej samej ręki. Jego baletowe pantofle wydały mi się szczególnie małe, a dyskretny, niemal po kobiecemu nieśmiały sposób bycia wzbudził we mnie nie tylko sympatię, lecz również osobliwą myśl, że młody pan Turyeydrop musi być podobny do matki, ta zaś z pewnością nie należała do kobiet, które są rozpieszczane i narzucają otoczeniu własne zdanie. — Z prawdziwą przyjemnością witam przyjaciółkę panny Jellyby — przemówił nauczyciel tańca składając mi głęboki ukłon. Ponieważ minęła wyznaczona godzina, zaczynałem się lękać — ciągnął miękko i nieśmiało — że panna Jellyby dziś nie przyjdzie. Zechce pan wybaczyć mi łaskawie — powiedziałam — i mnie obarczyć całą winą, bo to ja zatrzymałam pannę Jellyby. — Istotnie? zaszemrał. — I bardzo proszę — podjęłam — niech pan nie pozwoli, abym 6tała się przyczyną dalszego opóźnienia. Po takim usprawiedliwieniu cofnęłam się, by zasiąść obok Pipa, który był oswojony z wizytami w Akademii Tańca, więc samodzielnie zajął miejsce w rogu salki. Z drugiej mojej strony tkwiła starsza dama — ciotka dwu uczennic pana Turveydropa —która miała twarz o wyjątkowo surowym wyrazie i z widoczną odrazą spoglądała na buty Pipa. Regent Turyeydrop brzdąknął palcami o struny skrzypeczek i młode damy ustawiły się w tanecznym szyku. W tej chwili z bocznych drzwi salki wychynął pan Turyeydrop starszy w pełnej gali swojego dobrego tonu. Był to wiekowy dżentelmen dusznej tuszy o sztucznie rumianej ce- I li K W rze, sztucznych zębach, sztucznych faworytach i w peruce. Miał futrza- ny kołnierz surduta, którego wywatowanemu frontowi brakło do kom- pletu jedynie orderowej gwiazdy albo szerokiej błękitnej wstęgi. Był wypięty i wcięty, i dzięki gorsetowi usztywniony oraz ściśnięty tak, jak tylko wytrzymać zdołał. Nosił suty halsztuk, w którym tonęły na' wet uszy, nie tylko podbródek, tak ciasny, że oczy starszego pana wychodziły z orbit i zdawać się mogło, iż jego szyja musiałaby skręcić się nieuchronnie, gdyby ów fragment stroju uległ rozluźnieniu. Pod pachą trzymał cylinder pokaźnych rozmiarów i znacznej wagi — szerszy u denka, węższy w błiskości ronda — i otrzepywał go parą białych rękawiczek dostojnie piastowanych w dłoni. Stał w drzwiach w nieporównanie eleganckiej, niemal tanecznej pozie — śzeroki w barach, z łokciami lekko wygiętymi, z ciężarem ciała zrównoważonym na jednej nodze. Miał laskę, miał monokl, miał tabakierkę, miał pierścienie, miał okazałe mankiety, miał wszystko z wyjątkiem bodaj krzty naturalności. Nie wyglądał młodo, nie wyglądał staro, nie przypominał nikogo i niczego w świecie, prócz ucieleśnionego wzorca dobrego tonu. — Proszę ojca, mamy gościa. Panna Summerson, przyjaciółka panny Jellyby. — Wizyta panny Summerson to dla mnie honor i satysfakcja — odezwał się pan Turyeydrop i mimo usztywnienia skłonił się tak, że jak mi się wydało, zobaczyłam, jak zmarszczki na jego twarzy podchodzą aż do białek oczu. — Mój ojciec to osobistość szeroko znana i ceniona — poinformował mnie na stronie Regent z rozczulającą wiarą wę własne słowa. — Jest ogólnie podziwiany. — Do roboty, Regent! Do roboty! — powiedział ojciec i łaskawie skinął rękawiczkami. — Do roboty, synku! Po tej komendzie, czy też uprzejmym zezwoleniu, lekcja ruszyła z miejsca. Regent Turyeydrop raz przygrywał na skrzypeczkach tań- cząc, raz brzdąkał na pianinie stojąc, raz nucił melodyjkę cicho, lecz najgłośniej, jak go stać było; udzielał wskazówek jednej czy drugiej uczennicy, a przez cały czas był w ruchu pracując każdym krokiem i każdą częścią swojej wątłej postaci. Ani na moment nie spoczął. Tymczasem jego znakomity rodzic nie czynił nic, tylko stał na tle kominka, niby doskonały model dobrego tonu. — On nigdy nie robi nic więcej —■ zwróciła się do mnie starsza dama o surowym wyrazie twarzy. — I czy pani uwierzy, źe tabliczkę na drzwiach zdobi jego nazwisko? — Syn nosi przecież takie samo nazwisko — powiedziałam. — Nie nosiłby żadnego, gdyby ojciec mógł mu odebrać i nazwisko — podchwyciła. — Proszę spojrzeć na ubiór tego chłopca! —' (Istotnie ubiór był tani, podniszczony, niemal nędzny.) — A stary wystrojony, obwieszony świecidłami! Z przyczyny dobrego tonu! Dałabym ja mu dobry ton! Bodaj sczezł. . Przez czystą ciekawość zapragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej o tym dżentelmenie, więc rzuciłam pytanie: — Może pan Turveydrop starszy udziela lekcji dobrego tonu? rffllttfNic podobnego! Po chwili namysłu zapytałam, czy na przykład fechtunek nie stanowi jego specjalności. — Sądzę, proszę pani, że on nie umie się feclitować — usłyszałam w odpowiedzi. Zrobiłam minę zdziwioną i zaciekawioną, więc starsza pani, twierdząc raz po raz, że jej opinie są nad wyraz umiarkowane, przedstawiła mi zwięzły życiorys mistrza dobrego tonu, a w miarę rozwijania opowieści stawała się dlań coraz bardziej surowa. Pan Turveydrop ożenił się niegdyś z potulną i skromną nauczycielką tańca posiadającą dosyć szeroką klientelę, że zaś nie robił nigdy nic prócz kultywowania dobrego tonu, zapracował na śmierć żonę, a w każdym razie pozwolił, by zapracowała się na śmierć celem dostarczania mu pieniędzy na wydatki nieodzowne dla tak wygórowanej pozycji. Aby popisywać się własnym dobrym tonem według najlepszych wzorów i stale mieć przed oczyma najlepsze wzory dobrego tonu, pan Turveydrop musiał uczęszczać do wykwintnych lokali publicznych oraz nawiedzać miejscowości wypoczynkowe. Musiał pokazywać się w Brighton i gdzie indziej zawsze w pełni sezonu i ogólnie biorąc wieść gnuśny żywot w najbardziej szykownych strojach. Chcąc mu to umożliwić, łagodna i zakochana nauczycielka tańca zamęczała się i harowała, a zamęczałaby się i harowała dotychczas, gdyby jej sił starczyło. Sens opowieści starszej damy zasadzał się na tym, że ..mimo agresywnego samolubstwa męża, pani Turyeydrop (urzeczona jego dobrym tonem) wierzyła weń do ostatka, a na łożu śmierci poleciła go pieczy syna twierdząc w wielce rozczulających słowach, że ojciec winien mieć prawa wobec niego do końca życia* gdyż jest to ktoś, na kogo nie można spoglądać ze zbyt wielką dumą czy też z za głębokim szacunkiem. Syn odziedziczył przekonania po matce, a mając nieustannie przed sobą model dobrego tonu, dorastał i żył w tej wierze, aby obecnie, zbliżając się do trzydziestki, pracować dla ojca po dwanaście godzin dziennie i z należytą czcią oraz uwielbieniem spoglądać na ten sam wciąż urojony szczyt doskonałości. — A jakie tony przybiera ten nicpoń! — ciągnęła moja informator- ka i gniewnie potrząsając głową gromiła wzrokiem pana Turvey- dropa, który naciągał właśnie obcisłe rękawiczki, nieświadom naturalnie składanych mu hołdów. — Wmówił w siebie i uwierzył, że należy do arystokracji! A do syna, którego niecnie wykorzystuje i gnębi, odnosi się tak łaskawie, jak gdyby był najzacniejszym z ojców! Ach! Chętnie bym cię udusiła! — syknęła jadowicie pod adresem przedmiotu własnych rozważań. Wynurzeń starszej damy słuchałam z głęboką troską, lecz, muszę przyznać, śmieszyły mnie również. W prawdziwość ich nie mogłam wątpić mając przed sobą ojca oraz syna. Nie potrafię orzec, co sądziłabym o nich bez informacji starszej damy albo co bez nich sądziłabym o tych informacjach. W istniejących warunkach jedno pasowało do drugiego i było przekonywające. Przenosiłam wzrok z pracującego ciężko młodego pana Turveydropa ku starszemu, który tak pięknie prezentował swój dobry ton, gdy ten ostami zbliżył się do mnie wdzięcznym krokiem i rozpoczął konwersację; Najpierw zapytał, czy stale rezyduję w Londynie pomnażając uroki oraz godność stolicy. Nie Uważałam za stosowne nadmienić, że w żadnym przypadku nie należałoby mi czegoś podobnego przypisywać, lecz powiedziałam krótko, gdzie mieszkam. ■ rr* Dama o takim wdzięku i manierach — podjął i ucałowawszy swoją prawą rękawiczkę wyciągnął ją w stronę uczennic ~ winna spoglądać pełnym wyrozumienia wzrokiem na widoczne tutaj niedociągnięcia. My czynimy, co w naszej mocy, by polerować, polerować, polerować! Nie bez trudności zasiadł obok mnie na- ławce, w znanej mi ze sztychu pozie jego monarszego ideału zasiadającego na sofie. Był w tej chwili podobny do Księcia Regenta. Naprawdę! — Polerować, polerować, polerować! — powtórzył i sięgając po szczyptę tabaki, subtelnie akcentował słowa poruszeniami palców. — Atoli, łaskawa pani — ciągnął z szarmanckim pochyleniem głowy, na które nie mógłby sobie pozwolić bez wzniesienia brwi i opuszczenia powiek — jeżeli wolno się tak wyrazić w obecności istoty, która z wyroku samej natury i sztuki winna być upostaciowaniem wdzięku, nie jesteśmy dziś w sferze dobrego tonu tym, czym byliśmy ongiś. ■ ipś Czyżby, proszę pana? — wtrąciłam. — Zwyrodnieliśmy — podjął i smutno pokiwał głową w granicach, na jakie zezwalał halsztuk. — Obecne czasy nie sprzyjają dobremu tonowi. Rozpowszechniają wulgarne maniery. Być może mówię to nie bez swojego rodzaju stronniczości. Nie pora teraz przypominać, że w swoim czasie byłem znany pod mianem: Dżentelmen Turyeydrop. Nie pora teraz przypominać, że w swoim czasie jego królewska wysokość Książę Regent zaszczycił mnie osobistym zainteresowaniem, bo gdy jechał do Pawilonu w Brighton (Jaka to piękna budowla!), ja zaś uchyliłem kapelusza, zapytał: „Kto to? Kto to, u diaska? Czemu go nie znam? Czemu on nie ma trzydziestu tysięcy funtów rocznie?" Są to drobiazgi, małe anegdotki, łaskawa pani, które poniekąd stanowią publiczną własność i do dziś dnia bywają niekiedy powtarzane wśród wyższych sfer towarzyskich. — Czyżby, proszę pana? —- wtrąciłam znowu. — Tak! — odparł z kolejnym pochyleniem głowy. — Bo to, co przetrwało z dobrego tonu, tam ostaje się jeszcze. Anglia, moja nieszczęsna ojczyzna, zwyrodniała w niemałej mierze i z dnia na dzień bardziej wyrodnieje. Niewielu pozostało w niej dżentelmenów. Mało nas, bardzo mało. I nie widać naszych następców, nie widać pośród tego plemienia tkaczy. — Należałoby żywić nadzieję — powiedziałam że plemię dżentelmenów przetrwa tutaj. — Bardzo pani uprzejma i dobra — uśmiechnął się z jeszcze jednym sztywnym ukłonem. — Pochlebia mi pani, doprawdy. Ale nie... Nie! Nigdy nie potrafiłem wpoić mojemu biednemu synowi tej właśnie cząstki jego sztuki. Niech Bóg uchowa, abym miał poniżać rodzone dziecko, lecz Regentowi brak czegoś. Brak mu dobrego tonu! — Wydaje mi się doskonałym metrem tańca — podchwyciłam. — Raczy mnie łaskawa pani zrozumieć! On jest doskonałym metrem tańca. Osiągnął wszystko, co da się osiągnąć w tym zakresie. Ale są pewne kwestie... — pan Turyeydrop sięgnął znowu wytwornie po niuch tabaki i skłonił głowę, jak gdyby chciał dorzucić: „takie na przykład kwestie". Zwróciłam wzrok ku środkowi salki, gdzie ukochany panny Jellyby instruował właśnie jedną z adeptek i, jak mi się wydało, pracował wyjątkowo ciężko. — Moje ukochane dziecię — szepnął pan Turyeydrop poprawiając halsztuk. . Pański syn jest niestrudzony — powiedziałam. ■— Za cenną dla mnie nagrodę poczytuję te słowa łaskawej pani — odrzekł. — Pod wieloma względami mój syn kroczy śladami swojej świetlanej matki. Była to istota pełna oddania i poświęceń. Ach, kobiety, czarujące kobiety! -r- dodał tonem odrażającej galanterii. — Jakże cudowną płcią jesteście! Wstałam i podeszłam do panny Jellyby, która sięgała właśnie po kapelusz, gdyż po zakończeniu lekcji rozpoczynało się gremialne nakładanie kapeluszy. Nie mam pojęcia, kiedy panna Jellyby i nieszczęsny Regent znaleźli czas, by się zaręczyć, bo w tym dniu nie mieli z pewnością chwili na zamienienie dwu słów. — Mój miły — zwrócił się dobrotliwy ojciec do syna — czy wiesz, która godzina? — Nie wiem, proszę ojca. Młody pan Turyeydrop nie miał zegarka. Stary miał śliczny, złoty, a dobył go z kieszeni gestem, który mógłby posłużyć za piękny przykład dla rodzaju ludzkiego. — Synu — przemówił — jest druga. O trzeciej czeka cię lekcja • w Kensingtonie. Nie zapominaj o tym. ||j Zdążę, proszę ojca — zapewnił go nieszczęsny Regent. — Przegryzę coś na stojąco i ruszę w drogę. Musisz się bardzo śpieszyć, poczciwy chłopcze — został przynaglony. -rf Na stole znajdziesz baraninę na zimno. — Bardzo dziękuję, proszę ojca. Czy ojciec też wychodzi? Starszy pan Turyeydrop uniósł nieco ramiona i z wytworną skromnością przymknął oczy. — Tak, mój kochany. Sadzę, że jak zwykle będę musiał pokazać się w mieście. — Niech tylko ojciec posili się gdzieś dobrze. — Mam właśnie taki zamiar, drogie dziecię. Myślę, że na skromny obiadek zajrzę do francuskiej restauracji pod kolumnadą Opery. — Bardzo słusznie! — pochwalił go Regent i zakończył rozmowę uściśnieniem dłoni. — Do widzenia, proszę ojca. —-Żegnaj, mój synu. Niechaj cię Bóg ma w swojej pieczy. Ostatnie słowa zostały wymówione z pobożnym namaszczeniem, wielce widać krzepiącym dla syna, który rozstał się z ojcem tak nim zachwycony, tak mu oddany i tak dumny z niego, że nieuprzejmością wobec młodszego pana Turveydropa musiałby się wydawać brak niezłomnej wiary w starszego. Chwilka, jaką Regent stracił, by nas pożegnać (szczególnie jedną z nas, co zauważyłam łatwo), dzięki niedawnemu wtajemniczeniu umocniła jeszcze bardziej moją korzystną opinię o tym po dziecięcemu naiwnym młodym człowieku. Darzyłam go sympatią oraz współczuciem, gdy umieściwszy w kieszeni swoje małe skrzy- pęczki i wraz z nimi pragnienie, by trochę dłużej pozostać z Caddy, odchodził pogodnie do baraniny na zimno i lekcji w Kensingtonie, a na jego ojca byłam zła — prawie tak samo, jak starsza dama o surowym wyrazie twarzy. Ojciec otworzył przed nami drzwi 6alki pośród ukłonów godnych — należy przyznać —r jego błyskotliwej elegancji. Później w podobnym stylu przeprowadził nas na drugą stronę ulicy, aby następnie udać się do arystokratycznej dzielnicy miasta, gdzie zamierzał pokazać się w gronie nielicznych pozostałych jeszcze dżentelmenów. Przez pewien czas byłam pogrążona w myślach o tym, co słyszałam i widziałam przy Newman Street, więc nie stać mnie było na rozmowę z Caddy, a nawet na zrozumienie tego, co Caddy do mnie mówi. Szczególnie zaprzątało moją uwagę pytanie, czy w innych niż taneczna profesjach są lub byli kiedykolwiek dżentelmeni, którzy żyją i gruntują dobrą opinię na podstawie jedynie dobrego tonu? Zaniepokoiło mnie to i zrodziło podejrzenie, iż mogą istnieć liczni Turveydropowie, więc powiedziałam sobie: „Estero! Daj spokój temu tematowi. Zajmij się lepiej biedną Caddy". Tak też postąpiłam i gawędziłyśmy przez resztę drogi do Lincołn4s Inn. Dowiedziałam się od Caddy, że edukacja jej narzeczonego została bardzo zaniedbana, a odczytywanie jego liścików nastręcza nieraz pewne trudności. Sprawa przedstawiałaby się zapewne lepiej, gdyby Regent mniej dbał o ortografię i nie usiłował przestrzegać jej nazbyt dokładnie; niestety tak się stara i tyloma niepotrzebnymi literami szpikuje nawet krótkie wyrazy, że niekiedy zatracają właściwy angielski wygląd. Biedaczek ma najlepsze zamiary — jak wyraziła się Caddy — lecz nie przynosi to zamierzonych skutków. Jak zresztą miałby zdobyć wykształcenie — rozumowała panna Jellyby — skoro cale życie trawi w szkole tańca i rano, w południe i wieczorem nic, tylko haruje i haruje. Ale to mało ważne. Ona potrafi pisywać listy za dwoje, o czym dowiedziała się własnym kosztem, a lepiej, że Regent jest dobry i delikatny, niż miałby być uczony. -— Ja też nie jestem wysoko edukowaną młodą osobą — ciągnęła — więc nie mani prawa przybierać górnych tonów. Dzięki mamie umiem bardzo niewiele. Teraz, kiedy jesteśmy same, muszę, panno Estero, powiedzieć coś, o czym nie chciałam mówić, nim pani zobaczy Regenta. Wie pani, jak nasz dom wygląda. W takim domu daremnie próbowałabym nauczyć się tego, co może być potrzebne przyszłej żonie. To niemożliwe wśród nieustannego rozgardiaszu, w jakim żyjemy, a ilekroć usiłowałam coś zdziałać, zniechęcałam się tym bardziej. I wie pani, u kogo odbywam praktykę? U biednej panny Flite! Z samego rana pomagam jej sprzątać pokój, czyścić klatki ptaszków, parzę jej kawę, czego oczywiście ona mnie nauczyła, i to nauczyła doskonale. Regent powiada, że nigdy w życiu nie kosztował równie dobrej kawy, która smakowałaby nawet jego ojcu, wyjątkowo pod tym względem wybrednemu. Nauczyłam się też przyrządzać budynie i wiem już, jak kupować karkówkę baranią, cukier, herbatę i rozmaite inne wiktuały. Z igłą nie bardzo sobie jeszcze radzę — przyznała szacując wzrokiem łaty na kurteczce Pipa — ale mam nadzieję, że i to się poprawi, a odkąd zostałam narzeczoną Regenta i robię tyle różnych pożytecznych rzeczy, czuję, że jestem lepsza, spokojniejsza i nawet bardziej wyrozumiała wobec mamy. Dziś z rana, kiedy zobaczyłam, że pani i panna Ada są takie wyświeżone i ładnie ubrane, wstyd mi się zrobiło za siebie i Pipa, ale pociechę znalazłam w myśli, że chyba rzeczywiśoie jestem teraz lep- Bza, spokojniejsza i nawet bardziej wyrozumiała wobec mamy. Biedna Caddy, która starała się tak bardzo, mówiła o swoich sprawach prosto z serca i mnie ujmowała za serce. w W — Moja kochana— powiedziałam — zaczynam cię serdecznie lubić i mam nadzieję, że wkrótce zostaniemy dobrymi przyjaciółkami. — Naprawdę! — zawołała. — Byłabym bardzo szczęśliwa! — Wiesz co, Caddy? — podjęłam. — Bądźmy dobrymi przyjaciółkami od tej chwili! Gawędźmy często o twoich sprawach i starajmy się wspólnie szukać najlepszych rozwiązań. Była uradowana, ja zaś w swój staroświecki sposób usiłowałam pocieszać Caddy i dodawać jej odwagi, a wobec pana Turveydropa starszego nie zgłaszałam tamtego dnia zastrzeżeń, jak gdybym była przekonana, że dokona czegoś nie mniejszego niż sporządzenie szczodrego zapisu na rzecz synowej. Tymczasem znalazłyśmy się przed domem pana Krooka. Drzwi sieni stały otworem, a do ich futryny było przylepione ogłoszenie o pokoju na piętrze do wynajęcia. Przypomniało' to Caddy, że należy mnie poinformować o gwałtownej śmierci, która miała tu miejsce, o śledztwie i o tym, że biedna panna Flite zachorowała z przestrachu, więc opowiedziała mi o tym, kiedy wspinałyśmy się po schodach. Drzwi i okno wolnego pokoju były otwarte, więc zajrzałyśmy do wnętrza, którego ciemno malowane drzwi panna Flite pokazała mi dyskretnie poprzednim razem. Był opustoszały, ponury, jak gdyby spowity żałobą, a jego widok przejął mnie dreszczem smutku, grozy, nawet niewytłumaczonego przestrachu. - — Jest pani... Jesteś blada, Estero. Blada i jak gdyby zmarznięta. Rzeczywiście. Czułam, że zmroził mnie ten widok. Wolno, rozmawiając po drodze, ruszyliśmy na poddasze panny Flite i zastałyśmy tam mojego opiekuna oraz Adę, którzy zdążyli nadejść. Oglądali ptaki, a młody lekarz, który serdecznie i z oddaniem pielęgnował biedną staruszkę w chorobie, rozmawiał z nią wesoło przed kominkiem. — Skończyłem zawodową wizytę — powiedział wystąpiwszy na środek pokoju. — Panna Flite czuje się znacznie lepiej i jak życzy sobie, będzie mogła wystąpić jutro w sądzie. Wygląda na to, że jej brak bardzo tam odczuwano. Starowina przyjęła komplement łaskawie, a nas powitała dwornym ukłonem. — Druga wizyta podopiecznych w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce — powiedziała — to zaszczyt dla mnie, prawdziwy zaszczyt. I pan Jarndyce z Samotni — z głębokim dygnięciem — jest mile widzianym gościem! I Fitz-Jarndyce! — złożyła ukłon Caddy, której nadała ów tytuł i stale ją tak nazywała, --- Witam cię serdecznie, drogie dziecko! ■— Czy ciężko chorowała? — zwrócił się pan Jarndyce do lekarza, którego zastał na miejscu, lecz starowina odpowiedziała sama, chociaż pytanie było zadane szeptem. — Och, źle się czułam. Naprawdę bardzo niedobrze. Nie miałam bólów, proszę pana, lecz cierpiałam. Nerwowo raczej, nie fizycznie. Nerwowo, drogi panie. Rzecz w tym — ciągnęła przytłumionym, rozdygotanym głosem — że zdarzył się tu śmiertelny wypadek. W domu była trucizna. Bardzo niepokoją mnie takie okropne rzeczy. I przerażają. Jeden pan Woodcourt wie, w jakiej mierze. Mój lekarz, pan Wood- court — przedstawiła go z godnością. — Podopieczne w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Jarndyce z Samotni. I Fitz-Jarndyce. Pan Woodcourt delikatnie położył dłoń na ramieniu starowiny i zaczął łagodnym, krzepiącym tonem, jak gdyby zwracając się do nas, kierował słowa pod jej adresem: — Panna Flite opisuje swoje dolegliwości z właściwą sobie precyzją. Wytrąciło ją z równowagi zdarzenie, które zaszło w tym domu i bez wątpienia mogłoby wywrzeć wpływ na osobę nierównie mocniejszą. Powodem jej choroby stały się niepokoje i przestrach. Ona sprowadziła mnie tu pośpiesznie, zaraz po smutnym odkryciu, za późno jednak, bym mógł przydać się na coś tamtemu nieszczęśnikowi. Zmartwiło mnie to, ale pewną pociechę znajduję w fakcie, że od tamtej pory przychodzę tutaj i w znikomym chociaż stopniu bywam przydamy pannie Flite. — To najzacniejszy człowiek pośród medyków — szepnęła mi starowina. — Oczekuję sądu. W dniu Sądu Ostatecznego. Wówczas jemu zapiszę majątek. — Za dwa, trzy dni panna Flite wróci do normalnego stanu —• powiedział lekarz spoglądając z uśmiechem na pacjentkę — to znaczy będzie zupełnie zdrowa. Wiedzą państwo, jak dopisało jej szczęście? Cudownie! Nadzwyczajnie! — podchwyciła i uśmiechnęła się promiennie. — 2 pewnością, moja droga, nie słyszałaś nigdy o czymś podobnym! Co sobota Kenge Najwymowniejszy lub Guppy, kancelista Kenge'a Najwymowniejszego, doręcza mi papierek, w który są zawinięte szylingi. Szylingi! Słowo daję! Zawsze tyle samo! Po jednym na każdy ■ dzień tygodnia. Teraz już wiesz, prawda? Ta-ak... Pomoc co się zowie w porę! Skąd pochodzą te szylingi, zapytasz? Naturalnie! To istotne pytanie. Mam powiedzieć, co ja o tym sądzę? Sądzę —■ cofnęła się o krok i z wielce domyślną miną jęła akcentować słowa rytmicznymi poruszeniami wskazującego palca prawej dłoni —• że przysyła je lord kanclerz, ho wie, jak długo... w samej rzeczy bardzo długo... włada mną Wielka Pieczęć. Tak będzie, pokąd nie zapadnie sąd oczekiwany przeze mnie. To ładny gest lorda kanclerza, prawda? I delikatny! Przyznać się tak, że działa trochę zbyt powolnie, jak na jedno ludzkie życie! Ja regularnie bywam w sądzie... Bywam tam z dokumentami... Raz posta- wiłam taki zarzut lordowi kanclerzowi... To znaczy uśmiechnęłam się doń ze swojego miejsca, a on odpowiedział mi uśmiechem ze swojego. Teraz przyznaje się do winy w ten właśnie sposób. Ale to uśmiech losu, prawda? No i Fitz-Jarndyce lokuje w moim imieniu te pieniądze. Korzystnie. Zapewniam cię, moja droga, że nad wyraz korzystnie! Panna Flite zwracała się do mnie... więc pogratulowałam jej z racji szczęśliwego pomnożenia dochodów i życzyłam, by ów stan rzeczy trwał jak najdłużej. Nie dociekałam źródła tej pomocy ani zastanawiałam się, komu przypisać tak po ludzku delikatną dobroczynność. Mój opiekun stał przede mną i z zaciekawieniem oglądał ptaszki. Nie trzeba było sięgać wzrokiem dalej. — A jak pani nazywa te kruszyny? — zapytał ujmująco miłym głosem. — Mają jakieś imiona? — Ja mogę odpowiedzieć za pannę Flite — podchwyciłam. <||| Mają. I panna Flite obiecała nam, że te imiona wyjawi. Przypominasz sobie, Ado? Ada przypominała sobie doskonale. — Naprawdę — powiedziała starowina. — Kto tam? Czemu to, Krook, podsłuchujesz pod moimi drzwiami? Stary gospodarz domu pchnął drzwi, by stanąć na progu z futrzaną czapką w ręku i w asyście swojego kota. — Nie podsłuchuję, proszę pani — wyjaśnił. — Właśnie miałem zastukać. Ale pani jest taka czujna i bystra. — Tylko bez kota! — zawołała gniewnie. — Przepędź Lady Jane na dół! — Po co? Nie ma obawy, proszę wielmożnych państwa — mruknął i podejrzliwie, z wolna począł mierzyć nas wzrokiem, co czynił, póki nie obejrzał całego towarzystwa. — Ona nie rzuci się na ptaki, jak ja tu jestem. Chyba że kazałbym jej to zrobić. — Zechcą państwo wybaczyć mojemu gospodarzowi — przemówiła z godnością sędziwa dama. — To dziwak, proszę państwa, wyjątkowy dziwak. Ma trochę tu! — postukała się w czoło. — Czego chcesz, Krook? Czemu nachodzisz mnie, kiedy mam gości? — Ha! — mruknął staruch. — Jestem, widzi pani, kanclerzem. — Aha... I co z tego? — Jaki to byłby kanclerz, który nie znałby kogoś z Jarndyce'ów. No nie, panno Flite? Uniżony sługa wielmożnego pana — zwrócił się do mojego opiekuna. — Ja .rozumiem się na procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce prawie tak, jak rozumie się wielmożny pan. Znałem też, proszę wielmożnego pana, starego dziedzica Toma. Ale wielmożnego pana nie widziałem chyba nigdy i nigdzie, nawet w sądzie. A jak wziąć tak jedno do drngiego, to każdego roku zaglądam do sądu bardzo dużo razy. .—r- Ja nie bywam tam nigdy — odparł zgodnie z prawdą pan Jarndyce. — Wolałbym raczej pójść... no... gdzie indziej. — Wolałby pan? Rzeczywiście? — podjął Krook z krzywym uśmiechem. — Ha! To słowa przykre dla mojego dostojnego i uczonego brata i surowe. Ale chyba wielmożny pan ma rację. Jako Jarndyce. Dziecko, które raz się oparzy, no nie? Przygląda się pan ptakom mojej lokatorki, co? —| Staruch postępował w głąb pokoju krok za krokiem i obecnie stał tuż obok mojego opiekuna; prawie dotykał go łokciem i zza okularów spoglądał mu w twarz z bardzo bliska. — Jedno z jej dziwactw zasadza się na tym, że nigdy nie wymienia ich imion, chociaż ponazywała je wszystkie — powiedział szeptem, by dodać zaraz głośniej: — Czy ja mam te imiona wyliczyć? Co pani na to, Flite? Mrugnął porozumiewawczo w naszą stronę i ręką wskazał pannę Flite, która tymczasem wycofała się na dalszy plan i udawała, że omiata kratę kominka. — Jeżeli ci na tym zależy, Krook i— odpowiedziała śpiesznie. Staruch zerknął ku klatkom przebiegłszy nas wprzódy wzrokiem i wyrecytował długą listę: — Nadzieja. Radość. Młodość. Pokój. Spoczynek. Życie. Proch. Popiół. Marnotrawstwo. Bieda. Ruina. Rozpacz. Obłęd. Śmierć. Podstęp. Szaleństwo. Słowa. Skrzydła. Łachmany. Pergamin. Grabież. Prejudy- kat. Żargon. Zamęt. Szpinak. Ładna kolekcja, prawda? A wszystko to zasługa mojego dostojnego i uczonego brata. — Wiatr jest bardzo dokuczliwy — wtrącił półgłosem pan Jarndyce. — Kiedy mój dostojny i uczony brat ogłosi wyrok, ptaki zostaną wypuszczone na wolność — podjął Krook szeptem, spoglądając znów na nas porozumiewawczo i z krzywym uśmiechem. — I jeżeli nastąpi to, co nie ma nastąpić nigdy, zadziobią je ptaki, których nigdy nie więziono w klatce. — Wieje od wschodu. Od wschodu z pewnością — powiedział mój opiekun udając, że wygląda przez okno i szuka wzrokiem chorągiewki na dachu. Trudno było nam wydostać się z tamtego domu. Nie z winy panny flite, która życzliwie i rozumnie odnosiła się do spraw innych ludzi. Odejście utrudniał nam Krook, jak gdyby nie był w stanie rozstać się z moim opiekunem. Gdyby przykuto go doń łańcuchem, nie mógłby asystować mu z bardziej bliska. Zaproponował, że pokaże nam swój sąd kanclerski i wszystko, co się tam znajduje, a podczas przeciąganego rozmyślnie zwiedzania nie odstępował na krok pana Jarndyce'a. Raz po raz zatrzymywał go pod takim czy innym pretekstem i czekał, aż my wszyscy odejdziemy dalej — jak gdyby dręczył go jakiś temat, którego nie śmiał poruszyć. Nie umiem wyobrazić sobie wyrazu twarzy oraz zachowania, które świadczyłyby dobitniej o podejrzliwym niezdecydowaniu, a jednocześnie ustawicznej pokusie, by zrobić coś, na co zdobyć się trudno, niż wyraz twarzy pana Krooka oraz jego zachowanie w tamtym dniu. Coraz to czujniej obserwował mojego opiekuna i prawie nie odwracał odeń spojrzenia. Jeżeli szedł za nim, przypatrywał mu się z chytrością godną starego lisa. Jeżeli 6zedł przed nim, nieustannie oglądał 6ię przez ramię. Jeżeli stał bez ruchu, przybliżał się do niego możliwie najbardziej, raz po raz przesuwał dłonią po ustach, wznosił wzrok, przymykał powieki i spod krzaczastych brwi patrzał na twarz pana Jarndyce'a, jak gdyby chciał zapamiętać ją na zawsze i w najdrobniejszych szczegółach. Wreszcie po obejrzeniu całego domu (naturalnie w asyście kotki) i zapoznaniu się z przepełniającą go i rzeczywiście ciekawą zbieraniną przeróżnych rupieci znaleźliśmy się w głębi sklepu. Tam na ustawionej dnem do góry pustej baryłce zobaczyliśmy butlę z atramentem, jakieś ogryzki piór i kilka ćwiartek brudnego papieru, na ścianie zaś alfabety drukowanych dużych liter kreślone rozmaitymi charakterami pisma. — Co pan tu robi? — zapytał mój opiekun. — Próbuję nauczyć się czytać i pisać — odrzekł Krook. — I jak panu idzie? — Bardzo źle. Wolno — rzucił z rozdrażnieniem. — Ciężka spTawa w moim wieku. —- Lżej poszłoby chyba, gdyby pana ktoś uczył — podjął pan Jarndyce. Podejrzliwie błysnęły starcze oczy. —■ Aha. Tylko ten ktoś mógłby mnie źle nauczyć. Nie wiadomo, jak wiele straciłem przez to, że nie nauczyłem się wcześniej. Nie chciałbym teraz stracić więcej przez to, że ktoś nauczyłby mnie źle. — Żle? — uśmiechnął się pogodnie mój opiekun. I§|A kto, u licha, chciałby pana źle nauczyć? — Nie wiem, proszę wielmożnego pana — odrzekł pan Krook i podniósłszy okulary na czoło, zatarł ręce nerwowo. — Może i nikt, ale... Ale, proszę wielmożnego pana, wolę zaufać samemu sobie niż komuś innemu. Te odpowiedzi oraz ogólnie biorąc zachowanie dziwacznego starca sprawiły tyle, że w drodze przez Lincoln's Inn pan Jarndyce zapytał towarzyszącego nam młodego lekarza, czy jego zdaniem Krook jest istotnie obłąkany, jak napomyka jego lokatorka? Pan Woodcourt odrzekł, że nie widzi racji do postawienia aż takiej diagnozy. To człowiek wyjątkowo podejrzliwy, pełen nieufności towarzyszącej zazwyczaj ciemnocie i mniej lub więcej, ale stale, zamroczony alkoholem. — Pije dużo — kończył młody lekarz — i, jak państwo mieli sposobność przekonać się osobiście, zaplecze jego sklepu cuchnie źle destylowanym dżinem. Ale nie sądzę, żeby to były już objawy choroby* umysłowej. W drodze powrotnej pozyskałam serce Pipa kupując mu wiatrak oraz dwa woreczki z napisem „Mąka", toteż nie pozwolił nikomu innemu zdjąć sobie kapelusza i rękawiczek, a przy obiedzie chciał siedzieć tylko u mojego boku. Caddy zajmowała miejsce naprzeciw mnie i obok Ady, której bez zwłoki opowiedziałyśmy w domu resztę historii o zaręczynach. Serdecznie zajmowałyśmy się siostrą i braciszkiem, więc Caddy promieniała, pan Jarndyce był nie mniej wesoły niż reszta towarzystwa i wszystkim działo się doskonale do czasu, gdy późnym wieczorem Cad- dy odjechała dorożką z Pipem, który był pogrążony w głębokim śnie. | lecz mocno trzymał wiatrak. Zapomniałam napisać, a w każdym razie nie napisałam dotąd, że pan Woodcourt to ten sam śniady i ciemnowłosy młody lekarz, którego uprzednio spotkaliśmy w domu doktora Badgera. Nie wspomniałam również, że pan Jarndyce i jego zaprosił na obiad, a on zaproszenie przyjął, a po odejściu gości, kiedy powiedziałam Adzie, że nareszcie możemy pogawędzić trochę o Ryszardzie, moja najmilsza roześmiała się i powiedziała z kolei... Czy to ważne, co powiedziała? Ada jest zawsze taka wesoła i radosna. ROZDZIAŁ XV ZAUŁEK BELL TARO Podczas naszego pobytu w Londynie pan Jarndyce był nieustannie oblegany przez tłum krewkich dam i dżentelmenów, których poczynania wprawiały nas w zdumienie. Pan Quale zgłosił się wnet po naszym przyjeździe, później zaś nczestniczył we wszystkich kolejnych napaściach. Wyglądało na to, że te swoje dwa lśniące guzy w okolicach skroni musi wtykać do wszelkich spraw takiego pokroju, a włosy pod- czesuje do góry coraz mocniej i mocniej, jak gdyby w przypływie niedoścignionej filantropii miał powyrywać je* wraz z cebulkami. W jednakowej mierze odpowiadały mu wszelkie cele, lecz najchętniej i zawsze był gotów do udziału w przedsięwzięciach zmierzających do wyrażenia komuś «znania. Podstawą jego siły wydawać się mogła zdolność do bezkrytycznego uwielbienia. Był w stanie siedzieć na miejscu godzinami i pławić wypukłe skronie w blaskach jakiejkolwiek gwiazdy. Po raz pierwszy zobaczyłam go pochłoniętego bez reszty podziwem dla pani Jellyby, wywnioskowałam zatem, że właśnie ona jest przedmiotem jego admiracji. Rychło jednak poznałam swój błąd, gdy odkryłam, że pan Quale zwykł nosić tren rozmaitych osób i na ich cześć z upodobaniem dąć w fanfary. Gdy pani Pardiggle przyszła, aby na coś tam uzyskać datek, pan Quale dotrzymywał jej towarzystwa. Wszystko, cokolwiek mówiła, on powtarzał nam dobitniej i dopingował panią Pardiggle zupełnie tak samo, jak w swoim czasie dopingował panią Jellyby. Pani Pardiggle zaopatrzyła w list polecający do mojego opiekuna swojego wymownego przyjaciela, pana Gushera. Z panem Gusherem znowu pojawił się pan Quale. Pan Gusher — nalany dżentelmen o lepkiej cerze i oczkach tak małych w zestawieniu z obliczem przypominającym księżyc w pełni, jak gdyby początkowo miały być przeznaczone dla kogoś innego — na pierwszy rzut oka nie sprawiał ujmującego wrażenia. Nim jednak zdążył usiąść, pan Quale zwrócił się do Ady i do mnie, by zapytać łatwo dosłyszalnym szeptem, czy zwróciłyśmy uwagę na wspaniale sklepione czoło pana Gushera i czy nie sądzimy, że to wielki człowiek. Istotnie, pan Gusher był wielki pod względem tuszy, ale jego towarzysz miał oczywiście na myśli wielkość w rozumieniu moralnym. Od tych i in- nych osób wysłuchiwaliśmy wiele na temat przeróżnych misji, lecz zrozumieliśmy najlepiej, że misja pana Quale polega na entuzjazmowaniu się wszelkimi cudzymi misjami i że jest to misja najpopularniejsza wśród wszystkich. Pan Jarndyce popadł w takie towarzystwo z dobrego serca, gorąco i szczerze spragnionego, by czynić tyle dobra, ile to możliwe. Wszelako zdawał sobie sprawę, a nawet nieraz mówił nam wyraźnie, że nazbyt często bywa to towarzystwo nieodpowiednie, gdzie dobroczynność przybiera histeryczne formy, a miłosierdzie bywa noszone nibyv mundur przez gadnłów spragnionych taniego rozgłosu, mocnych w języku, słabych i nieporadnych w działaniu, niecnie służalczych wobec wielkich tego świata, zdradliwych i obłudnych w stosunkach pomiędzy sobą, odrażających dla kogoś, kto woli zapobiegać upadkowi słabych niż z potężnym hałasem i wielkim samochwalstwem podnosić ich cokolwiek, gdy już zdążyli upaść. Zdaje mi się, że wiatr dął od wschodu przez pełne trzy tygodnie, kiedy pan Quale otrzymał dyplom uznania na wniosek pana Gushera (który niedawno otrzymał takiż dyplom na wniosek pana Quale'a), a pan Gusher rozprawiał z tej okazji przez półtorej godziny podczas zebrania z udziałem ochronki dla dziewcząt oraz ochronki dla chłopców, dzieciom zaś przypomniano specjalnie o wdowim groszu i polecono zaopatrzyć się w półpensówki zgodnie z zasadą, iż nie ma ofiary tak drobnej, by była nie do przyjęcia. Wspomniałam o tym wszystkim, ponieważ mam zamiar wrócić do pana Skimpole'a. Wydaje mi się, że jego dziecięca naiwność i beztroska przynosiły znaczną ulgę mojemu opiekunowi i jako kontrast z tamtymi sprawami musiały być łatwiejsze do przyjęcia. Zawsze to pociecha znaleźć człowieka, który nie knuje przebiegłych planów i jest zupełnie szczery wśród tylu ludzi o przeciwnych cechach. Przykro byłoby mi wyrazić domysł, iż pan Skimpole wyczuwa to i również uprawia politykę. Za mało go poznałam, by rozstrzygnąć tę kwestię. Z pewnością jednak do mojego opiekuna odnosił się tak samo, jak dó reszty świata. Ostatnio niedomagał trochę, więc nie widywaliśmy go wcale, chociaż przebywał w Londynie. Wreszcie przyszedł pewnego ranka — pogodny jak zawsze i na swój ujmujący sposób pełen dobrych myśli. — No i jestem znowu! — oznajmił. Cierpiał z racji kamieni żółciowych, lecz kamienie żółciowe dokuczają często bogaczom, więc nietrudno mu było wytłumaczyć sobie, że i on jest majętny. Tak! Jest istotnie bogaty w pewnym sensie — w sensie rozrzutnych zamierzeń. Lekarza, który go doglądał, nagradzał sowicie, podwajał zwykle jego honoraria, czasami nawet opłacał go w czwórnasób. Zwykł mawiać doń: „To złudzenie, kochany doktorze, że leczy mnie pan darmo. Obsypuję pana pieniędzmi, w sferze, rozumie pan, moich rozrzutnych zamierzeń". — I doprawdy — ciągnął pan Skimpole — moje zamierzenia w tym względzie były tak stanowcze, że mogły równać się uczynkom. Gdybym miał krążki metalu albo cienkie papierki, do których ludzkość przywiązuje tak znaczną wagę, gdybym mógł składać je do rąk lekarza, z pewnością składałbym je do rąk lekarza. Nie miałem ich, a zatem uczynki zastępowałem zamierzeniami. W rezultacie te zamierzenia szczere i wynikające z dobrej woli nie są, moim zdaniem, niczym innym niż monety i regulują wszelkie zobowiązania. Często nawiedzają mnie podobne myśli — mówił dalej pan Skimpole — wypływające zapewne stąd, że absolutnie nic nie wiem o wartości pieniądza. To logiczne, prawda? Mój rzeźnik przypomina mi o małym rachuneczku, co niewątpliwie świadczy o sympatycznych, chociaż nieświadomych, poetycznych skłonnościach jego natury. Zawsze mówi o „małym rachuneczku", by tym sposobem proces zapłaty ułatwić mnie i sobie. Odpowiadam mu: „Drogi przyjacielu! Skoro zdajesz sobie sprawę, że mały rachune- czek winien być uregulowany, ów mały rachuneczek jest uregulowany. Bez potrzeby trudziłeś się przychodzeniem do mnie w tej sprawie. Otrzymałeś zapłatę, ponieważ ja mam takie zamierzenia!" :;|§§ Przypuśćmy jednak — roześmiał się pan Jarndyce — że on zamierzał tylko dostarczyć mięsiwa wyszczególnione w rachunku? Y — Zdumiewasz mnie, mój drogi! — obruszył się pan Skimpole. — Zagadnienie oceniasz z pozycji rzeźnika! Pewien rzeźnik, z którym miałem niegdyś do czynienia, zajmował identyczne stanowisko. Powiedział: „Czemu, proszę pana, jada pan jagnięcy comber po osiemnaście pensów funt?" „Czemu, zacny przyjacielu, jadam jagnięcy comber po osiemnaście pensów funt? — odrzekłem zdumiony jego pytaniem. — Ponieważ lubię jagnięcy comber". Było to przekonywające, ale on podjął: „Szkoda, proszę pana, że nie zamierzałem tylko dostarczać panu jagnięce combry tak, jak pan zamierza wypłacić mi pieniądze". „Dobry człowieku! Rozumujmy jak istoty obdarzone intelektem!—odpowiedziałem. — To rzecz niemożliwa. Niepodobieństwo! Ty miałeś przecież jagnięce combry, ja nie miałem i nie mam pieniędzy. Gdybyś zamierzał dostarczyć mi mięso, nie byłbyś szczery nie dostarczając go rzeczywiście. Natomiast ja mogę zamierzać i Bzczerze zamierzam wypłacić ci pieniądze nie czyniąc tego rzeczywiście". Nie znalazł na te słowa odpowiedzi. Temat został ■wyczerpany. — I rzeźnik nie podjął kroków prawnych? — zapytał mój opiekun. — Owszem. Podjął, lecz w tym przypadku powodowała nim gwałtowna pasja, nie rozwaga. Aha! Gwałtowna pasja przypomniała mi Boythorna. Pisał mi właśnie o twojej obietnicy, że wraz z panienkami złożysz krótką wizytę w jego kawalerskiej siedzibie w hrabstwie Lincoln. — To ulubieniec moich dziewcząt — odparł pan Jarndyce — więc udzieliłem obietnicy również w ich imieniu. — Moim zdaniem — zwrócił się pan Skimpole do Ady i do mnie — natura zapomniała wycieniować Boythorna. Jest trochę zbyt burzliwy, jak morze. Trochę zbyt porywczy, jak byk, który postanowił uważać wszystkie kolory za czerwień. Ale, słowo daję, nie brak mu wielkich cnót. Dziwiłabym się, gdyby ci dwaj panowie byli nawzajem dobrego o sobie mniemania. Pan Boythorn przywiązywał wagę do bardzo wielu spraw i rzeczy. Pan Skimpole o nic właściwie nie dbał. Ponadto niejeden raz zwracał moją uwagę fakt, że pan Boythorn był bliski eksplozji, gdy w jego obecności mówiono o panu Skimpole'u. Oczywiście nie wspomniałam o tym i przytaknęłam tylko Adzie, gdy powiedziała, że pan Boythorn bardzo nam się podoba. — Mnie też zaprosił podjął nasz gość. — Jeżeli zatem wolno powierzyć dziecko takim rękom, obecne tutaj dziecko pojedzie, albowiem dodaje mu ducha nadzieja na delikatną i tkliwą opiekę aż dwu aniołów stróżów. Boythorn chce ópłacić moją podróż tam i z powrotem. To chyba kosztuje? Heś tam szylingów! Może funtów? W każdym razie pieniądze... Aha! Coavins! Przypomina sobie pani, panno Estero, naszego przyjaciela Coayinsa? Ostatnie pytanie, które nagle musiało mu przyjść do gfliwy, rzucił swobodnie, z właściwą sobie pogodą, bez cienia zakłopotania. — O, tak! — powiedziałam. ^ — Coavins został wzięty pod areszt przez najdostojniejszego policjanta — podjął pan Skimpole. — Nigdy więcej nie będzie urągał słonecznym blaskom. Wstrząsnęła mną ta wiadomość i nie bez powagi skojarzyła się niezwłocznie z obrazem człowieka, który siedząc na sofie raz po raz ocierał głowę. ^r- Wczoraj poinformował mnie o tym jego następca — ciągnął pan Skimpole. •— Jego następca jest teraz w moim domu. W posiadaniu mojego domu, jak to, zdaje 6ię, określa. Przyszedł wczoraj, w sam dzień urodzin mojej błękitnookiej córki. Powiedziałem mu: „Twoje zachowanie jest nierozumne i niedelikatne. Gdybyś ty, przyjacielu, miał błękitnooką córkę, nie życzyłbyś sobie, abym ja nieproszony przyszedł do ciebie w sam dzień jej urodzin". Ale on pozostał. Pan Skimpole zakończył śmiechem te miłe niedorzeczności i lekko musnął klawisze pianina, przy którym siedział. — Mówił mi też jego następca — ciągnął uderzając ciche akordy w miejscach, gdzie ja stawiam kropki — że Coayins pozostawił. Troje dzieci. Bez matki. Jego zawód jest. Wielce niepopularny. To stwarza trudności. Dla młodocianych Coayinsów. Pan Jarndyce wstał i pocierając głowę jął spacerować po pokoju. Pan Skimpole grał teraz melodię jednej z ulubionych pieśni Ady. My obie patrząc na naszego opiekuna odgadywałyśmy — zapewne trafnie — co dzieje się w jego myślach. Chodził tam i z powrotem, przystawał, kilkakrotnie opuszczał ręce, by wnet wznawiać pocieranie głowy. Wreszcie położył dłonie na klawiszach i przerwał koncert naszego gościa. — Daj teraz spokój — powiedział. Pan Skimpole zapomniał zupełnie, o czym poprzednio była mowa, więc uniósł wzrok pełen zdumienia. — Ten człowiek był potrzebny — podjął pan Jarndyce i spacerując tam i z powrotem w szczupłej przestrzeni między pianinem a kątem pokoju zgarniał włosy od tyłu ku przodowi głowy, jak gdyby w taki sposób układał je gwałtowny wicher wschodni. — Nasze błędy lub nierozważne postępki, nasz brak rozeznania w praktycznych sprawach, nasze niepowodzenia życiowe stwarzają potrzebę, by tacy ludzie istnieli. Nie wolno mścić się na nich z tej racji. Nie ma nic złego w fachu, dzięki któremu Coavins utrzymywał dzieci. Chciałbym dowiedzieć się więcej o tym wszystkim. — Aa... Mófoisz o Coayinsie? — zawołał pan Skimpole, gdy zrozumiał na koniec, ku czemu mój opiekun zmierza. — Nic łatwiejszego. Krótka przechadzka do jego kwatery głównej i dowiesz się natychmiast, czego sobie tylko życzysz. Pan Jarndyce dał sygnał, na który czekałyśmy tylko. — Cóż? Możemy pójść w tamtą stronę — powiedział. — Równie dobrze w tamtą, jak w każdą inną. Niebawem byłyśmy gotowe, a pan Skimpole — kontent i ożywiony —-. postanowił dotrzymać nam kompanii. • . -— To takie nowe i przyjemne — wyjaśnił — tropić pana Coavinsa zamiast być przez niego tropionym! Najpierw zaprowadził nas na Cursitor Street, gdzie opodal Chancery Lane stał dom z kratami w oknach, nazwany przezeń Kasztelem Coavin- sa. Tam weszliśmy do sieni i zadzwonili, a wyjątkowo odrażający chłopak wyszedł z czegoś w rodzaju kantoru i spojrzał na nas przez furtę z żelaznych prętów. — Kogo państwo szuka? — zapytał wtykając podbródek między dwa pręty. ' -r- Był tu reszerszer, czy jak się tam taki funkcjonariusz nazywa, który niedawno umarł — wyjaśnił pan Jarndyce. — Był? No to co? — Chciałbym dowiedzieć się jego nazwiska. — Jego nazwisko Neckett. — A adres? — Zaułek Bell Yard — odrzekł chłopak. — Dom po lewej stronic, w którym jest sklep z artykułami gospodarstwa domowego. Właściciel sklepu nazywa się Blinder. — Czy on był... — zaczął mój opiekun. — Nie bardzo wiem, ijakim posłużyć się słowem... Zapobiegliwy? — Niby Neckett? 0, tak! Nawet bardzo. Śledził ludzi niestrudzenie. Jak podjął się tego, potrafił warować u skrzyżowania ulic przez osiem albo dziesięć godzin pod rząd. Ul Mogło być gorzej — mruknął do siebie pan Jarndyce. — Mógł podjąć się tego i wcale nie warować. Dziękuję. To wystarczy. V • Zostawiwszy chłopaka zajętego gładzeniem i lizaniem prętów furty wróciliśmy do Lincoln's Inn, gdzie oczekiwał nas pan Skimpole, który wolał nie zbliżać się zanadto do Kasztelu Coavinsa. Później zagłębiliśmy się wszyscy w pobliski ciasny zaułek Bell Yard i łatwo odnaleźliśmy sklep Blindera. Zastaliśmy starą kobietę o dobrodusznym wyglądzie i z objawami astmy czy też puchliny wodnej, a może obu tych chorób. — Dzieci Necketta? — odpowiedziała na moje pytanie. — Tak, proszę panienki. Drugie piętro. Drzwi w prawo naprzeciwko schodów -— i przez ladę podała mi klucz. Spojrzałam na klucz, później na nią, ale kobieta nie wątpiła widać, że wiem, co robić dalej. Zrozumiałam, iż musi to być klucz od drzwi dzieci, więc nie zadając dalszych pytań, wyszłam ze sklepu, by resztę towarzystwa powieść w górę ciemnymi schodami. Szliśmy możliwie najciszej, ale cztery osoby nie ńiogły nie robić hałasu na starych drewnianych stopniach i, jak się okazało, zaniepokoiliśmy lokatora z pierwszego piętra, który wyjrzał na podest ze swojego pokoju. Zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i zapytał: — Czy to po Gridleya? — Nie, proszę pana — uspokoiłam go. — Idziemy wyżej. Mężczyzna popatrzył równie złym okiem na Adę, mojego opiekuna i pana Skimpole'a, gdy ci mijali go kolejno. — Dzień dobry! — pozdrowił go pan Jarndyce. — Dzień dobry! — odburknął ze złością. Był wysoki, chudy, prawie łysy. Miał zatroskaną twarz, naznaczoną głębokimi zmarszczkami, i mocno wyłupiaste oczy. Jego nieprzyjemny wzrok oraz gburowate maniery i cała postać krzepka jeszcze, lecz bez wątpienia podupadła — wszystko to zaniepokoiło mnie po trosze. Mężczyzna trzymał w palcach pióro, a kiedy zerknęłam mimo woli w głąb jego pokoju, zobaczyłam wiele rozmaitych szpargałów. Na drugim piętrze zastukałam do drzwi. — Jesteśmy zamknięci. Klucz ma pani Blinder — odpowiedział mi piskliwy głosik dziecka. Wobec tego posłużyłam się kluczem i drzwi otwarłam. W ubogim, skąpo umeblowanym pokoju o ściętym ukośnie suficie, pięcio- lub sześcioletni chłopczyna piastował w ramionach i uciszał spore, chyba półtoraroczne dziecko. Pomimo chłodu nie płonął ogień na kominku, a za stępowały go jakieś chusty i szale, w które ta para była okutana. Ale nie wystarczało to widać, gdyż dzieci miały nosy zaczerwienione, twarzyczki pobladłe i zapadnięte, a chłopczyk chodził po izbie tam i z powrotem, niańcząc maleństwo, które wspierało główkę o jego ramię. — Kto was tu zamknął? — zwróciłam się do chłopczyka. — Charley — odpowiedział i znieruchomiał, aby się nam przypatrywać. — Charley? Wasz brat? ' — Nie. To nasza siostra, Charlotta. Ojciec tak ją nazywał. — Masz więcej rodzeństwa? — Jestem ja i Emma — powiedział dotykając zmiętego czcpeczka. — I Charley. — A gdzie jest teraz Charley? — Poszła do prania. Powiedziawszy to zaczął znów spacerować po izdebce i zapatrzony w nas omal nie zawadzał nankinowym czepeczkiem dziecka o przodek łóżka. Wymieniliśmy między sobą spojrzenia, a następnie staliśmy przypatrując się tej małej parce, gdy do pokoju weszła bardzo drobna dziewczynka o figurce dziecka i twarzy ładnej, lecz jak gdyby nad wiek dojrzałej. Na głowie miała o wiele za duży niewieści czepek, dłonie zaś wycierała o fartuch przeznaczony również dla dorosłej kobiety. Jej palce były białe i pomarszczone od prania, a ręce ocierane z mydlin parowały jeszcze. Gdyby nie to, wyglądałaby na małą dziewczynkę, która bawi się i z właściwą dzieciom bystrością obserwacji naśladuje zapracowaną praczkę. Niewątpliwie przybiegła z jakiegoś domu w sąsiedztwie i po drodze śpieszyła się, jak mogła. W rezultacie zasapała się mimo lekkiej wagi, zrazu więc nie mogła dobyć głosu, lecz dysząc ciężko ocierała ręce i przyglądała się nam bez słowa. — To Charley — oznajmił chłopczyk. Emma wyciągnęła rączki i krzykiem jęła domagać się, by siostra wzięła ją w ramiona. Charley zrobiła to jak dorosła kobieta — godna fartucha oraz czepka — i dalej przypatrywała się nam zza swojego brzemienia, które garnęło się do niej czule i ufnie. Pan Jarndyce podał jej krzesło, a kiedy Charley z maleństwem na rękach usiadła, chłopczyk przysunął się do niej blisko. — Czy można wyobrazić sobie — powiedział mój opiekun — że to dziecko pracuje na pozostałych dwoje? Przyjrzyjcie się temu! Na Boga, przyjrzyjcie się, moje drogie! Istotnie! Było na co popatrzeć! Ta trójka dzieci! I dwoje z nich może liczyć jedynie na trzecie. A to trzecie małe jeszcze, lecz o dojrzałym, stanowczym wyrazie tak dziwnym na dziecięcej, drobnej twarzyczce! — Charley! — odezwał się pan Jarndyceb — Charley! He ty masz lat? — Już skończyłam trzynaście, proszę pana. — Tak. To poważny wiek — westchnął nasz opiekun. — Bardzo poważny wiek, Charley. Nie podejmuję się opisać tkliwości, z jaką przemawiał do niej — na poły żartobliwie, lecz z bezgranicznym współczuciem i troską, — Powiedz mi, Charley, czy sama mieszkasz tu z młodszym rodzeństwem? — podjął. —r Tak, proszę pana. Od czasu, kiedy ojciec umarł — powiedziała spoglądając mu ufnie prosto w oczy. — I jak wam się żyje? — Pan Jarndyce odwrócił twarz na moment. — Jak wam się żyje, mała Charley? — Od śmierci ojca ja pracuję — odrzekła. — Dziś, proszę pana, piorę. — Na Boga, Charley! — westchnął mój opiekun. — Za niska jesteś, by sięgnąć do balii. — W chodakach sięgnę, proszę pana — odpowiedziała żywo. — Mam takie chodaki po mamusi. — A kiedy twoja mamusia umarła? Biedna mamusia! — Umarła, proszę pana, zaraz po narodzinach Emmy —> odrzekła spoglądając na siostrzyczkę. — Wtedy ojciec powiedział, że ja muszę być dla niej dobrą matką. No i starałam się, jak mogłam. Sprzątałam w domu, niańczyłam Emmę, prałam. Robiłam to wszystko przez długi czas, nim zaczęłam chodzić do pracy. — Często chodzisz do pracy? — podjął pan Jarndyce. — Tak często, jak się nadarzy praca — odrzekła z uśmiechem i szeroko otworzyła oczy. — Muszę zarabiać pensy i szylingi. — I zawsze zamykasz dzieci, kiedy wychodzisz? — Żeby były bezpieczne, proszę pana — podchwyciła. — Od czasu do czasu zagląda tu pani Blinder i pan Gridłey trochę rzadziej. Mnie też uda się nieraz wyskoczyć z pracy i przybiec. Dzieci mogą się bawić, a Tom nie boi się wcale, że jest zamknięty. Nie boisz się, Tom, prawda? — Nie! — odparł walecznie chłopczyk. — Jak robi się ciemno, w zaułku zapalają latarnie i jest tu widno... Prawie widno... Może nie tak, Tom? — Tak, Charley... Prawie widno. — To szczere złoto, ten chłopak — podjęła mała na ten swój jakże kobiecy, macierzyński sposób. — Jak Emma się zmęczy, kładzie ją do łóżka. Jak sam się zmęczy, także idzie spać. Później wracam do domu, zapalam świecę i siadam do kolacji, a on wstaje i zjada też cokolwiek razem ze mną. Prawda, Tom? — Tak! Tak, Charley! Prawda, Charley! Chłopczyk ukrył twarz w skąpych fałdach spódnicy siostry i miast roześmiać się, wybuchnął płaczem — może na wspomnienie najmilszych chwil w swoim życiu, może z miłości i wdzięczności dla tej, która jest mu wszystkim. Po raz pierwszy polały się tu łzy od chwili, kiedyśmy nadeszli. Dotychczas mała sierotka mówiła o ojcu i matce tak, jak gdyby jej żałobę przesłaniała konieczność odwagi, codzienne sprawy czynnego żywota, jej dziecięca duma, iż potrafi pracować i zarabiać. Atoli teraz, gdy Tom zapłakał, zobaczyłam dwie ciche łzy spływające po jej twarzy, jakkolwiek Charley siedziała nadal spokojnie, patrzała na nas i najlżejszym gestem nie poruszyła bodaj włosa na główkach swoich podopiecznych. Ada i ja stałyśmy przy oknie i udawały, że spoglądamy na okoliczne dachy, poczerniałe od sadzy kominy oraz nędzne rośliny i ptaki w małych klatkach widoczne w oknach sąsiadów. Nagle zorientowałam się, że pani Blinder ze sklepu na parterze — która być może potrzebowa-. ła aż tak wiele czasu, by wdrapać się na schody — jest w pokoju i rozmawia z moim opiekunem. — To nic wielkiego, proszę pana — mówiła — darować komorne. Kto mógłby brać od nich, proszę pana? — No tak.. Tak... —r bąknął pan Jarndyce i zwrócił się do nas. — To nic wielkiego, wystarczy jednak, gdy nadejdzie czas, by ta zacna kobieta zobaczyła, że to było coś bardzo wielkiego, a ponieważ uczyniła to jednemu z tych maluczkich... A ta mała? Długo wytrzyma? — Na mój rozum tak, proszę pana — odrzekła kobieta i mówiła dalej dysząc ciężko i z bolesnymi przerwami chwytając oddech. — Kiedy ich matka umarła, ona pielęgnowała dwoje młodszych tak, że cały zaułek o tym gadał. A kiedy on zachorował, dziw było patrzeć, jak koło niego chodził Mój Boże! O, tutaj leżał i chyba w ostatnich słowach powiedział do mnie: „Pani Blinder — powiedział — jaki by nie był mój zawód, to może pani wierzyć, że dziś w nocy w tym pokoju długo widziałem anioła, który był przy moim dziecku. I to dziecko polecam Ojcu Wszechmogącemu". — Nie miał innego zawodu? podjął pan Jarndyce. — Nie, proszę pana. Był łapaczem i nic więcej. Kiedy się wprowadził, nie wiedziałam o tym, a jak się dowiedziałam, wymówiłam mu mieszkanie. Jego zawód nie podobał się w zaułku. Nie odpowiadał także innym lokatorom. To nieprzyjemny zawód, więc różni ludzie nie byli radzi. Najbardziej obruszał się pan Gridley, a to dobry lokator, chociaż niemało przeżył i usposobienie ma gwałtowne. H"■--r- Dlatego wymówiła pani mieszkanie Neckettowi? — Aha. Dlatego wymówiłam mu mieszkanie. Ale jak przyszedł termin, a o tym człowieku nie dowiedziałam się nic więcej złego, zaczęły mnie trapić wątpliwości. Był punktualny, proszę pana, i zapobiegliwy. Robił to, co miał robić — ciągnęła zapatrzona bezwiednie w pana Skimpole'a — a to zawsze coś, proszę pana, wywiązywać się z takich nawet obowiązków. —• I ostatecznie został? — wtrącił mój opiekun. — Został, proszę pana. Powiedziałam, że jeżeli uładzi się z panem Gridleyem, ja poradzę 6obie z innymi lokatorami i nie będę dbała, czy to podoba się w zaułku, czy nie podoba. No i pan Gridley dał się jakoś przekonać, chociaż niechętnie. I od tej pory zawsze z góry traktował Necketta, ale dla jego dzieci jest bardzo dobry. Nigdy nic nie wiadomo o człowieku, póki się go nie wypróbuje. — Dużo osób dobrze odnosi się do tych dzieci? zapytał pan Jarndyce. — Tak w ogóle, proszę pana, nie najgorzej to wygląda. Ale z pewnością wyglądałoby lepiej, gdyby ich ojciec miał inny zawód. Pan Coayins dał im gwineę i łapacze zebrali coś niecoś. Tutaj w zaułku niektórzy, co nieraz kpili z ich ojca i kiedy przechodził, nawzajem dotykali swoich ramion, jak przy aresztowaniu, także zrobili składkę. Tak w ogóle nie najgorzej to wygląda. Podobnie jest z Charley. Jedni nie chcą dawać jej pracy dlatego, że jej ojciec był łapaczem. Inni dają, [ale wytykają jej wciąż zawód ojca, a są tacy, co przyjmowanie takiej do roboty nważają sobie za zasługę, a za to mniej jej płacą i wymagają więcej. Tyle że ona jest cierpliwsza od innych, zaradna, sumienna i chce pracować nawet nad siły. Więc, jak mówiłam, proszę pana, tak w ogóle jest nie najgorzej, ale mogłoby być lepiej. Pani Blinder usiadła, aby wysapać się swobodniej, bo tak długą przemową wyczerpała ponownie oddech, nim zdążyła go w pełni odzyskać. Pan Jarndyce zwrócił się do nas i chciał coś powiedzieć, lecz uwagę jego rozproszył ów pan Gridley, który obecnie wtargnął gwałtownie do izby, uprzednio zaś był wielokrotnie 'wspominany i widzieliśmy go o piętro niżej. — Panie! Panowie! Nie wiem, co tu robicie — zaczął, jak gdyby urażony naszą obecnością — sądzę jednak, że wybaczycie mi tę wizytę. Dzień dobiy, Charley! Jak się masz, Tom! Dzień dobry, mała kruszynko! Co słychać u was? Czule pochylił się nad młodocianą trójką, która niewątpliwie uważała go za przyjaciela, jakkolwiek wyraz twarzy miał nadal 6rogi, do nas zaś odniósł się naprawdę po grubiańsku. Pan Jarndyce zauważył to i docenił. — Bez wątpienia nikt nie przyszedłby tutaj po to, żeby się gapić — powiedział cicho i łagodnie. — Zapewne, mój panie, zapewne — odparł tamten i niedbale machnąwszy ręką wziął małego Toma na kolana. — Nie myślę spierać się z państwem. Sporów starczy mi do końca życia. — Widocznie — podjął mój opiekun — ma pan słuszne racje, by być drażliwym i nerwowym... — Właśnie! przerwał mu gniewnie tamten. — Mam usposobienie kłótliwe! Złośnik ze mnie! Nie jestem uprzejmy! — Chyba istotnie nie bardzo — wtrącił pan Jarndyce. — Mój panie! — zawołał Gridley i postawiwszy chłopczyka na podłodze, ruszył w kierunku mojego opiekuna tak, jak gdyby zamierzał go uderzyć. — Wie pan coś o sądownictwie i sprawiedliwości? — Wiem, na swoje nieszczęście. — Na swoje nieszczęście? — powtórzył i złagodniał trochę. — W takim razie przepraszam stokrotnie. Widzi pan, ja nie jestem układny. Zechce mi pan wybaczyć — ciągnął z rosnącą znów pasją j— ale od dwudziestu pięciu lat włóczą mnie po rozżarzonym żelazie, więc zapo mniałem, jak stąpa się po aksamicie. Niechaj pan pójdzie do sądu kanclerskiego, niech pan zapyta, jaki najlepszy żart kursuje tam stale. Odpowiedzą, że ich najlepszy, niezawodny temat do żartów to człowiek z Shropshire — mówił i zawzięcie uderzał w otwartą dłoń drugą pięścią. — Człowiek z Shropshire to ja! — Rozumiem pana — odrzekł spokojnie pan Jarndyce — ponieważ moja rodzina bywa również przedmiotem kpin w tym samym pełnym powagi miejscu. Być może, słyszał pan moje nazwisko? Jarndyce. — Pan Jarndyce! — zawołał Gridley tonem gburowatego uznania. — Ha! Swoje krzywdy znosi pan spokojniej, niż ja potrafię znosić swoje. I powiem więcej panu i tamtemu panu, i młodym damom, jeżeli są to pańscy przyjaciele. Powiem, że oszalałbym, gdybym swoje krzywdy znosił inaczej. Zdrowe zmysły zachowuję jedynie dlatego, że boleśnie odczuwam te krzywdy, mszczę się za nie w myśli, bezwzględnie domagam się sprawiedliwości, której nie otrzymuję nigdy. Jedynie dlatego, mój panie! Mógłby pan powiedzieć, że podniecam się zanadto. Odpowiedziałbym wtedy, że taką mam naturę i nie umiem postępować inaczej, gdy zło mi się świadczy. Nie ma nic między takim właśnie postępowaniem a stoczeniem się do stanu nieszczęśliwej, obłąkanej starowiny, która nawiedza sąd kanclerski uśmiechnięta nieustannie. Zidiociałbym, gdybym raz usiadł spokojnie, jak ona. Przykro było patrzeć na jego gorącą pasję, na wykrzywioną twarz i gwałtowną gestykulację towarzyszącą gorzkim słowom. — Mój panie! Panie Jarndyce! — ciągnął. — Proszę zastanowić 6ię nad moją sprawą. Jak Bóg na niebie, wygląda ona tak, nie inaczej. Mój ojciec, farmer, sporządził testament i ziemię, inwentarz, wszystko zostawił w dożywocie mojej matce. Po jej śmierci mnie winien przypaść cały majątek, prócz trzystufuntowego legatu, który wówczas miałem wypłacić bratu. Matka umarła. W pewien czas później brat upomniał się o schedę. Wraz z kilkoma dalszymi krewnymi byłem zdania, że otrzymał już część należnej mu sumy w postaci mieszkania, wyżywienia oraz pewnych innych świadczeń. Proszę uważać teraz. Nikt nie negował testamentu. Nikt nic nie negował. W grę wchodziło tylko pytanie, czy brat otrzymał część pozostawionej mu w spadku kwoty, czy nie otrzymał? Aby uzyskać odpowiedź, brat złożył pozew, a ja musiałem stawić się w przeklętym sądzie kanclerskim. Nie miałem wyboru, bo do takiego tylko kroku zmuszało mnie prawo. W tej błahej sprawie pozwanych zostało siedemnaście osób! Pierwszy termin przypadł po dwu latach i został odroczony na dalsze dwa lata. Wtedy jeden z asesorów (Niech go zaraza pochłonie!) zapytał, czy rzeczywiście jestem synem testatora, czego jako żywo nikt nigdy nic kwestionował. Później ten sam asesor odkrył, że pozwanych jest za mało (Przypomina pan sobie? Było ich ledwie siedemnastu!) i że nieodzowny jest jeszcze jeden, którego pominięto. No i wszystko trzeba było rozpocząć od nowa. Tymczasem, zanim proces rozpoczął się naprawdę, koszty przerosły w trójnasób wartość trzystufuntowego legatu. Brat zrzekłby się go z chęcią, byle uniknąć dalszych kosztów. Cały majątek, jaki odziedziczyłem po ojcu, zamieniał się stopniowo w koszty. Do dziś nie rozstrzygnięty proces pociąga za sobą ruinę, rozpacz, nędzę! Oto, jak wyglądam! Panie Jarndyce! W pańskiej sprawie gra idzie o grube tysiące. W mojej przedmiotem sporu są setki. Łatwiej czy trudniej znosić mi niedolę, skoro chodziło tu 0 wszystko, co posiadałem, i to wszystko zostało pochłonięte? Pasja tego człowieka była przerażająca. Nigdy nie uwierzyłabym w coś podobnego, gdybym nie widziała na własne oczy. — Skończyłem! — powiedział Gridley, usiadł i otarł pot z twarzy. — Skończyłem, proszę pana! Jestem popędliwy i wiem o tym. Powinienem wiedzieć. Byłem w więzieniu za obrazę sądu. Byłem w więzieniu za groźby karalne pod adresem adwokata. Miewałem takie kłopoty 1 inne i będę miewał znowu. Człowiek z Shropshire to ja! I czasami idę dalej niż zabawianie tamtych z sądu kanclerskiego, chociaż bawią się również patrząc, jak bywam aresztowany, przyprowadzany pod strażą i tak dalej. Powiadają, że lepiej byłoby dla mnie, gdybym hamował się trochę. Ja na to, że gdybym hamował się trochę, zidiociałbym ze szczętem. Podobno niegdyś byłem człowiekiem łagodnego usposobienia. Ludzie z moich stron pamiętają mnie takim. Ale dziś muszę znajdować upust dla poczucia krzywdy, bo nic innego nie utrzyma mnie przy zdrowych zmysłach. „Lepiej byłoby dla pana, panie Gridley —- powiedział mi zeszłego tygodnia lord kanclerz — nie marnotrawić tu czasu, lecz pozostając w Shropshire pracować z pożytkiem". „Jaśnie wielmożny lordzie — odrzekłem — wiem, że tak byłoby dla mnie lepiej, a najlepiej, gdym nie słyszał nigdy o wysokim sądzie jaśnie wiel» możnego lorda. Niestety jednak, nie można odrobić przeszłości, a przeszłość tutaj mnie ciągnie". I będę ich zawstydzał! Do ostatka będę pokazywał się w sądzie ku ich hańbie! Gdybym zdołał przewidzieć godzi nę śmierci, gdybym mógł kazać się tam zanieść, gdybym mógł głos dobyć w ostatniej chwili, umarłbym w sądzie kanclerskim mówiąc: „Wiele, wiele razy byłem wzywany tutaj i stąd odprawiany. Teraz odprawcie mnie nogami naprzód!" Jego twarz — zapewne od lat — zakrzepła tak w wyrazie zawziętości, że nie wygładziła się, nawet gdy Gridley się uspokoił. — Przyszedłem tutaj, aby na godzinkę zabrać do siebie dzieci — podjął zbliżając się do nich — i urządzić im jakąś zabawę. Nie myślałem mówić o tym wszystkim, ale to chyba nic nie szkodzi. Nie zląkłeś się mnie, Tom, prawda? — Nie. Pan nie na mnie się gniewał. |§§? Masz rację, chłopcze! Wracasz do roboty, Charley? Naturalnie! Więc chodź na ręce, kruszynko! — Wziął najmłodszą z rodzeństwa w ramiona, na co zgodziła się chętnie. — Nie zdziwię się, jeżeli w moim pokoju znajdziemy żołnierza z piernika. Idziemy! Trzeba go poszukać. Niezgrabnie, lecz nie bez respektu, ukłonił się mojemu opiekunowi, nam wszystkim lekko skinął głową i powędrował do swojego pokoju. Wtedy —; po raz pierwszy od chwili, gdy weszliśmy tutaj — pan Skimpole zabrał głos. — Miło popatrzeć — zaczął wesoło na swój sposób — jak stan rzeczy przystosowuje się pomału do zacnych celów. Na przykład ten pan Gridley, człowiek o żelaznej woli, niespożytej energii, żeby użyć metafory, typ nieskoordynowanego kowala. Nietrudno sobie wyobrazić, że przed laty wędrował szlakiem życia i szukał czegoś, co dałoby upust dla nadmiaru wzbierającej w nim siły. Miotał się niby mucha w pajęczej sieci. I co? Sąd kanclerski zastąpił mu drogę i obdarował Gridleya tym właśnie, czego było mu trzeba. Nastąpiło trwałe połączenie! Inaczej ten człowiek mógłby zostać wielkim wodzem i wkraczać w mury miasta lub mógłby zostać wielkim politykiem i tonąć w różnych formach parlamentarnego krasomówstwa. Atoli napotkał sąd kanclerski, związał się z nim na dobre i bez szkody dla nikogo jest od tamtej pory, że się tak wyrażę, zaopatrzony. Albo Coavins! Jak cudowny przykład ilustrujący tę samą teorię stwarza biedny Coavins, ojciec trojga czarujących dziatek. Ja, Skimpole, sam ubolewałem czasami z przyczyny jego istnienia. Coavins zastępował mi drogę. Wybornie mógłbym obchodzić się bez niego. Przemyśliwałem niekiedy, że gdybym był sułta nem i gdyby wielki wezyr zapytał mnie pewnego ranka: „Co władca wiernych życzy sobie otrzymać z rąk swojego niewolnika?", posunąłbym się może do odpowiedzi: „Głowę tego Coavinsa". I cóż okazało się w rezultacie? Przez długie lata dawałem zatrudnienie temu Coavin- sowi, człowiekowi niepoślednich zalet. Ja byłem jego dobroczyńcą i umożliwiałem mu wychowywanie trójki czarujących dziatek oraz pielęgnowanie rozlicznych cnót obywatelskich! Serce topniało we mnie i łzy wypełniały mi oczy, gdy dziś rozglądając się po tym pokoju mówiłem sobie: „Ja byłem wielkim protektorem tego biedaka i szafarzem jego umiarkowanego dobrobytu". Było coś urzekającego w lekkości, z jaką pan Skimpole muskał struny fantazji, oraz w kontraście, który to radosne dziecko stanowiło w porównaniu z tamtymi, bardziej poważnymi dziećmi. Toteż pan Jarndyce uśmiechnął się doń życzliwie, gdy skończył jakąś poufną rozmowę z panią Blinder. Ucałowaliśmy Charley i wraz z nią zeszli po schodach, następnie zaś przystanęliśmy przed domem, aby popatrzeć jej śladem, gdy odbiegała do swojej pracy. Nie wiem, dokąd śpieszyła ta mała, drobna istotka w niewieścim czepku i niewieścim fartuchu. Pod arkadami zamykającymi zaułek przepadła pośród gwaru i ruchu miejskiego, jak kropla wody w oceanie. ROZDZIAŁ XVI „TOM-SAM-JEDEN" Lady Dedlock jest w ruchu — w nieustannym ruchu. Dziennikarska kronika towarzyska dziwi się i nie bardzo wie, gdzie ją umieścić. Dziś bawi w Chesney Wold; wczoraj była w swojej londyńskiej rezydencji; jutro może wyjechać za granicę. Dziennikarska kronika towarzyska nie potrafi przewidzieć nic pewnego. Nawet niezawodnie szarmancki sir Leicester miewa pewne kłopoty z dotrzymywaniem kroku małżonce, a miałby większe, gdyby druga wierna towarzyszka w złej i dobrej doli —podagra — nie wtargnęła do starej dębowej sypialni w Chesney Wold i nie chwyciła go za obie nogi. Baronet przyjmuje podagrę jako uciążliwego demona, bądź co bądź jednak demona arystokratycznego pochodzenia. Wszyscy Dedlockowie w prostej linii po mieczu od tak dawna, jak pamięć ludzka sięgnąć zdoła, cierpieli na podagrę. To da się dowieść! Ojcowie innych ludzi mogli umierać na reumatyzm albo też skutkiem jakiejś gminnej zarazy przejętej z krwi osób niskiego stanu, lecz ród Dedlocków nadawał ekskluzywne piętno nawet równającemu wszystkich procesowi śmierci i wymierał na własną, familijną podagrę. Przechodziła ona z ojca na syna drogą dziedzictwa, nie inaczej niż srebra albo obrazy, albo rezydencja w hrabstwie Lincoln. Zalicza się ją do zaszczytnych wyróżnień tego rodu. Sir Leicester hołduje zapewne poglądowi, chociaż nigdy nie formułuje go w słowach, że anioł śmierci pełniący swoje obowiązki służbowe zwykł oznajmiać arystokratycznym cieniom: „Szlachetnie urodzeni panowie i lordowie! Mam zaszczyt przedstawić wam kolejnego Dedlocka, który jak z dokumentów wynika, przybywa tutaj dzięki familijnej podagrze". Wobec tego sir Leicester oddaje swoje rodowe nogi rodowej choro- | bie, jak gdyby nazwisko i majątek zawdzięczał temu właśnie fetiflSIffgj mu dziedzictwu. Sądzi, rzecz jasna, iż leżeć na wznak i odczuwać w kończynach szarpiące i rwące bóle, to dla Dedlocka wybryk poniżający w pewnej mierze, jednakże myśli: „Wszyscy ulegaliśmy podagrze. Ona należy do nas i jak od licznych stuleci wiadomo, nie zapełniamy sklepionej krypty w parku z przyczyny chorób bardziej wulgarnych. Poddaję się więc i przyjmuję kompromis". Dostojny przedstawia widok, gdy w blaskach purpury i złota leży po środku wielkiego salonu, na wprost ulubionego przezeń portretu jaśnie pani, a długi szereg okien zdobi długą perspektywę smugami słonecznego blasku na przemian ze smugami cienia. 0 wielkości baro- neta świadczą również wspaniałe dęby za oknami, zakorzenione od wieków w zielonej murawie, która nigdy nie zaznała orki i stanowiła już teren łowiecki w epoce, gdy królowie wyruszali na wojnę z mieczem i tarczą, na łowy zaś z łukiem i strzałami. O wielkości jego świadczą przodkowie, którzy spoglądając nań ze ścian rodowego gniazda, zdają się mówić: „Każdy z nas był tu ongi przemijającą rzeczywistością, pozostawił zaś po sobie ten barwny cień oraz pamięć tak nieokreśloną, jak dalekie krakanie gawronów, które dziś ciebie kołysze do snu". Tego dnia sir Leicester jest rzeczywiście wielki, biada zatem wszelkim Boy- thornom. Biada innym śmiałkom, co ośmieliliby się wszcząć z nim spór o bodaj cal ziemi! Jaśnie panią reprezentuje u boku małżonka jedynie jej portret. Sama umknęła do stolicy, bez myśli o pozostaniu tam dłużej, nazajutrz zaś może umknąć dokądś indziej, ku utrapieniu dziennikarskiej kroniki towarzyskiej. Nie przygotowany na jej przyjęcie londyński dom jest posępny i pusty, spowity w pokrowce. Zaledwie jeden lokaj w pudrowanej peruce czuwa smętnie przed swoim oknem w hallu. Jest to ten sam lokaj w pudrowanej peruce, który poprzedniego wieczora rzekł znajomemu lokajowi przywykłemu również do najlepszego towarzystwa, że gdyby taki stan rzeczy miał trwać długo, co jest niemożliwe, bo człowiek o jego charakterze i jego postawie nie zniesie tego, jedynym dlań wyjściem byłoby poderżnięcie sobie gardła. Co może łączyć sadybę w hrabstwie Lincoln, lodyńską rezydencję, lokaja w pudrowanej peruce z Jo, wyrzutkiem z miotłą, na którego niegdyś, gdy omiatał 6topnie przed cmentarną furtą, spłynął z oddali promień jasności? Co łączy rozmaitych ludzi, którzy w nieprzeliczonych zdarzeniach tego świata znajdują się po przeciwległych brzegach olbrzymiej zatoki, a przecież spotykają się w najosobliwszy sposób? Jo jak dzień długi zamiata swoje skrzyżowanie ulic, nieświadomy ogniwa pomiędzy nim a tamtymi sprawami, jeżeli oczywiście takie ogniwo istnieje. Kiedy zadać mu jakiekolwiek pytanie, charakteryzuje stan swojego umysłu odpowiadając: „Ja tam nic nie wiem". Wie, iż podczas pluchy trudno oczyszczać z błota skrzyżowanie ulic, a jeszcze trudniej wyżyć z takiej pracy. Jednakże nawet tego nikt go nie nauczył. Sam dokonał odkrycia. Jo mieszka i żyje — lub wyrażając się ściślej nie zdążył dotąd umrzeć ■— przy obskurnej uliczce znanej podobnej mu biedocie pod nazwą Tom-sam-jeden. Jest to ciemna, nędzna uliczka, omijana starannie przez przywoitych ludzi, gdzie jacyś przedsiębiorczy włóczędzy opanowali niegdyś domy, chylące się do upadku, a utwierdziwszy swoje prawa drogą zasiedzenia, poczęli odnajmować mieszkania. Obecnie zatem całe hordy nędzy roją się nocą w plugawych ruderach. Jak na ostatecznie upadłym człowieku w ruinie pojawia się pasożytujące robactwo, tak wśród tych zrujnowanych budynków zagnieździły się nędzne stwory ludzkie, które wpełzają i wypełzają przez szpary w ścianach i podłogach, pod zaciekającymi dachami zwijają się do snu, przychodzą i odchodzą niosąc z sobą choroby zakaźne, a za każdym krokiem sieją zła więcej, niż zdołają przez pięćset lat naprawić lord Coodle i sir Thomas Doodle, i książę Foodle, i wszyscy szanowni dżentelmeni na urzędach, aż do pana Zoodle — którzy specjalnie w takim celu zostali narodzeni. Ostatnimi czasy w uliczce Tom-sam-jeden dwukrotnie słychać było łoskot i, niby przy wybuchu miny, powstawała chmura pyłu. W obydwu tych przypadkach zawalały się domy, co przynosiło w rezultacie krótkie reporterskie wzmianki i zapełniało parę łóżek w najbliższym szpitalu. Luki między domami pozostawały, a pośród gruzów zaczynała szukać schronienia najgorsza ludzka nędza. Jeszcze kilka domów jest bliskich katastrofy, więc następny nieszczęśliwy wypadek przy uliczce Tom-sam-jeden zapowiada się pomyślnie. Ta godna zazdrości posesja znajduje się, rzecz jasna, pod zarządem sądu kanclerskiego. Informowanie o tym miałby prawo poczytać za ujmę dla swojej bystrości nawet człowiek na wpół ociemniały. Czy „Tom" to gminny symbol jakiegoś powoda lub pozwanego w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce? Czy, gdy proces obrócił uliczkę w pustkowie, jakiś Tom mieszkał tu sam jeden, pokąd nie nadciągnęli za nim inni osadnicy? Czy może cała tradycyjna nazwa określa miejsce omijane przez lepsze towarzystwo i wyrzucone za słupy graniczne nadziei? Tego nikt nie wie. W każdym razie nie wie Jo, który powiada: | |— Nie wiem! Ja tam nic nie wiem! Dziwny musi być stan umysłu takiego Jo! Biedak snuje się po ulicach i mało znajomy jest mu kształt, a najzupełniej obce znaczenie tajemniczych znaków napotykanych wszędzie — nad sklepami, u skrzyżowań ulic, na drzwiach i w oknach. Patrzy na ludzi, którzy czytają, na ludzi, którzy piszą, na listonoszów roznoszących pocztę i wobec prawie wszystkich sylab i zgłosek rodzinnego języka jest niemal głuchoniemy! Dziwnie musi być spoglądać na zacnych ludzi, którzy w niedzielę podążają do kościołów z modlitewnikami w rękach, i myśleć (bo Jo myśli być może czasami), co to wszystko znaczy, a jeżeli dla innych coś znaczy, dlaczego dla mnie nie ma żadnego znaczenia? Dziwnie musi czuć się Jo, gdy potrącany i popychany, przeganiany wciąż z miejsca na miejsce uprzytamnia sobie mętnie, że naprawdę nie ma nic do roboty tu ani tam, ani nigdzie, a przecież jest gdzieś, jakoś i nikt nie zwracał nań uwagi do czasu, kiedy stał się taką jak obecnie istotą. Dziwnie musi być nie tylko słyszeć (jak wtedy, gdy miał zeznawać w śledztwie), że daleko mu do człowieczeństwa, lecz również odczuwać to przez całe życie. Dziwnie musi być patrzeć na przechodzące obok psy, konie, krowy i zdawać sobie sprawę, że on pod względem ciemnoty należy do nich, nie do wyższych stworzeń o jego kształcie, których delikatną wrażliwość uraża. Osobliwe muszą być wyobrażenia tego wyrzutka o procesie karnym, sądzie, biskupie, rządzie i tym nieocenionym dlań (gdyby wiedział o nim) klejnocie — prawach konstytucyjnych! Całe jego fizyczne i duchowe życie jest dlań zapewne cudownie dziwne, a najdziwniejszą musi wydawać mu się własna śmierć. Jo wychodzi z uliczki Tom-sam-jeden i żując brudną kromkę chleba znalezioną w rynsztoku spotyka brzask dnia, co świta tu zawsze z opóźnieniem. Jego droga prowadzi przez wiele ulic, a że domów nie pootwierano jeszcze, przysiada na schodach Towarzystwa Rozpowszechniania Ewangelii w Zamorskich Krajach, aby zjeść śniadanie i odchodząc zamieść stopnie w podzięce za przytułek. Podziwia rozmiary gmachu i głowi się nad sensem jego istnienia. Nie ma biedak po jęcia o religijnym zacofaniu koralowych wysp na Oceanie Spokojnym i o'czywiście nie wie, jak wiele kosztuje poszukiwanie cennych dusz pośród orzechów kokosowych czy też owoców drzewa chlebowego. Idzie do swojego skrzyżowania ulic i przystępuje do uprzątania go na dzień. Miasto budzi się. Kolosalny bąk wykonywa pierwsze obroty i zaczyna wirować. Ludzie podejmują znów niepojęte czytanie i pisanie, przerwane do niedawna na kilka godzin. Jo i podobne mu zwierzęta niższych gatunków radzą sobie w niezrozumiałym zamęcie tak, jak potrafią. Jest dzień targowy. Otumanione woły — zbite, zgonione, nie pilnowane nigdy należycie — zapędzają się tam, gdzie nie powinny, i przeganiane razami, spienione, z czerwienią przed oczami szturmują kamienne mury i przy sposobności ranią niekiedy ciężko niewinne ofiary albo ranią się same. Takim jak Jo przytrafia się czasami coś podobnego — bardzo, bardzo podobnego! Orkiestra dęta nadciąga grając. Jo słucha. Słucha również pies poganiacza owiec oczekujący swojego pana przed sklepem rzeźnika i najprawdopodobniej rozmyślający o owcach, za które był odpowiedzialny przez sporo godzin i wreszcie pozbył się ich szczęśliwie. Być może nęka go niepewność co do losu trzech lub czterech sztuk; nie pamięta, gdzie je mógł zostawić; spogląda w prawo i w lewo, jak gdyby liczył, że dostrzeże zabłąkane owce. Nagle nastawia uszy. Przypomniał sobie wszystko! To pies włóczęga nawykły do ordynarnego towarzystwa, karczem i szynków, groźny dla trzody, bo na lada gwizdnięcie jest gotów skoczyć na grzbiet i kłakami wyszarpywać wełnę. Zarazem jednak to pies edukowany, wyuczony ciążących na nim obowiązków, świadom, jak trzeba się z nich wywiązywać. On i Jo słuchają muzyki z bardzo podobnym zapewne zwierzęcym ukontentowaniem. Są na równi w sferze skojarzeń, dążeń, bolesnych lub radosnych związków muzyki ze sprawami poza zasięgiem zmysłów. Lecz pod wszelkimi innymi względami zwierzę góruje znacznie nad ludzkim słuchaczem! Puścić samopas potomków tego psa owczarskiego tak, jak puszczony był Jo, a w ciągu niewielu lat zdziczeją tak i zwyrodnieją, że zapomną nawet szczekać, ale gryźć nie zapomną. Dzień przemija, ulega zmianom. Jest teraz mroczny i dżdżysty. Jo walczy z nim u swojego skrzyżowania ulic wśród błota, koni, kół, batów, parasoli — zarabia na nędzny nocleg w ruderze przy uliczce Tom-sam-jeden, Zapada zmrok. Gaz poczyna rozjaśniać sklepy. Za- Ipalacz latarń ze swoją drabiną przebiega chodnikiem wzdłuż krawęż- nika. Okropny wieczór panuje nad miastem. Pan Tulkinghorn siedzi w swoim apartamencie i obmyśla wniosek o nakaz aresztowania pod adresem sędziego policyjnego. Gridley — zawiedziona raz jeszcze strona procesowa —- odwiedził go dziś i nie żałował pogróżek. Nie wolno dać się zastraszyć byle komu, więc nieobliczalny osobnik winien znów trafić za kraty! Na suficie postać alegoryczna w perspektywicznym skrócie —-■ niepodobny do niczego Rzymianin przedstawiony głową do dołu — wskazuje w kierunku okna ramieniem Samsona, potężnym i jak gdyby wywichniętym dziwacznie. Czemu pan Tulkinghorn miałby spojrzeć w tamtą stronę? Przecież alegoryczna ręka wyciąga się tak zawsze! Więc pan Tulkinghorn nie patrzy ku oknu. A gdyby spojrzał, jakie mógłby mieć dlań znaczenie widok kobiety przechodzącej mimo domu? Kobiet nie brak na świecie — myśli adwokat. — Jest ich nawet za dużo. Wszędzie tam, gdzie źle się dzieje, należy zawsze szukać u źródła kobiet. Lecz z drugiej strony one właśnie dostarczają zajęcia prawnikom. Jakie znaczenie mógłby mieć dlań widok kobiety mijającej jego dom — nawet kobiety, która przemyka się ukradkiem? One wszystkie mają swoje sekrety. Pan Tulkinghorn wie o tym, wie bardzo dobrze. Nie wszystkie wszakże są podobne do osoby, która zostawiła za sobą starego prawnika oraz jego siedzibę. Pomiędzy jej skromnym strojem a wyszukanymi manierami istnieje uderzający kontrast. Sądząc z ubioru winna to być służąca lepszej kategorii, atoli postawa, ruchy, jak gdyby nienaturalne i przesadnie śpieszne mimo błota, nawet kroki stóp nie nawykłych do chodzenia — wszystko to zdaje się znamionować damę. Twarz ma zawoalowaną, lecz i tak czymś musi się zdradzać, bo niejeden mijający ją przechodzień odwraca się i bystro spoziera jej śladem. Ale kobieta nie rozgląda się, nie odwraca głowy. Dama czy służąca ma widać cel przed sobą i zmierza doń stanowczo. Nie rozgląda się aż do miejsca, gdzie Jo pracuje miotłą. Jo przechodzi wraz z nią na drugą stronę ulicy i po drodze żebrze. Ona nie rozgląda się nadal i przystaje dopiero na przeciwległym chodniku. Wtedy ledwie widocznym skinieniem przywołuje nędzarza. Chodź za mną — szepce. Jo idzie za nią w odległości paru kroków i tak trafiają na ustronne podwórko. — Czy o tobie czytałam w gazetach? — pyta kobieta zza woalki. — Nie wiem. — Jo spogląda posępnie na woalkę. — Nie wiem o żadnych gazetach. Ja tam nic nie wiem. — Ciebie przesłuchiwano w śledztwie? — W czym... Nie wiem... Aha! Tam niby, gdzie mnie zaprowadził strażnik? Czy ten chłopak ze śledztwa nazywa się Jo? — Tak. — To ja, psze pani. ;— Powiedz mi coś więcej. — Znaczy się o nim? O tym, co umarł? — Ciszej! Mów szeptem! — rzuca szorstko kobieta. — Tak. Czy za życia wyglądał bardzo mizernie, ubogo? — Aha! Bardzo. — Czy tak... Chyba nie tak, jak ty? — pyta z obrzydzeniem. — Nie. Ciut lepiej, psze pani. Ja jestem z ulicy. Zawsze byłem. Znała go pani może? — Także pytanie! Jak śmiesz! — Co tu się gniewać, proszę wielmożną panią? — bąka Jo, bo nawet on odczuł jakoś, że ma przed sobą damę. — Nie jestem żadną wielmożną panią. Jestem służącą. — To mi fajna służąca! —■ powiada chłopiec z uznaniem i podziwem, bez cienia świadomości, że jego słowa mogą być obraźliwe. — Milcz teraz i słuchaj. Nie odzywaj się do mnie i stój trochę dalej. Mógłbyś pokazać mi wszystkie miejsca, o których czytałam w sprawozdaniu z rozprawy? To, dokąd chodził po przepisywanie, i to, gdzie umarł, i szynk, do którego zaprowadził cię strażnik, i cmentarz, na którym został pogrzebany. Wiesz, gdzie on został pogrzebany? Jo przytakuje skinieniem głowy tak samo, jak poprzednio, gdy kolejno wymieniała różne miejsca. — Będziesz szedł przede mną i pokazywał mi te wszystkie okropności. Masz przystawać przed każdym domem i nie odzywać się do mnie nie pytany. Nie oglądaj się też, rozumiesz? Rób, co ci każę, a suto będziesz opłacony. — Cwaniak ze mnie — mówi Jo. — Wiem, że forsa, kapuje pani, to ' forsa. Klawo się to załatwi, ale nie za nic. — Co ten potwór mówi? — woła służąca i cofa się o krok. — No, to zasuwamy! — Nic nie rozumiem! Idź przede mną. Dostaniesz pieniędzy więcej, niż miałeś przez całe życie. Jo gwiżdże przez zęby, drapie się w zmierzwione włosy i ująwszy miotłę pod pacbę rusza przed kobietą. Zręcznie stąpa bosymi nogami po kamieniach bruku i przez brudne kałuże pełne błocka. Zaułek Cook's Court. Jo zatrzymuje się. Krótka pauza. — Kto mieszka tutaj? — Taki, co jemu dawał przepisywanie, a mnie dał raz pół piątki — szepce chłopiec nie spoglądając w kierunku służącej. — Prowadź do następnego miejsca. Dom Krooka. Jo przystaje znowu. Nieco dłuższa pauza. Kto mieszka tutaj? On mieszkał. Chwila milczenia. — W którym pokoju? — pada następne pytanie. '^r— Na piętrze od podwórka — wyjaśnia Jo. — Z tamtego rogu widać okno. A tam widziałem go, jak leżał sztywny. To szynk, gdzie zaprowadził mnie strażnik. >4- Idziemy dalej! Droga do następnego miejsca jest dalsza, lecz Jo, wyzbywszy się początkowej nieufności, ni razu nie odwraca głowy. Mijają wiele krętych, cuchnących obrzydliwie uliczek i zaułków, aby dojść wreszcie do ciasnego jak tunel przejścia, zapalonej obecnie latarni gazowej oraz cmentarnej furty. — On tam leży — mówi Jo ujmując w dłonie żelazne pręty i spoglądając pomiędzy nimi w głąb cmentarza. — Gdzie? Co za straszny widok! — Tam. 0, tam! — wskazuje trzonkiem miody. — Między tymi stosami kości i całkiem blisko tamtego okna od kuchni. Na wierzch go położyli do cudzego grobu. Musieli udeptać ziemię, żeby się zmieścił. Odgrzebałbym go zaraz miotłą, jakby wielmożna pani chciała. Ale bramę zamkli na klucz. Pewnie dlatego właśnie — ciągnie szarpiąc pręty. — Zawsze jest na klucz zamknięta. Patrz pani! Jaki szczur! — woła podniecony. — Poszedł! Hej! Poszedł! Spójrz pani! Uciekł! 0! Prosto do ziemi! a Służąca chrom sg w k,t ohydnego przejścia, tuli do ściany, bruka ub.or | je, plugawe plamy. Wyci,ga przed siebie i® i UB by Jo me podchodź,! bliżej, bo jest obmierzły! Chłopiec .toi bez chu. Gapi snę na ni, i nie odwraca wzroku, gdy kobieta uspokaja sie nieco. f ■ — Czy to potworne miejsce jest konsekrowane? — Konskratowane? Ja tam nic nie wiem. — Czy to ziemia poświęcona? — Że jak? — mówi Jo z najwyższym zdumieniem. S Czy pokropiono ją, jak przy chrzcie? — Przy chrzcie? — powtarza gapiąc się wciąż na kohietę. — Ja tam nic nie wiem. Przy chrzcie... — Walczy z zamętem w myślach. — Ee... Chyba nie? Wiele przyszłoby jej z tego? Jak mnie. Mnie nic nie przyszło. Nie wiem. Służąca nie troszczy się o odpowiedzi, jak nie troszczyła się o własne pytania. Ściąga rękawiczkę, by sięgnąć do torebki po pieniądze. Jo milczy, lecz nie uchodzą jego uwagi drobne, białe dłonie, więc myśli, że fajna z niej służąca, skoro na palcach ma takie błyszczące pierścienie. Kobieta rzuca monetę na dłoń chłopca i choć jej nie dotyka, wzdry- ga się, gdy ich ręce są blisko siebie. J|| Teraz — mówi — pokaż mi jeszcze raz, gdzie on leży. Jo wsuwa trzonek miotły między pręty i wskazuje grób najdokładniej, jak potrafi. Później ogląda się, by sprawdzić, czy został zrozumiany, ale służącej już nie ma. Zniknęła. Pierwszy raz ogląda monetę przy świetle latarni gazowej i ze zdumieniem widzi, że jest żółta — złota! Później przygryza jej rąbek, aby przekonać się, czy jest prawdziwa. Następnie, dla bezpieczeństwa, wkłada ją do ust i z niezwykłą starannością omiata schody przed cmentarną furtą. Wreszcie, dokonawszy dzieła, rusza w kierunku uliczki Tom- -sam-jeden. Po drodze przystaje pod licznymi latarniami gazowymi, aby za każdym razem dobyć z ust żółtą sztukę złota i przy pomocy zębów upewnić się ponad wszelką wątpliwość, iż rzeczywiście jest prawdziwa. Lokaj w pudrowanej peruce nie może utyskiwać na brak wytwornych stosunków towarzyskich, bo jaśnie pani wybiera się tego wieczora na galowy obiad oraz trzy lub cztery bale. W Chesney Wold sir Lei- cester kaprysi w towarzystwie nie lepszym niż własna podagra. Tego dnia skarżył się ochmistrzyni, że z racji deszczu dudniącego niemiłosiernie o płyty tarasu nie jest w stanie przeczytać gazety nawet przed kominkiem w swojej przytulnej garderobie. — Sir Leicester, moja droga .— mówi pani Rouncewell do Rozy — powinien przenieść się na drugą stronę domu. Z jego garderoby widać taras, jak z sypialni jaśnie pani. A przez tyle lat nie słyszałam kroków na Chodniku Widma tak wyraźnie jak dzisiejszego wieczora. ROZDZIAŁ XVII OPOWIADANIE ESTERY Ryszard zaniechał rychło pisania listów, ale podczas naszego pobytu w Londynie bardzo często przychodził w odwiedziny, a jego bystrość, dobry humor, pogoda, niezawodna wesołość i świeżość były urzekające jak zawsze. Im bliżej poznawałam go, tym szczerzej lubiłam, lecz coraz to wyraźniej zdawałam sobie z żalem sprawę, że nie nauczono go nigdy przykładania się do pracy i skupienia. System, który urabiał go zupełnie tak samo, jak setki innych chłopców o zróżnicowanych zdolnościach i usposobieniu, pozwolił mu na zbywanie od niechcenia zadań — zawsze wystarczająco, często z wyróżnieniem. A to z kolei utwierdziło w nim wiarę we własne zalety, które, rzecz jasna, winny być kierowane i rozwijane. Są to zalety cenne i bez nich niepodobna zająć żadnego wybitnego stanowiska, lecz — niby ogień lub woda — doskonałe jako sługi, bywają zwykle bardzo niedobrymi panami. Gdyby Ryszard panował nad dodatnimi cechami swojego charakteru, miałby w nich przyjaciół, a ponieważ ulegał ich władzy, były mu wrogami. Zapisuję swoje poglądy nie dlatego, bym chciała wierzyć, iż ta sprawa lub jakakolwiek inna musi przedstawiać się tak, jak ja ją oceniam, lecz dlatego jedynie, że chcę być zupełnie szczera w opisywaniu wszystkiego, co myślałam lub robiłam. A takie właśnie były moje myśli o Ryszardzie. Nieraz też przyznawałam w duchu słuszność temu, co mówił niegdyś mój opiekun, i coraz wyraźniej rozumiałam, że niepewność i ustawiczne przewlekanie procesu przed sądem kanclerskim dały usposobieniu Ryszarda coś z hazardzisty, który wie, że należy do wielkiego systemu gry. Pewnego popołudnia, gdy mojego opiekuna nie było w domu, przy- szli z wizytą państwo Badgerowie, więc w trakcie rozmowy zapytałam naturalnie o Ryszarda. — O, pan Carstone to młody człowiek bardzo na miejscu i, zapewniam drogą panią, istna ozdoba społeczeństwa — odrzekła pani Bad- ger. — Kapitan Swosser zwykł mawiać o mnie, że jestem zawsze lepsza niż ląd przed dziobem, a pomyślna bryza za rufą dla mesy asystentów pokładowych, kiedy solone mięso w magazynie intendenta stwardniało tak, jak liny od nawietrznej na bocianim gnieździe. Na taki malowniczy żeglarski sposób wyrażał pogląd, że jestem ozdobą społeczeństwa. Z pewnością pan Carstone zasługuje na podobne wyrazy uznania. Nadmieniłabym jednak... Nie weźmie rai pani za złe tego, co nadmienię? Odparłam, że nie wezmę, ponieważ stanowczy ton pani Badger zdawał się żądać takiej właśnie odpowiedzi. i Ani panna Clare? —- podjęła dama bardziej przymilnie. Ada przytaknęła również i zrobiła niepewną minę. — Otóż, moje drogie... Wybaczą panie, że tak pozwalam sobie was nazywać? Powiedziałyśmy obie, że nie mamy nic przeciwko temu. — Nazywam was tak — podjęła — ponieważ... Przepraszam znów za śmiałość!... Ponieważ obie jesteście naprawdę urocze. Otóż, moje drogie, ja jestem jeszcze młoda, a w każdym razie mój mąż mówi mi to często zapewne w formie komplementu... — Nie! — zawołał pan Bayham Badger jak ktoś, kto na zebraniu publicznym oponuje mówcy. — Nic podobnego! — Otóż, moje drogie, ja jestem jeszcze młoda, lecz miałam sposobność obserwowania licznych młodych ludzi. Wielu ich widywałam na pokładzie kochanego, starego Cripplera. Możecie mi wierzyć! Później, kiedy z kapitanem Swosserem przebywałam w basenie Morza Śródziemnego, korzystałam z każdej okazji, by zawierać znajomości i przyjaźnie z podkomendnymi mojego pierwszego, młodymi asystentami pokładowymi. Panie, moje drogie, z pewnością nie nazwałyby ich młodymi dżentelmenami i nie potrafiłyby zrozumieć rozmaitych ich aluzji. Inaczej rzecz miała się ze mną, bo błękitne wody były mi drugim domem, a ja sama prawie zostałam żeglarzem. Sprawy wyglądały tak samo za czasów profesora Dingo. — Sławy o europejskim rozgłosie! — wtrącił pan Badger. — Kiedy po zgonie ukochanego pierwszego poślubiłam ukochanego drugiego — ciągnęła, mówiąc o poprzednich mężach tak, jak gdyby recytowała szaradę — nadal miałam możność obcowania z młodzieżą. Na wykłady profesora Dingo uczęszczali liczni słuchacze, więc jako żona światłego człowieka nauki, która w ciszy i samotności szuka dla siebie korzyści wypływających z głębokiej wiedzy, za punkt honoru postawiłam sobie, aby nasz dom, otwarty dla studentów, stał się miejscem wymiany doświadczeń naukowych. W każdy wtorkowy wieczór podejmowałam lemoniadą i herbatnikami wszystkich, którzy zechcieli nas odwiedzać, więc dom był pełen wiedzy, przepełniony wiedzą. — Wspaniałe to były zgromadzenia, proszę pani — zwrócił się do mnie pan Badger tonem najgłębszego szacunku dla owych zgromadzeń. — Wymiana myśli i doświadczeń pod kierunkiem takiego człowieka! — Obecnie, kiedy jestem żoną mojego ukochanego trzeciego, doktora Badgera — ciągnęła dama — nie zatracam zmysłu obserwacji, jaki wyrobiłam w sobie za życia kapitana Swosscra, rozwinęłam zaś w nowej i nieoczekiwanej zgoła formie za życia profesora Dingo. A zatem, moje drogie, wniosek tyczący pana Carstone'a wysnułam nie jako no- wicjuszka. Mimo to podejrzewam, iż ten młody dżentelmen obrał pochopnie zawód niewłaściwy. Tym razem Ada zrobiła minę naprawdę wystraszoną, ja zaś spytałam, na czym pani Badger opiera swoje podejrzenia. — Droga panno Estero — odrzekła — na charakterze i postępowaniu pana Carstone'a.. To młody dżentelmen o usposobieniu łatwym i przyjemnym, więc nie wspomina nigdy, jak się naprawdę czuje. Ale w naszej profesji czuje się na pewno nietęgo. Brak mu zdecydowanych zainteresowań, które zawód odmieniają w powołanie. Jeżeli ma na ten temat jakiś określony pogląd, sądzi, moim zdaniem, że medycyna jest męcząca i nudna. To nie wróży nic dobrego. Młodzi ludzie, tacy jak pan Allan Woodcourt, obierają nasz zawód z racji rzeczywistego zainteresowania tym, co można w nim zdziałać, a zatem znajdują w nim nemie zadośćuczynienie za bardzo ciężką, bardzo źle opłacaną pracę i długie lata zmagań oraz rozczarowań. Ale jestem przekonana, że nie stanie się tak w przypadku pana Carstone'a, — Czy pan doktor myśli tak samo? — zapytała nieśmiało Ada. —- Otwarcie mówiąc, proszę pani — odrzekł pan Badger —r- nie wy robiłem sobie takiego zdania do czasu, gdy dała mu wyraz moja żona. Następnie jednak przemyślałem głęboko tę kwestię, gdyż wiem, że umysł pani Badger, bystry z natury, ma jeszcze tę zaletę, że był formowany przez dwu ludzi tak wybitnych, powiedziałbym nawet znakomitych, jak kapitan Swosser z Królewskiej Marynarki Wojennej oraz profesor Dingo. Wniosek, jaki stąd wyciągnąłem, to... Mówiąc zwięźle wniosek pani Badger. — Maksyma kapitana Swossera — podchwyciła dama — wyrażona na jego malowniczy, żeglarski sposób brzmiała: „Jeżeli grzejesz smołę, nie możesz jej ugrzać zanadto; jeżeli szorujesz dek, musisz szorować tak, jak gdyby czart cię gonił". Sądzę, że ta maksyma ma zastosowanie w medycynie równie dobrze, jak w marynarskim zawodzie. — I we wszystkich zawodach! — dorzucił pan Badger. — Kapitan Swosser wyraził tę myśl doskonale. Przepięknie! — Kiedy po naszym ślubie rezydowaliśmy w Deyonie Północnym — podjęła dama — profesor Dingo spotykał się z zarzutami, iż uszkadza domy oraz niektóre inne budowle, odbijając ich fragmenty swoim małym młotkiem geologicznym. Profesor Dingo odpowiadał, iż nie wiadomo mu nic o żadnych budowlach z wyjątkiem jednej ogromnej świątyni wiedzy. Nie mylę się chyba twierdząc, że to zasada jedna i ta sama? — Absolutnie! — przytaknął znów lekarz. — I wyrażona równie pięknie! Profesor, droga pani — zwrócił się do mnie zwykł mawiać to 6amo, gdy w ostatniej swojej chorobie, na pół już przytomny, upierał się, by młotek geologiczny trzymać pod poduszką i od czasu do czasu stukać nim w oblicza pielęgnujących go osób. To się nazywa dominująca pasja! Śmiało mogłybyśmy się obejść bez rozwlekłości, z jaką państwo Badger prowadzili rozmowę, lecz nie wątpiłyśmy obie, że swoim zdaniem dzielą się z nami bezinteresownie i że najprawdopodobniej zdanie to jest słuszne. Uzgodniłyśmy, że przed rozmową z Ryszardem nie powiemy nic naszemu opiekunowi, a ponieważ Ryszard miał przyjść nazajutrz wieczorem, postanowiłyśmy pomówić z nim bardzo serio. Wobec tego pozostawiłam go przez krótki czas sam na sam z Adą, następnie zaś weszłam do pokoju i, jak przewidywałam, zastałam moją najmilszą gotową uznać za świętą rację każde słowo narzeczonego. — Jak ci idzie, Ryszardzie? — zapytałam i zgodnie z tradycją usiadłam obok niego po przeciwnej niż Ada stronie. Ryszard uważał mnie prawie za siostrę. — Cóż... Nie najgorzej — odrzekł. — Trudno o pomyślniejszą odpowiedź! Prawda, Estero? — zawołała entuzjastycznie Ada. Usiłowałam spojrzeć na nią karcąco i z powagą, co nie powiodło mi się oczywiście. — Nie najgorzej? — powtórzyłam. — Tak. Nie najgorzej. Wszystko jest monotonne i nudne, ale radzę sobie równie dobrze, jak ze wszystkim innym. — Ależ, Ryszardzie! — zawołałam. — 0 co ci chodzi? — bąknął. — Radzisz sobie równie dobrze, jak z wszystkim innym! — Cóż w tym złego, Dame Durden? — wtrąciła Ada i rzuciła mi pełne ufności spojrzenie. —^ Skoro Ryszard radzi sobie równie dobrze, jak z wszystkim innym, mam nadzieję, że radzi sobie bardzo dobrze. — Właśnie! Ja też tak sądzę — podchwycił i z roztargnieniem odgarnął włosy z czoła. — Ostatecznie może to być stan chwilowy do czasu, gdy proces... Przepraszam! Zapomniałem, że to temat surowo wzbroniony. Tak. Wszystko idzie nie najgorzej. Porozmawiajmy o czymś innym. Ada przystałaby na to obojętnie i z całkowitym przekonaniem, iż wyjaśniłyśmy kwestię gruntownie. Natomiast ja sądziłam, że przerwanie rozmowy byłoby bezcelowe. —- Ryszardzie! — zaczęłam od nowa. — Najmilsza Ado! Zastanówcie się, proszę. To sprawa doniosła dla was obydwojga, a ty, Ryszardzie, winieneś uważać za punkt honoru wobec waszego kuzyna szczerość bez żadnych zastrzeżeń. Doprawdy, Ado, musimy porozmawiać! Rychło, bardzo rychło może być za późno. — Tak — zgodziła się Ada. — Musimy porozmawiać. Naturalnie. Ale mnie się wrydaje, że Ryszard ma zupełną rację. Nie mogłam zrobić surowej, poważnej miny, skoro ona była taka śliczna, ujmująca, tak bardzo w nim zakochana. -r- Wczoraj byli tu państwo Badger — zwróciłam się do Ryszarda. — Obydwoje są zdania, że nie masz szczególnego zamiłowania do medycyny. Naprawdę? To zmienia postać rzeczy! Dotychczas nie wyobrażałem sobie, że mogą tak sądzić, a wolałbym oczywiście nie sprawiać lim zawodu lub przykrości. Otwarcie mówiąc, nie najbardziej lubię [medycynę. Ale czy to ważne? Poradzę sobie równie dobrze, jak z wszy- r stkim innym. -— Słyszałaś, Ado? — zapytałam. — Przyznaję — podjął Ryszard pół serio, pół żartem — że medycyna to nie moja pasja. Nie bierze mnie. Mam także dosyć pierwszego i drugiego pani Badger. — To całkiem naturalne! — zawołała radośnie Ada. — Dokładnie to samo mówiłyśmy wczoraj wieczorem. Prawda, Estero? — Życie jest bardzo jednostajne — ciągnął Ryszard. — Każde dziś nie różni się od wczoraj, a jutro nie wróży odmiany. — Obawiam się — westchnęłam — że podobny zarzut można postawić każdej nauce zawodu, a nawet samemu życiu, nie mówiąc oczywiście o jakichś zupełnie wyjątkowych warunkach. — Tak sądzisz? Rzeczywiście? — Ryszard zastanawiał się przez chwilę. — Ha! W takim razie — podjął wesoły znów i beztroski — odbyliśmy okrężną podróż do tego, co mówiłem przed chwilą. Poradzę sobie równie dobrze, jak z wszystkim innym. Jest nie najgorzej. Porozmawiajmy o czymś innym. Nawet Ada z tą swoją śliczną, rozkochaną twarzą, która wydała mi się niewinna i ufna, gdy ją pierwszy raz zobaczyłam pośród niezapomnianej mgły listopada, później zaś, kiedy poznałam to niewinne i. ufne serce, wydawała mi się nieporównanie bardziej taka — nawet Ada pokręciła głową i zasępiła się poważnie. Wykorzystałam to, by napomknąć Ryszardowi, iż bywa niekiedy lekkomyślny w swoich sprawach, lecz nie podejrzewałam nigdy, że podobnie odnosi się do spraw Ady. Jeżeli ją kocha, nie powinien umniejszać wagi kroku, który musi mieć wpływ na ich wspólną przyszłość. Wówczas spoważniał — albo prawie spoważniał. — Kochana Matko Hubbard — powiedział. ■—■ U trafiłaś w sedno! Sam przemyśliwałem nieraz, iż winienem traktować życie serio, i zły bywałem na siebie, że mi to jakoś nie wychodzi. Nie wiem, czemu tak się dzieje. Widocznie brak mi czegoś, by trzymać się mocno. Nawet ty nie wyobrażasz sobie, jak bardzo kocham Adę... Kocham cię nieprzytomnie, urocza kuzyneczko!.,. Ale w innych sprawach, Estero, brak mi stałości i wytrwania. To taka nużąca praca! I tyle czasu wymaga! — zakończył z nutą rozdrażnienia. — Może dlatego — wtrąciłam — że nie podoba ci się zawód, który obrałeś. — Biedaczek! — zawołała moja najdroższa. — Wcale mu się nie dziwię. Nie! Na nic nie zdałaby się moja mina serio! Jeszcze raz spróbowałam ją zrobić, lecz nie mogłam, a gdybym nawet mogła, nie odniosłaby skutku! Splecione dłonie Ady spoczywały na ramieniu Ryszarda, on zaś spoglądał w jej błękitne oczy, zapatrzone weń czule! — Widzisz, najdroższa — podjął gładząc raz po raz złociste loki Ady — być może pośpieszyłem się zbytnio albo, być może, pomyliłem się co do swoich zainteresowań. Nie w tym kierunku idą. Ale skąd mógłbym o tym wiedzieć bez podjęcia próby? Obecnie wynika pytanie, czy warto odrabiać to, co zostało już zrobione? Czy nie byłoby to za wiele zamętu z powodu czegoś niezbyt ważnego? --Drogi Ryszardzie! — powiedziałam. — Jak możesz mówić o „czymś niezbyt ważnym"! — Nie to miałem na myśli! — obruszył się. — Zmiana zawodu może być czymś mało ważnym, jeżeli się okaże, że w gruncie rzeczy nie chciałem jej wcale. Obie z Adą zakrzyknęłyśmy wtedy, że nie tylko warto, lecz trzeba odrabiać to, co zostało już zrobione. Następnie zapytałam Ryszarda, czy myślał o jakiejś nowej, odpowiadającej mu dziedzinie? Naturalnie, kochana pani Shipton — odrzekł. — Tak. Myślałem. Zdaje się prawo w sam raz się nada. — Prawo! — powtórzyła Ada tak, jak gdyby ten wyraz przejął ją strachem. — Gdybym poszedł do Kenge'a i został jego aplikantem, mógłbym mieć na oku... hm... temat zabroniony. Mógłbym przestudiować go, zgłębić i wiedzieć przynajmniej, że wszystko jest prowadzone jak należy, bez żadnych zaniedbań. Mógłbym pilnować interesów Ady i własnych, co na jedno wychodzi, a także na dobre przygwoździć takie typy jak Blackstone i inni. Nie byłam pewna, iż stałoby się tak rzeczywiście, ponadto zaś zauważyłam, że obstawanie Ryszarda przy mętnych nadziejach na nieokreśloną przyszłość rzuciło cień na twarzyczkę Ady. Sądziłam jednak, że najlepiej będzie zachęcać go do wytrwania przy jakimkolwiek projekcie na dalszą metę, i zapytałam tylko, czy nowa decyzja jest pewna i stała. — Droga Minerwo! — odpowiedział. — Moja stałość równa się na* wet twojej! Popełniłem błąd! To może przytrafić się każdemu. Ale nie pomylę się więcej i zostanę takim prawnikiem, jak rzadko. To zna- czy — ciągnął popadając znów w wątpliwości — jeżeli się okaże, że warto robić tak wiele zamętu o nic szczególnie ważnego! Te słowa wiodły do powtórzenia przez nas z wielką powagą wszystkiego, co zostało już powiedziane, a w ostatecznym wyniku do identycznych wniosków. Nalegałyśmy jednak, by Ryszard bez zwłoki pomówił otwarcie z naszym opiekunem, a że skrytość była kompletnie obca jego naturze, poszedł doń natychmiast, zabierając nas z sobą, i szczerze wyznał wszystko. Pan Jarndyce słuchał pilnie, następnie zaś powiedział: — Rick, możemy wycofać się z honorem i tak postąpimy. Ale musimy strzec się przez wzgląd na naszą kuzynkę, by więcej nie popełnić takiego błędu. Rozumiesz? Przez wzgląd na naszą kuzynkę! A zatem w kwestii prawa należy przeprowadzić próbę przed powzięciem stanowczej decyzji. Popatrzymy uważnie, zanim wykonamy skok, i nic będziemy żałować czasu. Energia Ryszarda była z reguły tak kapryśna i chwiejna, że najchętniej pobiegłby zaraz do kancelarii pana Kenge'a i z miejsca rozpoczął aplikanturę. Jednakże przyjął z dobrą miną przezorność zalecaną mu tak gorąco i przez resztę wieczoru siedział pośród nas rozprawiając wesoło i swobodnie, jak gdyby marzył od dzieciństwa o kierunku, na który dopiero co zwrócił uwagę. Pan Jarndyce odnosił się doń życzliwie i kordialnie, ale z taką powagą, że gdy wybierałyśmy się do swoich pokoi, Ada powiedziała: — Spodziewam się, kuzynie, że nie myślisz teraz źle o Ryszardzie, prawda? — Prawda, kochanie — odpowiedział. — Bo to chyba rzecz naturalna popełnić błąd w trudnej sprawie. Nie ma w tym nic dziwnego. — Tak, kochanie. Nie rób strapionej miny. — Wcale nie jestem strapiona, kuzynie Johnie — uśmiechnęła się promiennie trzymając dłoń na jego ramieniu, gdzie położyła ją, aby powiedzieć „dobranoc". — Ale byłabym, gdybyś ty źle myślał o Ryszardzie. miała być z jego winy bodaj trochę nieszczęśliwa. Ale nawet wtedy złościłbym się bardziej na siebie niż na biednego Ricka, ponieważ ja przywiodłem was do spotkania. Ale dosyć. Nie ma o czym mówić! Przed nim życie i wyścig, który musi odbyć. Ja miałbym, myśleć zle o Ricku! Nie... 1 ty, przysięgnę, tak nie myślisz! — Nie, kuzynie Johnie. Nie potrafiłabym źle myśleć o Ryszardzie, gdyby go nawet cały świat potępił. Przeciwnie! Wtedy właśnie potrafiłabym myśleć o nim lepiej niż kiedykolwiek. Ada powiedziała to tak spokojnie i uczciwie, że stojąc z dłońmi — z obiema dłońmi teraz — na ramionach naszego opiekuna i patrząc mu w oczy, wydała mi się uosobieniem prawdy. — Sądzę — podjął pan Jarndyce tonem zastanowienia — że zapisano gdzieś, iż cnoty matek winny przechodzić czasami na dzieci nic inaczej niż grzechy ojców. Dobranoc, pączku różany. Dobrej nocy, mała kobietko. Smacznego snu! Przyjemnych marzeń! — zakończył. Po raz pierwszy zobaczyłam wówczas jak gdyby cień w dobrotliwym wyrazie oczu, których spojrzeniem odprowadzał Adę. Przypomniałam sobie, jak patrzał na nią i na Ryszarda, kiedy śpiewała przy blaskach ognia na kominku. Przypomniałam sobie, jak odprowadzał wzrokiem tę parę, gdy mijała rozjaśniony słońcem pokój, aby wnet zniknąć w cieniach. Obecnie wyraz jego oczu był odmieniony, a nawet pełne wiary we mnie spojrzenie, które jak dawniej zwrócił w moją stronę, nie miało w sobie tak niezmąconej, ufnej nadziei, jaką miewało dawniej. Tamtej nocy podczas rozmowy ze mną Ada wychwalała Ryszarda z większym niż kiedykolwiek przekonaniem. Położyła się nie zdejmując skromnej bransoletki, którą dostała od niego. Zasnęła szybko, a gdy po godzinie całowałam ją w policzek, uśmiechała się błogo i radośnie, więc wyobraziłam sobie, że śni o ukochanym. Mnie spać się nie chciało i długo siedziałam nad robótką. Pominęłabym milczeniem sprawę tak znikomej wagi, gdyby nie fakt, że byłam rozstrojona i smutna, sama nie wiem czemu. W każdym razie wydaje mi się, że nie wiem, a gdybym nawet wiedziała, nie uważałabym tego za kwestię godną wspomnienia. Tak czy inaczej postanowiłam pracować gorliwie i na upadek ducha nie pozostawić sobie ani chwili. Oczywiście rzuciłam pod własnym adresem: „Estero! Ty jesteś przygnębiona! Ty!" Istotnie nadeszła ostatnia pora, by skarcić się w te słowa, gdyż spojrzawszy w stronę lustra zobaczyłam młodą osobę bliską płaczu. Powiedziałam znów sobie: „Istoto o niewdzięcznym sercu! Wyglądasz tak, jak gdybyś miała jakiś powód do smutku, a niewiele powodów do radości!" Gdybym czuła, że zdołam usnąć, położyłabym się bez zwłoki, lecz czułam, że nic z tego, więc sięgnęłam do mojego koszyczka po ozdobną makatkę przeznaczoną dla naszego domu — to znaczy dla Samotni — nad którą pracowałam ostatnio. Była to robota żmudna, wymagająca skrupulatnego liczenia ściegów, toteż wzięłam się do niej pilnie, zdecydowana przestać dopiero wówczas, gdy oczy zamkną mi się same. Haftowałam gorliwie, rycbło jednak spostrzegłam, że potrzebny mi jedwab, który zostawiłam w szufladzie stolika do robót znajdującego się na parterze w tymczasowej Dąsalni. Zeszłam tam i ku niemałemu zdziwieniu zastałam opiekuna. Siedział zapatrzony w popiół na palenisku kominka, pogrążony w zadumie. Twarz miał zgnębioną, a jego srebrzystostalowe włosy opadały w nieładzie na czoło, jak gdyby bezwiednie przesuwał wśród nieb palce błądząc myślami daleko. Zobaczyłam go znienacka, więc prawie się zlękłam, znieruchomiałam na chwilę i na pewno wycofałabym się bez słowa. Ale pan Jarndyce podniósł ku czołu rękę i odruchowo targając włosy zobaczył mnie i wyprostował się raptownie. — Estero! Powiedziałam mu, po co przyszłam. >|||i Pracujesz? Tak późno, moja droga? — Pracuję, opiekunie. Nie mogę spać, więc chcę się zmęczyć. Ale ty także czuwasz i jak widać, jesteś bardzo zmęczony. Mam nadzieję, że nie żaden kłopot spędza ci 6en z powiek? — Nie, mała kobietko. Żaden kłopot, który ty potrafiłabyś łatwo zrozumieć. Powiedział to zupełnie nowym dla mnie, żałosnym tonem, więc ze zdziwieniem powtórzyłam w myśli, jak gdyby to mogło pomóc mi w uchwyceniu sensu ostatniego zdania: „Żaden kłopot, który ja potrafiłabym łatwo zrozumieć!" — Zostań na chwilę, Estero — powiedział. — Myślałem właśnie o tobie. — Spodziewam się, opiekunie, że nie ja jestem powodem twojego kłopotu? Skwitował moje słowa niedbałym gestem ręki i nagle odzyskał normalny sposób bycia. Zmiana była tak widoczna i bez wątpienia osiągnięta tak znacznym wysiłkiem woli, że bezwiednie powtórzyłam znowu w myśli: „Żaden kłopot, który ja potrafiłabym łatwo zrozumieć!" — Mała kobietko — podjął. — Myślałem właśnie... To jest medytuję, odkąd tu siedzę, że powinnaś dowiedzieć się o sobie tyle, ile mnie wiadomo. To bardzo mało, Estero. Prawie nic. — Kochany opiekunie, kiedy poprzednim razem mówiłeś ze mną... —- zaczęłam. — Ale od tamtej pory — przerwał mi z powagą, gdyż przewidywał z góry, co mogę powiedzieć — doszedłem do wniosku, Estero, że to dwie zupełnie odrębne sprawy, czy ty masz jakieś pytanie do mnie, czy też ja mam ci coś do powiedzenia. Sądzę, że obowiązek nakazuje mi podzielić się z tobą skąpymi wiadomościami, jakimi dysponuję. — Jeżeli tak sądzisz, opiekunie, niewątpliwie masz rację. — Tak sądzę — odrzekł dobitnie, lecz z niezwyczajną łagodnością i dobrocią. — Tak, moja droga, sądzę teraz. Gdyby ktokolwiek godny uwagi, kobieta czy mężczyzna, miał takie albo inne poważne zastrzeżenia co do twojej sytuacji, ty przede wszystkim nie powinnaś wyolbrzymiać takich zastrzeżeń tylko dlatego, że masz mgliste pojęcie o ich naturze. Usiadłam i po chwili starań i wysiłków, by mówić tak spokojnie, jak należało, rozpoczęłam: : — Jednym z moich najdawniejszych wspomnień są słowa: „Twoja matka, Estero, jest twoją hańbą, a ty byłaś jej hańbą. Wkrótce nadejdzie czas, gdy zrozumiesz to lepiej, a zarazem odczujesz tak, jak potrafi odczuwać jedynie kobieta". Powtarzając to zdanie zasłoniłam twarz dłońmi, lecz opuściłam je zaraz i z szlachetniejszą, mam nadzieję, odmianą zawstydzenia powiedziałam mojemu opiekunowi, że dzięki niemu od wczesnego dzieciństwa aż do obecnej pory nigdy, przenigdy nie odczuwałam bólu podobnego tamtemu. On uniósł rękę, jak gdyby mnie chciał zatrzymać. Wiedziałam, że nie znosi żadnych podziękowań, nie dorzuciłam zatem nic więcej. — Dziewięć lat temu, moja droga — podjął po krótkim namyśle — pewna dama żyjąca samotnie przysłała mi list napisany z pasją i mocą, wyróżniającą go pośród mnóstwa innych listów, jakie kiedykolwiek czytałem. Autorka zwróciła się do innie, ponieważ, według jej własnych słów, wmówiła sobie, by właśnie mnie zaufać, ja zaś mam chybu manię usprawiedliwiania wszystkiego. W zdaniach równie okrutnych jak te, które pozostały w twej pamięci, była tam mowa o sierocie, dwunastoletniej wówczas dziewczynce. Autorka listu wychowywała jq potajemnie od dnia narodzin, zatarła wszelkie ślady jej istnienia, gdyby zatem umarła, nim dziecko dorośnie, pozostałoby ono bez rodziny ni przyjaciół, bez nazwiska, nic znane nikomu. List kończyło pytanie, czy w tej sytuacji zechciałbym dokończyć dzieła rozpoczętego przez ową damę. Słuchałam w milczeniu nie odwracając wzroku od twarzy pana Jarndyce'a. — Twoje wczesne wspomnienie, moja droga, wyjaśnia kąt widzenia, pod jakim autorka listu oceniała tę sprawę i dawała jej wyraz. Rzuca też światło na jej spaczone poglądy religijne, wymagające, by dziecko okupiło występek, za który winy nie ponosi w żadnym razie. Odpowiedziałem na list, ponieważ wzruszył mnie los małej istotki zagubionej w tak mrocznym życiu. Ujęłam jego rękę i złożyłam na niej pocałunek. — Autorka listu — podjął — postawiła warunek, iż pod żadnym pozorem nie wolno mi jej widzieć, od dawna bowiem zerwała wszelkie więzy łączące ją ze światem. Godziła się jednak przyjąć mojego zaufanego wysłannika. Obrałem do tej misji pana Kenge'a, któremu dama wyznała nie pytana i z własnej woli, że nosi przybrane nazwisko, w rzeczywistości zaś, jeżeli w podobnym przypadku można mówić o więzach krwi, jest ciotką wychowywanej dziewczynki. Zapewniła ponadto, a pan Kenge uwierzył w moc jej postanowienia, że więcej nie wyjawi nigdy i za nic w świecie. Kochana Estero, powiedziałem wszystko. Przez krótką chwilę trzymałam jego dłoń w swojej. — Moją podopieczną — zaczął znowu swobodnie, z pozorną beztroską — widywałem częściej, niż ona mnie widywała, i przez cały czas zdawałem sobie 6prawę, iż jest ogólnie lubiana, potrzebna ludziom, szczęśliwa. Obecnie tysiąc razy tysiąckrotnie odpłaca mi każdej godziny dnia każdego. — A jeszcze częściej — podchwyciłam — błogosławi opiekuna, który jest dla niej ojcem. Twarz jego zmierzchla znowu, gdy padło słowo „ojciec". Przemógł to, jak uprzednio, lecz zasępił się niezawodnie 1 tak nagle, jak gdyby wstrząsnęło nim to, co powiedziałam. Jeszcze raz powtórzyłam bezgłośnie: „Żaden kłopot, który ja potrafiłabym łatwo zrozumieć. Ja!" Tak. Miał słuszność. Nie rozumiałam nic i bardzo długo miałam pozostać w mroku. Przyjmij, moja kochana, ojcowskie życzenia dobrej nocy — podjął cołując innie w czoło — i pójdź spać. Za późno już na pracę albo myślenie. Jak dzień długi ty, mała pani domu, robisz to za naB wszystkich. Nie pracowałam więcej tamtej nocy ani też nie myślałam. Z głębi wdzięcznego serca podziękowałam Opatrzności Bożej za troskę o mnie i opiekę i zasnęłam rychło. Dnia następnego mieliśmy gościa. Pan Allan Woodcourt przyszedł, juk zapowiedział uprzednio, by nas pożegnać. Odpływał do Chin oraz Indii jako lekarz okrętowy i długo, bardzo długo miała potrwać jego nieobecność. Domyślałam się wtedy — nie, nawet wiedziałam — że nie jest zamożny. Wszystko, co jego matka wdowa zdołała oszczędzić, pochłonęły studia sposobiące go do zawodu. A w Londynie nie był to zawód popłatny dla młodego lekarza o nader ograniczonych stosunkach. Jakkolwiek więc pan Woodcourt za dnia i w nocy był zawsze na usługi wielu biednych ludzi, a jego dobroć i umiejętności dokonywały cudów, przynosiło mu to bardzo niewiele pieniędzy. Był o siedem lat starszy ode mnie. Bez potrzeby piszę o tych sprawach, które przecież nie ma-j ją żadnego związku z niczym. Domyślałam się też — nie, on nam mówił — że praktykuje od trzech lub czterech lat i gdyby przetrwał jakoś drugie tyle, poradziłby sobie bez podróży, w którą się wybierał. Nie miał wszakże majątku ani osobistych środków i to zmuszało go do odjazdu. Odwiedzał nas poprzednio kilkakrotnie, więc ubolewaliśmy wszyscy nad takim obrotem sprawy, bo pan Woodcourt wyróżniał się zaszczytnie w swoim zawodzie i najwybitniejsi lekarze darzyli go na ogól wysokim uznaniem. Kiedy przyszedł pożegnać się z nami, przyprowadził pierwszy raz swoją matkę. Ta urodziwa pani w starszym wieku miała bystre czarne oczy i jak wydało mi się, niepospolitą godność i dumę. Pochodziła z Walii, a jej odległym przodkiem z bardzo dawnych czasów był jakiś wielki mąż imieniem, o ile dobrze zrozumiałam, Morgan ap-Kerrig z miejscowości, której nazwa brzmiała jak gdyby Giinlet. Była to osobistość najznamienitsza pośród znamienitych, której potomkowie uchodzili za coś w rodzaju rodu królewskiego. Bohater ów nieustannie uchodził w góry i z kimś prowadził walkę, a bard imieniem chyba Crumlinwalłinwer opiewał jego chwałę w utworze zatytułowanym (jeżeli zapamiętałam trafnie) Mewlinnwillinwood. Pani Woodcourt poinformowała nas o sławie swojego wielkiego protoplasty, aby następnie wyrazić zdanie, iż jej syn Allen na pewno nie zawrze związku małżeńskiego poniżej własnego pochodzenia, bez względu na to, dokąd miałby się udać. Powiedziała też, że Indie są pełne ładnych, czasami nawet majętnych młodych Angielek, które wyjeżdżają tam celowo, lecz uroda ani bogactwa, bez szlachetnego urodzenia, nie wystarczą komuś, kto szczyci się aż taką genealogią. O szlachetnym urodzeniu mówiła tak wiele, że nasunęło mi się niemiłe, ale niedorzeczne oczywiście pytanie, czy pani Woodcourt nic troszczy się przypadkiem o moje pochodzenie! Wydało mi się, że wielomówność matki żenuje cokolwiek syna, lecz szacunek dla niej nie pozwala mu tego okazywać. W każdym razie pan Woodcourt delikatnie skierował rozmowę na inne tory i podziękował mojemu opiekunowi za gościnność oraz bardzo szczęśliwe godziny, jakie spędzał w naszym towarzystwie. Tak się wyraził! Bardzo szczęśliwe godziny! Pamięć o tych godzinach — powiedział — będzie mu towarzyszyć jako cenne wspomnienie wszędzie, dokąd zawędruje. Później kolejno podawaliśmy mu ręce, on zaś podniósł do ust dłoń Ady, a także moją, i tak wyruszył w długą, bardzo daleką podróż. Przez cały dzień byłam naprawdę zajęta, gdyż pisałam polecenia dla służby w Samotni, sporządzałam rozmaite notatki dla opiekuna, odkurzałam jego książki oraz papiery i pobrzękiwałam kluczami krzątając się nieustannie. O zmierzchu nucąc cicho pracowałam jeszcze przy oknie, gdy zjawił się gość najmniej oczekiwany — nikt inny tylko Caddy! — Caddy, moja droga! — zawołałam. 7— I jakie śliczne kwiaty! W ręce trzymała uroczy, mały bukiecik. — Śliczne? Ja też tak sądzę, Estero —• powiedziała. — Chyba nigdy nie widziałam ładniejszych. — Od Regenta, kochanie? — szepnęłam. — Nie — odpowiedziała podsuwając mi bukiecik do powąchania. — Nie od Regenta. — Co takiego, Caddy? Widać masz dwu wielbicieli! — Czy to aż tak wygląda? — Czy to aż tak wygląda! — powtórzyłam i parsknąwszy śmiechem uszczypnęłam ją w policzek. Roześmiała się tylko i wyjaśniła, że wpadła na niedługo, bo za pół godziny Regent ma czekać na nią u skrzyżowania ulic. Później zasiadła w okiennej wnęce i gawędząc z Adą i ze mną, raz po raz podsuwała mi znów bukiecik lub przymierzała do moich włosów. Wreszcie, gdy odchodziła, zaciągnęła mnie do mojego pokoju i tam przypięła mi kwiaty do sukni. — Dla mnie? — zapytałam zdziwiona. — Dla ciebie! — powiedziała akcentując słowa pocałunkiem. — Ktoś to zostawił. —— Zostawił? . —■ U biednej panny Flite. Ktoś, kto był dla niej bardzo dobry, godzinę temu strasznie się spieszył, żeby w porę zdążyć na statek, więc zostawił te kwiatki. Nie! Nie odkładaj ich! Zostaw! Tak ładnie wyglądają! — zawołała Caddy i troskliwie poprawiła bukiecik. — Bo, widzisz, ja tam byłam i coś mi się zdaje, że ten ktoś zostawił bukiet umyślnie. Ada objęła mnie wpół ramieniem. — Czy to aż tak wygląda? — roześmiała się wesoło. — Z pewnością, kochana Dame Durden! To aż tak wygląda! Nawet bardzo wygląda! ROZDZIAŁ XVIII ŁADY DEDLOCK Podjęcie nowej próby w kancelarii pana Kenge'a nie było sprawą tak prostą, jak się zrazu wydawało. Główną przeszkodę stanowił sam Ryszard. Kiedy uzyskał wolną rękę i w każdej chwili mógł pożegnać pana Badgera, ogarnęły go wątpliwości, czy chce się z nim rozstać. Powiedział, że doprawdy sam nie wie. Medycyna to ostatecznie nie najgorszy zawód, a on nie twierdzi, że jej zdecydowanie nie lubi. Może nawet polubi ją tak, jak mógłby polubić cokolwiek innego, jeżeli jeszcze raz weźmie się do roboty! W rezultacie zamknął 6ię na kilka tygodni z jakimiś książkami i kośćmi, by, o ile mi wiadomo, zebrać moc wiadomości w błyskawicznym tempie. Jego gorący zapał wytrzymał blisko miesiąc, następnie począł chłodnąć, a gdy ostygł zupełnie, jął rozgrzewać się na nowo. Wahania pomiędzy medycyną a prawem trwały bardzo długo, toteż nadeszła pełnia lata, nim Ryszard rozstał się ostatecznie z panem Badgerem, aby rozpocząć próbę w kancelarii firmy adwokackiej Kenge i Carboy. Mimo długotrwałego niezdecydowania i chwiejności przypisywał sobie niemałą zasługę, ponieważ „tym razem" traktował sprawę najzupełniej serio. No i przez cały czas był taki pogodny i ujmujący, tak mocno zakochany w Adzie, iż mógł budzić jedynie najźyczliwszą sympatię. — Pan Jarndyce —- powiadał mi nieraz — to, droga Estero, naj- przyzwoitszy człowiek w świecie. Chociażby przez wzgląd na niego muszę być szczególnie rozważny i pilny i tym razem serio wziąć się do roboty, by na dobre rozkręcić moje sprawy. Nawiasem mówiąc, pan Jarndyce często odczuwał ostatnimi czasy skłonności wiatru do zmiany na wschodni. Tak czy inaczej, dziwnie opaczna musiała wydawać się myśl o Ryszardzie, który z tą swoją roześmianą twarzą i beztroskim sposobem bycia zamierza serio wziąć się do roboty, wyobrażając sobie, że chwycić można wszystko, lecz nic utrzymać się nie da! W każdym razie powtarzał nam często w tym okresie, że od ciężkiej pracy niebawem włos mu posiwieje. Jego „rozkręcanie na dobre swoich spraw*' skończyło się ostatecznie na tym, że (jak nadmieniłam już) w połowie letnich ferii sądowych zainstalował się u pana Kenge'a i zaczął badać, czy prawo przypadnie mu do gostu. W sprawach pieniężnych był przez cały ten czas taki, jak przedstawiłam go uprzednio — hojny, rozrzutny, piekielnie nieoględny, lecz przekonany, że działa i liczy z rozwagą. Pewnego razu w jego obecności powiedziałam Adzie, iż Ryszard lekceważy pieniądze tak, jak gdyby miał niewyczerpaną kiesę Fortunata *. — Kochana kuzyneczko, mój klejnocie! — zawołał na to. — Słyszałaś, co nasza staruszeczka powiedziała! A wiesz, czemu to powiedziała? Ponieważ przed paroma dniami dałem osiem funtów i coś tam za elegancką kamizelkę z ozdobnymi guzikami. Gdybym pozostał u Badgera, musiałbym jak nic wyłożyć dwanaście funtów czesnego za okropne wykłady. I co? Na tej transakcji zyskałem blisko cztery funty! Pan Jarndyce przeprowadzał z Ryszardem narady w kwestii jego zamieszkania w Londynie, gdyż zdążyliśmy już wrócić do Samotni, położonej zbyt daleko, by można było tam dojeżdżać częściej niż raz w tygodniu. Jeżeli Ryszard osiądzie na stałe u pana Kenge'a, mój opiekun wynajmie jakiś odpowiedni apartament, w którym i my będziemy mogli zatrzymywać się na kilka dni od czasu do czasu. Takie zdanie pan Jarndyce wyraził w rozmowie ze mną, lecz dodał zaraz pocierając znacząco głowę: — Ale, mała kobietko, on nie osiadł jeszcze na stałe! Długie dyfikusje zakończyło wynajęcie na miesiąc przytulnego umeblowanego mieszkania w spokojnym starym domu nie opodal Queen Square. Ryszard począł wnet wydawać pieniądze na przeróżne ozdobne drobiazgi i sprzęciki, a za każdym razem, gdy Adzie lub mnie udało się wyperswadować mu szczególnie niepotrzebny i kosztowny zakup, uważał to za przychodni był zdania, że oszczędza różnicę między tym a jakimś innym, nieco skromniejszym wydatkiem. Załatwiając wspomniane sprawy, wciąż odkładaliśmy naszą wizytę u pana Boythorna. Na koniec jednak Ryszard wprowadził się do no- wego mieszkania, więc nic nie przeszkadzało naszemu odjazdowi. 0 tej porze roku Ryszard mógłby dotrzymać, nam kompanii, gdyby opanowany nową pasję nie podejmował nader energicznych starań, aby zgłębić tajniki fatalnego procesu. W rezultacie wybieraliśmy się bez niego, a moja najdroższa z uznaniem i radośnie wychwalała rozsądek i pracowitość ukochanego. Podróż dyliżansem do hrabstwa Lincoln była bardzo przyjemna 1 urozmaicona zabawnym towarzystwem pana Skimpole'a. Jak okazało się, biedak postradał całe umeblowanie, do czego się przyczynił osobnik, który w dniu urodzin jego błękitnookiej córki złożył nie zapowiedzianą wizytę. Stratę tę przyjął z ulgą! Krzesła i stoły —mó- • wił — to przedmioty nudne, niby monotonne myśli bez żadnej odmiany. Z niechęcią spoglądają na człowieka i człowiek spogląda na nie z niechęcią, jak gdyby on życzył im wszystkiego najgorszego, a one jemu. Jak miło zatem nie być zależnym od określonych krzeseł i stołów, lecz niby motyl trzepotać pośród przeróżnych, wypożyczanych sztuk umeblowania, przesiadać się wciąż z drzewa różanego "na mahoń, z mahoniu na orzech, z jednego kształtu na drugi i trzeci, wedle własnego upodobania i humoru! — A rzecz najzabawniejsza — ciągnął pan Skimpole z wzrastającym szybko poczuciem komizmu — polega na tym, że nie zapłacone przeze mnie stoły i krzesła mój gospodarz wynosił najspokojniej w świecie! Pocieszna historia! Coś z pogranicza groteski! Dostawca krzeseł i stołów w żadnym przypadku nie zobowiązywał się do płacenia za mnie czynszu. Czemu więc mój gospodarz zawziął się właśnie na niego? Gdybym ja miał na nosie pryszcz drażniący poczucie piękna mojego gospodarza, nie drapałby on przecież dostawcy krzeseł i stołów w nos, na którym wcale nie ma pryszcza. Jego rozumowanie wydaje mi się absurdem! — Cóż, mój drogi —uśmiechnął się dobrodusznie pan Jarndyce. —- Nie ulega wątpliwości, że ktoś, kto był poręczycielem przy kupnie krzeseł i stołów, będzie musiał za nie płacić. — Właśnie! — podchwycił pan Skimpole. — To koronuje cały bezsens sprawy! Powiedziałem mojemu gospodarzowi: „Zacny człowieku, nie uprzytamniasz sobie, że mój nieoceniony przyjaciel, Jarndyce, będzie musiał płacić za meble, które wynosisz tak bezceremonialnie. ^^PMtiiiiliB^ Czy dla jego kieszeni nie masz żadnych względów?" Nie miał. Nawet w najmniejszym stopniu! — I odrzucił wszelkie propozycje — dodał mój opiekun. — Odrzucił wszelkie propozycje — powtórzył tamten. — A robiłem propozycje całkiem dorzeczne. Był w moim pokoju, kiedy mu powiedziałem: „Sądzę, przyjacielu, że jesteś człowiekiem interesu?" On na to: „Jestem". „Doskonale -^.odrzekłem. — Porozmawiajmy więc poważnie. Oto kałamarz, pióra, papier. Oto opłatki do pieczętowania. Czego żądasz, zacny człowieku? Zajmowałem twój dom ku obopólnemu, jak tuszę, zadowoleniu, aż do dnia, gdy wyniknęło to przykre nieporozumienie. Porozmawiajmy jak ludzie interesu, a zarazem po przyjacielsku. Czego żądasz, zacny człowiekn?" Odpowiedział posługując się zwrotem retorycznym, który ma w sobie coś z atmosfery Wschodu, że „nie widział nigdy koloru moich pieniędzy". „Poczciwy przyjacielu! — odrzekłem. — Ja nigdy nie miewam pieniędzy. Absolutnie nic nie wiem o pieniądzach". Wtedy zapytał, co zaproponuję, jeżeli on da mi trochę czasu? „Dobry człowieku! — odpowiedziałem. — Ja nie mam poczucia czasu. Lecz ty, jak twierdzisz, jesteś człowiekiem interesu, zaproponuj więc coś solidnego, co da się zrobić przy pomocy pióra, atramentu, papieru... aha! także opłatków, a gotów jestem to uczynić. Nie reguluj swoich należności kosztem osoby trzeciej, co jest oczywistą niedorzecznością, lecz zechciej postępować solidnie i poważnie". Nie zechciał! Taki był koniec całej historii. Pan Skimpole miewał kłopoty wynikające z racji wiecznego dziecięctwa, lecz z drugiej strony czerpał stąd pewne korzyści. W czasie podróży nie opuszczał go doskonały apetyt na wszystko, co trafiało się nam po drodze (nie wyłączając koszyka wyborowych brzoskwiń cieplarnianych), ale myśl o płaceniu za cokolwiek ni razu nie zaświtała mu w głowie. Kiedy woźnica dyliżansu zgłosił się po napiwek, pah Skimpole zapytał, jaka suma mogłaby, jego zdaniem, uchodzić za wynagrodzenie bardzo dobre, naprawdę sowite, a usłyszawszy o półko- ronówce od pasażera, orzekł, że to nawet niedużo, i spokojnie pozwo- lii, by pan Jarndyce załatwił całą sprawę. Pogoda była rozkoszna. Zielone łany zbóż falowały pięknie, skowronki wyśpiewywały radośnie, pod żywopłotami pieniły się bujnie polne kwiaty, korony drzew tonęły w świeżych liściach, zagony łubinu rozkołysane łagodnym wietrzykiem wypełniały powietrze cudowną [wonią! Późnym popołudniem zobaczyliśmy miasteczko, stanowiące kres naszej podróży dyliżansem — typowe małe miasteczko ze strzelistą wieżą kościelną, rynkiem, kamiennym krzyżem na rynku, jedną skąpaną w słońcu uliczką, sadzawką, w której stary koń chłodził pę- piny, z bardzo niewielu ludźmi leżącymi lub stojącymi bezczynnie tam, gdzie trafiały się skrawki skąpego cienia. Po szmerze liści i falowaniu młodego zboża wzdłuż całej drogi wydało się nam ono najbardziej sennym, gorącym, zastygłym w bezwładzie, prowincjonalnym miasteczkiem, jakie można w Anglii oglądać. Przed oberżą oczekiwał nas pan Boythorn na koniu oraz odkryty powóz, który miał zawieźć nas do jego domu oddalonego o parę mil. Pan Boythorn uradował się na nasz widok i bardzo żywo zeskoczył z siodła. — Na Boga! — wykrzyknął powitawszy nas wprzód szarmancko. — Najnikczemniejszy dyliżans! Najobrzydliwszy przykład nędznego środka lokomocji publicznej, jaki kiedykolwiek kalał oblicze ziemi! Dziś spóźnił się dwadzieścia pięć minut. Pocztylion zasłużył na karę śmierci! — Spóźnił się? Naprawdę? — powiedział pan Skimpole, bo tak się złożyło, że przemowa była skierowana do niego. — Znasz przecież mój brak poczucia czasu. Pan Boythorn spojrzał na swój zegarek. — Tak! Spóźnił się! Dwadzieścia pięć... Nie! Dwadzieścia sześć minut! Łotr miał w dyliżansie dwie damy i rozmyślnie pozwolił sobie na takie opóźnienie! Rozmyślnie! O przypadku nie może być mowy! Ale jego ojciec, a także stryj byli najgorszymi nędznikami wśród pocztylionów, którzy w ciągu wieków zasiadali na koźle. Pan Boythorn mówił to wszystko tonem gwałtownego oburzenia, lecz równocześnie sadowił nas troskliwie w lekkim powozie, a jego twarz —| cała w uśmiechach — promieniała szczerą radością. |— Bardzo mi przykro, drogie panie — podjął, gdy po zakończeniu przygotowań 6tanął z odkrytą głową u drzwiczek pojazdu — ale jestem zmuszony poprowadzić miłych gości okrężną drogą, dłuższą o blisko dwie mile. Najprostsza wiedzie przez park sir Leicestera Dedlo- cka, a ślubowałem uroczyście, ze pokąd życia i takich jak obecne stosunków z tym typem, na jego grancie nie postanie moja noga ani też noga mojego konia. W tym momencie pan Boythorn zauważył spojrzenie mojego opiekuna, więc zagrzmiał śmiechem, który musiał wstrząsnąć nawet znieruchomiałą mieściną. — Dedlockowie są w domu, Lawrence? — zapytał mój opiekun, kiedy pan Boythorn kłusował obok nas po zielonej murawie przy- dróżka. — Sir Arogant Bałwan... Cha! cha! cha! Sir Arogant Bałwan jest w domu i mogę dodać z przyjemnością, w szponach podagry. Lady Dedlock — pan Boythorn zmienił ton i z szacunkiem skłonił głowę, jak gdyby chciał zaznaczyć, że wyłącza ją z sąsiedzkich swarów. — Lady Dedlock, o ile mi wiadomo, jest spodziewana z dnia na dzień. Wcale nie dziwię się, że swój przyjazd odwleka, jak tylko może. Co było w stanie skłonić tak niezwykłą kobietę do poślubienia tej zasuszonej mumii baroneta, to moim zdaniem jedna z najtrudniejszych do rozwikłania zagadek, jakie kiedykolwiek dręczyły myśl ludzką. Cha! cha! cha! — Sądzę — roześmiał się również pan Jarndyce — że podczas pobytu tutaj nam wolno będzie przestąpić granice parku. Nas chyba zakaz nie obowiązuje? ^^ Nie mogę stosować wobec moich gości żadnych zakazów, prócz ograniczeń w kwestii ich wyjazdu — odparł gospodarz i z kurtuazją, która tak dobrze doń pasowała, pochylił głowę w kierunku Ady i moim. — Boleję tylko, że minie mnie przyjemność oprowadzenia drogich pań po Chesney Wold. To rezydencja naprawdę bardzo piękna, ale na światłość tego letniego dnia, Jarndyce, jeżeli złożysz wizytę jej panu teraz, gdy u mnie bawisz, spotka cię chyba przyjęcie nader chłodne. Zawsze jest sztywny, niby zegar kominkowy, z takich diablo ozdobnych zegarów, co to nie chodzą nigdy ani nie chodziły, z pewnością jednak zdobędzie się na ekstra sztywność wobec przyjaciół jego przyjaciela i sąsiada, Boythorna! — Nie wystawię baroneta na taką próbę — uśmiechnął się pan Jarndyce. — Nie zależy mu na zaszczycie znajomości ze mną tak samo, jak mnie nie zależy na zaszczycie znajomości z nim. Wystarczy mi spacer po parku i zapewne obejrzenie domu tak, jak może go obejrzeć każdy zwiedzający. — Cóż, ogólnie biorąc, jestem zadowolony z obecnego stanu tej posiadłości. Dba się o nią teraz znacznie troskliwiej niż dawniej. A mnie uważa się za kogoś w rodzaju drugiego Ajaksa rzucającego wyzwanie piorunom! Cha! cha! cha! Kiedy w niedzielę przychodzę do kościoł- ka, znaczna część parafian spodziewa się, że lada chwila runę na posadzkę porażony i spalony widocznym niezadowoleniem Dedlocka. Cha! cha! cha! On sam musi być na pewno zdziwiony, że nie dzieje się coś podobnego. Bo, na Boga, to przecież najbardziej zarozumiały, tępy, napuszony, bezmózgi osioł! Tymczasem znaleźliśmy się na grzbiecie wzgórza, które dotąd przesłaniało widok, więc miły gospodarz przestał zajmować się panem na Chesney Wold, aby zwrócić naszą uwagę na samą posiadłość. Pokazał nam malowniczy stary dom otoczony pięknym, bogato zadrzewionym parkiem, a także sterczącą pośród drzew w pobliżu domu strzelistą dzwonnicę kościołka, o którym dopiero co mówił. Ślicznie wyglądały bujne gaje i przemykające nad nimi smugi blasku i cienia, jak gdyby rzucane przez niebiańskie skrzydła, które mkną poprzez letnie powietrze w jakimś dobroczynnym posłannictwie! Ślicznie wyglądały gładkie zielone stoki pagórków i połyskujące wody, i ogród kwiatowy, gdzie symetrycznie rozmieszczone klomby tworzyły deseń o przebogatych barwacM.Stary, lekki w swojej masywności dom z łamanym dachem, kominami, z basztą i wieżyczką, mrocznym portalem, z przestronnym tarasem, gdzie masy róż oplatały balustradę i zwartymi gronami spoczywały w wazach niby jedna gorejąca wiązanka — wszystko to pośród zalegającej wokół błogiej i dostojnej ciszy mogło wydać się czymś prawie nierealnym. To właśnie było dla Ady i dla mnie dominującą cechą krajobrazu. Bezkresny, dostojny spokój otulał wszystko — dom, ogród, taras, zielone zbocza, wodę, odwieczne dęby, cierniste zarośla, mchy, dalej położone gaje oraz widoczne między nimi odległe perspektywy barwione purpurowym kwieciem. Kiedy znaleźliśmy się w małej osadzie i mijaliśmy gospodę, przed którą znak ozdobiony herbem Dedlocków kołysał się na słupie, pan Boythorn wymienił pozdrowienia z młodym dżentelmenem, siedzącym na ławie przed drzwiami tego budynku i zajętym jakimiś przyborami wędkarskimi. — To wnuk ochmistrzyni-, pan Rouncewell — wyjaśnił. — Kocha się w ślicznej pokojóweczce z Chesney Wold. Lady Dedlock tak polubiła tę małą, że trzyma ją przy własnej szacownej osobie, co jest zaszczytem nie najwyżej ocenianym przez mojego młodego znajomego. Cóż, i tak biedak nie może się zaraz ożenić, gdyby nawet jego ślicznotka była chętna, więc usiłuje robić dobrą minę do złej gry. Na razie przyjeżdża tutaj bardzo często, żeby przez parę dni łowić ryby. Cha! cha! cha! — Czy, proszę pana, jest zaręczony z tą śliczną dziewczyną? — zapytała Ada. — Wydaje mi się, droga panno Ado — padła odpowiedź — że musiało dojść do jakiegoś porozumienia między nimi. Ale zobaczy pani rychło tę parę, a w podobnych kwestiach raczej ja winienem uczyć się od pani, nie pani ode mnie. Ada spurpurowiała, on zaś pokłusował żywo na swoim siwku i wyprzedziwszy nas zeskoczył z siodła przed własnymi drzwiami, by godnie nas powitać, stojąc z odkrytą głową i ręką wyciągniętą gościnnie. Pan Boythorn mieszkał w ładnym domu — dawnym probostwie — z trawnikiem od frontu, barwnym ogrodem kwiatowym z jednej strony oraz dostatnim sadem i warzywnikiem na tyłach, a całą rezydencję okalał dostojny mur, który też sprawiał wrażenie rumianej dojrzałości. Bo rzeczywiście wszystko wydawało się tu dojrzałe i bujne! Stary szpaler lipowy przywodził na myśl zielone krużganki klasztorne, nawet cienie wisien i jabłonek wydawały się brzemienne owocem, krzewy agrestu obrodziły tak, że ich wygięte w pałąk gałązki wspierały się o ziemię, truskawki i maliny były nie mniej dorodne, a wzdłuż muru brzoskwinie wygrzewały się setkami. W inspektach, pośród rozpiętych siatek i okien połyskujących w słońcu szybkami, piętrzyły się stosy zwisających ciężko strąków fasoli, dyń, ogórków i każda stopa gruntu mogła uchodzić tam za istny skarbiec jarzyn. Od słodkich zapachów ziół i krzewiącej się bogato wszelkiej roślinności, nie mówiąc nawet o bliskich sianokosom sąsiednich łąkach, powietrze pachniało niczym jeden olbrzymi bukiet. Tak spokojnie, zacisznie było w schludnym obrębie starego, ceglanego muru, że nie drgały prawie nawet pióra rozwieszone girlandami w celu odstraszania ptaków, a błoga senność jak gdyby promieniująca z samego muru nasuwała myśl, że pozostałe tu i ówdzie na jego szczycie zapomniane gwoździe czy też ułomki żelaznych prętów topnieją raczej wraz ze zmianami pór roku, nie, jak to bywa zawsze, kruszeją trawione przez rdzę. Dom — jakkolwiek nieco mniej porządny w porównaniu z ogro dem — był naprawdę starą budowlą o pułapach z potężnych bali i ceglanej podłodze w kuchni, gdzie po bokach komina rozpierały się ławy ze schowkami. Po stronie przeciwnej niż ogród leżał groźny pas spornego gruntu, gdzie za dnia i nocą czuwał odziany w bluzę roboczą wartownik, który w przypadku agresji miał natychmiast uderzyć w wielki dzwon zawieszony specjalnie w tym celu, spuścić z łańcucha swojego sojusznika, srogiego buldoga rezydującego w psiarni, i ogólnie biorąc siać spustoszenie w szeregach wroga. Nie poprzestając na tym środku ostrożności, pan Boythorn kazał porozlepiać na deskach i rozmieścić u granic owego terenu przerażające ostrzeżenia, które skomponował osobiście i opatrzył własnym imieniem oraz nazwiskiem wypisanym ogromnymi literami. A oto one: „Strzec się buldoga! To pies najbardziej krwiożerczy. Lawrence Boythorn". „Rusznica jest naładowana loftkami. Lawrence Boythorn". „Potrzaski i samoczynne strzelby są tutaj rozstawione za dnia i w nocy. Lawrence Boythorn". „Uwaga. Każdy, kto poważy się wtargnąć na mój teren, będzie wy- chłostany prywatnie i pociągnięty do surowej odpowiedzialności karnej. Lawrence Boythorn". Tablice te pokazywał nam z okna salonu, tymczasem zaś kanarek skakał mu po głowie, a on sam grzmiał swoim „Cha! cha! cha!", „Cha! cha! cha!" tak donośnie, że jak się wydawało, mógł sobie poważnie zaszkodzić. — Tyle masz z tym kłopotu — powiedział pan Skimpole z właściwą mu beztroską — a w gruncie rzeczy nie traktujesz sprawy serio. — Nie traktnję sprawy serio! —r wykrzyknął nasz gospodarz z niebywałą werwą. — Ja nie traktuję sprawy serio!- Zamiast psa kupiłbym lwa, gdybym spodziewał się, że potrafię go wytresować, i poszczuł? bym nim pierwszego złoczyńcę, który ośmieli się naruszyć moje słuszne prawa! Niechaj sir Leicester Dedlock przyjmie wyzwanie i zgodzi się rozstrzygnąć spór w pojedynczej walce na każdą broń znaną ludzkości w jakiejkolwiek epoce i w jakimkolwiek wieku! Rad przeciw niemu wystąpię. Tak serio traktuję sprawę! Ni mniej, ni więcej! Przyjechaliśmy w sobotę, a w niedzielę z rana wszyscy wyruszyliśmy do małego kościołka w parku. Tuż za spornym gruntem ciągnęła się ładna alejka spacerowa, która wijąc się pośród zielonych trawników i dorodnych drzew przywiodła nas przed kościelny portal. Szczupłe grono parafian sprawiało wrażenie prostych włościan, nie licząc oddziału służby pałacowej — po części już na miejscach, po części nad chodzącej stopniowo. Pośród okazałych lokajów wyróżniał się bardzo malowniczy stary stangret, który wyglądał tak, jak gdyby oficjalnie reprezentował wszelką pychę i próżność, jakie kiedykolwiek zasiadały w karocach. Nad sporą gromadką urodziwych młodych kobiet górowała z godnością piękna sędziwa twarz i zażywna postać ochmistrzyni. Obok niej siedziała śliczna pokojóweczka, o której mówił nam pan Boythorn. Rzeczywiście była tak ładna, że rozpoznałabym ją po samej urodzie, gdybym nawet nie widziała zapatrzonych w nią z bliska oczu młodego wędkarza. Odniosłam wrażenie, iż jedna kobieta — Francuzka — o twarzy niebrzydkiej wprawdzie, lecz niesympatycznej, obserwuje złośliwie tę dziewczynę lub raczej wszystkich i wszystko dokoła. "Dzwon nie umilkł jeszcze i nie zdążyły przybyć ważne osobistości, więc miałam czas, by rozglądać się swobodnie po wnętrzu pachnącym jak gdyby grobową 6tęchlizną i myśleć, jaki to mroczny, stary, pełen skupienia kościołek. W mętnym świetle płynącym od okien ocienionych gęstymi drzewami twarze wydawały się blade, a dziwnie ciemne były mosiężne ozdoby na płytach nagrobnych w wydeptanej podłodze oraz pomniki podniszczone przez czas i wilgoć. Za to słoneczny blask w kruchcie, gdzie dzwonnik mocował się z liną, wywoływał wrażenie oślepiającej jasności. Ale poruszenie głów w kierunku owej kruchty, wyraz szacunku i jak gdyby grozy na poczciwych wieśniaczych twarzach, widoczne w oczach pana Boythorna mocne postanowienie, iż kogoś nie zaszczyci uwagą — wszystko to dało mi znać, że ważne osobistości nadchodzą i nabożeństwo rozpocznie się rychło. „Nie osądzaj surowo sługi twojego, o Panie, albowiem w twoich oczach..." Nie zapomnę nigdy, jak gwałtownie zabiło mi serce, kiedy powstając z miejsca napotkałam wzrokiem tamto spojrzenie! Nie zapomnę nigdy pięknych, pełnych dumy oczu, które jak gdyby ocknęły się raptownie i przylgnęły do mnie. Trwało to moment, gdyż prawie zaraz spuściłam wzrok i z poczuciem ulgi objęłam nim znów modlitewnik Ale w tak krótkim czasie do głębi przeniknęłam tamtą twarz wyjątkowej urody. I —^ dziwna rzecz — najnieoczekiwaniej odżyły w mojej pamięci dawne, samotne dni w domu chrzestnej matki. Tak! Dawne dni, aż po chwile, gdy uczesawszy wprzód lalkę, stawałam na palcach, by uczesać się przed małym lusterkiem. Odżyły, clioć hyłam pewna absolutnie pewna — że nigdy w życiu nie widziałam twarzy tej pięk- nej damy. Łatwo hyło odgadnąć, że jest to lady Dedlock, a zasiadający obok niej w kolatorskiej ławce napuszony, podagryczny, siwowłosy dżentelmen nie może być nikim innym niż jej małżonkiem. Nie mogłam jednak pojąć, dlaczego w tej twarzy, niby w rozbitym zwierciadle, ujrzałam niepokojące fragmenty dawnych wspomnień? Nie mogłam pojąć, czemu dlatego tylko, że napotkałam nagle spojrzenie tamtych oczu, jestem nadal zdenerwowana i roztrzęsiona? Osądziłam zrazu, że to jakaś moja słabość bez znaczenia, postanowiłam zatem pilnie zważać na dobiegające mnie słowa. Wtedy stało się znowu coś bardzo dziwnego! Odniosłam wrażenie, iż brzmi nti w uszach dobrze znajomy głos chrzestnej matki, a nie pastora odprawiającego nabożeństwo. To z kolei nasunęło mi pytanie, czy nie istnieje jakieś przypadkowe podobieństwo pomiędzy twarzą lady Dedlock a tamtą twarzą? Może są podobne —■ trochę. Ale wyraz ich jest zupełnie różny i twarzy, którą mam przed sobą, brak tej nieugiętej stanowczości, która twarz mojej chrzestnej matki przeryła tak, jak woda ryje skałę. Nie! To nie kwestia podobieństwa! Nie przypominam też sobie, abym widziała kiedyś kogokolwiek o wyrazie takiej wyniosłości i pychy. A przecież Estera — mała Estera Summerson, dziecko żyjące w odosobnieniu, którego urodzin nie świętowano radośnie — pojawia się przed moimi oczyma, wyczarowana z przeszłości jakąś niepojętą mocą tej wytwornej damy, chociaż nie tylko wydaje mi się, lecz jestem absolutnie pewna, że jak żyję nie spotkałam lady Dedlock do tej godziny. ^Jiepojęte wzburzenie dręczyło mnie tak, że nie łffez przykrości zdawałam sobie sprawę z zachowania francuskiej pokojówki, chociaż ta prowadziła swoje obserwacje rzucając spojrzenia tu, tam i ówdzie, od momentu gdy przyszła do kościoła. Z wolna, stopniowo opanowałam niezrozumiałe podniecenie i wreszcie odważyłam się spojrzeć znów w stronę lady Dedlock. Parafianie sposobili się właśnie do chóralnego śpiewu przed kazaniem. Nie zwracała na mnie uwagi, więc ustało gwałtowne bicie mojego serca, by później dawać o sobie znać tylko na krótko, gdy raz lub dwa dama spoglądała przez lorgnon na Adę lub na mnie. Po nabozenstwie sir Leicester podał ramię małżonce i z dworną galanterią przeprowadził ją od kolatorskiej ławki do zaprzężonej w kuce kariolki, jakkolwiek musiał pomagać sobie grubą laską. Służba zaczęła rozchodzić się, jak i parafianie, na których (pan Skimpole powiedział tak naszemu gospodarzowi) baronet patrzał przez cały czas tak, jak gdyby miał rozległe dobra w niebie. — Bo wierzy, źe tak jest! — podchwycił pan Boythorn. — Niezachwianie wierzy! A przed nim wierzył jego ojciec, dziadek i pradziadek! — Wiesz co? — podjął nieoczekiwanie pan Skimpole. — Bardzo było mi przyjemnie zobaczyć człowieka takiego kalibru. — Nie może być!;— zawołał pan Boythorn. — Przypuśćmy, że mnie zechciałby traktować protekcjonalnie. W porządku! Nie miałbym żadnych zastrzeżeń. — Ja miałbym! Na pewno! §||| oznajmił z mocą nasz gospodarz. —| Mówisz serio? — podjął pan Skimpole z typową dlań beztroską swobodą. Sg Przecież to byłby kłopot. W imię czego chciałbyś narażać się na kłopot bez potrzeby? Ja zwykłem poprzestawać na traktowaniu życia po dziecięcemu, więc przyjmuję wszelkie sprawy tak, jak spadają na mnie. Na przykład, zjeżdżam tu i spotykam wielkiego potentata, który domaga się pokłonów. W porządku! Mówię mu: „Wielki potentacie, oto mój pokłon. Łatwiej złożyć go niż się wzbraniać. Oto on! Jeżeli chcesz pokazać mi coś przyjemnego, rad to obejrzę. Jeżeli chcesz ofiarować mi coś przyjemnego, gotów jestem przyjąć dar z miłą chęcią". I co? Wielki potentat odpowiedziałby zapewne: „To jest człowiek rozumny. Nie drażni mojego systemu trawienia ani woreczka żółciowego. Nie zmusza mnie, abym zwinął się niby jeż i nastawił kolce. Otwieram się, rozwijam srebrzystą podszewkę na wierzch, więc obydwu nam jest dogodniej i lepiej". Z punktu widzenia dziecka wyznaję taki właśnie pogląd. Przypuśćmy jednak, że trafisz gdzie indziej, do przeciwnika twojego wielkiego potentata. Co wtedy? — zapytał pan Boythorn. — Co wtedy? — powtórzył tamten z nutą prostoty i szczerości. — Identycznie to samo. Wtedy powiedziałbym naturalnie: „Mój czcigodny Boythornie..." Pozwolisz, że ciebie uznam za uosobienie przyjacie- la, o którym mowa? „Mój czcigodny Boythornie — powiedzianym gg żywisz niechęć wobec wielkiego potentata? Doskonale! Ja też ją zy- wię. Mam określone miejsce w systemie społecznym. Chcę być przyjemny dla wszystkich. I, moim zdaniem, wszyscy winni mieć takie miejsce. Byłby to, krótko mówiąc, system powszechnej harmonii. Jeżeli zatem ty masz zastrzeżenia, ja mam je również. Teraz, przezacny Boythornie, chodźmy na obiad". — A przezacny Boythorn mógłby odpowiedzieć — rzucił mu gospodarz wzburzony wielce i poczerwieniały. — „Będę..." — Rozumiem — wtrącił tamten. — Tak odpowiedziałby najpraw- dopobniej. — „...jeżeli pójdę na obiad!" — wybuchnął gwałtownie pan Boythorn i przystanąwszy uderzył laską w ziemię. — Mógłby też dodać zapewne: „Czy pan Harold Skimpole nie słyszał o czymś takim, jak zasady?" — Na co pan Harold Skimpole odrzekłby z kolei — podchwycił ów swobodnie i z miłym uśmiechem — „Jak własne życie kocham, nie mam pojęcia! Nie wiem, co nosi taką nazwę, gdzie tego szukać, kto może to posiadać. Jeżeli ty jesteś szczęśliwym posiadaczem zasad i dobrze się z nimi czujesz, cieszę się i gratuluję z serca. Ale mnie nic o nich nie wiadomo i będąc dzieckiem nie ubiegam się o nie ani ich nie chcę". Jak stąd wynika, czcigodny Boythorn i ja pójdziemy ostatecznie na obiad. Oto jeden z wielu krótkich dialogów między nimi — dialogów, na których zakończenie oczekiwałam zawsze gwałtownego wybuchu ze strony pana Boythorna. Ośmielam się twierdzić, że w innych okolicznościach musiałyby znajdować taki właśnie koniec, lećz nigdy nie posuwały się dalej niż >v przytoczonym wypadku, bo pan Boythorn miał silne poczucie odpowiedzialności ciążącej na gościnnym gospodarzu, a mój opiekun śmiał się do rozpuku z panem Skimpole'em i z pana Skimpole'a, tego dziecka, które jak dzień długi puszcza z zapałem pękające natychmiast bańki mydlane. Pan Skimpole z reguły nie zdawał sobie sprawy, iż stąpa po zdradliwym terenie, więc ukończywszy taką rozmowę brał się do rysowania w parku czegoś, czego nigdy nie kończył, albo grał na pianinie fragmenty jakiejś melodii, śpiewał urywki pieśni czy też kładł się na wznak pod drzewem i spoglądał w niebo, do czego, jak mawiał, został stworzony, więc odpowiada mu to najbardziej. — Przedsiębiorczość, wysiłek — przemawiał do nas (wciąż leżąc na murawie) — to coś, co mnie zachwyca. Uważam się chyba za obywatela całego świata. Leżę sobie, jak teraz, w cienistym miejscu i rozmyślam o awanturniczych duchach, co wyruszają do Bieguna Północnego czy też badają serce dżungli. Rozmyślam o nich pełen podziwu. Ludzie praktyczni pytają: „Po co człowiek wyrusza do Bieguna Północnego? Jaka stąd korzyść?" Nie mam pojęcia, ale nie wykluczam, że taki śmiałek może mieć cel, o którym oczywiście nic wic. Jaki? Pragnie dać zatrudnienie moim myślom, kiedy leżę tu i wypoczywam. Inny skrajny przykład mogą stanowić niewolnicy na amerykańskich plantacjach. Są zmuszani do pracy nad siły, bardzo nie lubią tego, rzecz jasna, i ogólnie biorąc pędzą żywot nad wyraz przykry. Jednakże dla mnie zaludniają krajobraz, dla mnie dodają mu poetycz- ności i to zapewne stanowi najbardziej miły cel ich egzystencji. Wcale nie dziwiłbym się, gdyby tak istotnie było, a jeżeli jest, podobny stan rzeczy wzrusza mnie do głębi. Przy podobnych okazjach zastanawiałam się zawsze, czy pan Skimpole medytuje kiedykolwiek o własnej żonie i dzieciach, a jeżeli tak, jakie miejsce zajmują w umyśle obywatela całego świata? Ale wydawało nii się, że ogólnie biorąc, nie zajmują tam żadnego miejsca. Upłynął tydzień, aż do soboty następnej po tej niedzieli, kiedy to tak biło moje serce w kościołku. Wszystkie te dni były jasne i błękitne, więc prawdziwą przyjemność sprawiały spacery po gajach, gdzie światło sączyło się poprzez gęstwinę liści, by lśnić słonecznymi plamami na pięknych polankach między cieniami drzew, ptactwo zanosiło się od śpiewów, a brzęczenie owadów przesycało powietrze sennością. Mieliśmy ulubione miejsce w zakątku usłanym grubo mchem i zeszłorocznymi liśćmi, gdzie leżało kilka zwalonych drzew całkowicie ogołoconych z kory. Zasiadaliśmy na nich, aby poprzez zieloną nawę przesieki wspartą na tysiącach naturalnych kolumn spoglądać w dal, gdzie dzięki kontrastowi blasków i głębokiego cienia panującego w naszym zaciszu, pnie drzew pod gęstym baldachimem koron wydawały się. olśniewająco jasne i przywodziły na myśl jak gdyby przelotną wizję lepszego świata. W sobotę siedzieliśmy tam — pan Jarndyce, Ada i ja — do chwili, gdy w oddali rozległ się pomruk grzmotu i ciężkie krople deszczu zadudniły o liście. Przez cały tydzień było parno, lecz burza — przynajmniej dla nas w tym osłoniętym zakątku — przyszła tak nagle, że nim zdążyliśmy na skraj gajów, grzmoty i błyskawice następowały jedne po drogich, deszcz lał przez liście tak, jak gdyby każda kropla była dużą ołowianą gałką. Nie był to czas, by stać pod drzewami, więc wybiegliśmy z gaju i przez schodki w parkowym murze, których omszałe stopnie przypominały dwie zestawione drabiny o szerokich szczeblach, pośpieszyliśmy do znajdującego się niedaleko domu odźwiernego. Uprzednio już zwracaliśmy często uwagę na posępny urok tego budyneczku ocienionego przez gęste drzewa i spowitego bluszczem, a stojącego nad urwistym zboczem zarosłym tak, że razu pewnego pies odźwiernego dał nurka w gąszcz tarniny, jak gdyby w wodę. Przy zachmurzonym niebie wnętrze domku było bardzo ciemne, toteż wyraźnie zobaczyliśmy jedynie mężczyznę, który, kiedyśmy się tam schronili, wyniósł krzesła dla mnie i dla Ady. Na oszklonym ganku okna z drobnych szybek były szeroko otwarte, a my usadowiliśmy się w drzwiach, by obserwować stamtąd burzę. Wiatr zbudził się, aby wyginać w łuk drzewa i pędzić przed sobą deszcz niby smugi dymu, majestatycznie huczały grzmoty, błyskawice rozjaśniały niebo, więc patrząc i słuchając można było myśleć ze wspaniałym uczuciem grozy o straszliwych mocach władających naszym kruchym życiem — mocach na pozór pełnych furii, lecz tak dobroczynnych, że każdy najmniejszy bodaj kwiat czy listek poczynał już jaśnieć odrodzoną świeżością, jak gdyby stworzenie świata następowało od nowa. — Czy to nie niebezpiecznie siedzieć na tak odsłoniętym miejscu? — Nie, kochana Estero — odpowiedziała spokojnie Ada zwracając się do mnie, chociaż nie ja zadałam pytanie. Serce zabiło mi znów gwałtownie. Nigdy nie słyszałam tego głosu, tak jak nie widziałam twarzy, ale podziałał na mnie bardzo podobnie. Nagle, w mgnieniu oka pojawiły się w mojej pamięci niezliczone obrazy z przeszłości. Lady Dedlock wcześniej niż my poszukała schronienia w domku odźwiernego, teraz zaś wyszła z mroku zalegającego wnętrze. Stała za moim krzesłem z dłonią na jego oparciu. Gdy zobaczyłam ją odwróciwszy głowę, prawie dotykała mojego ramienia. . — Przestraszyłam panią? ś— zapytała. — Nie. To nie był przestrach. Czemu miałabym się zlęknąć? — Pan Jarndyce, o ile się nie mylę? — powiedziała do mojego opiekuna. Miałam przyjemność znać pana. — Pamięć lady Dedlock to dla mnie zaszczyt, na jaki nie śmiałbym liczyć — odrzekł. — Ostatniej niedzieli zauważyłam pana w kościele. Niestety jakieś drobne nieporozumienia pana Boythorna i mojego męża, wynikłe, jak sądzę, nie za jego sprawą, utrudniają w niedorzeczny sposób okazanie panu bardziej życzliwych względów. — Znam sytuację — odrzekł pan Jarndyce — a pani wdzięczny jestem za dobre chęci. Podała mu rękę z obojętnym chłodem, do jakiego chyba przywykła, następnie zaś zaczęła mówić na podobną modłę, lecz bardzo miłym głosem. Miała wdzięk równy urodzie. Była idealnie opanowana i, jak sądzę, potrafiłaby pociągnąć i zainteresować każdego, kto, jej zdaniem, byłby wart starania. Odźwierny wyniósł dla niej krzesło, więc usiadła między nami pośrodku ganku. — W swoim czasie — zwróciła się znów przez ramię do mojego opiekuna — pisał pan do mojego męża w sprawie pewnego młodego człowieka. Niestety sir Leicester nie był w stanie pomóc mu na żaden sposób. Czy ten młodzieniec urządził się jakoś? — Mam nadzieję, że tak. Wydało mi się, że lady Dedlock odnosi się do mojego opiekuna z szacunkiem, a nawet usiłuje go sobie zjednać. Co prawda zwracała się doń przez ramię, lecz jej ton był nieco bardziej przystępny — chciałam napisać bardziej swobodny, lecz rozminęłabym się z prawdą. — Domyślam się, że to też pana podopieczne. Panna Clare? Pan Jarndyce formalnie przedstawił Adę, a lady Dedlock podjęła, mówiąc nadal przez ramię: — Straci pan sławę bezinteresownego Don Kiszota, jeżeli będzie pan naprawiał krzywdy tylko takich piękności. Zechce pan — zwróciła wzrok ku mnie — zaprezentować mi również drugą panienkę. — Panna Summerson to naprawdę moja podopieczna *— odrzekł. — W tym przypadku nie jestem pod kontrolą lorda kanclerza. — Czy panna Summerson straciła obydwoje rodziców? — Tak. — Za to szczęście bardzo jej dopisało w kwestii opiekuna. Dama spojrzała na mnie, ja na nią i przytaknęłam krótko. Wtedy odwróciła się nagle, jak gdyby z niezadowoleniem, i znów przez ramię powiedziała do pana Jarndyce'a: — Upłynęły wieki od czasu, kiedy spotykaliśmy się czasami. — Tak, to było dawno — przyznał. — W każdym razie wydawało mi się dawno do chwili, kiedy zobaczyłem panią zeszłej niedzieli. - — Co słyszę? Nawet pan jest dworakiem albo przynajmniej wyobraża sobie, że wobec mnie trzeba zachowywać się dwornie — rzuciła z nutą lekceważenia. — Widać zyskałam taką sławę. — Lady Dedlock — odrzekł — zyskała tak wiele, że czasami musi płacić za to drobną przykrością. Lecz nie przykrością, wyrządzoną przeze mnie. — Lady Dedlock zyskała tak wiele — powtórzyła i roześmiała się cicho. — To prawda !• Miała ton wyższości, poczucia władzy oraz swojego uroku i sama nie wiem czego jeszcze, a mnie i Adę uważała za prawie dzieci. Kiedy zatem roześmiała się cicho i następnie zapatrzyła w ulewę, była opanowana, chłodna, a własnymi myślami mogła zajmować się tak swobodnie, jak gdyby nikt nie znajdował się przy niej. — 0 ile sobie przypominam — podjęła — bliżej niż mnie znał pan moją siostrę, kiedy bawiłyśmy razem za granicą. — Istotnie, pani siostrę widywałem częściej. — Rozeszły 6ię nasze drogi — powiedziała — i miałam z nią niewiele wspólnego już przed ostatecznym zerwaniem. Szkoda... Zapewne szkoda, ale tak być musiało. Zapatrzyła się znów przed siebie. Niebawem burza odeszła swoją drogą. Ulewa zrzedła, zagasły błyskawice, grzmot potoczył się między dalekie wzgórza, rozbłysły w słońcu wilgotne liście i ostatnie krople deszczu. Kiedy siedzieliśmy bez słowa, zobaczyliśmy zmierzający żwawo w naszą stronę mały faeton zaprzęgnięty w kuce. — Posłaniec wraca, proszę jaśnie pani! — oznajmił odźwierny. — Sprowadził pojazd. Gdy faeton podjechał, zobaczyliśmy w nim dwie osoby. Wnet wysiadły Obładowane szalami i okryciami — pierwsza Francuzka, którą widziałam w kościele, za nią ta śliczna dziewczyna. Francuzka była wyzywająco pewna siebie, młoda piękność onieśmielona i pełna wahania. — Co? Aż dwie! — zdziwiła się lady Dedlock. — Na razie jestem panną służącą jaśnie pani — powiedziała Francuzka. — Posłaniec mówił o kimś zc służby. — Myślałam, że jaśnie pani mnie mogła mieć na myśli —> bąknęła śliczna dziewczyna. — Tak! Ciebie miałam na myśli, moje dziecko — odrzekła chłodno dama. — Możesz mnie okryć szalem. Lekko pochyliła ramiona, a śliczna dziewczyna delikatnie i ostrożnie zarzuciła na nie szal. Zlekceważona Francuzka stała na uboczu i przyglądała się tej scenie sznurując usta bardzo mocno. — Niestety — zwróciła się lady Dedlock do mojego opiekuna — nie ma widoków na odnowienie naszej starej znajomości. Pozwoli pan, że odeślę z powrotem ekwipaż po pańskie podopieczne. Będzie tu za chwilę, ^ii Mój opiekun odmówił z podziękowaniem, więc dama pożegnała łaskawie Adę (mnie nie pożegnała wcale), następnie zaś przyjęła podane sobie ramię i pozwoliła, by pan Jarndyce odprowadził ją do ekwi- pażu — niskiego parkowego faetonu z budką. — Chodź tu, moje dziecko —'• powiedziała do ślicznej dziewczyny. — Będziesz mi potrzebna. Ruszaj! — rzuciła stangretowi. Odjechali, a Francuzka z okryciami przewieszonymi przez ramię została tam, gdzie stanęła wysiadłszy z faetonu. Pomyślałam, że osobie pysznej najtrudniej chyba znosić własną pychę, ta zaś osoba poniosła karę za upór i pewność siebie. Natomiast jej mściwą reakcję uznałam za najdziwniejszą z dziwnych, jakie potrafiłabym sobie wyobrazić. Francuzka stała bez ruchu, póki faeton nie zniknął skręciwszy na podjazd, aby następnie, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy, zrzucić trzewiki, zostawić je na ziemi i boso ruszyć w tę samą stronę przez bardzo mokry trawnik. — Zwariowała czy co? — zdziwił się pan Jarndyce. — Nic podobnego, wielmożny panie — powiedział odźwierny, który wraz z żoną spoglądał śladem oddalającej się młodej kobiety. — Hortense nie z takich. Głowę ma, wielmożny panie, nie od parady! Tyle że jest dumna, piekielnie dumna i sekutnica. Nijako jej teraz, bo dostała wymówienie i widzi, że ktoś inny jest milej od niej widziany. — Ale dlaczego idzie bez trzewików przez taką wodę? — podjął mój opiekun. — Dlaczego, wielmożny panie? Nie wiem. Może chce się ochłodzić. — Albo wyobraża sobie, że to krew — dorzuciła żona odźwierne go. — Jak taka się zezłości, pewnie wolałaby iść przez krew niż przez co inne! Niewiele minut później przechodziliśmy w pobliżu domu. Wydał się nam spokojny i cichy, gdy zobaczyliśmy go po raz pierwszy. Wrażenie to spotęgowało się teraz, bo wokół lśniło wszystko jak gdyby usiane diamentami, wiał lekki wietrzyk, ptactwo zamilkłe podczas burzy poczynało śpiewać, a mały pojazd stojący przed gankiem błyszczał niby srebrna karoca z baśni. Ku temu pojazdowi zmierzała pewnie i wytrwale jedyna postać ludzka na .tle spokojnego krajobrazu — postać również spokojna — mademoiselle Hortense, która bez trzewików brnęła przez zmoczony deszczem trawnik. ROZDZIAŁ XIX Iść SWOJĄ DROGĄ W okolicach Chancery Lane trwają długie ferie sądowe. Piękne okręty „Prawo" i „Sprawiedliwość" — klipery z tekowego drewna, o miedzią obitym dnie, żelaznych okuciach, dziobie (można by rzec czole) ze spiżu i żaglach bynajmniej nie chybkich — są wycofane z eksploatacji i rozbrojone. „Holender Tułacz" z załogą upiornych klientów, przywykłych błagać każdego, kogo napotkają, o wertowanie ich papierów, dryfuje chwilowo Bogu tylko wiadomo gdzie i dokąd. Sale sądowe są pozamykane, urzędy spoczywają w głębokim śnie, nawet Westminster Hall przypomina cieniste pustkowie, gdzie słowiki mogłyby trelować, a postacie bardziej romantyczne niż widywane tam zazwyczaj strony procesowe odbywać miłe przechadzki. Tempie, Chancery Lane, Serjeant's Inn, Lincolnks Inn, cała dzielnica aż po Lincoln's Fields sprawia wrażenie niskiej wody w porcie pływowym, kiedy to wśród mułu długich ferii sądowych tkwią bezczynnie i martwo osiadłe na mieliźnie postępowania sądowe, zakotwiczone urzędy, kanceliści drzemiący na przechylonych stołkach, które pionową pozycję odzyskają nie wcześniej, niż wyprostuje je jesien- ny przypływ sesji sądowej. W kancelariach adwokackich pozamykano dziesiątki drzwi wejściowych, a poczta oraz wszelkie przesyłki są pozostawiane korcami u portierów. W szparach między kamieniami bruku przed LincoIn's Inn Hall trawa rozkrzewiłaby się bujnie, gdyby nie wyrywali jej i nie żuli pracowicie posłańcy, którzy nie mają do roboty nic więcej niż przesiadywać w cieniu zarzuciwszy na głowę białe fartuchy, by tym sposobem chronić się od much. W Londynie pozostaje tylko jeden sędzia, lecz nawet on zasiada w swojej kancelarii ledwie dwa razy w tygodniu. Ach, gdyby mogła oglądać ^o teraz ludność miasteczek, w których celebruje sesje wyjazdowe! Jest bez peruki, bez przybranej futrem szkarłatnej pelerynki, bez asysty pedli i mistrza ceremonii z białym berłem! To po prostu starannie ogolony dżentelmen w białych spodniach i białym kapeluszu, z morską opalenizną na sędziowskich licach, z sędziowskim nosem ogołoconymi po trosze ze skóry spieczonej słonecznym żarem — dżentelmen, który rad zagląda do napotykanych kramów z ostrygami i dla ochłody popija piwko imbirowe z lodu! Palestra angielska jest rozproszona wzdłuż i wszerz powierzchni globu. Niepodobna odpowiedzieć na pytanie, jak Anglia radzi sobie przez cztery długie miesiące letnie bez palestry będącej niezawodną ostoją wśród przeciwności i jedyną legalną orędowniczką triumfu w przypadku sukcesów. Bądź co bądź jednak Brytania nie posługuje się w owym okresie swoim pancerzem i swoją tarczą^ tfpzony dżentelmen, który często bywa straszliwie wstrząśnięty niebywałą krzywdą, jaką strona przeciwna wyrządza jego klientowi, i cierpi tak, że nigdy nie powinien po tym przyjść do siebie, czuje się w Szwajcarii nieporównane lepiej, niż należałoby oczekiwać. Uczony dżentelmen, który stosuje technikę miażdżenia wzrokiem i niszczy oponentów ponurym sarkazmem, jest wesoły jak ptaszek we francuskiej miejscowości kuracyjnej. Uczony dżentelmen, który przy lada prowokacji potrafi wylewać łzy kwartami, nie płakał ani razu przez całe sześć tygodni.; Jeszcze fómlziej uczony dżentelmen o • rumianej cerze, który swoją przyrodzoną krewkość chłodził długo w sadzawkach i fontannach prawa i dzięki temu umie podczas trwania sesji piętrzyć zawiłe argumenty, posługując się prawniczym żargonem niepojętym dla niewtajemniczonych (i dla większości wtajemniczonych również),, z zadowoleniem snuje się obecnie po zakurzonym i bezwodnym Konstantynopolu. Inne rozproszone fragmenty tego samego wspaniałego areopagu można odnaleźć na weneckich kanałach, przy drugiej katarakcie Nilu, w niemieckich badacli, na plażach nadmorskich wzdłuż całego angielskiego wybrzeża. Prawie żadnego adwokata nie można spotkać w wyludnionych okolicach Chancery Lane. Jeżeli zaś samotny przedstawiciel palestry natknie się wśród owych pustkowi na zabłąkaną stronę procesową, która nie potrafi zaprzestać straszenia w strefie swojej udręki, obydwaj płoszą się nawzajem i wycofują szybko ku przeciwległym cienistym miejscom. Te długie ferie sądowe są najbardziej upalne od nieptyniętnycli lat. Wszyscy młodzi kanceliści są nieprzytomnie zakochani i — za leżnie od pozycji oraz uposażenia -•— schną z tęsknoty do szczęścia u boku przedmiotu swoich westchnień w Margate, Kamsgate lub Gra- vesend. Wszyscy kanceliści w średnim wieku uważają swoje rodziny za zbyt liczne. Wszystkie bezpańskie psy błądzą wśród podwórek i pasaży i zziajane szukają wody na klatkach schodowych oraz w innych suchych miejscach, wyjąc od czasu do czasu krótko i żałośnie. Na ulicach wszystkie psy przewodniki ociemniałych ciągną panów w kierunku studzien i przewracają ich o rozstawione wiadra. Sklep z daszkami chroniącymi oczy przed słońcem, zlany wodą chodnik, szklany klosz ze złotymi rybkami w jakimś oknie wydają się świętymi przybytkami. Brama Tempie Bar jest niemiłosiernie gorąca i na przyległe ulice — Fleet Street oraz Strand — działa niby spirytusowy podgrzewacz na imbryk z herbatą, utrzymując je w stanie bliskim wrzenia przez całe noce. W zaułkach i pasażach trafiają się kancelarie adwokackie, w których człowiek mógłby znaleźć ochłodę, gdyby ochłoda warta była kupna za cenę beznadziejnej nudy. Natomiast pobliskie ulice i uliczki zdają się płonąć żarem. W zaułku pana Krooka panuje taki upał, że ludzie wywracają domy wnętrzem na zewnątrz i obsiadają krzesła wystawione* na chodniki. Nawet pan Krook w ten właśnie sposób kontynuuje 6tudia mając u boku swoją kotkę, której nigdy nie bywa za gorąco. Wieczorki artystyczne w szynku Pod Herbem Słońca zostały zawieszone na czas letniego sezonu, a Mały Swills występuje w nadrzecznych Ogrodach Pasterskich, gdzie z wielce niewinną miną produkuje humorystyczne śpiewki o młodzieżowym charakterze, które (jak głosi afisz) nie urażą osób nawet najwybredniejszych i najbardziej wrażliwych. Leniwa ociężałość długich ferii sądowych spowija całą prawniczą dzielnicę na kształt ogromnego welonu z rdzy lub gigantycznej pajęczyny. Świadom jest tego pan Snagsby, kupiec branży papierniczej 7. zaułka Cook's Court przy Cursitor Street — świadom nie tylko uczuciowo, jako człowiek wrażliwy i skłonny do refleksji, lecz również materialnie, jako kupiec wspomnianej branży. Na medytacje w Staple Inn czy Rolls Yard miewa w tej porze roku czasu więcej niż w jakiejkolwiek innej, a swoich dwu terminatorów zapytuje często, czy to nie dziw pomyśleć w taki skwar, „że człowiek mieszka na wyspie i wokół niego morze bałwani się wciąż i szumi". popołudnie, o którym będzie mowa, Gusta pracuje ciężko w małym saloniku, gdyż państwo Snagsby oczekują gości. Ma to być towarzystwo nie tyle liczne, ile doborowe, składające się z pana Cbadband, pani Cbadband i nikogo więcej. Pan Chadband nierzadko nadaje sobie — zarówno w słowie, jak w piśmie — miano „nawy", a zatem nie wtajemniczeni poczytują go czasami za dżentelmena, który ma coś wspólnego z żeglugą. Naprawdę jednak (według własnego wyrażenia) „robi w duszpasterstwie". Nie jest związany z żadną określoną sektą i zdaniem prześladowców nie ma do powiedzenia na najważniejszy nawet temat nic takiego, co mogłoby ulżyć sumieniu samego kaznodziei lub słuchających go osób. Ale nie brak mu zwolenników, a w ich liczbie znajduje się pani Snagsby. Pani Snagsby odbyła niedawno rejs ku niebu „nawą" zwaną Chadband i rozogniona nieco upalną pogodą zainteresowała się żywo tym pływającym środkiem przewozowym. '— Moja żoneczka — zwierza się pan Snagsby wróblom w Staple Inn — lubi, widzicie, religijność na całego! A zatem Gusta przygotowuje mały salonik do podwieczorku i jest pod silnym wrażeniem, iż na czas pewien zostanie służką Chadbanda, którego zna jako osobistość obdarzoną wyjątkowym darem wymowy i zdolną perorować przez cztery godziny jednym ciągiem. Wszystkie meble są wytrzepane i odkurzone, portrety państwa domu przetarte wilgotną szmatką. Najlepsza zastawa do herbaty, dobyta z ukrycia, stoi pośród przysmaków takich jak świeży chleb, chrupkie rogaliki, specjalnie chłodzone masło, cienkie plasterki szynki, ozór, kiełbaski na niemiecki sposób oraz apetyczne rządki sardeli zagnieżdżonych w zielonej pietruszce. Ucztę mają uzupełnić świeże jaja, które poda się w ciepłej serwecie, a także grzanki gorące i suto smarowane masłem. Bo pan Chadband jest nawą wysoce ładowną (prześladowcy powiadają nawet — nie do załadowania) i dobrze wie, jak posługiwać się ziemskim orężem w postaci noża i widelca. Pan Snagsby, w swoim najlepszym surducie, spogląda na przygotowany stół, kaszle z uznaniem, przesłaniając usta dłonią i zwraca się do małżonki: .— 0 której, kochanie, spodziewasz się państwa Chadband? — 0 szóstej. Pan Snagsby bąka cicho i jak gdyby od niechcenia, że szósta już minęła. — To co? Chciałbyś może zacząć bez nich? — karci go małżonka. Pan domu ma minę taką, jak gdyby chciał, i to bardzo, lecz odpowiada z pojednawczym kaszlnięciem: — Nie, moje złotko, nie... Chciałem tylko nadmienić, że czas mija. i— Czym jest czas wobec wieczności? — mówi pani Snagsby. — Słusznie, kochanie. Racja. Ale jak ktoś szykuje przyjęcie, robi to chyba mając na uwadze... powiedziałbym... raczej czas. Jeżeli więc, moje złotko, prosi się na podwieczorek w oznaczonym czasie, zaproszony powinien startować w porę. — Startować w porę! — powtarza srogo małżonka. — Jak gdyby pan Chadband był zawodnikiem. — Skąd znowu, kochanie... Nic podobnego — bąka pan Snagsby. W tej chwili Gusta, która wyglądała przez okno pokoju sypialnego, zbiega po schodach szeleszcząc i skrzypiąc niby upiór z ludowej bajki, cała w ogniach wpada do saloniku i oznajmia, że państwa Chadband już widać w zaułku. Niemal jednocześnie brzęczy dzwonek u drzwi frontowych, więc pani Snagsby grozi słudze, że jeżeli zapomni o formalnym zaanonsowaniu gości, zostanie niezwłocznie wyprawiona pod opiekuńcze skrzydła świętej patronki przytułku. Działa to silnie na jej nerwy —i na szczęście w nie najgorszym dziś stanie — więc w rezultacie Gusta duka: „Państwo, psze pani, jakże im tam... Cheeseming" — i pełna skruchy rejteruje. Pan Chadband — korpulentny mężczyzna o żółtawej cerze i lepkim uśmiechu na twarzy — sprawia ogólnie wrażenie takie, jak gdyby mieścił w sobie pokaźną ilość trann. Pani Chadband jest kobietą cliłod- ną, małomówną i, sądząc po wyrazie twarzy, raczej groźną. Pan Chadband porusza się wolno i nieporadnie, trochę na podobieństwo niedźwiedzia wyuczonego chodzić na tylnych łapach. Ma nieustanny kłopot z rękami, które zdają się przeszkadzać mu tak, że rad by wydać gniewny pomruk. Nader obficie poci mu się głowa, a nim przemówi, podnosi zawsze wielką rękę na znak, że przystępuje do budowania słuchaczy. — Najmilsi moi — mówi — pokój niech będzie domowi temu! Pokój niech będzie jego panu i jego pani, i jego młodym dziewicom, i jego młodyoh chłopiętom! Najmilsi moi, czemu pragnę i życzę wam pokoju? Czymże jest pokój? Czy może wojną? Nie. Czy może niesnaskami? Nie. Czy jest uroczy, łagodny, piękny i przyjemny, i wznio sły, i radosny? Tak! O, tak! Dlatego właśnie, najmilsi moi, pragnę i życzę wam pokoju, aby pozostawał z wami i ze mną! Pani Snagsby sprawia wrażenie osoby nad wyraz zbudowanej, więc pan Snagsby uważa za wskazane dorzucić „Amen", co zostaje przyjęte z uznaniem. — Otóż, najmilsi moi:— nie daje za wygraną Chadband — poruszyłem ów temat... Gusta wkracza do saloniku. Pani Snagsby nie odrywa wzroku od kaznodziei i wyjątkowo głuchym, przerażająco dobitnym szeptem rzuca: — Wynoś się! — Otóż, najmilsi moi — zaczyna znów Chadband — skoro poruszyłem ów temat, postaram się rozwinąć go na swój skromny sposób i... Gusta mamrocze nie wiedzieć czemu: — Tysiąc siedemset osiemdziesiąt dwa... Grobowy głos powtarza jeszcze bardziej jadowicie: — Wynoś się! — Otóż, najmilsi moi — nie daje za wygraną Chadband — popróbujemy w duchu miłości... — Tysiąc siedemset osiemdziesiąt dwa... — mamrocze Gusta. Kaznodzieja milknie z dobrotliwą rezygnacją człowieka nawykłego do prześladowań. Jego podbródek marszczy się w lepkim uśmiechu. — A zatem, najmilsi moi, wysłuchajmy dziewicy. Dziewico, mów! — Tysiąc siedemset osiemdziesiąt dwa, proszę wielmożnego pana, powiada, że chciałby wiedzieć, za co był ten szyling — mówi zdyszana i przejęta Gusta. •— Za co? — zdumiewa się pani Chadband.—- Za kurs! — On powiada — ciągnie dziewczyna — że chce szylinga i osiem pensów, bo inaczej zeklnie całe towarzystwo. Głosy pani Snagsby i pani Chadband dźwięczą piskliwą zgrozą, a pan Chadband ucina tumult podniesieniem ręki. — Najmilsi moi — przemawia — przypominam sobie, iż wczoraj nie dopełniłem pewnych obowiązków. Słusznie należy mi się kara. Nie powinienem sarkać. Rachelo, wypłać osiem pensów! Pani Snagsby wzdycha głęboko i srogo spogląda na małżonka, jak gdyby chciała rzec: „Słyszysz, co mówi ten apostoł?" Pan Chadband jest pełen skruchy i wewnętrznego tranu, Pani Chadband wypłaca osiem pensów. Pan Chadband ma zwyczaj, który, szczerze mówiąc, stanowi szczyt i czoło jego ambicji, by tego pokroju drobne rachunki między wierzycielem a dłużnikiem regulować niezwłocznie i z możliwie największą ostentacją. — Najmilsi moi — mówi — osiem pepsów to niewiele. Po sprawiedliwości należność mogłaby wynieść Bzylinga i cztery pensy, mogłaby wynieść nawet całe pół korony. Radujmy się, najmilsi nasil Ach, radujmy się, radujmy! Z tymi słowy, wydeklamowanymi tak, jak gdyby stanowiły urywek wiersza, pan Giandband kroczy do stołu i przed zajęciem miejsca podnosi kaznodziejską rękę. — Najmilsi moi! Co dostrzegamy na stole? Co rozstawiono przed nami? Odpowiem: Pożywienie. Czy trzeba nam pożywienia, najmilsi moi?! O tak! Trzeba! A czemu trzeba nam pożywienia, najmilsi moi? Ponieważ jesteśmy śmiertelni, ponieważ jesteśmy ułomni, ponieważ jesteśmy z tej ziemi, ponieważ nie jesteśmy z powietrza. Czy potrafimy fruwać, najmilsi moi? Nie. Nie potrafimy fruwać. A czemu, najmilsi moi, nie potrafimy fruwać? Pan Snagsby zachęcony sukcesem poprzedniego wystąpienia, rzuca tonem pogodnym i raczej domyślnym: — Bo nie mamy skrzydeł. Pani Snagsby karci go surowym marsem na czole. — Rzekłem, najmilsi moi — podejmuje kaznodzieja pomijając lekceważącym milczeniem uwagę pana domu — czemu nie potrafimy fruwać? Ponieważ zostaliśmy stworzeni do chodzenia. Tak! Ponieważ zostaliśmy stworzeni do chodzenia. A czy, najmilsi moi,«bez sił moglibyśmy chodzić? Nie moglibyśmy. Co stałoby się z nami, gdybyśmy bez sił pozostali? Co stałoby się, najmilsi moi? Nogi odmówiłyby nam posłuszeństwa, ugięłyby się kolana, kostki osłabłyby i musielibyśmy upaść na ziemię. A więc, najmilsi moi, co w zwykłym ludzkim pojęciu daje naszym członkom siły tak im nieodzowne? Siły te daje —- ciągnie Chadband obejmując stół spojrzeniem — chleb w przeróżnych postaciach, masło wytwarzane z mleka, którym obdarowuje nas krówka, jaja składane przez drób, szynka, ozór, kiełbaski i rozliczne tym podobne wiktuały. Tak jest na pewno. Korzystajmy tedy, najmilsi moi, z dobrych rzeczy, które przed nami zastawiono! Prześladowcy pana Cliadbanda utrzymują, iż tego rodzaju metoda piętrzenia schodów słownych jedne po drugich nie dowodzi szczególnego talentu. Ale podobne twierdzenia należy uznać tylko za upodobanie do prześladowań, ponieważ chadbandowski styl krasoniówstwa jest stosowany szeroko i ogólnie podziwiany. Kaznodzieja milknie na czas pewien i zasiadłszy do stołu państwa Snagsby poczyna odżywiać się suto. Przetwarzanie wszelkiego rodzaju pokarmów na oleistą substancję tranu wydaje się czynnością tak podstawową dla tego wzorowego mówcy, że kiedy je i pije, można by go nazwać znacznych rozmiarów olejarnią produkującą na wielką skalę wyżej wspomniany artykuł. W ów wieczór podczas długich ferii sądowych, w zaułku Cook's Court przy Cursitor Street, pan Chadband wyjątkowo dba o interesy fabryki, o której mowa, należy zatem sądzić, że jej magazyn będzie przepełniony, kiedy ustanie praca. W tej fazie przyjęcia Gusta, która nie poprzestała na wstępnej gafie i nie wróciła do równowagi, lecz ustawicznie starała się okrywać niesławą siebie oraz dom chlebodawców (by wspomnieć tylko huczny marsz wojskowy, jaki najniespodziewaniej wybębniła sztućcami na głowie jfana Chadbanda, którą następnie uwieńczyła grzankami), szepce Bwojemu panu, że jest potrzebny w sklepie. — Ponieważ jestem potrzebny w... jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem... w sklepie — mówi pan Snagsby — szanowne towarzystwo zechce wybaczyć, że przeproszę je na pół minuty. Schodzi na parter i zastaje dwu terminatorów gapiących się ciekawie na policjanta, który trzyma za ramię obdartego chłopca. — Na miłość boską! — powiada pan Snagsby. — O co chodzi? — Ten chłopiec — wyjaśnia przedstawiciel władzy ■— nic chce iść swoją drogą, chociaż powtarzam mu to i powtarzam. — Ja, psze pana -— woła chłopiec i ociera rękawem lepkie. łzv — nic, tylko wciąż idę swoją drogą. Zawsze tak było, odkąd się urodziłem. A gdzie mam iść, psze pana? Dokąd? — Nie chce iść swoją drogą — podejmuje chłodno policjant i zawodowym ruchem zgina lekko szyję, by ulokować ją wygodniej w sztywnym kołnierzu — chociaż przestrzegam go stale, więc teraz muszę go wziąć do aresztu. Strasznie uparty nicpoń! Nie widziałem bardziej upartego. Nie chce iść swoją drogą. — Rany boskie! — krzyczy chłopiec i rozpaczliwie targając włosy tłucze bosymi stopami o podłogę rklepowej sieni. — Bez awantur, ho zaraz się z tobą rozprawię! — warczy policjant i potrząsa nim mocno.. — Moja instrukeja inówi, że masz iść swoją drogą. Powtarzałem ci to pięćset razy. — Ale dokąd? — szlocha chłopiec. — Widzi pan, proszę pana — zaczyna pan Snagsby, pokasłując z wyraźną troską i zakłopotaniem. — To jest pytanie. Rzeczywiście, dokąd? — Tego w instrukcji nie ma. Moja instrukcja mówi, że on ma iść swoją drogą. Słyszysz, Jo? To nic dla ciebie i dla wszystkich innych, że wielkie gwiazdy na parlamentarnym niebie zaniedbały na kilka lat tę kwestię i nie dały ci wskazówki, jak masz iść swoją drogą. Pozostaje ci jedyna rada, wspaniała filozoficzna recepta: masz wieść jakoś ten swój dziwaczny żywot ziemski. Idź swoją drogą! W żadnym razie nie powinieneś, Jo, odejść na zawsze, bo na to nie mogą zgodzić się wielkie gwiazdy! Idź swoją drogą! Pan Snagsby nie mówi nic w tym sensie. W ogóle nie mówi nic, tylko żałosnym, beznadziejnym kaszlnięciem daje znać, że nie widzi takiej drogi. Tymczasem państwo Chadband i pani Snagsby usłyszawszy dyskusję pojawiają się u szczytu schodów, a że Gusta od początku nie opuściła sionki, domownicy są obecni w komplecie. — Mam proste pytanie, proszę pana — mówi policjant. — Czy pan zna tego chłopca? On tak twierdzi. — Nie! Nie zna go! — woła ze swojego wyniosłego miejsca pani domu. — Moje złotko — powiada małżonek spoglądając ku szczytowi schodów. — Pozwól, kochanie... Chwileczka cierpliwości, żoneczko. Coś niecoś wiem o tym biedaku i słowo daję, nie wiem o nim inc złego, raczej powiedziałbym przeciwnie — wyjaśnia policjantowi pan Snagsby i opowiada mu o swoich kontaktach z chłopcem przemilczając, rzecz jasna, epizod z półkoronówką. — Ha! — podejmuje przedstawiciel władzy. — Jak dotąd chłopiec mówi prawdę. Kiedy go prowadziłem do aresztu przy Holborn, gadał, że pan go zna. Na to jeden młody człowiek, który był w tłumie gapiów, powiedział, że pan jest solidnym właścicielem domu i jeżeli zechcę przesłuchać pana, on też będzie do dyspozycji. Nie wygląda na to, żeby myślał dotrzymać sło... O! Jest ten młody człowiek. Wchodzi pan Guppy. Skinieniem głowy wita pana Snagsby i z kancelaryjną elegancją dotyka kapelusza zerkając ku damom stojącym na schodach. — Właśnie szedłem z kancelarii — rozpoczyna pan Guppy zwracając się do pana domu — gdy natknąłem się na tę awanturę. Usłyszałem pańskie nazwisko, więc pomyślałem, że słusznie będzie wejrzeć w całą sprawę. — To bardzo ładnie z pańskiej strony, bardzo ładnie. Jestem panu szczerze zobowiązany — mówi pan Snagsby i drugi raz powtarza wszystko, co mu wiadomo, zatajając ponownie fakt tyczący pólkoro- nówki. — Teraz wiem przynajmniej, gdzie mieszkasz — zwraca się policjant do Jo. ■— W zaułku Tom-sam-jeden, co? Czy to porządne, przyzwoite miejsce zamieszkania? — Nie mogę, psze pana, przenieść się do lepszego —. odpowiada Jo. — Kto by mnie chciał? Kto puści do lepszego mieszkania takiego jak ja? « — Jesteś bardzo ubogi, co? — pyta go policjant. — Aha! Jestem bardzo ubogi, psze pana. — Niech państwo osądzą sami! Ledwie go tknąłem ręką, wytrzęsłem z łajdaka te dwie półkoronówki! — mówi przedstawiciel władzy pokazując zgromadzeniu rzeczone monety. — To, psze pana — woła Jo spoglądając na pana Snagsby — wszystko, co mi zostało z suwerena, co to mi go dała jedna pani! Mówi, że jest służącą, a jak przyszła na moje skrzyżowanie ulic, to chciała, żebym jej pokazał ten tutaj dom, gdzie to on dostawał to, co miał do przepisywania, i dom, co w nim umarł, no i cmentarz, gdzie jest pogrzebany. Gada do mnie: „Ciebie przesłuchiwano w... ślistwie?", tak gada, a ja na to: „Tak", a ona, żeby jej pokazać wszystkie miejsca, to ja mówię, że mogę, a ona znów, żeby tam iść, więc poprowadziłeni ją i dała mi za to suwerena, i zmyła się, i już. A z suwerena mało co miałem — ciągnie połykając brudne łzy — bo temu, co u niego mieszkam w zaułku Tom-sam-jeden, dałem piątkę za komorne i jak wydal reszty, okpił mnie na cztery szylingi, a jeden młody facet ukradł mi drugą piątkę, jak spałem, i jeszcze taki chłopak dziewięć pensów, a teraz ten, co u niego mieszkam, krzyczy, że mu mało, i z tego suwerena chce wyciągnąć resztę. — Nie spodziewasz się chyba, że ktokolwiek uwierzy w gadkę o jakiejś pani i suwerenie? — zwraca się policjant do chłopca mierząc go pełnym odrazy karcącym wzrokiem. — Nie wiem, psze pana. Ja tam nic się nie spodziewam. Ale to prawda. — Sami państwo widzą, co to za jeden! — mówi przedstawiciel władzy. — Cóż, panie Snagsby, nie zamknę go tym razem, jeżeli pan poręczy, że nicpoń pójdzie swoją drogą. — Nie! — woła pani domu ze szczytu schodów. -4- Pozwól, kochanie! — oponuje, miękko małżonek i zwraca się do policjanta. — Nie mam wątpliwości, że biedak pójdzie swoją drogą. Słyszałeś, chłopcze? Musisz być posłuszny. — Ja, psze pana, zawsze jestem posłuszny. — Właśnie! — podchwytuje policjant. —■ Wiesz, co masz zrobić! Zrób to! I pamiętaj, że drugi raz nie wywiniesz się tak gładko. Masz swoje pieniądze. Im prędzej będziesz o pięć mil stąd, tym lepiej dla wszystkich. Pożegnawszy tak chłopca, wskazuje nieokreślonym gestem zachodzące słońce — być może, jako punkt, ku któremu najdogodniej iść swoją drogą — krótkim „do widzenia" pozdrawia zgromadzonych i wnet budzi melodyjne echa w zaułku Cook's Court, gdy odchodzi z wolna jego cienistą stroną trzymając w ręku kapelusz z żelaznym okuciem, aby po trudach przewietrzyć Bię cokolwiek. Niewiarygodna historia o tajemniczej damie i suwerenie budzi ciekawość całego towarzystwa, w mniejszym lub większym stopniu. Pan Guppy ma umysł dociekliwy w kwestii zeznań świadków i jest śmiertelnie znudzony zastojem długich ferii sądowych, więc sprawą interesuje się żywo i rozpoczyna przesłuchanie stosując wszelkie klasyczne metody stosowane na salach sądowych. Damom przypada to do gustu tak, że pani Snagsby występuje z uprzejmą propozycją, by młody dżentelmen zechciał wstąpić na piętro i wypić filiżankę herbaty, jeżeli oczywiście wybaczy łaskawie nieporządek, jaki panuje na stole po prawie zakończonym podwieczorku. Pan Guppy przyjmuje zaproszenie i poleca, by Jo zatrzymał się w drzwiach saloniku, gdzie bierze go w obroty, niby adwokat świadka, zbija z tropu zgodnie z najlepszymi przykładami i ogólnie biorąc kształtuje na różne sposoby, jak ktoś, kto wyrabiając bryłę masła ugniata ją w dowolne formy. Nie odbiega to od wielu klasycznych wzorów — nie wyjaśnia nic i trwa bardzo długo — gdyż pan Guppy ma dociekliwy umysł, a pani Snag- sby nie tylko zaspokaja własną ciekawość, lecz również czuje, że takie śledztwo podnosi pozycję jej męża w oczach prawa. W czasie tych utarczek nawa, Chadband, pozostaje na uboczu i zajęty jedynie kwestię tranu czeka, by wypłynąć znowu. — No cóż? — konkluduje pan Guppy. — Albo ten chłopak trzyma się swej powiastki jak smoła szewska, albo jest to historia bardziej niezwykła niż wszystko, na co natknąłem się w firmie Kenge i Carboy. Pani Chadband szepce coś pani domu, ta zaś wykrzykuje: —- Nie może być! — Od lat! — mówi pani Chadband. — Od lat zna firmę Kenge i Carboy — wyjaśnia pani Snagsby i triumfująco spoziera na kancelistę. — Pani Chadband —r przedstawia ją — małżonka tego dżentelmena. Wielebny Chadband — dodaje. b\ Oo!... Doprawdy? — Jeszcze przed ślubem z moim obecnym mężem —uzupełnia dama. — Łaskawa pani była stroną w jakiejś sprawie? — wznawia przesłuchanie młody prawnik. — Nie. — Nie była pani stroną w żadnej sprawie? Pani Chadband zaprzecza poruszeniem głowy. — A zatem znała pani kogoś, kto był stroną w jakiejś sprawie? — podejmuje Guppy, który przepada za nadawaniem rozmowie adwokackiego stylu. |— I to niezupełnie — odpowiada dama żartobliwym tonem, lecz z niemiłym uśmiechem. —■ I to niezupełnie — powtarza pan Guppy. — Ciekawa historia! Zechce pani łaskawie poinformować mnie, czy znana pani dama miała do czynienia (nie precyzujmy teraz, co miała do czynienia) z firmą adwokacką Kenge i Carboy, czy też był to dżentelmen? Zechce pani się nie śpieszyć. WkrótGe wszystko wyjdzie na jaw. A więc: kobieta czy mężczyzna? — Ani jedno, ani drugie! — pada odpowiedź w tym samym tonie. — Aha! Dziecko! —woła Guppy i mierzy pełną podziwu panią Snagsby zawodowym spojrzeniem, rzucanym często brytyjskiej ławie przysięgłych. — A zatem może pani zechce nam wyjaśnić, co to było za dziecko? —- Nareszcie utrafił pan w sedno! — mówi indagowana i zdobywa się na kolejny niemiły uśmiech. — Działo się to, proszę pana, sądząc z pańskiego wyglądu, wcześniej, niż pan zaczął pracować w tamtej kancelarii. Powierzono mojemu staraniu małą dziewczynkę, a następnie opiekę nad nią przejęła firma Kenge i Carboy. Nazywa się Estera Sum- inerson. — Panna Summerson! — woła Guppy z nie lada ożywieniem. — Dla mnie to była Estera Summerson — rzuca surowo pani Chadband. — Nie pannowaliśmy dziewczętom za moich czasów. Naprawdę, proszę pana! „Estero, zrób to. Estero, zrób tamto". Tak mówiło się do niej i Estera robiła, co jej kazano. — Łaskawa pani — oznajmia pan Guppy przemierzając szybko mały salonik — pokorny sługa łaskawej pani miał zaszczyt spotkać tę młodą damę w Londynie, gdy po raz pierwszy przyjechała do stolicy z zakładu naukowego, o którym pani napomknęła. Pozwoli pani, że jej dłoń uścisnę? W tym momencie pan Chadband decyduje, że czas na niego, więc daje swój zwykły znak, podnosi się i zwilżone potem czoło osusza chustką do nosa. —• Szszaa! — szepce pani Snagsby. —- Najmilsi moi! — rozpoczyna kaznodzieja. — Pokrzepiliśmy się z umiarem — (co jest nieprawdą, jeżeli o niego chodzi) — zastawionym przed nami dobrym jadłem. Niechaj ten dom opływa w dostatki, niechaj ma zawsze w obfitości chleb i wino, niechaj urasta, rozwija się i kwitnie, niechaj zasobny będzie i bogaty. Atoli, najmilsi moi, czy pokrzepiliśmy się czymś więcej? Tak, powiadam wam! Czym więcej pokrzepiliśmy się, najmilsi moi? Strawą duchową? Tak! Strawą duchową! A komu zawdzięczamy tę strawę duchową? Zbliż się tu, młodociany przyjacielu! Po tej apostrofie Jo cofa się, rusza krok naprzód, uskakuje w jedną i drugą stronę, by wreszcie stanąć przed złotoustym Chadbandem, którego najwyraźniej podejrzewa o złe zamiary. •— Młodociany przyjacielu! — podejmuje kaznodzieja. — Jesteś dla nas perłą, jesteś dla nas diamentem, jesteś dla nas szlachetnym kruszcem, jesteś dla nas klejnotem. A czemu, młodociany przyjacielu? — Nie wiem. Ja tam nie nie wiem. — Młodociany przyjacielu! Właśnie dlatego, że nic nie wiesz, jesteś dla nas szlachetnym kruszcem i perłę. Albowiem, młodociany przyjacielu, czym jesteś w istocie rzeczy? Może zwierzem z rozległych pól? Nie! Może ptaszęciem z powietrznych przestworzy! Nie! Może rybą z morza lub rzeki? Nie! Jesteś, młodociany przyjacielu, chłopcem rodzaju człowieczego. Tak! Chłopcem rodzaju człowieczego! To rzecz chwalebna być chłopcem rodzaju człowieczego. A czemu rzecz chwalebna, młodociany przyjacielu? Ponieważ stać cię na przyjmowanie nauk wypływających z mądrości i wiedzy; ponieważ stać cię na korzystanie ze słów, których słuchasz w tej chwili ku własnemu dobru, ponieważ nie jesteś laską ani pałką, ani pniem, ani kamieniem, ani drągiem czy słupem. Być chłopcem człowieczego rodzaju, To pławić się i chłodzić w radości ruczaju! KI — A czy, młodociany przyjacielu, pławisz się obecnie i chłodzisz w owym ruczaju? Nie! A czemu nie pławisz się i nie chłodzisz w owym ruczaju? Ponieważ żyjesz w mroku, ponieważ żyjesz w ciemnocie, ponieważ żyjesz w grzechu, ponieważ żyjesz w pętach. Czym są twe pęta, młodociany przyjacielu? W duchu miłości wniknijmy w tó, najmilsi moi! Na tę pogróżkę Jo, który sprawia wrażenie kogoś, kto stopniowo odchodzi od zmysłów, przeciera oczy prawym rękawem i ziewa potężnie. Pani Snagsby mówi z oburzeniem, iż jej zdaniem ten chłopak to diabelskie nasienie. — Najmilsi moi — zaczyna jeszcze raz pan Chadband i gdy rozgląda się dokoła, marszczy znowu podbródek w lepkim uśmiechu. — Słusznie zostałem poniżony, słusznie zostałem udręczony, słusznie zostałem skarcony, słusznie należało mi się wezwanie do poprawy. Ostatniej niedzieli potknąłem się moralnie, kiedy z uczuciem pychy myślałem o trzygodzinnej nauce, którą wygłosiłem. Rachunek wyrównał się dziś korzystnie. Mój wierzyciel odebrał zapłatę. Radujmy się, najmilsi moi! Ach, radujmy się, radujmy! Pani Snagsby przeżywa nie lada sensację. |H Najmilsi moi! W obecnej chwili nie będę się zajmował naszym młodocianym przyjacielem. Czy przyjdziesz jutro, młodociany przyjacielu, aby zapytać tej dobrej pani, gdzie znajdziesz mnie i będziesz mógł wysłuchać nauki przeznaczonej specjalnie dla ciebie? Czy przyjdziesz niby spragniona jaskółka pojutrze i popojutrze, i dnia następnego, i przez wiele dalszych szczęśliwych dni, by wysłuchiwać nauk? — kończy pan Chadband z lekkością krowy. Jo, którego bezpośredni cel stanowi ucieczka za wszelką cenę, szura nogami w ukłonie. Pan Guppy rzuca mu pensa, pani Snagsby przykazuje Guście, by pilnowała chłopca, jak będzie wychodził z domu. Na schodach pan Snagsby wręcza mu zebrane ze stołu pokruszone resztki mięsiw, a Jo chwyta je w objęcia i unosi. Następnie pan Chadband — o którym przeciwnicy mówią, iż nie należy się dziwić, że gdy znajdzie audytorium, potrafi gadać przez czas dowolnie długi, ponieważ plecie tak obrzydliwe brednie, natomiast dziw prawdziwy, że potrafi przestać, skoro raz zaczął — wycofuje się do życia prywatnego, aby zainwestować w produkcję tranu kapitalik zyskany dzięki wieczerzy. Jo idzie swoją drogą przez długie ferie sądowe i na moście Blackfriars znajdnje wśród kamieni zaciszny kątek, w którym przystępuje-do-posiłku. Siedzi tam, żuje, przełyka i spogląda ku górze, na wielki krzyż wieńczący katedrę Świętego Pawła, który lśni nad fioletowo purpurowymi chmurami dymu. Wyraz twarzy chłopca zdaje się mówić, że ów święty emblemat — tak złoty, tak wysoko umieszczony, tak niedosiężny — jest dlań ukoronowaniem zamętu, jaki panuje w tym ogromnym, niepojętym mieście. Siedzi tam, gdy zachodzi słońce, rzeka poczyna płynąć żwawym nurtem, dwa mijające go strumienie ludzi idą swoją drogą do jakiegoś celu i kresu, siedzi tam, póki nie zostanie potrząśnięty i nie dowie się, że on również ma iść swoją drogą. ROZDZIAŁ XX NOWY LOKATOR Długie ferie wloką się ku sesji sądowej, niby rzeka płynąca bardzo powoli poprzez rozległą płaszczyznę ku morzu. Wraz z nimi wlecze się zgodnie pan Guppy. Stępił ostrze i złamał szpic scyzoryka dziobiąc nim pulpit w najrozmaitszych kierunkach. Nie żeby czuł szczególną złość wobec pulpitu, lecz dlatego, że musiał coś robić —- i to coś, co nie podnieca, nie wyczerpuje energii uczuciowej ni umysłowej. Przekonał się, że nic nie odpowiada mu bardziej niż półobrót na jednej nodze stołka, cios scyzorykiem w blat pulpitu i szerokie ziewnięcie. Kenge i Carboy są nieobecni w stolicy. Dependent postarał się o kartę łowiecką i wyjechał do swojego ojca, na wieś. Dwaj współkanceliści pana Guppy'ego są również na urlopie. Pan Guppy i pan Ryszard Carstone dzielą pomiędzy siebie kancelaryjne zaszczyty. Pan Carstone zajmuje chwilowo gabinet pana Kenge'a, co pan Guppy odczuwa boleśnie. Drażni go to tak bardzo, że w chwilach zwierzeń, przy spożywaniu homara z zieloną sałatą na kolację u swojej matki przy Old Street Road, mawia z gryzącą ironią, iż gdyby wiedział, że pan z panów ma nastać do firmy, kazałby wymalować ów gabinet, który niestety jest za mało szykowny dla pana z panów. Guppy z reguły podejrzewa o knucie zdradliwych planów przeciwko niemu każdego, kto obejmuje w posiadanie stołek w kancelarii firmy ] adwokackiej Kenge i Carboy. Nie wątpi, że każdy taki osobnik przemy- śliwa o wygryzieniu go Z posady. Na zapytanie, jak, kiedy, w jakim celu, przymyka jedno oko i nader domyślnie kiwa głową. W rezultacie więc sam nie szczędzi trudu, by knuć równie' zdradliwe przeciwplany i z niezmiernym staraniem rozgrywać partie szachów beż przeciwnika. W takich warunkach pan Guppy znajduje niemałą pociechę w fakcie, że nowy współpracownik wertuje wciąż akta procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, gdyż wie, że z tego nie może wyniknąć nic oprócz zamętu w głowie i niepowodzeń, Swoje zadowolenie z tej racji dzieli chętnie z trzecią osobą, która w firmie Kenge i Carboy snuje się poprzez długie ferie sądowe — a mianowicie z młodym Smallweedem. W Lincoln's Inn powątpiewa się serio, czy młody Smallweed (zwany żartobliwie Kurczakiem lub Ziółkiem) był kiedykolwiek dzieckiem. Obecnie liczy sobie niespełna piętnaście lat i jest starym wygą w dziedzinie prawa. Dowcipnisie przypisują mu miłość do pewnej damy ze sklepu tytoniowego przy Chancery Lane, dla której miał rzekomo zerwać kilkuletnie związki uczuciowe z jakąś inną damą. Jest typowym produktem miejskim o zwiędłej twarzy i niskim- wzroście, lecz można dostrzec go z bardzo daleka dzięki szczególnie wysokiemu cylindrowi. Ma za punkt honoru być dokładnie takim, jak pan Guppy. Ubiera się na wzór tego dżentelmena (który traktuje go protekcjonalnie), chodzi na jego wzór, mówi i całkowicie upodabnia rię do niego. Pan Guppy zaszczyca go wyjątkowym zaufaniem i niekiedy, w kłopotliwych sytuacjach życia osobistego, sięga po radę do niewyczerpanej studni doświadczeń młodego Smallweeda. Tego rana pan Guppy wypróbował kolejno wszystkie stołki i stwierdził, iż żaden nie jest dostatecznie wygodny, kilkakroć dla ochłody umieszczał głowę w otwartej kasie pancernej, by wreszcie drzemać wyglądając przez okno. Pan Smallweed dwa razy był wysyłany po proszki do wyrobu wody musującej i dwa razy przygotowywał napój w kancelaryjnych szklankach mieszając go urzędową również linią. Pan Guppy sformułował na użytek pana Smallweeda paradoks, że im więcej człowiek pije, tym bardziej jest spragniony, następnie zaś w stanie kompletnego upadku ducha osunął się na parapet okienny. Spoczywając tak obejmuje wzrokiem cienisty dziedziniec Lincoln's Inn okolony nieznośnymi cegłami i tynkami, gdy nagle uświadamia sobie, iż para wybitnie męskich faworytów wyłania się spod sklepionego przejścia i zmierza w stronę jego twarzy. W tej samej chwili rozlega się ciche gwizdnięcie i stłumiony głos woła: — Hop! hop! Gup-py! — Nie może być, słowo daję! — mówi pan Guppy oprzytomniawszy nagle. — Smali! Popatrz! Jest Jobling! Głowa Smallweeda wyłania się z okna i skinieniem pozdrawia gościa. — Skąd się, u licha, wziąłeś? — pyta pan Guppy. — Z ogrodów warzywnych pod Deptford. Nie wytrzymam dłużej. Muszę zaciągnąć się do wojska. Słuchaj! Możesz pożyczyć mi pół korony? Jak Boga kocham, jestem głodny. Istotnie sprawiał wrażenie głodnego i wyczerpanego do cna pobytem w ogrodach. — A obiadu nie zjadłbyś ze mną? — pyta pan Guppy i rzuca monetę, którą tamten chwyta zręcznie. — Długo musiałbym czekać? — Niecałe pół godziny. Czekam tylko na odwrót nieprzyjaciela — odpowiada pan Guppy i zaczyna wycofywać głowę do wnętrza kancelarii. — Co to za nieprzyjaciel? — Jeden nowy. Ma zostać aplikantem. Poczekasz? — A mógłbym dostać coś do czytania dla zabicia czasu? Smallweed proponuje listę adwokatów. Pan Jobling odmawia twierdząc z przekonaniem, iż czegoś takiego nie strawi. — Dostaniesz gazetę — mówi pan Guppy. — On ci ją zaraz przyniesie. Ale lepiej, żeby cię tu nie widzieli. Usiądź na naszych schodach i czytaj sobie. To bardzo zaciszne miejsce. Jobling przytakuje pełnym zrozumienia skinieniem głowy. Zaradny Smali dostarcza mu gazetę i od czasu do czasu wygląda na podest, by sprawdzić, czy oczekiwanie nie sprzykrzyło się tamtemu przedwcześnie. Wreszcie nieprzyjaciel wycofuje się, a Smallweed sprowadza na piętro gościa. — No i jak się miewasz? — pyta pan Guppy ściskają jego dłoń. — Tak sobie. A ty? Pan Guppy odpowiada krótko, że nieszczególnie, lecz Jobling ryzykuje pytanie: — Jak sprawa z nią? Gospodarz odczuwa to jako zbytnią poufałość. — Jobling! Są w ludzkim sercu struny,.. — zaczyna. Gość przeprasza go stokrotnie. — Możesz poruszyć każdy temat z wyjątkiem tego — ciągnie Guppy delektując się posępnie własną krzywdą. — Bo widzisz, Jobling, są struny... Jobling po raz drugi przeprasza go stokrotnie. W trakcie tej krótkiej rozmowy energiczny Smallweed, który ma również uczestniczyć w obiedzie, sięga po ćwiartkę papieru i wypisuje na niej prawniczym charakterem pisma: „Zaraz wracam". Tę informację dla osób zainteresowanych wtyka w szparę skrzynki na listy, bardzo wysoki cylinder umieszcza na głowie pod kątem nachylenia dokładnie takim, jak zwykł stosować pan Guppy, następnie zaś oznajmia swojemu protektorowi, że mogą zmiatać. • Na to hasło trzej panowie udają się do pobliskiej jadłodajni, zaliczanej przez bywalców do kategorii zakładów, w których nie udziela się kredytu. Krążą słuchy, że usługująca tam kelnerka — korpulentna młoda osóbka około czterdziestki — nie jest obojętna wrażliwemu na wdzięki niewieście Smallweedowi, nazywanemu czasami niesamowitym odmieńcem, dla którego lata nic nie znaczą. Cieszy się on powszechnie opinią przedwcześnie wyposażonego w długie wieki sowiej mądrości i opowiadają o nim, że jeżeli kiedykolwiek leżał w kołysce, musiał leżeć tam ubrany w formalny surdut. Smallweed ma stare, bardzo stare oczy, pije i pali na trochę małpią modłę, szyję opina sztywnym kołnierzykiem, nigdy nie da się zbujać i wie wszystko o wszystkim bez względu na to, co by to być mogło. Mówiąc pokrótce, w czasie dorastania tak był niańczony przez prawo i sprawiedliwość, że stał się czymś w rodzaju przedpotopowego diablika, którego ziemską egzystencję przypisuje się ojcu Johnowi Doe * i matce, ostatniej żeńskiej potomkini rodziny Roe*. Mówi się również, że pierwsze długie spodnie uszyto mu z granatowej torby na akta sądowe. Pan Guppy świadom czarnoksięskiej mocy młodego Smallweeda i pełen grozy wobec jego przepastnej mądrości, radzi się go w kwestii jadłospisu i spogląda nań błagalnym wzrokiem, gdy kelnerka recytuje kartę. — Co ty pozwolisz, Kurczaku? — pyta. Kurczak życzy sobie „cielęcinę duszoną z szynką plus zielona fasolka; tylko pamiętaj, Polly, o nadzieniu" — a mówi to z szelmowskim przymrużeniem doświadczonego oka — wobec czego dwaj współbiesiadnicy decydują się na to samo. Trzy duże piwa — gorzkie pół na pół z łagodnym — mają stanowić uzupełnienie. Kelnerka wraca wkrót- cc dźwigając coś, co mogłoby uchodzić za model wieży Babel, a jest stosem talerzy i salaterek o płaskich pokrywach. Pan Smallweed oce* nia pozytywnie zastawione przed nim jadło, z uznaniem przymyka te swoje stare oczy i porozumiewawczo zerka ku kelnerce. Następnie praw- niczy triumwirat przystępuje do zaspokajania apetytu, podczas gdy goście wchodzą i wychodzą nieustannie, odbywa się ciągła bieganina, brzęczą donośnie naczynia i sztućce, huczy kursująca wciąż w dół i w górę machina do windowania z kuchni ładnych porcji pieczeni, słychać piskliwe wołanie przez tubę akustyczną o dalsze ładne porcje pieczeni oraz nie mniej piskliwe sprawozdania w kwestii należności za spożyte już dania, paruje i sieje wonie pieczeń w ładnych porcjach, a także nie krojona, co tworzy atmosferę, w której, jak sądzić by można, lada moment wytrysną z oblepionych noży oraz brudnych obrusów gejzery tłuszczu i piwa tworzącego obrzydliwe plamy. Pan Jobling jest zapięty dokładniej, niż wymaga sama elegancja. Łamówka ronda jego kapelusza połyskuje osobliwie, jak gdyby stanowiła ulubione miejsce przechadzek ślimaków. Podobny widok przedstawiają niektóre części surduta — zwłaszcza w bliskości szwów. Ogólnie biorąc pan Jobling sprawia wrażenie dżentelmena w tarapatach, a okoliczność tę zdają się potwierdzać nawet zaniedbane po trosze jasne faworyty. Natomiast żarłoczny apetyt świadczy zapewne o stosowanym przez czas niejaki bardzo skromnym wikcie. Pan Jobling dziarsko uwija się przy cielęcinie z szynką i kończy por- cję, gdy współbiesiadnicy są ledwie w połowie drogi, wobcc czego pan Cuppy proponuje powtórzenie. — Dziękuję, Guppy — brzmi odpowiedź. — Nie wiem doprawdy, ale chyba wziąłbym drugą porcję. Druga porcja zostaje podana i pan Jobling rzuca się na nią łapczywie. Pan Guppy milczy i od czasu do czasu spogląda nań z ukosa, do chwili gdy tamten, uporawszy się ze znaczną częścią drugiej porcji, ustaje, sięga po duży kufel gorzkiego pół na pół z łagodnym (odnowiony również), z niekłamaną satysfakcją pociąga łyk, prostuje nogi i zaciera ręce. Spostrzegłszy ów błogi stan, pan Guppy zagaja rozmowę: — Widzę, Tony, że jesteś znów człowiekiem! — Niezupełnie. Jestem ledwie człowiekiem nowo narodzonym. — Powtórzysz coś z jarzyn? Co ci odpowiada? Sałata? Fasolka? Młodu kapusta? — Dziękuję, Guppy! Nie wiem doprawdy, ale chyba wezmę porcję młodej kapusty. Zamówieniu towarzyszy ironiczna uwaga pana Smallweeda: Tylko bez głąbów, Polly! Młoda kapusta zjawia się na stole. — Dorastam, Guppy, dorastam — mówi pan Jobling i nader pracowicie zaczyna znowu manewrować nożem i widelcem. — Miło mi słyszeć o tym — mówi gospodarz. — Myślę, że przekroczyłem dziesiąty rok życia — oznajmia gość i nie odzywa się. więcej do czasu, gdy kończy posiłek równocześnie z współbiesiadnikami, bijąc ich łatwo i w pięknym stylu o porcję cielęciny z szynką oraz kapustę. — A teraz, Smali — podejmuje Guppy — co zalecisz na deser? — Budyń z dyni — brzmi natychmiastowa odpowiedź. — Właśnie! — woła radośnie pan Jobling. — Ten zna się na rzeczy, co? Nie wiem doprawdy, ale chyba wezmę budyń z dyni. Deser pojawia się na stole i gość obwieszcza żartobliwie, iż szybko zbliża się do pełnoletności. Później pan Smallweed zamawia „trzy razy Cheshire", później „trzy małe rumy". Po tym punkcie kulminacyjnym biesiady pan Jobling zakłada nogi na wyściełane siedzenie kanapy (na całą stronę swojej loży), wspiera głowę o ścianę i powiada: — Dorosłem, Guppy. Jestem dojrzałym mężczyzną. — No i co myślisz teraz o... — zaczyna pan Guppy. — Nie krępuje cię towarzystwo Smalla? — Bynajmniej, mój drogi! Z miłą chęcią wypiję jego zdrowie. — A ja pańskie! — podchwytuje bystry młodzieniec. ■— Chciałem zapytać — mówi pan Guppy — co myślisz teraz o zaciągnięciu się do wojska? Ha! Myślenie po obiedzie to całkiem imia sprawa niż myślenie przed obiadem. Ale, kochany Guppy, nawet po obiedzie muszę zadawać sobie pewne pytania. Co robić dalej? Z czego żyć? Trzeba jeść! No nie? Francuzi mówią to jakoś „ilfomanże", a mnie jedzenie jest przecież tak samo jak im potrzebne. Nawet bardziej. Pan Smallweed jest stanowczo zdania, że „nawet znacznie bardziej". — Gdyby, mój Guppy — ciągnie pan Jobling — ktoś powiedział mi niedawno, na przykład wtedy, kiedy razem myszkowaliśmy po hrabstwie Lincoln i zajechaliśmy do Castle Wold... — Chesney Wold — poprawia pan Guppy. ■— Chesney Wold. Dziękuję szanownemu koledze za popierający mnie okrzyk. Gdyhy ktoś powiedział mi wtedy, że znajdę się w takich tarapatach, w jakich faktycznie jestem teraz, to... Czy ja wiem? — Pan Johling z wyrazem ostatecznej rezygnacji popija rum z wodą. — Stłukłbym faceta! Chyba w łeb bym mu palnął! — Ależ, Tony! — mityguje go przyjaciel. — Wtedy też nie najlepiej ci się wiodło. W hrabstwie Lincoln nie gadałeś o niczym innym. •> -— Nie przeczę, Guppy. Wtedy też nie najlepiej mi się wiodło. Ale wierzyłem, że sprawy ułożą się gładko. Ach, to szeroko rozpowszechnione wierzenie, iż sprawy kanciaste ułożą się gładko! Nie zostaną ułożone staraniem i pracą, ale ułożą się same! Równie dobrze szaleniec mógłby wierzyć, iż nasz świat ułoży się w formę trójkąta! — Wierzyłem z całą ufnością, że sprawy ułożą się gładko i moje akcje pójdą w górę — ciągnie pan Jobling na sposób mętny zarówno co do formy, jak i treści. — Niestety spotkał mnie zawód. Nic się nie ułożyło. Jak wreszcie przyszło do tego, że wierzyciele zaczęli robić awantury w kancelarii, a klienci wnosić skargi z powodu naciągania ich na drobne pożyczki, skończyła się posada. Nie mogło też być mowy o żadnej innej, bo gdybym powołał się na referencje, tamte stare historie zaraz wyszłyby na jaw i popsuły wszystko. Co miałem robić? Postanowiłem zejść ludziom z oczu i żyć tanim kosztem w ogrodach warzywnych. Ale czy uda się żyć tanim kosztem, jeżeli człowiek nie ma pieniędzy? Jaka stąd korzyść? Równie dobrze mógłby żyć drogim kosztem. — Nawet lepiej — wtrąca Smali. — Ma się rozumieć! — przyznaje Jobling. — To nawet elegancko. A zamiłowanie do elegancji i faworytów, proszę panów, to moje dwie słabostki. Ba! Może nawet poważne słabości, bardzo poważne. Ale ostatecznie to moja sprawa! No cóż? — podejmuje wzmocniwszy się łykiem rumu z wodą. — Co człowiek może zrobić w takich warunkach? Co, pytam, oprócz zaciągnięcia się do wojska? Guppy przystępuje serio do rozważań, co jego zdaniem człowiek może zrobić. Mówi poważnie, z godnością, niby ktoś, kto nie popełniłby w życiu ani jednego błędu, gdyby nie padł ofiarą bolesnych spraw sercowych. — Posłuchaj, Jobling — rozpoczyna. —- Ja i nasz wspólny przyjaciel Smallweed... — Zdrowie obu szanownych panów! — wtrąca skromnie Kurczak i wypija to zdrowie. Ja i nasz wspólny przyjaciel Smallweed — zaczyna znów pan Guppy — nieraz roztrząsaliśmy tę kwestię, od czastr kiedy... — Kiedy mnie wylano! — przerywa pan Jobling. — Mów śmiało, Guppy! Przecież to miałeś na myśli! , Nie... Powiedzmy, kiedy pan rozstał się z Lincoln's Inn — podpowiada delikatny zawsze Smallweed. — Właśnie! Od czasu, Jobling, kiedy rozstałeś się z Lincoln's Inn, rozmawialiśmy nieraz o tobie, ostatnio zaś zapoznałem naszego wspólnego przyjaciela Smallweeda z planem, jaki pomału obmyśliłem. Wiesz, kto to jest Snagsby, właściciel sklepu papierniczego? Znasz go? —■ Wiem, że taki sklep istnieje — pada odpowiedź. — Ale Snagsby nie był naszym dostawcą. Nie znam go osobiście. — Jest za to naszym dostawcą i ja znam go osobiście — podchwytuje Guppy. — Tak, mój drogi! Niedawno nawet zawarłem z nim bliższą znajomość i byłem gościem w jego prywatnym domu. Stało się to w okolicznościach, które pominiemy milczeniem w naszej rozmowie, jakkolwiek mogą one mieć pewien związek albo go nie mieć z tematem, co rzucił cień na moje życie albo go nie rzucił. Pan Guppy lubi stosować osobliwą taktykę chełpienia się swoją niedolą. Podsuwa przyjaciołom zdradliwy temat, a skoro go podejmą, rzuca surowe i pełne godności słowa o strunach w ludzkim sercu. Ale panowie Jobling i Smallweed nie pozwalają wciągnąć się w zasadzkę i obydwaj zachowują milczenie. — Może być tak, może być inaczej — rozpoczyna znów pan Guppy — lecz w każdym razie nie ma to nic wspólnego ze sprawą, o której mowa. Wystarczy wspomnieć, że pan Snagsby oraz jego małżonka z chęcią wyświadczyliby mi przysługę, a podczas sesji Snagsby wydaje moc przepisywania na miasto. Załatwia całą robotę dla Tulkinghorna i wiele, bardzo wiele innej. Jestem przekonany, że nasz wspólny przyjaciel Smallweed potwierdzi moje zeznania w całej rozciągłości, jeżeli zostanie powołany jako świadek. Pan Smallweed przytakuje skinieniem głowy i ma minę taką, jak gdyby pragnął i łaknął zaprzysiężenia. — Reasumując, panowie przysięgli... To jest, reasumując, Jobling - poprawia się pan Guppy — mógłbyś rzec, że to nędzne widoki na przyszłość. Tak jest! Bez wątpienia! Ale są lepsze od żadnych i z całą pewnością lepsze niż zaciągnięcie się do wojska. Potrzeba ci czasu po to, by zdążyły przyschnąć twoje dawne sprawki. W takim okresie mogłoby ci grozić zarabianie na życie w warunkach znacznie gorszych niż proponowane przeze mnie. Pan Jobling zamierza coś powiedzieć, lecz czujny zawsze Smallweed ucisza go suchym odchrząknięciem oraz słowami: ■— Aha! Szekspir! —■ Ten medal, Jobling, ma dwie strony — podejmuje pan Guppy. — Omówiliśmy jedną. Teraz pora na drugą. Znasz Krooka, lorda kanclerza? Śmiało, Jobling! Myślę, że znasz Krooka, zwanego lordem kanclerzem? — pyta popadając w ton przesłuchania sądowego. — Znam go z widzenia. — Aha. Znasz go z widzenia. To się zgadza. A czy znasz małą Flite? — Wszyscy ją znają. — Aha. Wszyscy ją znają. To też się zgadza. Otóż ostatnimi czasy do obowiązków moich należy wypłacanie Flite cotygodniowego zasiłku, którego część, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, regularnie i w jej obecności doręczam Krookowi, jako czynsz za mieszkanie. Stąd moje kontakty z Krookiem oraz znajomość jego domu i przyzwyczajeń. Wiem, że Krook ma pokój do wynajęcia. Tam możesz mieszkać bardzo niedrogo, pod dowolnie obranym nazwiskiem i tak spokojnie, jak gdybyś był sto mil stąd. On nie pyta o nic, a na moją rekomendację przyjmie cię za lokatora, nim zegar wybije następną godzinę;"{"jeszcze jedno, Jobling — ciągnie pan Guppy i zniżając nagle głos do poufnego szeptu, staje się znów bardziej naturalny. — Krook to dziwaczny staruch. Bez ustanku grzebie w przeróżnej makulaturze i sam, bez powodzenia, jak sądzę, uczy się czytaćsi pisać. Tak, Jobling, to bardzo dziwaczny staruch. Nie wiem, czy nie opłaci się strata czasu komuś, kto przyjrzy mu się trochę. — Nie myślisz chyba... r— zaczyna pan Jobling. — Myślę — przerywa mu przyjaciel i/z należytą skromnością wzrusza ramionami — że nawet ja nie mogę go rozgryźć. Niech nasz wspólny przyjaciel Smallweed powie,' czy słyszał kiedy, jak mówiłem, że nie mogę rozgryźć Krooka? — Nieraz — brzmi zwięzłe zeznanie pana Smallweeda. — Widziałem sporo spraw zawodowych, Joblin, i niemało samego życia — podejmuje pan Guppy. — Rzadko mi się zdarza, abym tak czy inaczej nie mógł rozgryźć kogoś. Ale nie napotkałem dotąd starego wygi podobnego Krookowi. Jest zamknięty w sobie, przebiegły, cwany, chociaż prawie nigdy nie bywa całkiem trzeźwy. Jest także diablo stary, rozumiesz, i nie ma przy sobie bliskiej duszy, i krążą słuchy o jego fenomenalnym bogactwie. Może być przemytnikiem, paserem, może prowadzić nielegalny lombard albo trudnić się lichwą. Wszystko to wydawało mi się prawdopodobne w różnych okresach czasu. Rozumiesz? Warto by chyba dowiedzieć się czegoś więcej o facecie? Wszystko inne pasuje ci, Jobling, więc nie widzę racji, dla których nie miałbyś się zająć jego osobą. Trgej panowie wspierają łokcie o blat stołu, a podbródki o własne dłonie i zgodnie kierują wzrok ku sufitowi. Po chwili piją, pochylając się z wolna do tyłu, wsuwają ręce do kieszeni i wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. -tli Gdybym ja, Tony, miał energii tyle, co dawniej! — wzdycha pan Guppy. — Ale są w ludzkim sercu struny... Resztę swoich żalów topi w rumie z wodą, następnie zaś odstępuje ciekawą przygodę panu Joblingowi, dopowiadając, że podczas zastoju nieodłącznego od długich ferii sądowych służy mu kredytem „w granicach trzech, czterech, nawet pięciu funtów". — Nikt bowiem nigdy nie powie — dodaje z patosem — że Wielki Guppy opuścił przyjaciela w potrzebie! Końcowy fragment deklaracji jest tak na czasie, że pan Jobling mówi z nutą wzruszenia: — Guppy, stary druhu, dawaj pierwszego funta. — Jobling, mój cliłopcze, oto jest! — pada odpowiedź uzupełniona funtem. — Guppy! Od lat jesteśmy druhami. < — Od lat, Jobling. Istotnie! Następuje wymiana uścisków dłoni i pan Jobling mówi z uczuciem: — Nie wiem doprawdy, Guppy, ale chyba kropnąłbym jeszcze jednego za naszą starą przyjaźń. — Ostatni lokator Krooka umarł w tamtym pokoju — podejmuje niedbałym tonem pan Guppy. - Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku. Tak brzmiał werdykt. Nie przeszkadza ci to, prawda? — Nie przeszkadza mi. Skąd znowu! Ale mógł chyba umrzeć gdzie indziej. To piekielnie dziwne, że musiał to zrobić akurat w moim mieszkaniu. Pan Jobling zdaje się boleśnie odczuwać nietakt, gdyż kilkakrotnie wraca do niemiłej sprawy rzucając zdania takie jak: „Wydaje mi się, że nie brak miejsc do umierania!" albo: „Ciekaw jestem, jak czułby się tamten facet, gdybym ja umarł w jego mieszkaniu!" Ale interes zostaje w zasadzie ubity, więc pan Guppy proponuje, by wysłać zaraz wiernego Smalla i sprawdzić, czy pan Krook jest w domu, bo w takim razie pertraktacje można by przeprowadzić bez zwłoki. Pan Jobling wyraża zgodę. Pan Smallweed lokuje się pod swoim wysokim cylindrem i wynosi go z jadłodajni krocząc tak, jak kroczyłby pan Guppy. Niebawem wraca z wiadomością, że Krook jest w domu. Przez otwarte drzwi sklepu widział go siedzącego na zapleczu, gdzie śpi sobie jak suseł. — W takim razie zapłacę — mówi pan Guppy — i idziemy pogadać z Krookiem. Ile to wyniesie, Smali? Pan Smallweed przyzywa kelnerkę wymownym mrugnięciem i odpowiada bez wahania: — Cztery razy cielęcina z szynką trzy szylingi, cztery razy ziemniaki trzy i cztery, raz młoda kapusta trzy i sześć, trzy razy budyń cztery i sześć, sześć razy pieczywo pięć, trzy razy Cheshire pięć i trzy, cztery duże piwa sześć i trzy, cztery małe rumy osiem i trzy, trzy dla Polly, to razem osiem i trzy. Z pół suwerena, Polly, należy się osiemnaście pensów reszty. Zawiłe obliczenia nie wytrącają z równowagi młodego Smallweeda, który żegna współbiesiadników chłodnym skinieniem głowy i pozostaje w lóżce, aby czytać codzienną prasę i przy nadarzających się okazjach zerkać z uznaniem na Polly. Gazety są tak duże w porównaniu z pozbawionym kapelusza Kurczakiem, że gdy podnosi „Timesa", by przebiegać wzrokiem kolumny, można by sądzić, iż udał się na nocny spoczynek i zniknął pod prześcieradłami. Dwaj przyjaciele wędrują do sklepu ze starzyzną, gdzie zastają pana Krooka śpiącego nadal jak suseł, co znaczy, że głowę ma zwieszoną na pierś, oddycho chrapliwie i nie reaguje na żadne odgłosy z zewnątrz, nni nawet na lekkie potrząsanie. Obok niego na stoliku stoi między zwyczajnymi tam rupieciami próżna butelka po dżynie oraz szklanka. Zatęchłe powietrze jest tak przesycone wyziewami tego trunku, że pijane wydają się nawet świecące oczy kota, który siedząc na swojej półce zamyka je i ptwiera, gdy przypatruje się gościom. — Rusz no się! woła pan Guppy. potrząsając bezwładnym ciałem. — Krook! Hej, Krook! Lecz równie łatwo byłoby obudzić wiązkę starych szmat, pod którymi tli się spirytusowy płomyk. — Widziałeś kiedy równie twardy sen pijacki? — pyta pan Guppy. — Jeżeli sypia tak zawsze — mówi zaniepokojony cokolwiek Jobling — obawiam się, że pewnego dnia uśnie na czas piekielnie długi. — Zawsze to raczej zapaść niż przyjemna drzemka! Hej! Jaśnie wielmożny lordzie! Otwórzże oczy! Można by cię ograbić pięćdziesiąt razy! Po długotrwałych zabiegach jaśnie wielmożny lord odmyka powieki, lecz zdaje się nie widzieć ani gości, ani niczego wokół. Co prawda zakłada nogę na nogę, splata dłonie palcami, kilka razy porusza spękanymi wargami, lecz jest bezsprzecznie tak samo nieświadomy, jak dotychczas. — W każdym razie żyje — mówi pan Guppy. — Hej! Jaśnie wielmożny lordzie! Co z tobą? Przyprowadziłem kolegę w drobnej sprawie finansowej. Krook siedzi nadal bez ruchu, raz po raz oblizuje spieczone wargi, lecz według wszelkich objawów nie wraca do przytomności. Wreszcie, po kilku minutach, usiłując wstać, korzysta z pomocy gości i zatoczywszy się w kierunku ściany, poczyna gapić się na nich bezmyślnie. — Jak zdrowie, panie Krook? — zaczyna znów Guppy zbity już nieco z tropu. — Co słychać, lordzie kanclerzu? Wygląda pan ślicznie. Mam nadzieję, że samopoczucie też dobre. Staruch robi ręką zamach taki, jak gdyby chciał uderzyć natręta albo powietrze obok niego, chwieje się i z wolna obraca twarzą ku ścianie. Pozostaje w takiej pozie przez parę minut, aby następnie poczłapać chwiejnie ku frontowym drzwiom sklepu. Tam otrzeźwia go powietrze, ruch panujący w zaułku, upływ czasu czy też połączenie wszystkich tych czynników. Powraca na zaplecze pewnym już krokiem i poprawiając futrzaną czapkę na głowie bystro przypatruje się gościom. — Czym mogę służyć szanownym panom? Zdrzemnąłem się trochę... Ha! Czasami trudno mnie dokudzić. — Rzeczywiście — przyznaje pan Guppy. — Co? Pan szanowny próbował? — pyta podejrzliwie staruch. — Aha. Ale delikatnie. Krook obejmuje wzrokiem próżną butelkę, podnosi ją, ogląda i bardzo powoli obraca dnem do góry. — Ktoś tu gospodarował, jak widzę! — woła. — Zapewniam, że butelkę zastaliśmy w takim stanie — wyjaśnia pan Guppy. —; Wolno napełnić ją dla pana? — Wolno! Ma się rozumieć! — ożywia się Krook. — Nie ma o czym gadać! Butelkę napełni pan szanowny zaraz obok, Pod Herbem Słońca. Tam mnie dobrze znają. Trzeba tylko powiedzieć, źe to dla lorda kanclerza, za czternaście pensów. Pustą butelkę natrętnie wciska w rękę gościowi, więc ów spogląda na przyjaciela, wychodzi śpiesznie i rychło wraca z uzupełnionym zapasem. Staruch chwyta butelkę w objęcia, niby ukochane wnuczę, i głaska ją czule. — Ha! — szepce przymykając oczy po wstępnej próbie. — To nic dźyn lorda kanclerza za czternaście pensów. Ten kosztuje osiemnaście. — Pomyślałem, że będzie lepszy — mówi skromnie pan Guppy. Krook pociąga znów łyk i zieje wr stronę gości oddechem, który zdaje się płonąć. — Pan szanowny to prawdziwy arystokrata — mówi. — Baron! Wielki posiadacz ziemski! Guppy wykorzystuje sprzyjający moment, przedstawia kolegę pod zaimprowizowanym nazwiskiem pan Weevlc i wyłuszcza cel odwiedzin. Krook, który nie przekracza nigdy pewnej granicy opilstwa bądź też trzeźwości, trzyma butelkę pod pachą, długo szacuje wzrokiem proponowanego lokatora i akceptuje go, jak sądzić należy. — Pewnie pan chce obejrzeć pokój? — odzywa się wreszcie. — To dobry pokój. Świeżo wybielony. Wyszorowany szarym mydłem i sodą. Ha! Wart dwa razy więcej, niż czynsz wynosi, nie mówiąc nawet o moim towarzystwie na żądanie i takim kocie, który przepędza myszy. Zarekomendowawszy tak mieszkanie staruch prowadzi gości na piętro, gdzie oglądają pokój rzeczywiście bardziej czysty niż dawnymi czasy oraz wyposażony w kilka starych sztuk umeblowania dobytych W z niewyczerpanych zasobów gospodarza. Lord kanclerz nie może być twardy dla młodego prawnika z firmy Kenge i Carboy, związanego z wieloma interesującymi go zawodowo wielkimi procesami takimi jak Jarndyce przeciwko Jarndyce oraz inne, a więc warunki zostają łatwo uzgodnione i zapada decyzja, że pan Weevle wprowadzi się nazajutrz. Następnie dwaj koledzy udają się do zaułka Cook's Court przy Cursitor Street, gdzie pan Snagsby zawiera osobistą znajomość z przyszłym skrybą i (co ważniejsze) pani Snagsby udziela swojej aprobaty. Wreszcie pan Smallweed, który w wysokim cylindrze na głowie (z tej okazji lub dla jakichś bardziej ogólnych racji) oczekuje przyjaciół w kancelarii, zostaje poinformowany o wynikach misji. Pan. Guppy mówi, że tak pomyślny dzień byłby rad zakończyć w teatrze, gdyby nie pewne struny w ludzkim seren, które z tego rodzaju rozrywki uczyniłyby czczą drwinę. Pod wieczór dnia następnego pan Weevle nie zanadto obarczony bagażem stawia się skromnie w domu Krooka i obejmuje w posiadanie swój nowy lokal, gdzie dwoje oczu w zasłonach okiennych gapi się nań, gdy zaśnie, jak gdyby z nie lada zaciekawieniem. Nazajutrz pan Weevle — zaradny młody nicpoń — pożycza igłę z nitką od panny Flite, a młotek od właściciela domu, uładza jakoś zasłony w ol^ie oraz rozchybota- ne półki i na małych haczykach kupionych za pensa wiesza swoje dwie filiżanki, dzbanuszek do mleka oraz kilka innych drobiazgów gospodarskich, radząc sobie niby rozbitek na bezludnej wyspie. Pośród swoich skąpych ruchomości pan Weevle ceni najwyżej — prawie na równi z jasnymi faworytami, które darzy uczuciem, na jakie mężczyzna potrafi zdobyć się jedynie dla faworytów — doborową kolekcję rycin wykonanych techniką miedziorytu, a pochodzących z wielkiego dzieła o znaczeniu ogólnonarodowym, zatytułowanego: „Bóstwa Albionu, czyli galaktyka brytyjskich piękności". Ryciny te przedstawiają utytułowane i wytworne damy ozdobione najrozmaitszymi krzywymi uśmiechami, jakie wymyślić zdoła wielka sztuka w połączeniu z wielkim kapitałem. Podczas wygnania do ogrodów warzywnych spoczywały niegodnie w tekturowym pudle, obecnie zaś pan Weevle przystraja nimi nowy apartament i osiąga imponujący efekt, ponieważ damy z „Galaktyki brytyjskich piękności" noszą wszelkiego rodzaju fantastyczne szaty, grają na wszelkiego rodzaju instrumentach muzycznych, głaszczą wszelkiego rodzaju psy, gapią się na wszelkiego rodzaju ozdobione wazami na kwiaty. Cóż, pan Weevle ma słabostkę taką samą, jaką miał ongi Tony Jobling — uwielbia wielki świat. Niewypowiedzianą znajduje pociechę* gdy wieczorem pożyczy Pod Herbem Słońca wczorajszą gazetę i czyta 0 rozlicznych znamienitych i wytwornych meteorach, które przemykają we wszystkich kierunkach po wielkoświatowyin niebie. Rozkoszny dreszczyk odczuwa dowiadując się, jaki członek jakiego znamienitego- 1 wytwornego grona dokonał wielkiego czynu, gdyż w dniu wczorajszym pojawił się w owym gronie, albo rozważa czyn równie wielki: chce pożegnać je dnia następnego. Być poinformowanym, co dzieje się lub zapowiada wśród „Galaktyki brytyjskich piękności", jakie galaktyczne małżeństwa są w projekcie i jakie galaktyczne plotki w kursie — to niemal osobista znajomość z najwznioślejszymi szczytami rodzaju ludzkiego. Pan Weevle przesuwa wzrok z gazety na galaktyczne wizerunki i odnosi wrażenie, że zna oryginały i jest im znajojny. Ogólnie biorąc, to spokojny lokator i zaradny, o czym była mowa wyżej. Potrafi gotować dla siebie i własnoręcznie sprzątać pokój nie gorzej niż uprawiać domową stolarkę, a gdy wieczorne cienie spowiją zaułek, rad daje folgę towarzyskim skłonnościom. Jeżeli nie odwiedza go pan Guppy albo miniaturowa podobizna tego dżentelmena tkwiąca pod czarnym cylindrem, pan Weevle opuszcza swój ponury pokój i odziedziczoną wraz z nim drewnianą pustynię pulpitu spryskanego atramentowym deszczem, gawędzi z Krookiem czy też — jak wyrażają się w zaułku -— „jest całkiem na miejscu" wobec każdego, kto zdradza chęć do rozmowy. W rezultacie pani Piper, pierwsza dama zaułka, dzieli się z panią Perkins dwiema uwagami na jego temat. Po pierw- , sze: Jeżeli jej Johny miałby nosić faworyty, pragnęłaby gorąco, aby były w sam raz takie, jak tego młodego człowieka. Po drugie: Niech pani wspomni moje słowa, kochana pani Perkins, i nie dziwi się wcale, jak ten młody człowiek capnie na ostatku forsę starego Krooka. ROZDZIAŁ XXI RODZINA SUALLWEEDÓW Miniaturowy Smallweed, który otrzymał na chrzcie imię Bartliolo- mew, a u domowego ogniska jest znany jako Bart, spędza niewiele czasii wolnego od kancelarii i jej wymagań w dzielnicy nieprzyjemnej i brzydko pachnącej, chociaż jedna z jej wyniosłości nosi miano Miłe Wzgórze. Mieszka przy małej, wąskiej uliczce — pustej zawsze, mrocznej i smutnej — obudowanej cegłami ze wszystkich stron niczym grobowiec, gdzie wszakże tkwi jeszcze pniak starego drzewa z lasu, tak naturalny i świeży, jak urok młodości samego Barta* Od kilku pokoleń było w rodzinie Smallweedów tylko jedno dziec- kok j^ie brakowało w niej nigdy małych starych ludzi — mężczyzn i kobiet -V- ale dziecko pojawiło się dopiero wówczas, gdy żyjąca dotąd babka młodego Smallweeda zasłabła na umyśle i popadła (pierwszy raz w życiu) w stan prawdziwego dziecięctwa. Obecnie rozweselają bezsprzecznie i rozjaśniają rodzinną atmosferę jej iście niemowlęce uroki: kompletny brak spostrzegawczości, pamięci, rozeznania, zainteresowań oraz skłonność do drzemki przy kominku i wpadania w ogień. Dziadek pana Smallweeda jest w podobnej kondycji. Co prawda ma zupełnie bezwładne dolne kończyny, a prawie zupełnie górne, lecz jego umysłowość nie doznała szwanku^ l^je gorzej niż kiedykolwiek włada ona czterema podstawowymi działaniami arytmetyki i mieści w sobie nieco sućhych faktów, a w zakresie takich frazesów, jak idealizm, honor, piękno nie uległa najmniejszym bodaj zmianom. Wszystko, czym kiedykolwiek Smallweed dziadek obciążał swoją umysłowość, było od początku poczwarką i poczwarką zostawało do końca. Jak długo żyje, nie wyhodował ani jednego motyla. Ojciec tego miłego dziadka z okolic Miłego Wzgórza był gruboskórną, dwnnogą, łasą na pieniądze odmianą pająka, który rozsnuwa sieci na nieostrożne muchy i kryje się w szparach, pokąd ofiary nie wpadną w pułapkę. Bożyszczem tego starego poganina był procent składany. Dla niego żył, dla niego się ożenił, dla niego umarł wreszcie. Stracił poważnie na uczciwej transakcji, w której strata miała przypaść w udziale jedynie przeciwnej strome, i to złamało mu coś niezbędnego do egzystencji — nie mogło to być serce — kładąc kres jego ziemskiej karierze. Ponieważ miał niedobry charakter i ukończył kurs szkółki dobroczynnej na zasadzie metody pytań oraz odpowiedzi zapoczątkowanej przez starożytne ludy Amorytów i Hetytów, często bywał wymieniany jako przykład zgubnych skutków wykształcenia. Jego duch jaśniał nadal w synu, którego pouczał zawsze, iż „wejść w świat" należy wcześnie, i w dwunastym roku życia oddał na praktykę do kantoru sprytnego pośrednika w sprawach finansowych. Tam młody dżentelmen rozwijał umysł z natury ubogi i trwożliwy, a pomnażając rodzinne uzdolnienia wzniósł się pomału do lichwiarskiej profesji. Jak jego ojciec przed nim, wcześnie wszedł w świat, ożenił się późno i spłodził syna o umyśle również ubogim i trwożliwym, ten zaś z kolei wcześnie wszedłszy w życie i ożeniwszy się późno został ojcem bliźniąt Smallweedów, którym nadano imiona Bartholomew i Judith. W trakcie powolnego wzrostu swojego drzewa genealogicznego ród Smallweedów z reguły wchodził w świat wcześnie i żenił się późno, dzięki czemu umacniał praktyczne cechy charakterów, odrzucał wszelakie rozrywki, był przeciwny książkom zawierającym baśnie, legendy czy jakiekolwiek zmyślone opowieści i surowo potępiał każdą płochość. Wynikła stąd korzyść taka, że ów ród nie wydawał na świat dzieci, lecz kompletnie gotowych małych mężczyzn i małe kobiety — istoty już dojrzałe, żywo przypominające małpy w podeszłym wieku, i bardzo czymś zafrasowane. Mały ciemny pokój bawialny położony o parę stóp niżej od poziomu ulicy — ponury, sztywny, nieprzylulny, ozdobiony jedynie serwetami z najbardziej szorstkiego samodziału i najpospolitszymi tacami z żelaznej blachy, co razem wzięte może stanowić alegoryczny obraz intelektu dziadka Smallweeda. Obecnie spędza tam czarowne godziny para zgrzybiałych starców — pan Smallweed i jego małżonka — przesiadując u kominka, każde po swojej stronie, na dwu krytych czarną włosiennicą fotelach do przenoszenia. W palenisku kominka są dwa trójnogi dla garnków lub czajników, których dozorowanie należy do normalnych czynności dziadka Smallweeda. Pomiędzy trójnogami widać coś w rodzaju mosiężnej szubienicy do pieczenia, której, gdy jest w akcji, pilnuje również sędziwy pan domu. Pod siedzeniem jego fotela znajduje się szuflada strzeżona czujnie przez pajęcze nogi starca i jak powiadają, zawierająca majątek bajkowej wartości. Pan Smallweed ma pod ręką zapasową poduszkę, przygotowaną po to, by mógł czymś rzucić w czcigodną towarzyszkę swojej starości, gdy zapaple coś o pieniądzach, w której to kwestii jest wyjątkowo drażliwy. — Gdzie jest Bart? — pyta teraz Judy, bliźniaczą siostrę Barta. — Nie przyszedł jeszcze. — Chyba pora na herbatę, hę? — Nie. — Co ty mówisz? Ile brak jeszcze? — Dziesięć minut. — Hę? Dziesięć minut! — woła głośno wnuczka. — Ha! Dziesięć minut — powtarza dziadek. Babka Smallweed, która dotychczas mamrotała coś i kiwała głową spoglądając na trójnogi, słyszy wymienianą liczbę, kojarzy ją z pieniędzmi i skrzeczy niby ohydna stara papuga odarta z pierza: — Dziesięć banknotów dziesięciofuntowych! Bez chwili zwłoki pan Smallweed rzuca w nią poduszką. — Stul pysk, do licha! f§| mówi poczciwy staruszek. Skutki tego skarcenia są dwojakie. Głowa pani Smallweed pochyla się na wysoką poręcz fotela i po naprostowaniu jej przez wnuczkę prezentuje czepek w pożałowania godnym stanie. Natomiast siła odrzutu powstała skutkiem nadmiernego ruchu popycha pana Smallweeda, który opada w głąb swojego fotela niby uszkodzona marionetka. W podobnych przypadkach zacny stary dżentelmen przypomina worek na garderobę z zatkniętą na wierzchu czarną mycką i sprawia wrażenie niezupełnie żywego do czasu, gdy wnuczka podda go dwóm zabiegom — potrząśnie niby wielką butlę aptekarską i wykuksa oraz uklepie jak wielką poduszkę na kanapę. Dzięki temu pan Smallweed odzyskuje ślady szyi, po czym on oraz towarzyszka zmierzchu jego życia siedzą znów twarzą w twarz, na fotelach do przenoszenia, bardzo podobni dwu wartownikom od dawna zapomnianym na posterunku przez czarnego sierżanta — śmierć. Bliźniaczka Judy stanowi godną partnerkę sędziwej pary. Z wyglądu jest niewątpliwie siostrą swojego brata, więc jedna młoda osoba ulepiona z nich dwojga osiągnęłaby wzrost zaledwie przeciętny; ponadto nader wyraźnie zdradza wspomniane wyżej familijne podobieństwo db . rodzaju małp i odziana w różnobarwne gałgaiiki oraz stosowny kapelusik mogłaby spacerować po płaskim wierzchu katarynki, nie wywołując komentarzy, iż jest okazem niezwykłym. Obecnie jednak jest ubrana w prostą brunatną suknię z taniego materiału. Judy nie miała nigdy lalki, nie słyszała o Kopciuszku, nie bawiła się w żadne gry dziecięce. W wieku jakichś dziesięciu lat popadła parę razy w towarzystwo dzieci, nie mogła wszakże znaleźć z nimi wspólnego języka ani też one z nią. Była jak gdyby zwierzątkiem in- nego gatunku i po obydwu stronach występowała wzajemna niechęć. Należy wątpić, czy Judy potrafiłaby się śmiać. Wszystko przemawia, że raczej nie potrafiłaby, ponieważ jej obserwacje w tym względzie są niezmiernie skąpe. Z pewnością nie ma wyobrażenia o młodzieńczym śmiechu, a gdyby spróbowała czegoś podobnego, musiałyby jej przeszkadzać zęby; nie umiałaby odpowiednio ukształtować twarzy, bo wszystkie jej wyrazy kształtowała zawsze na obraz podeszłego wieku. Taka jest Judy. Bliźniaczy brat dotrzymuje jej pola. Nie potrafiłby zakręcić^ąka nawet w niebezpieczeństwie śmierci, o Tomciu Paluchu czy Sindba- dzie Żeglarzu wie nie więcej niż o mieszkańcach gwiazd, ćwiczyć barani skok lub puszczać kaczki na wodzie nie potrafiłby tak samo, jak przemienić się w barana albo kaczkę. Ale nad siostrą ma pewną prze- wagę, gdyż w jego świecie konkretnych faktów świta coś takiego, jak podążanie śladem wzoru, którym jest pan „Guppy. Wynika stąd uwielbienie i naśladowanie czarującego mistrza. Wśród łoskotu przypominającego gongi Judy rzuca na stół tace z żelaznej blachy oraz ustawia w porządku filiżanki i spodki. Chleb umieszcza w drucianym koszyczku, masło zaś (bardzo niewiele masła) na małym cynowym talerzu. Dziadek Smallweed obserwuje te przygotowania surowym wzrokiem i pyta wnuczkę, gdzie jest dziewucha. — Znaczy się Charley? — Hę? — Znaczy się Charley? — powtarza głośniej Judy. Wymiana słów porusza jakąś sprężynę w babce Smallweed, która, jak to często bywa, chichocze spoglądając na trójnogi i krzyczy: — Za wodą! Charley za wodą, Charley za wodą, za wodą Charley! Charley za wodą, za wodą Charley! Zdradza przy tym wiele energii, więc sędziwy dżentelmen zerka na poduszkę, ale osądza widać, że po niedawnym wysiłku jeszcze nie przyszedł do siebie. — Aha! — odpowiada po pauzie. —- Jeżeli tak ma na imię, to znaczy się ona. Dziewucha je bardzo dużo. Chyba lepiej byłoby dawać jej na życie. Judy przymruża oko na wzór brata, kręci głową i kształtuje wargi w słowo „nie", jakkolwiek go nie wypowiada. — Nie? — powtarza dziadek. — A to czemu? —- Chciałaby sześć pensów na dzień. A tak kosztuje nas taniej. — Na pewno? Judy z przekonaniem kiwa głową twierdząco i unikając marno-. trawstwa bierze się do krajania bochenka cldeba i smarowania kromek masłem. — Charley! Hej! Charley! Gdzie jesteś? — woła. Posłuszna wezwaniu wchodzi nieśmiało i dyga mała dziewczynka w starym fartuchu i za dużym czepku, ze szczotką do szorowania w jednej ręce, a śladami mydła i wody na obu. _ Jaką masz teraz robotę? — pyta szorstko surowym tonem starej megiery. — Sprzątam, proszę panienki, pokój na piętrze od podwórka. —vŻeby to było jak trzeba i bez marudzenia. Pamiętaj! Lenistwem nic u mnie nie wygrasz. Ruszaj się! Do roboty! — woła Judy i tupie gniewnie. — Z tymi dziewuchami dwa razy więcej kłopotu, niż są warte. Surowa matrona wraca do swojej roboty i gdy skrobie masło i kraje chleb, pada na nią cień brata, który zagląda przez okno. — O, jest Bart! — mówi dziadek Smallweed. — He! Jesteś! — Jestem — potwierdza Bart. — Byłeś znów ze swoim przyjacielem? Smali przytakuje poruszeniem głowy. — Jadłeś na jego koszt, Bart? Smali powtórnie kiwa głową. — To dobrze! Ciągnij z niego, ile się da, a głupotę przyjaciela uważaj za przestrogę dla siebie. Po to są tacy potrzebni. Tylko po to — wypowiada się czcigodny mędrzec. Wnuk nie przyjmuje dobrej rady tak wdzięcznie, jak powinien, lecz skwitowawszy ją przymrużeniem oka i niedbałym kiwnięciem głową, zasiada przy podwieczorkowym stole. Cztery stare twarze, niby kon- wentykiel upiornych skrzatów, pochylają się nad filiżankami z herbatą, przy czym babka Smallweed nieustannie kiwa głową i mamrocze cos zwracając się do trójnogów, a dziadek musi być nieraz potrząsany, jak wielka butla środka przeczyszczającego. — Tak, tak'— ciągnie zacny staruszek powracając do nauk mądrości życiowej. — Akurat takiej rady udzieliłby ci, Bart, twój ojciec. Nigdy go nie widziałeś. Jaka szkoda! To był mój nieodrodny syn — dodaje nie mając chyba na myśli, iż ojciec Barta był z tej racji szczególnie miły dla oka. — Mój nieodrodny syn powtarza składając na kolanie dwie kromki chleba. — Dobrze potrafił liczyć. A umarł piętnaście lat temu. — Piętnaście setek funtów! — skrzeczy pani Smallweed pod wpływem normalnego impulsu. -—■ Piętnaście setek funtów w czarnej szkatule! Piętnaście setek funtów pod kluczem! Piętnaście setek funtów oszczędzone i odłożone! Dobry małżonek odkłada na bok chleb z masłem, rzuca poduszkę i obaliwszy towarzyszkę życia na poręcz jej fotela, sam zmożony wysiłkiem zapada w głąb swojego. Po takiej typowej i powtarzanej często naganie pan Smallweed prezentuje się nie najbardziej ujmująco, a to dla trzech racji: Po pierwsze, gwałtowny ruch zsuwa czarną myckę na jedno oko, co upodabnia go do wyjątkowo złośliwego starego diablika; po drugie, dziadek mamrocze rozmaite brzydkie przekleństwa pod adresem babki; po trzecie, kontrast między tymi mocnymi słowami a bardzo 6łabą postacią zdaje się świadczyć, że pan Smallweed jest wyjątkowo porywczym człowiekiem i robiłby niejedno, gdyby mu sił dostawało. Ale to wszystko zdarza się w rodzinnym kółku Smallweedów tak często, że nie wywołuje żadnego wrażenia. Stary dżentelmen zostaje potrząśnięty, a jego wewnętrzne pierze zbite i wygładzone, poduszka wraca na dawne miejsce, a babka — z czepkiem wyprostowanym lub czasami nie wyprostowanym — usadowiona znów w swoim fotelu czeka na kolejny cios, niby jeden z kompletu kręgli. W danym przypadku musi upłynąć czas pewien, nim pan Smallweed ochłonie i będzie w stanie podjąć wywody przeplatając je soczystymi obelgami kierowanymi do nieświadomej niczego towarzyszki życia, która nie ma kontaktu z niczym na ziemi oprócz wspomnianych wielokrotnie trójnogów. — Gdyby twój ojciec, Bart, żył dłużej, mógłby być wart grube pieniądze... Ty piekielna gadnło!... Ale akurat jak zaczynał budować dom, którego fundamenty kładł przez niejeden rok... Stara wiedźma! Sroka! Papuga! Co ona sobie myśli?... Akurat wtedy zachorował na jakąś złą gorączkę i umarł, a przez całe życie był zapobiegliwy i dbały o interesy... Rzuciłbym w ciebie kotem, nie poduszką! I rzucę, słowo daję, jeżeli nie przestaniesz robić z siebie skończonej idiotki!... A twoja matka, Bart, kobieta rozumna i zimna jak lód, zgasła całkiem jak ogarek zaraz po urodzeniu ciebie i Judy... Świnia! Stara świnia! Świński łeb z piekła rodem! Judy nieciekawa tego, co słyszała wiele razy — zaczyna troszczyć się o kolację dla małej posługaczki i w tym celu- gromadzi w miseczce zlewki z filiżanek, spodków, a także z dna imbryka. W podobny sposób zbiera do drucianego koszyczka na pieczywo tyle zeschłych przylepek, ile pozwoliła zostawić ścisła oszczędność stosowana w tym domu. —; Twój ojciec, Bart, i ja byliśmy wspólnikami — mówi dziadek Smallweed — więc jak odejdę, ty i Judy dostaniecie wszystko. Dobrze, że obydwoje wcześnie weszliście w świat. Ona do tej kwiaciarki. Ty do prawniczego fachu. Wyżyjecie bez uszczuplania kapitału. Ho! Nawet coś więcej odłożycie! Jak odejdę, Judy wróci do swoich kwiatów, ty, Bart, będziesz trzymał się prawa. Z wyglądu Judy można by wnosić, że miała do czynienia raczej z cierniami niż kwiatami, lecz rzeczywiście zgłębiła w swoim czasie tajniki kunsztu wyrabiania sztucznych kwiatów. Kiedy czcigodny protoplasta siostry oraz brata zapowiadał swoje odejście, bystry obserwator dostrzegłby zapewne w oczach obydwojga pytanie, kiedy zamierza to uczynić, a także niecierpliwą po trosze opinię, że już najwyższa pora. — Wszyscy podjedli — odzywa się Judy kończąo przygotowania, o których była mowa — więc zawołam tę dziewuchę na podwieczorek. Nie skończyłaby nigdy, gdyby jadła sama w kuchni. Po tej przemowie Charley zostaje wezwana i pod ciężkim obstrza- lem spojrzeń zasiada nad miseczką ze zlewkami i druidyczną ruiną kawałeczków chleba z masłem. Wydawać się może, iż w aktywnym nadzorowaniu tej młodej osoby Judy Smallweed osiąga wiek iście geologiczny — jak gdyby pochodziła z najodleglejszych w czasie okresów. Cudowna doprawdy jest jej systematyczna metoda kuksania i besztania dziewuchy pod każdym możliwym pretekstem albo bez pretekstu, co dowodzi, że w sztuce popędzania służby przerasta najstarsze i najbardziej doświadczone panie domu. — Nie gapże się przez całe popołudnie! — woła Judy i tupie nogą, gdy Charley zwraca ku niej wzrok utkwiony dotychczas w miseczce ze zlewkami herbaty. 4— Zjedz, co masz do zjedzenia, i jazda do roboty! — Słucham, proszę panienki — mówi Charley. — Obejdzie się bęz twojego „słucham"! Już ja wiem, jakie wy, dziewuchy, jesteście! Jedz lepiej i nie gadaj, a może zacznę wierzyć w twoje „słucham"! Na dowód uległości mała posługaczka pociąga długi łyk herbaty i szybko rozrzuca druidyczną ruinę, wobec czego panna Smallweed przypisuje jej obżarstwo typowe dla „was, dziewuch" i odrażające. Zapewne Charley napotkałaby więcej trudności związanych z ogólnymi poglądami chlebodawczyni na dziewuchy, gdyby nie rozległo się stukanie do drzwi. — Zobacz, kto to i żebyś mi nie przeżuwała, jak drzwi otworzysz! — krzyczy Judy. Następnie, gdy przedmiot jej czujnej uwagi opuszcza pokój, korzysta z okazji, by chwycić zwinnie resztki chleba oraz masła i brudną filiżankę wrzucić do miseczki ze zlewkami herbaty, na znak, że z jedzeniem i piciem koniec. — No i co? Kto to? Czego chce? — pyta opryskliwie Judy. Okazuje się, że to „jeden pan George", który nie pozwala na dalsze wyjaśnienia, gdyż śmiało wchodzi do pokoju. |p Ho! ho! Ależ tu ciepło — zaczyna. — Nieustający ogień, co? Może to i racja, że przyzwyczajacie się do ognia? szepce do siebie i skinieniem głowy pozdrawia dziadka Smallweeda. — Aa... To pan! ~r- woła sędziwy dżentelmen. — Szanowanie! Jak zdrówko? — Średnio — odpowiada pan George, przysuwając sobie krzesło. — Miałem już zaszczyt poznać pańską wnuczkę. Sługa panienki. mmi K * A to mój wnuk — podejmuje dziadek Smallweed. — Jego nie widział pan jeszcze. Jest w prawniczym fachu i mało bywa w domu. Sługa młodego pana! Podobny pan do siostry. Bardzo podobny. Diabelnie! — mówi pan George akcentując ostatni przymiotnik do- bitnie i chyba nie najpochlebniej. A co u pana słychać, panie George? Jak świat obchodzi się z panem? — pyta stary dżentelmen masując z wolna łydki. - Tak mniej więcej, jak zawsze. Niby z piłką futbolową. Pan George —- śniady brunet około pięćdziesiątki — jest dobrze zbudowany i przystojny. Ma ostrzyżone na jeża włosy, bystre oczy i atletyczny tors. Jego potężne, muskularne ręce o dłoniach ogorzałych nie mniej niż twarz zdają się świadczyć o surowym i niełatwym życiu. Zachowuje się w sposób dosyć osobliwy, gdyż siedząc na krześle podaje się lekko do przodu, jak gdyby z długoletniego nawyku pozostawiał za sobą miejsce na zapasową odzież lub rynsztunek. Krok ma ciężki, miarowy, który pasowałby doskonale do rytmicznego pobrzękiwania ostróg. Obecnie jest ogolony gładko, lecz układ jego ust — zwłaszcza górnej wargi — zdaje się świadczyć o dawnym przyzwyczajeniu do sumiastego wąsa, co potwierdza bezwiedny i często powtarzany ruch szerokiej, spalonej słońcem dłoni. Biorąc to wszystko pod uwagę można by sądzić, że pan George był w swoim czasie dragonem. Uderzający jest kontrast pomiędzy nim a rodziną Smallweedów. Żaden kawalerzysta nie kwaterował chyba nigdy w domu ludzi bardziej doń niepodobnych. To szabla wobec nożyka do ostryg! Wszystko przeciwstawia się sobie w sposób najosobliwszy i najbardziej wyraźny: jego rosła postawa ich skarlałym niepozornym figurkom, jego rozmach wymagający szerokiej przestrzeni ich manierom niepewnym i skrępowanym, jego dźwięczny głos ich stłumionej, piskliwej mowie. Pan George siedzi pośrodku nędznego pokoju bawialnego, siedzi podany cokolwiek do przodu, z dłońmi na udach i odstawionymi krągło łokciami i wydawać się może, że gdyby pozostał tam długo, wchłonąłby w siebie całą rodzinę Smallweedów razem z czteropokojowym domem plus kuchnia oraz inne pomieszczenia gospodarcze. —■ Masuje pan łydki, żeby wetrzeć w nie życie? — pyta dragon dziadka Smallweeda i rozgląda się dokoła. — Widzi pan, panie George, przez pół to nawyk, a przez pół... Tak! Masowanie dobrze robi na obieg krwi. — Obieg krwi! — powtarza tamten i skrzyżowawszy ramiona na piersi wydaje się dwa razy potężniejszy. — Niewiele chyba tej krwi zostało. — Stary jestem, panie George. To prawda. Ale trzymam się jak na swoje lata. Ona — dziadek Smallweed wskazuje małżonkę ruchem głowy — jest ode mnie młodsza i niech pan popatrzy, jak wygląda. Ty piekielna gaduło! — woła w nagłym przypływie wrogich uczuć wobec babki. — Nieszczęsna starowina — mówi dragon zwracając wzrok w jej stronę. — Niech pan nie łaje biedaczki. Widzi pan przecież, jak wygląda. Czepek całkiem na bakier, wszystko na fotelu nie tak jak trzeba. Głowa do góry, szanowna pani! O tak! Już lepiej! Proszę pomyśleć o swojej matce, jeżeli myśl o żonie nie wystarcza — ciągnie pan George, który pośpieszywszy z pomocą babce, wraca teraz na dawne miejsce. — Wygląda na to, że pan był bardzo dobrym synem — mówi dziadek Smallweed i uśmiecha się krzywo. . Ogorzała twarz dragona ciemnieje jeszcze bardziej. — Właśnie że nie — pada odpowiedź. — He! he! Bardzo się dziwię. — Ja także. Powinienem i chyba chciałem być bardzo dobrym synem, ale wyglądało to inaczej. Byłem, krótko mówiąc, diablo złym synem i nikomu to na korzyść nie wyszło. Hj— Zdumiewające! — wola sędziwy dżentelmen. — Cóż, im mniej będzie o tym mowy, tym lepiej — podejmuje pan George. — Do rzeczy, panie Smallweed. Zna pan umowę. Zawsze jedna fajka na rachunek procentu za dwa miesiące! To żart, do licha! Niech pan się nie łęka, że trzeba będzie uraczyć mnie fajką. Wszystko w porządku! Oto nowy weksel. Oto dwumiesięczny procent. No i doprawdy piekielnie trudno dobyć tyle gotówki z mojego przedsiębiorstwa. Pan George siedzi bez ruchu z ramionami skrzyżowanymi na piersi i zdaje się ogarniać całą rodzinę i cały pokój. Tymczasem dziadek Smallweed przy pomocy Judy dobywa z zamykanego na klucz sekre- tarzyka dwie czarne skórzane teczki; do jednej chowa skrzętnie dopiero co otrzymany weksel, z drugiej dobywa bardzo podobny i wręcza go dragonowi, który skręca papier w fidybus do zapalania fajki. Wszystko ta zajmuje niemało czasu, ponieważ starzec skrupulatnie ogląda przez okulary oba dokumeny, kiedy jeden dobywa ze skórza nego więzienia, a chowa drugi, trzy razy liczy pieniądze, każe wnuczce powtarzać co najmniej dwukrotnie każde wypowiadane przez nią słowo i mówi oraz porusza się przy tym najpowolniej jak to możliwe. Wreszcie, gdy transakcja dobiega końca, ale nie wcześniej, odrywa swoje drapieżne oczy i drapieżne palce od dokumentów i pieniędzy, by wrócić do wypowiedzi pana George(a. — Mam się nie lękać, że trzeba będzie uraczyć pana fajką? Dlaczego? Nie jesteśmy aż tak wyrachowani. Judy! Każ zaraz podać panu George'owi fajkę, szklaneczkę winiaku i zimną wodę. Godne bliźniaki, które przez cały czas spoglądały prosto przed siebie (nie licząc chwil, gdy ich uwagę absorbowały teczki z czarnej skóry), wychodzą teraz ramię w ramię i lekceważąc na ogół gościa pozostawiają go starszemu panu, tak jak niedźwiadki mogłyby pozostawić podróżnika matce niedźwiedzicy. — Tak przesiaduje pan tutaj po całych dniach, co? — odzywa się pan George, który nadal siedzi z ramionami skrzyżowanymi na piersi. -— A tak, tak — sędziwy dżentelmen twierdząco kiwa głową. — I niczym się pan nie zajmuje? — Pilnuję ognia... No i gotowania, pieczenia... — Jeżeli coś gotuje się lub piecze — kończy z domyślną miną pan George. — Właśnie! Jeżeli coś gotuje się lub piecze. — Nie czyta pan? Nie każe sobie czytać? — Nie, nie... — dziadek Smallweed kręci głową i ma przy tym pełną triumfu, przebiegłą minę. — W naszej rodzinie nie było nigdy zawziętych czytelników. To nie popłaca. Brednie! Zawracanie głowy! Nie, panie George, nie. — Między tą parą nie ma wielkiej różnicy — szepce dragon i zaraz dodaje na głos: — Wie pan co? — Słucham? — Pewno zlicytuje mnie pan kiedyś, jak się jeden dzień spóźnię? — Kochany przyjacielu! — woła. dziadek Smallweed i wyciąga ręce, jak gdyby chciał objąć kochanego przyjaciela. — Ja? Nigdy! Nigdy, kochany przyjacielu! Ale mój znajomy z City, ten, co go namówiłem, by pożyczjł panu pieniądze... Ha! On mógłby to zrobić. —5 Rozumiem. Pan nie odpowiada za niego, prawda? — mówi dragon i znów dodaje zniżonym głosem: — Ty stary, podły łgarzu. — Kochany przyjacielu! Jemu nie można ufać. Sam nie polegałbym na nim. To człowiek, który musi dostać swoje. —"Kto wątpiłby w to, u diabła! — mówi pan George i jednym tchem rzuca pytanie Charley, która wchodzi niosąc na tacy fajkę, szczyptę tytoniu w papierku oraz winiak i wodę. — A ty skąd się tu wzięłaś? Nie masz familijnej twarzy. — Jestem tu~w obowiązku, proszę pana — odpowiada Charley. Dragon (jeżeli rzeczywiście jest lub był dragonem) zdejmuje jej czepek i gładzi dziewczynkę po głowie ruchem dziwnie lekkim jak na tak ciężką rękę. — Przy tobie ten dom wygląda prawie miło. Brak mu odrobiny młodości, jak brak świeżego powietrza — mówi i tymi słowy odprawia Charley. Później zapala fajkę i wznosi zdrowie „znajomego z City", jedynego zapewne tworu wyobraźni zacnego dziadka Smallweeda. — To co? — podejmuje. — Myśli pan, że tamten ostro wziąłby się do mnie? — Obawiam się, kochany przyjacielu, że tak. Na pewno ostro wziąłby się do pana. Ze dwadzieścia razy widziałem, jak robił takie rzeczy — odpowiada stary dżentelmen nieostrożnie. Nieostrożnie, gdyż jego zdziecinniała lepsza połowa, która od pewnego czasu spokojnie drzemała przy ogniu, budzi się i zaczyna paplać: — Dwadzieścia tysięcy funtów... Dwadzieścia banknotów po dwadzieścia funtów zamknięte w szkatule... Dwadzieścia gwinei... Dwadzieścia milionów... Dwadzieścia od sta! Dwadzieścia... W tym punkcie urywa raptownie trafiona i obalona jak zwykle przez latającą poduszkę, którą pan George, zdziwiony najwyraźniej nowym dla siebie eksperymentem, uprząta żwawo z twarzy starowiny. — Diabelna idiotka! Skorpion! Właśnie! Skorpion z piekła rodem! Przeklęta ropucha! Czarownica na miotle! Czarownica w sam raz do spalenia! — sapie dziadek zapadły w głąb swojego fotela. — Kochany przyjacielu... Mógłby pan mnie trochę potrząsnąć? Pan George, który przez czas niejaki wygląda niby człowiek bliski utraty zmysłów i patrzy ze zdziwieniem raz na jedno z tej pary, raz na drugie, spełnia posłusznie życzenie czcigodnego starca, chwyta go za kark i prostuje łatwo niczym lalkę. Ma przy tym minę taką, jak gdyby był w rozterce, czy nie wytrząść zeń wszelkich przyszłych moż- liwości rzucenia poduszką i nie zatrząść go aż do grobu. Poskramia jednak pokusę % ogranicza się do tak gwałtownego szamotania, że głowa dziadka Smallweeda kiwa się niby głowa arlekina, następnie zaś sadza go raptownie w fotelu i nie mniej energicznie poprawia mu myckę, w wyniku czego biedak mruga obydwojgiem oczu przez dobrą minutę. — Mój Boże! Starczy! Dziękuję, kochany przyjacielu! Starczy! Na Boga, dosyć! Dech pan ze mnie wy trzęsie! — dyszy pan Smallweed nie bez widocznego lęku wobec kochanego przyjaciela, który wciąż stoi nad nim potężny, wysoki, jeszcze większy na pozór niż uprzednio. Ale niepokojąca postać opada z wolna na krzesło, zaczyna pykać z fajki i poprzestaje na zwięzłej filozoficznej uwadze: I— Imię pańskiego przyjaciela z City zaczyna się na D. I ma pan rację, koleżko! Ten zawsze musi dostać swoje. —— Mówił pan coś, panie George? |— odzywa się dziadek. Dragon zaprzecza poruszeniem głowy i pali dalej w milczeniu. Trzymając lulkę fajki w prawej dłoni opiera łokieć tej ręki na prawym kolanie, lewą zaś obejmuje swoją łydkę i odstawia łokieć w stylu niewątpliwie wojskowym. W tej pozie przypatruje się panu Smallweedo- wi pilnie i z uwagą, a od czasu do czasu przepędza obłok dymu, by widzieć go wyraźniej. .-r? Jestem przekonany ||gmówi poruszając się tylko tyle, ile potrzeba, by pewnym, okrągłym gestem podnieść do ust Szklankę — że pośród ludzi żyjących, a pewnie i zmarłych, tylko ja jeden zdołałem wycisnąć z pana wartość tytoniu do nabicia fajki. — Racja, panie George, racja — przyznaje czcigodny starzec. — Ja nie przyjmuję gości, nie częstuję nikogo. Nie stać mnie na takie rzeczy. Ale skoro pan, na swój miły sposób, postawił fajkę za warunek... — Nie o jej cenę mi chodziło — przerywa dragon. —- Przecież to drobiazg. Po prostu zachciało mi się wycisnąć coś z pana. Dostać za swoje pieniądze. — Ha! Roztropny z pana człowiek! — woła dziadek Smallweed i zaczyna znów masować łydki. Bardzo! Zawsze taki byłem! — pan George pyka z fajki. — Niezbity dowód mojej roztropności to fakt, że trafiłem tutaj. — Na stępne pyknięcie. — A drugi, że jestem dziś tym, czym jestem ~ ciągnie i pali spokojniej. — Szeroko słynę jako człowiek roztropny i dzięki temu właśnie tak mi się wiedzie w życiu. • — Nie należy upadać na duchu. Może pan wznieść się jeszcze, kochany przyjacielu. * Pan George pociąga łyk i parska śmiechem. P — Nie ma pan jakich krewnych — mówi dziadek Smallweed z chytrym błyskiem w oczach — którzy mogliby spłacić ten drobny dług w całości? A może daliby panu dobre żyro, a jeszcze lepiej dwa dobre żyra? Wtedy potrafiłbym chyba skłonić mojego znajomego z City, żeby dorzucił kochanemu panu coś niecoś. Dwa solidne nazwiska na pewno starczą mojemu znajomemu z. City. Nie ma pan takich krewnych, panie George? /— Gdybym miał, nie zawracałbym im głowy — odpowiada dragon i nadal pali spokojnie. — W swoim czasie bliscy mieli ze mną dosyć kłopotów. Może to i dobra pokuta dla włóczęgi, co zmarnotrawił najpiękniejsze lata, 'wrócić do przyzwoitych ludzi, którym nigdy nie przynosił zaszczytu, by żyć ich kosztem. Ale to nie w moim stylu. Za trzymanie się z dala najwłaściwiej wynagrodzić bliskich dalszym trzymaniem się z dala. Takie jest moje zdanie. — Ale przyrodzone uczucia rodzinne... zaczyna dziadek Smallweed. — Z racji dwu dobrych nazwisk? — podchwytuje pan George i kręcąc głową pali dalej w skupieniu. — Nie! To też nie W moim stylu. Tymczasem dziadek Smallweed osuwał się stopniowo od chwili ostatniego zabiegu i wygląda teraz jak rzucony na fotel tobołek odzieży, z którego dobywa się głos nawołujący Judy. Wezwana hury- sa przybywa, potrząsa starca na zwyczajny sposób i otrzymuje rozkaz pozostania przy nim. Wygląda na to, że zacny dżentelmen nie życzy sobie fatygować gościa powtórnym udzieleniem mu pomocy. '—- Ha! — podejmuje przywiedziony znów do porządku. — Gdyby pan mógł wytropić kapitana, byłby pan urządzony. Pierwszy raz przyszedł pan tutaj, kiedy w gazetach ukazało 6ię nasze ogłoszenie. Powiadam „nasze*' mając na myśli mojego znajomego z City i jeszcze kilku panów, którzy w taki sam sposób obracają kapitałem i są tak dobrzy, że czasami pozwalają mi trochę zarobić. Gdyby pomógł nam pan wtedy, byłby pan, kochany przyjacielu, urządzony. Pan George pali teraz mniej spokojnie, bo od pojawienia się Judy urzeka go coś nie mającego nic wspólnego z zachwytem i zmusza go, by patrzeć w jej stronę, kiedy stoi obok fotela dziadka. — Chciałem wtedy być „urządzony", jak pan to nazywa — mówi — ale ogólnie biorąc, rad jestem, że tak się nie stało. — Czemu, panie George? ■— pyta dziadek Smallweed tonem bliskim rozpaczy. Czemu, w imię... w imię piekielnej wiedźmy? — woła przypomniawszy sobie zapewne o „piekielnej wiedźmie" w chwili, gdy zerknął w stronę pogrążonej w drzemce babki. — Dla dwu przyczyn, kumie. ,'rf- Dla jakich dwu przyczyn, panie George? Dla jakich, w imię... *— Może naszego znajomego z City? — proponuje dragon i spokojnie pociąga mały łyk. — Niech będzie, jeżeli pan sobie życzy. Dla jakich dwu przyczyn, pytam? — Przede wszystkim — odpowiada pan George zapatrzony wciąż w Judy, jak gdyby sądził, że jest równie stara jak dziadek i bardzo doń podobna, więc wszystko jedno, do kogo z nich się zwraca — dlatego, że pan i tamci dżentelmeni chcieli mnie wziąć na fundusz. Napisali panowie w ogłoszeniu, że pan Hawdon (raczej kapitan Hawdon, jeżeli stosować się do znanego powiedzonka „raz kapitan, na zawsze kapitan") może dowiedzieć się o czymś korzystnym dla siebie. — Co z tego? — rzuca dziadek Smallweed ostro i piskliwie. — Co z tego? — powtarza dragon pykając z fajki. — To niewielka korzyść dostać się do więzienia za sprawą całego londyńskiego cechu lichwiarzy i dyskonterów. — Skąd pan wie, że tak by się stało? Jacyś bogaci krewni mogliby uregulować jego długi albo dać poręczenie. A zresztą to on nas wziął na fundusz. Wszystkim dokoła był winien kolosalne sumy. Wolałbym go udusić, niż pozwolić, by tyle pieniędzy miało przepaść. Nawet dziś, kiedy siedzę tu i myślę o nim —~ warczy starzec podnosząc dziesięć prawie bezwładnych palców — udusiłbym go bardzo chętnie! — woła i w nagłym napadzie złości rzuca poduszkę, która jednak omija Bogu ducha winną babkę Smallweed i pada obok jej fotela. li Nie mnie mówić podejmuje dragon, który przez chwilę śledzi wzrokiem lot poduszki, aby następnie zapatrzyć się w lulkę dogasającej fajki —I że kapitan ciężko nabroił i przywiódł się do ruiny. Zmierzał ku temu pełnym galopem, a ja niejeden dzień spędziłem wtedy u jego boku. Stałem też przy nim, kiedy był zdrów i chory, kiedy był bogaty i ubogi. Tą ręką powstrzymałem go, gdy zniszczył i podeptał wszystko, gdy pistolet podniósł do własnej głowy. — Szkoda, że wtedy nie wystrzelił — wzdycha dobrotliwy starzec — i podeptał wszystko, gdy pistolet podniósł do własnej głowy. — Rzeczywiście! Podniosłaby się zawierucha drzazg —- rzuca chłodno dragon. — Ale za dawnych dni kapitan był młody, przystojny, rokował najlepsze nadzieje, więc kontent jestem, że go nie znalazłem, bo nic nie mogłoby stąd wyniknąć, a zwłaszcza nic z korzyścią dla kapitana. To moja przyczyna numer jeden. — Myślę, że druga będzie równie zacna %— warczy gniewnie dziadek Smallweed. — Nie. Jest bardziej samolubna. Gdybym go znalazł, musiałbym przenieść się do lepszego świata. On tam przebywa. — Skąd pan wie? — Ponieważ nie ma go tutaj i nie było już wtedy. -•-. — Skąd pan wie, że nie było go wtedy? Pan George z całym spokojem wystukuje popióf z fajki. — Nie lubi pan tracić pieniędzy — mówi. — Niech pan nie traci też zdrowia przez nerwy. Jestem przekonany, że on dawno utonął. Poszedł za burtę statku. Rozmyślnie czy przypadkiem? Tego nie wiem. Może wie pański znajomy z City. — Urywa na chwilę, aby zagwizdać kilka taktów akompaniując sobie stukaniem próżną fajką o blat stołu. — Zna pan tę melodię, panie Smallweed? — pyta. — Melodię? Nie! Nigdy nie miewamy tu muzyki. — To marsz żałobny z „Saula". Przy tych dźwiękach grzebie się żołnierzy, więc naturalnym rzeczy porządkiem niech zakończą temat. Jeżeli pańska śliczna wnuczka... Bardzo panienkę przepraszam... Jeżeli zechce wziąć pod opiekę tę fajkę na dwa miesiące, zaoszczędzimy kosztu następnej przyszłym razem. Do widzenia, panie Smallweed. — Kochany przyjacielu! Stary dżentelmen podaje mu obie ręce. — Więc myśli pan, że ten znajomy z City potraktuje mnie ostro, jeżeli spóźnię się ze spłatą? -— pyta dragon i na pana Smallweeda patrzy z góry, jak olbrzym. — Kochany przyjacielu, obawiam się, że to bardzo możliwe — odpowiada pan Smallweed i patrzy na dragona z dołu, jak karzeł. Pan George śmieje się, spogląda na dziadka, wzgardliwą wnuczkę żegna niedbałym ukłonem i wychodzi pobrzękując urojoną szablą oraz innymi metalowymi częściami kawaleryjskiego ekwipunku. — Łotr! Podły łajdak! — Byczy pan Smallweed i z obrzydliwym grymasem na twarzy zwraca wzrok ku dopiero co zamkniętym drzwiom. — Ale usidlę cię jeszcze, kundlu! Usidlę! Rzuciwszy te miłe słowa pan Smallweed pogrąża się w medytacjach — takich, na jakie pozwala mn edukacja oraz dotychczasowe poczynania — i wraz z małżonką przeżywa znów czarowne godziny, niby dwaj nie zluzowani wartownicy, o których zapomniał wspomniany wyżej czarny sierżant. Zatem szacowna para trwa wiernie na posterunku, a pan George — poważny i pewien siebie — przemierza ulice miarowym krokiem. Jest ósma i mrok zapada szybko. Dragon przystaje u przyczółka mostu Waterloo, czyta afisze teatralne i decyduje się na teatr Asdey. Tam podziwia z uznaniem konie oraz popisy siły, krytycznym okiem ocenia broń i walki wręcz — fuszerkę, nie fechtunek — poddaje się sentymentalnym wzruszeniom. Rzęsy ma wilgotne od łez, gdy w scenie finałowej cesarz Tarturii wstępuje na rydwan i dobrotliwie błogosławi połączonym wreszcie oblubieńcom, powiewając nad nimi brytyjską flagą. Po widowisku pan George wraca na przeciwny brzeg rzeki i kieruje kroki ku osobliwej strefie miasta położonej w okolicy Haymarket i Leicester Sąuare. Jest to ośrodek przyciągania, któremu ulegają podrzędne cudzoziemskie hoteliki i podrzędni cudzoziemcy, tanebudy, bokserzy, fechmistrze, żołnierze gwardii pieszej, domy gry, wystawy malarskie i wszelkiego pokroju biedota oraz ci, co wolą unikać ludzkich oczów. W samym sercu tej strefy dragon mija zaułek i długi bielony wapnem pasaż, by trafić przed dużą ceglaną budowlę składającą się z nie tynkowanych ścian, podłóg, krokwi i umieszczonych między nimi okien w dachu. Na jej froncie — jeżeli może być mowa o jakimś froncie — wymalowano napis: „GEORGE || STRZELNICA SPORTOWA ETC" Dragon wchodzi do strzelnicy sportowej etc., oświetlonej (wygaszonymi przeważnie) lampami gazowymi, a mieszczącej w sobie dwie biało malowane tarcze strzelnicze, przybory świadczące o uprawianiu łucznictwa, sprzęt szermierczy oraz akcesoria potrzebne przy czysto brytyjskiej sztuce boksu. W żadnym z wymienionych sportów nie ćwiczy się tego wieczoru i wyludnioną strzelnicą sportową Georgeła włada niepodzielnie mały pokraczny człeczyna z bardzo dużą głową, który śpi smacznie rozciągnięty na podłodze. Człeczyna ten jest ubrany mniej więcej tak jak rusznikarz — w zielony fartuch z grubego wełnianego samodziału i takąż czapkę bez daszka — a twarz i dłonie ma pobrudzone prochem i umazane przy ładowaniu broni palnej. Leży pod światłem na tle olśniewająco białej tarczy, więc całe to czernidło połyskuje na nim wyraźnie. Opodal stoi ciężki stół z grubych nie heblowanych desek, na nim zaś imadło, przy którym ów człeczyna zapewne pracował do niedawna. Jest drobny i twarz ma pooraną szramami, a czarne ziarnka pod skórą jednego policzka zdają się świadczyć o wybuchu (lub wybuchach), którego ofiarą padł niegdyś przy robocie. — Fil— mówi cicho dragon. — Aha!... Tak jeśli — woła tamten i gramoli się na równe nogi. — Działo się tu co? — Nuda jak zawsze, ale jakoś leci. Pięć tuzinów strzelb i tuzin pistoletów strzelało Panu Bogu w okno --1- mówi Fil i rechocze na miłe wspomnienie. — Zamykaj budę! Kiedy mały człeczyna śpieszy, by wykonać rozkaz, okazuje się, że utyka, lecz może poruszać się bardzo szybko. Po kropkowanej stronie twarzy nie ma brwi, po drugiej ma czarną, krzaczastą i ten brak symetrii nadaje mu wygląd dziwaczny i raczej ponury. Jego dłonie spotkało chyba wszystko, co mogło się im zdarzyć przy zachowaniu dziesięciu palców, gdyż są całe w szramach, bliznach i śladach szwów. Fil odznacza się wyjątkową siłą i znaczne ciężary podnosi tak, jak gdyby nie zdawał sobie nawet sprawy, co to jest waga. Osobliwie kuśtyką. okólną drogą wspierając się ramieniem o ścianę, aby w ten sposób sięgać po potrzebne przedmioty, zamiast iść prosto w ich stronę. W rezultacie wszystkie cztery ściany są przepasane smugą brudu, którą umownie nazywa się „śladem Fila". Obecnie Fil, który włada strzelnicą sportową pod nieobecność pana George'a, podejmuje ostatnie czynności dnia już w jego obecności. Za myka na klucz wielkie drzwi, gasi wszystkie lampy z wyjątkiem jednej, która pełga nadal słabym płomykiem, następnie zaś z drewnianego schowka w kącie sali dobywa dwa materace z pościelą. Zaciąga je w dwa przeciwległe kąty i pan George ściele łóżko dla siebie, on dla siebie. — Fil —-: mówi dragon, który zmierzając ku niemu bez surduta i kamizelki, ma w szelkach jeszcze bardziej wojskową postawę. — Podobno znaleziono cię przed drzwiami, co? — W rynsztoku prostuje Fil. — Strażnik miejski potknął się o mnie. — Od początku był z ciebie wagabunda i nygus. —^ Ma się rozumieć, szefie. Od początku — przyznaje Fil. —r Dobranoc. —-1 Dobranoc, szefie. Fil nie potrafi pójść prosto nawet do swojego posłania, lecz uważa za wskazane przemierzyć ramieniem dwie ściany, aby następnie wziąć kurs na materac. Dragon okrąża parę razy strzelnicę, patrzy na księżyc świecący obecnie przez okna w dachu i krótszą drogą kroczy do swojego materaca, aby położyć się również. ROZDZIAŁ XXII PAN BUCKET Postać alegoryczna w domu przy Lincoln's Inn Field wygląda chłodno mimo upału, gdyż oha okna w pokoju pana Tulkinghorna są szeroko otwarte, a sam pokój jest wysoki i przestronny, pełen przeciągów, wilgotny. Nie byłyby to zalety pożądane w czasie mgły i szarug listopada lub w mroźnym, śnieżystym styczniu, lecz mają swoje dobre strony przy pewnej pogodzie długich ferii sądowych. Dzięki temu postać alegoryczna 'wygląda względnie chłodno w ów gorący wieczór, chociaż ma policzki jak brzoskwinie, kolana jak bukiety kwiatów oraz różowe wypukłości w miejscu łydek i bicepsów. Bardzo wiele kurzu wdziera się przez okna pana Tulkinghorna, a jeszcze więcej zalega pośród jego mebli i papierów. Gdy wietrzyk ze wsi, który zabłądzi tu zmyliwszy drogę, przerazi się i na oślep rzuci do ucieczki, miota w oczy postaci alegorycznej tyle piasku, ile prawo (lub Tulkinghorn, jeden z najwierniejszych jego przedstawicieli) potrafi przy okazji miotać w oczy osób niewtajemniczonych. W tym magazynie kurzu tworzącego z reguły atmosferę, w której oddychały jego papiery i on sam, jego klienci oraz wszelkie związane z nim istoty żywe i rzeczy martwe, pan Tulkinghorn delektuje się butelką starego portwajnu. Jest oschły, kostyczny, zamknięty w sobie, potrafi jednak delektować się przednim winem. W pomysłowo ukrytej piwnicy ma bezcenny kosz portwajnu i to stanowi jeden z jego nieprzeliczonych sekretów. Czasami — jak właśnie w ten wieczór — sam zasiada do obiadu w 6Woim apartamencie i z restauracji przynoszą mu porcję ryby oraz kurczę lub befsztyk. Wtedy schodzi zazwyczaj ze świecą do dźwięczących echami lochów "wyludnionego domu, by — gdy jego powrót spod ziemi obwieści daleki łoskot zatrzaskiwanych drzwi — przynieść stamtąd butelkę i nalać z niej liczący pięćdziesiąt lat nektar, który rumieni się z przyczyny własnej doskonałości i cały pokój wypełnia aromatem winogron z Południa. O zmierzchu pan Tulkinghorn lnbi przesiadywać przy otwartym oknie i delektować się winem, które jak gdyby szepce o swoich pięćdziesięciu latach odosobnienia wśród ciszy i tym dokładniej odcina go od reszty świata. Bardziej nieprzenikniony niż zwykle stary prawnik siedzi wówczas, popija i łagodniejąc w sekretnym zaciszu medytuje 0 szarej godzinie na temat wszystkich znanych mu tajemnic, z którymi taki czy inny związek mają cieniste wiejskie gaje czy też wielkie, zamknięte na głncho, ponure domy w Londynie. Być może cząstkę myśli poświęca własnej osobie, dziejom sw.ojej rodziny, swoim pieniądzom 1 testamentowi — sprawom nie znanym nikomu —; albo wspomnieniom o przyjacielu, jak on nieżonatym, ulepionym z podobnej gliny i również prawniku, który pędził taki sam tryb życia, a gdy miał lat siedemdziesiąt siedem, odkrył niespodziewanie (jak podejrzewać należy), że to zbyt nudna i jednostajna egzystencja, więc w pewien letni wieczór ofiarował swojemu fryzjerowi złoty zegarek i bez pośpiechu wrócił do samotnego mieszkania w Tempie, aby się tam powiesić. Jednakże w wieczór, o którym mowa, pan Tulkinghorn nie jest sam, nie może więc rozmyślać tak jak zazwyczaj długo i swobodnie. Przy tym samym stole, na krześle skromnie i niewygodnie cokolwiek od niego odsuniętym, zasiada drobny, pokorny człeczyna o lśniącej łysinie, który zasłania usta dłonią i pokasłuje z respektem, ilekroć adwokat zachęca go. by napełnił swój kieliszek. A teraz, Snagsby fe mówi pan Tulkinghorn — jeszcze raz przypomnimy sobie tę osobliwą historię. — Jestem do usług pana mecenasa. — Otóż wczoraj wieczorem, kiedy pan był łaskaw wstąpić do mnie, mówił pan... Stokrotnie przepraszam, że pozwoliłem sobie przyjść do pana mecenasa, ale pamiętałem, że pan mecenas interesował się tamtym osobnikiem, więc pomyślałem, że... że może... i to... Pan Tulkinghorn nie należy do ludzi, którzy w podobnych przypadkach podsuwają rozmówcy konkluzję lub gotowi są przyznać, że eoś może mieć dla nich wagę, więc pan Snagsby zaplątuje się i kończy z nieporadnym' odkasalnięciem: f jt — Proszę o wybaczenie i stokrotnie szanownego pana mecenasa prze- praszam. — Nie ma za co, Snagsby. Mówił pan zatem, że wczoraj wziął pan kapelusz i przyszedł tutaj nie wspominając żonie o swoich zamiarach. Moim zdaniem, postąpił pan roztropnie, bo nie jest to sprawa aż tak ważna, by było o czym mówić. — Bo widzi pan mecenas — bąka dalej tamten — moja żoneczka to osoba, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, dociekliwa. Tak... Bardzo dociekliwa. Biedulka jest skłonna do spazmów, więc, proszę pana mecenasa, dobrze jej robi, jeżeli umysł ma stale zajęty. Wobec tego zajmuje go wszystkim, co uda się jej dostrzec, czy jej to dotyczy, czy nie dotyczy. Zwłaszcza gdy nie dotyczy. Moja żoneczka, proszę szanownego pana, ma umysł wyjątkowo czynny. Pan Snagsby pije i przesłaniając usta dłonią kaszle z nutą uznania. — Mój Boże! Co za wino! — wzdycha. -— A więc wczorajsze odwiedziny zatrzymał pan w sekrecie — podejmuje stary prawnik. — Dzisiejsze również? —- Tak, panie mecenasie. Dzisiejsze również. Moja żoneczka jest dziś w stanie, jeżeli wolno posłnżyć się takim wyrażeniem, nabożnej ekstazy. Uczestniczy teraz w wieczornej pokucie-(tak to nazywają, panie mecenasie) pod okiem wielebnego kaznodziei, niejakiego Chadbanda. To człowiek niepospolicie wymowny, ale ja nie pochwalam jego stylu. Jakieś to takie ni w jedną, ni w drugą stronę; Otóż łatwo mi było wyjść z domu dyskretnie, ponieważ moja żoneczka jest zajęta w taki sposób. Adwokat przytakuje poruszeniem głowy. — Niech pan napełni swój kieliszek, Snagsby. — Dziękuję, panie mecenasie, bardzo dziękuję. — Kupiec branży papierniczej kaszle z uszanowaniem. —■ Cudowne wino! Doprawdy! — Istotnie, jest rzadkiej dobroci — przyznaje pan Tulkinghorn. — Ma pięćdziesiąt lat. — Rzeczywiście, panie mecenasie? Hm... Wcale się nie dziwię. Takie wino może być nie wiem jak stare — wyraziwszy swoje uznanie skromny pan Snagsby kaszle znowu nieśmiało, jak gdyby przepraszał, że pozwala sobie pić trunek takiej ceny. .— Może pan powtórzyć to, co ów chłopak mówił? — pyta pan Tulkinghorn i wsunąwszy ręce do kieszeni ciemnych spodni, rozpiera się wygodnie w fotelu. Naturalnie, panie mecenasie, z przyjemnością — mówi kupicc i wiernie, chociaż cokolwiek rozwlekle, przytacza zeznania, jakie Jo złożył podczas skromnego przyjęcia w jego domu. Na zakończenie wzdryga się nerwowo i woła z przestrachem: — Na Boga! Nie wiedziałem, że jest tu ktoś więcej! Powodem przerażenia jest dżentelmen, który z kapeluszem i laską w ręce słuchał uważnie opowieści stojąc pomiędzy gościem a gospodarzem, lecz w pewnej odległości od stołu. Nie było go w pokoju, gdy pan Snagsby przybył. Później też nie wszedł przez drzwi ani żadne z okien. W pokoju stoi szafa, lecz nie skrzypnęły jej zawiasy i nie było słychać odgłosu kroków na podłodze. A przecież dżentelmen z kapeluszem i laską w dłoni, z rękami splecionymi za plecami stoi i słucha w uważnym skupieniu! To krzepko zbudowany, ubrany w czerń mężczyzna w średnim .wieku, o stanowczym wyrazie twarzy i bystrym oku. Przypatruje się kupcowi branży papierniczej tak, jak gdyby zamierzał go portretować, ponadto jednak nie ma w sobie nic niezwykłego, prócz nadprzyrodzonego sposobu, w jaki się pojawił. — Proszę nie zwracać uwagi na tego dżentelmena — mówi adwokat z właściwym mu chłodnym spokojem. — To tylko pan Bucket. Naprawdę, panie mecenasie? — bąka pan Snagsby i sygnalizuje kaszlem, że nie ma pojęcia, kim może być pan Bucket. . — Poprosiłem go o wysłuchanie pańskiej opowieści — wyjaśnia pan Tulkinghorn ■— ponieważ z pewnych względów chciałbym dowiedzieć się trochę więcej na ten temat, a to człowiek bardzo bystry w podobnych kwestiach. I co pan powie, Bucket? — Sprawa jest prosta. Moi ludzie przepędzali tego chłopaka i obecnie nie znajdzie się go na dawnym miejscu pracy, jeżeli więc pan Snagsby zechce wybrać się ze mną do zaułka Tom-sam-jeden i pokazać mi tego chłopaka, możemy go mieć tutaj za niespełna dwie godziny. To najszybszy sposób, lecz, ma się rozumieć, załatwiłbym sprawę, gdyby nawet pan Snagsby nie udzielił mi pomocy. — Pan Bucket jest detektywem policyjnym —• wyjaśnia znów pan Tulkinghorn. — Naprawdę, panie mecenasie? Kupiec branży papierniczej czuje, że resztki jego włosów stają mu dęba. — Jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko dotrzymaniu towarzystwa panu Bneketowi — ciągnie adwokat — szczerze mnie pan zobowiąże. Pan Snagsby waha się przez chwilę i w tym czasie detektyw zgłębia do dna jego umysł. — Proszę się nie obawiać — powiada — że chłopca spotka coś niedobrego. To wykluczone! Absolutnie nic mu nie grozi. Sprowadzimy go tutaj i odpowie na parę pytań, które chcę mu zadać. Później dostanie coś za fatygę i zwolni się go zaraz. To dla niego korzystna okazja, panie Snagsby. Zapewniam pana, jak mężczyzna mężczyznę* że zwolnię go w pańskiej Obecności. Proszę się nie obawiać. Chłopca nie spotka nic złego. Niech będzie, panie mecenasie! — woła pan Snagsby zadowolony widać i uspokojony — skoro rzecz tak się przedstawia... — Właśnie tak. Nie inaczej — podchwytuje detektyw, ujmuje go pod rękę, klepie po ramieniu i, łagodnie odprowadziwszy na 6tronę, ciągnie tonem przyjacielskim i poufałym: — Proszę posłuchać, panie Snagsby. Jest pan, widzi pan, człowiekiem rozumnym i obytym w świecie, człowiekiem interesu. Taki pan jest. Nie inny. -r- Dziękuję za przychylną o mnie opinię — mówi kupiec pokasłując skromnie. — Ale... — Taki pan jest. Nie inny — powtarza pan Bucket. — A czy potrzeba mówić komuś, kto jak pań prowadzi przedsiębiorstwo wymagające dyskrecji, komuś, kto musi mieć szeroko otwarte oczy i rzecz oczywista, głowę na karku... Mój wuj pracował niegdyś w pańskiej branży, więc znam się trochę tid tym. Czy, powtarzam, trzeba mówić takiemu człowiekowi, że najlepiej trzymać w sekrecie podobne drobne sprawy. Rozumie pan? W sekrecie! — Naturalnie. Naturalnie — przytakuje pan Snagsby. — Panu mogę zdradzić — ciągnie detektyw z ostentacyjną i pełną wigoru szczerością — że istnieją pewne niejasności w kwestii zmarłego.' Zachodzi podejrzenie, że miał prawo do niewielkiej schedy, a tamta osoba płci żeńskiej knuła lub knuje w tym względzie jakieś zdradzieckie plany. Rozumie pan?. — No... tak... — bąka pan Snagsby, lecz najwidoczniej rozumie bardzo niewiele. — A pan życzy sobie -— podejmuje detektyw i raz jeszcze klepie go łagodnie po ramieniu — aby każdemu było dane to, co mu się po sprawiedliwości należy. Pan tego sobie życzy! — Naturalnie. Naturalnie — zgadza się znów tamten. — Z tej właśnie racji i dlatego, by wyświadczyć przysługę... Klientowi czy odbiorcy? Jak to się nazywa w waszej branży? Nie przypominam sobie wyrażenia, którego mój wuj używał. — Zazwyczaj mówimy o odbiorcach — wyjaśnia kupiec. — Słusznie! — woła pan Bucket i z uczuciem ściska dłoń kupca. — A więc z tej racji i dlatego, by wyświadczyć przysługę naprawdę poważnemu odbiorcy, zamierza pan pójść ze mną do zaułka Tom-sam- -jeden, a w przyszłości trzymać całą rzecz w sekrecie i słowa o niej nie pisnąć nikomu. Takie są pańskie intencje, jeżeli dobrze zrozumiałem? —■ Dobrze szanowny pan zrozumiał. Zupełnie dobrze. — Oto pański kapelusz — podejmuje nowy przyjaciel kupca i obchodzi się tak poufale z jego kapeluszem, jak z własnym. — Jeżeli zatem pan gotów do drogi, to w drogę. Pan Snagsby i detektyw wychodzą. Stary prawnik — bez fałdki na powierzchni swojej przepastnej głębi — pozostaje przy starym winie. Na schodach pan Bucket zagaja przyjacielską pogawędkę. — Nie zna pan przypadkiem pewnego bardzo przyzwoitego człowieka, który nazywa się Gridley? — Nie — odpowiada po chwili zastanowienia pan Snagsby. — Nie słyszałem nigdy tego nazwiska. Czemu pyta pan o to? —r Tak sobie... Widzi pan, ten człowiek uniósł się trochę i rzucał groźby karalne pod adresem pewnej szanownej osobistości. A teraz, kiedy mam nakaz aresztowania, ukrywa się gdzieś, czego w żadnym przypadku nie powinien robić ktoś, kto ma bodaj trochę oleju w głowie. Po drodze pan Snagsby dostrzega pewne nowe dla siebie zjawiska. Jego towarzysz — bez względu na szybkość kroku — sprawia wrażenie kogoś, kto nie spieszy się i czai, ponadto zaś, gdy zamierza skręcić w prawo czy też w lewo, robi to tak, jak gdyby bez wahania szedł prosto przed siebie, i dopiero w ostatnim momencie czyni raptowny zwrot. Kupiec zwraca też uwagę, że ilekroć przychodzi im mijać policjanta na służbie, zarówno ten, jak detektyw popadają w głęboką zadumę i uparcie zapatrzeni w przestrzeń nie widzą się na pozór. Parokrotnie pan Bucket dopędza młodych ludzi raczej niepozornej postawy, z któ- rych każdy ma lśniący cylinder i płowe włosy ułożone w płaskie pukle po jednym z tej i tamtej strony głowy. Pan Bucket nie spogląda nawet na takiego osobnika, lecz mimochodem dotyka go laską i osobnik znika w mgnieniu oka. Detektyw zwraca uwagę na wiele napotykanych rzeczy, leca twarz ma przy tym równic niezmienni), juk ciężki sygnet ■ czarnym oczkicm na jego małym palcu luli spinka u kołnierzyka koszuli składająca się z maleńkiego brylancika w nader pokaźnej oprawie. Gdy zbliżają się wreszcie do zaułka Tom-Niim-jedcn, pan Bucket przystaje u wejścia i bierze zapaloną ślepą latarkę s rąk pełniącego tam służbę policjanta, który następnie towarzyszy mu z drugą latarką u pasa. Pan Snagsby kroczy w asyście dwu przewodników środkiem plugawej. nieprzewiewnej uliczki, pozbawionej nawet rynsztoków, tonącej w-Brarie oraz zastałej wodzie, chociaż wszystkie inne drogi są suche, a cuchnącej takimi zapachami i widokami, żc 011, urodzony w Londynie, prawie nic wierzy własnym zmysłom. Pomiędzy ruinami ciągnącymi się wzdłuż uliczki widać tu i tam równic ohydne bocznice, więc pan Snagsby słabnie na ciele i umyśle i ina takie wrażenie, jak gdyby krok po kroku zapadał coraz głębiej w piekielną czeluść. —- Na bok, panic Snagsby! — ostrzega detektyw, gdy nadciąga ku nim gromadka ludzi otaczająca coś w rodzaju bardzo nędznego polon- kinu. — Zaraza zbliża się ulicą! Niewidoczny chory przemyka obok, a tłumek zmienia przedmiot zainteresowania, przez chwilę otacza nowo przybyłą trójkę, następnie lai rozprasza się wśród podwórek i ruin, by, pokrzykując stamtąd od czasu do czasu i gwiżdżąc ostrzegawczo, dotrzymywać gościom kompanii aż do końca ich odwiedzin. — Czy to, Darby, są domy, w których panuje zaraza? — pyta chłodno pan Bucket i smugę światła latarki kieruje ku cuchnącym ruderom. Darby odpowiada twierdząco i dodaje, że od miesięcy ludzie „zapadają" we wszystkich tych domach dziesiątkami, więc wynosi się umarłych lub umierających niby „owce chore na motylicę". Ruszają dalej i detektyw rzuca zwięzłą uwagę, że pan Snagsby nietęgo coś wygląda, na co ów odpowiada, że czuje się tak, jak gdyby nie potrafił oddychać tym zatrutym powietrzem. W kilku kolejnych domach prowadzi się dochodzenia w kwestii chłopaka znanego jako Jo. Ponieważ jednak mało kto w tym zaułku posługuje się chrzestnym imieniem, pan Snagsby jest zasypywany pytaniami, kogo właściwie ma na myśli? Czy to będzie Marchewka, Pułkownik, Obwieś, Dłutko, Terier, a może Tyka albo Cegła? Pan Snagsby raz po r*B kreśli portret chłopca, co wywołuje sprzeczne opinie na teinat mo- delfl* Jedni twierdzą, że to musi być Marchewka, inni *ą stanowczo /.n Cegłą. Pułkownik zostaje zademonstrowany, leci jak się okazuje, to nic Jo i nnwet wcale niepodobny. Kiedy pan Snagsby oraz jego przewodnicy przystają, tłum kłębi się obok i z jego brudnych głębi padają służalcze rady dla pana Bucketa. Ilekroć ruszają z miejsca oświetlając drogę zdradliwymi smugami światła, tłum topnieje, jak uprzednio, wśród podwórek i ruder, przepada za murami. Wreszcie poszukujący trafiają do kryjówki, gdzie nocuje zazwyczaj Uparciuch, którym najprawdopodobniej jest Jo, Domysł zostaje potwierdzony dzięki porównaniu spostrzeżeń, które przeprowadzają pan Snagsby oraz właścicielka domu — kobieta o twarzy zapijaczonej i owiązanej czarną szmatą — która dźwiga się niechętnie ze stora łachmanów leżących na podłodze za drzwiami klitki bardzo podobnej do psiej budy, lecz stanowiącej jej prywatny apartament Okazuje się, że Uparciuch poszedł do lekarza po lekarstwo dla chorej kobiety, ale niedługo wróci. — Kogo więcej nocuje dziś paniusia? — mówi detektyw i odemknąwszy drzwi rozjaśnia drugą izbę blaskiem latarki. — Dwu pijanych, hę? I dwie kobiety? Takim to dobrze — ciągnie i kolejno spogląda w twarze uśpionych głęboko mężczyzn. — To wasze chłopy, moje panie? — Tuk, proszę pana — odpowiada jedna z kobiet. — Nasi mężowie. — Strycharze, co? — Tak, proszę pana. — A co robicie tutaj? Nie mieszkacie przecież w Londynie. — Nie, proszę pana. Jesteśmy z hrabstwa Hertford. — A bardziej dokładnie? — Z Saint Albans. — Poszliście na włóczęgę, hę? — Wczoraj wyszliśmy, proszę pana. U nas nie ma teraz roboty. Ale i tutaj nic znaleźliśmy nic dobrego i chyba nie znajdziemy. — A nie znajdziecie, szczególnie tą drogą — mówi pan Bucket spoglądając ku nieświodomym niczego postaciom rozciągniętym na podłodze. — O tym, proszę pana, my z Jenny wiemy dobrze — wzdycha ko- bieta. Izba jest o dwie lub trzy stopy wyższa niż drzwi, ale tak niska, że najbardziej rosły z gości łatwo dotknąłby głową poczerniałego sufitu, gdyby się wyprostował. Jest też odrażająca pod każdym względem i nawet graba świeca pali się w zatęchłym powietrzu słabo i mętnie. Są tu dwie ławy i trzecia, nieco wyższa, zastępująca stół. Mężczyźni leżą na podłodze, tam gdzie się zwalili. Kobiety siedzą przy świecy. Bardzo małe niemowlę spoczywa w ramionach tej, która rozmawiała z detektywem. -— W jakim wieku może być to maleństwo? Wygląda na wczoraj urodzone — mówi pan Bucket. W tej chwili nie jest bynajmniej szorstki, a gdy smugę światła kieruje ku niemowlęciu, pan Snagsby przypomina sobie inne dzieciątko przedstawiane zazwyczaj w świetlistej aureoli. -— Nie ma jeszcze trzech tygodni, proszę pana — odpowiada kobieta. — To twoje dziecko? — Moje. Druga kobieta pochyla się nad niemowlęciem, by je ostrożnie pocałować. — Taka jesteś czuła, jak gdybyś sama była matką tego dziecka — podejmuje detektyw. — Bo byłam matką całkiem podobnego. Ale umarło. ' — Ach, Jenny, Jenny! — zwraca się do niej towarzyszka. — Dobrze się stało. Lepiej myśleć o zmarłym niż o żywym. O wiele lepiej! — Jak to? — dziwi się pan Bucket. — Nie jesteś przecież tak wyrodną matką, by życzyć śmierci własnemu dziecku? — Słusznie, proszę pana. Zupełnie słusznie. Własnym życiem broniłabym je przed śmiercią, gdyby to było możliwe. Całkiem tak samo, proszę pana, jak jakaś wielka dama. — Więc nie opowiadaj podobnych rzeczy — podejmuje ułagodzony znów pan Bucket. — Czemu tak mówisz, kobieto? — Przyszło mi to do głowy, proszę pana — odpowiada i łzy napływają do jej oczu — jak spojrzałam na to maleństwo, co tu leży. Gdyby miało nie zbudzić się więcej, rozpaczałabym tak, że wziąłby mnie pan za wariatkę. Na pewno! Byłam przy Jenny, kiedy ona straciła swoje... Pamiętasz, Jenny? I wiem, jak ona lamentowała. Ale niech pan spojrzy dokoła albo przypatrzy się tym, co śpią na podłodze. Albo chłopcu, jak wróci niedługo. Proszę pomyśleć o dzieciach, które z urzędu spotyka pan raz po raz i widzi, na co wyrastają! — Hm... Hm.. — mamrocze detektyw. — Swojego synka wychowasz dobrze. Będziesz miała z niego pociechę i... i opiekę w podeszłym wieku. — Spróbuję go tak wychować. Mam szczery zamiar. Ale dziś jestem strasznie zmęczona i dręczy mnie malaria, więc myślę wciąż i myślę, że mój pan będzie przeciw małemu, będzie go bijał i mnie bijał w jego oczach. Biedaczek nauczy się wnet bać własnego domu, a może kiedyś zbuntuje się i pójdzie w świat, gdzie oczy poniosą. Mogę nie wiem jak ciężko pracować dla niego, a i tak nikt mi nie pomoże. Może zejść na złą drogę mimo moich starań, gdybym więc miała siedzieć tak i czuwać nad jego snem, kiedy będzie zły i zatwardziały, tak sobi9 myślę, że wołałabym cliyba widzieć go martwym już teraz. Trudno dziwić się temu... Prawda, proszę pana? — Cięlio, Liz, cicho — mówi Jenny. — Jesteś przemęczona i chora. Daj! Niechże ja go wezmę. Sięgając po dziecko oddania na chwilę i natychmiast spokojnie zakrywa posiniaczoną i opuchłą pierś matki. Później niańcząc niemowlę zaczyna przechadzać się po izbie tam i z powrotem. — Przez moje dziecko, co umarło — mówi — bardzo kocham to maleństwo. I przez moje dziecko, co umarło, to jest swojej matce tak drogie, że Liz potrafi nawet życzyć mu rychłej śmierci. Ona tak myśli, a ja dałabym nie wiedzieć jak wiele, gdybym mogła odzyskać swoje. Ale obydwa nasze biedne matczyne serca czują tak samo, chociaż nie potrafimy wytłumaczyć tego jasno. Pan Snagsby wyciera nos i kaszle z głębokim współczuciem. W tej chwili odgłos kroków dobiega z ulicy. Bucket kieruje ku drzwiom jasną smugę i pyta kupca branży papierniczej: — Co powie pan o Uparciuchu? Pasuje? — To on — brzmi odpowiedź. — Jo. Chłopiec stoi zdumiony w świetlnym kręgu, niby obraz nędzarza rzucony przez latarnię magiczną. Drży na myśl, że być może nie przeniósł się wystarczająco daleko i w ten sposób obraził znów prawo. Pan Snagsby uspokaja go i pociesza. — Chodzi tylko o robotę, Jo — powiada. — O robotę, za którą dostaniesz zapłatę. Detektyw wyprowadza chłopca z izby i odbywa z nim krótką, poufną rozmowę. Jest najzupełniej zadowolony, jakkolwiek Jo odpowiada zdyszanym, przerywanym głosem. — Zrobiłem swoje — mówi pan Bucket wróciwszy do izby. — Wszyst- ko w porządku. Jesteśmy gotowi, panie Snagsby. Przede wszystkim Jo doprowadza do końca swój miłosierny uczynek. Oddaje lekarstwo, po które został wysłany, i krótko informuje Liz, że „to wszystko trzeba wziąć od razu". Następnie pan Snagsby kładzie na stole półkoronówkę — ten swój uniwersalny środek na różnego rodzaju ludzkie niedole. Wreszcie detektyw ujmuje chłopca za rękę, nieco po- wyżej łokcia, gdyż bez takiego zawodowego chwytu trudno byłoby przecież poprowadzić w kierunku Lincoln's Inn Fields Uparciucha lub nawet kogoś ^całkowicie pozbawionego uporu. Po zakończeniu tych przygotowań goście życzą kobietom dobrej nocy i wychodzą znowu w ciemności i fetor zaułka Tom-sam-jeden. Otchłań tę opuszczają tak, jak w nią uprzednio zapadali — pośród nieustannego ruchu, nawoływań i pogwizdywania. Wreszcie, u krańca zaułka, Darby otrzymuje z powrotem swoją ślepą latarkę, tłum, niby banda uwięzionych szatanów, rozprasza się z pokrzykiwaniem i szybko znika, oni zaś idą dalej przez widniejsze i czystsze ulice (nigdy pan Snagsby nie uważał ich za tak widne i czyste) aż do bramy domu pana Tulkinghorna. Na mrocznych schodach (apartamenty mecenasa zajmują pierwsze piętro) pan Bucket mówi, iż ma klucz od drzwi wejściowych, obejdzie się więc bez dzwonienia. Ale, jak na człowieka gruntownie obeznanego z podobnymi sprawami, otwiera owe drzwi długo i z nadmiernym hałasem, który, być może, ma stanowić sygnał ostrzegawczy. Wreszcie jednak panowie Bucket i Snagsby oraz Jo wkraczają do hallu, gdzie płonie lampa, stamtąd zaś do ulubionego pokoju gospodarza, w którym pan Tulkinghorn pił swoje stare wino tego wieczora. Nie ma go tam obecnie, lecz są dwa staroświeckie świeczniki i w pokoju jest stosunkowo widno. Pan Bucket, który nie zwalnia zawodowego chwytu i nadal prowadzi chłopca przed sobą, postępuje kilka kroków, lecz Jo wzdryga się nagle i zatrzymuje raptownie. — Co ci się stało? — pyta szeptem detektyw. — To ona! — woła Jo. — Kto? -— Tamta pani! Pośrodku pokoju, tam gdzie pada światło, stoi postać niewieścia szczelnie zawoalowana. Stoi przodem do nowo przybyłych i nie zwracając na nich uwagi milczy i trwa w bezruchu, niczym posąg. — Powiedz mi — odzywa się głośno Bucket — skąd wiesz, że to tamta pani? — Poznaję welon i ubiór, i kapelusz — mówi Jo. — Chcę, Uparciuchu, żebyś był pewien tego, co mówisz. Przypatrz się raz jeszcze. — Patrzę i patrzę, psze pana. I widzę ten sam welon i ubiór, i kapelusz. — A co mówiłeś o pierścieniach? — pada kolejne pytanie. — Były pierścienie! Wszędzie błyszczały. 0 tu! — Nie odrywając wzroku od tajemniczej postaci, Jo pociera prawą ręką palec lewej. Postać zdejmuje prawą rękawiczkę i pokazuje dłoń. — I co teraz powiesz? — rzuca detektyw. Chłopiec kręci głową. — Nie te pierścienie. Nie ta ręka — mówi. — Nie może być! — Pan Bucket jest najwyraźniej zadowolony, bardzo zadowolony. — Ręka była bielsza. I taka delikatna, mała. Dużo mniejsza! — Niedługo pewno powiesz, że ja jestem swoją własną matką! Hę? -— rzuca detektyw. — A głos tamtej pamiętasz? Aha... Chyba tak. — Czy był podobny? — odzywa się zawoalowana postać. — Mogę mówić, jak długo trzeba, żebyś się ostatecznie upewnił. Czy mam głos podobny do tamtego? Jo patrzy ze zdumieniem na detektywa. —- Ani trochę! — powiada. . |H Dlaczego w takim razie gadałeś, że to jest tamta pani? — pyt® surowo Bucket. — Bo — zaczyna chłopiec nie bez zmieszania, lecz z niezachwianym przekonaniem — bo welon jest ten sam i ubiór, i kapelusz. To ona, psze pana, i nie ona. Ręka jest inna i pierścienie, i głos. A znowu welon i ubiór, i kapelusz... I ta tak w tym wszystkim wygląda jak tamta, i jest tego samego wzrostu, jak tamta, co dała mi suwerena i zaraz przepadła. — No, nie na wiele nam się przydałeś — podejmuje swobodnie de- Itektyw. — Ale i tak dostaniesz pięć szylingów. Tylko żebyś uważał, jak je będziesz wydawał, i znowu nie narobił sobie kłopotu. | Bucket liczy monety przekładając je z jednej ręki do drugiej, niby sztony przy jednej z gier wymagających wprawy, w czym być może ów przedstawiciel władzy celuje. Później wciska mały rulonik w dłoń chłopca i wyprowadza go za drzwi. W pokoju zostaje pan Snagsby, który, należy przyznać, czuje się nieswojo sam na sam z tajemniczą postacią. Niebawem jednak wchodzi pan Tulkinghorn i podniesiony welon odsłania twarz Francuzki przystojną raczej, lecz o wyrazie być może nieco za przebiegłym. — Dziękuję, mademoiselle Hortense — odzywa się adwokat zwyczajnym mu chłodnym tonem. — Nie będę pani dłużej trudził w kwestii tego drobnego zakładu. — Zechce pan mecenas pamiętać łaskawie, że jestem teraz bez posady? — pyta mademoiseUe. — Tak. Oczywiście. — I nie poskąpi mi pan mecenas cennej rekomendacji? — Ma się rozumieć, mademoiselle Hortense. ■— Słowo pana Tulkinghorna to potęga. — Nie zbraknie tego słowa, mademoiselle. — Doprawdy! Jestem serdecznie wdzięczna panu mecenasowi. — Dobrej nocy życzę, mademoiselle Hortense. Francuzka nie beż wrodzonego wdzięku opuszcza pokój, a pan Bucket, który w nagłych przypadkach potrafi być mistrzem ceremonii równie dobrze, jak czymkolwiek innym, szarmancko sprowadza ją ze schodów. — I co, Bucket? — mówi stary prawnik, gdy tamten wraca. — Prosta sprawa, panie mecenasie. Z miejsca zwietrzyłam pismo nosem. Nie ma wątpliwości, że to była inna przebrana za tę. Jo nie wahał się co do kolorów i we wszystkich innych kwestiach. Panic Snagsby! Zapewniłem pana jak mężczyzna mężczyznę, że chłopakowi nic nie grozi. Niech pan nie powiada, że nie zwolniłem go, jak trzeba. — Dotrzymał pan szanowny słowa. Oczywiście — przyznaje kupiec. — A jeżeli nie jestem już potrzebny panu mecenasowi, to moja żoneczka może niepokoić się trochę, więc... — Dziękuję, Snagsby — przerywa mu pan Tulkinghorn. — Nie jest mi pan potrzebny. Jeszcze raz przepraszam, że trudził się pan dla mnie. —? Nie ma za co, panie mecenasie. Nie ma za co! Detektyw odprowadza gościa do drzwi, gdzie kilkakrotnie i z wylaniem ściska mu rękę. — Jedno muszę powiedzieć, panie Snagsby —• mówi. — Najwyżej cenię w panu to, że jest pan człowiekiem, któremu nie trzeba podbijać bębenka. Taki pan jest i kwita! Jak pan wie, że postąpił słusznie, nie gada pan o tym, i sprawa załatwiona! Koniec, Tak właśnie postępuje pan zawsze. — Naturalnie, proszę pana. Zawsze staram się tak postępować. — Nie docenia pan samego siebie — podchwytuje pan Bucket i raz jeszcze czule ściska dłoń kupca. — Tu nie ma mowy o staraniach. Pan tak postępuje i kwita. To właśnie najwyżej cenię w panu, jako w człowieku interesu i kupcu branży wymagającej dyskrecji. Pan Snagsby daje stosowną odpowiedź i rusza w stronę domu rodzinnego tak zbity z tropu wieczornymi wydarzeniami, że niezupełnie zdaje sobie sprawę, czy śpi, czy czuwa. Jest również skłonny do powątpiewania w realne istnienie ulic, którymi kroczy, oraz świecącego nad nimi księżyca. Rychło jednak przywołuje go do rzeczywistości niewątpliwie realny widok pani Snagsby, która siedzi z włosami w istnym roju papilotów i w nocnym czepku. Dopiero co wysłała Gustę do komisariatu policji z oficjalnym meldunkiem o zaginięciu małżonka, uprzednio zaś pełne dwie godziny poświęciła ceremonii omdlewania i spazmów we wszystkich najwłaściwszych formach. I co? Jak zwykła mawiać z uczuciem mała żoneczka, ładnie podziękuje jej kto za to wszystko! r ROZDZIAŁ XXIII OPOWIADANIE ESTERY Do domu wróciliśmy po miłych sześciu tygodniach u pana Boythorna. W tym czasie nieraz odwiedzaliśmy park i gaje, a mijając domek, w którym znaleźliśmy niegdyś schronienie, zaglądaliśmy tam zwykle, by pogawędzić z żoną odźwiernego. Lecz lady Dedlock spotykaliśmy tylko w kościele, na nabożeństwach niedzielnych. Widywałam ją wtedy w otoczeniu wielu pięknych kobiet, gdyż w Chesney Wold bawiło liczne towarzystwo, ale tylko ta twarz działała na mnie zawsze tak, jak za pierwszym razem. Nawet dziś nie umiałabym powiedzieć, czy było to wrażenie przykre, czy też miłe; czy pociągało mnie coś ku niej, czy odpychało. Sądzę, że podziwiałam ją z pewnego rodzaju lękiem* a pewna jestem, iż w jej obecności zawsze, jak od początku, biegłam myślami wstecz, do pierwszych lat mojego życia. W niejedną z takich niedziel wyobrażałam sobie, że na szczególną modłę jestem dla lady Dedlock tym, czym ona jest dla mnie — to znaczy niepokoję jej myśli tak, jak ona moje, ale w jakiś odmienny sposób. Kiedy jednak spoglądałam ukradkiem w stronę damy tak opanowanej, wyniosłej, niedosiężnej, uprzytamniałam sobie, że ulegam niedorzecznemu fantazjowaniu. Prawdę mówiąc, byłam zdania, że wszystkie moje dziwne myśli krążące wokół lady Dedlock działają w sferze' niedorzecznego fantazjowania, więc karciłam się za nie, ile mogłam. Przed naszym powrotem do domu zaszło drobne wydarzenie, które, jak sądzę, warto zanotować na tym miejscu. Pewnego dnia, kiedy spacerowałam z Adą po ogrodzie, zameldowano mi, że ktoś chciałby 6ię ze mną widzieć. Poszłam zaraz do małej jadalni, gdzie zastałam oczekującą mnie osobę -— tę francuską pannę służącą, która w dniu błyskawic i grzmotów zrzuciła trzewiki i boso wędrowała przez mokrą trawę. Obecnie przywarła do mnie spojrzeniem swoich świdrujących oczu, poza tym jednak wyglądała raczej sympatycznie, a mówiła spokojnie, bez zbytniej pewności siebie ani teź serwi- lizmu. — Mademoiselle — zaczęła — pozwoliłam sobie przyjść tutaj, chociaż to wielka śmiałość z mojej strony. Ale wiem, mademoiselle, jaka pani jest dobra, i spodziewam się uzyskać przebaczenie. — Obejdzie się bez usprawiedliwień, skoro pani życzy sobie mówić ze mną — powiedziałam. —> Tego właśnie gorąco pragnę — podchwyciła żywo i naturalnym tonem. — Stokrotne dzięki, mademoiselle, za łaskawe pozwolenie. Uzyskałam je, prawda? Wolno mi mówić? — Oczywiście. — Bardzo pani łaskawa, doprawdy. A zatem proszę mnie wysłuchać, mademoiseUe. Odchodzę od mojej pani. Nie mogłyśmy się pogodzić. Moja pani jest wyniosła, bardzo wyniosła. Pardon! Ma pani słuszność, mademoiselle — przerwała sobie zrozumiawszy w lot to, co zdążyłam zaledwie pomyśleć. — Nie powinnam przychodzić tutaj ze skargami na moją panią. Ale powiedziałam tylko, że jest wyniosła, bardzo wyniosła. O tym wie cały świat Słowa więcej nie dodam. — Słucham dalej — wtrąciłam. Mademoiselle — podjęła — jestem wdzięczna za pani wielką dobroć. Otóż gorąco pragnę znaleźć miejsce u młodej damy, która jest łagodna, wykształcona, piękna. Pani jest łagodna, wykształcona, piękna jak anioł. Ach, mademoiselle! Gdyby zaszczyciła mnie pani przyjęciem na swoją służbę! —. Bardzo mi przykro... — zaczęłam. — Mademoiselle! Proszę nie odprawiać mnie z kwitkiem. Niech mi pani zostawi chociaż trochę nadziei! — zawołała, przecząc jak gdyby pokornym słowom gniewnym zmarszczeniem czarnych brwi. — Wiem, że ta służba byłaby znacznie skromniejsza niż moje dotychczasowe miejsce, takiej właśnie pragnę! Wiem, że byłaby znacznie mniej zaszczytna niż moje dotychczasowe miejsce. I takiej pragnę! Wiem, że zarobki miałabym znacznie mniejsze. Wystarczą mi! Będę szczęśliwa! —I Zapewniam panią — odparłam zakłopotana samą myślą o takiej domownicy — że nie potrzeba mi panny służącej... — Dlaczego, mademoiselle? — przerwała mi znowu. — Dlaczego? Mogłaby pani mieć osobę szczerze sobie oddaną, szczęśliwą, że służy pa ni, osobę, którn byłaby wierno, godna zaufaniu, gorliwa każdego dnia od rana do wieczora! Mademoiselle! Z całego serca clicę dłużyć pani. Nie mówmy teraz o pieniądzach. Proszę mnie tylko przyjąć! Będę pro- cować za nic! Jej natrętne ożywienie prawic innie wystraszyło, więc cofnęłam się nieco. Nie zauważyła tego chyba, bo narzucało się nadal mówiąc spiesznie i z przesadnym ogniem, ale nie bez pewnego wdzięku i po* kory. — Mnr»mni1 <>1 ja pochodzę z południowego kraju, gdzie jesteśmy gwałtowni i potrafimy mocno kochać i mocno nienawidzić. Moja pani była zbyt wyniosła dla mnie. Ja byłam zbyt wyniosła dla nioj. Między nami wszystko skończone. Niech mnie pani przyjmie do siebie, a będę służyć dobrze, lepiej, niż pani może sobie wyobrazić. Proszę nic nie mówić, mademoiselle! Będę służyć wiernie! Będę robić dla pani tyle, ile w ludzkiej mocy! Nie pożałuje pani, jeżeli zechce mnie przyjąć do służby. Pani nie pożałuje, mademoiselle, a ja będę służyć dobrze. Sama nie wiem, jak dobrze! Uważałam za stosowne wyjaśnić, czemu nie mogę jej przyjąć — nic mówiąc oczywiście, jak bardzo nie mam na to ochoty — ona zaś słuchała stojąc, a jej twarz, na której słabnął stopniowo wyraz energii, przywodziła mi na myśl kobiety z paryskich ulic w okresie Terroru. Nie przerywając pozwoliła mi skończyć, aby następnie podjąć cicho i z łagodnym wdziękiem: — Mademoiselle! Otrzymałam odpowiedź. Bardzo mi przykro. Będę musiała szukać gdzie indziej tego, czego tu nie znalazłam. Pozwoli pani, że ucałuję jaj rękę? Zmierzyła mnie bystrym, przenikliwym spojrzeniem, a gdy zawładnęła moją dłonią, przylgnęła do niej wzrokiem tak, jak gdyby chciała zapamiętać każdą żyłkę. — Zapewne zdziwiłam panią, mademoiselle, tamtego dnia, kiedy była burza? — podjęła przed pożegnalnym ukłonem. Przyznałam, że istotnie zdziwiłam się bardzo. — Przysięgłam sobie coś wtedy — uśmiechnęła się — i chciałam wbić to aobie do giowy tak, abym słowa wiernie dotrzymała. I dotrzymam, mademoiselle. Żegnam panią. Tak skończyła się nasza rozmowa ku niemałej mojej uldze. Sądzę, że Francuska musiała wyjechać zaraz, bo nie widziałam jej więcej i nic nowego nie zakłóciło miłej wizyty 11 pnna Boythorna, a gdy upłynęło sześć tygodni, powróciliśmy do domu, o czym wspomniałam nn początku. W tym okresie i przez wiele późniejszych tygodni Ryszard odwiedzał nos sumiennie. Zjawiał się każdej soboty lub niedzieli i zostawał do poniedziałkowego rana. Czasami leż przyjeżdżał konno, by zrobić nam uicrtpodziankę, i spędziwszy wieczór w Samotni wrócić do Irftndynu następnego dnia o wczesnej porze. Rył pełen życia, jak zawsze, i mówił, że jest bardzo pracowity. Nie cieszyło mnie to, gdyż jak się okazało, jego pracowitość obrała niewłaściwy kierunek i wiodła jedynie ku złud* nym nadziejom związanym z procesem, który ad dawna był nieszczęsną przyczyną jedynie trosk i ruiny. Ryszard — jak nam powiadał — zdążył już zgłębić do dna tę tajemnicę i obecnie jest pewien, że testament, na mocy którego on i Ada mają otrzymać suma nie wiem ile tysięcy funtów, musi uprawomocnić się w niedługim czasie. Dalsza zwłoka — twierdził — jest niemożliwa, jeżeli sąd kanclerski zachował bodaj trochę rozsądku i poczucia sprawiedliwości. Ach! Jakże wielkie wydawało mi się to „jeżeli"! Krzepił swoją wiarę wertując adwokackie wnioski zmierzające w pożądanym dlań kierunku, a każdy z nieb tym bardziej wzmagał jego zaślepienie. Doszło już nawet do tego, że Ryszard zaciął nawiedzać salę rozpraw! Opowiadał, że codziennie spotyka tam pannę Flite, gawędzi z nią i świadczy biednej starowinie rozmaite drobne uprzejmości, a chociaż śmieje się z niej niekiedy, serce ma pełne współczucia. Niestety, biedny, drogi, porywezy Ryszard, zdolny wówczas do wielkiego szczęścia i mający przecież najpiękniejsze widoki na przyszłość, nie myślał nigdy, jak fatalna więź łączy jego kwitnącą młodość z podeszłym wiekiem tamtej, jego różowe nadzieje z ptaszkami w klat* kach, z nędsankim poddaszem, z zaburzeniami umysłowymi! Ada kochała go zanadto, by powątpiewać serio o czymkolwiek, co mówi lub czyni, a mój opiekun milczał uparcie w tych kwestiach, jak* kolwiek utyskiwał raz po raz z powodu wschodniego wiatru i częściej niż zazwyczaj czytywał zamknięty w Dąsałni. Pewnego dnia, gdy wybierałam się do Londynu, gdzie na jej prośbę miałam spotkać się z Caddy Jellyby, postanowiłam zaproponować Ry* szardowi, by oczekiwał mnie u kresu podróży dyliżansem i odbył se mną niedługą rozmowę. Zastałam go na umówionym miejscu i ramię w ramię wyszliśmy s zajazdu. — I co, Ryszardzie? -- zagadnęłam go, gdy byłam już w stanie Zdo- być się na ton serio. — Czujesz teraz, że jesteś bardziej ustabilizowany? — O, tak, kocbana! Czuję się całkiem nieźle. — I ustabilizowany? — Ustabilizowany? — roześmiał się swobodnie. — Co przez to rozumiesz, moja droga? W czym ustabilizowany? — W zawodzie prawniczym. — No tak... Czuję się całkiem nieźle. — To już słyszałam. — I nie uważasz tego za odpowiedź, prawda? Ha! Zapewne masz słuszność. Chciałaś zapytać, jak sądzę, czy czuję, że ustatkowałem się na dobre? — Tak. — Widzisz, nie mogę twierdzić, że tak sprawa wygląda. Nie sądzę, abym ustatkował się na dobre — ciągnął akcentując wyraźnie czas teraźniejszy. — To, droga Estero, trudna historia dla kogoś w sytuacji tak nie ustalonej. Mówiąc o sytuacji mam oczywiście na myśli... No! Temat zakazany. — Liczysz, że ta sytuacja ustali się kiedyś? — Nie mam najmniejszych wątpliwości! Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Później on zwrócił się do mnie na ten swój szczery, pełen uczucia sposób: — Rozumiem cię, kochana Estero, i sam z całego serca pragnę być facetem bardziej zrównoważonym i stałym. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o stałość uczuć wobec Ady. Ją kocham szczerze i z dnia na dzień mocniej. Chciałbym serdecznie być bardziej stały wobec samego siebie. Czasami miewam myśli, których nie jestem w stanie wyrazić jasno, ale wiem, moja droga, że ty mnie zrozumiesz. Gdybym był bardziej stały, Estero, trzymałbym się wytrwale Badgera albo firmy Kenge i Carboy, może nauczyłbym 6ię do tej pory systematycznej, solidnej pracy, nie narobiłbym długów... —- Masz długi, Ryszardzie? ■— wtrąciłam. — Aha. Niewielkie. No i trochę zanadto polubiłem bilard... i takie rzeczy. Ha! Zbrodniarz przyznał się do winy. Teraz, Estero, wolno ci mną gardzić. — Wiesz, że nie gardzę tobą — powiedziałam. — Jesteś dla mnie bardziej wyrozumiała, niż ja bywam zazwyczaj dla samego siebie — podjął. — Czuję się piekielnie nieszczęśliwy dlatego właśnie, że nie potrafię się ustatkować! Ale, powiedz sama, czy to możliwe w takich warunkach? Jakim cudem? Niepodobna przecież wprowadzić się do nie wykończonego domu i osiąść tam pewnie. Gdybyś ty była skazana na porzucanie w nie wykończonym stanie wszystkiego, co rozpoczynasz, nie umiałabyś przyłożyć się na serio do niczego. A tak właśnie przedstawia się mój los niefortunny! Przyszedłem na świat w sferze tego procesu z jego wszystkimi zmianami i nadziejami, no i proces zaczął wytrącać mnie z równowagi, nim poznałem różnicę między przewodem sądowym a przewodem pokarmowym. To on osłabiał moją wolę coraz bardziej i bardziej i dziś czuję się nicponiem niegodnym miłości mojej ufnej kuzynki Ady. Byliśmy wtedy w mało uczęszczanym miejscu, więc biedak zakrył oczy dłonią i rozpłakał się gorzko. — Ach, Ryszardzie, Ryszardzie — powiedziałam — nie załamuj się, nie rozpaczaj. Masz szlachetny charakter, a dzięki miłości Ady możesz go doskonalić z dnia na dzień. — Wiem, moja droga — podjął ściskając serdecznie moją rękę. — Wiem to wszystko. Nie gniewaj się, że dziś jestem taki słaby, ale widzisz, te sprawy dręczą mnie od dawna. Wciąż medytuję o nich i wiele razy chciałem porozmawiać z tobą, lecz zawsze brakowało mi, Estero, albo sposobności, albo odwagi. Rozumiem, ile winny dla mnie znaczyć myśli o Adzie, ale nie znaczą aż tyle. Jestem zanadto rozproszony nawet w tym względzie. Kocham serdecznie Adę, a przecież krzywdzę ją krzywdząc siebie każdego dnia i o każdej godzinie. Ale ta sytuacja nie może trwać wiecznie. Nadejdzie dzień ostatniej rozprawy w sądzie, zapadnie korzystny dla nas wyrok, a wtedy ty i ona zobaczycie, co naprawdę potrafię! Przykro mi było, gdy usłyszałam jego łkanie i zobaczyłam łzy przeciekające między palcami, ale nierównie boleśniej odczułam pełne nadziei ożywienie, z jakim wypowiedziane były ostatnie słowa! — Do dna wejrzałem w akta procesowe. Grzęzłem w nich, Estero, przez długie miesiące — ciągnął z pogodą, którą odzyskiwał tak łatwo. — I wierzaj mi, musimy wyjść z tego zwycięsko. Mówi się o latach zwłoki. Tak! Nie brakowało ich, na Boga! Tym większa szansa rychłego zakończenia! Wynika to z samych akt procesowych. Wreszcie nastąpi kres, a wtedy... Wtedy zobaczysz, Estero! Przypomniałam sobie, że przed chwilą Ryszard mówił jednym tchem o firmie Kenge i Carboy oraz panu Badgerze, zapytałam więc, czy myśli ubiegać się o aplikanturę w Lincoln's Inn? — A ty znów swoje, Estero! Nie. Wcale o tym nie myślę — odrzekł z przymusem. — Wydaje mi się, że mam zupełnie dosyć. Godna galernika praca nad procesem Jarndyce przeciwko Jarndyce zaspokoiła mój głód prawa i upewniła mnie, że tego fachu nie polubię. Ponadto zrobiłem odkrycie, że nieustanna obecność na scenie, gdzie rozgrywa się akcja, wytrąca mnie z równowagi coraz bardziej i bardziej. I co? W jakim kierunku zwróciłem myśli naturalnym rzeczy porządkiem? —zapytał pogodny znów i pełen werwy. - — Nie mam wyobrażenia — odpowiedziałam. — Nie róbże miny tak bardzo serio! ?— podjął. — Kochana Estero, z pewnością nie mógłbym wybrać nic lepszego. Nie chodzi przecież o zawód na całe życie. Proces musi się przecież skończyć i wtedy będę zabezpieczony aż nadto. Nie! Szukałem zawodu, który z natury rzeczy musi być nie ustabilizowany, więc do moich warunków pasuje... Powiem nawet, pasuje idealnie! A więc, w jakim kierunku zwróciłem myśli naturalnym rzeczy porządkiem? Spojrzałam nań i bezradnie rozłożyłam ręce. — Oczywiście wybrałem wojsko! — oznajmił z nutą niezachwianego przekonania. — Wojsko? — Ma się rozumieć! Muszę tylko wystarać się o stopień oficerski i sprawa załatwiona! Powiedziawszy to zaczął mnie przekonywać i uzupełniać wywody zawiłymi obliczeniami w notesie, że jeżeli na przykład nie będąc w wojsku zaciągnął w okresie sześciomiesięcznym dług w wysokości, dajmy na to, dwustu funtów, a będąc w wojsku nie zadłuży się wcale w analogicznym okresie, co jest jego mocnym postanowieniem, to w ciągu roku oszczędzi czterysta funtów albo innymi słowy w ciągu pięciu lat dwa tysiące — sumę bezsprzecznie znaczną. Następnie jął rozprawiać gorąco i wymownie, jak wielką ofiarę poniesie rozstając się na pewien czas z Adą, jak serdecznie pragnie (w słowach zawsze tego pragnął, nie miałam wątpliwości!) odpłacić jej za miłość, zapewnić szczęśliwe życie, pokonać własne słabostki, stać się - zdecydowanym i mocnym człowiekiem czynu. Kiedy tak mówił, serce ściskało się we mnie boleśnie, po nieważ myślałam, jaki będzie tego rezultat, jaki być musi, skoro od progu życia wszelkie prawdziwie męskie cechy Ryszarda hamuje nieuchronnie ów zły urok niszczący wszystko, czego tknąć zdoła. Z całą szczerością, na jaką stać mnie było, z nadzieją, której wtedy nie mogłam odczuwać, zaklinałam Ryszarda, by przez wzgląd na Adę nie pokładał wiary w sądzie kanclerskim. Wszystkiemu temu przyznawał rację, mówił o sądzie i wszelkich innych sprawach na ten swój lekki, beztroski sposób i w najpiękniejszych barwach kreślił własny obraz — niestety w czasie odnoszący się do przyszłości, gdy ów złowieszczy proces przestanie wywierać wpływ na niego. Nasza rozmowa była długa, lecz w rezultacie wracała wciąż do mniej więcej tego samego. Wreszcie dotarliśmy do Soho Square, gdzie Caddy wyznaczyła mi spotkanie, ponieważ jest to miejsce zaciszne i położone blisko Newman Street. Oczekiwała mnie w ogródku pośrodku placyku i wybiegła stamtąd, gdy mnie zobaczyła. Po kilku zdawkowych uprzejmościach Ryszard pożegnał się i zostawił nas same. — Regent ma tu niedaleko uczennicę — rozpoczęła — i wystarał się dla nas o klucz od ogródka. Jeżeli więc masz ochotę pospacerować trochę, zamkniemy się i będę mogła powiedzieć ci bez przeszkód, dlaczego chciałam zobaczyć twoją kochaną, poczciwą twarzyczkę. — Doskonale, moja kochana — powiedziałam. — Trudno o lepszy pomysł. Ucałowała czule moją kochaną, poczciwą twarzyczkę, jak ją nazwała, zamknęła na klucz furtkę i rozpoczęłyśmy miłą przechadzkę dokoła ogródka. Caddy była zadowolona i najwyraźniej radowały ją przyjacielskie zwierzenia. — Posłuchaj, Estero — zaczęła. — Muszę przyznać, że nie oczekuję, by mama przejęła się mocno moimi sprawami, ale od czasu, kiedy mi powiedziałaś, że byłoby źle wziąć ślub bez wiedzy mamy lub nawet długo taić przed nią nasze zaręczyny, myślałam wciąż, że trzeba powiedzieć o tym Regentowi. Przede wszystkim dlatego, że pragnę wykorzystywać wszystkie twoje dobre rady, a po drugie, nie mam sekretów wobec Regenta. — Spodziewam się, że przyznał mi rację? •— wtrąciłam. — Ach, moja droga! On przyznałby rację wszystkiemu, co zechciałabyś powiedzieć. Nie wyobrażasz sobie, jaką ma opinię o tobie! — Naprawdę? — O, tak! Każda inna na moim miejscu byłaby zazdrosna! — roześmiała się wesoło. — Ale ja tylko się cieszę, Estero, bo jesteś moją pierwszą w życiu przyjaciółką i lepszej na pewno nigdy nie znajdę, więc na mój gust nikt nie może dość szanować cię i lubić. — Widzę, Caddy — powiedziałam — że i ty należysz do szerokiego spisku, którego celem jest utrzymywanie mnie w dobrym humorze! Co dalej, kochanie? — Zaraz się dowiesz, Estero — odrzekła i ufnie położyła splecione dłonie na moim ramieniu. tgM Otóż wiele rozmawialiśmy na ten temat, a ja powiedziałam Regentowi: „Ponieważ panna Summerson..." — Mam nadzieję — przerwałam — że nie nazwałaś mnie panną Summerson? — Nie nazwałam! Naturalnie! r— zawołała radośnie, lecz nie bez zakłopotania. — Nazwałam cię Esterą. „Regencie -— powiedziałam — ponieważ Estera jest stanowczo takiego zdania, nieraz wspominała o tym i wciąż przypomina w tych ślicznych liścikach, których z taką przyjemnością słuchasz, kiedy ci je czytam, jestem gotowa wyznać prawdę mamie wtedy, kiedy ty uznasz to za właściwe. Estera sądzi również, jak mi się wydaje, że byłabym w sytuacji nierównie lepszej, mniej fałszywej, bardziej honorowej, gdybyś, Regencie, postąpił tak samo ze swoim papą". — Masz słuszność, kochanie — podchwyciłam. — Estera istotnie tak sądzi. — Nie myliłam się! Widzisz! — ucieszyła się znowu. — Otóż Regent zatroskał się okropnie, nie dlatego, by miał bodaj cień wątpliwości. Nie, moja droga! Ale on bardzo dba o uczucia starszego pana Turvey- dropa i żywi pewne obawy, że gdyby zbyt raptownie uczynił takie wyznanie, starszy pan Turveydrop mógłby dostać ataku sercowego albo zemdleć, albo tak czy inaczej zareagować w jakiś szkodliwy dlań sposób. Obawia się, rozumiesz, że jego ojciec mógłby to poczytać za naruszenie synowskich obowiązków i doznać okropnego wstrząsu. Jak wiesz, Estero, dobry ton starszego pana Turveydropa jest wyjątkowo piękny, a delikatność jego uczuć niebywała! ■— Tak sądzisz, kochanie? — Naturalnie! To człowiek nadzwyczaj wrażliwy. Tak mówi Regent. A więc to wszystko naraziło moją najdroższą dziecinę... Wobec ciebie, Estero, nie myślałam użyć tego wyrażenia — usprawiedliwiła się z twa rzą w pąsach — ale zazwyczaj nazywam Regenta moją najdroższą dzieciną. Roześmiałam się, a Caddy zawtórowała mi i zarumieniła się po same uszy. — To wszystko — podjęła — naraziło go... — Kogo, moja miła? — Nieznośna jesteś! — parsknęła znów śmiechem i tym bardziej poczerwieniała. — Moją najdroższą dziecinę, jeżeli ci na tym zależy! Naraziło go to na długie tygodnie trosk i niepokojów, z których dzień po dniu wynikało lękliwe odkładanie sprawy. Wreszcie powiedział mi tak: „Caddy, jeżeli uda ci się skłonić pannę Summerson, wielką sympatię mojego ojca, żeby była przy tym obecna, potrafię zdobyć się na wyznanie". Obiecałam mu, że cię poproszę o to, no i... — spojrzała na mnie z cokolwiek trwożną nadzieją. — No i postanowiłam, że jeżeli przystaniesz, poproszę również, abyś później wybrała się ze mną do mamy. To właśnie miałam na myśli, gdy napisałam, że chcę cię błagać o wielką łaskę i wielką przysługę. Jeżeli uważasz, Estero, że możesz dla nas to zrobić, obydwoje będziemy ci nad wyraz wdzięczni. — Zaraz, Caddy, zaraz... — rozpoczęłam tak, jak gdybym chciała się zastanowić. — Skoro jesteś zdania, że to pilna i ważna sprawa, uważam doprawdy, że w takim przypadku mogłabym się zdobyć na coś nieporównanie większego. W każdej chwili mogę służyć tobie i najdroższej dziecinie. Moja odpowiedź zachwyciła Caddy, gdyż ta istota o sercu najbardziej tkliwym i gorącym w świecie była, jak sądzę, niezmiernie wrażliwa na najdrobniejszy bodaj dowód troskliwości i uczucia. Jeszcze raz okrążyłyśmy ogródek, a gdy Caddy naciągnęła zupełnie nowe rękawiczki i odświeżyła się, jak mogła, by nie urazić bez koniecznej potrzeby mistrza dobrego tonu, powędrowałyśmy prosto na Newman Street. Oczywiście Regent miał lekcję. Kiedy przyszłyśmy, był zajęty niezbyt obiecującą uczennicą — upartą małą dziewczynką o posępnej minie i niskim głosie — która ćwiczyła pod okiem tępej i bardzo niezadowolonej mamusi. Oczywiście stan rzeczy nie uległ poprawie skutkiem wrażenia, jakie nasze przybycie wywarło na mistrzu. Lekcja szła najbardziej kulawo, jak to możliwe, lecz skończyła się wreszcie, a mała dziewczynka zmieniła obuwie, ukryła pod szalami białe muśliny i została wyprowadzona przez mamusię. Po wymianie kilku wstępnych uprzejmości udaliśmy się wszyscy ria poszukiwanie pana Turveydropa li znaleźliśmy go we własnym prywatnym apartamencie — jedynym wygodnym pokoju w całym domu — gdzie niby najlepszy wzór dobrego tonu, zasiadał na sofie upozowany w malowniczą grupę ze swoimi rękawiczkami i cylindrem. Wyglądało na to, że ubierał się bez pośpiechu, w przerwach lekkiego posiłku, gdyż wokół widać było bardzo eleganckie przybory toaletowe, szczotki i tym podobne rzeczy. . — Ojcze! Panna Summerson. Panna Jellyby. — Jakże mi miło! Jak przyjemnie! — powitał nas pan Turyeydrop wstając z sofy z tym swoim sztywnym ukłonem. — Pozwolą panie? — Podsunął nam krzesła. — Zechcą panie łaskawie spocząć? — Ucałował koniuszki palców własnej lewej ręki. — Jestem szczęśliwy. Wyjątkowo szczęśliwy! — Przymknął na moment oczy, by wnet potoczyć wokół ich spojrzeniem. — Mój skromniutki przytułek został w raj odmieniony! Z tymi słowy zasiadł znowu na sofie — godnie, jak przystało drugiemu w Europie dżentelmenowi. — I znowu, proszę pani — zwrócił się do mnie — zastaje nas pani przy stosowaniu naszej małej sztuki, aby polerować, polerować, polerować! I znowu czarowna obecność płci pięknej nagradza nas i przydaje nam odwagi! Upadliśmy straszliwie od dni jego królewskiej wysokości Księcia Regenta,' mojego, że się tak wyrażę, patrona, a więc to wiele, bardzo wiele odczuć w takich czasach, że dobry ton nie został do cna stratowany nogami mechaników. Że dobry ton ma jeszcze prawo, łaskawa pani, pławić się w czarujących uśmiechach pięknej damy. Nie odezwałam się, bo nie mogłam wymyślić nic, co uważałabym za stosowną odpowiedź. On sięgnął po szczyptę tabaki. /-— Mój synu — przemówił. — Dziś po południu czekają cię cztery lekcje. Zaleciłbym pośpiech przy spożywaniu kanapek. — Dziękuję, ojcze. Na pewno będę punktualny. Ale błagam, najdroższy ojcze, abyś zechciał przygotować się do tego, co ci zamierzam powiedzieć. — Na Boga! — wykrzyknął wzór dobrego tonu pobladły i wystraszony widokiem syna i Caddy, którzy przyklękli przed nim ręka w rękę. — Co to? Jakieś szaleństwo? Czy co w ogóle? — Ojcze •— odrzekł Regent z wielką pokorą. — Kocham tę młodą damę. Jesteśmy zaręczeni. — Zaręczeni! — Pan Turyeydrop osunął się bezwładnie na sofę L i zakrył oczy dłonią. — Strzała prosto w serce! Strzała rodzonego dziecka! — Już jakiś czas jesteśmy zaręczeni, ojcze — zaczął bąkać nieśmiało młody człowiek — a panna Summerson, jak usłyszała o tym, powiedziała, że trzeba o tym zawiadomić ciebie, kochany ojcze, a dziś zgodziła się łaskawie dotrzymać nam towarzystwa. Panna Jellyby, ojcze, darzy cię głębokim szacunkiem. Pan Turveydrop jęknął głucho. — Proszę, ojcze! Błagam! Panna Jellyby to młoda dama, która darzy cię głębokim szacunkiem, a naszym głównym celem będzie zapewnienie wygód i dostatku tobie. Pan Turveydrop zaszlochał rozdzierająco. Proszę, ojcze! Błagam! — Chłopcze! — padły wreszcie słowa. — Na szczęście, ten ból został oszczędzony twojej świętej matce. Nie krępuj się! Uderzaj mocno i skutecznie! Zadawaj ciosy! — Niech ojciec tak nie mówi! Proszę! Błagam! — zaczął znów przez łzy nieszczęsny Regent. — Serce mi pęka! Zapewniam, ojcze, że naszym głównym celem będzie zapewnienie wygód i dobrobytu tobie. Nie zapomnimy o naszych obowiązkach wobec ciebie, bo jak nieraz mówiliśmy pomiędzy sobą, moje obowiązki są również obowiązkami Karoliny. Jeżeli zatem, ojcze, udzielisz pozwolenia i błogosławieństwa, będziemy starać się obydwoje o stworzenie ci przyjemnego życia. — Nie krępuj się! Zadawaj ciosy! — wymamrotał pan Turveydrop, lecz odniosłam wrażenie, że mimo to słucha z uwagą. J|j Kochany ojcze! ||| podjął Regent. — Doskonale wiemy, do jakich drobnych przyjemności i wygód nawykłeś od dawna. Oczywiście masz do nich pełne prawo! Naszym staraniem i dńmą będzie przede wszystkim skrupulatne dostarczanie ci tych rzeczy. Jeżeli zatem, ojcze, zechcesz nas pobłogosławić udzielając pozwolenia i poparcia, nie pobierzemy się wcześniej, niż ty uznasz to za wskazane, a gdy się pobierzemy, o ciebie naturalnie będziemy dbać zawsze w pierwszym rzędzie. Ma się rozumieć, ty pozostaniesz głową rodziny i panem domu, a my zawsze będziemy zdawać sobie sprawę, że postąpilibyśmy jak wyrodne dzieci, gdybyśmy zapomnieli o tym czy też zaniechali najserdeczniejszej troski o ciebie, kochany ojcze. Po niedługiej, lecz srogiej walce wewnętrznej pan Turveydrop dźwignął się, wydął policzki nad swoim sutym, krochmalonym halsztu- kiem i usiadł na sofie wyprostowany, jak wzorowy model rodzicielskiego dobrego tonu. ■— Mój synu! — przemówił. — Kochane dziatki! Nie jestem w stanie oprzeć się waszym prośbom. Bądźcie szczęśliwi! Dobrotliwa łaskawość, z jaką podniósł z klęczek przyszłą synową, a do Regenta wyciągnął rękę, którą ten ucałował z czcią i miłością, wydała mi się najprzykrzejszym chyba widokiem pośród tych, które napotkałam w życiu. Pan Turveydrop po ojcowsku objął lewą ręką Caddy, która siedziała już obok niego, a prawą dłoń z gracją wsparł na biodrze. — Kochane dziatki! — podjął. —; Mój synu i córeczko. Wasze szczęście stanie się moją najczulszą troską. Będę czuwał nad wami. Na zawsze zamieszkacie u mnie. — (Ma się rozumieć znaczyło to, że on będzie mieszkał u nich.) — Ten dom jest od chwili obecnej zarówno waszym, jak moim. Wolno wam go uważać za własny! Oby danym wam było dzielić go ze mną długo i wśród pomyślności! Potęga jego dobrego tonu była tak wielka, że Caddy i Regent ulegli nieopisanej wdzięczności, jak gdyby pan Turyeydrop szlachetnie poświęcał się dla nich, a nie zamierzał do końca swojego życia osiąść im na karku. .. — Albowiem, moje dziatki — ciągnął — ją więdnę, niestety, żółknę niby liść na jesieni i nikt przewidzieć nie zdoła, jak długo jeszcze ostatnie nikłe ślady dżentelmenerii i dobrego tonu przetrwają w tym nowym świecie prządek i tkaczy. Ale do końca nie zaniedbam obowiązków wobec społeczeństwa i jak dotychczas będę pokazywał się w mieście. Moje potrzeby są nieliczne i proste: ten pokoik, trochę niezbędnych sztuk garderoby, lekki posiłek w ciągu dnia, skromny obiadek pod wieczór. To mi wystarczy! Do was należy zaspokajanie tych moich potrzeb. Całą resztę biorę na siebie. Caddy i Regent ulegli znowu nieopisanej wdzięczności. — Możesz polegać na mnie, synu, w kwestii tych drobnych cech, , jakich tobie nie dostaje, szczególnie w sferze dobrego tonu. Bo są to, drogie dziecię, cechy wrodzone, które dzięki staraniom można rozwijać, lecz niepodobna zapoczątkować ich w sobie. Ja wiernie trwam na posterunku od dni jego królewskiej wysokości Księcia Regenta i posterunku tego nie opuszczę. Nigdy, mój synu! Jeżeli kiedykolwiek my ślałeś o mojej pozycji z uczuciem szlachetnej dumy, możesz hyć spokojny, że twój ojciec nigdy nie uczyni nic, co tę pozycję mogłoby nadwerężyć. Ty, Regencie, różnisz się ode mnie charakterem, bo przecież wszyscy nie możemy być podobni do siebie, co byłoby nawet bardzo niewskazane. Więc pracuj, nie oszczędzaj się, zarabiaj pieniądze i jak najbardziej rozszerzaj krąg klienteli. — Możesz polegać na mnie, kochany ojcze — zapewnił go Regent. — Będę się starał z całego serca. — Nie wątpię o tym. Nie jesteś błyskotliwy, mój synu, ale solidny, godny zaufania, przydatny. A teraz, kochane dziatki, powiem wam w imię pamięci świętej kobiety, na której ścieżkę życia spłynęły dzięki mnie, jak tuszę, jasne promienie światła... Powiem wam: dbajcie troskliwie o ten zakład naukowy, starajcie się zaspokajać moje skromne potrzeby i niechaj błogosławieństwo Boże będzie z wami! 'Powiedziawszy to pan Turyeydrop starszy stał się nad wyraz szarmancki z racji niezwykłej uroczystości familijnej, więc szepnęłam Caddy, że jeżeli mamy zdążyć dziś do jej domu, musimy tam pójść niezwłocznie. Wyszłyśmy zatem po długim i bardzo czułym pożegnaniu Regenta z Caddy, która przez całą drogę była promienna i w pochwałach starego pana Turyeydropa rozpływała się tak, że za nic nie potrafiłabym się zdobyć bodaj na jedno niepochlebne dlań słowo. Dom przy Thayies Inn wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle — bardziej ponuro i niechlujnie — a w jego oknach widniały ogłoszenia, że jest do wynajęcia. Przed paroma dniami biedny pan Jellyby wzbogacił swoim nazwiskiem rejestr bankrutów, obecnie zaś — zamknięty w jadalnym pokoju z dwoma dżentelmenami oraz całym stosem teczek na akta, ksiąg rachunkowych i papierów — podejmował daremne wysiłki, aby zrozumieć stan swoich interesów. Odniosłam wrażenie, iż przerasta to zakres jego pojmowania, bo gdy Caddy przez omyłkę wprowadziła mnie do jadalni, pan Jellyby w okularach na nosie siedział wciśnięty w kąt pomiędzy stołem a wspomnianymi wyżej dżentelmenami, wyglądał zaś tak, jak gdyby skapitulował ostatecznie i postradał mowę oraz resztki poczytalności. Dzieci wrzeszczały w kuchni, nigdzie nie było widać służby, a gdy na piętrze weszłyśmy do pokoju pani domu, zastałyśmy ją przy pracy nad obszerną korespondencją. Otwierała, czytała i segregowała listy, a obok niej leżał na podłodze pokaźny stos rozdartych kopert. Była tak zaaferowana, że nie poznała mnie zrazu, eliociaż przez dobrą chwilę mierzyła mnie tym swoim jasnym i nie widzącym spojrzeniem z bardzo daleka. — Ach... Panna Summerson! — odezwała się wreszcie. — Myślałam właśnie o czymś zupełnie innym. Bardzo mi miło. Mam nadzieję, że oglądam panią w dobrym zdrowiu? A panna Clare i pan Jarndyce? Jak się miewają? Podziękowałam i w zamian wyraziłam nadzieję, że u pani Jellyby też wszystko dobrze. — Niezupełnie, moja droga, niezupełnie — odrzekła najspokojniejszym tonem. — On ma pewne kłopoty, bo nie najlepiej powiodło mu się w jakichś sprawach handlowych. Na moje szczęście jestem bardzo zajęta, więc brak mi czasu, by myśleć o tym. Mamy już, moja droga, sto siedemdziesiąt przeciętnie pięcioosobowych rodzin, które wyjechały albo wyjeżdżają na lewy brzeg rzeki Niger. Pomyślałam o jednej, blisko znajdującej się rodzinie, która nie wyjechała na lewy brzeg rzeki Niger ani się tam nie wybiera,* i ogarnęło mnie zdumienie, że ta kobieta potrafi być aż tak obojętna. — Jak widzę, przyprowadziła pani Caddy — podjęła zerknąwszy przelotnie ku córce. — Jej obecność w domu to teraz rzadkie wydarzenie. Opuściła swój dawny posterunek i by nic nie taić, zmusiła mnie do zatrudnienia młodego chłopca. — Z pewnością, mamo... — zaczęła Caddy. — Moje dziecko — przerwała jej łagodnie mama — dobrze wiesz, że zatrudniam młodego chłopca, który w tej chwili wyszedł na obiad. Niepotrzebnie mi przeczysz. —- Wcale nie chciałam mamie przeczyć — odparła. — Chciałam tylko powiedzieć, że na pewno nie będę do końca życia harować jak wyrobnica. — Wydaje mi się — podjęła pani JeUyby i otwierając nadal listy przeglądała je z uśmiechem i segregowała skrupulatnie — że przykład postawy życiowej masz przed oczyma w osobie swojej matki. Ale... Wyrobnica! Tak powiedziałaś, prawda? Byłabyś wyższa nad podobne myśli, gdybyś żywiła choć odrobinę współczucia dla losów ludzi w potrzebie. Ale nie żywisz go! Wciąż powtarzam, Caddy, że brak ci zrozumienia potrzeb rodzaju ludzkiego. — Brak. W kwestii Afryki z pewnością! — Ma się rozumieć! Byłby to przykry zawód i ciężkie zmartwienie, gdybym, panno Estero... — musnęła mnie spojrzeniem i z pogodnym uśmiechem zastanawiała się przez chwilę, gdzie położyć list, który dopiero co wyjęła z koperty. — Gdybym, na szczęście dla mnie, nie była wciąż zajęta. Jednakże mam wiele do myślenia o Borriobula-Ga i nieustannie muszę być skupiona, co oczywiście stanowi najskuteczniejsze lekarstwo. Caddy rzucała mi błagalne spojrzenia, a pani Jellyby oglądała daleką Afrykę poprzez moją głowę i mój kapelusz, więc pomyślałam, iż nadarza się sposobność, by skierować jej uwagę ku celowi tej wizyty. — Zapewne — rozpoczęłam — dziwi się pani, co sprowadza mnie tutaj i czemu pani przeszkadzam? — Zawsze miło mi widzieć pannę Esterę — odrzekła z dobrotliwym uśmiechem nie przerywając pracy — chociaż wolałabym, by pani była bardziej zainteresowana planami związanymi z terytorium Borriobu- la-Ga. — Przyszłam z Caddy — podjęłam — ponieważ pani córka sądzi słusznie, że nie powinna mieć tajemnic wobec matki, a ponadto uważa, że ja (nie wiem sama, w jaki sposób) mogę jej być pomocna przy zwierzeniach. Pani Jellyby znieruchomiała na moment Później pokręciła głową i z godnością wróciła do segregowania poczty. — Caddy! — przemówiła. — Wiem, co masz mi do powiedzenia. Jakieś głupstwo! Dziewczyna rozwiązała wstążki kapelusika, zdjęła go z głowy i trzymając za te wstążki, jęła wprowadzać w ruch wahadłowy tuż nad podłogą. — Mamo! — wybuchnęła płaczem. — Jestem zaręczona! — Niemądre dziecko — odparła pani Jellyby i z roztargnieniem popatrzała na list otwarty przed chwilą. — Co za gęś z ciebie! — Jestem zaręczona, mamo! — szlochała Caddy. — Jestem zaręczona z młodym panem Turveydropem ze szkoły tańców. A starszy pan Turveydrop, doskonały wzór dżentelmena, już zgodził się na nasze małżeństwo, więc proszę, mamo, błagam również o- twoją zgodę, bo inaczej nigdy nie będę szczęśliwa. Nigdy, mamo! Nigdy! — łkała zapominając o swoich pretensjach do matki, powodowana jedynie szczerym przywiązaniem i miłością. I znowu widzi pani, panno Estero — oznajmiła z godnością dama — jakie to szczęście, że zaprzątają mnie wciąż sprawy wymagające wewnętrznego skupienia. Oto Caddy zaręcza się z synem metra tańców! Wchodzi w towarzystwo ludzi równie jak ona obojętnych na losy rodzaju ludzkiego! Postępuje tak, chociaż pan Quale, jeden z najpierw- szych filantropów naszych dni, wciąż mi powtarza, że gotów byłby poważnie się nią zainteresować! — Nienawidzę go, mamo! — krzyknęła dziewczyna. — Zawsze się nim brzydziłam! — Caddy, Caddy! — westchnęła matka i z niezmąconym spokojem sięgnęła po kolejny list. — Pod tym względem nie mam wątpliwości. Jakże mogłoby być inaczej, skoro jesteś kompletnie wyzuta z uczuć, które jego przepełniają. Rozumie pani, panno Estero, że takie drobne sprawy martwiłyby mnie w znacznym stopniu, gdyby obowiązki wobec społeczeństwa nie były moim ukochanym dzieckiem, gdyby nie pochłaniały mnie wciąż i w szerokim zakresie. Ale czy wolno mi pozwolić, by mgła niedorzeczności córki, od której nie mogłam przecież oczekiwać niczego lepszego, miała przesłaniać mi rozległy kontynent afrykański? Nie! Nie! — powtórzyła dwukrotnie dźwięcznym, donośnym głosem i z dobrotliwym uśmiechem rozdarła jeszcze jedną kopertę. — Nie, zaprawdę! Byłam zaskoczona lodowatym przyjęciem nowiny, jakkolwiek miałam prawo oczekiwać czegoś podobnego, więc nie wiedziałam zupełnie, co mówić dalej. Caddy sprawiała też wrażenie zbitej z tropu. Pani Jellyby w dalszym ciągu otwierała i segregowała korespondencję i z wyrozumiałym uśmiechem powtarzała od czasu do czasu: — Nie! Nie, zaprawdę! — Mam nadzieję, mamo — odezwała się na koniec Caddy — że nie jesteś zła na mnie? — Ach, Caddy, Caddy! — westchnęła znowu. — Niemądra z ciebie dziewczyna! Takie pytanie po wszystkim, co mówiłam o zaprzątnięciu moich myśli poważniejszymi kwestiami! — Spodziewam się też, mamo i|g atakowała dalej córka — że wyrażasz swoją zgodę i będziesz nam dobrze życzyła? — Niemądre z ciebie dziecko, moja droga. Niemądre i wyrodne! Żeby zrobić coś podobnego, zamiast poświęcić się wzniosłym, bardziej ogólnym celom na kolosalną miarę! Ale stało się! Musiałam juź zatrud nić młodego chłopca... Nic więcej nie mam do powiedzenia! A teraz, Caddy — powiedziała pani Jellyby, gdy córka zaczęła ściskać ją i całować — bądź łaskawa nie przeszkadzać mi w pracy, bo chcę uporać się z tym stosem papierów, nim nadejdzie popołudniowa poczta. Pomyślałam, że postąpię najwłaściwiej, jeżeli pożegnam panią domn, ale na chwilę zatrzymało mnie pytanie jej córki. —• Pozwolisz, mamo, że przyprowadzę go tutaj? — Mój Boże! Ty znów zaczynasz, Caddy! — obruszyła się pani Jellyby pogrążona już we własnych medytacjach. — Kogo chcesz tu przyprowadzić? — Jego, mamo. — Moja droga! — podjęła matka najwyraźniej zirytowana drobiazgami takiego rodzaju. — Jeżeli chcesz, przyprowadź go, ale nie w wieczór, kiedy odbywa się takie czy inne zebranie. Musisz się zastosować do mojego rozkładu czasu. Bardzo pani uprzejma, droga panno Estero, że zechciała się pani fatygować, by przyjść z pomocą tej dzierlatce. Do widzenia. Żegnam panią. Nie muszę chyba usprawiedliwiać się z powodu braku czasu? Wystarczy powiedzieć, że otrzymałam dziś poranną pocztą pięćdziesiąt osiem listów od rodzin robotniczych, które pragną zapoznać się dokładniej z uprawą kawy i cywilizowaniem tubylców. Kiedy zeszłyśmy na parter, nie dziwiłam się wcale, że Caddy jest przygnębiona i od nowa płacze zarzuciwszy mi ręce na szyję. Nie dziwiły mnie również jej słowa, iż wolałaby burę od tak obojętnego potraktowania, ani też skarga na braki w garderobie takie, że nie wie doprawdy, jak wyjdzie za mąż w znośnie przyzwoity sposób. Stopniowo uspokajałam ją i pocieszałam, tłumacząc, jak wiele będzie mogła zrobić dla swojego nieszczęsnego ojca i dla Pipa, kiedy zdobędzie wreszcie własny dom. Później zeszłyśmy jeszcze niżej — do kuchni — gdzie Pip oraz jego małe siostrzyczki i braciszkowie tarzali się na kamiennej posadzce, i urządziłyśmy im taką zabawę, że musiałam raz jeszcze uciec się do opowiadania bajek, aby uniknąć rozszarpania na sztuki. Z położonego nad nami pokoju stołowego dobiegały czasami podniesione głosy i łoskot przesuwanych raptownie ciężkich sprzętów. Obawiałam się po trosze, że ów łoskot wynika wówczas, gdy biedny pan Jellyby usiłuje raz jeszcze zrozumieć stan swoich interesów, następnie zaś zrywa się od stołu i robi skok w kierunku okna, aby rzucić się z niego na kuchenne podwórko. Kiedy po dniu pełnym wrażeń jechałam spokojnie do domu, myślałam wiele o biednej Caddy i miałam coraz silniejszą nadzieję, że mimo pana Turveydropa starszego, w nowszych warunkach będzie bezpieczniejsza i szczęśliwsza. Istnieją znikome szanse, by ona i jej mąż zrozumieli kiedykolwiek, jaki naprawdę jest wzór dobrego tonu. Tym lepiej dla nich! Kto śmiałby im życzyć, aby zmądrzeli w tym względzie? Nie ja z pewnością — myślałam i prawie wstyd mi było, że sama nie potrafię uwierzyć w starego dżentelmena, tak jak oni. Później spoglądając na gwiazdy medytowałam o wędrowcach w dalekich krajach i gwiazdach, na które oni patrzą, a także o tym, bym zawsze miała radość i szczęście pomagania komuś na swój znikomy i skromny sposób. W Samotni — jak zawsze — wszyscy przyjęli mnie radośnie, więc miałam chęć usiąść i płakać ze szczęścia i postąpiłabym tak może, gdyby nie był to najlepszy sposób uczynienia z siebie osoby nieprzyjemnej. Wszyscy domownicy — od pierwszego do ostatniego — mieli wesołe twarze, rozmawiali ze mną życzliwie i pogodnie, skwapliwie spieszyli na moje usługi, a więc tym bardziej nabierałam przekonania, iż jak świat światem, nie było szczęśliwszej dziewczyny. Strasznie rozgadaliśmy się tamtego wieczoru, a że opiekun i Ada dopytywali o wszelkie tyczące Caddy szczegóły, nudziłam ich, nudziłam i nudziłam, sama nie wiem jak długo. Wreszcie, kiedy zmęczona i zawstydzona nieco własnym samochwalstwem znalazłam się w swoim pokoju, usłyszałam delikatne pukanie do drzwi. — Proszę! — powiedziałam i zobaczyłam na progu ładną, małą dziewczynkę w schludnej żałobnej sukience. — Ja, proszę panienki, jestem Charley — zaprezentowała się stłumionym głosem i dygnęła grzecznie. — Pamiętam. Naturalnie — odrzekłam nieco zdziwiona i nachyliłam się, aby ją ucałować. — Miło mi, Charley, że cię widzę. — Ja, proszę panienki — podjęła tym samym tonem — jestem panienki pokojówką. — Co, Charley? — Ja, proszę panienki, jestem prezentem dla panienki. Pan Jarndyce przysyła mnie z serdecznymi pozdrowieniami. Usiadłam, przyciągnęłam dziewczynkę do siebie i objąwszy ją spojrzałam na Charley z bliska. — Bo, proszę panienki — podjęła klaszcząc w dłonie i łzy zaczęły spływać po ijej zdobnych dołeczkami policzkach — Tom jest już w szkole i bardzo dobrze się uczy. A mała Emma jest u pani Blinder, proszę panienki, i ma opiekę, jak trzeba! A Tom byłby w szkole i Emma zostałaby u pani Blinder, i ja przyjechałabym tutaj wcześniej, znacznie wcześniej. Tylko pan Jarndyce mówił, że musimy przywyknąć do myśli o rozstaniu, bo wszyscy jesteśmy jeszcze tacy mali. Niech panienka nie płacze! Bardzo proszę! — Nie mogę łez powstrzymać, Charley. — Ja też nie mogę, proszę panienki. Nie mogę — płakała dalej. — I proszę panienki, pan Jarndyce mówił, żeby panienkę pozdrowić serdecznie i że pewno panienka będzie mnie trochę uczyć. I jeżeli panienka pozwoli, Tom i Emma, i ja będziemy się widywać raz na miesiąc. I taka jestem szczęśliwa, i wdzięczna! I będę się starała być bardzo dobrą pokojówką — szlochała cała rozdygotana z radości. — Ach, Charley. Nie zapomnij nigdy, komu to wszystko zawdzięczasz ! — Nie zapomnę, proszę panienki. Nigdy! Ani Tom nie zapomni. Ani nawet Emma. Wszystko zawdzięczamy panience. -—Ja nic o tym nie wiedziałam. Pan Jarndyce pomyślał o was. — Tak, ale z miłości dla panienki. I mówił, że panienka ma być moją panią. Przysyła mnie w prezencie dla panienki ze swoimi serdecznymi pozdrowieniami. Nie zapomnimy o tym nigdy ani Tom, ani ja, proszę panienki. Przetarła zapłakane oczy i obejmując z miejsca nowe funkcje, zaczęła krzątać się po pokoju i bardzo porządnie układać wszystko, co jej w ręce wpadło. Niebawem jednak podeszła do mnie cicho, by szepnąć z onieśmieleniem: — Niech panienka nie płacze, proszę panienki. — Nie mogę łez powstrzymać, Chąrley — powtórzyłam. — Ja też nie mogą, proszę panienki. W rezultacie długo, bardzo długo obie płakałyśmy ze szczęścia. ROZDZIAŁ XXIV WZRUSZAJĄCA SPRAWA Wnet po rozmowie, którą odbyłam z nim i opisałam wyżej, Ryszard poinformował o swoich zamierzeniach naszego opiekima. Wątpię, czy sprawił mu niespodziankę, lecz pan Jarndyce miał z tej przyczyny niemało zamieszania i kłopotów. Późnymi wieczorami i wcześnie z rana zamykał się z Ryszardem, by wieść z nim długie narady, a ponadto obydwaj spędzali nieraz całe dnie w Londynie, gdzie konferowali z panem Kenge'em i musieli załatwiać mnóstwo spraw uciążliwych i niemiłych. W tym czasie opiekun cierpiał poważnie z racji wschodniego wiatru i głowę rozcierał tak, że chyba ani jeden włos nie pozostawał na właściwym miejscu, mimo to jednak do Ady i do mnie odnosił się równie serdecznie i miło jak zawsze, a w kwestii drażliwej zachowywał ścisłą dyskrecję. Nie uspokajało to nas, tym bardziej że mimo starań, uzyskiwałyśmy od Ryszarda jedynie beztroskie zapewnienia, iż wszystko idzie kapitalnie i nareszcie zaczyna przedstawiać się świetnie. Jednakże z biegiem czasu dowiadywałyśmy się rozmaitych rzeczy. Nowy wniosek w imieniu Ryszarda, jako nieletniego i podopiecznego sądu, przedłożono lordowi kanclerzowi, co poruszyło lawinę rozpraw, odroczeń, wniosków wtórnych i kontrwniosków, a przy jakiejś sposobności lord kanclerz nazwał nawet Ryszarda małoletnim szczególnie niezrównoważonym i kłopotliwym. W rezultacie Ryszard (jak wyraził 6ię w rozmowie z nami) zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek wstąpi do wojska, a jeżeli tak, to będzie wtedy w wieku sędziwego weterana. Wreszcie lord kanclerz raczył przyjąć go w swoim prywatnym gabinecie, skarcił za brak zdecydowania i nieposzanowanie czasu — (Wyborny kawał! — powiedział nam Ryszard. — Taka nagana! Z takich ust!) — ostatecznie jednak wniosek w kwestii podjęcia starań o stopień oficer ski został potraktowany przychylnie. Nazwisko Ryszarda trafiło na listę kandydatów do Gwardii Konnej, odpowiednią kwotę zdeponowano u agenta, a Ryszard działając zgodnie ze swoim charakterem, pogrążył się w studiowaniu wiedzy wojskowej i każdego dnia wstawał o piątej rano, aby ćwiczyć szermierkę szablą. I tak ferie sądowe przyszły po sesji, a następna sesja po feriach. Od czasu do czasu dowiadywaliśmy się, że proces Jarndyce przeciwko Jarndyce jest na wokandzie albo spadł z wokandy, że został odroczony czy też mówi się o nim lub nie mówi. Ryszard mieszkał w Londynie u pewnego profesora i nie mógł obecnie odwiedzać nas tak często, jak dawnymi czasy. Pan Jarndyce nadal milczał uparcie i dnie mijały do momentu, gdy Ryszard uzyskał wreszcie patent oficerski, a wraz z nim rozkaz wyjazdu do pułku stacjonującego w Irlandii. Pewnego wieczoru zjechał w wielkim pośpiechu, aby przywieźć tę nowinę, i odbył długą konferencję z naszym opieknnem. Upłynęła godzina z górą, nim pan Jarndyce wsunął głowę do pokoju, gdzie czekałyśmy z Adą, i powiedział: — Poproszę teraz was, moje kochane. Ryszard, którego ostatnimi czasy widywałyśmy w doskonałym humorze, 6tał wsparty o półkę nad kominkiem, najwyraźniej przybity i rozdrażniony. — Posłuchaj, Ado — zaczął opiekun — wynikła pewna różnica zdań pomiędzy mną i Rickiem. Rick! Nie rób takiej ponurej miny. Rozchmurz się trochę! — Jest pan dla mnie bardzo surowy. Bardzo! — powiedział Ryszard. — A odczuwam to tym boleśniej, że we wszystkich innych kwestiach traktował mnie pan wyjątkowo przychylnie i świadczył mi łaski, których nigdy nie zdołam odpłacić. Bez tej pomocy na pewno nie wypłynąłbym na czyste wody. Hin... Rick... Chęę, abyś wypłynął na jeszcze bardziej czyBte wody. Na jeszcze bardziej czyste wody w sprawach z samym sobą. Wybaczy drogi pan, jeżeli powiem, że w sprawach z samym sobą ja jestem, moim zdaniem, najlepszym sędzią — podchwycił Ryszard gniewnie, lecz nadal z całym szacunkiem. —• Wybaczysz, mój kochany, jeżeli powiem, że oczywiście wolno ci być takiego zdania, lecz ja go nie podzielam — odrzekł pan Jarndyce z tą swoją łagodnością i pogodą. — Muszę, Rick, spełnić obowiązek, bo inaczej nie mógłbyś cenić mnie, kiedy ochłoniesz, a pragnę, mój kochany, abyś cenił mnie zawsze, na chłodno i na gorąco. Ada pobladła bardzo, więc pan Jarndyce usadowił ją troskliwie w swoim fotelu i usiadł obok niej. — To nic wielkiego, kochanie — powiedział. — Naprawdę nic wielkiego. Mieliśmy małą, przyjacielską sprzeczkę, którą chcemy z tobą omówić, ponieważ byłaś jej przedmiotem. I co? Lękasz się tego, co masz usłyszeć? — Nie, kuzynie Johnie — uśmiechnęła się. — Nie mogę lękać się niczego, co mam usłyszeć od ciebie. — Dziękuję, skarbie. A teraz proszę, abyś poświęciła mi chwilę uwagi i nie patrzała w tym czasie na Ricka. I ty, mała kobietko, słuchaj pilnie. Otóż, moja miła — podjął pan Jarndyce i położył dłoń na dłoni Ady spoczywającej na poręczy fotela — przypominasz sobie zapewne rozmowę, jaką odbyliśmy we czworo, kiedy mała kobietka powiedziała mi o pewnej romantycznej historii? — Myślę, kuzynie Johnie, że ani Ryszard, ani ja nie potrafimy zapomnieć nigdy, jak dobry byłeś wtedy dla nas. — Ja nie zapomnę — wtrącił Ryszard. — Ani ja, z pewnością — dodała. Zacna dobroć serca rozjaśniła twarz naszego opiekuna. — Tym łatwiej mi będzie powiedzieć to, co mam do powiedzenia — ciągnął — a nam wszystkim osiągnąć wzajemne zrozumienie. Ado, moja złota, powinnaś wiedzieć, że Ryszard obiera przyszły zawód po raz ostatni. Koszty związane z tym i ekwipunek pochłoną do ostatka środki, na które miał prawo liczyć. Wyczerpał je, więc został na zawsze przywiązany do drzewa, które sam posadził. — Wyczerpałem swoje obecne środki. To prawda! — podchwycił Ryszard. — Wiem o tym i nie martwię się wcale, bo to przecież nie wszystko, na co mam prawo liczyć. — Rick! Rick! — zawołał pan Jarndyce głosem nagle zmienionym, pełnym lęku i uniósł ręce, jak gdyby chciał zasłonić nimi uszy. — Na miłosierdzie boskie, nie buduj żadnych nadziei na tym, co jest rodzinną klątwą! Rób, co chcesz, lecz nie kieruj nawet przelotnych spojrzeń ku widmu, które straszy nas od tylu lat. Lepiej zaciągać długi. Lepiej żebrać. Lepiej umrzeć, mój drogi! Zdziwił nas patos tej przestrogi. Ryszard przygryzł wargi i z zapar tym oddechem spojrzał w moją stronę, jak gdyby wiedział i czuł, że ja wiem, jak bardzo potrzebne mu jest takie właśnie ostrzeżenie. Pan Jarndyce odzyskał rychło spokój i pogodę. —- Kochana Ado — podjął — być może rzuciłem zbyt mocne słowa, ale ja mieszkam w Samotni i widziałem tu różne rzeczy. Dość na ten temat! A więc, powtarzam, wszystko, z czym Ryszard rozpoczynał życiowy wyścig, jest wyczerpane. Wobec tego radzę dla waszego dobra, jemu i tobie, aby wyjechał od nas przekonany, iż nie istnieją żadne wzajemne zobowiązania pomiędzy wami. Muszę nawet posunąć się dalej. Nie chcę nic skrywać przed wami. Zaufaliście mi bez ograniczeń, więc i ja tak wam zaufam. Proszę, abyście, na razie przynajmniej, zerwali wszystkie łączące was związki, prócz, oczywiście, pokrewieństwa. — Lepiej powiedzieć od razu — obruszył 6ię Ryszard — że zupełnie stracił pan wiarę we mnie i to samo zaleca Adzie. — Lepiej nie mówić takich rzeczy, Rick — odrzekł pan Jarndyce — bo nie to przecież miałem na myśli. — Jest pan zdania, że zrobiłem zły początek — podjął tamten. — Słusznie! Nie przeczę! — Powiedziałem, jakiego życzę ci początku i czego spodziewam się dalej, kiedy poprzednio mówiliśmy o twoich sprawach — odparł pan Jarndyce tonem pełnym życzliwej otuchy. — Nie zrobiłeś jeszcze tego początku. Ale, widzisz, wszystko winno odbywać się w stosownym czasie, a twój czas, mój drogi, nie przeminął jeszcze, lecz powiedziałbym, teraz dopiero nadchodzi w pełni. A zatem zrób właściwy początek Wy, tacy młodzi, moi drodzy, jesteście kuzynami. Łączy was pokrewieństwo i od tej chwili nic innego. Jeżeli ma przyjść coś więcej, musisz to wypracować, Rick! Wówczas może przyjść, ale nie wcześniej. — Strasznie pan dla mnie surowy — powiedział Ryszard — bardziej surowy, niż mogłem podejrzewać. — Kochany chłopcze! Najsurowiej traktuję siebie czyniąc coś, co sprawia ból tobie. Skuteczny lek masz we własnych rękach. Doprawdy, Ado, lepiej stanie się dla niego, gdy będzie wolny, nieskrępowany przez wasze młodociane narzeczeństwo. Lepiej też będzie dla niej, Rick, wielekroć lepiej, a to chyba winieneś Adzie. Słuchajcie! Każde z was postąpi w sposób najkorzystniejszy dla drugiej strony, nie dla samego siebie! — Dlaczego dziś ma to być sposób najkorzystniejszy? — zapytał ży w wo Ryszard. — Rzecz przedstawiała się inaczej, kiedy otworzyliśmy serca przed panem. Nic mówił pan tak wtedy. — Od tamtej pory miałem pewne doświadczenia. Nie winię cię, Rick. Ale powtarzam, miałem pewne doświadczenia. — Na mój temat, proszę pana? — wtrącił Rick. — Raczej na temat was obydwojga — podjął dobrotliwie mój opiekun. — Nie pora jeszcze, aby miały was połączyć stałe, nierozerwalne związki. Nie byłoby to słuszne, więc nie mogłoby znaleźć mojej pochwały. Cóż, moi młodzi krewniacy! Trzeba, abyście rozpoczęli od nowa. Co przeszło, przeszło. Macie przed sobą czystą kartę, więc wpisujcie na niej dalsze życie. Ryszard zwrócił zatroskany wzrok ku Adzie, lecz nic nie powiedział. — Dotąd nie rzekłem słowa wam ani Esterze — podjął pan Jarndyce — ponieważ chciałem, by sprawy między nami były jak dzień jasne i traktowane przez nas wszystkich na prawach równości. Dziś radzę z serca i, Ado i Ryszardzie, gorąco was proszę, abyście rozstając się byli dla siebie tym, czym byliście w momencie przyjazdu. Resztę pozostawcie czasowi, wzajemnej wierze w siebie i własnej stałości. Jeżeli postąpicie inaczej, skrzywdzicie siebie, a mnie upewnicie, że popełniłem błąd doprowadzając do waszego spotkania. Zapanowało długie milczenie. Później Ada podniosła wzrok i tkliwe spojrzenie błękitnych oczu zwróciła ku twarzy ukochanego. — Kuzynie Ryszardzie — powiedziała — sądzę, że nie mamy wyboru po tym, co usłyszeliśmy od kuzyna Johna. O mnie możesz być spokojny, bo zostanę tn pod dobrą opieką i z pewnością nie znajdę przyczyn, by na coś się uskarżać, jeżeli zawsze będę posłuszna radom kuzyna Johna. Nie wątpię, mój... Nie wątpię, kuzynie Ryszardzie — ciągnęła cokolwiek niepewnie — że jesteś do mnie przywiązany... i nie pokochasz innej. Ale, proszę, zastanów się głęboko i nad tym, bo nade wszystko pragnę twojego szczęścia. Na mnie możesz liczyć, kuzynie Ryszardzie. Sama nie jestem zmienna, ale mam trochę rozsądku i nigdy, nigdy nie śmiałabym cię winić. Nawet kuzynom wolno smucić się z powodu rozstania i mnie, Ryszardzie, jest smutno, bardzo smutuo, chociaż wiem, że dzieje się tak dla twojego dobra. Zawsze będę wspominać cię serdecznie i często rozmawiać o tobie z Esterą, a może... może i ty, Ryszardzie, pomyślisz o mnie czasem z odrobiną sentymentu. — Wstała z fotela i podszedłszy do Ryszarda wyciągnęła doń drżącą rękę. — A teraz, mój drogi, znowu jesteśmy tylko kuzynami... Być może do czasu, Ryszardzie, a ja... ja będę modlić się zawsze, aby Bóg błogosławił cię wszędzie, gdzie możesz się znaleźć. Dziwiłam się, czemu Ryszard nie potrafi wybaczyć opiekunowi tych opinii o sobie, którym podczas rozmów ze mną sam dawał wyraz w słowach nieporównanie mocniejszych. Lecz bez wątpienia tak to wyglądało. Patrzałam z żalem, że od tamtej pory Ryszard nie odnosił się doń tak serdecznie i ufnie jak dawniej. Pan Jarndyce robił mu liczne awanse, lecz on nie korzystał z nich i ochłodzenie stosunków pomiędzy nimi postępowało stale, tylko za sprawą Ryszarda. Niebawem jednak Ryszard zagubił pośród ekwipowania się i przygotowań nie tylko siebie, lecz również smutek rozłąki z Adą, która została w Samotni, gdy on, pan Jarndyce i ja wybraliśmy się na tydzień do Londynu. Od czasu do czasu przypominał ją sobie raptownie nawet z wybuchami płaczu — iw takich razach nie szczędził w rozmowach ze mną gorzkich wyrzutów pod własnym adresem. Jednakże rychło odzyskiwał dobry humor i wesoło rozwodził się nad jakimiś nieokreślonymi przyczynami, dzięki którym on i Ada będą bogaci i do końca swoich dni szczęśliwi. Czas miałam pracowity, bo całymi dniami dreptałam z Ryszardem po mieście, aby kupować rozmaite potrzebne mu rzeczy. Nie powiem nic o tym, co on zakupiłby z pewnością, gdyby go pozostawić samemu sobie. Do mnie miał bezgraniczne zaufanie i nierzadko mówił o własnych wadach lub mocnym postanowieniu poprawy tak szczerze i gorąco, że w żadnym przypadku nie mogłoby mnie to znudzić, gdybym nawet była usposobiona doń gorzej. W ciągu tego tygodnia często przychodził do nas były żołnierz kawalerii — przystojny, postawny mężczyzna o manierach po wojskowemu bezpośrednich — z którym Ryszard ćwiczył fechtunek od dłuższego już czasu. Słyszałam o nim wiele nie tylko od Ryszarda, lecz również od mojego opiekuna, więc pewnego rana po śniadaniu zostałam celowo z moją robótką i byłam w pokoju, kiedy ów człowiek przyszedł. r— Dzień dobry, panie George — powitał go pan Jarndyce. — Pan Carstone zaraz tu będzie. Proszę siadać. Z pewnością panna Summerson rada pozna pana. Pan George —zbity z tropu, zdaje się, moją obecnością — usiadł i nie spoglądając na mnie przeciągał po górnej wardze dłonią dużą i opaloną. ■— Punktualny pan niczym słońce — podjął pan Jarndyce. — Przyzwyczajenie wojskowe, proszę pana — odrzekł tamten. — Czyste przyzwyczajenie. Nie jestem wcale taki solidny i dokładny. — Ale, jak słyszałem, prowadzi pan poważne przedsiębiorstwo? — powiedział mój opiekun. — Takie tam przedsiębiorstwo! Strzelnica sportowa. Całkiem nieduża strzelnica. — A pan Carstone? — zapytał mój opiekun. — Robi pan z niego strzelca i fechmistrza jak się patrzy. Dobrze sobie radzi? — Nieźle, proszę pana — odparł pan George. — Wcale nieźle. No i byłoby bardzo dobrze, gdyby pan Carstone przykładał się do ćwiczeń. — Ale nie przykłada się, prawda? -— Z początku tak. Teraz, proszę pana, mniej ma do tego serca. Może zaprząta go coś innego... jakaś panienka na przykład —powiedział pan George i po raz pierwszy zwrócił ku mnie spojrzenie błyszczących ciemnych oczu. — Nie ja jestem tą panienką —- roześmiałam się — zapewniam pana. A wygląda na to, że mnie pan podejrzewa. Zarumienił się lekko pod opalenizną i złożył mi wojskowy ukłon. — Bardzo panienkę przepraszam. Taki już ze mnie grubianin. — Nic podobnego — uśmiechnęłam się doń życzliwie. — Uważam to za komplement. Z początku nie patrzał na mnie, lecz obecnie trzy lub cztery razy rzucił mi szybkie, bystre spojrzenie. — Stokrotnie szanownego pana przepraszam — zwrócił się do mojego opiekuna cokolwiek nieśmiało. — Był pan łaskaw wymienić nazwisko młodej pani, ale... —- Panna Summerson. — Panna Summerson — powtórzył i raz jeszcze zmierzył mnie wzrokiem. — Zna pan moje nazwisko? — zapytałam. — Nie, proszę panienki. Nie słyszałem go nigdy, o ile pamiętam. Ale zdawało mi się, że gdzieś panienkę widziałem. — Nie sądzę — odpowiedziałam i unosząc wzrok znad robótki, przypatrzyłam mu się lepiej, na co miałam ochotę z racji jego prostych. śmiałych słów i naturalnego sposobu bycia. — Ja dobrze pamiętam ludzkie twarze. Bez skrępowania spotkał moje spojrzenie zwracając ku mnie swoje bystre, ciemne oczy. — Ja też, proszę panienki — podchwycił. — Nie mam pojęcia, skąd coś takiego przyszło mi do głowy. Znów zarumienił się lekko przez opaleniznę i najwyraźniej począł głowić się nad niepojętym skojarzeniem, więc pan Jarndyce pośpieszył mu z pomocą. — Ma pan wielu uczniów, panie George? — zapytał. — Różnie bywa, proszę szanownego pana. Przeważnie za mało, żeby z nich wyżyć. — A jakiego typu ludzie zgłaszają się do pańskiej strzelnicy? śfei Rozmaici, proszę pana. Tutejsi i cudzoziemcy. Od dżentelmena do terminatora. Niedawno przychodziły jakieś Francuzki i z pistoletów strzelały diablo celnie. Bywają także pomyleńcy, ale tacy pchają się przecież wszędzie, gdzie drzwi są otwarte. — Ale nie miewa pan chyba klientów, którzy żywią urazę do kogoś i ćwiczą mając żywy cel na widoku? — uśmiechnął się pan Jarndyce. — Chyba bardzo rzadko, proszę pana, ale zdarzali się i tacy. Przeważnie ludzie zgłaszają się do strzelnicy dla rozrywki albo z braku lepszego zajęcia. Sześciu pierwszych trafia się na pól tuzina drugich. Bardzo szanownego pana przepraszam — zmienił ton pan George, który siedział teraz sztywno, z odstawionymi łokciami i dłońmi wspartymi na kolanach — ale słyszałem, że szanowny pan jest stroną w jednym procesie przed sądem kanclerskim. Czy to prawda? —- Niestety prawda — potwierdził mój opiekun. Raz miałem za ucznia pańskiego towarzysza. — Czyli stronę w procesie przed sądem kanclerskim? Jak to z tym było? — Widzi szanowny pan, biedny człowiek tak sterał się ciągłym zawracaniem głowy i przeganianiem go to w jedną, to w drugą stronę, że całkiem wychodził z siebie. Nie zdaje mi się, by ostatecznie chciał wziąć kogoś na cel. Nie, proszę pana. Ale był zły i rozżalony, więc jak nic płacił za pół setki ładunków i strzelał, stTzelał, aż robił się czerwony na twarzy. Pewnego dnia, jak nikogo nie było w pobliżu, a on gadał z pasją o swoich krzywdach, powiedziałem mu, proszę szanownego pana: „Jeżeli to ćwiczenie ma być klapę bezpieczeństwa, wszystko w porządku, kolego. Ale nie podoba mi się pańskie zacietrzewienie, teraz, w takim stanie umysłu. Lepiej byłoby wziąć się do czegoś innego1'. Miałem się na baczności, bo to taki raptus, że jak nic mógłby mnie uderzyć. Ale całkiem dobrze przyjął moją radę i zaraz dał spokój strzelaniu. Uścisnęliśmy sobie dłonie i od tamtej pory łączy nas taka niby przyjaźń. ■— Co to za jeden? — zapytał pan Jarndyce z nutą żywego zainteresowania. — Zaczynał w Shropshire jako drobny farmer. Później sąd kanclerski odmienił go w rozjuszonego buhaja. — A nazywa się Gridley, co? — Tak, proszę pana! Opiekun zamienił'ze mną kilka słów na temat szczególnego zbiegu okoliczności, a w tym czasie pan George skierował znowu w moją stronę serię bystrych, przelotnych spojrzeń. Wobec tego wyjaśniłam, skąd znamy nazwisko Gridley, on zaś zaszczycił mnie kolejnym wojskowym ukłonem i wyrazami uznania za, jak powiedział, moje dobre serce. : — Nie wiem, u licha, czemu znów mnie to naszło? — mruknął i raz jeszcze zerknął u mnie. — Co z tą moją głową? Przygładził ciężką dłonią czarne, krótko przystrzyżone włosy, jak gdyby chciał zaprowadzić ład wśród rozpierzchłych myśli. Później siedział przez chwilę lekko pochylony do przodu \— z jedną ręką na piersi, drugą wspartą o udo — i zadumany posępnie wpatrywał się w podłogę. — Doszły mnie wiadomości — podjął pan Jarndyce — że, niestety, ów Gridley jeszcze raz uległ pasji, miał poważne kłopoty i ukrywa się obecnie. — Ja też dyszałem o tym, proszę szanownego pana — bąknął dragon zamyślony nadal i zapatrzony w podłogę. — Tak... Coś słyszałem. — Nie wie pan, gdzie go szukać? — Nie wiem, szanowny panie — odpad i uniósł wzrok, jak gdyby ocknął się nagle. — Nic nie mogę powiedzieć o nim. Ale biedak wykończy się .wkrótce. To pewne. Można długo męczyć ludzkie serce, do czasu, kiedy raptem bić przestanie. Pojawienie się Ryszarda zakończyło tę rozmowę. Pan George złożył znów wojskowy ukłon, pożegnał nas uprzejmie i ciężkim krokiem wyszedł z pokoju. Działo się to z rana, w dniu, na który był wyznaczony odjazd Ryszarda. Wszystkie zakupy załatwiliśmy już uprzednio, z pakowaniem uporałam się ostatecznie wczesnym popołudniem, więc nic mieliśmy nic do roboty przed wieczorem, kiedy to Ryszard miał udać się do Liver- poolu, aby stamtąd odpłynąć do Holyhead. W tym dniu proces Jarndyce przeciwko Jarndyce trafił znów na wokandę, więc Ryszard zaproponował, abyśmy poszli we dwoje do sądu i posłuchali, co się tam dzieje. Ponieważ były to jego ostatnie godziny, w Londynie i najwidoczniej zależało mu na tej wycieczce, ja zaś nie widziałam nigdy sali rozpraw, zgodziłam się i poszliśmy do Westminsteru, gdzie sąd zasiadał. Drogę skracaliśmy sobie rozmową o listach, które on będzie pisywał do mnie, 0 listach, które ja będę pisała do niego, oraz o licznych planach rokujących najlepsze nadzieje. Pan Jarndyce wiedział, dokąd się wybieramy, i dlatego nie było go z nami. Na sali sądowej lord kanclerz — ten sam, którego widziałam niegdyś w jego prywatnym gabinecie w Lincoln's Inn — zasiadał w majestacie 1 całej powadze prawa. Przed nim na stole przykrytym szkarłatnym suknem spoczywały berło, pieczęć oraz niewiele mniejszy niż mały ogródek płaski bukiet, przepełniający zapachem całą salę. Poniżej podium widać było długi rząd prawników, u których stóp grube pliki papierów leżały na podłodze zadanej matami z rogoży. Widać też było peruki adwokatów uprawnionych do występowania w sądzie kanclerskim; kilku z nich spało, kilku nie spało, jeden przemawiał i nikt nie zaszczycał szczególną uwagą tego, co miał do powiedzenia. Lord kanclerz siedział pochylony do tyłu w bardzo wygodnym fotelu, łokieć opierał na wyściełanej poręczy, a czoło na dłoni. Pośród obecnych w sądzie niektórzy drzemali, inni czytali gazety, przechadzali się, rozmawiali szeptem w małych grupkach i jak zdawać Bię mogło, wszyscy czuli się nad wyraz swobodnie, po domowemu, nie śpieszyli się bynajmniej ani przejmowali zbytnio. Patrzeć na widowisko przebiegające tak harmonijnie i myśleć o rozterkach życia i tragicznej śmierci niezliczonych stron procesowych, patrzeć na galową ceremonię i myśleć o marnotrawstwie, niedoli, żebrac- kiej nędzy, które kryją się za nią; wyobrażać sobie, że męka zawiedzio- hycli nadziei dręczy tysiące serc, a tymczasem to wymuskane przedstawienie rozgrywa się dzień po dniu i rok po roku, systematycznie i z chłodnym spokojem; widzieć lorda kanclerza oraz tłum podległych ma prawników, którzy na siebie wzajemnie i na publiczność spoglądają tak, jak gdyby nikt nie słyszał nigdy, że nazwa sądu, który ich zgromadził, stanowi w całej Anglii żart pełen goryczy, budzi powszechną grozę, wstręt, oburzenie i uchodzi za coś rażącego i złego, co tylko cudem mogłoby przynieść komuś jakąkolwiek korzyść —• wszystko to mnie, osobie bez doświadczenia, wydawało się tak dziwaczne i sprzeczne z sobą, że pełna niedowierzania zrazu nic nie pojmowałam. Siedziałam tam, gdzie ulokował mnie Ryszard. Usiłowałam słuchać i rozglądać się dokoła, lecz wydało mi się, że nierealne jest całe otoczenie z wyjątkiem panny Flite — drobnej, obłąkanej starowiny — która stojąc na ławie kiwała głową ze zrozumieniem. Panna Flite wypatrzyła nas rychło i podeszła do lawy, na której zajmowaliśmy miejsca. Łaskawie powitała mnie w swojej domenie i z zadowoleniem i niemałą dumą zaczęła mi wskazywać jej główne atrakcje. Pan Kenge też zbliżył się, by porozmawiać z nami i czynić honory domu w sposób bardzo zbliżony, lecz z umiarem typowym dla rozumnego właściciela. Jak powiadał, nie najlepiej wybraliśmy porę odwiedzin. Wolałby widzieć nas w sądzie pierwszego dnia sesji. Ale i tak posiedzenie przedstawia się wspaniale. Doprawdy imponująco! Przez pół godziny sprawa, której bieg nadano — jeżeli wolno użyć zwrotu tak komicznego w zestawieniu z faktycznym stanem rzeczy —r wlokła się, pokąd nie wygasła siłą bezwładności, nie czyniąc postępów, których, ma się rozumieć, nikt nie oczekiwał. Lord kanclerz rzucił plik papierów zasiadającym poniżej podium dżentelmenom. Ktoś powiedział: „Jarndyce przeciwko Jarndyce" i jak na dane hasło, wyniknął gwar, śmiech, masowe opuszczanie sali przez publiczność, znoszenie całych pak, naręczy, worków wypełnionych aktami. O ile byłam w stanie mętnie zrozumieć, sprawa wróciła tym razem na wokandę celem „udzielenia sądowi dalszych wyjaśnień" w kwestii jakichś dodatkowych kosztów. W każdym razie naliczyłam dwudziestu trzech panów w perukach, którzy zgłosili swoje stawiennictwo, lecz jak się okazało, nikt pośród nich nie był zorientowany wiele lepiej ode mnie. Adwokaci gawędzili z lordem kanclerzem, spierali się pomiędzy sobą, przekonywali wzajemnie, jeden mówił to, drugi tamto, .inny proponował żartobliwie, aby odczytać opasłe tomiska dokumentów. Nie brakowało znowu gwaru i śmiechu, wszystkie osoby zainteresowane bawiły się wesoło, chociaż cokolwiek leniwie, a w rezultacie wyglądało na to, że absolutnie nikt nic nie rozumie. Po mniej więcej godzinie zamętu W takim stylu, po wielu mowach rozpoczynanych i przerywanych nagle, sprawa „pozostała na razie w zawieszeniu", jak to sformułował pan Kenge, i przystąpiono do wynoszenia akt, nim kanceliści zdążyli je na dobre rozpakować. Kiedy te beznadziejne poczynania dobiegły końca, zwróciłam wzrok ku Ryszardowi i wstrząsnął mną do głębi wyraz udręczenia widoczny na tej młodej i przystojnej twarzy. —1 To nie może trwać wiecznie, Dame Durden. Lepiej powiedzie się następnym razem! — powiedział tylko. W sądzie był oczywiście pan Guppy. Zauważyłam go, gdy rozpakowywał i układał w porządku papiery swojego patrona, a on spostrzegł mnie również i zaszczycił pełnym smutku ukłonem — takim, że odczułam pragnienie, by umknąć przed zakończeniem rozprawy. Wreszcie Ryszard podał mi ramię i ruszyliśmy właśnie ku wyjściu, gdy podszedł do nas pan Guppy. — Bardzo państwa przepraszam — rozpoczął szeptem — ale jest tutaj pewna dama, należąca do grona moich przyjaciół, która znała pannę Summerson w swoim czasie i pragnęłaby zamienić z nią uścisk dłoni. Kiedy to mówił, zobaczyłam stojącą za nim — jak gdyby wyczarowaną w cielesnym kształcie z moich wspomnień — panią Rachelę, domownicę chrzestnej matki! — Dobry wieczór, Estero -— przemówiła. — Myślę, że przypominasz mnie sobie? Odpowiedziałam, twierdząco i podając jej rękę dorzuciłam, że nie zmieniła się prawie. -r''To dziwne, Estero, że pamiętasz dawne lata — podjęła z taką samą jak niegdyś oschłością. — Cóż, inne teraz czasy! Miło mi cię widzieć i cieszę się, że nie jesteś zbyt dumna, by mnie poznać — dodała, lecz tak naprawdę, żałowała chyba, że nie potraktowałam jej inaczej. — Dumna?'— obruszyłam się. — Ja, pani Rachelo? — Wyszłam za mąż, Estero. Nazywani się obecnie pani Chadband — poprawiła mnie chłodno. — No, bądź zdrowa, Estero. Powodzenia życzę. /.■:-' f| •-..'•.• • Pan Guppy przysłuchiwał się z uwagą naszemu krótkiemu dialogowi, następnie zaś westchnął mi w samo ucho i torując drogę łokciami jął prowadzić panią Rachelę przez tłok, który powstał, gdy z powodu zmiany sprawy na wokandzie ludzie jęli wychodzić z sali lub tam wchodzić. My również zaczęliśmy przeciskać się wśród tłumu, pośrodku którego odbyło się spotkanie z panią Chadband, gdy niespodziewanie, zmrożona jeszcze tym nieoczekiwanym wydarzeniem, zobaczyłam, że pan George podąża w naszą stronę i nie widzi nas dot?.d. Szedł pewnym krokiem, nie robiąc sobie nic z nikogo wokół, lecz zapatrzony w komplet sędziowski na podium. -— George! — powiedział Ryszard, gdy zwróciłam jego uwagę na dragona. — W porę spotykam pana — odparł. — I panienkę. Może państwo potrafią mi wskazać osobę, której szukam. Ja całkiem nie rozumiem się na tym wszystkim. Mówiąc to odwrócił się i z łatwością utorowawszy nam drogę, przystanął już z dala od ścisku, w kąciku przy wielkiej szkarłatnej kotarze. — Chodzi o taką pomyloną staruszkę niskiego wzrostu — zaczął -rektora... Ostrzegawczo podniosłam palec, gdyż panna Flite znajdowała się tuż obok. Asystowała mi przez cały czas rozprawy i, ku wielkiemu mojemu zakłopotaniu, pokazywała mnie wielu swoim znajomym z kół prawniczych, szepcąc poufnie: — Szsza!... Mała Fitz-Jarndyce po mojej lewej ręce! i — Hm... — podjął niepewnie pan George. — Przypomina sobie panienka, że dziś z rana rozmawialiśmy o pewnym człowieku? Nazywa się Gridley — dodał szeptem przesłaniając usta szeroką dłonią. — Tak — powiedziałam. — On ukrywa się u mnie. Nie wspomniałem o tym. Nie mogłem bez jego upoważnienia. Rusza w ostatni marsz, proszę panienki, i zachciało mu się zobaczyć tę starszą panią. Mówi, że polubili się i w sądzie łączyło ich coś jak gdyby przyjaźń. Przyszedłem zaraz, aby jej poszukać, bo jak po południu siedziałem przy tym biedaku, zdawało mi się, że słyszę żałobne werble. — Mam z nią pomówić? — zapytałam. — Będzie panienka tak dobra? Naprawdę? — ucieszył się i lękliwie zerknął w stronę panny Flite. — Dzięki Bogu spotkałem panienkę. Inaczej nie poradziłbym sobie chyba ze starszą panią. Powiedziawszy to wetknął rękę za klapę surduta i w iście marsowej postawie 6tał na uboczu, gdy szeptem informowałam drobną starowinkę o jego posłannictwie. — Mój gniewny przyjaciel z Shropshire! — zawołała. — Człowiek prawie równy mi sławą! Oczywiście... Naturalnie... Z największą chęcią wyświadczę mu tę przysługę! — Ciszej! — podchwyciłam szeptem. — On ukrywa się u pana George'a. A to jest pan George. — Co za spotkanie! Wielki zaszczyt dla mnie i przyjemność. Wojskowy, moja droga — zwróciła się ciszej do mnie. — Generał! Prawdziwy generał. Biedna panna Flite była szczególnie dworna i uprzejma w dowód uznania dla armii i dygała tak często, że nie lada trudność przedstawiało wyprowadzenie jej z sądu. Kiedy powiodło się to wreszcie, podała ramię dragonowi i zaczęła tytułować go „generałem", ku wielkiej uciesze kilku kręcących się w pobliżu gapiów i nie mniejszym zakłopotaniu samego pana George4a, który poprosił mnie lękliwie i z całym respektem, abym „nie zdezerterowała". Nie potrafiłabym mu odmówić, gdyby nawet panna Flite, z którą zawsze radziłam sobie dobrze, nie rzuciła pod moim adresem: — Fitz-Jarndyce, moja droga! Oczywiście dotrzymasz nam kompanii. Ryszard miał ochotę asystować dziwacznie dobranej parze, a nawet uważał to poniekąd za nasz obowiązek, więc ostateczna decyzja zapadła szybko. Dowiedziałam się też od pana George(a, że Gridley, usłyszawszy o naszej porannej rozmowie, wspomina raz po raz mojego opiekuna, wobec czego śpiesznie skreśliłam ołówkiem parę zdań informujących pana Jarndyce'a, dokąd wybieramy się i w jakim celu. Pan George obawiał się, że taki list mógłby wieść do ujawnienia kryjówki, więc zalakował go w napotkanej kawiarni i przez posłańca wysłał, dokąd należało. Następnie wzięliśmy dorożkę i pojechali w okolice Leicester Square, aby przez jakieś wąskie zaułki i pasaże (za co „generał" przepraszał stokrotnie) dotrzeć pieszo do strzelnicy, której drzwi były zamknięte. Pan George szarpnął rączkę dzwonka zwisającą na łańcuszku przy futrynie i w tym momencie zwrócił się doń sędziwy, siwowłosy dżentelmen o budzącej szacunek powierzchowności, ubrany w czarny spencer, getry, szerokoskrzydły czarny kapelusz i w okularach na nosie. . — Bardzo przepraszam, przyjacielu. Czy to jest strzelnica sporto-^ wa George'a? ■ -— Tak, proszę pana — potwierdził dragon i spojrzał na informujący o tym pokaźnej miary napis wymalowany na bielonej wapnem ścianie. — Aa... Naturalnie — podjął starszy pan kierując wzrok śladem spojrzenia pana George'a. — Bardzo dziękuję. Czy pan już dzwonił? — Dzwoniłem, proszę pana. Ja jestem George. -— Aa... Pan George? W takim razie zdążyłem przyjść jednocześnie z panem, jak pan widzi. Nie wątpię, panie George, że pan mnie wzywał, prawda? — Nie, proszę pana. Ale zdążył mnie pan nawet wyprzedzić. — Aa... W takim razie musiał mnie wzywać człowiek, którego pan zatrudnia. Jestem lekarzem. Dokładnie pięć minut temu był ktoś u mnie i prosił, abym odwiedził chorego w strzelnicy sportowej Geor- ge'a. — Żałobne werble — zwrócił się kawalerzysta do Ryszarda i do mnie. — Zgadza się, panie doktorze. Zechce pan wejść. W trakcie tej rozmowy drzwi odemknął bardzo dziwaczny osobnik niskiego wzrostu, ubrany w fartuch i myckę z zielonej zgrzebnej wełny, który miał twarz, ręce i odzież całe pokryte ciemnymi plamami. Wobec tego ruszyliśmy przez ciemnawy przedsionek do obszernej sali 0 nagich ścianach z cegły, gdzie były tarcze strzelnicze, broń palna, szable i rozmaite utensylia w tym rodzaju. Kiedy znaleźliśmy się tam wszyscy, lekarz przystanął, zdjął kapelusz i — pomyśleć by można — zniknął magiczną 6ztuką stawiając na swoim miejscu całkiem różnego człowieka. — Posłuchaj no, George — zaczął i odwróciwszy się zwinnie dotknął piersi dragona grubym paluchem. — Ty mnie znasz i ja znam ciebie. Ty jesteś człowiekiem doświadczonym i ja jestem człowiekiem doświadczonym. Nazywam się Bucket, jak ci wiadomo. Mam przy sobie nakaz aresztowania Gridleya. Długo przechowywałeś go i mądrze. To ci się chwali. Pan George przypatrzył mu się pilnie i przygryzając wargi pokręcił głową. , — George! — podjął tamten. — Jesteś człowiekiem rozsądnym i przyzwoitym człowiekiem. To pewne! No i uważasz, nie zwracam się do ciebie niby do jednostki przeciętnej, bo służyłeś ojczyźnie i wiesz, że jak obowiązek nas wzywa, musimy być posłuszni. Naturalnie nie masz najmniejszego zamiaru, by stawiać opór. Przeciwnie! Jeżeli pomoc będzie mi potrzebna, udzielisz pomocy. Wiem, że tak właśnie postąpisz. Hej! Fil Squod! Nie kołuj no tak wkrąg budynku! — zawołał pod adresem umorusanego człeczyny, który sunął wzdłuż ściany wspierając się o nią ramieniem, a wyraz oczu zwróconych ku intruzowi miał raczej groźny. — Dobrze cię znam! Bez głupich kawałów! — Fil! — rzucił krótko pan George. ■— Tak jest, szefie! — Spokój! Osobnik dobył z siebie głuchy pomruk i znieruchomiał. — Panie i panowie zechcą wybaczyć mi łaskawie, jeżeli nie obejdzie się bez czegoś niemiłego. Nazywam się inspektor Bucket. Jestem detektywem i mam do załatwienia czynność służbową. George, wiem, gdzie znajduje się poszukiwany. Wczoraj wieczorem byłem na dachu. Przez górny świetlik widziałem jego i ciebie przy nim. Jest tam — wskazał kierunek ręką. — Tam, nie gdzie indziej! Leży na kanapie. Teraz muszę zobaczyć poszukiwanego i zawiadomić go, że jest aresztowany. Ale ty znasz mnie, George, więc nie wątpisz, że nie lubię żadnych stanowczych kroków. Dasz mi słowo, jak mężczyzna (i do tego, rozumiesz, stary żołnierz) drugiemu mężczyźnie, że między nami dwoma wszystko w porządku, a ja potraktuję cię możliwie najlepiej. — Daję słowo padła odpowiedź. —- Ale nieładnie pan postąpił, inspektorze. — Zawracanie głowy, George! Nieładnie? — Pan Bucket stuknął go znów paluchem w szeroką pierś, a następnie uścisnął mu dłoń wylewnie. — Czy ja mówię, że postąpiłeś nieładnie ukrywając poszukiwanego tak sprytnie? Nie mówię, prawda? I ty, stary, bądź dla mnie wyrozumiały! To, panie i panowie, istny Wilhelm Tell, stary wiarus, gwardzista królewski, doskonały wzór dla całej naszej brytyjskiej armii! Rad dałbym pięćdziesiąt funtów, żeby być taką jak on postacią! W tym stanie rzeczy pan George zaproponował po krótkim namyśle, że na początek on pójdzie do kolegi (jak nazywał Gridleya) i zabierze ze sobą tylko pannę Flite. Inspektor wyraził zgodę, więc tamci dwoje odeszli w głąb przestronnej sali, pozostawiwszy nas przy stole zarzuconym Btrzelbami. Pan Bucket skorzystał wnet ze sposobności i rozpoczął towarzyską pogawędkę. Zapytał mnie, czy jak większość młodych dam, lękam się broni palnej? Zapytał Ryszarda, czy jest dobrym strzelcem? Zapytał Fila Squoda, którą z tych strzelb uważa za najlepszą i jaka byłaby jej cena przy kupnie z pierwszej ręki? Przy okazji wyraził żal, że Fil, niestety, daje czasami upust gwałtownemu usposobieniu, chociaż z natury jest taki łagodny, że doskonale mógłby uchodzić za młodą osobę płci żeńskiej. Ogólnie biorąc, pan Bucket starał się być przyjemny dla wszystkich. Po niejakim czasie Ryszard i ja ruszyliśmy z wolna w głąb strzelnicy, a gdy detektyw pośpieszył naszym śladem, ukazał się pan George. Powiedział, że jeżeli nie mamy nic przeciw wizycie u jego kolegi, ten . przyjmie nas bardzo życzliwie. Ledwie przebrzmiały te słowa, odezwał się dzwonek i pan Jarndyce, który przybył właśnie, napomknął tonem od niechcenia, że „być może zdoła pomóc bodaj trochę nieszczęśnikowi w takiej jak on sam matni". Wobec tego we czworo weszliśmy tam, gdzie ukrywał się Gridley. Był to mały pokoik oddzielony od sali ścianką z nie malowanych desek. Przepierzenie mierzyło ledwie osiem do dziesięciu stóp i nic miało sufitu, więc z klitki widać było belkowanie wysokiego dachu i górny świetlik, przez który pan Bucket przeprowadzał swoje obserwacje. Słońce chyliło się ku zachodowi i jego blask rozjaśniał pomieszczenie, lecz nie sięgał podłogi. Tam na taniej, krytej drelichem kanapie leżał człowiek z Shropshire, ubrany nie inaczej niż wówczas, gdy nastąpiło nasze spotkanie, lecz tak zmieniony, że jego wyblakła twarz nie odpowiadała wcale moim wspomnieniom. W kryjówce Gridley musiał pisać nadal i godzina po godzinie rozważać swoje krzywdy. Dowodziły tego poniewierające się na stole i paru półkach zapisane arkusze papieru, zużyte pióra oraz inne śmiecie w tym rodzaju. Wzruszający i żałosny widok przedstawiali ten człowiek i drobna, obłąkana staruszka — jak gdyby dziwnie bliscy sobie, lecz dalecy reszcie świata. Ona siedziała na krześle trzymając jego rękę i nikt z nas nie ważył się zbliżyć do nich. Jego głos zanikał tak samo, jak dawny wyraz twarzy, siły żywotne, gniew, odporność wobec krzywd, które zmogły go ostatecznie. Najbardziej. znikomy cień jakiejś rzeczy o wyrazistych kształtach i bar- wacli"stanowiły równie niedoskonały jej wizerunek, jak obecny Gridley w porównaniu ze znanym nam dawniej człowiekiem z Shropshire. Powitał nas skinieniem głowy i zwrócił się do mojego opiekuna: — Bardzo pan łaskaw, panie Jarndyce, że zechciał mnie pan odwiedzić. Myślę, że wkrótce nie będzie można składać mi wizyt. Z radością uścisnę dłoń szanownego pana. Jest pan dobrym człowiekiem, wyższym nad niesprawiedliwości i, Bóg mi świadkiem, szczerzę pana szanuję. Serdecznie uścisnęli 6obie ręce i mój opiekun zdobył się na kilka słów pociechy. V. |||§ Zapewne dziwi 6ię pan — podjął Gridley — i myśli, że w czasie, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, niechętnie pokazałbym się panu w takim stanie. Ale proszę pana, walczyłem, sam jeden występowałem przeciw wszystkim, do ostatka rąbałem im prawdę w oczy, mówiłem, jacy są i ile zła mi wyrządzili, a więc nie wstyd mi, że dziś widzi mnie pan jako rozbitka. — Wielekroć był pan odważny w walkach z nimi — powiedział mój opiekun. — A byłem, proszę pana — przyznał tamten z nikłym uśmiechem. — Niegdyś powiedziałem panu, do czego dojdzie, jeżeli zaniecham walki. I proszę spojrzeć! Proszę spojrzeć na nas dwoje! — Rękę, którą trzymała panna Flite, wsunął pod jej ramię i nieco bliżej przyciągnął do siebie staruszkę, —To kres! Ustały wszystkie moje dawne związki, ustały wszystkie moje dawne zamierzenia i nadzieje, a z całego świata żywych i umarłych tylko ta nieszczęsna istota pasuje do mnie naturalnym rzeczy porządkiem i ja pasuję do niej. Łączy nas wciąż wiele lat męki, jedyna więź pośród tych, jakie miałem kiedykolwiek na tej ziemi, nie rozdarta jeszcze przez sąd kanclerski. — Przyjmij moje błogosławieństwo, Gridley! — zawołała przez łzy panna Flite. — Przyjmij moje błogosławieństwo! —- Mniemałem chełpliwie, panie Jarndyce — ciągnął człowiek z Shropshire — żc oni nie zdołają nigdy złamać mi serca. Postanawiałem mocno, że na to nie pozwolę. Wierzyłem, że będę chciał i mógł nazywać ich pośmiewiskiem świata do czasu, kiedy zmoże mnie jakaś cielesna niemoc. Ale oni mnie zmogli! Jak długo słabłem, nie wiem, ale wygląda na to, żc załamałem się w ciągu godziny. Mam nadzieję, iż nie dowiedzą się o tym. Wszyscy obecni lulaj, mam nadzieję, będą utrzymywać ich w przekonaniu, że umierałem opierając się-im tak uparcie i wytrwale, jak to czyniłem przez długie lata. W tym momencie pan Bucket, który siedział skromnie w pobliżu drzwi, wystąpił z pociechą, na jaką stać go było. Niech no pan nie opowiada takich rzeczy, panie Gridley- — odezwał się ze swojego kącika. — Upadł pan na duchu. Trochę! Coś podobnego każdemu zdarza się czasami. Nawet mnie, panie Gridley! Głowa do góry, powiadam. Głowa do góry! Jeszcze nieraz zirytuje się pan na nich i wyjdzie z siebie, a ja, jeżeli mi szczęście dopisze, będę brał pana do aresztu z tytułu co najmniej dwudziestu nakazów aresztowania. Człowiek z Shropshire tylko pokręcił głową. — Niechże mi pan nie przeczy — podjął detektyw. — Niech pan lepiej przytaknie. Jak Boga kocham, przeżywaliśmy razem piękne chwile! Nie raz, nie dwa ■widziałem pana w areszcie za groźby karalne! Liczne popołudnia spędziłem w sądzie tylko po to, by patrzeć, jak odszczekuje się pan lordowi kanclerzowi niczym zajadły buldog! Może to nieprawda, co? Nie pamięta pan czasów, kiedy zaczął pan odgrażać się prawnikom i co tydzień wypisywano dwa albo nawet trzy nakazy aresztowania? Potwierdzić to może obecna tutaj starsza pani, która zawsze jest w sądzie. Głowa do góry, Gridley! Głowa do góry! — Co pan myśli z nim zrobić? — zapytał cicho George. v\ —Jeszcze nie wiem — odszepnął pan Bucket i pełnym głosem wrócił do głów pociechy. — Oni zmogli pana, panie Gridley? Nie wygląda na to! Nie wygląda, moim zdaniem! Komu umykał pan przez całe tygodnie? Kto musiał wdrapać się na dach niczym kocur, a później przyjść do pana w charakterze lekarza? Wie pan, co panu trzeba, panie Gridley? Wzruszeń! Podniecenia! Przywykł pan do takich rzeczy i ani rusz nie radzi sobie bez nich. Trzeba ich panu, a w mig wszystko będzie dobrze. Ja sam nie potrafiłbym żyć w spokoju. Oto, panie Gridley, nakaz aresztowania uzyskany przez pana Tulkinghorna z Lincoln's Inn Fields i ogłoszony już w kilkunastu hrabstwach. Co pan powie na to, żeby tak pójść ze mną zgodnie z tym nakazem i na- urągać trochę sędziemu policyjnemu? Z pewnością wyjdzie to panu na zdrowie, odświeży pana i będzie dobrą zaprawą przed następną rundą z lordem kaclerzem. Pan się załamał? Aż dziwnie słuchać czegoś podobnego z ust człowieka o pańskiej przysłowiowej energii! 0 tyra nie ma mowy! Bez pana przepadłoby pół zabawy w sądzie kanclerskim. George! Pomóż panu Gridleyowi. Podaj mu ramię, a wnet się pokaże, że lepiej czuje się na własnych nogach niż na kanapie. — Jest bardzo słaby — wtrącił półgłosem dragon. — Naprawdę? — zaniepokoił się Bucket. — Chcę go tylko ożywić. Niemiło patrzeć na starego znajomego, który tak oklapł. Myślę, że nic nie posłuży mu lepiej niż mała awantura ze mną. Może mnie nawet wytłuc z prawej i z lewej. Proszę bardzo, jeżeli sobie życzy. Nie zrobię z tego użytku. Nigdy! Pod dach uderzył okrzyk panny Flite, który do dziś dźwięczy mi w uszach. — Nie, Gridley! Nie! — zawołała, gdy ów zwiotczał i spokojnie osunął się na wznak. — Nie bez mojego błogosławieństwa! Po tylu latach ! Słońce zachodziło. Jego blask stopniowo cofał się z dachu, a w pokoiku mrok pełznął coraz wyżej i wyżej. Lecz dla mnie cień tej pary — martwego i żywej — spowijał odjazd Ryszarda ciemnościami najbardziej czarnej nocy, a poprzez jego pożegnalne słowa słyszałam niby echo: i|| Ustały wszystkie moje dawne związki, ustały wszystkie moje dawne zamierzenia i nadzieje, a z całego świata żywych i umarłych tylko ta nieszczęsna istota pasuje do mnie naturalnym rzeczy porządkiem i ja pasuję do niej. Łączy nas więź wielu lat męki, jedyna więź pośród tych, jakie miałem kiedykolwiek na tej ziemi, nie rozdarta jeszcze przez sąd kanclerski. ROZDZIAŁ XXV PANI SNAGSBY WIDZI WSZYSTKO Niepokój zapanował w zaułku Cook's Court przy Cursitor Street. Mroczne podejrzenia kryją się w tyra zacisznym miejscu. Ogół mieszkańców jest co prawda w nastroju normalnym — nie gorszym i nie lepszym — lecz odmienił się pan Snagsby, a jego mała żoneczka wie 0 tym. Tom-sam-jeden i Lincoln's Inn Fields — para nieokiełznanych rumaków — wprzęga się uparcie do rydwanu wyobraźni kupca branży papierniczej. Powozi pan Bueket, pasażerami są Jo oraz mecenas Tulkinghorn i jak dzień długi cały ów wehikuł okrąża z szaloną szybkością wnętrze sklepu z materiałami piśmiennymi dla potrzeb prawników. Spienione rumaki cwałują nawet w małej kuchni od frontu, gdzie rodzina zwykła zasiadać do posiłków, a pan Snagsby nieruchomieje czasami podczas odkrawania pierwszego płatka pieczonej baraniny, którą podano z ziemniakami, i siedzi zapatrzony w ścianę. Pan Snagsby nie może zrozumieć, z czym właściwie ma do czynienia. Coś gdzieś jest nie w porządku — to wie — lecz zagadkę jego życia stanowią pytania, co to takiego i jakie mogą stąd wyniknąć skutki, kiedy, dla kogo, za jaką niepojętą 6prawą? Odległe skojarzenia z uroczystymi szatami i diademami lordów oraz z Gwiazdą Orderu Podwiązki, kult dla tajemnic administrowanych przez jego najlepszego 1 najbardziej skrytego klienta, który budzi grozę w całej prawniczej dzielnicy skupionej wokół Chancery Lane, powracający wśród mętnych wspomnień detektyw, pan Bncket, którego paluchowi oraz natrętnym poufałościom niepodobna oprzeć się ani uniknąć ich w jakikolwiek sposób — wszystko to niezawodnie wskazuje, że pan Snagsby jest uczestnikiem jakiegoś niebezpiecznego spisku, ale pan Snagsby nie ma pojęcia, na czvm może polegać ów spisek. A sytuacja jest groź- 428 na i niezwykła przede wszystkim przez to, że o każdej godzinie dnia, wraz z każdym otwarciem drzwi sklepowych, odezwaniem się dzwonka, wkroczeniem posłańca, doręczeniem listu, sekret może chwycić ogień skutkiem powiewu, wybuchnąć i wysadzić w powietrze... Kogo? To wie jedynie pan Bucket! Z tej przyczyny, ilekroć nieznajomy wchodzi do sklepu (a zdarza się to często) i zapytuje: „Jest pan Snagsby?" lub odzywa się w inne, podobnie niewinne słowa, kupiec branży papierniczej czuje, że w jego pełnej poczucia winy piersi serce zaczyna tłuc się niespokojnie. Wiele cierpi z tej racji, jeżeli więc intruzem jest chłopiec, szuka pomsty targając go za uszy przez ladę i burczy gniewnie, że każdy szczeniak musi zadawać głupie pytania, zamiast gadać po prostu, o co chodzi! Trudniejszą kwestię stanowią mężczyźni i chłopcy, których pan Snagsby widuje we śnie i musi wysłuchiwać ich bardzo kłopotliwych pytań, nierzadko zatem, kiedy kogut z małej mleczarni przy Cursitor Street pieje, by na swój niedorzeczny sposób obwieścić ranek, pan Snagsby budzi się z koszmaru, by stwierdzić, że mała żoneczka potrząsa nim i mówi: — A co ten znów wyprawia! Mała żoneczka zajmuje niepoślednie miejsce pośród jego trosk. Pan Snagsby zdaje 6obie sprawę, że nieustannie ukrywa coś przed nią i za wszelką cenę musi ukrywać sekret, przypominający, niestety, obolały ząb trzonowy, który jej bystrość może w każdej chwili wyśledzić i z ust mu wyrwać. W rezultacie czuje się zazwyczaj w tej dentystycznej obecności jak pies, który kryjąc coś przed swoim panem spogląda wszędzie, byle nie napotkać przypadkiem jego wzroku. Mała żoneczka dostrzega te przeróżne sygnały i znaki i nie traci ich z oka. Na ich podstawie myśli: Snagsby ma coś na sumieniu — i tym sposobem podejrzenia zaczynają nawiedzać zaułek Cook's Court przy Cursitor Street. Pani Snagsby odkrywa niebawem, że od podejrzeń do zazdrości wiedzie droga równie prosta i krótka, jak z jej domu do Chancery Lane. I tym sposobem zazdrość poczyna nawiedzać zaułek Cook's Court przy Cursitor Street. Rychło osiada tam (do czego zawsze była skłonna), staje się nad wyraz czynna i skłania panią Snagsby, by nocą rewidować kieszenie męża, ukradkiem czytywać adresowane doń listy, przeglądać dziennik kasowy, księgę główną, szufladę w kantorku, kasetkę na pieniądze i szafę pancerną, obserwować okna, nasłuchiwać pod drzwiami i wszystko składać jedno do drugiego, zawsze w stronę nie taką, jak trzeba. Pani Snagsby jest wciąż tak zaniepokojona i czujna, że w domu słychać podejrzane trzeszczenie desek i szelest szat upiora. Terminatorzy podejrzewają, że może ktoś został tu zamordowany dawnymi laty. Gusta zbiera rozproszone atomy niejasnych pogłosek, krążących w swoim czasie pośród sierot z przytułku w Tooting, i wyobraża sobie, że pod domem są zakopane skarby strzeżone przez starca z białą brodą, który od siedmiu tysięcy lat nie może wydostać się z piwnicy, bo odmawiał Modlitwę Pańską od końca do początku. Kim był Nemrod? — raz po raz zapytuje mała żoneczka samą siebie. — Kim była tamta dama? Tamta kreatura! I kim właściwie może być ów chłopak? — Nemrod nie żyje, jak słynny łowca, którego imię inu przypisała, dama jest absolutnie nieuchwytna, a zatem pani Snagsby ze wzmożoną czujnością kieruje oko swojej wyobraźni w dostępną stronę. I kim właściwie może być ów chłopak? — powtarza w myśli po raz tysiączny. — Kim może być... W tym momencie doznaje olśnienia. Chłopak potraktował lekceważąco pana Cliadbanda! Oczywiście! Czegóż innego można było się spodziewać w tak podejrzanych okolicznościach! Pan Chadband zaprosił go, wskazał mu — pani Snagsby słyszała na własne uszy! — miejsce, w którym się dowie, gdzie ma przyjść, aby wysłuchać nauki. I co? Chłopak nie pokazał się naturalnie! A czemu się tak stało? Bo ktoś mu zabronił! Kto? Ha! Pani Snagsby widzi wszystko. Na szczęście jednak (pani Snagsby sztywno kiwa głową i sznuruje usta w cierpkim uśmiechu) wczoraj pan Chadband spotkał na ulicy chłopaka, który miał mu posłużyć za temat ku zbudowaniu duchowemu doborowego grona wiernych... Pan Chadband pochwycił go i groził mu oddaniem w ręce policji, jeżeli nie pokaże, gdzie mieszka, oraz nie przyrzeknie (i przyrzeczenia dotrzyma), że stawi się w domu przy zaułku Cook's Court jutro wieczorem. Ju-tro wie-czo-rem — powtarza z emfazą pani Snagsby i znowu kiwa głową oraz sznuruje usta w uśmiechu. Jutro wieczorem chłopak przyjdzie tutaj. Jutro wieczorem ona będzie miała na oku jego i jeszcze kogoś! Nie zajdziesz ty daleko na ten swój sekretny sposób — myśli mała żoneczka z wyniosłym lekceważeniem. — Mnie oczu nic zamydlisz! Pani Snagsby nie trąbi nikomu w uszy o swoich sprawach. Milczy 430 i to, co wic, zachowuje dla siebie. Nastaje dzień jutrzejszy, nastają smakowite przygotowania do produkcji trann, nastaje wreszcie wieczór. Przychodzi pan Snagsby w czarnym surducie. Przychodzą Chad- bandowie, a po załadowaniu pojemnej nawy przychodzą również Gusta oraz terminatorzy wezwani ku pokrzepieniu ich ducha. Przychodzi na koniec zatwardziały grzesznik, którego pan Chadband zamierza pokierować na uczciwe drogi. Jo ma zmierzwione włosy. Jo cofa się, stawia krok do przodu, uskakuje w lewo, uskakuje w prawo. Jo ściska w brudnych rękach starą futrzaną czapkę i raz po raz podnosząc ją do ust gryzie, jak gdyby to był jakiś niechlujny ptak, którego schwytał i pożera żywcem. Pani Snagsby bacznie zerka nań z ukosa, gdy Jo prowadzony przez Gustę wchodzi do małego saloniku. Aha! Patrzy od razu w stronę jej małżonka. Czemu na niego patrzy? I pan Snagsby odpowiada mu porozumiewawczym spojrzeniem! Czemu? Pani Snagsby widzi wszystko. Dlaczego ci dwaj mówią sobie coś wzrokiem? Dlaczego pan Snagsby jest zakłopotany i przesłaniając usta dłonią kaszle ostrzegawczo? Sprawa jasna jak słońce! Pan Snagsby jest ojcem tego chłopaka! Chadband W6taje, ociera z wielebnej twarzy tranowe krople potu. — Najmilsi moi! — rozpoczyna. — Pokój niech będzie z wami. Pokój niech będzie z nami, najmilsi moi. Dlaczego z nami, zapytacie? Ponieważ — uśmiecha się obleśnie — pokój nie może być przeciwko nam, więc musi być z nami. Ponieważ nie jest zatwardziałością, lecz jest samą dobrocią. Ponieważ nie czyni wojny na kształt jastrzębia, ale przybywa do nas słodko niby gołąbek. Oto dlaczego, najmilsi moi, pokój niech będzie z nami. Przybliż się, chłopcze rodzaju ludzkiego! Z tym słowy wyciąga tłustą łapę, kładzie ją na ramieniu chłopca rodzaju ludzkiego i zastanawia się, gdzie go ulokować. Jo nie dowierza zamiarom wielebnego przyjaciela i żywi mgliste obawy, że grozi mu jakiś złośliwy figiel niewiadomego pokroju. Wobec tego bąka: — Niech pan mnie puści! No! Ja tam nic nie wiem, psze pana. Nic nikomu nie mówiłem. — Nie, młody przyjacielu — podejmuje gładko Chadband. — Nie puszczę cię. A czemu, zapytuję? Ponieważ jestem żniwiarzem, ponieważ zwykłem trudzić się i mozolić, ponieważ ty zostałeś mi wydany i masz obrócić się w bezcenny oręż dla moich dłoni. Oby, najmilsi 431 moi, danym mi było posługiwać się rzeczonym orężem ku waszej korzyści, waszemu zyskowi, waszej pomyślności, waszemu dobru i wzbogaceniu waszego ducha. Mój młody przyjacielu! Siądź na tym stołku. Jo odnosi widać wrażenie, iż wielebny dżentelmen chce mu obciąć włosy, gdyż zasłania je oburącz i z wyraźną niechęcią zostaje usadowiony na wybranym miejscu nie bez użycia siły. Gdy ostatecznie nieruchomieje jak manekin, pan Chadband cofa się za stół i unosi niedźwiedzią łapę. — Najmilsi moi! — rzuca niby hasło do ogólnego sposobienia się audytorium. Terminatorzy najwidoczniej chichoczą wewnętrznie i kuksają łokciami jeden drugiego. Gusta popada w tępy stan zagapienia wynikły zarówno z bezbrzeżnej czci dla pana Chadbanda, jak i z pełnego osobistego zrozumienia współczucia dla wyrzutka bez domu i rodziny. Pani Snagsby w milczeniu zakłada miny. Pani Chadband zasiada posępnie przed ogniem na. kominku i grzeje kolana, znajdując zapewne, iż uczucie ciepła sprzyija spotkaniu z mężowską elokwencją. Tak się składa, że pan Chadband hołduje kaznodziejskiemu na- wykowi i podczas wygłaszania nauk przywiera wzrokiem do jednej wybranej osoby, jak gdyby właśnie ją specjalnie przekonywał i budował. Ma to na celu dobycie z tej osoby westchnienia, stłumionego jęku lub innego dosłyszalnego objawu wewnętrznego poruszenia, co z reguły bywa podchwytywane przez jakąś starszą damę z pobliskiej ławki i udzielając się najbardziej wrażliwym pośród zgromadzonych grzeszników, spełnia rolę parlamentarnych oklasków oraz zagrzewa kaznodzieję. Otóż pan Chadband grzmi: „Moi najmilsi!" — i z prostego przyzwyczajenia lgnie spojrzeniem do urodzonego pod niepomyślną gwiazdą kupca branży papierniczej, czyniąc głównego adresata swojej nauki z tej i tak już wystarczająco zakłopotanej osoby. — Jest tu pośród nas, najmilsi moi — mówi — chrześcijanin i poganin zarazem, mieszkaniec namiotów zaułka Tom-sam-jeden i wędrowiec po obliczu naszej ziemi. Jest pośród nas, najmilsi moi — ciągnie i wznosząc palec z nader brudnym paznokciem uśmiecha się lepko do małżonka pani Snagsby, jak gdyby zapowiadał, że teraz rzuci argument nie do odparcia, jeżeli dotąd nie uczynił już tego — nasz brat i chłopiec! Nasz brat i chłopiec pozbawiony rodziców, pozbawiony krewnych, pozbawiony trzód i stad, pozbawiony złota i srebra, i dro i i gich kamieni Otóż, najmilsi moi, dlaczego wspominam o pozWic ,.iu go tych dobrodziejstw? Czemu? Dlaczego nasz bral i chłopiec ich nie posiada? Pan Chadband rzuca te pytania, jak gdyby przedstawiał zupełnie nową, niepospolicie zawikłaną łamigłówkę i błagał, by pan Snagsby nie rezygnował z jej rozwiązania. Kupiec branży papierniczej — zbity z tropu zagadkowym spojrzeniem, którym przeszyła go żoneczka w chwili, gdy padło słowo „rodzice" — ulega potędze wymowy i po- zwala wydusić z siebie skromną odpowiedź: — Ja, proszę pana, nie wiem. Pani Chadband gniewnie wytrzeszcza oczy. — Wstyd! — syczy pani Snagsby zgorszona niewczesnym wystąpieniem małżonka. — Słyszę głos ?— podejmuje kaznodzieja. — Czy jest to, najmilsi moi, cichy głos chłopięcy? Obawiam się, że nie, jakkolwiek chciałbym żywić takie nadzieje. Pani Snagsby wzdycha głęboko. .. $5=5 Głos ów powiada, że nie wie. Nie wie! A zatem ja udzielę odpowiedzi. Nasz brat obecny tutaj jest pozbawiony, jak rzekłem, rodziców, pozbawiony krewnych, pozbawiony trzód i stad, pozbawiony złota i srebra, i drogich kamieni. Dlaczego, pytam? Ponieważ jest również pozbawiony światła, co opromienia niektórych spośród nas, nędznych grzeszników. Jakie to światło? Pytam, najmilsi moi, jakie to światło? Pan Chadband podnosi głowę i robi pauzę, lecz pan Snagsby nic daje się sprowokować i unika następnej porażki. Kaznodzieja pochyla się nad stołem i nie zapominając o wspomnianym wyżej paluchu z brudnym paznokciem, rzuca, kupcowi branży papierniczej to, co ma do powiedzenia: — To promień promieni, słońce słońc, księżyc księżyców, gwiazda gwiazd. To, najmilsi moi, światło Prawdy. — Prostuje się znowu, triumfująco spogląda na nieszczęsnego kupca, jak gdyby chciał go spytać, jak czuje się teraz, a następnie zadaje kolejny cios. — Światło Prawdy! I nie powiadaj mi, że nie jest to lampa lamp. Nie powiadaj, bo ci odrzeknę, że jest to lampa lamp po milion razy. I obwieszczę ci to światło, czy życzysz sobie tego, czy też będziesz niechętny, a im bardziej będziesz niechętny, tym donośniej ci to obwieszczę. Obwiesz- czę, jak niebosiężne fanfary! I powiadam, jeżeli przeciwko temu światłu wystąpisz, zostaniesz pokarany, zgnieciony, upokorzony, zostaniesz rozgromiony i obrócony w nicość! Ten krasomówczy fragment — podziwiany zazwyczaj przez wielbicieli pana Cbadbanda z racji niezwykłej mocy — odnosi dwojaki skutek. Nie tylko kaznodzieja rozgrzewa się w sposób wielce niemiły, lecz również nieszczęsny i tak już zgnębiony pan Snagsby zostaje przedstawiony jako wróg wszelkiej cnoty i człowiek o miedzianym czole oraz sercu z kamienia, ostatecznie upada na duchu i wreszcie otrzymuje najgroźniejsze uderzenie. — Najmilsi moi! — woła raz jeszcze Chadband, który przez czas pewien ocierał tłustą od potu głowę, parującą tak, że jego chustka do nosa dymi również, jak gdyby zajmowała się ogniem od płonącej głowy. — Popróbujemy teraz rozwinąć temat, który dane nam było poruszyć, i w duchu cnoty i miłości postawimy pytanie, co to jest Prawda? Albowiem, młodociani przyjaciele — ku ich zmieszaniu zwraca się nagle do terminatorów i Gusty — jeżeli usłyszę od lekarza, iż dobrze mi zrobi kalomel i olej rycynowy, wolno mi naturalnym rzeczy porządkiem zwrócić się do lekarza z dwoma pytaniami. Co to jest kalomel? Co to jest olej rycynowy? Mam prawo wiedzieć o tym, zanim przyjmę dozę jednego z owych leków czy też obydwu naraz. A zatem, młodociani przyjaciele, co to jest Prawda? Po pierwsze zapytam w duchu cnoty i miłości, czym jest Prawda czasu powszedniego, roboczego ubioru, codziennych zajęć? Czym jest ta Prawda, młodociani przyjaciele? Może zmyleniem? Pani Snagsby znów wzdycha głęboko. — Może rezygnacją? Pani Snagsby wstrząsa się, jakby ją przebiegł dreszcz, i przeczy gwałtownymi poruszeniami głowy. — Może ułudą? Pani Snagsby raz jeszcze kręci głową bardzo powoli i bardzo sztywno; — Nie, młodociani przyjaciele! Prawda nie ma w sobie nic z tego wszystkiego i żadne takie miano nie pasuje do niej. Młody poganin znajdujący się pomiędzy nami, który obecnie jest pogrążony we śnie i tym sposobem pomnaża mroki obojętności i zguby, które pieczęcią kładą się na jego powieki... Ale nie budźcie go, albowiem słusznie wi- nienem walczyć, winienem trudzić się i mozolić, i zwyciężać dla jego 430 dobra! Otóż, młodociani przyjaciele, ów zatwardziały poganin opowiadał nam niestworzone historie o jakiejś damie i o złotej monecie. Czy to była Prawda? Nie! A jeżeli była po części, z pewnością nie do końca! Nie, młodociani przyjaciele. Zaprawdę powiadam wam: NIE! Pan Snagsby musiałby być zupełnie innym człowiekiem, żeby oprzeć się wzrokowi małej żoneczki, która przez okna oczu przeszukuje spojrzeniem całe jego wewnętrzne domostwo. Nie! Pan Snagsby kurczy się i martwieje. — Albo też, młodociani przyjaciele — ciągnie Chadband i obniżając lot do poziomu umysłów słuchaczy, uśmiecha się pobłażliwie, jak gdyby odbywał niezmiernie długą drogę ku dołowi. — Albo też, młodociani przyjaciele, jeżeli pan tego domu uda się do miasta i zobaczy tam węgorza, a wróciwszy stanie przed panią tego domu i rzeknie: „Raduj się ze mną, Saro, albowiem widziałem słonia!" Czy to będzie Prawda? Pani Snagsby tonie we łzach. — Albo też, młodociani przyjaciele, przyjmijmy, iż zobaczy słonia, a wróciwszy do domu rzeknie: „Biada nam, Saro! Miasto jest próżne. Widziałem tylko węgorza". Czy to będzie Prawda? Pani Snagsby szlocha głośno. — Albo też, młodociani przyjaciele, przyjmijmy, iż wyrodni rodzice tego pogrążonego obecnie we śnie poganina (bo ponad wszelką wątpliwość, młodociani przyjaciele, on musiał mieć jakichś rodziców), rzuciwszy go wilkom i sępom, dzikim psom i młodym gazelom i naturalnie wężom, wrócą do swojego przybytku, by pić piwo oraz trunki wyskokowe, palić fajki, radować się muzyką fletów i pląsami, a także pożywać mięsiwa i drób wszelaki. Czy to będzie Prawda? Pani Snagsby odpowiada kaznodziei rzucając się na żer spazmom, ale jest to żer nie bezbronny, lecz miotający się i zawodzący tak, że cały zaułek Cook's Court rozbrzmiewa echami wrzasku. Ostatecznie mała żoneczka popada w stan kataleptyczny i niby fortepian zostaje wydźwigana na piętro przez wąskie schody. Wreszcie — po niewypowiedzianych jej mękach, które wywołują znaczne i ogólne zamieszanie — gońcy z sypialni przybywają z wieścią, iż dama nie cierpi już, jakkolwiek jest do cna wyczerpana. Wtedy pan Snagsby, słaby oraz wylękniony, ponadto zaś podeptany i zbity w trakcie przenosin fortepianu, ośmiela się opuścić kryjówkę za drzwiami małego saloniku. 437 Podczas całego zamieszania Jo stoi tam, gdzie się obudził, skubie czapkę i raz po raz chwyta zębami kęs futra. Krzywi się przy tym z niesmakiem i ogólnie biorąc sprawia wrażenie niepoprawnego grzesz- niką, który pomimo starań nie zdoła się ocknąć i nigdy nic nie będzie wiedział. Być może jednak, Jo, istnieje księga ciekawa i wzruszająca nawet dla umysłu, który jak twój, bliższy jest zwierzęcemu niż człowieczemu — księga, co opisuje dobro świadczone prostym ludziom. Gdyby więc rozmaici Chadbandowie usunęli w cień własne osoby, gdyby skromnie i z prostotą pokazali ci ową księgę, gdyby nie poprawiali jej wierząc, że i bez ich nieudolnej pomocy jest dostatecznie wymowna, wówczas, Jo, ocknąłbyś się zapewne i dzięki niej zdołał coś pojąć! Jo nie słyszał jak żyje o takiej księdze. Jej twórcy i wielebny Chadband to dla niego jedno. Tyle że wielebnego Chadbanda zna i wie, że wolałby umykać przed nim całą godzinę, niż przez dalsze pięć minut słuchać jego gadaniny. Nie ma na co czekać. I tak pan Snagsby nic mi dziś nie powie — myśli Jo i cichaczem umyka po schodach. Lecz na parterze miłosierna Gusta stoi z ręką na poręczy kuchennych schodów i opiera się powtórnemu atakowi, gdyż pierwszy wywołały spazmy pani domu. Własną kolację złożoną z chleba i sera podaje chV>pcu i po raz pierwszy pozwala sobie na zamienienie z nim kilku słów. — Masz tu coś do zjedzenia, biedny chłopcze — powiada. — Dziękuję, psze pani. — Głodny jesteś? — Ba! — Co się stało z twoim ojcem i twoją matką? Jo przestaje jeść, kamienieje w pół kęsa, bo sierota wychowana pod auspicjami świętej, której przybytek mieści się w Tooting, głaszcze go po ramieniu. Jest oszołomiony, gdyż nigdy dotąd żadna uczciwa ręka nie spoczywała na nim w taki sposób. — Ja tam nic o nich nie wiem — odpowiada. — Nigdy nic nie wiedziałem. — Tak samo ja o swoich szepce Gusta zmagając się z objawami bliskiego ataku, lecz w tym momencie znika spłoszona nagle. — Jo — szepce pan Snagsby do chłopca, który nadal tkwi na schodach. —- Tu jestem, psze pana. — Nie zauważyłem, kiedy wyszedłeś. Hin... Masz półkoronówkę, Jo. To dobrze, że nie powiedziałeś za dużo o tamtej damie, jak spotkaliśmy się ostatnim razem. Narobiłbyś kłopotu. lim. Powinieneś jak najmniej mówić, Jo. — Cwaniak ze mnie, no nie? Widmowy cicń w falhanacli i nocnym czepku sunie za kupcem do pokoju, z którego był wyszedł, aby następnie podążyć jego śladem na piętro. I od tej pory, dokąd by pan Snagsby nie poszedł, ma przy sobie cień, nie tylko własny, lecz również drugi niemal równie wytrwały, prawie tak samo spokojny. A że jego własny cień może poruszać się w atmosferze tajemnicy, niechaj strzegą się wszyscy w tajemnicę uwikłani! Bo będzie tam również pani Snagsby — kość jego kości, krew jego krwi, cień jego cienia. ROZDZIAŁ XXVI SPRYCIARZE Zimowy ranek ukazuje wyblakłą twarz i spoglądając mglistymi oczyma na okolicę Leicester Squarc stwierdza, że jej mieszkańcy nie kwapią się do wstawania z łóżek. Wielu pośród nich nie zwykło wstawać wcześnie nawet przy najpiękniejszej pogodzie, bo jako ptaki nocne śpią, gdy słońce stoi wysoko na niebie, a przy blasku gwiazd czuwają i łowią zdobycz. Na górnych piętrach oraz poddaszach za obszarpanymi roletami i zasłonami spoczywa pierwszym snem liczna kolonia szumowin, które gnieżdżąc się tu korzystają w mniejszym lub większym 6topniu z fałszywych nazwisk, fałszywych włosów, tytułów, życiorysów, fałszywej biżuterii. Kawalerowie zielonego stolika, którzy na podstawie osobistych doświadczeń mogliby rozprawiać o zagranicznych katorgach i rodzimych więzieniach; szpiedzy różnych potężnych rządów trzęsących się ustawicznie z nikczemnej i głupiej trwogi, skompromitowani renegaci i zdrajcy, tchórze, sutenerzy, szantażyści, oszuści karciani, fałszywi świadkowie — niektórzy z nich ukrywają pod brudnymi perukami piętna wyciśnięte rozpalonym żelazem, a wszyscy mają w sobie okrucieństwa więcej, niż było w Neronie, i zbrodni więcej, niż można znaleźć w Newgate. Bo jakkolwiek zły może być szatan w barchanach lub roboczej bluzie (a w obydwu tych strojach bardzo zły być potrafi), staje się szatanem najbardziej przebiegłym, zdradliwym i groźnym, gdy w gors koszuli wpina ozdobną szpilkę, przybiera miano dżentelmena, uprawia grę w karty czy też ruletkę, pozwala sobie czasami na kilka partyjek bilardu, wie coś niecoś o wekslach i przyrzeczeniach zapłaty. W okolicy Leicester Squa- re — stale nawiedzanej dotychczas przez takiego właśnie złego ducha — pan Bucket znajdzie go bez trudności, jeżeli zechce. Ale w ów zimowy ranek nie szuka nikt ani nie budzi szatanów w takiej formie. Budzi się za to pan George ze strzelnicy sportowej oraz jego totumfacki. Obydwaj wstają i rolują oraz chowają swoje materace. Dragon goli się przed lusterkiem miniaturowych rozmiarów, a następnie opuszcza strzelnicę, by na podwórku umyć się pod pompą, i wraca stamtąd błyszczący od zwykłego mydła, kropel deszczu i nacierania się lodowatą wodą. Podchodzi do długiego ręcznika na wałku i wnet poczyna parskać niby nurek wojskowej postawy, który dopiero co wyłonił się z głębi. Jego kędzierzawe, krótko przystrzyżone włosy lgną do ogorzałej skroni w miarę ugniatania ich ręcznikiem i ostatecznie wydawać się może, iż nie sposób będzie przywrócić im dawnego wyglądu bez pomocy .bądź żelaznych grabi, bądź zgrzebła. Pan George sapie, dmucha, prycha, kręci głową, by tym dokładniej wyma- sować szyję, pochyla się do przodu chroniąc od ostatnich kropel swoje potężne łydy. Tymczasem Fil na klęczkach roznieca ogień, ogląda się przez ramię i minę ma taką, jak gdyby sam widok zabiegów stosowanych przez dragona wystarczał mu za mycie, a otrząsany przezeń nadmiar zdrowia stanowił pokrzepienie dostateczne na jeden dzień. Osuszywszy się pan George przystępuje do czesania włosów dwoma bardzo twardymi szczotkami naraz, co robi z tak bezlitosnym rozmachem, że Fil, który sunąc pod ścianą zamiata podłogę,, zerka ku niemu od czasu do czasu z wyrazem głębokiego współczucia. Po ukończeniu toalety dragon zapala fajkę i zgodnie z utartym zwyczajem spaceruje z nią po strzelnicy, natomiast Fil zabiera się do sposobienia śniadania, rozsiewając stężony zapach gorących bułek oraz kawy. Pan George pali z powagą i maszeruje w zwolnionym rytmie. Być może poranną fajką czci pamięć spoczywającego w grobie Gridleya. — Powiadasz, Fil — odzywa się po krótkiej przechadzce w milczeniu — że śniła ci się wieś? Fil, w czasie gdy wygrzebywał się z posłania, zdążył już bąknąć coś ze zdziwieniem na ten temat. — Tak, szefie. — Jak wygląda? Nie bardzo wiem, szefie — odpowiada Fil po zastanowieniu. — A skąd wiesz, że to była wieś? Chyba przez trawę i łabędzie na trawie — bąka tamten namyśliw- szy się znowu. — Co łabędzie robiły na trawie? — Czy ja wiem? Pewno się pasły. Pan wznawia swój marsz, sługa zaczyna znów przygotowywać śniadanie. Mogłyby to być krótkie przygotowania, gdyż ograniczają się do zastawienia bardzo skromnego nakrycia na dwie osoby oraz przypieczeniu płatków bekonu nad ogniem na zardzewiałej kracie kominka, jednakże pochłaniają wiele czasu, bo Fil okrąża znaczną część strzelnicy, aby sięgnąć po każdy potrzebny mu przedmiot, a z reguły nie przenosi dwu takich rzeczy naraz. Na koniec śniadanie jest gotowe. Fil melduje o tym. Pan George wystukuje popiół z fajki do ognia na kominku, stawia fajkę pod ścianą i zasiada do posiłku. Kiedy skończył jeść, Fil podąża jego śladem; zajmuje skromne miejsce przy samym brzeżku małego, owalnego stoliczka i stawia talerz na kolanach. Może jest to objaw pokory, może Fil woli nie pokazywać uczernionych rąk albo po prostu zawsze jada w taki sposób. — Wieś... — mówi George posługując się sprawnie nożem i widelcem. — Cóż? Myślę, Fil, że nie widziałeś wsi nigdy w życiu. — Raz widziałem bagna — odpowiada Fil i dalej posila się z apetytem. — Jakie bagna? — No... Zwyczajne, wodzu. — Gdzie je widziałeś? — Gdzie? Tego nie wiem. Ale widziałem bagna, szefie. Płaskie. Całe we mgle. „Szef" i „wódz" to świadczące o przywiązaniu i szacunku tytuły, którymi Fil na przemian obdarza swojego pana i nie posługuje się nimi wobec nikogo więcej. — Ja urodziłem się na wsi, Fil. — Naprawdę, wodzu? — Aha. I wychowałem. Sługa unosi jedną brew i chcąc dać wyraz zainteresowaniu, patrzy przez chwilę na dragona — oczywiście z całym respektem. Później nie odrywając odeń wzroku łyka potężny haust kawy. — Umiem rozpoznać głos każdego ptaka — podejmuje pan George. — Umiem nazwać prawie wszystkie angielskie liście i jagody. Trudno chyba o drzewo, na które, .jakby co do czego przyszło, nie wdrapałbym się jeszcze dzisiaj. Byłem wiejskim chłopcem. Moja matka mieszkała na wsi. — Musiała z niej być, 6zefie, fajna siara dama! — Fajna! I trzydzieści pięć lat temu nie taka znów stara — uśmiecha się pan George. — Trzymam zakład, że nawet po dziewięćdzie- siątce byłaby prawie taka prosta jak ja i prawie równie szeroka w ramionach. — Czy umarła, szefie, jak miała dziewięćdziesiąt lat? — Nie. Skąd znowu! Bóg z nią! Niech żyje w pokoju! Co też przypomniało mi wiejskich chłopców, zbiegów, nicponi? Już wiem! Twoje słowa, Fil. A zatem nie widziałeś wsi nigdy w życiu... nie licząc bagien i twoich snów, prawda? — Aha. Nie widziałem. — Czy chciałbyś wieś zobaczyć? — Bo ja wiem?... Niekoniecznie. — Miasto ci starcza, co? — Widzi pan, wodzu... — bąka tamten po namyśle. — Ja nic innego nie znam, a w moim wieku chyba trochę za późno na nowości. — De masz lat, Fil? — pyta pan George po krótkiej pauzie, niezbędnej, by podnieść do ust buchający parą spodek. — Tyle, że jest w tym osiem. Nie może to być osiemdziesiąt. Nie może też być osiemnaście. Coś pośrodku, szefie. Pan George odstawia z wolna spodek nie pokosztowawszy jego zawartości. — Co, u starego diabła... — rozpoczyna ze śmiechem, lecz urywa widząc, że Fil oblicza coś na brudnych, palcach. — W parafialnym przytułku — mówi Fil — dawali mi osiem lat, kiedy poszedłem z kotlarzem. Wysłali mnie po coś, no i wtedy go zobaczyłem. Patrzę, a on siedzi sobie pod ścianą starego domu. Bardzo wygodnie siedzi i duży ogień ma tylko dla siebie. No i powiada: „Chciałbyś pójść ze mną, człowieku?" Ja na to mówię: „Tak" — no i razem z ogniem poszliśmy we dwójkę do Clerkenwell, do jego domu. To było aktfrat w sam prima aprilis. Umiałem liczyć do dziesięciu, więc jak przyszedł znów prima aprilis, powiedziałem sobie: „Mój stary, teraz masz lat jeden i osiem". A jak przyszedł znów prima aprilis, powiedziałem sobie: „Mój stary, teraz masz lat dwa i osiem". I tak doszedłem z czasem do dziesiątka i ośmiu, do dwu dziesiątków i ośmiu, a później było już za dużo na mój rozum. Stąd wiem, szefie, że zawsze jest w tym osiem. — Aha... — pan George wraca do przerwanego śniadania. — Gdzie podziewa się kotlarz? — Pił tak, że trafił do szpitala, no i ze szpitala podobno do jakiejś oszklonej szafy — odpowiada Fil raczej zagadkowo. — Tak ludzie mówili. — I dzięki temu awansowałeś, co? Przejąłeś warsztat na siebie? — Tak, wodzu. Przejąłem warsztat na siebie. Ale taki tam warsztat! Niewiele było do roboty w ubogiej okolicy Saffron Hill, Hatton Garden, Clerkenwell, Smithfield. Używa się tam statków tak długo, że już ich nie można naprawić. Różni wędrowni kotlarze przychodzili nocować w naszym domu i z tego głównie żył mój majster. Do mnie nie przychodzili, bo byłem całkiem niepodobny do niego. On umiał zaśpiewać wesołą piosenkę. Ja nie umiałem. On umiał wygrać, jaką chciał melodię na każdym rondlu żelaznym, a jak trzeba było, i na cynowym. Ja umiałem tylko załatać rondel albo pobielić, a na żadnej tam muzyce całkiem się nie znałem. No i byłem taki paskudny, że skarżyły się na mnie żony tych wędrownych kotlarzy. — Musiały być diablo wybredne! — uśmiecha się dragon. — Przecież ty, Fil, jeszcze dziś ujdziesz jakoś w tłoku. — Nie, szefie. Nie — Fil kręci głową. — Wyglądałem możliwie, jak przystałem na kotlarza, chociaż i wtedy nie miałem czym się chwalić. A później co? Jak byłem młody, musiałem wciąż dmuchać jj^ogień gołymi ustami, więc od tego i od łykania dymu twarz mi się osmalała i przypalały włosy. J^je miałem też szczęścia do roztopionego metalu i z tego, szefie, robiły mi się różne znaki na rękach i na gębie. A gdy dorosłem, musiałem tłuc się z kotlarzem za każdym razem, jak był mocno pijany. A mocno pijany bywał, wodzu, prawie zawsze. Paskudnie wyglądałem, szefie, całkiem paskudnie, nawet za młodu. Później z tuzin lat pracowałem w ciemnej kuźni, gdzie ludzie byli skorzy do płatania mi brzydkich figlów. W gazowni poparzyło mnie raz, jak był wypadek, a w takim warsztacie, gdzie robili fajerwerki, wyleciałem przez okno od wybuchu. Maszkara ze mnie, szefie. Maszkara w sam raz do pokazywania za pieniądze. Stwierdziwszy to z całym' spokojem i zadowoleniem, Fil prosi pokornie o drugi kubek kawy i zaczyna znów siorbiąc głośno: — Właśnie po wypadku w warsztacie, gdzie robili fajerwerki, pierwszy raz zobaczyłem pana. Pamięta pan, wodzu? — Pamiętam, Fil. Szedłeś po słonecznej stronie ulicy... — Pełzałem, szefie! Pełzałem wzdłuż muru i... — Słusznie, Fil. Podpierałeś się trochę o ścianę. H| Byłem w szlafmycy! — woła Fil z nie lada ożywieniem. — Aha. W szlafmycy. — I miałem aż dwie laski. Fil ożywia się coraz bardziej. jj|g Aha... Dwie laski. I wtedy... — I wtedy pan zatrzymuje mnie! — wola Fil, odstawia kubek oraz spodek i zdejmuje z kolan talerz. — Zatrzymuje mnie pan, wodzu, i tak powiada: „Hej, kolego! Na wojnach bywałeś?" Ja zapomniałem języka w gębie, bo się zdziwiłem, że taka zdrowa, mocna, pewna siebie osoba, jak pan, szefie, przystaje, żeby pogadać z takim zmarnowanym workiem kości, jak ja wtedy. A pan znów powiada tak z serca, że ciepło mi się robi, jak od szklanki czegoś gorącego. Powiada pan, szefie: „Miałeś wypadek, stary? Hę? Mocno ci się dostało? Co z tobą? Głowa do góry, kolego! I gadaj wszystko". Głowa do góry! Aha! Już wziąłem głowę do góry! Więc gadam wszystko, a później pan mi to, wodzu, ja panu tamto i tak gadu, gadu, no i jestem tutaj, szefie! Jestem tutaj! — woła Fil, który tymczasem wstał z krzesła i nie wiadomo czemu począł oddalać się kuśtykając pod ścianę. — Potrzebny nowy cel, żeby rozruszać strzelnicę! Dobra! Klienci mogą strzelać do mnie! Nie oszpecą mnie bardziej! Niech będzie! Jestem gotów! Przyda się im ktoś do praktykowania boksu? Dobra! Niech mnie boksują! Raz po raz tłuką po głowie! Nie wzbraniam się, wodzu! Przyda się im taki lekkiej wagi, żeby go szarpać z sobą dla treningu do Korn- walii, Devonu, Lancashire! Niech mnie szarpią. Dobra! Nic mi od tego nie ubędzie! Różnie mnie już różni szarpali! Odkąd żyję, szefie! Po tej nieoczekiwanej mowie wygłoszonej z ferworem i z towarzyszeniem energicznych gestów ilustrujących ćwiczenia sportowe, o których była mowa, Fil Squod odbywa uciążliwą drogę wzdłuż trzech ścian strzelnicy, by ostatecznie rzucić się na swojego pana i przy pomocy ciosu w pierś zadanego głową dać wyraz swoim płomiennym uczuciom i gorliwości w służbie. Później Fil Squod bierze się do sprzątania po śniadaniu. Szef śmieje się serdecznie, klepie totumfackiego po ramieniu, następnie zaś pomaga mu przy doprowadzeniu strzelnicy do stanu bo- jowego, Uporawszy się z tym ćwiczy trochę ciężkimi hantlami, waży się, stwierdza, że „nabiera za dużo ciała", więc z powagą i skupieniem rozpoczyna samotną szermierkę szablą. Tymczasem Fil pracuje już przy swoim stole warsztatowym, gdzie robi wszystko, co można zrobić ze strzelbą: przykręca coś i odkręca, czyści, podpiłowuje, gwiżdże dmuchając w jakieś maleńkie otworki i przy okazji smoli się coraz to bardziej. Wreszcie pana i sługę niepokoi odgłos kroków w pasażu — odgłos niezwyczajny, a więc zapowiadający niezwyczajną wizytę. Kroki rozbrzmiewają coraz bliżej i ostatecznie wchodzi do strzelnicy grupa, którą trudno pogodzić z jakimkolwiek dniem w roku, oprócz piątego listopada *. Grupę tę tworzy brzydka, cherlawa postać niesiona w fotelu przez dwu tragarzy pod eskortą osoby płci żeńskiej — drobnej, chudej, o twarzy podobnej do przyciasnej maski — która mogłaby zacząć deklamować popularne wiersze upamiętniające dzień, gdy spiskowcy zamierzali wysadzić w powietrze starą Anglię, gdyby jej usta nie były szczelnie zamknięte. Fotel zostaje postawiony i niesiona w nim postać stęka żałośnie: — Mój Boże! Dobry Boże! A to mnie utrzęśli! —biada i dodaje zaraz: — Szanowanie, kochany przyjacielu... Szanowanie! Wówczas pan George poznaje czcigodnego starca, pana Smallweeda, który korzysta z przechadzki na świeżym powietrzu pod opieką gwardii przybocznej w osobie wnuczki Judy. — Ach, panie George, kochany przyjacielu r^ ciągnie dziadek Smallweed zdejmując prawe ramię z szyi jednego z tragarzy, którego prawie udusił po drodze. — Szanowanie! Jak się pan miewa? Pewno dziwi pana moja wizyta, hę? — Nie zdziwiłbym się bardziej, gdybym "zobaczył tu pańskiego znajomego z City — odpowiada dragon. — Wychodzę z domu rzadko, bardzo rzadko. Nie zdarzyło mi 6ię to od wielu miesięcy —podejmuje pan Smallweed głosem dławionym przez zadyszkę. —- Męcząca historia i, tak jedno do drugiego, kosztow- ■ Ha — — na. Ale gorąco pragnąłem zobaczyć pana, kochany przyjacielu, więc... No i jak się pan czuje, panie George? — Aż za dobrze. Mam nadzieję, że i pan tak samo. -TT Kochany przyjacielu! Pan nie może czuć się za dobrze! — Dziadek Smallweed ujmuje obie jego dłonie. — Wziąłem ze sobą wnuczkę Judy. Nie mogłem jej tego odmówić. Ona też gorąco pragnęła zobaczyć pana. 7: Hm... Jakoś spokojnie to znosi — mruczy do siebie pan George. — No i wzięliśmy dorożkę, załadowali do niej fotel, a tu, zarazs za rogiem, ludzie wyciągnęli fotel i przynieśli mnie na nim do pana, abym nareszcie zobaczył na własne oczy pańskie przedsiębiorstwo. To jest woźnica dorożki. — Pan Smallweed wskazuje tragarza, który był bliski uduszenia, a obecnie cofnął się nieco i masuje sobie tchawicę. — Nic nie dostał ekstra. Umówiliśmy się, że to wchodzi w zapłatę za kurs. Tego znów — wskazuje drugiego tragarza — zgodziliśmy na ulicy za cenę kufla piwa. Dostanie dwa pensy. Judy! Daj temu człowiekowi dwa pensy. Obeszłoby się bez niego, panie George, ale nie byłem pewien, czy pan ma kogoś własnego. Napomykając tak o Filu, dziadek Smallweed spogląda nań z lękiem i wzdycha półgłosem: — Boże... Dobry Boże! Na pozór jego obawy nie są bez podstaw, gdyż Fil, który nie widział nigdy zjawy w mycce z czarnego aksamitu, nieruchomieje ze strzelbą W rękach i ogólnie biorąc sprawia wrażenie strzelca biorącego na cel obrzydliwe stare ptaszysko z rodziny krukowatych. — Judy, moje dziecko — podejmuje dziadek Smallweed — daj dwa pensy temu człowiekowi. To bardzo dużo za to, co faktycznie zrobił. „Człowiek" — przedstawiciel osobliwego gatunku ludzkich pasożytów, dobrze znanych w zachodniej dzielnicy Londynu, które na zawołanie wyrastają ubrane w 6tarą czerwoną bluzę mundurową, gdy nadarza się misja taka, jak potrzymanie koni, znalezienie dorożki lub coś podobnego — przyjmuje dwa pensy bez entuzjazmu, rzuca je w górę, chwyta zwinnie jedną ręką i odchodzi. — Panie George, mój kochany — zaczyna znowu staruch — nie pomógłby pan przenieść mnie bliżej kominka? Jestem przyzwyczajony do ognia, mam swoje lata i bardzo prędko marznę. Co to? Mój Boże. Czcigodny dżentelmen dobywa z siebie ten niespodziewany okrzyk, gdy Fil Sqiiód podnosi go rap łownie wraz z fotelem i fotel stawia na kamiennej,płycie przed kominkiem. — Boże! Dobry Boże! Pański pracownik, kocbany przyjacielu, jest bardzo silny i bardzo porywczy. Mój Boże! Bardzo porywczy! Judy, odsuń mnie trochę dalej. Nogi mi się przypalają — stwierdza to, co, dzięki zapachowi wydawanemu przez wełniane pończochy dziadka Smallweeda, stwierdzić mogą nosy wszystkich obecnych w strzelnicy. Usłużna Judy odsuwa fotel nieco dalej od kraty kominka, potrząsa dziadkiem na zwyczajną modłę i jego przesłonięte oko uwalnia od aksamitnej mycki. — Boże! Dobry Boże! — powtarza pan Smallweed, spoziera dokoła i napotkawszy wzrokiem spojrzenie dragona, znów wyciąga do niego obie ręce. — Kochany przyjacielu! — woła. — Jakże się cieszę z tego spotkania! A to jest pańskie przedsiębiorstwo, hę? Prześliczne miejsce! Naprawdę jest na co popatrzeć... A, kochany przyjacielu, nie zdarza się czasem, że, coś wystrzeli tu samo z siebie? — pytą i nutą niepokoju. — Nie. Skąd znowu. — A ten..., ten pański pracownik?... Mój Bożp!... Nigdy nie strzela przypadkiem? Nie trafia się to, kochany przyjacielu? — On nigdy nie zranił nikogo, z wyjątkiem 6amego siebie — uśmiecha się pan George. — Ale mógłby zranić, widzi pan, mógłby. Wygląda na to, że samego siebie ranił bardzo często, więc mógłby też zrobić krzywdę komuś innemu. Niechcący albo... Albo nawet umyślnie. Panie George, zechce mu pan powiedzieć, żeby zostawił tę piekielną broń palną i poszedł sobie? Posłuszny skinieniu swojego pana Fil odchodzi z próżnymi rękami w przeciwległy koniec strzelnicy. Dziadek Smallweed nspokaja się nieco i zaczyna masować sobie łydki. — Au pana, panie George, wszystko dobrze, co? — zwraca się do dragona, który stojąc przed nim z szablą w ręku, góruje nad dziadkiem Smallweedem niby wieża. — Kwitnie pan, prosperuje, chwała Bogu? Dragon przytakuje krótkim skinieniem głowy i dodaje zaraz: — Śmiało! Nie przyszedł pan tu po to, żeby mówić mi takie rzeczy. — Jaki pan bystry, kochany przyjacielu! — podchwytuje czcigodny starzec. — Jaki przyjemny w towarzystwie. — Aha. Śmiało, panie Smallweed. — Kochany przy... Ta szabla strasznie błyszczy. Musi być bardzo ostra. Może kogoś skaleczyć przypadkiem. Trzęsę się na sam jej widok, panie George, więc... Bodaj go diabli! — zwraca się szeptem do wnuczki, gdy dragon odchodzi kilka kroków, by groźny oręż odłożyć. — Jest mi winien pieniądze. Mogłoby mu strzelić do głowy, by w tym morderczym miejscu wyrównać rachunki. Szkoda, że nie ma tutaj twojej piekielnej babci. Może jej uciąłby głowę. Pan George wraca przed kominek, krzyżuje ramiona na piersi i spokojnie patrzy znowu z góry na dziadka Smallweeda, który coraz to niżej opada w fotelu. . — Teraz do rzeczy! — mówi wreszcie. — Aha! — woła tamten i chichocząc cicho zaciera ręce. — Właśnie! Do rzeczy. A jaka to ma być rzecz? Jak pan myśli, kochany przyjacielu? — Myślę, że fajka. Pan George przysuwa sobie krzesło do kominka, sięga po fajkę, nabija ją, zapala i zaczyna pykać z całym spokojem. Zbija to z tropu pana Smallweeda, a że trudno mu widać poruszyć jakiś zaprzątający go temat, denerwuje się i ukradkiem szarpie zakrzywionymi szponami powietrze tak, jak rad by niewątpliwie szarpać i przeorywać twarz dragona. Paznokcie ma długie i w kolorze ołowiu, dłonie wychudłe i żylaste, oczy zielone i wodniste, a ponadto operując wciąż szponami osuwa się w fotelu coraz niżej i coraz bardziej przypomina bezkształtny tobół szmat. Z tym wszystkim przedstawia widok upiorny, nawet dla zahartowanych oczu Judy, więc szlachetna dziewica potrząsa go, zbija, uklepuje mocniej, niż mogą nakazywać tkliwe i opiekuńcze uczucia, zadając ciosy w rozmaite miejsca, szczególnie jednak w to, które według nomenklatury walki na pięści nosi miano dołka. W rezultacie zmaltretowany stary dżentelmen dobywa z siebie głuche tony podobne do odgłosów brukarskiego stę- pora. Pan Smallweed, wyprostowany w fotelu przy zastosowaniu wspomnianych metod, ma pobladłą twarz i kapkę u nosa, lecz nadal szarpie szponami powietrze. Wówczas Judy stuka palcem w plecy pana George'a, a gdy ów unosi głowę, jeszcze raz stuka dziadka tym samym cienkim palcem wskazującym i przywoławszy ich do porządku, sztywnieje znowu zapatrzona w ogień. — Aha... Hm... Uhu! — mamrocze starzec przełykając własną wściekłość. — Kochany przyjacielu! — woła i nie przestaje orać szponami powietrza. |— Coś panu powiem — odzywa się dragon. — Jeżeli chce pan pomówić ze mną, musi pan zacząć gadać. Jestem człowiek prosty i nie znam się na takim kołowaniu. Za mało mam sprytu i w ogóle nie odpowiada mi to wcale. Jak pan kołuje tak i kołuje — ciągnie biorąc do ust fajkę — wydaje mi się, u licha, że mnie pan dusi, panie Smallweed ! Z tymi słowy pan George bierze głęboki oddech i podaje do przodu potężną pierś, jak gdyby chciał się upewnić, że nie został jeszcze uduszony. — Jeżeli mają to być przyjacielskie odwiedziny — podejmuje — miło mi, no i zapytuję: jak pańskie zdrowde. Jeżeli chce pan sprawdzić, czy znajdzie się u mnie coś wartościowego, proszę bardzo! Niech pan się rozgląda. Jeżeli chce pan porozmawiać ze mną, słucham. Niechże pan gada! Urocza Judy nie odwraca wzroku od ognia i jeszcze raz stuka palcem czcigodnego starca. — Widzi pan! — mówi dragon. — Ona też jest mojego zdania. Ale czemu, u licha, nie siada jak rozumna istota. Tego nie mogę pojąć! — Judy czuwa przy mnie, kochany przyjacielu, ponieważ jestem stary i wymagam troskliwej opieki. Trzymam się nieźle, nie tak jak piekielna papla-papuga. — Pan Smallweed pomrukuje gniewnie, rozglądając się szuka poduszki. — Ale opieki wymagam, panie George. — I co? — mówi dragon obracając się wraz z krzesłem, aby być twarzą w twarz z tamtym. — Do rzeczy! — Mój znajomy z City* ubił drobny interes z jednym pańskim uczniem. — Naprawdę? Dowiaduję się o tym z przykrością. Dziadek Smallweed zaczyna znów masować łydki. — A ubił, kochany przyjacielu, ubił. Ten pański uczeń to teraz gracki młody żołnierz. Nazywa się Carstone. Zgłosili się jego przy jaciele i uregulowali dług jak trzeba. Całkiem honorowo, panie George. — Naprawdę? Myśli pan, że pańskiemu znajomemu z City potrzeba dobrej rady? — Tak myślę, kochany przyjacielu. Potrzeba mu pańskiej dobrej rady. — Więc radzę mu, by nie robił więcej interesów z tym klientem. Nic na tym nie zyska. O ile mi wiadomo, ten młody dżentelmen jest na czysto. — Nie, nie, kochany przyjacielu! Nic podobnego! — oponuje dziadek Smallweed i z chytrą miną rozciera cienkie łydki. — Nie powiedziałbym, panie George, że on jest na czysto. Ma dobrych przyjaciół i swoją gażę, dysponuje też sumą, jaką można uzyskać za sprzedaż stopnia oficerskiego, i tym, co może przynieść proces sądowy, a także bogaty ożenek. Nie, panie George! Mój znajomy z City jest raczej zdania, że to klient wart coś niecoś! Dziadek Smallweed podnosi palcem myckę i niby małpa drapie się w ucho. Pan George, który tymczasem odłożył fajkę i zasiadł z ręką przerzuconą przez oparcie krzesła, zaczyna wybijać takt prawą nogą, jak gdyby nie odpowiadał mu kierunek, jaki przyjęła rozmowa. — Ale dla ożywienia pogawędki, jak mógłby powiedzieć jakiś dowcipniś, zmieniamy temat, panie George. Niech miejsce kometa zajmie teraz kapitan. Dragon chmurzy się gniewnie. W pół drogi przestaje podkręcać wspomnienie wąsów. — A pan co znowu? Jaki kapitan? — pyta. — Nasz kapitan. Dobry znajomy mój i pański. Kapitan Hawdon. Dziadek i wnuczka bystro wpatrują się w pana George'a, który gwiżdże z cicha. — Aha! Tum pana czekał! — Pan George pogwizduje z cicha, spogląda na dziadka i wnuczkę, którzy wpatrują się weń uparcie. — I co? Wolę, żeby pan mnie znów nie dusił. Śmiało! Słucham, panie Smallweed. — Kochany przyjacielu!... Wczoraj zwrócił się ktoś do mnie... Judy ! Potrząśnij mnie trochę... Zwrócił się ktoś do mnie w sprawie kapitana. A moim zdaniem, on nie umarł. HsfcS m ' — Zawracanie głowy! — Co, kochany przyjacielu? — pyta staruch i podnosi rękę do ucha. — Co pan powiedział? — Zawracanie głowy! — Ha, panie George, według mnie, wolno panu mieć własne zdanie, ale może też pan dowiedzieć się, jakie zadawano mi pytania i w jakim celu. Czego też mógł chcieć adwokat, który się do mnie zwrócił? Jak pan sądzi? — Pewno chciał zarobić. — Nic podobnego! — A więc nie może to być adwokat — rzuca z przekonaniem pan George i krzyżuje ramiona na piersi. — Kochany przyjacielu! To jest adwokat. Nawet bardzo znany adwokat. Chce zobaczyć coś napisanego ręką kapitana Hawdona. Nie chce tego zatrzymać. Nic podobnego! Obejrzy tylko i porówna z czymś, co znajduje się w jego posiadaniu. I co? — I co, panie George? Ten adwokat przypomniał sobie o ogłoszeniu w sprawie kapitana i wszelkich informacji o nim, no i po prostu przyszedł do mnie, jak pan w swoim czasie. Wolno uścisnąć pańską dłoń, kochany przyjacielu? Jakże się cieszę, że... pan wtedy przyszedł! Gdybym nie poznał pana, bardzo boleśnie odczuwałbym brak naszej przyjaźni! — Co dalej, panie Smallweed? — pyta dragon, który dość sztywno poddał się obrzędowi wymiany uścisków dłoni. — Ja nie mam nic takiego — ciągnie stary dżentelmen. — Mam tylko jego podpis. Powietrze na niego, głód, wojna i nagła śmierć! — woła dziadek Smallweed i wykorzystując do przekleństw fragment zapomnianej pieśni kościelnej, skręca w rękach swoją myckę. — Mam chyba pół miliona jego podpisów! Ale pan, kochany przyjacielu — sapie i stopniowo odzyskuje spokój, gdy Judy naciąga myckę na jego głowę gładką niczym bila. — Pan, kochany panie George, ma zapewne jakiś jego list czy inny odpowiedni papier. Nada się wszystko, co on napisał własną ręką. — Hm... Co napisał własną ręką? Może coś takiego się znajdzie. — Kochany przyjacielu! — A może nie znajdzie. — Oo! — woła pan Smallweed mocno zbity z tropu. — Ale gdybym miał nawet korce takich rzeczy, nie pokazałbym tyle, ile trzeba na przybitkę do ładunku, dopóki nie usłyszałbym, po co to komu. t— Kochany przyjacielu! Przecież to usłyszał pan już ode mnie. Dragon kręci głowt|. — Za mało usłyszałem. Muszę dowiedzieć się więcej, żeby się zgodzić. — A nie wybierze się pan ze mną do tego adwokata? Kochany przyjacielu! Nie wybierze się pan, aby z nim pomówić? |§| atakuje dziadek Smallweed i dobywa z kieszeni bardzo stary i cienki srebrny zegarek o wskazówkach przypominających ludzkie piszczele. — Powiedziałem mu, że być może będę u niego dzisiaj między dziesiątą a jedenastą przed południem. Teraz jest pół do jedenastej. Nie wybierze się pan, kochany przyjacielu, aby pomówić z tym adwokatem? — Hm... Nie mam nic przeciwko temu. Chociaż nie rozumiem, dlaczego akurat pana tak to obchodzi. — Obchodzi mnie wszystko, co zapowiada, że mogą wyjść na światło dzienne jakieś wiadomości o tym człowieku. Może nie nabrał nas wszystkich? Może nie należą się nam od niego kolosalne sumy? Dlaczego mnie to obchodzi? A kogo ma obchodzić? Ma się rozumieć, kochany przyjacielu — ciągnie dziadek Smallweed zniżonym głosem — nie wymagam, żeby pan zawiódł zaufanie kapitana. Nic podobnego. I co? Gotów pan do drogi, panie George? — Aha. Będę gotów za chwilę. Tylko proszę pamiętać, że nic nie obiecałem. — Naturalnie, kochany przyjacielu! Naturalnie. — No i chce pan powiedzieć, że, dokąd tam trzeba, zawiezie mnie pan swoim kosztem? — pyta pan George sięgając po laskę i rękawiczki z grubej irchy. Ubawiony tym żartem dziadek Smallweed chichocze przed kominkiem długo i cicho. Ale śmiech nie przeszkadza mu oglądać się przez paralityczne ramię i pilnie śledzić wzrokiem dragona, który odchodzi w przeciwległy koniec strzelnicy, aby otworzyć z kłódki drewnianą szafkę, dobywa z jej górnej półki coś szeleszczącego jak papier i wsuwa to do wewnętrznej kieszeni surduta. Wówczas Judy kuksa raz dziadka, który z kolei daje jej jednego kuksańca. — Jestem gotów — powiada dragon wróciwszy. — Fil, odniesiesz starszego pana do dorożki. I nic od niego nie bierz. — Boże! Dobry Boże! Zaraz... Chwileczkę! — jęczy pan Smallweed. — On jest taki porywczy. Potrafisz zrobić to ostrożnie, dobry człowieku? Fil nie udziela odpowiedzi, lecz chwyta fotel wraz z ładunkiem, kuśtykając opuszcza strzelnicę i niesie oniemiałego starucha przez pasaż, jak gdyby zamierzał wrzucić go do najbliższego wulkanu. Jednakże droga do dorożki trwa krótko, Fil pakuje tam pana Smallweeda, piękna Judy zasiada obok dziadka, fotel trafia na dach karetki, a pan George zajmuje wolne miejsce na koźle. Pan George jest urzeczony widokiem, jaki podziwia od czasu do czasu, gdy przez okienko za swoimi plecami zagląda do wnętrza dorożki. Posępna Judy siedzi tam sztywna wciąż i nieruchoma, a sędziwy dżentelmen, z mycką na jednym oku, opada coraz niżej — z ławeczki w słomę — i drugim okiem patrzy z dołu ku dragonowi z wyrazem tak bolesnym, jak gdyby podskoki na wybojach obijały mu plecy. ROZDZIAŁ XXVII NIE TYLKO JEDEN STARY ŻOŁNIERZ Pan George niedługo musi siedzieć ze skrzyżowanymi ramionami na koźle korożki, bo cel podróży stanowi Lincoln's Inn Fields. Woźnica zatrzymuje konie, dragon zeskakuje z kozła i spoglądając w okna domu powiada: Pański adwokat to pan Tulkinghorn, jak widzę? — Tak, kochany przyjacielu. Tak! Zna go pan? — Słyszałem o nim i chyba go widziałem. Ale nie znamy się dotąd. j Dzięki pomocy dragona sprawnie odbywa się wniesienie na schody ' dziadka Smallweeda, który w gabinecie mecenasa zostaje postawiony wraz z fotelem na tureckim dywanie przed kominkiem. Pana Tul- kinghorna nie ma na razie w domu, ale ma rychło nadejść. Poinformowawszy o tym sługa, który zajmuje stale ławę w hallu, podsyca ogień i nowo przybyłej trójce zostawia czas, by się mogła rozgrzać. Pan George interesuje się żywo adwokackim gabinetem. Patrzy w górę na ozdobiony malowidłem sufit Rozgląda się dokoła obejmując wzrokiem stare księgi prawnicze i portrety najdostojniejszych klientów. Odczytuje półgłosem nazwiska, którymi są opatrzone kasety na akta. ■— Sir Leicester Dedlock, baronet. Aha... Dwór Chesney Wold... Hjn! — szepce kilkakrotnie i przez dłuższy czas stoi zapatrzony w kasety, jak gdyby to była galeria obrazów, następnie zaś zmierzając w stronę kominka powtarza znowu: —■ Sir... — Wart kupę pieniędzy, panie George — szepce dziadek Smallweed i zaczyna rozcierać łydki. — Piekielnie bogaty! — Kto? Ten adwokat czy baronet? — Adwokat! Ma się rozumieć, adwokat. — Aha. Cos na ten temat słyszałem. Podobno też wie to i owo prawda? I kwaterę ma całkiem niezgorszą. — Pan George rozgląda się dokoła. — Niech no pan spojrzy,na kasę ogniotrwałą. Pogawędkę przerywa ntMejście pana Tulkingliorna, który, rzecz jasna, jest taki sam, jak zawsze. Ubrany staromodnie, trzyma w ręku okulary oraz ich podniszczony futerał. Sposób bycia ma powściągliwy i oschły, głos niski i głuchy, wyraz twarzy pod maską czujny, krytyczny i być może trochę lekceważący. Gdyby wiadome było o nim wszystko, należałoby sądzić, żc arystokracja mogłaby ostatecznie znaleźć bardziej gorliwego czciciela i wierniejszego wyznawcę. — Dzień dobry, panie Smallweed. Dzień dobry — odzywa się wchodząc do pokoju. •— Widzę, że pan sprowadził sierżanta. Proszę siadać, sierżancie. Zdejmuje rękawiczki i wkłada je do cylindra, a jednocześnie obserwuje dragona spod przymrużonych powiek i być może, mówi bez słów: „Nadasz się, przyjacielu". Podchodzi do swojego biurka ustawionego w pobliżu kominka i lokuje się na fotelu. — Proszę siadać, sierżancie — powtarza i dodaje zaraz: — Przejmujące dziś zimno, prawda? Przejmujące zimno. Mówiąc to grzeje nad ogniem dłonie — na przemian to z jednej, to z drugiej strony — i spoza maski, której nie zdejmuje nigdy, przypatruje się trójce siedzącej przed nim półkolem. — No, panie Smallweed. Teraz wiem, na jakim jestem świecie — odzywa się (być może w podwójnym rozumieniu). — Jak widzę, sprowadził pan naszego zacnego przyjaciela, sierżanta. Pan Smallweed został uprzednio potrząśnięty, aby bez przeszkód mógł uczestniczyć w rozmowie, odpowiada więc zaraz tonem uniżonym i służalczym wobec bogatego, wysoko ustosunkowanego prawnika. — Tak, panie mecenasie. Tak jest. — A co sierżant ma nam do powiedzenia? , . |||||| — Panie George, to jest dżentelmen, o którym była mowa. — Dziadek Smallweed wskazuje adwokata niepewnym ruchem zwiędłej dłoni. Dragon kłania się dżentelmenowi, lecz milczy i nadal siedzi na krześle sztywny, mocno podany do przodu, jak gdyby posłuszny regulaminowi musztry kawaleryjskiej. — I co, panie... George? Tak zdaje się panu na imię? — podejmuje stary prawnik. — Tak jest, proszę pana. -— A co pan powie, George? — Bardzo przepraszam, ale najprzód wolałbym usłyszeć, co szanowny pan powie. — Na temat zapłaty, sierżancie? — Na temat całej sprawy, proszę pana. — Piekielne bydlę! — wybucha nagle pan Smallweed, najwyraźniej wyprowadzony z równowagi, lecz równie szybko przeprasza pana Tulkinghorna i półgłosem zwraca się do Judy: — Miałem na myśli twoją babkę, drogie dziecko. Mecenas opiera się o poręcz fotela i krzyżuje przed sobą nogi. — Przypuszczałem, sierżancie — mówi — że pan Smallweed dostatecznie wyjaśnił wszystko. Przecież to w gruncie rzeczy sprawa o nader wąskim zakresie. W swoim czasie służył pan pod rozkazami kapitana Hawdona, pielęgnował go pan w chorobie, świadczył mu liczne drobne przysługi i, o ile mi wiadomo, należał pan do jego zaufanych. Czy to zgadza się, sierżancie? — Tak jest! Zgadza się, proszę pana! — pada odpowiedź po wojskowemu zwięzła. ,,f|=£ A więc, sierżancie, mogło się tak złożyć, że w pańskim posiadaniu zostało coś, obojętne co, napisanego ręką kapitana Hawdona. Na przykład rachunek, jakieś polecenie, list. Chciałbym porównać to z wzorem pisma znajdującego się u mnie. Jeżeli pan da mi sposobność po temu, otrzyma pan wynagrodzenie za fatygę. Trzy, cztery gwinee. Nawet pięć! Sądzę, że pańskim zdaniem będzie to zapłata sowita. — Wielkoduszna, kochany przyjacielu! — woła pan Smallweed pod adresem dragona i wznosi wzrok ku sufitowi. -— W przeciwnym razie, proszę mi rzec, sierżancie, jaka suma byłaby właściwa zgodnie z pańskim żołnierskim sumieniem. Jeżeli pan nie życzy sobie, nie musi pan dać mi na własność tego pisma, chociaż przyznaję, wolałbym wejść w jego posiadanie. Pan George siedzi sztywno, wciąż w dokładnie takiej samej pozie. Milczy, spoglądając na malowidło, które zdobi sufit. Dziadek Smallweed irytuje się i raz jeszcze zaczyna szarpać szponami powietrze. — Chodzi przede wszystkim o to — .zaczyna znów adwokat tym swoim chłodnym, niemal bezosobowym tonem i przyciszonym głosem — czy ma pan coś napisanego przez kapitana Hawdona? — Chodzi przede wszystkim o to, czy mam coś napisanego przez kapitana Hawdona — powtarza dragon. — Następnie, jaka kwota nagrodzi pana za fatygę związaną z okazaniem tego dokumentu? — Następnie, jaka kwota nagrodzi mnie za fatygę związaną z okazaniem tego dokumentu. — Po trzecie, może pan osądzić, sierżancie, czy tamten charakter pisma jest podobny do tego — mówi pan Tulkinghorn i nagle podaje mu parę arkuszy papieru. — Czy tamten charakter pisma jest podobny do tego — powtarza znowu dragon. — Rozumiem, proszę pana. Wszystkie trzy powtórzenia wypowiada mechanicznie, spoglądając prosto w twarz starego prawnika. Nie odrywa odeń wzroku, by popatrzeć na przedstawione mu do wglądu kopie dokumentów z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, jakkolwiek trzyma je w palcach. — I co? — pyta pan Tulkinghorn. — Co pan na to, sierżancie? — Co ja na to, proszę pana! — Pan George prostuje się i sprawia wrażenie jeszcze bardziej rosłego. — Za pozwoleniem pana mecenasa, wolałbym nie mieć nic wspólnego z tym wszystkim. — Dlaczego, sierżancie? —- pyta adwokat beztrosko na pozór. — Dlaczego? Człowiekiem czynu potrafię być tylko na rozkaz wojskowy. Pośród cywilów jestem, jak to się mówi, niezgułą. Nie mam też głowy do papierów i, proszę pana, łatwiej wytrzymać mi każdy ogień niż ogień krzyżowych pytań. Godzinę temu powiedziałem panu Smallweedowi, że jak przychodzi do podobnych rozmów, czuję się, jak gdyby kto mnie dusił. Obecnie tak się czuję, proszę szanownego pana |§| kończy pan George i przemierza wzrokiem obecnych. Trzema marszowymi krokami podchodzi do adwokackiego biurka, kładzie na nim papiery i trzema marszowymi krokami wraca na dawne miejsce, gdzie stoi teraz wyprostowany. Spogląda raz na podłogę, raz ku malowanemu sufitowi. Ręce ma splecione za plecami, jak gdyby wzbraniał się przyjąć jakikolwiek inny dokument. Pan Smallweed jest wstrząśnięty, więc z racji ulubionego przymiotnika o zabarwieniu nieżyczliwym, który ciśnie mu się na usta, zmie nia początek zwrotu „kochany przyjacielu" na coś w rodzaju „pic- kielkocha^. Następnie zacina się, jak gdyby miał kłopoty z wymową, jednakże'szybko wraca do równowagi i w najczulszym tonie zaklina kochanego przyjaciela, by nie działał pochopnie, lecz zrobił to, o co o^istość tak wybitna prosi; aby nie lękał się, gdyż przysługa, o której mowa, nie może przecież budzić zastrzeżeń i niewątpliwie będzie zyskowna. Pan Tulkinghorn — obojętny na pozór — przegląda papiery rozłożone na biurku i sposobi się do pisania listu, lecz od cżasu do czasu wtrąca zwięzłe, chłodne zdania, na przykład: — Jest pan najlepszym sędzią własnych spraw, sierżancie. — Należy baczyć, by nikomu nie stała się krzywda. -4- Tak będzie dobrze, jak pan postanowi. — Jak pan sobie życzy, sierżancie, jak pan sobie życzy. Pan George przenosi nieufne spojrzenie z sufitowego malowidła na podłogę, z podłogi na dziadka Smallweeda, z dziadka Smallweeda na pana Tulkinghorna i wreszcie wraca znów wzrok ku sufitowemu malowidłu. Jest najwyraźniej zmieszany, bo raz po raz przestępuje z nogi na nogę. —r Przepraszam szanownego pana —• odzywa się wreszcie — ale, słowo daję, pomiędzy panem a panem Smallweedem czuję się tak, jak gdyby mnie ktoś dnsił pięćdziesiąt razy. Naprawdę tak się czuję, bo nie jeltem partnerem dla takich osób, jak szanowny pan i pan Smallweed. Gdybym znalazł coś napisanego ręką kapitana, szanowny pan chciałby to obejrzeć. Wolno zapytać, w jakim celu? — Nie, sierżancie — odmawia adwokat z całym spokojem. — Gdyby pan był człowiekiem interesu, mógłbym nie wyjaśniać panu, że w moim zawodzie istnieją sprawy ściśle poufne, jakkolwiek nieszkodliwe same w sobie. Jeżeli jednak obawia się pan wyrządzić jakąś krzywdę kapitanowi Hawdonowi, może pan być spokojny. — Przecież on nie żyje, proszę pana! Nie żyje? Naprawdę? Następuje kolejna kłopotliwa pauza. Dragon poczyna szukać wzrokiem swojego kapelusza. —| Przykro mi, szanowny panie i— podejmuje — że nie zadowoliłem pana. Powiedziałem, że wolałbym nie mieć nic wspólnego | tym wszystkim, lecz na wszelki wypadek poproszę o radę przyjaciela, również starego żołnierza, który ma lepszą niż ja głowę do interesów. Mo że wyniknie stad zadowolenie dla kogoś. Nie wiem, ho teraz czuję się jak zduszony i nie mam pojęcia, z czego sam mógłbym być zadowolony — kończy pan George i bezradnym gestem przesuwa dłonią po czole. Dziadek Smallweed usłyszawszy, że doradcą ma być stary żołnierz, któremu pan George zamierza powiedzieć o pięciu lub więcej gwineach, zaleca stanowczo, aby pan George odbył tę rozmowę. Pan Tulkinghorn nie zabiera głosu — ani za, ani przeciw. — A więc za pozwoleniem szanownego pana, zapytam o zdanie przyjaciela — powiada dragon — i ośmielę się przyjść tu znowu w ciągu dnia. Wtedy dam ostateczną odpowiedź. Panie Smallweed, jeżeli mam znieść pana ze schodów... — Momencik, kochany przyjacielu, momencik. Chciałbym najpierw zamienić z panem mecenasem kilka słów na osobności. Pozwoli pan? — Oczywiście! I proszę się nie śpieszyć przez wzgląd na mnie — mówi pan George i wycofawszy się w odległy kąt pokoju wznawia inspekcję kasy ogniotrwałej oraz kaset na akta. Pan Smallweed ujmuje starego prawnika za klapy surduta, ściąga go do własnego poziomu i rozpoczyna ze śladami nikłych błysków w zmętniałych, złych oczach: — Gdybym, panie mecenasie, nie był słaby jak piekielny noworodek, wyrwałbym mu siłą ten wzór pisma kapitana. Ma go przy sobie, w wewnętrznej kieszeni surduta. Sam widziałem, jak papier tam chował. Judy także widziała. No! Gadaj, że widziałaś, ty drętwa jak kij poczwaro! Sformułowanym w ten 6posób słowom zachęty towarzyszy popchnięcie wnuczki zbyt mocne na siły dziadka, który zaczyna osuwać się z fotela pociągając za sobą pana Tulkinghorna, więc musi być przytrzymany przez Judy i potrząśnięty jak trzeba. — Użycie siły nie odpowiada mi, przyjacielu — rzuca chłodno adwokat. — Tak, naturalnie! Nie odpowiada panu mecenasowi. Wiem, że nie odpowiada. Ale to irytuje, drażni jak... — zwraca się do kamiennej, zapatrzonej w ogień Judy — ... jak ta skrzecząca sroka, twoja piekielna babka!jWiedzieć, że ma to, czego trzeba, i nie chce oddać! Nie chce oddać! On! Włóczęga! Ale proszę się nie martwić, panie mecenasie. On może postawić na swoim. Może, ale na krótko. Od ęgfyH do czasu ja miewam na niego imadło! Pokręcę śrubę, wycisnę łajdaka. Nie chce dać z dobrej woli, to, panie mecenasie, zrobię tak, że da pod przymusem. Panic George! Kochany przyjacielu! — Dziadek Smallweed uwalnia ze szponów klapy surduta pana Tulkinghorna i uśmiecha się doń chytrze. — Jestem gotów, kochany przyjacielu, i proszę o życzliwą pomoc, jeżeli łaska. Stary prawnik stoi na dywanie przed kominkiem, zwrócony plecami do ognia. Jest opanowany, lecz nie bez pewnego rozbawienia patrzy na wynoszenie dziadka Smallweeda, a pożegnalny ukłon dragona kwituje krótkim skinieniem głowy. Pan George stwierdza niebawem, iż trudniej odczepić się od dziadka Smallweeda niż przyłożyć ręki do znoszenia go ze schodów. Po załadowaniu do karetki stary dżentelmen staje się niezwykle wymowny na temat gwinei i tak czule trzyma za guzik kochanego przyjaciela (walcząc z pokusą, by rozerwać surdut i dokonać rabunku), że odczepienie się od niego wymaga nieco siły. Dokonawszy tego na koniec, dragon udaje się samotnie na poszukiwanie swojego doradcy. Obok podsieni Tempie i Whitefriars — nie omijając przelotnym spojrzeniem zaułka Wiszącego Miecza, która to nazwa może zawierać aluzję do jego aktualnej sytuacji — przez most Blackfriars oraz arterię tegoż miana dragon maszeruje miarowo ku uliczce małych sklepików i warsztatów położonej gdzieś pośrodku labiryntu dróg wiodących z Kentu i Surrcy, a także ulic, które prowadzą ku londyńskim mostom. Jedno z tych przedsiębiorstw to niewątpliwie skład instrumentów muzycznych, gdyż w oknie wystawowym widać parę skrzypiec, flety, tam- burino, trójkąt oraz długie paski papieru zapisane nutumi. Do tego właśnie sklepiku zmierza pewnie pan George, lecz zatrzymuje się w odległości kilku kroków na widok kobiety o wojskowej postawie, która w podkasanej zewnętrznej spódnicy wychodzi z drzwi składu instrumentów muzycznych. Dźwiga mały drewniany cebrzyk i na skraju chodnika przystępuje do wielkiego płukania i pluskania. Ha! — myśli dragon. — Na pewno myje warzywa. Jak żyję nie widziałem jej przy innym zajęciu, jeżeli naturalnie nie siedziała w furgonie taborowym. Kobieta stanowiąca przedmiot tych refleksji jest pochłonięta bez reszty myciem warzyw, więc nie zwraca uwagi na pana George'a do czasu, gdy spostrzega go przed sobą, wyprostowawszy się raptownie, aby wodę z cebrzyka wylać do rynsztoka. Jej słowa powitalne są mało pochlebne dla gościa. — George! Ile razy cię widzę, clicę, żebyś był o sto mil! Dragon nie reaguje na tak życzliwe przyjęcie, lecz wchodzi za nią do sklepiku, gdzie kobieta stawia cebrzyk z warzywami na ladzie i opiera się o nią rękami, wymieniwszy wprzód z gościem uścisk dłoni. — Nie mam chwili spokoju o Mata Bagneta — mówi — kiedy ty, George, jesteś blisko niego. Taki z ciebie szaławiła i niepoprawny włóczęga, że... ■— Tak, pani Bagnet ! Wiem! Dobrze wiem, jaki jestem. — Aha! Wiesz, jaki jesteś — podchwytuje pani Bagnet. — I co z tego? Czemu jesteś taki? — Pewno z przyczyny wrodzonych skłonności — odpowiada z pogodą dragon. — Niech będzie! —| woła kobieta dosyć piskliwym głosem. — Ale to żadna dla mnie pociecha, skoro twoje wrodzone skłonności mogą w każdej chwili wywabić mojegó Mata z przedsiębiorstwa i zaprowadzić na Nową Zelandię albo do Australii! Pani Bagnet to zupełnie niebrzydka kobieta pod pięćdziesiątkę — być może nieco za grubokoścista, a także ogorzała i piegowata od słońca i wichrów, które ubarwiły również jej włosy nad czołem. Ale jest czerstwa, krzepka, ma ładne, bystre oczy oraz szczerą, energiczną, otwartą twarz kobiety silnej i tryskającej zdrowiem. Nosi odzienie proste, tanie i bezpretensjonalne, a jedyną jej ozdobę stanowi obrączka ślubna tkwiąca na paleu, który z biegiem lat pogrubiał i obrósł ów pierścień, tak iż nie sposób będzie odłączyć go od pani Bagnet do czasu, gdy zmiesza się z jej prochami. — Pani Bagnet — powiada George. — Jestem związany wobec ciebie słowem hońoru. Matom nic nie grozi. Możesz mi ufać. — Tak. Myślę, że mogę ci ufać. Ale sama twoja obecność jest niepokojąca. Ach, George, George! Że też nie ustatkowałeś się, nie ożeniłeś z wdową po Joem Pounchu, kiedy biedaczek umarł w Ameryce Północnej. Ta wzięłaby cię w karby! — To była okazja dla mnie. Przyznaję — odpowiada na poły serio, na poły ze śmiechem. — Ale ja nie ustatkuję się nigdy, nie odmienię w godnego szacunku człowieka. Wdowa po Joem Pounchu mogłaby mi dobrze zrobić. Coś tam w niej było, a coś przeciwko niej... Nie mogłem się zdecydować. Ha! Gdybym miał szczęście napotkać taką żonę, juką Mat sobie znalazł... Pani Bagnet, która posłuszna nakazom cnoty zachowuje pewną rezerwę wobec rubasznego żołnierza, lecz w gruncie rzeczy sama jest rubasznym żołnierzem, płaci za komplement pryskając w twarz dragona kroplami z wilgotnych warzyw i wraz z cebrzykiem kieruje kroki do pokoiku za sklepem. -7- Oo! Quebec, moja lalunia! — woła George wchodząc tam również na zaproszenie gospodyni. — I mała Malta! Chodźcie no! Ucałujcie wujaszka! Panienki — nie ochrzczone, rzecz jasna, imionami, które przed chwilą padły, lecz nazywane tak zawsze w rodzinie od miejsc urodzenia w koszarach —1 siedzą na stołeczkach o trzech nogach i są w danej chwili bardzo zajęte. Młodsza (pięć do sześciu lat) mozolnie uczy się liter z elementarza za pensa. Starsza (osiem do dziewięciu lat) udziela pomocy w nauce i równocześnie szyje nader pracowicie. Obydwie witają gościa radosnymi okrzykami, jak starego przyjaciela, a po wymianie pocałunków i uściśnień lokują stołeczki w jego możliwie najbliższym sąsiedztwie. — A jak się miewa Woolwich? — pyta pan George. —: Woolwich? Właśnie! — woła pani domu i nad rondlem (ponieważ przyrządza obiad) odwraca twarz rozgrzaną i radosną. — Nigdy byś nie uwierzył! Razem ze swoim ojcem został zaangażowany do teatru. Gra na piszczałce w jakimś wojskowym kawałku! Dragon klepie ćic po udzie. — Zuch! — woła. — Udał mi się chrześniak! — Pewnie! — przyznaje szczęśliwa matka. — To Brytyjczyk, no nie? Brytyjczyk z urodzenia. — A Mat dmucha w swój fagot i jedno w drugie jesteście solidnymi cywilami — podejmuje pan George. — Rodzina jak się patrzy! Dzieci rosną zdrowo. Stara matka Mata w Szkocji, twój stary ojciec gdzieś tam indziej. Ma się rozumieć od początku korespondowali z wami, może nawet pomagali wam cokolwiek. Jak Boga kocham, zaczynam rozumieć, czemu wolałabyś mnie widzieć o sto mil stąd! Całkiem do tego wszystkiego nie pasuję. Pan George popada w zadumę, siedząc przed ogniem w bielonym wapnem pokoiku, który ma wysypaną piaskiem podłogę, pachnie ko szarami i nie zawiera ani jednego zbytecznego sprzętu, ani drobiny widocznego brudu lub kurzu. Wszystko tu lśni: od twarzyczek Quebec i Malty do garnków i misek na półkach kredensu. A zatem pan George popada w zadumę, a pani Bagnet jest bardzo zajęta, gdy w samą porę wracają do domu pan Bagnet oraz młody Woolwich. Pan Bagnet — wysoki i prosty jak trzcina były artylerzysta — ma podobne do włókien orzecha kokosowego krzaczaste brwi i faworyty, cerę strefy gorącej i ani jednego włosa na głowie. Jego głos — głęboki, dźwięczny, urywany — przypomina po trosze tony instrumentu, na którym grywa. Ogólnie biorąc, otacza tego starego żołnierza atmosfera powagi, nieugiętego jak spiż spokoju, pewności siebie, jak gdyby sam był fagotem w zestawie ludzkich instrumentów. A Woolwich to typowy i wzorowy młodociany dobosz z kapeli wojskowej! Ojciec i syn serdecznie witają gościa, który w sposobnej chwili napomyka, że przyszedł prosić o radę pana Bagneta. Ten jednak oznajmia gościnnie, iż przed obiadem nie ma mowy o interesach, więc nie uraczy starego druha dobrą radą, nie uraczywszy go najpierw wieprzowiną duszoną z jarzynami. Dragon przyjmuje zaproszenie, lecz aby nie przeszkadzać czynnościom gospodarskim, wychodzi z domu w towarzystwie gospodarza i obydwaj zaczynają przechadzać się uliczką, tam i z powrotem, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i krokiem tak miarowym, jak gdyby odbywali ront na murach twierdzy. — George !,j-— powiada pan Bagnet. — Ty mnie znasz. Od udzielania rad jest moja stara. Ona ma łeb! Ale nigdy nie powiem tego przy niej. Dyscyplina musi być utrzymana. Zaczekaj, aż warzywa będzie miała z głowy. Wtedy się naradzimy. No i zrób to, co moja stara powie. Ja ci to mówię! — Tak też myślałem, Mat — zgadza się tamten. — Wiem, że ona poradzi mi lepiej niż jakakolwiek akademia. — Akademia! — powtarza były artylerzysta krótko, w tonie fago- to- — Jaką akademię mógłbyś zostawić w obcej części świata z niczym prócz szarej peleryny i parasola i kazać jej odbyć dręgę powrotną do kraju? Moja stara gotowa zrobić to jutro. Już raz zrobiła! — Masz słuszność, Mat. — Jaka akademia — ciągnie Bagnet — zacznie nowe życie z miarką niegaszonego wapna za dwa pensy, miarką ziemi faluszowej za pensa, kubełkiem piasku i tym, co w gotowiźnie zostało z sześciu pensów? A moja stara z czymś takim zaczęła. Puściła w ruch nasze obecne przedsiębiorstwo! — Miło mi dyszeć, Mat, że przedsiębiorstwo prosperuje. — Moja stara oszczędza — podejmuje były artylerzysta z nutą apro- baty. — Ma pończochę z pieniędzmi Gdzieś ją ukrywa. Nigdy tej pończochy nie widziałem, ale wiem, że ją ma. Zaczekaj, aż warzywa będzie miała z głowy. Wtedy moja stara puści w ruch i ciebie. — To istny skarb! — woła gorąco pan George. — Więcej niż skarb. Ale nigdy nie powiem tego przy niej. Dyscyplina musi być utrzymana. To ona odkryła moje muzyczne zdolności. Gdyby nie ona, do dziś dnia służyłbym w artylerii. Sześć lat wojowałem ze skrzypcami, a z fletem dziesięć. Ale moja stara powiedziała, że to do niczego. Intencje miałem dobre, ale brak mi było zręczności. Kazała mi spróbować fagota. I co? Pożyczyła instrument od kapelmistrza z piechoty. Zacząłem ćwiczyć w okopach. Później postarałem się 0 fagot, postarałem się o drugi i dzięki temu zarabiam na życie. George wtrąca uwagę, iż pani Bagnet jest nadal świeża jak róża, a czerstwa jak jabłuszko. -—; Moja stara — odpowiada na to pan Bagnet — jest kobietą wyjątkowej urody. Przypomina naprawdę piękny dzień. Tym ładniejszy, im późniejsza pora. J4k żyję, nie spotkałem jej równej. Ale nigdy nie powiem tego przy niej. Dyscyplina musi być utrzymana. Dwaj starzy żołnierze zaczynają rozmowę o obojętnych sprawach 1 miarowo, w nogę spacerują tam i z powrotem idiczką do czasu, gdy Quebec i Malta wzywają ich, by oddali sprawiedliwość wieprzowinie z jarzynami, nad którą pani Bagnet odmawia krótką modlitwę — zupełnie jak kapelan wojskowy. Przy rozdawnictwie wiktuałów — nie inaczej niż przy wszelkich czynnościach domowych — pani Bagnet stosuje rygorystyczny system. Ustawia przed sobą talerze i każdą porcję wieprzowiny uzupełnia właściwym przydziałem sosu, warzyw, kartofli, nawet musztardy, aby rozdać wszystkim kompletne danie. Załatwiwszy się tak samo z piwem z dzbana, uważa, iż messa została zaopatrzona jak trzeba, więc przystępuje do zaspokajania własnego głodu, który świadczy o doskonałym stanie zdrowia. Wyposażenie messy — jeżeli wolno nazwać tak nakrycia stołowe — składa się głównie z blaszanych i rogowych przyborów, które-pełniły służbę w niejednej części świata. Zwłaszcza składany nóż, którego używa Woolwich, zasługuje na wyróżnienie —j jakkolwiek zdradza ustawiczną skłonność do zamykania się nieoczeki- wanie i utrudnia młodocianemu muzykowi posiłek — ponieważ słynie z tego, że w rozmaitych rękach odbył służbowo pełną drogę dookoła świata. Po obiedzie pani domu przy pomocy swoich latorośli, które własnoręcznie szorują i czyszczą używane przez siebie naczynia oraz sztućce, doprowadza całą zastawę do stanu lśniącej czystości, takiej jak przed posiłkiem, a następnie odstawia na właściwe miejsca. Uprzednio jednak troskliwie omiata podłogę przed kominem, aby panowie nie musieli czekać z zapaleniem fajek. Wszystkim tym staraniom gospodarskim*towarzyszy wiele tupotania na kuchennym podwórku, a ponadto w ciągłym użyciu jest wiadro, któremu wreszcie przypada zaszczyt uczestniczenia w ablucjach samej pani Bagnet. „Stara" pojawia się na koniec odświeżona i gdy zasiada do szycia, małżonek jest zdania, iż wtedy dopiero — nie wcześniej — ma ostatecznie warzywa z głowy, a więc zaleca, by pan George wyłożył swoją sprawę. Pan George robi to nad wyraz taktownie, gdyż na pozór zwraca się do pana domu, ale przez cały czas ma na oku jego starą — tak samo zresztą jak jej małżonek. Ona — z nic mniejszym taktem — interesuje się wyłącznie swoim szyciem. Po wyłożeniu 6prawy pan Bagnet Ucieka się do niezawodnej metody utrzymania dyscypliny.* — To wszystko, George? — zapytuje. ' — Wszystko. — I postąpisz zgodnie z moją opiuią? — Przyjmę ją bez zastrzeżeń, Mat. — Stara! Przedstaw mu moją opinię — zwraca się do żony pan domu. — Znasz ją. Powiedz mu, jaka jest. Je6t taka, że George nie może mieć za mało do czynienia z ludźmi zbyt dla niego przebiegłymi, nie może być zbyt ostrożny w kwestii mieszania się do spraw, których nie rozumie, gdyż niezłomna zasada głosi, aby nie robić nic w ciemno, unikać wszystkiego, co jest tajemnicze lub podejrzane, nigdy nie stawiać nogi tam, gdzie nie widać gruntu. Opinia, której pan Bagnet dał wyraz za pośrednictwem swojej starej, przynosi dragonowi znaczną ulgę, potwierdza jego własną opinię i do cna rozprasza wątpliwości. Pokrzepiony tym sposobi się do uczczenia wyjątkowej okazji drugą z kolei fajką i przez czas pewien gawędzi o dawnych dobrych czasach z całą rodziną — stosownie, rzece oczywista, do osobistych doświadczeń życiowych jej poszczególnych członków. W rezultacie pan George wstaje i prostuje się na cała wysokość w porze, gdy brytyjska publiczność zaczyna już oczekiwać w teatrze fagota i piszczałki. W domowym charakterze wujaszka żegna się z Quebec i Maltą, gratuluje sukcesu chrześniakowi i do kieszeni wsuwa mu szylinga, a że to wszystko pochłania czas, zapada zmierzch, gdy zwraca znów oblicze w kierunku Lincoln's Inn Fields. — Dom rodzinny — mamrocze do siebie maszerując swoją drogą. — Może być mały, ale zawsze przypomina o samotności takiemu jak ja facetowi. Ale to lepiej, że nie skusiło mnie nigdy małżeństwo. Nie nadaję się do tego. Nawet teraz, na starosc, taki włóczykij ze mnie, że jednego miesiąca nie wytrzymałbym w strzelnicy, gdyby to było regularne przedsiębiorstwo i gdybym nie biwakował tam po cygańsku. Ha! I to coś warte, że od wielu lat nie zawadzam nikomu ani nie przynoszę wstydu! Maszeruje dalej i pogwizdywaniem odstraszą niemiłe myśli. W Lincoln's Inn Fields wspina się na schody i stwierdza, że drzwi apartamentu pana Tulkinghorna są zamknięte. Jest mało obyty z drzwiami apartamentów i ciemnymi klatkami schodowymi, więc niezręcznie porusza się wśród mroku licząc, że zmaca rączkę dzwonka lub sam otworzy jakoś drzwi. Wówczas pan Tulkinghorn nadciąga z dołu — spokojnie i cicho jak zawsze. — Kto to? — rzuca gniewnie. — 0 co chodzi? — Bardzo przepraszam szanownego pana. To George. Sierżant. — A czy George, sierżant, nie widzi, że drzwi są zamknięte? — Nie widzę;-proszę pana. W każdym razie dotąd nie widziałem — odpowiada dragon tonem raczej niepewnym. — I co? Zmienił pan zdanie czy nadal obstaje przy swoim? — pyta stary prawnik, jakkolwiek w sytuacji orientuje się na pierwszy rzut oka. — Obstaję przy swoim, proszę pana. — Tak też sądziłem. Może pan odejść, sierżancie — mówi pan Tulkinghorn i obraca klucz w zamku. — Czy to u pana Gridley znalazł kryjówkę, w której go przychwycono? —- U mnie, szanowny panie. I co? przyszło mi na myśl, że tak było, nie przestąpiłby pan mojego progu. Gridley! Zawsze skory do pogróżek! Niebezpieczny maniak o skłonnościach mordercy! Pan Tulkinghorn wypowiada ostatnie słowa głosem, jak na siebie, niezwykle donośnym, wkracza do swojego apartamentu i zamyka drzwi z łoskotem. Pan George bierze do serca tę odprawę, zwłaszcza że jakiś kancelista, który wspina się właśnie na schody, mógł posłyszeć jedynie końcowe słowa i dopasować je do niego. — Ładne epitety, co? — mamrocze dragon i dorzuca soczyste przekleństwo. — Zawsze skory do pogróżek! Niebezpieczny maniak o. skłonnościach mordercy! Spogląda w górę i widzi, że kancelista spogląda w dół i przypatruje mu się w momencie, gdy mija zapaloną lampę. Rozdrażnia go to jeszcze bardziej i przez pięć minut jest w naprawdę złym humorze. Później pogwizdywaniem odstrasza i te niemiłe myśli i dziarsko maszeruje ku swojemu domowi w strzelnicy sportowej. ROZDZIAŁ XXVIII FABRYKANT 2ELAZA Sir Leicester Dedlock przemógł dziedziczną podagrę i na razie przynajmniej jest na nogach w sensie zarówno dosłownym, jak przenośnym. Bawi teraz w sadybie w hrabstwie Lincoln, gdzie wezbrane wody zalewają znów niżej położone grunty, a chłód wdziera się nawet do zabezpieczonego troskliwie domu i przenika kości baroneta. Nie przepędzają nieprzyjaciela huczące w wielkich kominkach sute ognie z polan oraz węgla -^drewno Dedlocków i przedpotopowa puszcza — które o zmroku mrugają ku okolicznym gajom zasępionym na widok marnowania tak wielu drzew. Rozprowadzone po całym domu rury z gorącą wodą, opatrzone drzwi i okna, zasłony i kotary — wszystko to nie równoważy niedoborów ognia ani nie zaspokaja potrzeb sir Leicestera. Stąd dziennikarska kronika towarzyska oznajmia pewnego rana pilnie nasłuchującej kuli ziemskiej, iż jak spodziewać się należy, lady Dedlock zawita w najbliższych dniach do stolicy, gdzie zamierza spędzić kilka tygodni. Smutna to prawda, że nawet wielcy ludzie miewają ubogich krewnych. Ba! Wifełkim ludziom przypada zazwyczaj więcej niż proporcjonalny przydział ubogich krewnych, ponieważ bardzo błękitna krew najwyższej jakości, podobnie jak pospolita krew niewinnie przelana, woła donośnie i szeroko bywa słyszana. Jak stąd wynika, można by porównać różnych najdalszych kuzynów sir Leicestera do skutków licznych, niecnie popełnionych morderstw. Znajdują się pośród nich kuzyni tak biedni, że członek prawie ośmiela się sądzić, iż korzystniej byłoby dla nich, gdyby nie uczepili się nigdy jako tombakowe ogniwa złotego łańcucha Dedlocków, lecz zostali uczynieni ze zwykłego żelaza i od zarania życia pracowali w pospolitych zawodach. Jednakże jako osoby na dostojnym poziomie Dedlocków kuzyni tacy nie mogą należeć do żadnych zawodów — z wyjątkiem bardzo nielicz- ńych, które są zaszczytne, lecz, trzeba przyznać, mało dochodowe. Wobec tego odwiedzają zasobniejszyeh krewnych, robią długi, jeżeli się to uda, żyją nędznie, jeżeli się nie uda, kobiety nie znajdują mężów, a mężczyźni żon, jeżdżą pożyczanymi ekwipażami, uczestniczą w przyjęciach, ale nigdy nic wydają ich sami i tak idą jakoś poprzez życie wyższych sfer towarzyskich. Całość bogatej rodziny bywa zazwyczaj dzielona przez tak wiele liczb, że ubodzy krewni stają się czymś w rodzaju niepodzielnej reszty, z którą nikt nie wie co robić. Jeżeli chodzi o sir Leicestera Dedlocka oraz jego sposób myślenia, spokrewnieni z nim są prawie wszyscy. Baronet, niby wspaniały pająk, rozsnuwa sieci pokrewieństwa, którymi objęci są lord Boodle i książę Foodle, i nawet zwykły Noodle. W stosunkach familijnych z osobami, które są kimś, bywa raczej wyniosły, lecz, przyznać trzeba, osoby należące do rodziny, a będące nikim, traktuje na swój godny sposób łaskawie i hojnie, toteż obecnie, pomimo fatalnej aury, podejmuje w Chesney Wold kilkanaście takich osób, a znosi to z przykładną cierpliwością męczennika. Poczesne miejsce wśród kuzynów zajmuje Volumnia Dedlock, młoda dama pod sześćdziesiątkę, skoligacona wysoko z obydwu stron, gdyż po kądzieli łączą ją związki krwi z innym możnym rodem. Panna Volum- nia przejawiła w zaraniu młodości liczne piękne talenty robiła ozdobne wycinanki z kolorowego papieru, śpiewała przy gitarze w języku hiszpańskim, inscenizowała w wiejskich rezydencjach francuskie żywe szarady — więc przez dwadzieścia lat, między dwudziestym a czterdziestym rokiem, żyło się jej stosunkowo przyjemnie. Następnie wyszła z mody, a jej wokalne popisy w języku hiszpańskim zostały uznane za śmiertelną nudę, więc osiadła w Bath, gdzie żyje oszczędnie z rocznej dotacji przyznanej jej przez sir Leicestera i od czasu do czasu zmartwychwstaje w wiejskich rezydencjach rozmaitych bogatych krewnych. W Bath posiada rozległe znajomości pośród czarujących starszych dżentelmenów «w nankinowych spodniach na cienkich nogach i zajmuje wysoką pozycję w tym koszmarnym mieście. Wszędzie indziej budzi lekką grozę z racji niepomiernego szafowania różem oraz przywiązania do staroświeckiego naszyjnika z pereł, który przypomina różaniec z jajeczek jakiegoś małego ptaszka. W każdym kraju rządzącym się zdrowymi zasadami przyznanie Vo- lumnii rocznej pensji byłoby sprawą oczywistą i przesądzoną z góry. Podejmowano starania w tym kierunku, a gdy William Buffy doszedł do władzy, wszyscy liczyli, iż nazwisko Volumnii uzupełnione jakimiś dwustu funtami trafi niebawem na zaszczytną listę. Jednakże wbrew powszechnym oczekiwaniom William Buffy doszedł do wniosku, że nie są to czasy, w których dałoby się załatwić coś takiego, a sir Leicester w rozmowie przeprowadzonej z nim orzekł, iż to pierwszy i nieomylny znak schodzenia kraju na psy. Albo taki jaśnie wielmożny Bob Stables! Dżentelmen, który potrafi przygotowywać gorące kataplazmy dla koni z wprawą godną lekarza weterynarii, a strzela lepiej niż jakikolwiek strażnik leśny! Od dawna gorąco pragnie służyć ojczyźnie na jakimś dobrze płatnym stanowisku wolnym od wszelkich kłopotów i wszelkiej odpowiedzialności. Każde prawidłowo działające władze musiałyby niezwłocznie spełnić takie pragnienie młodego dżentelmena pełnego życia i o bardzo wybitnych związkach familijnych. Jednakże i tym razem William Buffy (po objęciu władzy) doszedł do wniosku, że nie są to czasy, w których dałoby się załatwić coś takiego, a sir Leicester w rozmowie z nim uznał tó»zą drugi nieomylny dowód, iż kraj na psy schodzi. Reszta kuzynów to damy i dżentelmeni w różnym wieku i o rozmaitych cechach charakteru — przeważnie sympatyczni i niegłupi. Zapewne potrafiliby radzić sobie nieźle w życiu, gdyby stać ich było na zrzucenie jarzma kuzynostwa. Ale w istniejących warunkach kuzynostwo szkodzi im wszystkim po trosze, więc snują się po błędnych, bezcelowych ścieżkach i mają ustawiczne zmartwienie, co robić z sobą — tak mniej więcej, jak inni mają ustawiczne zmartwienie, co robić z nimi. W tym towarzystwe — jak wszędzie zresztą — lady Dedlock króluje niepodzielnie. Piękna, szykowna, wykształcona, wszechwładna w swoim małym światku (bo wielki świat nie rozciąga się od bieguna do bieguna), wyniosła i obojętna w sposobie bycia, wywiera znaczny wpływ na Chesney Wold, poprawia i wysubtelnia 6tyl życia w domu sir Leicestera. Kuzynowie — nawet ci w starszym wieku, których poraziła ongiś wiadomość o małżeństwie baroneta — składają jej należne hołdy lenne, a jaśnie wielmożny Bob Stables każdego dnia między śniadaniem a lunchem znajduje okazję, by podzielić się z jakąś wybraną osobą oryginalnym, własnym powiedzonkiem, że to kobieta najlepiej wymuskana zgrzebłem w całej stadninie. taj) mogłyby być odgłosem kroków jakiegoś nieboszczyka kuzyna, przed którym mimo zimna zatrzaśnięto drzwi domu. Zbliża się pora spoczynku. W całym domu płoną ognie na kominkach w pokojach gościnnych i na ściany oraz sufity wywołują chwiejne cienie ponurych, sztywnych mebli. Daleki stół obok drzwi jeży się świecami przeznaczonymi dla pokoi gościnnych, a kuzynowie ziewają na otomanach. Kuzynowie przy fortepianie, kuzynowie wokół tac z wodą sodową, kuzynowie wstają od karcianego stolika, kuzynowie gromadzą się przed kominkiem. Sir Leicester stoi po jednej stronie własnego,' prywatnego ognia — bo w długim salonie płonie ich aż dwa. Po przeciwległej stronie jaśnie pani przy swoim stoliku. Volumnia — należąca do kuzynów najbardziej uprzywilejowanych — zajmuje wygodny fotel pomiędzy nimi. Baronet spogląda z wyniosłą dezaprobatą na róż oraz naszyjnik z pereł. — Na moich schodach spotykam od czasu do czasu jedną z najładniejszych młodych dziewczyn, jakie widziałam w życiu — cedzi słowa Volumnia, która po długim wieczorze poświęconym nader nieskładnej paplaninie marzy zapewne o rychłym skoku do łóżka. — To szczególna protegowana mojej pani — bąka sir Leicester. — Tak też mniemałam. Byłam prawie pewna, że niezwyczajne oko dostrzegło tę małą. Jest cudowna. Doprawdy cudowna! Może to uroda w typie lalki — ciągnie Volumnia rezerwując widać dla siebie własny typ urody — ale na swoją modłę doskonała. Takich kolorów nigdy nie widziałam! Baronet spogląda z dostojną dezaprobatą na róż, jak gdyby chciał powtórzyć ostatnie zdanie. — Jeżeli w grę wchodzi tu niezwyczajne oko — odzywa się sennie jaśnie pani — to oko pani Rouncewell, nie moje. Roza jest jej odkryciem. — Twoja panna służąca, jak sądzę? — Nie. Moja ulubienica, sekretarka... wysłanniczka... Bo ja wiem, co jeszcze? — Rada widujesz ją przy sobie, tak jak widywałabyś kwiat, ptaszka, obraz, pudla. Nie! Pudla raczej nie! Jak widywałabyś rada wszystko, co jest równie ujmujące i śliczne — powiada Voluinnia z głębokim zrozumieniem. — To urocze, prawda? A jakże świetnie wygląda nasza poczciwa, zacna dusza, pani Rouncewell! Musi być strasznie stara, a wciąż jest taka ładna i żywotna! Stanowczo nie mam przyjaciółki równie mi drogiej, jak ona! Twierdzenie, że ochmistrzyni Chesney Wold jest osobistością wybitną, sir Leicester uważa za rozumne i słuszne. Ponadto ma wiele życzliwych względów dla pani Rouncewell i chętnie słucha, jak ją chwalą. — Masz rację, Volumnio — mówi, a Yolumnia przyjmuje to z niemałym zadowoleniem. — Ona nie ma córki, prawda? — Pani RounceweU? Nie, Volumnio. Ma syna. A właściwie dwu synów. Jaśnie pani, której chroniczną nudę wzmaga tego wieczoru Volumnia, spogląda tęsknie w stronę stołu zjeżonego świecami w lichtarzach i wzdycha bezgłośnie. — Z tej okazji mogę przytoczyć wymowny przykład zamętu, w jaki popadły współczesne nam czasy — podejmuje sir Leicester z pełną godności troską. — Zacierają się wszelkie granice, otwierane zostają śluzy, zanika podział między ludźmi. Od pana Tulkinghorna dowiedziałem się ostatnio, że syn pani Rouncewell otrzymał propozycję, by kandydował do Parlamentu! Panna Volumnia dobywa z siebie urywany, piskliwy okrzyk. — Do Parlamentu! — powtarza baronet. — Tak! Mówię serio! — Jak żyję, nie słyszałam o czymś podobnym! — woła Volumnia. — Wielkie nieba! Co to za jeden? — Taki nazywa 6ię, o ile mi wiadomo... Nazywa się fabrykantem żelaza — odpowiada baronet bardzo powoli, jak gdyby żywił wątpliwości, czy nie będzie to przypadkiem handlarz ołowiu albo czy nie należy raczej posłużyć się jakimś innym wyrazem mającym związek z tym lub owym metalem. Volumnia wydaje drugi piskliwy okrzyk. — Odrzucił propozycję, jeżeli naturalnie informacje uzyskane od pana Tulkinghorna odpowiadają prawdzie, w co nie wątpię, ponieważ pan Tulkinghorn jest zawsze skrupulatny i ścisły. Nie umniejsza to wszakże anomalii, która, przynajmniej w moim rozumieniu, budzi dziwne myśli, myśli, że się tak wyrażę, oszałamiające. Panna Volumnia wstaje i zwraca wzrok w kierunku stołu zastawionego lichtarzami, wobec czego baronet, szarmancki jak zawsze, odbywa uroczysty pochód przez cały salon. Przynosi świecę, zapala ją od ocienionej abażurem lampy zdobiącej stolik jaśnie pani i w trakcie tej czynności zwraca się do małżonki: — Muszę prosić cię, moja droga, abyś była łaskawa pozostać tu na kilka minut. Osobnik, o którym była mowa, przyjechał dziś wieczorem, przed samym obiadem, i poprosił mnie w bardzo uprzejmym liście... — sir Lei ces lor z właściwym sobie umiłowaniem prawdy zatrzymuje się nad tą kwestią. — Tak! Muszę przyznać, w liście bardzo uprzejmym i zredagowanym najzupełniej poprawnie poprosił mnie o zaszczyt krótkiej rozmowy na temat tej młodej dziewczyny, z tobą, moja droga, i wyobraź sobie, ze mną< Ponieważ zamierza wyjechać już tej nocy, odpowiedziałem, że możemy go przyjąć przed udaniem się na spoczynek. Panna Volumnia wydaje trzeci krótki okrzyk i uchodzi życząc miłym gospodarzom, aby... Boziu kochana!... Co rychlej dał im spokój... jakże się taki nazywa?... Aha! Fabrykant żelaza! Reszta towarzystwa — do najdalszego kuzyna — rozprasza się wkrótce. Sir Leicester dzwoni. — Pokłoń się panu Rouncewellowi, którego znajdżiesz w apartamencie pani ochmistrzyni, i powiedz, że obecnie mogę go przyjąć. Jaśnie pani, która słuchała całej poprzedniej rozmowy bez zainteresowania na pozór, spogląda w stronę pana Rouncewella, gdy ów wchodzi do salonu. Ma pięćdziesiąt lat lub nieco więcej, dobrą prezencję, jak jego matka, czysty i dźwięczny głos, szerokie czoło, nad którym ciemne włosy cofnęły się ku górze, i twarz bystrą, ale otwartą. To dżentelmen 0 solidnym wyglądzie, ubrany w czerń, zażywny w miarę, lecz silny 1 pełen werwy. Jego zachowanie jest naturalne i najzupełniej swobodne, absolutnie wolne od tremy z racji spotkania z wielkimi tego świata. — Pozwoliłem już sobie przeprosić jaśnie państwa za natręctwo, sądzę więc, że postąpię najwłaściwiej streszczając się w miarę możności. Bardzo dziękuję, panie baronecie, że zechciał mnie pan przyjąć. Głowa rodu Dedlocków wskazuje ręką sofę pomiędzy sobą a małżonką. Pan Rouncewell spokojnie zajmuje wyznaczone miejsce. — W obecnych gorących czasach, kiedy jest w toku niemało ważnych prac, ludzie mojego pokroju mają tak licznych robotników, zatrudnionych w tak wielu miejscach, że w rezultacie jesteśmy w ciągłej gonitwie. Sir Leicester jest dosyć zadowolony, gdyż jego zdaniem fabrykant że laza powinien odczuć, że tu przynajmniej nie ma mowy o pośpiechu. Odwieczny dom wrosły w zaciszny park, gdzie bluszcz i mchy miały czas dojrzeć, a rosochate, pokryte naroślami wiązy oraz cieniste dęby tkwią głęboko w stuletniej gęstwinie cierni i innych krzewów, gdzie zegar słoneczny na tarasie milcząco odlicza stulecia czasu, który za życia każdego Dedlocka stanowi jego własność nie inaczej niż dom oraz przyległe grunty. Sir Leicester zasiada wygodnie w fotelu i nieustannej gonitwie rozmaitych fabrykan|ów przeciwstawia stan bezruchu nie tylko swój, lecz również Chesney Wold. — Jaśnie pani — ciągnie pan Rouncewell z ukłonem i pełnym szacunku spojrzeniem w jej stronę — była łaskawa zatrudnić przy własnej osobie młodocianą piękność imieniem Roza. Otóż mój syn pokochał Rozę i prosił mnie o pozwolenie, by oświadczyć się jej i zostać narzeczonym Rozy, jeżeli oczywiście zostanie przyjęty, co, jak spodziewam się, winno nastąpić. Po dzis dzień nie widziałem Rozy, lecz mam zaufanie do zdrowego rozsądku mojego syna... nawet w miłości. Istotnie, przekonałem się, że jest taka, jaką on mi przedstawiał, a moja matka wyraża się z .dużym uznaniem o tej dziewczynie. —i Ze wszech miar zasługuje na to — wtrąca lady Dedlock. t— Szczęśliwy jestem, że słyszę to z ust jaśnie pani, której przychylną opinię o Rozie cenię tak, że mogę darować sobie komentarze w tym względzie. — Wszelkie komentarze byłyby zupełnie zbyteczne — wtrąca sir Leicester z niewypowiedzianą godnością, ponieważ sądzi, iż fabrykant żelaza jest cokolwiek nazbyt swobodny. — Tak, panie baronecie. Byłyby zupełnie zbyteczne. Otóż mój syn to bardzo młody chłopiec, a Roza bardzo młoda dziewczyna. Ja sam utorowałem sobie drogę w życiu, syna czeka to samo. A więc ich rychłe małżeństwo nie może wchodzić w rachubę. Przypuśćmy jednak, że wyrażę zgodę na zaręczyny syna z tą śliczną dziewczyną, jeżeli oczywiście śliczna dziewczyna również wyrazi zgodę. Uczciwość nakazuje mi powiedzieć zaraz i z całą szczerością, którą bez wątpienia jaśnie państwo raczą zrozumieć i wybaczyć mi łaskawie, że w takim przypadku musiałbym postawić konieczny warunek, aby Roza nie pozostała w Chesney Wold. Dlatego właśnie przed decydującą rozmową z synem pozwolę sobie dodać, że gdyby utrata- Rozy miała być z jakichś racji niemiła lub niedogodna, ewentualne zaręczyny odłożę na czas pewien i całą sprawę pozostawię w stanie dokładnie takim, w jakim znajduje się w tej chwili. Aby nie pozostała w Chesney Wold! Warunek! Wszystkie złe przeczucia związane z Watem Tylerem oraz ludźmi z okręgu żelaznego, którzy nie tylko wylęgają na ulice z pochodniami, walą się gradem na głowę sir Leicestera. Jego piękna siwa czupryna i równie siwe faworyty zaczynają dygotać z oburzenia. — Czy mam rozumieć, mój panie, i czy rozumieć ma lady Dedlock — sir Leicester celowo nie pomija małżonki, zarówno przez kurtuazję, jak i z przezorności, gdyż żywi wielkie zaufanie do jej sądów. — Czy mam rozumieć, panic Rouncewell, i czy rozumieć ma moja»pani, że pan uważa tę młodą osobę za zbyt dobrą dla Chesney Wold albo też podejrzewa, że grozi jej tutaj coś złego? — Na pewno nie, panie baronecie. — Miło mi to słyszeć — rzuca sir Leicester tonem nad wyraz dostojnym. — Poproszę, panie Rouncewell, o wyjaśnienie mi, co pan ma na myśli — odzywa się jaśnie pani i ledwie dostrzegalnym poruszeniem ręki odpędza małżonka, jak gdyby był muchą. — Z największą przyjemnością, jaśnie pani. Niczego nie mógłbym pragnąć bardziej. Lady Dedlock słucha z uwagą, od czasu do czasu lekko pochyla głowę. Spokojną twarz, której inteligencja jest zbyt bystra i żywa, by mogła skryć się pod wystudiowaną z nawyku maską bierności, zwraca ku z gruba ciosanej, saksońskiej twarzy gościa, wiernemu wizerunkowi stanowczości i wytrwania. — Jestem synem ochmistrzyni jaśnie pani i dzieciństwo spędziłem w tym domu. Moja matka przeżyła tu z górą pół wieku i nie mam wątpliwości, umrze w Chesney Wold. Jest ona przykładem, może jednym z najlepszych przykładów miłości, przywiązania, wierności na swoim szczeblu społecznym. Z tego rodzaju uczuć Anglia ma prawo być dumna, lecz nie stanowią one zaszczytu lub zasługi wyłącznie jednej strony. Dobrze świadczą o wielkiej, to pewne, ale nie gorzej bez wątpienia o małej. Po wysłuchaniu tak sformułowanej teorii 6ir Leicester prycha cicho, lecz z właściwym sobie umiłowaniem prawdy szczerze, chociaż bez słów przyznaje słuszność wywodom fabrykanta żelaza. Pan Rouncewell kieruje wzrok ku baronetowi i mówi dalej: — Przepraszam, że wspomnę o czymś zupełnie oczywistym, pragnę jednak uniknąć zbyt pośpiesznych wniosków, że wstydzę się pozycji, jaką zajmuje tu moja matka, albo też brak mi należytego szacunku dla Chesney Wold i rodu dziedziców tych włości. Naturalnie mógłbym pragnąć, proszę jaśnie pani, naturalnie pragnąłem, by moja matka odpoczęła po tak wielu latach służby i dokonała dni w moim domu. Ale od dawna zrezygnowałem z tych planów, ponieważ uprzytomniłem sobie, że gwałtowne zerwanie tak bardzo mocnych związków mogłoby złamać jej serce. Sir Leicester 6taje się znów dostojny i wyniosły na myśl, iż jego ochmistrzyni miałaby zostać wyrwana z jej właściwego dpmu po to, by dokonać dni u jakiegoś fabrykanta żelaza. — Byłem terminatorem i robotnikiem fabrycznym — ciągnie gość skromnie, lecz dźwięcznym, czystym głosem. — Przez długie lata utrzymywałem się z robotniczej płacy, a wykształcić się mogłem tylko w ograniczonym zakresie. Moja żona to córka majstra, wychowana skromnie i po prostu. Oprócz syna, o którym już mówiłem, mamy trzy córki, a że na szczęście byliśmy w stanic dać im więcej, niż otrzymaliśmy sami. wykształciliśmy dzieci dobrze, powiem nawet, bardzo dobrze. Naszą największą troską i przyjemnością było wychowywanie ich tak, by mogły zająć miejsce na każdym poziomie. Ojcowski głos dźwięczy nutą słusznej dumy, jak gdyby pan Rouncewell prawie zamierzał dodać: „nawet na poziomie Chesney Wold". Ma się rozumieć sir Leicester odczuwa kolejny przypływ dostojnej wyniosłości. — Wszystko, o czym mówiłem, proszę jaśnie pani, jest tak powszednie tam, gdzie mieszkam, i u ludzi mojej sfery, że to, co zowie się mezaliansem, stanowi wśród nas wydarzenie znacznie mniej rzadkie niż w innych kręgach. Czasami syn wyznaje ojcu, że kocha, dajmy na to, młodą robotnicę fabryczną. Zrazu ojciec bywa niekiedy zawiedziony. To zrozumiałe. Mógł przecież snuć inne plany związane z ożenkiem syna. Istnieje jednak niemałe prawdopodobieństwo, iż sprawdziwszy, że robotnica jest dziewczyną o nienagannej opinii, ojciec tak powie synowi: „Muszę być pewien, że poważnie traktujecie sprawę, która jest bardzo ważna dla was obydwojga. Wobec tego niech twoja ukochana kształci się przez dwa lata moim kosztem..." Ojrin* może powiedzieć tak albo: „Wobec tego umieszczę tę dziewczynę, na taki to a taki okres w tej samej szkole, w której edukują się twoje siostry, a ty zaręczysz słowem bonoru, żc w tym czasie będziesz widywał ją tylko tak a tak często. Jeżeli po tym terminie, kiedy dziewczyna zyska tyle, ile trzeba, żebyście znaleźli się mniej więcej na równi, obydwoje nie zmienicie zda* nia, ja zrobię swoje, by wam zapewnić szczęście". Znam kilkanaście podobnych przypadków i, proszę jaśnie pani, sądzę, że one właśnie wyznaczają mój obecny kurs. Pycha i próżność baroneta wybuchają — spokojnie, lecz straszliwie. — Panie Rouncewell! — rozpoczyna i wsunąwszy prawą dłoń za klapę granatowego surduta, przybiera oficjalną pozę, jak na własnym portrecie znajdującym się w domowej galerii obrazów. — Czyżby pan przeprowadzał jakąkolwiek paralelę między Chesney Wold a... — zwalcza skłonność do ugrzęźnięcia głosu w krtani — a fabryką, o której pan mówił? ' — Nie muszę wyjaśniać, panie baronecie, że oczywiście są to dwa miejsca zupełnie różne. Sądzę jednak, że w przypadku, o którym mówiłem, da się przeprowadzić pewną paralelę pomiędzy nimi. Sir Leicester kieruje majestatyczne spojrzenie najpierw w jedną stronę długiego salonu, później w drugą. Wówczas dopiero upewnia się, iż to, co słyszał, słyszał na jawie. — Czy zdaje 6obie pan sprawę, mój panie, że ta młoda osoba, którą lady Dedlock... Lady Dedlock!... zatrudnia przy własnej osobie, odebrała wykształcenie w wiejskiej szkole położonej tuż za bramą parku? — Dokładnie zdaję sobie z tego sprawę, panie baronecie. To bardzo dobra szkoła i hojnie wspierana przez jaśnie państwa. — A zatem, panie Rouncewell, zdanie wygłoszone przez pana jest według mnie najzupełniej niezrozumiałe! — Czy będzie bardziej zrozumiałe — odpowiada fabrykant żelaza, a jego twarz przybiera nieco żywszą barwę — gdy nadmienię, że moim zdaniem, wiejska szkoła nie naucza wszystkiego, co wiedzieć powinna żona mojego syna? Od wiejskiej szkoły w Chesney Wold (nietkniętej, jak dotąd) do zrębów ładu społecznego; od tych zrębów do gwałtownego wstrząsu, jakiego muszą doświadczyć z racji ludzi (fabrykantów żeluza, handlarzy ołowiu czy jak się tam zowią) niepomnych swojego katechizmu i usiłują cych wyrastać ponad stan, który (potrzebnie i raz na zawsze, zgodnie z błyskawiczną logiką baroneta) pierwotnie przypadł im w udziale; od takiej sytuacji do uczenia przez nich innych ludzi sposobów wyrastania ponad stan, do którego ci inni zostali powołani, a dalej do zacierania się wszelkich granic, otwierania śluz i tym podobnych najgorszych rzeczy. Takim mniej więcej torem podąża szybko umysł typowy dla Dedlocków. — Bardzo przepraszam, moja droga. Pozwól, żc ja zabiorę głos na chwilę — mówi baronet, gdyż jaśnie pani jak gdyby zamierzała coś powiedzieć. — Panie Rouncewell! Nasze poglądy na obowiązki, nasze poglądy na ład społeczny, nasze poglądy na edukację, nasze poglądy na... krótko mówiąc, wszystkie nasze poglądy są tak skrajnie przeciwne, że przewlekanie tej dyskusji byłoby przykre dla pańskich uczuć i niewątpliwie dla moich. Lady Dedlock zaszczyciła tę młodą osobę swoją uwagą i względami. Jeżeli młoda osoba życzy sobie zrezygnować z takiej uwagi i takich względów albo woli ulegać wpływom kogoś, kto według własnego osobliwego zdania... Mówię o osobliwym zdaniu, gdyż ja nie mogę się z nim liczyć... Kto według własnego osobliwego zdania sądzi, iż trzeba, by młoda osoba zrezygnowała z uwagi oraz względów lady Dedlock, wolno jej, mój panie, odejść w każdej chwili. Jesteśmy panu wdzięczni za szczerość, z jaką pan mówił, która, oczywiście, nie wpłynie w żadnej mierze na pozycję młodej osoby w Chesney Wold. Nie stawiamy jakichkolwiek warunków i będziemy wdzięczni, jeżeli zechce pan uznać temat za wyczerpany. Gość czeka chwilę, by pozostawić jaśnie pani czas na zabranie głosu. \ Jaśnie pani milczy. Gość wstaje i powiada: — Dziękuję jaśnie państwu za tak wiele poświęconego mi czasu. Pozwolę sobie tylko dodać, że z całą powagą zalecę mojemu synowi, by postarał się zwalczyć obecną skłonność serca. Dobrej nocy życzę jaśnie państwu. — Panie Rouncewell — mówi sir Leicester, prawdziwy dżentelmen z natury. — Jest późno i ciemności zalegają na drogach. Mam nadzieję, że czas nie nagli aż tak, bym wraz z lady Dedlock nie mógł zaproponować panu gościny pod dachem Chesney Wold, przynajmniej na tę jedną noc. — Mam nadzieję — dorzuca jaśnie pani. — Serdecznie dziękuję. Ale* muszę przez całą noc być w drodze, by jul.ro z rana, dokładnie o umówionej porze, znaleźć się w dość odległej miejscowości. Z tymi słowy fabrykant żelaza sposobi się do odejścia. Sir Leicester dzwoni. Jaśnie pani powstaje i opuszcza salon. W swoim buduarze zamyślona siada przy kominku i nic zwracając uwagi na Chodnik Widma przypatruje się Rozie, która pierze coś w sąsiednim pokoju. — Chodź tutaj, moje dziecko ■— odzywa się niebawem jaśnie pani. — Powiedz mi prawdę. Jesteś zakochana? — Ach! Proszę jaśnie pani! Lady Dedlock spogląda z uśmiechem w zmieszaną i zapłonioną twarz \ dziewczyny. — Kto to? Może wnuk pani Rouncewell? — Tak, proszę jaśnie pani. Ale nie wiem, czy jestem w nim zakochana... już teraz. — Już teraz, niemądra dzierlatko! A wiesz, czy on kocha ciebie... już teraz? — Myślę, proszę jaśnie pani, że trochę mnie lubi — odpowiada Roza i wybucha płaczem. Czy to lady Dedlock stoi obok wiejskiej piękności, po macierzyńsku gładzi ciemne włosy Rozy, spogląda na nią z zainteresowaniem i sentymentem? O tak! To naprawdę ona! — Posłuchaj, moje dziecko. Jesteś młoda i poczciwa, i jak sądzę, przywiązana do mnie? — Tak, tak! Jestem do jaśnie pani przywiązana! Zrobiłabym wszystko, by dać temu dowód. — Przypuszczam, Rozo, że nie chciałabyś mnie opuścić teraz? Nawet dla ukochanego? — Ach nie! Nie, proszę jaśnie pani! — woła dziewczyna i przerażona myślą o rozstaniu podnosi wzrok, pierwszy raz od początku rozmowy. — Zaufaj mi, drogie dziecko. Nie lękaj 6ię mnie. Chcę, byś była szczęśliwa, i chcę zapewnić ci szczęście, jeżeli stać mnie na to względem kogokolwiek na tej ziemi. Roza tonie w świeżych łzach. Klęka u stóp swojej pani i całuje jej rękę. Lady Dedlock ujmuje dłoń dziewczyny i stojąc zapatrzona w ogień na kominku, obraca tę dłoń i obraca w swoich drżących rę kach, by na koniec wyzwolić ją z uścisku niemal bezwiednie. Koza wycofuje się cicho, ponieważ rozumie, iż jaśnie pani jest czymś pochłonięta, lecz jaśnie pani nadal lgnie spojrzeniem do ognia. Czego tam szuka? Ręki, której już nie ma? Ręki, której nie było nigdy? Dotknięcia, co mogłoby było w magiczny sposób odmienić jej losy? Być może nasłuchuje odgłosów z Chodnika Widma i zastanawia się, czyje kroki przypominają? Mężczyzny? Kobiety? Ustawiczne dreptanie stopek małego dziecka? Być może poddaje się przypływowi melancholii, bo z jakich przyczyn pani tak dumna miałaby zamknąć drzwi budUaru i w smętnej zadumie siedzieć długo przed ogniem na kominku? Dnia następnego odjeżdża Volumnia i wszyscy kuzynowie rozpierzchają się przed porą obiadu. Atoli w całej paczce nie ma ani jednego kuzyna, który przy śniadaniu nie słuchałby ze zgrozą słów baroneta o zacieraniu się wszelkich granic, otwieraniu śluz, chwianiu się w posadach zrębów ładu społecznego — ma się rozumieć z winy syna pani Rouncewell. W całej paczce nie ma ani jednego kuzyna, który nie byłby do głębi oburzony, nie łączył tego wszystkiego ze słabością władzy, jaką sprawuje William Buffy, nie czuł się człowiekiem niecnie i zdradliwie pozbawionym wpływu na losy ojczyzny, miejsca na liście rocznych pensji, czegoś o podobnej wadze. Yolumnia, sprowadzana z paradnych schodów przez pana domu, ma do powiedzenia w tej kwestii tak dużo, jak gdyby w Anglii Północnej wybuchło ogólne powstanie w celu zawładnięcia jej słojem różu oraz naszyjnikiem z pereł. I tak wśród, krzątaniny panien służących i lokajów — bo niezłomna zasada kuzynostwa głosi, iż Indzie nie bardzo wiedzący, co trzyma ich przy życiu, muszą trzymać panny służące i lokajów — kuzynowie rozpraszają się na cztery wiatry, a jeden zimowy wicher, który tego dnia dmie gwałtownie, otrząsa chmury liści z drzew okalających wyludnione domostwo, jak gdyby wszyscy kuzynowie zostali zamienieni w liście. ROZDZIAŁ XXIX UŁÓDY CZŁOWIEK Dom w Chesney Wold jest zamknięty. Dywany zrolowane w wielkie zwoje tkwią w kątach nieprzytnlnycli pokoi; jasny adamaszek odprawia pokutę pod szarym płótnem, które, niby żałobne szaty, kryje również ozdobne rzeźby i złocenia; przodkowie Dedlocków unikają znów dziennego światła. Wszędzie dokoła domu liście opadają gęsto, ale nieprędko, bo szybując w dół zataczają kręgi z lekkością śmierci, która jest powolna i żałobna. Niechaj ogrodnik zamiata trawnik, ile zechce, niechaj ładuje pełne taczki liści, niech je wywozi! I tak będą leżały na murawie warstwą śięgającą kostek. Wiatr wyje przeraźliwie wokół Chesney Wold, siecze rzęsisty deszcz, kołacą okna, w kominach słychać zawodzenie. Mgły kryją się w alejach parku, przesłaniają widokowe perspektywy, ciągną ku okolicznym wzgórzom na kształt konduktów pogrzebowych. Zalegający w'całym domu chłodny zapach stęchlizny — taki mniej więcej, jaki panuje w kościółku, lecz nieco bardziej suchy — sugeruje, iż zmarli i pogrzebani Dedlockowie przechadzają się tam w długie noce i zostawiają za sobą odór swoich grobów. Natomiast londyńska rezydencja, która o tym samym czasie nieczęsto bywa w nastroju takim samym jak Chesney Wold, rzadko raduje się wraz z nim lub jednocześnie odprawia żałobę, jeżeli nie jest to żałoba po zgonie Dedlocka — londyńska rezydencja lśni cała i czuwa. Jasna i ciepła tak, jak pozwala na to jej wielkie dostojeństwo, subtelnie woniejąca miłymi aromatami, nie przypominającymi zgoła zimy (tak jak sprawić to mogą tylko cieplarniane kwiaty), odcięta od hałasu tak, że ciszę w komnatach zakłócają jedynie tykające zegary oraz suche trzaskanie ognia na kominkach — zdaje się otulać wełną o tęczowych barwach zlodowaciałe kości sir Leicestera. Baronet — pełen godności, zadowolony — wypoczywa przed sutym ogniem w bibliotece. Pobłażliwie przebiega wzrokiem grzbiety swoich książek lub łaskawym spojrzeniem zaszczyca dzieła sztuki. Bo ma też swoje obrazy — stare i nowoczesne. Niektóre należałoby zaliczyć do „szkoły maskaradowej", gdzie niekiedy Sztuka osiąga iście mistrzowskie wyżyny, a skatalogować tak, jak w rejestrze licytacyjnym wylicza się przedmioty pod rubryką „Różne". Na przykład: „Trzy krzesła o wysokich oparciach, stół i serweta, butelka z długą szyjką (zawiera wino), jeden flakon, jeden kobiecy kostium hiszpański, widoczna w trzech ozwartych twarz modelki, panny Jogg, zbroja zawierająca Don Kichota" — albo — „Jeden taras (popękany), jedna gondola na dalszym planie, jeden kompletny strój weneckiego senatora, suknia z białego atłasu ozdobiona bogatym haftem i portretem z profilu modelki, panny Jogg, jedna szabla wspaniale oprawna w złoto, z rękojeścią sadzoną drogimi kamieniami, bogaty kostium mauretański (wielka rzadkość) i Otello". Pan Tulkinghorn często bywa w londyńskiej rezydencji sir Leicestera, gdyż są w toku rozmaite sprawy majątkowe, przedłużanie kontraktów dzierżawy i tym podobne. Często też widuje lady Dedlock i obydwoje są zrównoważeni, jak zawsze, opanowani i zwracają mało uwagi jedno na drugie. Być może jednak jaśnie pani obawia się pana Tulkinghorna, a on wie o tym. Być może uparcie i cierpliwie tropi ją bez skrupułów, współczucia, litości. Być może uroda jaśnie pani oraz spowijająca ją atmosfera przepychu wzmaga urok tego, do czego stary prawnik zapewne zmierza, i czyni zeń człowieka tym bardziej nieprzejednanego. Czy jest zimny i okrutny albo bezkompromisowy w tym, co uczynił swoim obowiązkiem, albo pochłonięty pragnieniem władzy, albo zdecydowany, iż nic nie ukryje się przed nim tam, gdzie przez całe życie myszkował wśród cudzych sekretów? Czy też w głębi serca gardzi tym całym splendorem, którego sam stanowi daleki odblask, albo z nawyku i przez uprzejmość dla klientów rad gromadzi nowe występki i ciemne plamy? Jeżeli bodaj jedno z tych przypuszczeń odpowiada prawdzie, lepiej byłoby dla jaśnie pani mieć zwróconych ku sobie pięć tysięcy par czujnych i podejrzliwych oczu wielkiego świata niźli dwoje oczu tego sędziwego adwokata z fontaziem białego halsztuka i w staroświeckich czarnych spodniach związanych pod kolanami na wstążki. Sir Leicester, szczególnie kontent z siebie, bawi w saloniku jaśnie pani — tam, gdzie pan Tulkinghorn odczytywał niegdyś dokumenty w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Jaśnie pani — jak tamtego dnia — siedzi przed kominkiem i w ręce trzyma wachlarz. Baronet jest szczególnie kontent z siebie, ponieważ w swojej gazecie znalazł wyjąt. kowo°rozumny artykuł tyczący bezpośrednio śluz oraz zrębów ładu spo- łecznego. Myśli tam zawarte doskonale pasują do rozmowy z synem ochmistrzyni, więc sir Leicester specjalnie przyszedł z biblioteki, aby na głos przeczytać je małżonce. Człowiek, który to napisał — rozpoczyna w charakterze wstępu i spoglądając na ogień kiwa głową tak, jak gdyby z wysokiego kopca wyrażał uznanie temu człowiekowi — ma umysł pięknie zrównoważony. Człowiek może mieć umysł pięknie zrównoważony, lecz nudzi jaśnie panią, która słucha zrazu — albo raczej zmusza się do udawania, iż słucha — następnie zaś popada w roztargnienie i patrzy w ogień tak, jak gdyby była w Chesney Wold i wcale stamtąd nie wyjechała. Nieświadom tego małżonek czyta i czyta przez podwójny monokl, który od czasu do czasu wyjmuje z oka, aby rzucać pochlebne uwagi. — Słusznie. Bardzo słusznie! — Myśl składnie wyrażona! — Sam to wciąż powtarzam. W takich przypadkach nieodmiennie gubi właściwe miejsce i poszukując go wędruje wzrokiem od góry do dołu Tzpalty i z powrotem. Sir Leicester czyta jeszcze z nieopisaną powagą i godnością, gdy drzwi się otwierają i lokaj w pudrowanej peruce składa zdumiewający meldunek: — Proszę jaśnie pani! Miody człowiek nazwiskiem Guppy! Sir Leicester przerywa lekturę, wytrzeszcza oczy i powtarza druzgocącym tonem: — Młody człowiek nazwiskiem Guppy! Odwraca głowę i widzi młodego człowieka nazwiskiem Guppy, który jest onieśmielony i wyglądem oraz zachowaniem wystawia sobie nie najlepszy list polecający. — Co to ma znaczyć? g zwraca się baronet do lokaja. — Czemu meldujesz tak obcesowo młodego człowieka nazwiskiem Guppy? — Bardzo przepraszam, jaśnie panie, ale jaśnie pani powiedziała, że chce widzieć tego młodego człowieka, jak tylko przyjdzie. Nie wiedziałem, że zastanę tutaj jaśnie pana. Wypowiadając te słowa usprawiedliwienia fagas w pudrowanej peruce rzuca młodemu człowiekowi nazwiskiem Guppy pełne pogardy (I i wstrętu spojrzenie, którym powiada najwyraźniej: „Po coś tu przy- lazł? Żeby mnie narazić na chryję?" - To prawda — odzywa się lady Dedlock. - Wydalam mu takie po- lecenie. Niecli ten miody człowiek zaczeka. - Ależ skąd znowu! Ponieważ kazałaś mu przyjść, moja droga, nie Ijędę ci przeszkadzał — mówi baronet i nieodmiennie szarmancki opusz- cza salonik jaśnie pani. Po drodze nie dostrzega ukłonu młodego człowieka i zapewne myśli z godnością, że musi to być jakiś szewc o usposobieniu wyjątkowo na- trętnym. Lokaj wychodzi również. Wtedy lady Dedlock mierzy gościa od stóp do głów władczym spojrzeniem i pozwoliwszy mu stać u drzwi saloniku pyta, czego właściwie chce? —, Proszę, by jaśnie pani zechciała mnie łaskawie zaszczycić krótką rozmową — odpowiada pan Guppy bardzo niepewnie. — Naturalnie pan jest osobnikiem, który pisywał do mnie tak liczne listy? — Kilkanaście listów, proszę jaśnie pani. Kilkanaście, zanim jaśnie pani raczyła mnie zaszczycić odpowiedzią. -—.••I nie mógł pan załatwić swojej sprawy tą samą drogą, bez rozmowy? Może to jest jeszcze możliwe? Pan Guppy układa wargi w bezdźwięczne „Nie" i przeczy poruszeniem głowy. — Był pan dziwnie natarczywy. Nie sądzę, by ta sprawa mogła mieć ze mną jakikolwiek związek, i jestem przekonana, że tak nie będzie. Jeżeli okaże się to w trakcie rozmowy, pozwoli pan, że położę jej kres od razu i bez ceremonii. Słucham? Co ma do powiedzenia? Lady Dedlock porusza niedbale wachlarzem, zwraca się znowu w stronę ognia i siada prawie tyłem do młodego człowieka nazwiskiem Guppy. — Za pozwoleniem jaśnie pani, pozwolę sobie przystąpić do rzeczy — rozpoczyna młody człowiek. — Eee... Jak nadmieniłem w pierwszym liście do jaśnie pani, uprawiam zawód prawniczy. W tym zawodzie nauczyłem się i nabrałem przyzwyczajenia, vby jak najmniej ujawniać na piśmie, a zatem nie nazwałem dotąd firmy, w której jestem zatrudniony i mam stosunkowo dobrą pozycję oraz, nawiasem mówiąc, takież do- chody. Obecnie mogę w zaufaniu poinformować jaśnie panią, że jest to firma Kenge i Carboy z Lincoln's Inn, zapewne niezupełnie obca jaśnie pani w związku z procesem Jarndyce przeciwko Jarndyce, który toczy się przed sądem kanclerskim. Twarz lady Dedlock poczyna zdradzać wyraz pewnego zainteresowania. Jaśnie pani przestaje poruszać wachlarzem i trzyma go tak, jak gdyby słuchała pilnie. — Otóż powiem na wstępie — ciągnie młody człowiek ośmielony cokolwiek — że to nie coś wynikającego z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce natchnęlę mnie gorącym pragnieniem rozmowy z jaśnie panią, co stało się przyczyną postępowania, które, muszę przyznać, mogło i może uchodzić za natrętne, jeżeli nie zgoła łajdackie. — Pan Guppy czeka przez chwilę na zaprzeczenie, a nie uzyskawszy go, podejmuje: — Gdyby chodziło o proces Jarndyce przeciwko Jarndyce, zwróciłbym się do adwokata jaśnie pani, pana Tulkinghorna z Lincoln's Inn Fields. Mam przyjemność znać pana Tulkinghorna, a w każdym razie wymieniamy ukłony przy spotkaniach, więc niewątpliwie poszedłbym .prosto do niego. Lady Dedlock prawie zwraca ku niemu głowę i mówi: — Może pan usiąść. Pan Guppy siada i mówi dalej: — Stokrotnie jaśnie pani dziękuję. Eee... — Odwołuje się do kartki ze skrótowymi notatkami, która zdaje się pogrążać go w najgłębszym mroku, ilekroć na nią zerka. — Aa!... Mam! Otóż całkowicie oddaję się w ręce jaśnie pani. Gdyby jakiekolwiek skargi na moją dzisiejszą wizytę trafiły bądź do firmy Kenge i Carboy, bądź do pana Tulkinghorna, znalazłbym się w położeniu nad wyraz kłopotliwym. To przyznaję otwarcie i pragnę dodać, że polegam na dyskrecji jaśnie pani. Lady Dedlock porusza niecierpliwie ręką, w której trzyma wachlarz, by w ten sposób zapewnić młodego człowieka, że nie jest godny składania przez nią skarg. — Stokrotnie dziękuję jaśnie pani — powtarza pan Guppy. — To mi wystarczy. Otóż, proszę jaśnie pani... Bodaj to licho!... Szczerze mówiąc, zanotowałem w skrótach kolejność punktów, jakie zamierzam poruszyć, a teraz, proszę jaśnie pani, nie wiem czasami, co który skrót znaczy. Jeżeli jaśnie pani pozwoli, podejdę na moment do okna i... Po drodze do okna potyka się o klatkę z parą papużek nierozłączek i skonfundowany przeprasza je uprzejmie. Widocznie jednak światło nie poprawia czytelności skrótów, bo pan Guppy przypatruje się kartce raz z bliska, raz odsuwając ją od oczu, poci się, czerwienieje i mamrocze: — C.S. Co to może być C.S.? Aa! E.S.! Mam! Oczywiście — i z tymi słowy wraca od okna świadom rzeczy. — Nie wiadomo mi — zaczyna znowu stojąc w pół drogi między słuchaczką a swoim krzesłem — czy jaśnie pani zetknęła się kiedy osobiście lub ze słyszenia z młodą damą, która nazywa się panna Estera Summerson? Lady Dedlock spogląda na gościa. — Młodą damę tego nazwiska widywałam ubiegłej jesieni. — A czy nie uderzyło jaśnie pani jej podobieństwo do kogoś? — zapytuje pan Guppy; krzyżuje ramiona na piersi, pochyla w bok głowę i drapie kącik ust swoim pro memoria. Lady Dedlock nie odrywa odeń wzroku. II Nie. — Nie jest podobna do rodziny jaśnie pani? — Nie. — Wydaje mi się — mówi pan Guppy — że jaśnie pani słabo przypomina sobie twarz panny Summerson. rr Dokładnie zapamiętałam tę młodą osobę. Ale co to ma wspólnego ze mną? — Pozwolę sobie wyznać jaśnie pani w zaufaniu, że w moim sercu wyrył się obraz panny Summerson. Otóż, gdy miałem zaszczyt zwiedzać wraz z przyjacielem pałac jaśnie pani w Chesney Wold, co działo się podczas krótkiej naszej bytności w hrabstwie Lincoln, zauważyłem podobieństwo między panną Esterą Summerson a portretem jaśnie pani. Jest to podobieństwo tak zadziwiające, że kompletnie z nóg mnie ścięło, chociaż w danej chwili nawet nie zdawałem sobie sprawy, co z nóg mnie ścina. Obecnie, proszę jaśnie pani, kiedy przypadł mi w udziale honor patrzenia na jaśnie panią z tak bliska... Od tamtej pory wielekroć widywałem jaśnie panią w parku, w jej ekwi- pażu, lecz nigdy nie oglądałem jej z tak bliska... Obecnie, proszę jaśnie pani, śmiem twierdzić, iż to podobieństwo jest bardziej zadziwiające, niż mniemałem. Młody człowieku nazwiskiem Guppy! Były czasy, gdy wielkie damy rezydowały w warownych zamkach i na zawołanie miały pachołów wolnych od wszelkich skrupułów. Gdyby w owe lata te piękne oczy spojrzały na cię tak, jak spoglądają, nie wiadomo, czy przeżyłby! minutę! Lady Dedlock wolno porusza wachlarzem i zapytuje młodego czło. wieka nazwiskiem Guppy, co jego zamiłowanie do podobieństw może mieć,wspólnego z jej osobą? —■ Do tego właśnie zmierzam, proszę jaśnie pani. — Młody praw- nik odwołuje się znów do swojej kartki. — Momencik, proszę jaśnie pani... Niech licho weźmie te notatki! Mam! Pani Chadband... Oczy- wiście! Cokolwiek bliżej przysuwa krzesło i siada. Lady Dedlock spoczywa nadal w fotelu w pozie, być może, nieco mniej swobodnej i nie* dbałej. Nadal nie odrywa wzroku od gościa. Otóż... — podejmuje pan Guppy i raz jeszcze zerka ku notatkom. — Przepraszam... Momencik... Dwa razy E.S.? Tak! Tak! Jestem na właściwej drodze. — Zwija kartkę, by uczynić z niej narzędzie do akcentowania ważniejszych punktów, i prawi dalej: — Otóż, proszę jaśnie pani, tajemnica otacza narodziny panny Estery Suminersoń oraz jej dzieciństwo. Wspominam o tym poufnie, gdyż, proszę jaśnie pani, pewne informacje uzyskałem z racji pełnienia obowiązków w firmie adwokackiej Kenge i Carboy. Jak uprzednio nadmieniłem, obraz paimy Summerson jest głęboko wyryty w moim sercu. Gdyby udało mi się wyświetlić otaczającą ją tajemnicę albo wykazać, że panna Summerson jest wysoko skoligowana i, na przykład, należy do chociażby bocznej linii rodu jaśnie pani, więc w tym charakterze może zostać stroną w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce... Cóż! W takim razie mógłbym może liczyć, że panna Summerson bardziej łaskawie niż dotąd przyjmie moje oświadczyny. Otwarcie mówiąc, proszę jaśnie pani, dotąd wcale ich nie przyjmowała. Coś jak gdyby złośliwy uśmiech pojawia się przelotnie na twarzy lady Dedlock. — Otóż, proszę jaśnie pani — ciągnie pan Guppy — bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności, jednym z takich, jakie napotykamy na swojej drodze my, prawnicy... Mogę się tak wyrazić, choć nie jestem jeszcze członkiem paleBtry, ponieważ aplikanturę otrzymałem jako darowiznę od firmy Kenge i Carboy, a moja matka musiała tylko pokryć opłaty stemplowe i naruszyć część skromnego kapitaliku, z którego się utrzymuje. Takie opłaty wynoszą bardzo pokaźną suinę..> A więc bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności spotkałem pewną kobietę, dawną służącą damy, która wychowywała pannę Summerson, zanim pan Jarndyce przejął nad nią opiekę. Ta dama, proszę jaśnie pani, nazywała się panna Barbary. Czy trupi kolor twarzy stanowi refleks zielonego tła wachlarza, który lady Dedlock trzyma w podniesionej ręce, tak jak gdyby o nim zapomniała? A może to po prostu śmiertelna bladość? —■ Jaśnie pani słyszała może kiedy o pannie Barbary? — pada kolejne pytanie. — Nie wiem... Chyba... Tak! Słyszałam. — Czy panna Barbary była spokrewniona z rodziną jaśnie pani? Lady Dedlock porusza ustami, lecz nie dobywa z nich dźwięku. Przecząco kręci głową. — Nie była spokrewniona? — mówi pan Guppy. — A może jaśnie pani tylko nie wie o tym? Aha! Więc mogły istnieć jakieś związki rodzinne, prawda? — Po każdym z tych dociekliwych pytań lady Dedlock pochyla głowę. — Tak! Bardzo dobrze! Otóż panna Barbary była osobą skrytą, wyjątkowo skrytą jak na kobietę, gdyż ogólnie biorąc kobiety bywają gadatliwe, a w każdym razie w codziennym życiu. Osoba, która jest moim świadkiem, nie mogła zorientować się nigdy, czy panna Barbary ma jakąkolwiek rodzinę. Tylko raz okazała się bardziej szczera wobec mojego świadka i powiedziała, że jej mała wychowanka nazywa się rzeczywiście nie Estera Summerson, lecz Estera Hawdon. — Wielki Boże! Pan Guppy spogląda na nią zdumiony. Lady Dedlock ma twarz tak samo mroczną; zapatrzona w niego siedzi w tej samej, co uprzednio pozie, nawet jeżeli chodzi o sposób trzymania wachlarza, ściągnięte brwi, lekko rozchylone usta — ale przez chwilę sprawia wrażenie martwej. Pan Guppy patrzy i widzi zachodzące w niej zmiany. Jaśnie pani powraca do świadomości, wstrząsa się dreszczem, który przebiega jej kształty, jak drobne falki powierzchnię wody, z wiel- kim wysiłkiem opanowuje drżenie warg, zmusza się do uprzytomnienia sobie jego obecności oraz tego, co oden usłyszała. Wszystko to dzieje się błyskawicznie, więc jej okrzyk i stan na poły śmierci przemijają tak szybko, jak to niekiedy bywa z twarzami zwłok długo i dobrze zachowanych, których rysy po otworzeniu grobu nikną w mgnieniu oka pod uderzeniem powietrza, niby porażone gromem. -— Czy jaśnie pani zna nazwisko Hawdon? — Słyszałam je w swoim czasie. — Czy to nazwisko jakiejś dalekiej gałęzi rodziny jaśnie pani? — Nie. — Obecnie, proszę jaśnie pani, przechodzę do ostatniego punktu w zakresie, jaki poznałem dotychczas. Sprawa robi postępy, a w ich miarę będę zdobywał coraz więcej informacji. Muszę powiedzieć o czymś, co jakimś sposobem mogło już trafić do wiadomości jaśnie pani. Otóż niedawno temu znaleziono w domu niejakiego Krooka, w sąsiedztwie Chancery Lane, zwłoki mężczyzny, skryby adwokackiego, który żył w niedostatku. Była rozprawa śledcza i denat został uznany za anonima o niewiadomym nazwisku. Później jednak odkryłem, proszę jaśnie pani, że ów skryba nazywał się Hawdon. — A cóż to może mieć wspólnego ze mnę? ||| pyta raz jeszcze lady Dedlock. , — Właśnie! W tym sedno sprawy, proszę jaśnie pani! Otóż po zgonie człowieka, o którym mowa, zaszło coś bardzo dziwnego. Jakaś dama (w przebraniu, proszę jaśnie pani) pojawiła się i obejrzała miejsca, gdzie zmarły bywał. Odwiedziła też jego grób, a za przewodnika najęła chłopaka, który zamiata pobliskie skrzyżowanie ulic. Jeżeli jaśnie pani życzy sobie potwierdzenia moich słów, mogę w każdej chwali odnaleźć tego chłopaka. Łady Dedlock nie jest zainteresowana jakimś młodocianym nędzarzem, Nie życzy sobie go widzieć. — Zapewniam jaśnie panią, że historia jest rzeczywiście osobliwa. Z pewnością uznałaby ją jaśnie pani nawet za romantyczną, gdyby usłyszała, jak ów chłopiec mówi o pierścieniach, które zabłysły na palcach tamtej damy, kiedy ściągnęła rękawiczkę. Na palcach lady Dedlock też połyskują brylanty. Lśnią nieco mocniej, kiedy porusza wachlarzem i znowu rzuca młodemu człowiekowi nazwiskiem Guppy spojrzenie, które w dawnych wiekach mogłoby być dlań nad wyraz złowróżbną. — Z początku wydawało się, proszę jaśnie pani, że zmarły skryba nie pozostawił nic, co mogłoby przyczynić się do ustalenia jego-tożsamości. Ale zostawił. Zostawił pakiet starych listów. Wachlarz porusza się w tym samym rytmie. Oczy ani na moment nie odwracają spojrzeń od młodego człowieka nazwiskiem Guppy. ■ — Listy znalazł ktoś i przechował. Jutro wieczorem znajdą się w moim posiadaniu. — Jeszcze raz pytam, co to ma wspólnego ze mną? Pan Guppy wstaje. Na tym kończę, proszę jaśnie pani. Mamy szereg zbiegów okoliczności: uderzające podobieństwo między jaśnie panią a młodą damą, o której mowa, co ława przysięgłych mogłaby oczywiście uznać za dowód; fakt, iż panna Barbary wychowywała tę młodą damę i oświadczyła raz, że prawdziwe nazwisko panny Summerson brzmi Hawdon; fakt, iż jaśnie pani dobrze, bardzo dobrze, zna te oba nazwiska; ponadto zaś śmierć Hawdona, w okolicznościach takich, w jakich nastąpiła. Jeżeli to nie starczy, aby jaśnie pani, ze względów rodzinnych, bliżej zainteresowała się sprawą i zapragnęła poznać ją dokładniej, gotów jestem dostarczyć papiery pozostawione przez Hawdona. Wiem o nich tylko tyle, że są to stare listy. Nigdy nie znajdowały się w moim posiadaniu. Dostanę je jutro i niezwłocznie przyniosę tutaj, by po raz pierwszy zapoznać się z nimi w obecności jaśnie pani. Powiedziałem, co mam na celu. Powiedziałem, że w przypadku skargi znalazłbym się w sytuacji niezwykle kłopotliwej. Całą naszą rozmowę uważajmy za ściśle poufną. Czy młody człowiek nazwiskiem Guppy ma tylko jeden cel na widoku, czy też powodują nim jakieś inne zamierzenia? Czy jego słowa obejmują całą prawdę, jak długa i szeroka, a w przeciwnym razie, co mogą kryć za sobą? Gość jest równorzędnym partnerem dla lady Dedlock. Ona może wpatrywać się w niego, lecz jemu wolno zwracać wzrok ku blatowi stołu i nic nie zdradzać wyrazem tej swojej twarzy z trybuny dla świadków. — Może przynieść te listy, jeżeli mu to odpowiada — rzuca szorstko dama. —" Słowo honoru, proszę jaśnie pani, to nie brzmi zbyt zachęcająco -r- mówi pan Guppy, urażony lekko. <■ Może pan przynieść te listy — powtarza lady Dedlock takim samym tonem — jeżeli... jeżeli pan tak łaskaw. — To się załatwi, proszę jaśnie pani. Pozwolę sobie pożegnać jaśnie panią. Na stoliku stoi małe cacko — szkatułka okuta i zdobna zamkami tak, jak dawne kufry do przechowywania skarhów. Spoglądając wciąż na gościa, lady Dedlock przyciąga ją i odmyka. — O, nie! — obrusza się miody prawnik. —■ Zapewniam jaśnie panią, że nie powodują mną motywy tego pokroju. Na żaden taki dar nie liczę. W każdym razie dziękuję stokrotnie i pozwolę sobie pożegnać jaśnie panią. Młody człowiek nazwiskiem Guppy składa głęboki ukłon i schodzi do hallu, gdzie butny fagas w pudrowanej peruce nie porzuca swojego Olimpu przy kominku, nie uważając się za powołanego do otwarcia drzwi przed takim gościem. Sir Leicester wypoczywa w swojej bibliotece, drzemie nad gazetą, lecz czy w domu nie dzieje się nic, co mogłoby go poruszyć i zdziwić? Czy nie dzieje się nic, co mogłoby nawet zmusić odwieczne drzewa z Chesney Wold do wymachiwania sękatymi konarami, portrety do marsa na czole, zbroje do przechadzki? Nie! Słowa, szlochanie, lament to przecież tylko powietrze, a powietrze w londyńskiej rezydencji Dedlocków jest poprzedzielane szczelnymi zaporami. Jaśnie pani znajdująca 6ię w swoich apartamentach musiałaby zatem dobywać z siebie tony potężnej surmy, by najsłabsze bodaj wibrowanie zdołało sięgnąć fliszu jej małżonka* Mimo to jednak zawodzenie jest.w domu, unosi się długo nad szaloną postacią na klęczkach. — Dziecko! Moje dziecko! Nie umarło w pierwszej godzinie życia, jak oznajmiła moja okrutna siostra! Nie umarło! Moja córeczka nie umarła. Była wychowana surowo przez moją siostrę, gdy ta wyparła się mnie i mojego nazwiska! Dziecko! Moje dziecko! ROZDZIAŁ XXX OPOWIADANIE ESTERY W pewien czas po odjeździe Ryszarda ktoś przybył do Samotni na kilka dni. Była to starsza dama pani Woodcourt, która przyjechała z Walii do pani Bayhamowej Badger i z Londynu napisała do mojego opiekuna. W liście nadesłanym „zgodnie z pragnieniem jej syna Allana" donosiła, że miała odeń wiadomości. Allan cznje się dobrze i przesyła „wyrazy życzliwej pamięci o nas wszystkich i serdeczne pozdrowienia". W rezultacie pan Jarndyce zaprosił ją do Samotni, gdzie spędziła blisko trzy tygodnie. Do mnie odnosiła się nader przyjaźnie i była tak wylewna, że krępowało mnie to chwilami. Naturalnie nie miałam powodu ani prawa czuć się nieswojo dlatego, że pani Woodcourt jest wobec mnie wylewna. Dokładnie zdawałam sobie z tego sprawę, ale nic poradzić nie mogłam. Bardzo bystra i żywa dama drobnej postawy zwykła siadywać z dłońmi splecionymi na kolanach i nader czujnie przypatrywała mi się w czasie rozmów, co, muszę przyznać, było po trosze irytujące. A może drażnił mnie fakt, że jest taka dziarska i schludna? Ale chyba nie, bo to było mi nawet na specyficzny sposób miłe. Nie mogło także chodzić o jej wyraz twarzy dziwnie żywej i ładnej jak na osobę w tym wieku. Nie wiem, czemu zbijała mnie z tropu. W każdym razie, jeżeli wiem teraz, wówczas sądziłam, że nie wiem. Może też... Ale to przecież nie ma żadnego znaczenia. Wieczorami, kiedy szłam spać, pani Woodcourt zapraszała mnie do swojego pokoju, aby — Boże kochany! — rozprawiać ku mojej udręce o bohaterze zwanym Morgan ap Kerrig. Niekiedy zacytowała parę strof z Crumlinwallinwer i Mewlinnwillinwodd (jeżeli tak brzmią tytuły poematów, ale myślę, że raczej nie) i upajała się wy rażanymi tam podniosłymi uczuciami. Ma się rozumieć, o tych utworach w języku walijskim wiem tylko tyle, że Morgan ap Kerrig jest w nich wynoszony pod niebiosy. — A więc, panno Estero — mówiła z godnością i nie bez nuty triumfu — widzi pani, jaka fortuna przypadła w schedzie mojemu synowi. Dokądkolwiek się uda, będzie mógł głosić, iż jego. przodkiem był Morgan ap Kerrig. Może nie mieć pieniędzy, ale ma zawsze coś nieporównanie cenniejszego: pochodzenie, moja droga! Żywiłam pewne wątpliwości, czy Morgan ap Kerrig budzi powszechny entuzjazm w Chinach i w Indiach, lecz oczywiście powstrzymywałam się od ich wyrażania. Odpowiadałam krótko, iż taki rodowód to wielka rzecz. — Istotnie, moja droga, to wielka rzecz! |— przyznawała mi słuszność. — Oczywiście ma i swoje złe strony. Na przykład ogranicza swobodny wybór żony. AJe cóż? Bardzo podobne ograniczenia w sferze matrymonialnej krępują również królewskie rody. Później głaskała mnie po ramieniu, wygładzała fałdy mojej sukni, jak gdyby dając mi do zrozumienia, że mimo dzielącego nas dystansu zyskałam jej dobrą opinię i sympatię. — Biedny pan Woodcourt, mój małżonek — mawiała z takim samym za każdym razem wzruszeniem, bo mimo wysokiego pochodzenia nie brak jej było serca — wywodził się z wielkiego szkockiego rodu, który nosi miano Mac Coort of Mac Coort. Służył królowi i ojczyźnie jako oficer pułku Royal Highlanders i padł na polu chwały. Mój 6yn należy do bardzo już nielicznych potomków dwu starych rodów. Jeżeli Bóg pobłogosławi, zyska dla nich nową sławę i połączy z jeszcze jednym, równie znamienitym rodem. Niejednokrotnie i z reguły na próżno usiłowałam zmienić temat, chociażby dla odmiany lub może dlatego... Ale nie muszę być aż tak drobiazgowa. W każdym razie pani Woodcourt nigdy nie dopuszczała do takiej zmiany. — Droga panno Estero — rzekła mi pewnego wieczoru. — Pani ma wiele zdrowego rozsądku i na świat patrzy realnie, powiedziałabym, nad wiek realnie. Dlatego właśnie z taką przyjemnością gawędzę z panią o własnych sprawach familijnych. Mało wie pani o moim synu, drogie dziecko, lecz jak tuszę, dosyć, aby go pamiętać? — Tak, proszę pani. Pamiętam pani syna. — Właśnie! Uważam panią za dobrego sędziego charakterów, więc nader chętnie wysłuchałabym pani opinii o nim. — Ach, proszę pani! — odpowiedziałam. — To bardzo trudno... — Bardzo trudno, moja droga? — przerwała mi. — Czemu? Ja żadnych trudności nie widzę. — Trudno wyrazić swoją opinię... . — 0 kimś tak mało znajomym? To racja, drogie dziecko. Nie to miałam na myśli, gdyż pan Woodcourt bywał u nas częstym gościem i prawie zaprzyjaźnił się z moim opiekunem. Odpowiedziałam więc w tym sensie dodając, że naszym zdaniem, jest człowiekiem wybitnym w swoim zawodzie, a jego zacna troskliwość o biedną pannę Flite zasługuje na najwyższe uznanie. — Oddaje mu pani sprawiedliwość! ||| zawołała pani Woodcourt i gorąco uścisnęła mi rękę. — Charakteryzuje pani Allana nad wyraz trafnie! To kochany chłopiec i w swoim zawodzie bez skazy. Mówię to, chociaż jestem jego matką. Ale muszę wyznać, droga pani, że i on ma swoje wady. — Kto .z nas jest bez wad? — wtrąciłam/ — Właśnie! — przyznała bystra starsza dama i z pełnym zrozumieniem pokiwała głową. — Tyle że Ali ań mógłby i powinien zwalczyć te swoje^wady. Bardzo przywiązałam się do pani, panno Estero, więc mogę wyznać pani, jako osobie traćciej i najzupełniej nie zainteresowanej jego sprawami, że mój syn to sama płochość. Odpowiedziałam, iż sądząc wedlu/ renomy, jaką pan Woodcourt zyskał, nie sposób sobie wyobraziłby był niesolidny w swoim zawodzie i nie praktykował go jak rójskrupulatniej. Tak, moja droga. Jeszcze /raz ma pani słuszność. Ale ja nie sprawy zawodowe miałam na jńyśli. • — Oo!... — wtrąciłam. — Nie mówię, panno Epfero, o sprawach zawodowych. Piję do stosunków towarzyskich, JSląn wciąż umizga się nieszkodliwie do różnych młodych panienek, a postępuje tak od osiemnastego roku życia. Ale, moja droga, żadna z nich nigdy nie interesowała go serio. Oczywiście nie miewa/także nigdy złych zamiarów, a jego niewinne awanse stanowią wyr/te jedynie czułego serca i uprzejmości. Ale, moja droga, to i tak /ic dobrego, prawda? — Prawda — zgodziłam się, gdyż starsza dama wyraźnie czekała na odpowiedź. — I widzi pani, panno Estero, takie rzeczy mogą prowadzić do wniosków bez żadnych podstaw. Wyraziłam pogląd, że to istotnie prawdopodobne. — A zatem, moja droga, nieraz mu mówiłam, że winien być bardziej powściągliwy przez wzgląd zarówno na siebie, jak i na inue osoby. On odpowiadał zawsze: „Będę bardziej powściągliwy, mamo. Ale ty znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, więc wiesz, że nie miewam żadnych złych zamiarów... Krótko mówiąc, nie miewam żadnych zamiarów". Wszystko to prawda, panno Estero! Prawda, lecz nie usprawiedliwienie. Obecnie jednak Allan wyjechał daleko i na czas nieokreślony. Będzie miał nowe możliwości i doskonałe koneksje, a więc, kochanie, tamte stare sprawy możemy śmiało uznać za przebrzmiałe. A pani, moja droga? — zmieniła nagle temat, cała teraz w uśmiechach i przyjaznych gestach. — Co z panią będzie, kochanie? — Ze mną, proszę pani? — Nie chcę być samolubna i mówić nieustannie o moim synu, który wybrał się w świat, by szukać fortuny i żony. Kiedyż to pani, kochana panno Estero, pomyśli o szukaniu fortuny i męża? O! Jakiego raka pani spiekła! Wcale nie spiekłam raka, a w każdym razie nie uważałabym tego za istotne. Odpowiedziałam, że obecna pozycja całkowicie mi odpowiada i żadnej odmiany nie mam na widoku. — Chce pani wiedzieć, moja droga, co myślę zawsze o pani i pani przyszłej odmianie fortuny? — Proszę, jeżeli pani jest dobrą wróżką — odparłam. — A więc, kochanie, poślubi pani kogoś, kto jest bardzo bogaty i zacny, i znacznie starszy niż pani, o jakieś dwadzieścia pięć lat. Będzie pani idealną żoną, bardzo kochaną i bardzo szczęśliwą. — To bardzo piękny los — powiedziałam. — Ale czemu akurat mnie ma przypaść w udziale? — Bo akurat do pani pasuje, moja miła — odrzekła. — Jest pani pracowita, zrównoważona, solidna, więc taki los z pewnością do pani pasuje i właśnie pannie Esterze winien przypaść w udziale. I nikt, kochanie, nie będzie wtedy gratulował pani bardziej serdecznie niż ja. To dziwne, ale po wysłuchaniu wróżb pani Woodcourt poczułam się bardzo nieswojo. Tak mi się wydaje albo raczej jestem tego pewna. Przez znaczną część nocy byłam rozstrojona — i to na pewno za ich sprawą. Wstyd mi było własnego dziwactwa, więc nic nie powiedziałam nawet Adzie i zapewne z tej racji czułam się jeszcze gorzej. Dałabym nie wiem ile, aby nie być aż tak zaufaną powiernicą starszej damy, a gdybym mogła, chętnie uwolniłabym się od takich rozmów. Zwierzenia pani Woodcourt wyrabiały we mnie różne o niej opinie — nierzadko przeciwstawne. Raz byłam zdania, że opowiada bajeczki dla grzecznych dzieci, innym razem, że jest uosobieniem prawdy. Posądzałam ją o przebiegłą grę, aby za chwilę sądzić, że jej poczciwe walijskie serce to nic, tylko prostota i naiwność. A zresztą, czy to wszystko miało dla mnie jakąś wagę — jaką i w imię czego? Czemu wieczorami, gdy szłam z koszyczkiem kluczy na piętro, nie miałam ochoty wstąpić do niej na pogawędkę przy kominku? Czemu nie byłam w stanie przystosować się do niej jako tako — przynajmniej tak, jak do wszystkich innych ludzi — i nie zaprzątać sobie głowy tą nieszkodliwą gadaniną? Coś ciągnęło mnie do pani Woodcourt — to pewne — bo zależało mi bardzo, by mnie polubiła, a później byłam zadowolona, że mnie lubi. Dlaczego zatem po tych wieczornych rozmowach głowiłam się uciążliwie i niemiło nad każdym wypowiedzianym przez nią słowem i ważyłam je na dwudziestu szalach? Dlaczego krzywiłam się, że ona Jiawi w naszym domu i wieczór po wieczorze zaszczyca mnie zwierzeniami, jakkolwiek odczuwałam mgliście, iż lepiej i bezpieczniej, bv była w Samotni, a nie gdziekolwiek indziej? Nie potrafiłam zgłębić tak mnogich sprzeczności! A jeżeli nawet potrafiłam... Ale do/wszystkiego dojdę w swoim czasie, więc rozwodzenie się teraz nrawie mam nadzieję, że tak było istotnie. Regent podał ramię żonie i z pełnym czci wzruszeniem zbliżył się do swojego ojca, którego dobry ton był w tej uroczystej chwili druzgocący. .p^j^^MMMHj — Jeszcze raz stokrotnie dziękuję, ojcze! — przemówił pan młody. — Jestem niewypowiedzianie wdzięczny za wszystkie względy i łaski ojca w kwestii naszego małżeństwa. Mogę ojca zapewnić, że Caddy czuje to samo. — O, tak! — zaszlochała Caddy. — Ta-ak! Ta-ak! —- Kochany synu — odparł pan Turveydrop — i kochana córko, spełniłem tylko obowiązek. Może świetlany duch anielskiej kobiety unosi się nad nami i z góry patrzy na dzisiejszą uroczystość. Ta myśl, moi drodzy, i wasze wierne uczucia dla mnie staną się moją nagrodą. Głęboko wierzę, moje kochane dziatki, że wy też nie zaniedbacie waszych wobec mnie obowiązków. — Nigdy, kochany ojcze! — zawołał Regent. — Nigdy, kochany ojcze! — powtórzyła młoda mężatka. — Tak być powinno —- podjął dostojny rodzic. — Kochane dziatki! Mój dom jest wasz, moje serce jest wasze, wszystko, co posiadam, należy również do was. Nie opuszczę was nigdy i tylko śmierć rozłączyć nas zdoła. Mój synu, zamierzasz jakoby wyjechać na tydzień? — Na tydzień, kochany ojcze. Będziemy tu w najbliższą środę. -— Drogie dziecko! Pozwól, że nawet w aktualnych, niezwykłych okolicznościach zalecę ci ścisłą punktualność. Stałe podtrzymywanie kontaktów z klientelą to sprawa niezmiernej wagi. Nietrudno także zi-azić do siebie szkoły, w których zaniedbałoby się lekcji. — Z całą pewnością, ojcze, od dziś za tydzień wrócimy do domu na obiad. — To dobrze! W swoim pokoju, droga Karolino, zastaniesz ogień na kominku, a obiad będzie zastawiony w moich apartamentach. Tak, kochany synu! — zawołał wzór dobrego tonu uprzedzając coś, co Regent spróbował powiedzieć. — Ty i nasza Karolina będziecie cauć się obco na górnym piętrze mojego domu, a zatem pierwszego wie- ozora zasiądziecie do stołu w moich apartamentach. A teraz, niechaj Bóg wam błogosławi! Bywajcie zdrowi! Odjechali, a ja nie wiedziałam, kto zdumiewał mnie bardziej —- pani Jellyby czy pan Turyeydrop starszy. Kiedy przyszło do rozmowy na temat minionego dnia, podobne wątpliwości żywili również mój opiekun i Ada. Atoli przed rozstaniem pan Jellyby stał się niezwykle wymowny i otrzymałam odeń zgoła nieoczekiwane wyrazy uznania. Podszedł do mnie w hallu, ujął obie moje dłonie, uścisnął je serdecznie i aż dwa razy otworzył usta. Byłam tak pewna, co ma na myśli, że zmieszana trochę odpowiedziałam bez wahania: - — To była prawdziwa przyjemność, drogi panie. Nie warto o tym wspominać. — Mam nadzieję, opiekunie, że to będzie dobre małżeństwo? — odezwałam się w powrotnej drodze do Samotni. — Ja również, mała kobietko. Ale cierpliwości. Zobaczymy. —- Czy wiatr dziś wschodni? — zaryzykowałam pytanie. — Nie! — roześmiał się serdecznie. — Ale z rana musiał wiać od wschodu? -— podjęłam. — Nie! — zaprzeczył powtórnie. — Nie! — powtórzyła moja najmilsza i potrząsnęła śliczną główką, która z kwiatami w złocistych włosach wryglądała jak wizerunek wiosny. — A co ty, kochana brzydulo, wiesz o wschodnich wiatrach? — zawołałam i pełna podziwu dla jej urody pocałowałam Adę; nie byłam w stanie zapanować nad tym odruchem. Z pewnością był to tylko dowód ich miłości dla mnie — dowód złożony bardzo, bardzo dawno — ale napiszę o tym, gdybym nawet miała zamazać później te kilka słów, które 'sprawiły mi vyiclką radość. Obydwoje powiedzieli, że w czyjejś obecności wiatr nigdy nie może wiać od wschodu. Powiedzieli, że jest lato i słońce świeci wszędzie, gdzie znajduje się JDarae Durden i 0 I ROZDZIAŁ XXXI PIELĘGNIARKA I PACJENTKA Znów byłam w domu i gdy spędziłam tam niewiele dni, pewnego wieczoru poszłam na piętro, do swojego pokoju, by przez ramię Charley zerknąć, jak radzi sobie z zeszytem. Pisanie stanowiło dla niej trudną sprawę, gdyż dziewczynka nie miała normalnej władzy nad piórami, które w jej rękach wydawały się czymś przewrotnie złośliwym i samodzielnym; poruszały się niewłaściwie i krzywo, potykały, pryskały atramentem i uskakiwały w nieoczekiwanych kierunkach, niby osioł pod siodłem. Dziw było patrzeć, jak cudaczne litery kreśli kształtna i gładka rączka dziewczynki — takie kanciaste, pokrzywrione, osobliwie chwiejne! A przecież Charley była bardzo zręczna w innych rzeczach, a równie zwinnych jak jej paluszków nigdy chyba nie widziałam. — I co, Charley? — zagadnęłam ją patrząc na linijkę liter „0", które były kwadratowe, trójkątne, groszkowate i pochylały się w rozmaite strony. — Radzimy sobie coraz lepiej? Gdyby to „0" udało się zaokrąglić, byłoby bez zarzutu. Napisałam jedno i Charley napisała jedno, lecz pióro nadal nie chciało jej słuchać i skręciło literę w cudaczny węzeł. — Nie martw się, Charley. Z czasem pójdzie ci lepiej. Dziewczynka odłożyła pióro, gdyż na ten dzień uporała się z pisaniem. Zacisnęła i rozprostowała małą piąstkę, poważnie przebiegła wzrokiem stronicę — na poły z dumą, na poły z powątpiewaniem — wstała z krzesła i dygnęła spoglądając na mnie. — Dziękuję, proszę panienki. I czy panienka zna jedną biedną kobietę, co ma na imię Jenny? —- Żonę strycharza? Tak, Charley. — Jak niedawno wyszłam na trochę, zaczepiła mnie, proszę pa nienki, i powiedziało, że panienka ją zna. Zapytała też, czy jestem służącą młodej damy, to znaczy panienki, a ja, proszę panienki, odpowiedziałam, że tak. — Sądziłam, że ta kobieta wyniosła się z naszych stron. — Bo wyniosła się, proszę panienki, ale znów wróciła i mieszka tam, gdzie dawniej mieszkała. Wróciła także Liz. Czy panienka zna tę drugą biedną kobietę, Liz? — Chyba znam, Charley. Chociaż nie wiedziałam dotąd, jak jej na imię. — Jenny też tak mówiła! — zawołała Charley. — Obie, proszę panienki, przewędrowały pieszo kawał świata no i wróciły. — Powiadasz, Charley, że przewędrowały kawał świata? — Tak, proszę panienki! — Gdyby Charley potrafiła kreślić „O" tak okrągłe, jak jej oczy zwrócone teraz ku mojej twarzy, wszystko byłoby w porządku. — I ta biedna kobieta, proszę panienki, przez trzy czy cztery dni kręciła się koło naszego domu, bo myślała, że może panienkę zobaczy i, jak mówi, nic więcej nife chciała, ale panienki wtedy nie było. Dlatego właśnie mnie spotkała, jak wyszłam na trochę. — Parsknęła śmiechem radośnie i nie bez dumy. — I, proszę panienki, pomyślała, że ja w sam raz wyglądam na pannę służącą panienki! — Naprawdę, Charley? — Tak, proszę panienki. Naprawdę! Dziewczynka roześmiała się znów ochoczo, spojrzała na mnie jeszcze bardziej okrągłymi oczyma i zrobiła minę bardzo serio — jak przystało mojej pannie służącej. Nigdy nie mogłam się jej napatrzeć, gdy oczarowana własną wysoką godnością stała przede mną z tą swoją drobną twarzyczką i figurką, pełna powagi, lecz od czasu do czasu dająca folgę dziecinnej uciesze. — Gdzie spotkałaś tę kobietę? — zapytałam. Odpowiedziała, że „niedaleko domu pana doktora" i twarz jej zmierzchła, bo biedna mała nosiła jeszcze żałobę po ojcu. Zapytałam, czy żona strycharza jest chora, lecz dowiedziałam się, że nie. Chory jest ktoś inny, taki jeden, co też przyszedł pieszo do Saint Albans i ma iść dalej, nie wiadomo dokąd. Biedny chłopiec bez ojca i matki, bez nikogo na świecie. — Taki byłby Tom, proszę panienki, gdyby Emma umarła po ta tusiu i gdybym ja umarła — dodała Charley i łzy zabłysły w jej okrągłych oczach. — Aha! Żona strycharza szła po lekarstwo dla chorego chłopca, prawda? — Tak mi powiedziała, proszę panienki. Mówiła też, że on raz przysłużył się jej tak samo. Mała pokojóweczka stała zapatrzona we mnie, twarz miała skupioną, dłonie mocno splecione palcami, więc bez trudności odczytałam jej dobre myśli. — Wiesz co, Charley? — powiedziałam. — Chyba wybierzemy się zaraz do Jenny, aby zobaczyć, co się tam właściwie dzieje. Pośpiech, z jakim skoczyła po mój kapelusz z woalką i pomogła mi się ubrać, sama zaś otuliwszy dziecinną figurkę ciepłym szalem odmieniła się w miniaturę dojrzałej kobiety, świadczył dobitnie o jej gorącym zapale. I tak nie rozmawiając więcej między sobą wyszłyśmy z domu. Wieczór był niepogodny, zimny. Drzewa drżały szarpane wichurą. Gęsty, grubokroplisty deszcz siekł przez cały dzień i z małymi przerwami w ciągu kilku poprzednich dni. Obecnie jednak przestał padać. Niebo oczyściło się cokolwiek, ale było posępne — nawet nad nami, chociaż pobłyskiwało tam parę gwiazd. Na północnym zachodzie i zachodzie, gdzie trzy godziny temu zaszło słońce, jaśniała śmiertelnie blada poświata — piękna i groźna zarazem — opleciona w długie, ponure smugi chmur, niby morze zastygłe przy wysokiej fali. W stronie Xondynu rudawa łuna spowijała mroczny widnokrąg na wschodzie i te dwa światła tworzyły patetyczny kontrast żywo przemawiający do wyobraźni, zwłaszcza że to ciemniejsze przywodziło na myśl jakiś ogień nie z tej ziemi spowijający wszystkie niewidoczne budowle stolicy oraz twarze tysięcy i tysięcy przechodniów na jej ulicach. Tamtego wieczora nie myślałam — z całą pewnością nie myślałam ani przez chwilę — o tym, co rychło miało mnie spotkać. Ale do dziś pamiętam, że gdy przystanęłyśmy u ogrodowej furtki, by popatrzeć na niebo, a także później, kiedy szłyśmy dalej, przeżywałam mętnie nieokreślone wrażenie, iż staję się kimś innym niż dotychczas. Wiem, że .to było tam i wtedy, że owo niejasne odczucie kojarzy się zawsze z czasem i miejscem, z wszystkim, nie wyłączając od ległych głosów dobiegających z miasteczka, ujadania psa, skrzypienia kół na błotnistej drodze wiodącej z grzbietu wzgórza. Był sobotni wieczór, więc znaczna część, mieszkańców osady, która stanowiła nasz cel, piła gdzieś indziej. Domki wyglądały tak samo nędznie, jak podczas mojej pierwszej tam bytności, ale dokoła nich było znacznie ciszej. W cegielniach płonęły ognie i dławiący, wilgotny fetor płynął ku nam wraz z ich niebieskawym odblaskiem.. Kiedy znalazłyśmy się przed ruderą, w której oknie wątła świeczka tliła się za szybami łatanymi papierem, zastukałyśmy do drzwi i weszły. Matka zmarłego niegdyś dziecka siedziała obok łóżka, na krześle ustawionym przy skąpym ogieńku; opodal chłopiec w łachmanach leżał na podłodze i głowę wspierał o obudowę komina. Pod pachą trzymał niby małe zawiniątko szczątki futrzanej czapki, a chociaż usiłował się rozgrzać, dygotał tak, że postukiwały zwichrowane drzwi i okno domku. Powietrze w izbie było bardziej ciężkie niż uprzednio i przesycone dziwnym, niezdrowym zaduchem. Weszłyśmy i w tejże chwili, nie podnosząc woalki, odezwałam się do kobiety. Chłopiec drgnął, wytrzeszczył oczy i jął wpatrywać się we mnie z przestrachem i zdumieniem. Ja bez wątpienia wywołałam jego błyskawiczną reakcję, więc miast postąpić dalej, znieruchomiałam tuż za progiem. — Nie! Drugi raz nie pójdę na cmentarz — wymamrotał chłopiec. — Mówię, psze pani, nie pójdę! Uniosłam woalkę i pozdrowiłam kobietę, ta zaś powiedziała: — Niech panienka nie zwraca na niego uwagi. To nic. Prędko przyjdzie do siebie. Jo, Jo! Co ty gadasz? — zwróciła się do niego. — Wiem, po co ona przyszła! — zawołał. — Kto? — Pani, co tam stoi! Przyszła, żebym drugi raz zaprowadził ją na cmentarz! Nie pójdę! Ona mnie chce tam pochować! Chwyciły go znów dreszcze, a że opierał się o ścianę, trząść się zaczęła cała rudera. — Od samego rana gada tak i gada, proszę panienki — szepnęła mi kobieta. — Hej! Czego się gapisz, Jo? To moja pani. Do mnie przyszła. — Nie do mnie? — zdziwił się i osłoniwszy ramieniem rozgorzałe oczy począł przyglądać mi się bacznie. — Na mój rozum wygląda całkiem jak tamta. Nie ten kapelusz, nie ta suknia, ale wygląda całkiem jak* tamta. Moja mała Charley —- osoba nad wiek obznajmiona z chorobami i wszelką biedą — szybko zrzuciła czepek oraz szal i przyciągnąwszy krzesło, usadowiła na nim chłopca z wprawą starej pielęgniarki. Tyle że stara pielęgniarka nie mogłaby pokazać choremu młodocianej twarzyczki Charley, która łatwo zyskała jego zaufanie. — Wiesz co? — zwrócił się do niej. —- Ty mi powiedz prawdę. Czy ta pani to nie tamta? Dziewczynka przecząco pokręciła głową i troskliwie otuliła biedaka jego łachmanami, aby było mu możliwie ciepło. — Aha — bąknął. — No to chyba ta nie jest tamtą. — Przyszłam, żeby zobaczyć, czy da ci się jakoś pomóc — zabrałam głos. — Co ci dolega, chłopcze? — Zimno, psze pani, a później znów gorąco, i zimno, i znów gorąco, i tak nie wiem ile razy na godzinę. I spać mi się chce, i głowa jakaś głupia, a moje kości to tylko przez pół kości, a przez pół sam ból. Biedak mówił ochrypłym głosem i ustawicznie lgnął do mnie mętnym, pełnym lęku wzrokiem. — Kiedy tu przyszedł? zwróciłam się do kobiety. — Dziś rano, proszę panienki, znalazłam go na skraju miasteczka. Dawniej miałam z nim do czynienia w Londynie. Znamy się, prawda, Jo? r— Tom-sam-jeden pg* mruknął. Przytomny wzrok i świadomość odzyskiwał na krótko, po czym opuszczał ciężko głowę i zaczynał majaczyć jak gdyby przez sen. ■— A kiedy wyszedł z Londynu? — zapytałam. —• Ż Londynu? Wczoraj — odpowiedział biedak rozgorączkowany teraz i purpurowy na twarzy. — Zaraz gdzieś pójdę. — Dokąd on się wybiera? — zwróciłam się znów do kobiety. — Dokąd? — odezwał się znów chory. — Wszystko jedno. Przeganiają mnie ciągle i przeganiają, jeszcze więcej teraz, od kiedy tamta pani dała mi suwerena. Pani Snagsby nic tylko wypatruje mnie i przepędza. A co ja jej zrobiłem? Inni też wypatrują mnie i przepędzają. Wszyscy! Od kiedy wstanę do kiedy idę spać. No to pójdę. Wszystko jedno dokąd. Ona — spojrzał w stronę kobiety — mówiła mi w zaułku Tom-sam-jedeń, że jest z Senaban, no to poszedłem drogą do Senaban. Taka sama dobra, jak każda inna, no nie?' -— znów zwrócił się do Charley, tak jak czynił- już kilkakrotnie. j-ę— I co z nim robić? — powiedziałam odprowadziwszy Jenny na stronę. — W tym stanie nie byłby zdolny do podróży, gdyby nawet miał cel przed sobą i wiedział, dokąd się wybiera. — Tyle wiem, proszę panienki, co nieboszczyk — odrzekła spoglądając ze współczuciem na chłopca. — Może nawet nieboszczyk wiedziałby więcej, gdyby mógł nam coś powiedzieć. Przez cały dzień trzymam go z litości. Dałam mu trochę rosołu i lekarstwo, a Liz, proszę panienki, poszła popytać, czy kto nie wziąłby go do domu. Moje ty śliczne! To dziecko Liz, proszę panienki, ale nazywam je moim. Jo nie może zostać tu dłużej, bo jak mój mąż wróci i go zastanie, będzie zły, a nawet może pokrzywdzić biedaczka... 0! Jest Liz! Druga kobieta weszła szybko do izby. Chłopiec drgnął i podźwig- nął się, jak gdyby odcznł mętnie, że ktoś chce go znowu przepędzić. Nie mam pojęcia, kiedy obudziło się dziecko. Nie mam pojęcia, kiedy Charley wyjęła je z łóżka, wzięła na ręce i zaczęła niańczyć spacerując po izbie. Ale robiła to na iście macierzyńską modłę, jak gdyby wróciła na poddasze domu pani Blinder, do Toma i małej Emmy. Liz chodziła tu i tam, lecz podawana z rąk do rąk wróciła z niczym. Na początku było za wcześnie, by chłopca przyjąć do odpowiedniego schroniska '— na końcu było za późno. Jeden funkcjonariusz odsyłał ją do drugiego, drugi z powrotem do tamtego i tak dokoła, jak gdyby obydwaj zostali przyjęci na urząd z racji umiejętności unikania obowiązków, a nie ich spełniania. — A teraz, Jenny — ciągnęła Liz zdyszana trochę, gdyż biegła, a ponadto była wystraszona — mojego pana tylko patrzeć! Jest w drodze, a twój idzie zaraz za nim. No i niech Bóg ulituje się nad chłopcem, bo my nie możemy już nic dla niego zrobić. Szybko zebrały kilka półpensówek i wcisnęły je w garść nędzarzowi, ten zaś — wdzięczny, zdaje się, lecz półprzytomny — odszedł powłócząc nogami. — Oddaj mi dziecko, moja droga, i bardzo ci dziękuję — zwróciła się Liz do Charley. — No i, kochana Jenny, dobrej nocy! Jeżeli, proszę panienki, mój pan da mi trochę spokoju, rozejrzę się koło cegielni, gdzie chłopiec najpewniej będzie. Pójdę tam też jutro z rana. Wybiegła, a później minęłyśmy ją, gdy stojąc przed drzwiami swej chaty kołysała dziecko, nuciła coś cicho i wypatrywała pijanego męża, który miał nadejść drogą. Obawiałam się zostać i porozmawiać dłużej z Jenny, bo nie chciałam narażać jej na awanturę z mężem. Przed domkiem powiedziałam Charley, iż nie możemy zostawić biedaka na pewną śmierć, że zaś dużo lepiej niż ja wiedziała, co robić, a jej szybkość działania dorównywała przytomności umysłu, wkrótce dogoniłyśmy chłopca w pobliżu cegielni. Myślę, że wędrówkę rozpoczął z zawiniątkiem pod pachą, a następnie zgubił je albo został okradziony, bo z gołą głową szedł pod ulewnym deszczem, a szczątki futrzanej czapki nadal niósł jak paczkę. Przystanął, kiedy zawołałyśmy na niego, a gdy podeszłam bliżej, wystraszył się znowu. Stał wpatrzony we mnie szklistymi oczyma, a nawet znieruchomiał mimo kolejnego ataku drżączki. Powiedziałam, że jeżeli pójdzie z nami, będzie miał przytułek na noc. — Niepotrzebny mi żaden przytułek! — odburknął. — Mogę położyć się między ciepłymi cegłami. — Nie wiesz, że ludzie tam umierają? — wtrąciła się Charley. — Umierają w mieszkaniach... Ona wie gdzie, bo jej pokazałem. Umierają w zaułku Tom-sam-jeden... Wciąż umierają! Z tego, co ja widziałem, więcej ludzi umiera, niż żyje ■— wymamrotał i zwrócił się do Charley ochrypłym szeptem: — Jeżeli ta pani nie jest tamta, to nie jest też ta, co mi ją pokazali. Musi ich być aż trzy, no nie? Mała pokojóweczka spojrzała na mnie wylękniona, a przyznać muszę, sama bałam się trochę szklistych, wpatrzonych we mnie oczu. Kiedy jednak skinęłam na niego, Jo odwrócił się i poczłapał z nami. Zdawałam sobie sprawę, że to ja działam na kształt magnesu, a więc możliwie śpiesznie szłam prosto do domu. Niedaleko tam było. Należało tylko wejść na grzbiet wzgórza. Po drodze minęliśmy zaledwie jednego człowieka. Miałam pewne wątpliwości, czy dotrzemy do Samotni bez pomocy, gdyż chłopiec szedł nader niepewnie i chwiejnie. Ale nie skarżył się i —- jeżeli można użyć tak cudacznego zwrotu — był zupełnie wolny od troski o własne troski. Na razie zostawiłam go w liallu, gdzie posadzony na ławie w okien* nej wiięce jął gapić się z tępym wyrazem, którego nie sposób nazwać podziwem, na komfort i jasne światło, sama zaś pośpieszyłam do salonu, aby pomówić z opiekunem. Był tam nie tylko pan Jarndyce, lecz również pan Skimpole, który, jak mu się to nieraz zdarzało, dopiero co przyjechał dyliżansem bez zapowiedzi i bez bodaj jednej sztuki zapasowej garderoby, gdyż mógł przecież pożyczyć wszystko, czego mu brakowało. Obydwaj pośpieszyli ze mnę, by zobaczyć chłopca. Służba też zbiegła się do hallu, a biedak, przy którym Charley wartowała cierp- pliwie, dygotał na ławie w okiennej wnęce, niby zranione zwierzątko, znalezione w rowie. — To groźny przypadek — orzekł pan Jarndyce, gdy zadał oliłop- cu parę pytań, dotknął go ręką i obejrzał z uwagą jego oczy. — Co powiesz, Haroldzie? ;— Najlepiej go wyrzucić — odrzekł pan Skimpole. — Jak to? — rzucił mój opiekun tonem niemal groźnym. — Jarndyce, mój drogi — odparł tamten. — Ty wiesz, czym jestem. Jestem dzieckiem. Gniewaj się na mnie, jeżeli na to zasłużyłem, ale widzisz, ja mam wrodzoną odrazę do takich rzeczy. Zawsze miałem. Nawet w czasach, kiedy parałem się medycznym fachem. On, rozumiesz, jest niebezpieczny. Cierpi na wyjątkowo złośliwą gorączkę. Wycofawszy się z hallu do salonu pan Skimpole oznajmił, że taki już jest i trudno, następnie zaś usiadł na taborecie przed fortepianem, a my stanęliśmy obok. — Powiecie, że to czysta dziecinada — podjął. — Zapewne! Ale ja jestem dzieckiem i nigdy nic więcej nie udawałem. Jeżeli wyrzucicie chłopaka na drogę, znajdzie się tam, gdzie był uprzednio. Jego położenie, rozumiecie, nie zmieni się na gorsze. Ba! Możecie nawet zmienić je na lepsze. Dajcie mu sześć pensów albo pięć szylingów, albo pięć funtów i dziesięć szylingów. Macie zdolności do arytmetyki, ja nie mam. Dajcie mu, ile trzeba, by pozbyć się go z domu. — Co wtedy zrobi? — zapytał mój opiekun. Pan Skimpole wzruszył ramionami z najbardziej ujmującym uśmiechem. Jak życie kocham — odrzekł — nie mam najmniejszego wy obrażenia, co wtedy zrobi. Ale nie mam też wątpliwości, że coś zrobi. — Strach pomyśleć — podjął pan Jarndyce, któremu zrelacjonowałam śpiesznie niestrudzone starania tamtych dwu kobiet — strach pomyśleć doprawdy — zaczął spacerować po salonie i pocierać głowę — że gdyby ten nędzarz był skazanym przez sąd przestępcą, stałby przed nim otworem więzienny szpital, gdzie znalazłby opiekę nie mniej troskliwą niż jakikolwiek inny chłopiec w Zjednoczonym Królestwie. — Jarndyce, mój drogi — podchwycił pan Skimpole — wybacz naiwność pytania istocie, jak wiadomo naiwnej w praktycznych sprawach tego świata. Dlaczego w takim razie on nie jest więźniem? Pan Jarndyce zatrzymał się raptownie i popatrzał na swojego gościa z wyrazem twarzy łączącym w dziwny sposób wyrozumiałość z oburzeniem. =— Trudno zapewne podejrzewać naszego młodego przyjaciela o jakąkolwiek delikatność uczuć ciągnął pan Skimpole z humorem i swadą. —* Sądzę jednak, że postąpiłby rozumniej i w pewnym sensie zasłużył na większy szacunek, gdyby dał jakiś upust niewłaściwie skierowanej energii i w rezultacie trafił do więzienia. Świadczyłoby to o żądnym przygód duchu i, oczywiście, miało w sobie coś poetycznego. — Jestem przekonany — powiedział pan Jarndyce wznawiając nerwową przechadzkę — że na naszej ziemi nie ma dziecka bardziej niż ty dziecinnego! — Naprawdę? Tak sądzisz? Bardzo być może! Nie mogę wszakże pojąć, czemu nasz młody przyjaciel nie usiłował przyozdobić się taką poetycznością, jaka jest mu dostępna. Z pewnością przyszedł na świat obdarzony apetytem, a przypuszczać należy, iż w lepszej niż obecna kondycji ma apetyt doskonały! W porządku! A więc obiadowa godzina naszego młodego przyjaciela to najprawdopodobniej dwunasta w południe. Co winien zrobić o tej porze? Winien przemówić do społeczeństwa: „Jestem głodny. Niech społeczeństwo zechce łaskawie dobyć łyżkę i nakarmić mnie do syta". Atoli społeczeństwo, jakkolwiek podjęło się zorganizowania całego systemu łyżek i twierdzi, że posiada łyżkę również i dla naszego młodego przyjaciela, zgoła jej nie dobywa. Cóż on na to? Powiada: „Społeczeństwo musi mi doprawdy wybaczyć, jeżeli sam wezmę łyżkę". Wydaje mi się to przypadkiem, który ma w; sobie nieco zdrowego rozsądku, a także sporą dozę ro- mantycznosci, i nie wiem, słowo daję, czy nasz młody przyjaciel jako ilustracja takiego właśnie przypadku nie odpowiadałby mi bardziej niż w roli pospolitego włóczęgi, którym zostać może każdy. — A tymczasem — wtrąciłam — z chłopcem coraz gorzej. — A tymczasem z chłopcem coraz gorzej — powtórzył pan Skimpole — jak panna Summerson nadmieniła słusznie i z właściwym sobie poczuciem rzeczywistości. Wobec tego zalecam wyrzucić go, nim będzie z nim jeszcze gorzej. Chyba nie zapomnę nigdy dobrotliwej pogody, która rozjaśniała jego oblicze, gdy to mówił! — Naturalnie, mała kobietko — zwrócił się do mnie pan Jarndyce — mógłbym ulokować go w odpowiednim miejscu. Wystarczyłoby pójść tam i wywrzeć pewien nacisk, jakkolwiek muszę przyznać, konieczność takiego postępowania przy jego stanie zdrowia to smutna sprawa. Ale zrobiło się późno, noc jest słotna, 110 i biedak zdążył wyczerpać 6ię do cna. Na stajennym strychu mamy suchy, zdrowy pokój, a w nim wygodne łóżko. Zatrzyma się go tam do rana, później zaś opatuli starannie i przewiezie, dokąd trzeba. Oczywiście! Tak to załatwimy. Ruszył w stronę drzwi, a pan Skimpole spojrzał nań i powiedział muskając klawisze fortepianu: — Co? Idziesz znów do naszego młodego przyjaciela? — Tak. —- Jakże zazdroszczę ci, Jarndyce, charakteru! — zawołał tamten z żartobliwym podziwem. — Nie lękasz się takich rzeczy! I panna Summerson również. W każdej chwili jesteście gotowi pójść wszędzie i zrobić wszystko. To się nazywa siła woli! Ja nie mam siły woli i absolutnie nie odczuwam jej braku. Po prostu nie stać mnie na to. — Pewno nie stać cię także na zalecenie jakiejś kuracji? — rzucił pan Jarndyce oglądając się przez ramię; był trochę zły, ale tylko trochę, gdyż nigdy chyba nie uważał pana Skimpole'a za kogoś, kogo można traktować serio. — Jarndyce, mój drogi, w kieszeni chłopca widziałem flaszkę z miksturą orzeźwiającą. Nie można zrobić nic lepszego nad zaaplikowanie mu tego leku. Kaź także skropić octem łóżko i okolice łóż ka, a naszego młodego przyjaciela trzymać w miarę chłodno i w miarę ciepło. Wszelako zalecenie przeze mnie czegokolwiek to, mój drogi, czysta bezczelność. Panna Summerson zna się tak wybornie na sprawach praktycznych oraz administrowaniu nimi, że z pewnością wie wszystko. W hallu powiedzieliśmy chłopcu, co zamierzamy z nim zrobić, Charley zaś wytłumaczyła mu wszystko powtórnie. Przyjmował to z tępym brakiem zainteresowania, o czym już wspomniałam, a dalszym zabiegom poddawał się tak, jak gdyby tyczyły kogoś innego. Służba współczuła jego opłakanemu stanowi i krzątała się żywo, toteż izba na stajennym strychu była wnet gotowa i paru mężczyzn poniosło tam przez dziedziniec ciepło okrytego biedaka. Z przyjemnością patrzałam na ich dobre chęci oraz przekonanie, iż podniosą chorego na duchu, jeżeli zwracając się doń będą powtarzać często: „Trzymaj się, stary". Charley kierowała akcją i raz po raz biegała między pokoikiem na stajennym strychu a domem, by przynosić środki wzmacniające i uspokajające, jakie naszym zdaniem wolno było zastosować. Pan Jarndyce widział chłopca tuż przed pozostawieniem go na noc, a gdy przyszedł do Dąsalni, aby napisać w jego sprawie list, który zamierzał wcześnie z rana wysłać przez umyślnego, powiedział mi, że Jo jest spokojniejszy i wygląda tak, jak gdyby miał zasnąć. Powiedział też, że drzwi izby zostały zamknięte od zewnętrznej strony, aby chory nie mógł wyjść w malignie, lecz wszelki hałas stamtąd ktoś musi usłyszeć. Ada była lekko przeziębiona i nie opuszczała swojego pokoju, więc na cały ten czas pan Skimpole został sam w salonie, gdzie, jak słyszeliśmy zdała, grał fragmenty sentymentalnych melodii i raz po raz podśpiewywał z niemałym uczuciem. Kiedy wróciliśmy, oznajmił, iż uraczy nas balladką o wiejskim chłopcu, którą przypomniał sobie .,ń propos naszego młodego przyjaciela", i rozpoczął: Pośród włóczęgi i biedy rzucony na świata drogi, Bez domu, bez rodziców wiejski chłopczyna ubogi. Z wielkim wzruszeniem zaśpiewał „balladkę", która, jak rzekł, zawsze mu łzy wyciska. Do końca wieczoru był wyjątkowo wesoły, bo — by posłużyć się jego malowniczym zwrotem — dusza ćwierkała w nim na myśl, "ii jest otoczony ludźmi o kolosalnych uzdolnieniach praktycznych. Raz uniósł szklankę ponczu i przepił do nas „za poprawę zdrowia naszego młodego przyjaciela", aby następnie z pogodą fantazjować, iż nasz młody .przyjaciel, jak ongi Whittington, może mieć w zanadrzu godność lorda mayora Londynu. W takim przypadku ufunduje bez wątpienia Instytut Jarndyce'a oraz Dom Starców imienia Estery Summerson, a także ustanowi doroczne pielgrzymki do Saint Albans. Dalej rozprawiał, że nasz młody przyjaciel to_zapewne chłopiec doskonały na swój sposób, lecz jego sposób nie jest sposobem Harolda Skimpole^. Bo Harold Skimpole dokonał zdumiewającego odkrycia, gdy po raz pierwszy zawarł znajomość z samym sobą. Zrozumiał wtedy, że Harold Skimpole winien zaaprobować własną osobę oraz wszelkie wady tej osoby, co poczytuje za stanowisko filozoficznie zdrowe i ma nadzieję, że przyjmiemy je również, jako najwłaściwszy punkt widzenia. Ostatni raport Charley brzmiał, iż chłopiec jest zupełnie spokojny. Z okna mojego pokoju widziałam światło latarki, którą pozostawiono w izbie na stajennym strychu, więc położyłam się do łóżka zadowolona, iż biedak znalazł na noc stosowne schronienie. Krótko przed świtem zbudził mnie niezwykły ruch i gwar liczniejszych niż zazwyczaj głosów. Ubrałam się spiesznie, otworzyłam okno i zapytałam jednego z mężczyzn, który poprzedniego wieczora należał do przejawiających czynne "współczucie, czy stało się coś w domu. Jednocześnie zauważyłam, że latarka na stajennym strychu świeci nadal. -— Chodzi o chłopca, proszę panienki — odpowiedział. — Gorzej mu? — Odszedł, proszę panienki. — Umarł! — Nie. Odszedł. Ani go widać. 0 jakiej porze nocy to się stało, jak i dlaczego -r- nie mogliśmy odgadnąć! Drzwi pokoiku były zamknięte tak, jak je pozostawiono. Latarka paliła się nadal w oknie. Należało jedynie przypuszczać, że chory wydostał się przez klapę w podłodze, która łączyła strych z nic używaną obecnie wozownią. W takim przypadku klapę musiałby zamknąć, jakkolwiek wyglądała tak, jak gdyby jej nawet nie otworzył. Nic nie zginęło w izbie, więc stwierdziwszy to ponad wszelką wątpliwość, wysnuliśmy żałosny wniosek, iż biedak uległ w nocy atakowi maligny i zwabiony czy też przerażony jakimś urojeniem, umknął w stanie gorszym niż rozpaczliwy. Wszyscy byliśmy takiego zdania, a wyjątek stanowił jedynie pan Skimpole, który dowodził uparcie i w typowym dlań beztroskim tonie, że nasz młody przyjaciel uprzytomnił sobie, jak bardzo zagraża domownikom jego zła gorączka, wobec czego czmychnął posłuszny przyrodzonej mu widać delikatności. Niezwłocznie zostały podjęte poszukiwania. Zaglądano wszędzie oraz wypytywano wszystkich, kogo się dało. Nie pominięto cegielni i domków zamieszkiwanych przez strycharzy. Szczególną uwagę poświęcono dwu kobietom, ale te nic oczywiście nie wiedziały, a ich zdziwienie było niewątpliwie szczere. Ślady nóg nie mogły wchodzić w rachubę z powodu długotrwałej niepogody i wyjątkowo słotnej ostatniej nocy. Nasi ludzie przeszukiwali okoliczne żywopłoty, rowy, studnie, brogi i sterty, podejrzewaliśmy bowiem, że biedak może leżeć gdzieś nieprzytomny bądź martwy. Nic jednak nie świadczyło o jego obecności, jak gdyby chłopiec rozpłynął się w momencie, kiedy opuścił poddasze nad wozownią. Poszukiwania trwały pięć dni. Nie znaczy to, że ustały wtedy, lecz w owym czasie cała moja uwaga powędrowała innym szlakiem, szczególnie mi pamiętnym. Wieczorem, kiedy Charley pisała znów w moim pokoju, a ja siedziałam obok zajęta robótką, poczułam, że stolik się trzęsie. Podniosłam wzrok i zobaczyłam moją małą pokojóweczkę rozdygotaną od stóp do głów. — Zimno ci, Charley? — zapytałam. — Tak, proszę panienki — odpowiedziała, — Sama nie wiem, co to, ale za nic nie mogę nad tym zapanować. Wczoraj też czułam 6ię tak samo o tej mniej więcej porze. Niech się panienka nie martwi, proszę panienki, ale chyba jestem chora. Usłyszałam głos Ady, więc pośpieszyłam do drzwi między moim pokojem a naszą wspólną śliczną bawialnią. W samą porę zdążyłam obrócić klucz w zamku, bo stukanie zabrzmiało w tejże chwili. Ada zawołała, aby ją wpuścić, lecz odpowiedziałam stanowczo: — Teraz nie, najmilsza. Odejdź lepiej. Nic się nie stało, kochanie. Wkrótce u ciebie będę. lAch, długi, bardzo długi czas upłynął, zanim mogłam znów dotrzy- mywać towarzyska mojej najdroższej! Charley zachorowała. W dwanaście godzin później stan jej był ciężki. Przeniosłam ją do swojego pokoju i własnego łóżka, sama zaś usiadłam cicho przy niej, by moją małą pokojóweczkę pielęgnować. Opiekunowi powiedziałam prawdę i wyjaśniłam, czemu uważam za wskazane odosobnić się, a w pierwszym rzędzie unikać styczności z Adą. Z początku często przychodziła pod drzwi, nawoływała mnie, a nawet popłakując trochę nie szczędziła wymówek. Wobec tęgo napisałam jej w obszernym liście, że martwię się i niepokoję, więc błagam, by nie podchodziła bliżej niż do ogrodu, jeżeli kocha mnie chociaż trochę i życzy mi pogody ducha. Od tej pory stawała pod moim oknem częściej nawet, niż podchodziła do drzwi, i wówczas, gdy nie ważąc się uchylić okna słuchałam i odpowiadałam przez zamkniętą żaluzję, nauczyłam się kochać ten słodki głos jeszcze tkliwiej niż w czasach, kiedy prawie nie rozstawałyśmy się z sobą. Jak bez pamięci kochać go miałam nauczyć się później, w nieporównanie gorszych chwilach! Łóżko dla mnie wstawiono do bawialni, obecnie zatem, gdy Ada przeniosła się do innej części domu, drzwi trzymałam stale otwarte i tym sposobem dwa pokoje zamieniłam w jeden — przestronny i stale przewietrzany. Pośród służby nie było nikogo, kto bez obawy i chętnie nie chciałby przychodzić do mnie o każdej porze dnia i nocy. Postanowiłam jednak wybrać tylko jedną zacną kobietę, której mogłam zaufać, iż rzeczywiście nie będzie stykać się z Adą, a przychodząc do nas i odchodząc zachowa wszelkie środki ostrożności. Dzięki niej niczego mi nie brakło, byłam obsługiwana należycie i mogłam odbywać krótkie przechadzki z opiekunem wówczas, gdy nie groziło nam spotkanie z Adą. Tymczasem biedna Charley cierpiała, czuła się coraz gorzej, życiu jej groziło poważne niebezpieczeństwo i ciężko chora leżała przez wiele dni i wiele nocy. Była cierpliwa, nieskora do utyskiwań, pełna szlachetnej mocy i wytrwania, nieraz więc, gdy siedząc obok trzymałam jej głowę w ramionach — gdyż w takiej pozycji zasypiała, w innych zaś sen nie przychodził, modliłam się bez słów do naszego Ojca, by danym mi było nie zapomnieć nigdy nauki, jakiej udziela mi mała siostrzyczka. Czasami przemyśliwałam z żalem, iż Charley j§ dziecko o różowej r buzi z dołeczkami — będzie zmieniona i oszpecona, jeżeli nawet wróci do zdrowia. Ale ta troska rychło ustępowała miejsca obawom znacznie poważniejszym. Nawet w najgorszych chwilach, kiedy zbłąkanymi myślami powracała do łoża boleści ojca i do młodszego rodzeństwa, Charley mnie poznawała — przynajmniej o tyle, że w moich objęciach leżała bez ruchu, a majaczenia jej stawały się mniej niespokojne. W takich momentach medytowałam zwykle, jak powiem dwojgu małym dzieciom, że trzecie, które z poczciwości tkliwego serca umiało zastępować im matkę, nie żyje! Czasami chora poznawała mnie rzeczywiście, a nawet rozmawiała ze mną. Prosiła, by serdecznie uściskać od niej Toma i Emmę i dawała wyraz przekonaniu, że Tom wyrośnie na porządnego człowieka. Mówiła też o tym, co czytywała, jak umiała, ojcu, aby udzielać mu pociechy o młodzieńcze, jedynym synu matki-wdowy, którego niesiono do grobu; o córce możnego pana podniesionej z łoża śmierci przez miłosierną rękę. Opowiadała, że po zgonie ojca uklękła i modliła się w pierwszym porywie boleści, aby i jemu danym było powstać i wrócić do osieroconych dzieci. Wyrażała również nadzieję, iż może Tom wpadnie na pomysł takiej modlitwy, jeżeli ona nie ozdrowieje i umrze. Wówczas ja mam powiedzieć Tomowi — jak życzyła sobie — że tamci ludzie z dawnych wieków powracali do życia na ziemi jedynie po to. aby nas nauczyć, jak wiele nadziei mieszczą niebiosa. W różnych przemianach swojej długiej choroby dziewczynka nie traciła nigdy pięknych cech, o których już wspomniałam. Natomiast ja często, bardzo często przypominałam sobie ostatnie chwile jej biednego, pogardzanego ojca — jego wiarę w anioła stróża, a także słowa, w jakich powierzył Bogu swoje potomstwo. Atoli Charley nie umarła. Wolno, z wahaniami wyszła z kryzysu i zwróciła się w kierunku poprawy. Nadzieje, jakie żywiłam od początku, że mimo wszystko pozostanie jej uroda dawnej Charley, wnet poczęły spełniać się i umacniać wraz ze stopniowym powrotem świeżej, dziecięcej cery. Szczęśliwy to był ranek, kiedy mogłam powiedzieć o wszystkim Adzie stojącej pod oknem. Radosny był to wieczór, kiedy Charley i ja za- siadłyśmy pierwszy raz do podwieczorku w bawialni. Ale tego właśnie wieoeora poczułam, że teraz mnie nawiedza zimnica. Na szczęście dla nas obydwu, Charley była znów w łóżku i spala smacznie, kiedy zaczęłam myśleć, że udzieliła mi się jej zaraźliwa choroba. W czasie podwieczorku ukrywałam jakoś to, co się ze mnę dzieje, lecz później przerastałoby to moje siły. Nie wątpiłam już, że nader szybko podążam śladem Charley. Z rana byłam wystarczająco silna, aby wstać wcześnie, odpowiedzieć na pozdrowienia mojej najmilszej przesłane mi z ogrodu i porozmawiać z nią nie krócej niż zwykle. Nie mogłam jednak odpędzić wrażenia, że nocą spacerowałam po naszych pokojach — niezupełnie przytomna, lecz świadoma, gdzie się znajduję. Od czasu do czasu niepokoiło mnie też szczególne poczucie, iż staję się bardzo pełna czy też zbyt duża w porównaniu z normalną osobą. Wieczorem było ze mną o tyle gorzej, że postanowiłam rozmówić się z Charley, więc mając to na myśli, rozpoczęłam: Nabierasz sił, Charley, prawda? — O tak, proszę panienki! podpowiedziała. — I jesteś dosyć silna, by ci powierzyć tajemnicę? — Naturalnie, proszę panienki! Była zaciekawiona i szczęśliwa, lecz twarz jej spoważniała zaraz, gdyż sekret wyczytała w moich oczach. Podbiegła do wygodnego fotela, w którym siedziałam, i uklękła przede mną. — To moja wina, proszę panienki! Moja! — wykrzyknęła, później zaś dodała wiele dobrych słów z głębi wdzięcznego serduszka. Pozwoliłam jej mówić czas pewien, następnie jednak przerwałam: — Posłuchaj, Charley! Mogę zachorować i wtedy wszystkie nadzieje będę pokładać w tobie. Nie spełnisz ich, jężeli wobec mnie nie będziesz równie spokojna i opanowana, jak przez cały czas byłaś wobec siebie. — Niech panienka pozwoli mi popłakać jeszcze trochę! -— zaszło- chała. — Mój Boże! Mój Boże! Popłaczę trochę, proszę panienki! Troszeczkę i zaraz będę jak trzeba! — zawodziła z serdecznym i szczerym uczuciem, którego później nie byłam w stanie wspominać bez łez w oczach. • A zatem pozwoliłam dziewczynce popłakać jeszcze trochę i muszę przyznać, dobrze to nam obu zrobiło. — Teraz, proszę panienki, panienka już może pokładać we mnie wszystkie nadzieje — oznajmiła spokojnie. — Słucham uważnie każdego słowa panienki. • — Na razie mało będzie tych słów, Charley. Jutro chcę powiedzieć doktorowi, że czuję się słabo i że ty będziesz mnie pielęgnować — zaczęłam, a dobre dziecko podziękowało mi z całego serca. — Rano może braknąć mi sił* by podejść do okna. Kiedy usłyszysz, że panna Ada jest w ogrodzie, powiedz, że bardzo zmęczyłam się wieczorem i śpię jeszcze. I stale strzeż naszego pokoju tak, jak ja go strzegłam, a przede wszystkim nie wpuszczaj tu nikogo. Obiecała mi wszystko, więc położyłam się zaraz, gdyż głowę miałam strasznie ciężką. Tej samej nocy wezwałam lekarza i jak o łaskę poprosiłam, aby do czasu nie mówił domownikom o mojej chorobie. Mam bardzo mgliste wspomnienia nocy, która odmieniła się w dzień, i dnia, który w noc się odmienił, lecz pierwszego rana zebrałam tyle sił, by podejść do okna i. pogawędzić z Adą. Ale drugiego ranka usłyszałam głos mojej najmilszej — jakże kochany teraz głos — i poleciłam Charley, by podeszła do okna i powiedziała, że śpię jeszcze. — Nie budź jej, Charley! Nie budź za nic na świecie! — dobiegła mnie stłumiona odpowiedź Ady. — Jak dziś wygląda moja wielka miłość? — zapytałam Charley. — Ma zawiedzioną minę, proszę panienki — szepnęła mała zerknąwszy przez szparę w żaluzji. — Z pewnością jednak jest bardzo piękna, prawda? —i O tak, proszę panienki! I dotąd patrzy w nasze okno. Niech ją Bóg błogosławi — pomyślałam spogląda w górę tymi swoimi najpiękniejszymi, błękitnymi oczyma! Później przywołałam Charley i dałam jej ostatnie polecenie: J|| Panna Ada domyśla się już, że jestem chora, więc będzie chciała dostać się do tego pokoju. Nie wpuszczaj jej, Charley. Za nic nie wpuszczaj, jeżeli mnie naprawdę kochasz! Umrę! Rozumiesz? Umrę, gdyby ona przyszła bodaj na chwilę, jedynie po to, by na mnie spojrzeć. —' Za nic nie wpuszczę panny Ady. Nigdy — przyrzekła solennie. — Wierzę ci, drogie dziecko. A teraz podejdź bliżej i usiądź przy mnie na moment. Dotknij ręką mojej twarzy. Bo ja nie widzę cię, Charley. Jestem ociemniała. ROZDZIAŁ XXXII CZAS WYZNACZONY Npc w ŁincoIn's Inn — tej ponurej, mrocznej dolinie cieni prawa, gdzie strony procesowe niezmiernie rzadko znajdują jasność dnia. Gasną grube świece w kancelariach i rozpraszają się Icanceliści zbiegając głośno po krzywych drewnianych schodach. Milknie żałosny klangor o niczym, który dzwon podniósł o dziewiątej, a nocny stróż, godny starzec o wyjątkowych umiejętnościach zapadania w głęboki sen, rozpoczyna wartę w portierni. Z okien na piętrach klatek schodowych: mdłe latarki odpowiadają gwiazdom mruganiem, niby wejrzenia sprawiedliwości -— tego Argusa o bezdennej torbie dla każdego z wielu swoich kaprawych oczu. Przez brudne szyby, okien na górnych piętrach widać tu i tam tęczowy odblask płomyków świec, c<^świadczy, że jakiś uczony kreślarz czy też doradca prawny w sprawach nieruchomości mozoli się dotąd nad wikłaniem czyichś gruntów w pergaminowe sidła — w średniej proporcji około tuzina owczych skór na jeden akr ziemi. Mimo zakończenia godzin pracy ci skrzętni niby pszczoły dobroczyńcy rodzaju ludzkiego ślęczą jeszcze nad żmudną pracą, aby po każdym dniu wykazać się chociażby prawidłowymi obliczeniami. W pobliskim zaułku, przy którym zasiada lord kanclerz sklepiku ze starzyzną, odczuwa się powszechną tendencję do piwa oraz wieczornego posiłku. Pani Piper i pani Perkins, których synowie wraz z gronem znajomych zajęci byli przez kilka godzin grą w chowanego, czyhali w kryjówkach pośród labiryntu odnóg Chancery Lane i ku utrapieniu przechodniów grasowali na równinach co szerszych ulic -— pani Piper i pani Perkins wymieniają właśnie gratulacje z przyczyny pomyślnego ułożenia dzieci w łóżkach i stoją nadal przed progiem domu, aby wymienić również kilka pożegnalnych słów. Oś ich rozmowy stanowią, jak zwykle, pan Krook oraz jego lokator i fakt, że pan Krook stale „chodzi na bańce", i widoki na 6chedę rysujące się przed tym młodym człowiekiem. Jednakże panie mają również coś do powiedzenia na temat wieczorków artystycznych Pod Herbem Słońca, skąd przez nie domknięte okna dobywa się bębnienie na pianinie oraz schrypnięty głos Małego Swillsa, który od pewnego czasu, niczym sam Yorick, przywodził, melomanów do gromkiego śmiechu, a obecnie zaklina sentymentalnie przyjaciół i wielbicieli, aby „Słu-słu-słu-cha-ali szumu wodnej kaskady!". Pani Piper i pani Perkins omawiają też kwestię młodej damy o szerokim rozgłosie w zawodowych kołach artystycznych, która uczestniczy w wieczorkach i figuruje imiennie na ręcznie wypisanym afiszu wiszącym w oknie szynku. Pani Perkins posiada informację, iż słynna wokalistka jest od półtora roku mężatką, mimo to występuje jako panna M. Melville8on, a wieczór w wieczór jej malutkie dziecko bywa sekretnie donoszone Pod Herb Słońca, by mogło otrzymywać matczyny pokarm również w porze przedstawień. — Ja tam wolałabym żyć ze' sprzedawania zapałek niż robić takie rzeczy gsf konkluduje pani Perkins, a lojalna zawsze pani Piper podziela jej zdanie, dodaje, że lepszy domowy spokój niż rozgłos publiczny i' dziękuje Bogu za własną (oraz przez analogię pani Perkins) godną szacunku pozycję. W tym momencie posługacz z Herbu Słońca przynosi wieczorny ku- felek pięknie uwieńczony pianą, więc pani Piper przyjmuje z jego rąk ów puchar i wycofuje się do domowego zacisza. Wpierw jednak życzy dobrej nocy pani Perkins, która piastuje już w dłoniach swoją kwartę, dostarczoną z tego samego źródła przez młodego Perkinsa przed ułożeniem go do łóżka. W zaułku słychać zamykanie sklepowych okiennic, snuje się zapach fajkowego dymu, a widoczne raz po raz w oknach górnych kondygnacji spadające gwiazdy dowodzą, że część mieszkańców udaje się już na spoczynek. O tej właśnie porze policjant zaczyna szarpać drzwi sieni i sklepów, sprawdzać sztaby okiennic, żywić podejrzenia co do paczek w rękach przechodniów i ciężkim krokiem odbywa ront z myślą, iż każdy kradnie bądź bywa okradany. Noc jest duszna, zarazem jednak przesycona wilgotnym chłodem, a ospałe mgły snują się tuż nad ziemią. To noc przychylna dla rzeźni oraz rozmaitych szkodliwych dla zdrowia zajęć — oczyszczania ścieków, babrania się w zastałej wodzie, porządków na cmentarzach — noc, która urzędnikom prowadzącym rejestr zgonów dostarcza więcej niż za zwyczaj pracy. Cos niedobrego musi być w powietrzu — to nie ulega wątpliwości, a może i w nim samym, gdyż pan Weevle alias Jobling czuje się bardzo nieswojo. Od zmroku kursuje między swoim pokojem a otwartymi drzwiami sieni — tam i z powrotem, przynajmniej dwadzieścia razy na godzinę. Z góry na dół i z dołu na górę wędruje jeszcze częściej od chwili, gdy lord kanclerz zamknął sklepik, a w ten właśnie wieczór zrobił to wyjątkowo wcześnie. Pan Weevle ma na głowie obcisłą myckę z taniego welwetu, więc jego faworyty wydają się niewiarygodnie bujne. Nic dziwnego, że i pan Snagsby czuje się bardzo nieswojo, gdyż zawsze tak się czuje pod przytłaczającym brzmieniem sekretu. Popędzany przez tajemnicę, w której nie uczestniczy i o której nic nie wie, rad krąży wokół jej domniemanego źródła — kanclerskiego składu starzyzny. Przedsiębiorstwo pana Krooka działa nań z nieodpartą siłą przyciągania, więc i w tej chwili zbliża się tam pan Snagsby, który dopiero co minął Herb Słońca i zmierza przez zaułek w stronę Chancery Lane, by w ten sposób zakończyć u drzwi własnego domu rozpoczęty tam przed dziesięcioma minutami wieczorny spacer po kolacji. — 0, pan Weevle! — mówi kupiec branży papierniczej i przystaje. — Pan tutaj? |— Aha. Ja tutaj, panie Snagsby. — Jak ja, oddycha pan świeżym powietrzem przed spoczynkiem? — pada następne pytanie. — Niewiele tu powietrza, a nawet to, co jeBt, trudno nazwać świeżym — mówi pan Weevle i spogląda szybko w jedną i w drugą stronę zaułka. — Słusznie, drogi panie, zupełnie słusznie! — zgadza się pan Snagsby i robi pauzę, by powąchać i posmakować powietrze. — Nie sądzi pan, że człowiek jest tu, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, że jest tu jak gdyby umazany tłuszczem? — Aha. Zwróciłem już uwagę, że dziś unosi się w zaułku jakiś dziwaczny zapach. Pewno to sznycle z szynku Pod Herbem Słońca. — Sznycle, myśli pan?... Hm... Sznycle? — Pan Snagsby wącha znów i smakuje powietrze. — Chyba tak, drogi panie. Powiem nawet, że powinni tam lepiej pilnować kucharkę. Na pewno przypala mięso, co? — Jeszcze raz wącha i smakuje powietrze, aby następnie splunąć i obetrzeć usta. — No i wydaje mi się, panie Weevle, że sznycle, jeżeli wolno po służyć się takim wyrażeniem, nie były bardzo świeże już przed spotkaniem z patelnią. — Bardzo być może, drogi panie. Straszna pogoda, co? — Istotnie straszna — godzi się pan Snagsby. — I fatalnie działa na nerwy. — Tak, do licha! Dla mnie to istna zmora — wzdycha ciężko pan Weevle. — Odczuwam jakieś lęki. — Bo widzi pan, pan mieszka sam w ponurym pokoju, gdzie miało miejsce tragiczne wydarzenie — podejmuje kupiec branży papierniczej i przez ramię tamtego zerka do ciemnej sieni, aby następnie cofnąć się 0 krok i objąć wzrokiem fasadę domu. — Ja, drogi panie, nie mógłbym mieszkać sam w takim pokoju. Wieczorami tak denerwowałbym się 1 dręczył, że zamiast siedzieć tam, wolałbym chyba schodzić na dół i wystawać przed drzwiami sieni. Tyle że pan nie widział w swoim pokoju tego, co ja widziałem. To duża różnica! — Ale wiem dosyć o tym, co pan tam widział — powiada Tony. — Przykra historia! — podejmuje pan Snagsby i zasłaniając usta kaszle w tonie łagodnej perswazji. — Pan Krook powinien wziąć ją pod uwagę, kiedy ustalał wysokość czynszu. Spodziewam się, że tak postąpił, prawda? — Ja spodziewam się także, ale mam niejakie wątpliwości — odpowiada pan Weevle. — Co? Sądzi pan, że czynsz jest za wysoki? W tej dzielnicy, drogi panie, czynsze są na ogół wygórowane. Nie wiem właściwie czemu, ale wygląda na to, że prawnicza profesja podbija ceny wokół siebie. — Pan Snagsby kaszle z nutą usprawiedliwienia. — Nie znaczy to, uchowaj Boże, abym chciał rzec złe słowo o profesji, której zawdzięczam środki utrzymania. Pan Weevle spogląda znowu w jedną i drugą stronę, później na kupca branży papierniczej, który dostrzega to, więc kieruje wzrok ku paru gwiazdom widocznym na niebie i odkasłuje tak, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nie wie, jak ma wybrnąć z tej pogawędki. — To dziwne, drogi panie — podejmuje zacierając ręce bez pośpiechu — że akurat tutaj on... — On? —- przerywa młody człowiek. — Kto? — Nieboszczyk, że tak powiem. — Pan Snagsby ruchem głowy i prawej brwi wskazuje klatkę schodową i chwyta towarzysza za guzik. Aa... Rozumiem — bąka tamten nie bardzo widać zadowolony. — Myślałem, że wyczerpaliśmy ten temat. g I— Chciałem tylko nadmienić, drogi panie, co wydaje mi się dziwne. Akurat tutaj on sprowadził się i mieszkał, i był moim skrybę, a później akurat tutaj szanowny pan sprowadził się i mieszka, i też jest jednym z moich skrybów. Ma się rozumieć nie ma nic uchybiającego w tym zawodzie. Wręcz przeciwnie — ciągnie pan Snagsby niepewnie, gdyż obawia się, iż postąpił nieuprzejmie przypisując sobie coś w rodzaju prawa własności wobec tego młodego człowieka. — Wręcz przeciwnie... Znam skrybów, którzy pożenili się z córkami na przykład piwowarów i byli później ludźmi szanowanymi. Powszechnie szanowanymi, drogi panie — kończy, lecz podejrzewa, iż poradził sobie nie najbardziej zręcznie. — Aha. To dziwne, jak pan słusznie zauważył — przyznaje Tony i jeszcze raz spogląda w jedną i w drugą stronę. — Widać w tym palec przeznaczenia, prawda? — Aha. Na to wygląda. — Właśnie! — Kupiec branży papierniczej przytakuje sobie kaszlnięciem. — Palec przeznaczenia! No ta-ak... Cóż, panie Weeyle, niestety muszę pana pożegnać — podejmuje, jak gdyby bolał z tej racji, chociaż od chwili, gdy przystanął, szuka godziwego pretekstu, by odejść. — Zapewne poszukuje mnie już moja mała żoneczka. Spokojnej nocy życzę szanownemu panu. Pan Snagsby odchodzi spiesznie w kierunku domu, aby oszczędzić małej żoneczce kłopotu poszukiwań, lecz mógłby śmiało uspokoić sumienie. Mała żoneczka przez cały czas miała na oku jego oraz szynk Pod Herbem Słońca, obecnie zaś przemyka w chustce do nosa zawiązanej na głowie i po drodze zaszczyca młodego człowieka oraz sień jego domu nader przenikliwym spojrzeniem. — Na pewno pozna mnie ta dama przy następnym spotkaniu — mówi do siebie pan Weevle. — Muszę przyznać, że nic wygląda zachęcająco z tak opatuloną głową. Czy ten facet nigdy nie przyjdzie? Ten facet nadciąga właśnie, więc Tony podnosi palec ostrzegawczym gestem, wciąga przybysza do sieni i drzwi zamyka. Później obydwaj wspinają się na schody —- pan Weevle ciężko, pan Guppy (on to jest bowiem) nader lekkim krokiem, a zamknąwszy za sobą drzwi pokoju na piętrze zaczynają rozmowę przytłumionymi głosami. — Myślałem, że zamiast do mnie, wybrałeś się przynajmniej do Jerycho — zagaja ją Tony. —- Dlaczego? Dopiero dziesiąta. — Aha. Zapowiedziałeś się na dziesiątą. Racja! Alo według mojego rachunku dziesiąta minęła dziesięć razy. Teraz jest setna! Jak żyję nie miałem takiego wieczoru! — Co się tu działo? — Właśnie! — parska gniewnie Tony. — Nic się nie działo! Ale duszno mi w tej parszywej norze i różne lęki sypią się na mnie jak grad. I ta piekielna świeca! — woła wskazując ręką cienki stoczek na pół stopiony i z wielkim niby główka kapusty grzybem na knocie. — Temu łatwo zaradzić — mówi gość i sięga po szczypce do objaśniania świec. ——' Myślisz? — burczy gospodarz. — Nie tak łatwo, jak ci się zdaje. Szelma kopci i kopci tak od czasu, kiedy ją zapaliłem. — Co z tobą, Tony? — pyta pan Guppy, spogląda nań bystro i ze szczypcami w ręku siada wspierając się łokciami o blat stołu. — Williamie Guppy — pada odpowiedź.— Jestem na dnie! Zgnębił mnie ten okropny pokój samobójcy i stary czart z parteru. Pan Weevle odsuwa łokciem podstawkę do szczypiec, podpiera głowę ręką, nogi wyciąga w stronę kominka i nieruchomieje zapatrzony w ogień. Pan Guppy obserwuje go przez chwilę, wzdycha, kiwa głową i w swobodnej pozie sadowi się po przeciwległej stronie stołu. —| Czy to nie Snagsby rozmawiał z tobą? —i zapytuje. — Aha! I właśnie on... Tak! To był Snagsby — mówi pan Weevle zmieniwszy sens rozpoczętego zdania. —r Miał interes? — Nie. Wałęsał się tutaj i przystanął, żeby ponudzić mnie trochę. — Tak... Pomyślałem, że to on i że lepiej, aby mnie nie widział. Dlatego zaczekałem, aż odejdzie. -—A ty znów swoje, Williamie G.! — wybucha Tony i na moment odrywa wzrok od płomieni. — Wciąż tajemniczy, skryty! Do diabła! Gdybyśmy planowali morderstwo, nie moglibyśmy działać bardziej sekretnie! Pan Guppy zdobywa się na uśmiech i by zmienić temat, poczyna przypatrywać się ze szczerym lub udawanym zachwytem Galaktyce Brytyjskich Piękności. Przegląd kończy na przybitej nad obudową ko- ^i^cół wazę na cokole, i szal na wazie, i błam fantastycznego futra na szalu, i rękę lady Dedlock na fantastycznym błamie futra, i bransoletę na przegubie tej ręki. — Bardzo podobna do lady Dedlock — powiada pan Guppy. — Jak żywa! — Szkoda, że nie jest żywa! warczy pan Weevle nie zmieniając pozy. — Przynajmniej miałbym kogoś do salonowej konwersacji. Pan Guppy orientuje się, że nie zdoła udobruchać przyjaciela, a zatem zmienia błędnie obraną taktykę i poczyna go łajać. — Tony rozpoczyna — ja łatwo wybaczam ludziom przygnębienie, bo nikt nie wie lepiej ode mnie, jak czuje się człowiek, kiedy napadnie go coś takiego. Nikt nie może wiedzieć tego lepiej niż ja, bo mam wyryty w sercu obraz niewdzięcznej istoty... Ale pewne granice obowiązują wobec kogoś, kto nic a nic nie zawinił, więc, muszę przyznać, że nic sposób nazwać twojego zachowania, Tony, gościnnym, a nawet godnym dżentelmena. — To mocne słowa, mój drogi! — odpowiada pan Weevle. — Być może! Ale posługuję się nimi, bo jestem mocno urażony. Gospodarz przyznaje się do winy i prosi gościa, by zechciał puścić ją w niepamięć. Ale pan William Guppy zdaje sobie sprawę, że uzyskał przewagę, więc nie może dać za wygraną tak łatwo. \— Bodaj cię licho, Tony! — podejmuje. — Nie powinieneś, słowo daję. urażać lekkomyślnie człowieka, który ma wyryty w sercu obraz niewdzięcznej istoty i ogólnie biorąc nie jest szczęśliwy w kwestii strun wibrujących pod tchnieniem najbardziej delikatnyęh uczuć. Ty, Tony, posiadasz wszystko, co urzeka wzrok i przemawia do dobrego smaku. Masz także szczęście, bo trzepotanie się nad jednym kwiatkiem nie leży w twoim charakterze, czego, niestety, nie mogę powiedzieć o sobie. Przed tobą cały ogród stoi otworem i swobodnie żeglujesz po nim na motylich skrzydłach. Jednakże, Tony, daleka byłaby mi myśl, aby nawet twoje uczucia ranić bez powodu. Pan Weevle prosi znów o puszczenie w niepamięć jego winy i dodaje nie bez patosu: — Williamie, złóż broń! -:—| Nigdy nie podniósłbym jej, Tony, z własnej chęci — odpowiada pan Guppy przejednany wreszcie. — A teraz — zmienia temat gospodarz podgarniając żar na komin* ku — wróćmy do paczki starych listów. Czy to nie dziwne, że Krook wyznaczył czas wręczenia mi tej paczki na punkt dwunastą w nocy? — Bardzo dziwne — przyznaje pan Guppy. — Czym się kierował? — A czym kieruje się zawsze? Sam nie wie! Powiedział, że dziś są jego urodziny, więc listy da mi o dwunastej. Do tej pory będzie pijany w trupa, bo od rana pociąga. — Spodziewam 6ię, że nie zapomni o spotkaniu. — Zapomni? On? Krook nigdy nic nie zapomina. Bądź spokojny! Widziałem go wieczorem, tak koło ósmej. Nawet pomogłem mu przy zamykaniu sklepu. Listy miał wtedy w tej swojej futrzanej czapie. Ściągnął ją z głowy i pokazał mi paczkę. Kiedy zaniknęliśmy sklep, wydobył listy, czapkę powiesił na oparciu krzesła, stanął przed ogniem i zaczął obracać w rękach te papierzyska. Później słyszałem przez podłogę, że nuci jedyną śpiewkę, jaką zna: o Bibo i Charonie. Że niby Bibo był pijany, kiedy konał, takie głupstwa... Rozumiesz? Od tego czasu jest cichutki niby szczur, co zasnął w norze. — Masz zejść do niego o dwunastej? .—- Aha. O dwunastej. A, jak mówiłem już, myślałem, że jest setna, kiedy ty przyszedłeś. Gość zakłada nogę na nogę, medytuje przez chwilę. — Tony — podejmuje ||| on nie umie jeszcze czytać, prawda? .=r- Czytać! Nigdy nie będzie umiał. Potrafi kreślić litery, każdą z osobna. Rozróżnia także prawie wszystkie, kiedy je widzi. Tyle zyskał przy mnie, ale wyrazów składać nie potrafi. Teraz jest za stary, żeby nauczyć się tego. I najczęściej zanadto pijany. — Tony — podejmuje gość, który wciąż zakłada raz lewą nogę na prawą, raz prawą na lewą — jak twoim zdaniem odczytał wyraz: Hawdon? — Wcale go nie odczytał. Wiesz przecież, że ma bystre oko i przywykł do przerysowywania tego, co widzi. Skopiował wyraz, najprawdopodobniej z adresu jakiegoś listu. Później zapytał mnie, co to znaczy. — Tony! — Pan Guppy jeszcze raz zakłada nogę na nogę. — Co sądzisz według kopii? Czy oryginał skreśliła męska ręka, czy kobieca? — Kobieca. I trzymam pięćdziesiąt przeciwko jednemu, że ręka damy. Wszystkie litery są mocno pochylone, a „n" wydłużone i napisane w pośpiechu. f^ W trakcie tego dialogu pan Guppy ogryzał paznokieć kciuka zmieniając zazwyczaj palec ivraz ze zmianą nogi zakładanej na drugą. Obecnie powtarza tę czynność i przy okazji zerka na rękaw surduta. Robi zdziwioną i zaniepokojoną minę, przypatruje mu się dokładniej. . — Tony, co, u licha, wyprawia się w tym domu? Pali się w kominie czy jak? — W kominie? Czemu? — pyta gospodarz. — Czemu? Zobacz, jak lecą sadze. O tu! Spójrz na mój rękaw. I na stół. A niech to diabli! Paskudztwo nie da się zdmuchnąć! Paprze jak smarowidło! Spoglądają po sobie& Tony nasłuchuje pod drzwiami, później wychodzi, by wspiąć się najjarę stopni schodów, a także zstąpić nieco niżej. Wraca z wiadomością, że nic nie widać ani słychać, następnie zaś powtarza myśl na temat sznycli z szynku, wykorzystaną już w pogawędce z kupcem branży papierniczej. — I wtedy — podejmuje pan Guppy, gdy zasiedli znów po przeciwległych stronach stołu przed kominkiem i wspierając się o blat łokciami pochylili głowy ku 6obie — on powiedział ci, że tę paczkę listów wyciągnął z walizy swojego lokatora? — Aha! Właśnie wtedy! — przytakuje pan Weevle i lekko muska faworyty. — Wobec czego kochany chłopiec, jaśnie wielmożny pan William Guppy, dostał ode mnie kartkę z wiadomością o umówionym spotkaniu i radą, by nie pokazywał się za wcześnie, bo z tego starego czarta cwaniak nad cwaniaki. Żywy ton eleganckiej rozmowy towarzyskiej, który pan Weevle rad przybiera, zawodzi tego wieczoru, więc pan Weevle rezygnuje zeń Wraz z troską o faworyty i niespokojnie ogląda się przez ramię, jak gdyby lęki zaczynały go nawiedzać znowu. — Masz zabrać listy do swojego pokoju, aby przeczytać je, zbadać szczegółowo i w rezultacie powiedzieć o nich wszystko staremu? Tak się z nim umówiłeś, co? — pyta pan Guppy ogryzając nerwowo paznokieć kciuka. — Mów ciszej, Guppy! Aha. Takie zawarliśmy porozumienie. — Coś ci powiem, Tony... — Mów ciszej, Guppy! — przerywa mu tamten, więc młody prawnik kiwa ze zrozumieniem światłą głową, jeszcze bardziej pochyla ją w stronę przyjaciela i zniża głos do szeptu. — Coś ci powiem, Tony — powtarza. — Przede wszy 8 tk iirf trzeb a będzie sfabrykować fałszywą paczkę bardzo podobną do prawdzfłijej, żebyś miał co pokazać Krookowi, jeżeli zażąda tego, gdy listy będą u mnie. — A jak się zorientuje? Przy jego bystrym oku i pamięci przema-^ wia za tym pięćset „tak" przeciw jednemu „nie"! — Postawimy się wtedy. Listy nie należą do niego i nigdy nie należały. Ty je znalazłeś i powierzyłeś w depozyt mnie, zaprzyjaźnionemu prawnikowi. Jeżeli nas zmusi, będziemy mogli okazać te szpargały. No nie? — No... tak m przyznaje bez zapału pan Weevle. — Co z tobą, Tony? — podchwytuje jego przyjaciel. — Przecież mnie nie posądzasz, prawda? Nie podejrzewasz, że William Guppy mógłby cię nabrać? — Nie podejrzewam nic, czego nie wiem — odpowiada z powagą Tony. — A co wiesz? — naciera tamten podnosząc nieco głos. — Mów ciszej, do licha! — przestrzega go znów przyjaciel. Wobec tego pan Guppy powtarza pytanie bezdźwięcznie — układa tylko wargi w kształt słów: — A co wiesz? — Trzy rzeczy — brzmi odpowiedź. — Po pierwsze, wiem, że siedzimy tu i szepcemy tajemniczo niby para spiskowców. — Ha! Lepiej być parą spiskowców niż parą osłów, którymi okazalibyśmy się z pewnością, gdybyśmy postępowali inaczej. Tylko tak da się załatwić to, do czego zmierzamy. A po drugie? — Po drugie, nikt mi dotąd nie powiedział, co i w jaki sposób mam zyskać na tym, do czego zmierzamy. Pan Guppy kieruje wzrok ku przybitemu nad obudową kominka wizerunkowi lady Dedlock. — Tony! — odpowiada. — Prosiłem, abyś zaufał honorowi przyjaciela. Zresztą cała historia ma być wykorzystana przez tegoż przyjaciela w kwestii subtelnych strun, które... których lepiej nie tykać w obecnej chwili. Twój przyjaciel nie jest głupcem, więc... Co to? — Jedenasta bije u Świętego Piotra. Słuchaj. Zaraz rozdzwoni się całe miasto. Dwaj panowie siedzą przez chwilę w milczeniu. Nasłuchują metalicznych dźwięków dalekich i bliższych, rozbrzmiewających z wież o rozmaitych wysokościach —: dźwięków tak różnych między sobą, jak ich dwie sytuacje życiowe. Wnet dzwonienie ustaje i wraz z ciszą powraca nastrój tajemniczości. Rozmowa prowadzona szeptem ma jedną Bardzo nieprzyjemną stronę; stwarza specyficzną atmosferę przepełnioną widmami dźwięków, takimi jak nieokreślone trzaski lub szmery, szelest szat sporządzonych z niematerialnej tkaniny, echa przerażających kroków, które nie zostawiłyby śladów na piaskach plaży ni na zimowym śniegu. Dwaj przyjaciele odczuli to żywo, więc niby na komendę oglądają się przez ramię, by sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. —■ I co, Tony? — podejmuje pan Guppy i przysuwając się bliżej ognia zaczyna znów ogryzać paznokieć kciuka. Miałem usłyszeć jakieś „po trzecie". —■ To nic przyjemnego knuć coś przeciw nieboszczykowi akurat tam, gdzie facet umarł. Nic przyjemnego zwłaszcza dla kogoś, kto mieszka w pokoju nieboszczyka. — Nic przeciw niemu nie knujemy. — Może masz rację, ale i tak nie podoba mi się to wszystko. Zamieszkaj tu, a sam zobaczysz, jak się poczujesz. — Wspomniałeś. Tony, o nieboszczyku — ciągnie pan Guppy puszczając mimo uszu propozycję przyjaciela. — Przecież jakiś nieboszczyk leżał kiedyś w prawie każdym pokoju. — Racja! Ale w innych pokojach ty dajesz spokój tamtym nieboszczykom, a oni... oni dają spokój tobie —■ rzuca pan Weeyle. Następuje kolejna wymiana spojrzeń. Pan Guppy bąka, iż, być może, wyświadczają przysługę zmarłemu, na co nawet liczy. Po kłopotliwej pauzie gospodarz poprawia żar na kominku, a gość wzdryga się, tak jak gdyby to on dostał pogrzebaczem. — Do diabła! Znów te obrzydliwe sadze! — szepce. — Trzeba uchylić okno, odetchnąć trochę. Strasznie tu duszno. Przyjaciele stają w otwartym oknie wychyleni na poły, wsparci dłońmi o zewnętrzny parapet. Okoliczne domy są zbyt blisko, by nie zadzierając głów, mogli widzieć bodaj skrawek nieba. Ale światełka połyskujące tu i tam w brudnych oknach, odległy turkot pojazdów i ogólne wrażenie ludzkiego życia i ruchu — wszystko to wywiera wpływ kojący. Pan Guppy zaczyna bezszelestnie bębnić palcami o blachę parapetu i szeptaną rozmowę podejmuje w tonie raozej komediowym. — Aha, Tony! Nie zapominaj o starym Smallweedzie — mówi mając na myśli młodszego z dżentelmenów tego nazwiska. — Nic mu, rozumiesz, nie gadałem o tym wszystkim. Jego dziadek to strasznie chytra sztuka, jak wszyscy w ich rodzinie. —• Pamiętam o nim i o innych sprawach — odpowiada Tony. — A Krook? Jak sądzisz, czy naprawdę ma jakieś ważne dokumenty, o których wciąż ci gada, od kiedy zwąchaliście się z sobą? — Nie wiem. — Pan Weevle bezradnie rozkłada ręce. — Nie mam wyobrażenia. Jeżeli w tej sprawie nie obudzimy jego podejrzeń, wy- penetruję coś więcej. Skąd mógłbym już coś wiedzieć? Nie widziałem tych szpargałów, a przecież i on nic nie wie. Wybiera z nich pojedyncze słowa i kredą przerysowuje na blacie stołu albo na ścianie, a później pyta mnie, co znaczą. Ale kupował to wszystko jako makulaturę, więc jego całe archiwum może okazać się makulaturą i niczym więcej. Monomania Krooka polega na tym, że stary uważa się za posiadacza dokumentów wielkiej wagi. No a z tego, co bredzi, wynika, że uczy się je czytać co najmniej od ćwierćwiecza. — Jak i dlaczego wpadł niegdyś na ten pomysł? Oto pytanie! — Pan Guppy przymyka jedno oko i zaczyna znów po chwili typowo adwokackiego namysłu: — Może w czymś, co kupił, znalazł papiery, których logicznie biorąc być tam nie powinno, więc wbił sobie do głowy, że muszą być ważne, skoro tak je ukryto. — Równie dobrze — podchwytuje gospodarz — mógł zostać oszukany przy jakiejś rzekomo korzystnej transakcji albo zupełnie pomieszało mu się we łbie od ciągłego gapienia się na swoje skarby, pijaństwa i częstych wizyt w sądzie kanclerskim, gdzie słucha wciąż o różnych dokumentach. Pan Guppy siedzi w oknie, kręci głową, rozważa wszystkie wymienione możliwości i odruchowo bębni palcami o zewnętrzny parapet, klepie go, mierzy rozłożoną dłonią, którą niebawem cofa raptownie. — A co to znowu, u starego diabła! — mówi. — Spójrz na moje palce, Tony! Jego palce są rzeczywiście pobrudzone gęstą, oleistą, lepką mazią odrażającą dla dotyku i wzroku, przede wszystkim zaś dla powonienia. Gość i gospodarz wzdrygają się z obrzydzeniem. — Co ty tu wyprawiasz, Tony? Co wylewasz przez okno? 18 - Sainului 545 — Wylewam przez okno? Ja? Nic, słowo daję! I nigdy nic nie wylewałem, od kiedy mieszkam w tej norze. -— No to spójrz tu i tam! Spójrz, Tony! Pan Guppy przynosi świecę i przy jej. blasku obydwaj widzą, że obrzydliwa maź tu ścieka kroplami po cegłach okiennej wnęki, tam tworzy wstrętną zastałą kałużę. ■— Straszny dom! — wzdryga się gość i zamyka okno. — Daj mi trochę wody, bo inaczej obetnę sobie rękę. Myje tę rękę, mydli, naciera, opłukuje, wącha i pokrzepiwszy się na zakończenie szklaneczką brandy staje w milczeniu przed kominkiem. W tej chwili zaczyna bić dwunasta u Świętego Pawła i wśród ciemności wszystkie dzwony z wież rozmaitej wysokości powtarzają na różne tonv dwanaście uderzeń. Później nastaje spokój. — Czas wyznaczony — szepce pan Weevle. — Zejść teraz? Pan Guppy odpowiada twierdzącym poruszeniem głowy i „na pomyślność" klepie przyjaciela po ramieniu. Ale nie posługuje się wymytą ręką, jakkolwiek ta właśnie jest prawa. Tony wychodzi. Jego gość zasiada przed kominkiem i sposobi się do długiego oczekiwania. Lecz po paru minutach schody zaczynają skrzypieć i gospodarz wraca z niemałym pośpiechem. — Masz? — Nie mam! I nie ma tam starego! — pada odpowiedź. Jest tak wystraszony, że jego trwoga udziela się przyjacielowi, który podbiega doń i krzyczy głośno: — Co się stało? — Nie słyszał stukania. Cicho uchyliłem drzwi i zajrzałem do jego nory. Jest tam swąd, są sadze, jest ta ohydna maź. Ale starego nie ma! — woła Tony i kończy przeciągłym jękiem. Pan Guppy chwyta lichtarz. Obydwaj — niemal martwi z przerażenia — schodzą na parter i trzymając się jeden drugiego popychają drzwi pomieszczenia za sklepikiem. Kot uskakuje krok i zaczyna prychać nie na nich, lecz w kierunku czegoś na podłodze przed kominkiem. Ogień w kracie dogorywa, lecz izbę przepełnia dławiący fetor, u sufit oraz ściany są czarne od tłustych sadzy. Krzesła, stół i butelka tak rzadko nieobecna na nim — wszystko stoi tak, jak zwykle. Na oparciu jednego z krzeseł wisi kaftan oraz kosmata czapka Krooka. Pan Weevle drżącą ręką wskazuje ją przyjacielowi. — Spójrz — szepce. — Co mówiłem? Jak go ostatni raz widziałem, ściągnął czapkę, wyjął z niej cienką paczkę listów, czapkę powiesił na oparciu krzesła... Kaftan już tam był. Ściągnął go, jak braliśmy się do zamykania okiennic. Kiedy zostawiłem starego, obracał listy w rękach i stał przed ogniem, akurat w tym miejscu, gdzie widzisz teraz to coś czarnego na podłodze. Może wisi gdzie? Przyjaciele unieśli wzrok. Nie! — Spójrz! — szepce znów Tony. — Obok nogi krzesła leży brudny kawałek cienkiego, czerwonego sznurka od wiązki piór. Listy były nim związane. Rozplątywał go pomału, chichotał, wykrzywiał się patrząc na mnie. Później rzucił sznurek, zanim zaczął obracać listy w rękach. Widziałem, jak padał tutaj. — Co, u diabła, z tą kotką? — mówi pan Guppy. — Popatrz na nią, Tony. — Pewno się wściekła. To nic dziwnego. W takim piekielnym miejscu! Wolno postępują parę kroków, oglądają wszystko z uwagą. Kotka nie ustępuje. Prycha nadal w kierunku czegoś na podłodze — przed kominkiem i między dwoma krzesłami. Co to być może? Światło do góry! Mała zwęglona plama na deskach podłogi; niedogarek paczki papierów, lecz mniej lekki niż zwykle, jak gdyby czymś zmoczony. A to co? Opalona krzywa szczapa upstrzona prawie białym popiołem? A może trochę wystygłego węglowego żaru? O zgrozo! To on! Tyle z niego pozostało! Przyjaciele rzucają się do ucieczki i wybiegając przed dom gaszą przypadkiem świecę, potrącają się wzajemnie. Na pomoc! Ratunku! Na miłosierdzie boskie, chodźcie tu, ludzie! Liezni nadbiegną, lecz nikt nie zdoła udzielić pomocy. Lord kanclerz tego sądu, wierny swojemu tytułowi do ostatka, zginął śmiercią godną wszystkich lordów kanclerzy wszystkich sądów, śmiercią godną wszelkich autorytetów we wszelkich miejscach, gdzie głosi się fałszywe prawdy i czyni niesprawiedliwość. Jaśnie wielmożny lord może nada- \\ać tej śmierci, jakie zechce, nazwy, może winić za nią, kogo mu się podoba, dowodzić na każdą modłę, iż można było jej zapobiec. Nie z tego! Jest to jedyny z wielu rodzajów śmierci, jaka winna spotkać człowieka takiego pokroju — samozapłon poczęty z otaczającej go plugawej atmosfery okrzepłej i zastygłej od dawna. ROZDZIAŁ XXXIII INTRUZI Dwaj dżentelmeni o nie najczystszych mankietach i pewnych brakach w stanie guzików, którzy działali Pod Herbem Słońca w czasie ostatniej rozprawy śledczej, znów się tam pojawiają z zadziwiającą szybkością, gdyż — by nie taić niczego — zaalarmował ich inteligentny i pełen energii strażnik parafialny. Podczas nocnej wachty notują śpiesznie, jak to wczoraj kolo północy okolica Chancery Lane została poruszona i wstrząśnięta pełnym grozy tragicznym odkryciem. Są skłonni dać wyraz przekonaniu, że opinia publiczna bez wątpienia zachowała w pamięci nader przykrą sensację, jaką wywołała przed niejakim czasem tajemnicza śmierć skutkiem nadużycia opium, które to wydarzenie miało miejsce na pierwszym piętrze domu mieszczącego na parterze handel starzyzną, prowadzony przez niejakiego Krooka, osobnika o wielce ekscentrycznym i niezrównoważonym usposobieniu. Dziwnym trafem ów Krook składał zeznania podczas rozprawy śledczej, którą jak pamiętamy niewątpliwie, zwołano z okazji tego tajemniczego zgonu, więc odbyła się Pod Herbem Słońca, to znaczy w lokalu publicznym prowadzonym sprawnie przez koncesjonowanego przedsiębiorcę, którym jest pan James George Bogsby. Następnie wspomniani dżentelmeni opisują (w największej możliwie liczbie słów), jak to dnia wczorajszego, w ciągu wieczornych godzin, bardzo dziany zapach zwracał uwagę mieszkańców zaułka, w którym zaszło tragiczne wydarzenie stanowiące temat niniejszej notatki. Chwilami ów przykry odór był tak 6ilny, że pan Swills, wokalista humorystyczny zatrudniony Pod Herbem Słońca, jak osobiście nadmienił naszemu reporterowi, wspomniał w rozmowie z panną M. Melyilleson, młodą damą o wybitnych zdolnościach muzycznych, którą pan J. G. Bogsby również za^rud/iia jako śpiewaczkę uczestniczącą w koncertach zwanych wieczorkami artystycznymi, które pod dyrekcją gospodarza lokalu publicznego Pod Herbem Słońca odbywają się tam periodycznie, zgodnie z zezwoleniem udzielonym na podstawie dekretu Jego Królewskiej Mości Króla Jerzego II — że on (to jest pan Swills) odczuwa poważne zaburzenia głosowe na skutek wyjątkowego zanieczyszczenia atmosfery, a posłużył się przy tym żartobliwym wyrażeniem, iż „jest jak wypatroszona katarynka, bo nie ma w sobie ani jednej nuty". Relacja pana Swillsa znalazła całkowite potwierdzenie w słowach dwu inteligentnych zamężnych niewiast, zamieszkałych przy tymże zaułku i cieszących się powszechnym szacunkiem, pani Piper i pani Perkins, które również zwróciły uwagę na cuchnące wyziewy i orzekły, iż źródło ich stanowi zapewne dom śmiertelnej (jak miało się okazać) ofiary niefortunnego wypadku. Wszystko to i znacznie więcej opisują na gorąco wspomniani dżentelmeni, którzy z okazji pożałowania godnego wydarzenia zawiązali doraźnie przyjacielski sojusz, a chłopięca ludność zaułka, poderwana z łóżek, oblepia okna szynku, by gapić się na dobrze wridoczne czubki głów zapracowanych reporterów. Mieszkańcy zaułka — zarówno dorośli, jak młodociani — nie śpią tej nocy i byle jak odziani mogą rozmawiać tylko o fatalnym domu i przyglądać mu się ciekawie. Pannę Flite ewakuowano pośpiesznie z jej poddasza (jak gdyby stało w płomieniach) i umieszczono w jednym z pokoi gościnnych lokalu publicznego, o którym wciąż mowa. Gazowe lampy nie gasną owej nocy w szynku i drzwi stoją otworem, gdyż wszelkie zamieszanie w zaułku skłania mieszkańców do szukania pociechy, a więc z reguły sprzyja interesom Herbu Słońca. Od czasu pamiętnej rozprawy śledczej nie szło tak pobudzające trawienie wino z korzeniami, a także brandy z gorącą wodą. Gdy bystry bufetowy usłyszał, co się stało, niezwłocznie zakasał rękawy wyżej łokci i sformułował wróżbę: „Zaraz będzie ruch u nasi" W pierwszych chwilach alarmu młody Piper skoczył po straż ogniową i rychło wrócił w triumfie na pędzącej cwałem sikawce marki „Feniks", uczepiony co sił tego bajecznego ptaka i otoczony błyszczącymi kaskami oraz pochodniami. Po drobiazgowych oględzinach wszystkich kątów i zakamarków jeden błyszczący kask pozostaje na miejscu wypadku, aby trzymać straż w towarzystwie dwu odkomenderowanych służbowo policjantów. Mieszkańcy zaułka życzliwie odnoszą się do tego trio, a ci, co posiadają bo- flaj sześć pensów, wciąż ulegają pokusie, by w płynnej formie składać dowody gościnności wartownikom. Pan Weevle i jego przyjaciel pan Guppy znajdują się Pod Herbem Słońca i zdaniem gospodarza są warci wszystkiego, czym bufet dyspo- nu je, byle zechcieli pozostawać jak najdłużej. — Nie pora dziś zawracać sobie głowę pieniędzmi — mówi pan Bogsby, chociaż nie spuszcza z oka rzucanych na ladę monet. — Szanowni panowie będą łaskawi zamawiać, co zechcą! Z całą przyjemnością służymy wszystkim wyłącznie na podpis. Zachęceni tak szanowni panowie — zwłaszcza pan Weevle — nie oszczędzają własnoręcznych podpisów i z biegiem czasu osiągają stan, w którym trudno o czytelne skreślenie czegokolwiek. Mimo to częstują nadal nowo przybywających taką lub inną wersją swoich wieczornych przeżyć. Powtarzają, co mówili pomiędzy sobą, co myśleli i co zobaczyli wrreszcie. W tym czasie jeden lub drugi policjant często popycha drzwi, uchyla je na długość wyciągniętego ramienia i zagląda do szynku ze spowijających zaułek ciemności. Nie żywi oczywiście żadnych podejrzeń —po prostu na wszelki wypadek sprawdza, co się tam dzieje. Tak noc sunie swoją ołowianą drogą, a ludność zaułka nie śpi wciąż mimo spóźnionych godzin, wciąż częstując lub też będąc częstowana i ogólnie biorąc zachowuje się tak, jak gdyby otrzymała w niespodziewanym spadku jakieś pieniądze. Z wolna noc ustępuje opornym krokiem, a dozorca ulicznych latarń odbywa swój ront i ucina nikłe płomyki, niby kat króla-despoty — głowy. I dzień nastaje wreszcie," jak musiał nastać. Nastaje i choć mętne jest oko dnia londyńskiego, dostrzega, że zaułek przez całą noc czuwał niespokojnie. Świadczą o tym nie tylko twarze opadające sennie na blaty stołów, nie tylko podeszwy nóg wyciągniętych na twardej podłodze zamiast w łóżku, lecz również tynki na murowanych fasadach domów, jak gdyby utrudzone i wyblakłe. I oto dalsze sąsiedztwo poczyna budzie się i dowiadywać o niespokojnej nocy, nadciąga więc w połowie tylko odziane i zadaje mnogie pytania, a dwaj policjanci oraz błyszczący kask (ludzie obcy, a zatem mniej przejęci niż miejscowi) mają mnóstwo roboty z pilnowaniem drzwi fatalnego domu. — Boże, mój Boże! — mówi nadchodząc pan Snagsby. — Co to ja słyszę, proszę panów? — Prawdę pan słyszy. Nic więcej — odpowiada jeden z policjantów. — Nie lamować ruchu. Przechodzić! — Boże, mój Boże! — podejmuje pan Snagsby odstąpiwszy nieco. — Przy tych drzwiach stałem wczoraj wieczorem między dziesiątą a jedenastą i gawędziłem z zamieszkałym tu młodym człowiekiem. — Naprawdę? Znajdzie go pan niedaleko, Pod Herbem Słońca — mówi policjant i zwraca się do gapiów: — Hej, wy tam! Przechodzić! Nie robić zbiegowiska! — Nie ranny chyba? — podejmuje kupiec branży papierniczej. — Ranny? Nie. Co mogłoby go zranić? Pan Snagsby nie potrafi wyłowić z zamętu myśli odpowiedzi na to pytanie ani na żadne inne, więc zmierza Pod Herb Słońca, gdzie pan Weevle drzemie nad herbatą z grzankami wśród ogólnej atmosfery zwietrzałego podniecenia i zwietrzałego dymu z fajek. — O, i pan Guppy! — woła pan Snagsby. — Boże, mój Boże! Widać w tym wszystkim palec przeznaczenia. A moja mała żo... — Dar wymowy zawodzi go w trakcie formowania zwrotu „moja mała żoneczka" i biedak milknie na widok tej właśnie skrzywdzonej niewiasty, która o tak niezwykłej porze wkracza do szynku i przystanąwszy na tle urządzeń do ściągania piwa, przeszywa męża wzrokiem godnym ducha-mściciela. i— Kochanie — bąka pan Snagsby odzyskawszy mowę — pozwolisz coś? Nie? Może kapkę, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, kapkę gorącego ponczu? — Nie! — rzuca pani Snagsby. — Kochanie, znasz tych dwu dżentelmenów, o ile się nie mylę? — Tak! — rzuca pani Snagsby i ozięble odpowiada na ukłony dwu dżentelmenów, nadal świdrując wzrokiem małżonka. Wrażliwy biedak nie może znieść podobnego traktowania, więc ujmuje małą żoneczkę za rękę i odprowadza na stronę, za najbliższy antałek. — Moje złotko — rozpoczyna — czemu tak patrzysz na mnie? Zaklinam cię, daj spokój! — Nie potrafię panować nad wyrazem oczu — pada odpowiedź. — I nie chciałabym, gdybym nawet potrafiła. Pan Snagsby kaszle z nutą pokory i ciągnie: — Nie chciałabyś? Naprawdę, kochanie? — Zastanawia się przez chwilę i kaszle z wyraźnym zakłopotaniem. — To straszna tajemnica, żoneczko! — zmienia temat, lecz wciąż jest zbity z tropu groźnym wyrazem oczu pani Snagsby. — Rzeczywiście —- rzuca zjadliwie dama. — To jest tajemnica straszna dla kogoś! — Moje złotko — mówi żałosnym tonem pan Snagsby. — Zlituj się! Nie mów do mnie tak surowo! Nie patrz na mnie tak przenikliwie! Proszę cię o to, błagam! Na miłość boską, nie podejrzewasz przecież, kochanie, abym mógł wywołać w kimś samozapłon! — Na to nie umiem odpowiedzieć syczy małżonka. Pan Snagsby robi błyskawiczny przegląd własnej opłakanej sytuacji i musi przyznać w duchu, że i on „na to nie potrafi odpowiedzieć". Nie mógłby zeznać z czystym sumieniem i stanowczo, że z tą sprawą nie miał nic wspólnego. Ostatnio ma tyle — nie wie sam, ile i co właściwie — wspólnego z tak wieloma tajemniczymi sprawami, że bezwiednie mógłby i w tę uwikłać się jakoś. Nieporadnie ociera chustką pot z czoła i z niejaką trudnością chwyta oddech. — Moje życie najmilsze — zaczyna raz jeszcze — czy nie zechciałabyś wyjaśnić mi łaskawie, czemu ty, osoba dbała zawsze o przyzwoitość i dobre maniery, przyszłaś do szynku już przed śniadaniem? — A czemu ty przyszedłeś? -— odpowiada pytaniem małżonka. — Przyszedłem tutaj, moja droga, po to jedynie, by zapoznać się dokładnie z przebiegiem nieszczęśliwego wypadku, w którego wyniku szanowny mieszkaniec naszego zaułka został spa... spłonął! — Pan Snagsby urywa na moment, by stłumić żałosny i jęk. — Później, kochanie, opowiedziałbym ci wszystko przy twoich ulubionych rogalikach. — Opowiedziałbyś! Naturalnie! Ty zawsze opowiadasz mi wszystko, panie Snagsby! — Zawsze i wszystko, moje złot... — Będę zadowolona — przerywa dama, która od pewnego czasu obserwuje z cierpkim uśmiechem wzrastający wciąż upadek mężowskiego ducha — jeżeli zechcesz pójść ze mną do domu. Tam, panie Snagsby, będzie ci bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. — Kochanie, ja, słowo daję, nie wiem, gdzie i jak mi będzie. Ale służę ci. Jestem gotów. Biedak rozgląda się dokoła błędnym wzrokiem, uprzejmie żegna dwu młodych znajomych, wyraża radość, iż nie ponieśli szwanku w katastrofie, następnie zaś ramię w ramię z panią Snagsby opuszcza Herb Słońca. Do wieczora jego wątpliwości, czy w jakiś niepojęty sposób nie jest przypadkiem odpowiedzialny za wydarzenie, o którym mówi dzielnica, zamieniają się w niemal pewność — a to głównie pod wpływem przenikliwych spojrzeń, jakimi nieustannie mierzy go małżonka. Snuje nawet mgliste myśli, aby oddać się w ręce sprawiedliwości i zażądać oczyszczenia z zarzutów, jeżeli jest niewinny, albo, w przeciwnym razie, ukarania z całą bezwzględnością prawa. Po śniadaniu Pod Herbem Słońca panowie Weevle i Guppy zmierzają ku Lincoln's Inn, aby przejść się trochę po placyku i oczyścić mózg z tylu mrocznych pajęczyn, ile usunąć może mały poranny spacerek. W posępnym milczeniu przemierzają cztery boki kwadratowego placu, po czym zabiera głos pan Guppy: — Trudno, Tony, o bardziej sprzyjającą porę. Teraz możemy zamienić kilka słów w kwestiach wymagających niezwłocznego uzgodnienia. — Wiesz, co ci powiem, Williamie G.? — mówi pan Weevle i kieruje w stronę kompana spojrzenie przekrwionych oczu. — Jeżeli myślisz gadać o jakiejś konspiracji, nie fatyguj się lepiej. Mam dosyć tego wszystkiego! Nic więcej nie chcę słyszeć! Pewno ty myślisz teraz spłonąć albo wybuchnąć z wielkim hukiem, co? Ta perspektywa nie odpowiada młodemu prawnikowi, tak że głos mu drży, gdy podejmuje dyskusję. — Należałoby sądzić, Tony, że to, co przeszliśmy ostatniej nocy, starczy ci za nauczkę, więc do końca życia będziesz wystrzegał się osobistych wycieczek. — Należałoby sądzić, Williamie — brzmi odpowiedź — że tobie starczy za nauczkę i do końca życia będziesz wystrzegał się wszelkiego spiskowania. — Kto spiskuje? — pan Guppy na to. — Kto? Ty, Williamie! — pan Weevle na to. — Nic podobnego! — Ależ, tak! Tak! — Kto to powiedział? —r Ja powiedziałem i mówię! — Rzeczywiście? — pan Guppy na lo. — Tak! Rzeczywiście — pan Weevle na to. W tym momencie obydwaj dżentelmeni są bliscy punktu wrzenia, więc przez czas pewien maszerują bez słowa, aby ostygnąć nieco. — Tony — podejmuje wreszcie pan Guppy — gdybyś 6lucliał przyjaciela zamiast skakać mu do oczu, nie popadłbyś w liczne błędy. Ale masz usposobienie gwałtowne i nie lubisz się zastanawiać. Tony! Ty posiadasz wszystko, co urzeka wzrok i... — Niech diabli porwą urzekanie wzroku! — wybucha tamten. — Mów, co masz do powiedzenia! i Pan Guppy orientuje się, że jego przyjaciel jest usposobiony krnąbrnie i przyziemnie, a więc bardziej idealistyczne swoje uczucia wyraża teraz tylko tonem pokrzywdzonej niewinności. — Posłuchaj, Tony — rozpoczyna. — Kiedy wspomniałem o kwestiach wymagających niezwłocznego uzgodnienia, nie miałem na myśli nawet najbardziej nieszkodliwego spiskowania. Wiesz przecież, że w naszym zawodzie zawsze ustala się z góry, jajcich faktów mają dowodzić zeznania świadków. Czy nie sądzisz, Tony, że winniśmy uzgodnić, które fakty będziemy dobywać na jaw podczas rozprawy śledczej, tyczącej śmierci tego nieszczęsnego starego cza... starego dżentelmena? — Pan Guppy miał na końcu języka „starego czarta", osądził jednak, iż termin „dżentelmen" będzie bardziej właściwy w danych okolicznościach* — Które' fakty, pytasz? Po prostu fakty. — Innymi słowy — podchwytuje pan Guppy — te, które posiadają znaczenie dla śledztwa. A zatem — ciągnie wyliczając punkty na palcach. — Co nam wiadomo o trybie życia denata? Kiedy widziałeś go po raz ostatni? W jakim był wtedy stanie? Dlaczego my dokonaliśmy odkrycia? — Aha — przyznaje tamten. — To się mniej więcej zgadza. — Odkrycia dokonaliśmy dlatego, że denat we właściwy mu ekscentryczny sposób umówił się z tobą na dwunastą, w nocy. Miałeś mu wtedy przeczytać coś i wytłumaczyć, jak to niejednokrotnie zdarzało 6ię dawniej, ponieważ on był analfabetą. Ja spędzałem wieczór u ciebie, więc zawołałeś mnie i... i tak dalej. Rozprawa śledcza będzie tyczyła wyłącznie zgonu starego Krooka, nie widzę zatem potrzeby dobywania na jaw innych faktów. Zgodzisz się ze mną chyba? — Nie! Nie zgodzę się z tobą. — Tego nie nazwiesz przecież spiskowaniem! — rzuca pan Guppy z nutą głębokiej urazy. — Nazwę! Może nawet czymś gorszym. A w każdym razie nie myślę nic taić! — Posłuchaj, Tony — zmienia ton młody prawnik i ująwszy przy- jaciela pod ramię prowadzi go wolnym krokiem. — Pragnę zapytać po przyjacielsku, czy zastanawiałeś się już nad licznymi korzyściami, jakie przyniesie ci dalsze zamieszkiwane w tamtym domu? Tony staje jak wryty. — Co ty gadasz? — pyta. — Czy zastanawiałeś się już nad licznymi korzyściami, jakie przyniesie ci dalsze zamieszkiwanie w tamtym domu? — powtarza młody prawnik i pociągając przyjaciela rusza z miejsca. — W tamtym domu? W tamtym? — mówi pan Weevle i wskazuje ręką kierunek sklepu ze starzyzną. Pan Guppy przytakuje poruszeniem głowy. — Za żadne skarby, które mógłbyś mi ofiarować, nie spędzę tam ani jednej nocy — oznajmia pan Weevle. — Mówisz serio, Tony? — Serio? Bardziej niż serio! Czy wyglądam na kogoś, kto nie wie, co mówi? — wybucha Tony i wstrząsa się nerwowym dreszczem. — Jeżeli zrozumiałem cię właściwie, Tony, chcesz zrezygnować z możliwości albo, wyraziłbym się raczej, z poważnego prawdopodobieństwa, że nikt i nigdy nie zakwestionuje podstaw, na jakich wszedłbyś w posiadanie ruchomości, które zostawił samotny stary człowiek bez, jak sądzić należy, żadnych krewnych. Czy wobec minionej nocy nic dla ciebie nie znaczy pewność, że będziesz mógł dokładnie sprawdzić, co właściwie zawiera skład Krooka? — pyta pan Guppy i z wyraźną irytacją zaczyna znów ogryzać paznokieć kciuka. — Pewno, że nic nie znaczy! — obrusza się Tony. — Dobry sobie! Tak spokojnie gada o pozostaniu w tamtym domu! No to sam tam zamieszkaj! — Ach, Tony, Tony — karci go dobrotliwie przyjaciel. — Nigdy tam nie mieszkałem, a teraz w żaden sposób nie mógłbym zostać lokatorem. Ty zajmujesz swój pokój. — Gorąco cię do niego zapraszam! Brr! Obrzydliwość! — wybucha znów pan Weevle. — Służę! Możesz tam czuć się jak u siebie w domu! — Innymi słowy, Tony, stanowczo i nieodwołalnie myślisz ponie- , chać bardzo prawdopodobnych korzyści. Dobrze cię zrozumiałem? * — Nigdy nie słyszałem od ciebie bardziej rozumnych słów. Właśnie tak myślę stanowczo i nieodwołalnie. W-trakcie tej rozmowy wjeżdża na placyk dorożka, na której koźle wyjątkowo wysoki cylinder zwraca powszechną uwagę. Wnętrze karetki — ma się rozumieć mniej widoczne dla szerokiej publiczności — zapełniają osoby nietrudne do rozpoznania przez dwu przyjaciół, gdyż pojazd zatrzymuje się akurat przed nimi. Są to czcigodny pan Smallweed z małżonką oraz asystująca im wnuczka, Judy. Atmosfera pośpiechu i podniecenia spowija całe to towarzystwo, a gdy wysoki cylinder wieńczący pana Smallweeda młodszego zeskakuje z kozła, pan Smallweed starszy wychyla głowę z okna karetki i wita głośno kancelistę z firmy Kenge i Carboy. — Sługa szanownego pana! Uniżony sługa! — Ciekaw jestem, czego 6zuka tu o tej porze Smali z całą rodziną? — pyta pan Guppy swojego adepta. —- Szanowny, drogi panie! — woła dziadek Smallweed. — Zechce pan wyświadczyć mi uprzejmość. Może z kolegą będzie pan łaskaw zanieść mnie do sąsiedniego szynku, a Bart i jego siostra wezmą na ciebie transport babci? Nie odmówi pan przysługi staremu człowiekowi? Nie odmówi pan, prawda? — Do sąsiedniego szynku? — powtarza pan Guppy tonem pytania, spogląda na przyjaciela i obydwaj przygotowują się do zadźwigania szacownego bagażu Pod Herb Słońca. Tymczasem patriarcha uśmiecha się złośliwie i wygrażając wątłą pięścią przemawia do dorożkarza: — Masz tu za kurs! A jak zażądasz pensa więcej, oddam cię w ręce sprawiedliwości! Kochani panowie, bądźcie łaskawi, proszę, obchodzić się ze mną ostrożnie. Pozwólcie, że obejmę was za szyje. O, tak... Nie będę ściskał mocniej niż to nieodzowne. Boże, mój Boże! Ach, moje stare kości! Na szczęście cel podróży jest bliski, bo już w połowie drogi pan Weevle sprawia wrażenie apoplektyka^J^dnakże spełnia swoją część dobrego uczynku bez objawów groźniejszych niż postękiwania swiad- 5S8 czące o kłopotach z oddychaniem, więc czcigodny starzec zostaje na własne żądanie ustawiony pośrodku salki w szynku Pod Herbem Słońca. — Boże, mój Boże! — wzdycha i zasapany rozgląda się dokoła ze swojego fotela. — Boże, mój Boże! Ach, moje stare kości! Wszystko łupie mnie i łamie! Siadajże, ty stara, rozfigłowana paplo-papugo! Siadaj! Końcowa apostrofa ma za adresatkę nieszczęsną damę w podeszłym wieku, która, gdy znajdzie się na nogach, zdradza zazwyczaj skłonność do przecEShłzki i „czepiania się" rozmaitych przedmiotów, a skrzeczy przy tym obrzydliwie i pokrzykuje niby w korowodzie sabatu czarownic. Może to być objawem niedomagań systemu nerwowego lub świadczyć o jakichś starczych urojeniach zdziecinniałej istoty, ale tym razem pani SmaUweed jest szczególnie ożywiona i własny fotel (bliźniak tego, który zajmuje jej małżonek) atakuje tak, że uspokajają ją dopiero połączone wysiłki dwojga wnucząt. Tymczasem dziadek Smallweed częstuje towarzyszkę życia powtarzanymi nad wyraz spiesznie i wielokrotnie epitetami: ,,ty świński łbie, stara sroko!" — Kochany, drogi panie Guppy — zaczyna uspokoiwszy się nieco — podobno zdarzył się tu okropny wypadek? Czy słyszał może o tym który z panów? — Słyszał! My, proszę pana, dokonaliśmy odkrycia. — Panowie! Ha! Panowie dokonali odkrycia! Słyszałeś, Bart? Oni dokonali odkrycia! Odkrywcy gapią się na rodzinę Smallweedów, której członkowie odpowiadają im pięknym za nadobne. — Najmilsi przyjaciele — skamle dziadek i wyciąga do nich obie ręce. — Winien wam jestem tysiączne dzięki za bolesną przysługę, jaką było odkrycie popiołów brata pani Smallweed. — Czyich? — zdumiewa się pan Guppy. — Brata pani Smallweed, kochany przyjacielu, jej jedynego krewniaka. Możemy dziś ubolewać, że nie utrzymywaliśmy z nim stosunków, ale to on nie chciał o tym słyszeć. Nie lubił nas. Był dziwakiem, wyjątkowym dziwakiem. Myślę, że nie zostawił testamentu, więc występuję o powierzenie mi w zarząd masy spadkowej. Przyjechałem zapoznać się ze stanem posiadania. Wszystko trzeba zaraz opieczętować, zabezpieczyć. Przyjechałem zapoznać się ze stanem posiadania — powtarza dziadek Smallweed i zagarnia ku sobie powietrze wszystkimi dziesięcioma paleami. ;',i Mógłbyś kiedy bąknąć, Smali, że stary Krook to brat twojej babki — mówi zbolały pan Guppy. .— Wy dwaj zachowywaliście całkowitą dyskrecję w sprawie waszych z nim kontaktów — odpowiada młody staruszek z chytrym błyskiem w oczach — więc myślałem, że chcecie, abym postępował tak samo. A zresztą nie miałem czym się chwalić. No i, proszę panów, nie wasz interes, kim on był dla nas albo nie bvł — dorzuca Judy z bardzo podobnym błyskiem w oczach. — Nie widział mnie nigdy w życiu, nie znał — ^podchwytuje Smali. — No, to dlaczego ja miałbym go wam prezentować, moi dro- . dzy? — Właśnie! — dodaje swoje dziadek. — Nigdy nie utrzymywał z nami stosunków, nad czym należy teraz ubolewać. Ale przyjechałem zapoznać się ze stanem posiadania nieboszczyka, wejrzeć w jego papiery, zapoznać się z tym, co pozostawił. Sprawa będzie załatwiona formalnie. Jest w rękach mojego adwokata. Pan Tulkinghorn z Lincoln^ Inn Fields był łaskaw przyjąć moje pełnomocnictwo, a on, mogę zapewnić, nigdy nie zasypia gruszek w popiele. Krook był jedynym bratem pani Smallweed. Nie miała nigdy innych niż Krook krewnych. On nie miał nigdy innych niż pani Smallweed krewnych. Mówię o twoim bracie, piekielny karaluchu! O twoim bracie, który miał siedemdziesiąt sześć lat! W tej chwili pani Smallweed zaczyna potrząsać głową i skrzeczy: — Siedemdziesiąt sześć funtów, siedem szylingów, siedem pensów! Siedemdziesiąt sześć tysięcy worków z pieniędzmi! Siedemdziesiąt sześć setek tysięcy milionów paczek banknotów! Zrozpaczony małżonek bezradnie rozgląda się dokoła, lecz odpowiedniego pocisku nie znajduje w zasięgu ręki. — Poda mi ktoś kwartowy kufel? — krzyczy. — Może mi ktoś podsunąć spluwaczkę? Cokolwiek, byle było twarde czy kolczaste, nada się, żeby ją grzmotnąć! Ty piekielna czarownico! Psie! Kocie! Ty zmoro! — wykrzykuje i przywiedziony do furii własną wymową, w braku lepszego pocisku rzuca w małżonkę wnuczką lub raczej popycha Judy w jej stronę tak mocno, że sam osuwa się bezwładnie na fotel. hSce. z poruszającego się nieporadnie stosu gałganów, w jaki odmienił się czcigodny dżentelmen. — Przyjechałem zapoznać się ze stanem posiadania. Niechże mnie ktoś potrząśnie i zawoła policjanta, który pełni służbę przed sąsiednim domem. Trzeba mu wytłumaczyć sytuację prawną. Mój adwokat będzie tu zaraz i zabezpieczy masę spadkową. Ciężkie roboty albo szubienica grożą każdemu, kto naruszy stan posiadania. Para przywiązanych wnucząt prostuje zasapanego dziadka i poddaje normalnym ożywczym zabiegom potrząsania i kuksańców, a on powtarza dalej niby echo: — Stan... Stan posiadania... Posiadania... Stan posiadania! Pan Weevle i pan Guppy spoglądają po sobie — pierwszy jak Hsgdyby z ulgą pozbył się kłopotu, drugi z żałosną miną kogoś, kto \numo wszystko nię^ utracił resztek^nadziei. Jednakżenic nie można, lechże ktoś będzie_łaskaw mnie potrząsnąć — dochodzi^ głod zdziałać przeciw pretensjom dziadka Smallweeda. Totumfacki pana Tulkinghorna przychodzi porzuciwszy swoją urzędową ławę w apartamencie mecenasa i oświadcza policjantowi, iż pan Tulkinghorn bierze na siebie odpowiedzialność za udowodnienie praw spadkowych najbliższej krewnej zmarłego, a papiery oraz inne ruchomości będą w stosownym czasie objęte w posiadanie właściwą drogą. Pan Smallweed ma w tej chwili pozycję tak mocną, iż wolno mu złożyć sentymentalną wizytę w sąsiednim domu, więc zaniesiony tam zwiedza nawet opustoszały pokój panny Flite, gdzie wygląda niby ohydny ptak drapieżny z jej ptaszarni. Wieść o pojawieniu się nieoczekiwanych spadkobierców szybko dostaje skrzydeł, nadal wpływa korzystnie na obroty Herbu Słońca i utrzymuje zaułek w stanie podniecenia. Pani Piper i pani Perkins są zdania, że jeżeli naprawdę nie ma testamentu, krzywda spotka młodego człowieka, który w takim przypadku winien dostać pokaźny prezent od dziedziców Krooka. Młody Piper i młody Perkins — cliłopcy należący do młodocianego towarzystwa budzącego postrach przechodniów w okolicy Chancery Lane — przez cały dzień grzebią w urojonych popiołach za studnią i pod sklepieniem bramy, skąd dobiegają dzikie wrzaski i pohukiwania. Mały Swills oraz panna M. Melvilleson wdają się w miłe pogawędki z szanowną publicznością, gdyż są zdania, że tak niezwykłe wydarzenia obalają barierę między artystami a nieartystami. Pan Bogsby zapowiada „Popularną pieśń ŚMIERĆ KRÓLA z towarzyszeniem chóru całego powiększonego zespołu", jako wielkie wydarzenie artystyczne tygodnia i dodaje w afiszu: „J. G. B. zdecydował się na poniesienie związanych z tym występem znacznych kosztów dodatkowych ustępując powszechnie i często wyrażanym życzeniom szanownych gości swojego zakładu, a także pragnąc uczcić tragiczny wypadek, który wywołał tak szeroką sensację". Jedna kwestia tycząca nieboszczyka szczególnie dręczy mieszkańców zaułka — ta mianowicie, że nieodzowna jest fikcja trumny w pełnych wymiarach, jakkolwiek do włożenia tam pozostało bardzo niewiele. Ale w ciągu dnia przedsiębiorca pogrzebowy oznajmia przy bufecie Pod Herbem Słońca, iż otrzymał zamówienie na „sześ- ciostopówkę", co w znacznej mierze uspokaja wzburzone umysły i wywołuje komentarze, że zachowanie pana Smallweeda przynosi mu prawdziwy zaszczyt. Jednakże podniecenie nie ogranicza się do zaułka, lecz sięga znacznie dalej. Świadczą o tym mędrcy i filozofowie przybywający zewsząd, by spojrzeć na to, co się stało, uczeni lekarze, którzy w tym samym celu wysiadają z karet u najbliższego skrzyżowania ulic, a także liczne — liczniejsze niż zaułek potrafiłby sobie wyobrazić — światłe dyskusje o gazach samozapalnych i właściwościach fosforowodoru. Niektóre autorytety (oczywiście najmędrsi z mądrych) dowodzą z oburzeniem, iż nieboszczyk nie miał najmniejszych podstaw, by umrzeć w ów domniemany sposób, a odejście Krooka z tego świata tak niezwyczajną boczną drogą poczytywaliby za upór absolutnie nieuzasadniony, nietakt i osobistą obrazę. Natomiast inne autorytety przypominają im o rozprawie śledczej tyczącej takiego właśnie tragicznego zgonu, opisanej drukiem w szóstym tomie „Rozważań filozoficznych"; o znanym na ogół dziele pod tytułem „Angielska medycyna sądowa"; o analogicznym przypadku włoskiej hrabiny Kornelii Baudi, opisanym wyczerpująco przez Bienchiniego, proboszcza z Werony, autora niejednej uczonej rozprawy, który w swoim czasie uchodził za człowieka nie pozbawionego zdrowego rozsądku; o wiarygodnym świadectwie dwu dociekliwych Francuzów, panów o nazwiskach Foderć i Mere, którzy identyczny przypadek zbadali gruntownie; o tym, że pan Le Cat, słynny ongi francuski medyk, był tak nieuprzejmy, że nie tylko mieszkał w domu, gdzie podobna śmierć nastąpiła, lecz również drobiazgowo przedstawił na piśmie jej szczegóły. Takie debaty tym więcej cieszą mieszkańców zaułka, im mniej z nich rozumieją, a obroty szynku Pod Herbem Słońca nie kurczą się bynajmniej. Pojawia się też ilustrator prasowy z zapasem gotowego tła nie pozbawionego postaci ludzkich, na którym można przedstawić wszystko, od katastrofy morskiej u kornwalijskiego wybrzeża do festynu w Hyde Parku lub wiecu w Manchesterze. Artysta zasiada w pamiętnym odtąd na zawsze pokoju pani Perkins i kreśli w swoim szkicowniku dom pana Krooka wielkości naturalnej lub raczej nadnaturalnej, gdyż budowla przypomina rozmiarami ogromną świątynię. Następnie uzyskuje pozwolenie, by przez uchylone drzwi zajrzeć do fatalnego pomieszczenia za sklepem, i odry- sowuje je tak, jak gdyby mierzyło trzy czwarte mili długości i było pięćdziesiąt stóp wysokie, dzięki czemu podbija serca całego zaułka. Tymczasem dwaj wspomniani wyżej dżentelmeni zaglądają ustawicznie do rozmaitych domów, przysłuchują się filozoficznym dysputom, są wszędzie, radzi słuchają każdego i raz po raz wracają Pod Herb Słońca, by żarłocznymi piórami zapisywać ćwiartki papieru. Wreszcie przybywa sędzia śledczy i otwiera rozprawę, łudząco podobną do poprzedniej — z tą jedynie różnicą, że sędzia ceni szczególnie wysoko przypadek odbiegający od przeciętności, a panom przysięgłym mówi w charakterze osoby prywatnej, że „ten dom wydaje się dziwnie nieszczęśliwy, można rzec, panowie przysięgli, przez los napiętnowany, ale bywa tak czasami, a w życiu napotykamy nieraz zagadki nie do rozwiązania". Następnie „trumna szesciostopówka" wkracza do akcji i budzi ogólny podziw oraz uznanie. Pan Guppy — z wyjątkiem minut, podczas których składa zeznania — bierze znikomy udział w tych wszystkich poczynaniach, jest przepędzany niby osoba postronna, a tajemniczy dom może oglądać jedynie od zewnętrznej strony, kiedy zaś pan Smallweed zamyka na kłódkę drzwi sieni, cierpi dotkliwie i boleśnie odczuwa swoje wyobcowanie. Ale przed zakończeniem całej historii, to znaczy pod wieczór dnia następnego po katastrofie, pan Guppy musi powiedzieć to, co ma do powiedzenia lady Dedlock. Z zamarłym sercem i wisielczym poczuciem winy wyrosłym na tle przestrachu oraz długotrwałej wachty Pod Herbem Słońca, młody człowiek nazwiskiem Guppy stawia się około siódmej po południu w londyńskiej rezydencji Dedlocków i domaga się rozmowy z jaśnie panią. Lokaj w pudrowanej peruce odpowiada, że jaśnie pani udaje się na proszony obiad, i zapytuje, czy inlody człowiek nie widzi karety oczekującej przed domem? Tak, widzi karetę oczekującą przed domem, lecz chciałby również widzieć lady Dedlock., Lokaj (jak napomyka później jednemu z kolegów-dworzan) ma szczerą chęć „dać w ucho facetowi", ale rozkaz, jaki otrzymał, jest jasny. Wobec tego niechętnie wyraża przypuszczenie, iż młody człowiek mógłby poczekać w bibliotece, i pozostawiwszy go w obszernym i nienadmiernie oświetlonym pokoju odchodzi, aby zameldować młodego człowieka nazwiskiem Cuppy. Gość rozgląda się lękliwie i pośród mroku wszystko wydaje mu się -pewnym pamiętnym stosikiem biało upstrzonych niedogarków drewna lub węgla. Po chwili słyszy szelest i... Czyżby? Nie! To nie duch, ale kobieca postać z krwi i kości — nawet wspaniale wystrojona! — Stokrotnie jaśnie panią przepraszam — jąka zgnębiony młody człowiek — że o tak niewłaściwej porze... — Mówiłam, że może pan przyjść o każdej porze — przerywa dama, siada i zaczyna wpatrywać się w gościa tak samo, jak poprzednim razem. — Dziękuję jaśnie pani... Jaśnie pani nad wyraz łaskawa — bąka pan Guppy. — Może pan usiąść — rzuca lady Dedlock bez szczególnej łaskawości w tonie głosu. — Nie wiem, proszę jaśnie pani, czy warto, abym usiadł i zajmował cenny czas jaśnie pani, bo... Bo ja nie mam listów, o których była mowa, gdy jaśnie pani raczyła przyjąć mnie uprzednio. —- Tylko tyle ma mi pan do powiedzenia? Po to pan przyszedł? §1 I— Istotnie, proszę jaśnie pani. Pan Guppy jest nie tylko przybity, zgnębiony, onieśmielony. Odczuwa również, że tym bardziej niekorzystną pozycję stwarza dlań uroda i olśniewający• strój cudownego zjawiska. Lady Dedlock wybornie zdaje sobie z tego sprawę; zbyt długo studiowała pilnie takie rzeczy, by marnotrawić bodaj odrobinę wrażenia, jakie może wywierać na kimkolwiek. Uparcie, lodowato wpatruje się w gościa, a on rozumie, że nie znajdzie żadnego klucza do sekretnego schowka jej myśli. Rozumie, że z sekundy ua sekundę jest coraz dalej odtrącany. Ona się nie odezwie. To pewne. A więc on musi zacząć. — Krótko mówiąc, proszę jaśnie pani — bąka niepewnie, jak złodziej pełen fałszywej skruchy — osoba, od której miałem otrzymać listy, wczoraj wieczorem zginęła nagłą śmiercią i... Urywa, lecz lady Dedlock kończy za niego zdanie: -r— I listy zostały również unicestwione. To pan chciał powiedzieć? Gdyby w jej twarzy dostrzec wyraz ulgi! Nie*! Ta twarz nie zdradza nic pod światową maską,ya on nie zdoła przecież zdjąć wzrokiem maski! Nieporadnie jąka parę słów usprawiedliwiających przykre niepowodzenie. — To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia? — pyta dama wysłuchawszy gościa w stopniu, w jakim wysłuchać można podobnego bąkania. Pan Guppy sądzi, że tak... chyba wszystko. — Proszę się dobrze zastanowić — mówi jaśnie pani — bo to ostat- nia sposobność. Pan Guppy zapewnia, że nic więcej nie ma do powiedzenia, i jesi zupełnie szczery, bo w danej chwili nie czuje się usposobiony rozmownie. — To starczy. Słowa usprawiedliwienia może pan 6obie darować. Żegnam — kończy rozmowę lady Dedlock i dzwoni na lokaja, który wnet odprowadzi do drzwi młodego człowieka nazwiskiem Guppy. Atoli tak się dziwnie składa, że w domu jest również stary człowiek nazwiskiem Tulkinghorn, który w tejże chwili zbliża się bezszelestnie do drzwi biblioteki, naciska klamkę i... I staje twarzą w twarz z młodym człowiekiem, który właśnie pokój opuszcza. Jedno krótkie spojrzenie, jakie wymieniają dama i adwokat, unosi na sekundę opuszczoną zawsze zasłonę. Objawiają się złe, trwożliwe podejrzenia. Później zasłona opada znowu. — Bardzo przepraszam jaśnie panią. Tysiąckrotnie przepraszam. Nie spodziewałem się, że o tej porze zastanę tu lady Dedlock. Byłem pewien, żc w bibliotece nie ma nikogo. Jeszcze raz proszę o wybaczenie. — Może pan zostać — rzuca niedbałym tonem jaśnie pani. — Pro- szę, niech pan wejdzie. Ja wyjeżdżam zaraz na obiad, a rozmowę z tym panem zakończyłam. Kompletnie zbity z tropu młody człowiek kłania się opuszczając pokój i uniżenie wyraża nadzieję, że pana Tulkinghorna z Lincoln's Inn Fields ogląda w dobrym zdrowiu. — Co? Jak? — mówi sędziwy prawnik i spod ściągniętych brwi rzuca młodemu człowiekowi jedno spojrzenie, gdyż jedno takiemu jak on starcza. — Z firmy Kenge i Carboy, o ile mnie pamięć nie zawodzi? —'Tak, panie mecenasie. Moje nazwisko Guppy. — Oczywiście. Pamiętam. Dziękuję za troskliwość, panie Guppy. Czuję się doskonale. — Miło mi to słyszeć, panie mecenasie. Zdrowie szanownego pana to skarb dla całej naszej palestry. —r Dziękuję, panie Guppy. Młody człowiek wycofuje się śpiesznie. Pan Tulkinghorn, którego podniszczona staromodna czerń rażąco kontrastuje ze wspaniałym strojem lady Dedlock, dwornie sprowadza damę po stopniach ganku i pomaga jej wsiąść do karety. Wraca pocierając z zastanowieniem podbródek, a w ciągu wieczora powtarza tę czynność niejednokrotnie. ROZDZIAŁ XXXIV OBRÓT ŚRUBY — A to co takiego? — mó^i do siebie pan George. — Ślepy ładunek czy ostry? Błysk na panewce czy wystrzał? Przedmiotem tych rozważań jest otwarty list, który jak widać, wielce trapi dragona. Odsuwa go! na długość wyciągniętego ramienia, przybliża do siebie, trzyma w prawej ręce, trzyma w lewej, czyta pochylając głowę w tę stronę, czyta pochylając głowę w tamtą, ściąga brwi, podnosi marszcząc czoło i nie wystarcza mu to wszystko. Ciężką dłonią wygładza papier, który rozłożył na stole, i zamyślony poczyna tam i z powrotem spacerować wzdłuż strzelnicy, przystając od czasu do czasu, aby świeżym okiem spojrzeć na list. I to nie zdaje się na nic. ■k— Ślepy ładunek czy ostry?' — zastanawia się półgłosem. W oddali Fil Squod, wyposażony w pędzel i kubełek z wapnem, maluje tarcze strzelnicze i cicho — w tempie szybkiego marszu i rytmie orkiestry dętej z bębnami —. pogwizduje, że musi wrócić i wróci do dziewczęcia, które pozostawił. — Fil! —\ woła dragon i przyzywa go skinieniem ręki.' Fil nadchodzi w zwyczajny mu sposób. Najpierw kuśtyka przy ścianie w zupełnie innym kierunku, później rzuca się ku wodzowi, jak gdyby szedł do szturmu na bagnety. Jego brudną twarz zdobią wypukłe niby płaskorzeźba białe smugi; trzonkiem pędzla' drapie się w jedyną brew. — Uwaga, Fil! Posłuchaj. — Tak jest, wodzu! Słucham. Pan George czyta na głos: Szanowny Panie! Pozwolę sobie przypomnieć (chociaż, jak Panu wiadomo, nie jest to moim obowiązkiem), ze weksel wystawiony przez pana Mateusza Bagneta i opatrzony żyrem Szanownego Pana, opiewający na kwotę, dzi&więćdziesią t siedem funtów, cztery szylingi i dziewięć pensóic, będzie płatny w dniu jutrzejszym i iuinien być wykupiony po przedstawieniu. Z poważaniem. Jozue Smallweed. — Co ty na to, Fil? — Świństwo, szefie. — Dlaczego? Fil namyśla się. Trzonkiem pędzla kreśli na czole dwie kreski na krzyż. — Bo, szefie — odpowiada — jak ktoś dopomina się o pieniądze., to, na mój rozum, zawsze szykuje jakieś świństwo. - Uważaj, Fil — podejmuje dragon i siada na stole. — Śmiało mogę powiedzieć, że w procentach i różnych tam kosztach zapłaciłem już półtora raza więcej niż cały dług wynosi. Fil cofa się parę kroków i dziwacznym wyrazem krzywej twarzy daje do zrozumienia, że to bynajmniej nie poprawia sytuacji. — Uważaj dalej, Fil — zaczyna znów pan George i energicznym gestem ręki uprzedza odpowiedź tamtego. — Od początku istniało porozumienie,' że weksel będzie, jak to się mówi, prolongowany. No i był prolongowany diabli wiedzą ile razy. Co na to powiesz? — Powiem, szefie, że widać przyszedł koniec tego porozumienia. — Tak myślisz? Hm... Jestem podobnego zdania. — Jozue Smallweed to ten, co go tu przynieśli na fotelu? — Zgadza się. — Szefie — mówi Fil poważnie, lecz z pasją — to pijawka z usposobienia, imadło i śruba w postępowaniu, facet, co wije się jak wąż i zaciska szczypce jak homar. Wyraziwszy tak barwnie swoje uczucia, pan Squod czeka przez chwilę na dalsze pytania, następnie zaś powraca normalnie okólną drogą do tarczy, którą ostatnio bielił. Tam stanowczo i z temperamentem zapewnia znów na melodyjną modłę, iż musi wrócić i wróci do swojego ideału młodej damy. George składa list i rusza w stronę Fila, który zerka nań spod oka nader chytrze. — Szefie — powiada — jest sposób, żeby to załatwić. — Myślisz o uregulowaniu długu? Gdybym mógł, zrobiłbym to dawno. Tamten przecząco kręci głową. — Nie, szefie. Jest inny sposób. Bankructwo! - A to mi sposób! — wybucha szef i z oburzeniem mierzy wzrokiem sługę. — Wiesz, co stałoby się wtedy z Bagnetami? Wiesz, że za moje stare długi poszliby z torbami. Amoralny typ z ciebie. Fil! Słowo daję, amoralny! Fil, który klęczy na jednym kolanie, wymownie macha pędzlem, wygładza kciukiem pobielony brzeg tarczy i przy pomocy tych alegorycznych metod zdaje się mówić, że całkiem zapomniał o odpowiedzialności Bagnetów, bo za skarby świata nie dopuściłby przecież, by chociaż jeden włos miał spaść z głowy któregokolwiek z członków tej zacnej rodziny. Jednakże nie udaje mu się nic powiedzieć, bo z długiego korytarza dobiega dźwięk kroków i dziarski głos wyraża zainteresowanie, czy ten George będzie w domu. Podwładny spogląda na swojego wodza, ciężko dźwiga się z klęczek i woła: — Idzie pani Bagnet, szefie! I on jest także. Do strzelnicy wkracza stara w całej okazałości i w asyście pana Bagneta. Strój spacerowy pani Bagnet nie może obejść się nigdy — o żadnej porze roku — bez szarej peleryny z grubego sukna, mocno podniszczonej, lecz bardzo czystej, a od czasu do czasu wspominanej z uznaniem przez pana Bagneta jako okrycie, które wraz z jego starą oraz parasolem odbyło podróż z innej części globu do Europy. Parasol — również ten sam bez wątpienia — stanowi drugą nieodłączną część oporządzenia pani Bagnet, gdy ta znajduje się poza domem. Ma on kolor zgoła niemożliwy do nazwania oraz nadpękniętą i krzywą drewnianą rączkę zakończoną u dzioba (jeżeli wolno to tak nazwać) czymś metalowym, co przypomina kształtem półokrągłe okna nad drzwiami frontowymi domu albo jedno z dwu szkieł okularów bez oprawy; ta rzecz nie zdradza skłonności do trwania na posterunku, czego, oczywiście, należałoby oczekiwać od przedmiotu związanego przez czas długi z brytyjskimi siłami zbrojnymi. Parasol starej pana Bagneta wzdyma się dziwnie i z pewnością wymaga uzupełnienia drutów, a stan ten zawdzięcza być może temu, że przez tyle lat służył za schowek w domu, a za torbę podróżną podczas wędrówek. JNie bywa nigdy rozpościerany, gdyż jego właścicielka ma bezgraniczne zaufanie do swojej wypróbowanej peleryny z obszernym kapturem, a.sprzętu, o którym mowa, używa najczęściej jako pałeczki do wskazywania na targu ćwierci mięsa lub pęczków warzyw oraz zwracania na siebie uwagi przekupniów przy pomocy życzliwego szturchnięcia. Stara nie zwykła też wyruszać z domu bez nieodłącznego koszyka na zakupy — bezdennej studni opatrzonej pałąkiem oraz dwiema, osadzonymi przy nim, ruchomymi pokrywami. A zatem z wymienionym wyżej sprzętem i z poczciwą ogorzałą twarzą, spoglądając wesoło spod słomkowej pasterki, pani Bagnet — świeża i pogodna — wchodzi do strzelnicy sportowej George'a. — No i co, stary kolego? — zagaja rozmowę. — Jak czujesz się w ten słoneczny ranek? Obdarza dragona przyjacielskim uściśnieniem dłoni, zmęczona przechadzką bierze głęboki oddech i zasiada spokojnie, by odpocząć. Stara pana Bagneta — osoba przywykła do furgonów bagażowych i innych osobliwych urządzeń — potrafi odpoczywać wszędzie, więc zająwszy miejsce na szorstkich deskach stołu warsztatowego, rozluźnia wstążki pasterki, zsuwa ją do tyłu, krzyżuje ramiona na piersi i sprawia wrażenie kogoś, komu jest najzupełniej wygodnie. Tymczasem pan Bagnet podaje rękę staremu koledze oraz Filowi, którego dama wita też życzliwym skinieniem głowy i uśmiechem. — No, George, jesteśmy obydwoje — mówi pani Bagnet. — Wpadliśmy do ciebie, rozumiesz, żeby, jak zawsze, załatwić sprawę weksla. Daj mu, George, nowy, a Mat podpisze go, jak trzeba. prj Akurat wybierałem się do was — bąka niepewnie dragon. — Właśnie! Spodziewaliśmy się ciebie dziś z rana. Ale wcześnie zrobiliśmy pobudkę. Woolwich, kochany chłopiec, wziął pod opiekę hiobtrzyczki, a my, jak widzisz, przyszliśmy do ciebie, nie ty do nas. Mat wciąż siedzi teraz kamieniem i prawie nie ma ruchu, więc pomyślałam, żc dobrze zrobi mu mały spacer. Ale co z tobą, George? — zmienia nagle ton pani Bagnet. — Jesteś niepodobny do siebie! — Bo nie jestem całkiem sobą — wzdycha dragon. — Z nóg mnie to ścięło, pani Bagnet. — George! — Jej bystre oko łatwo dostrzega prawdę. — George! — Palec podnosi się ostrzegawczym gestem. — Nie powiadaj tylko, że z wekslem nie w porządku. Nie powiadaj, przez wzgląd na dzieci! Dragon spogląda na nią udręczonym wzrokiem. — George! — powtarza kobieta, a mówiąc dalej pomaga sobie gestykulacją obydwu rąk i od czasu do czasu uderza się po kolanach rozpostartymi dłońmi. — Jeżeli pozwoliłeś, by z wekslem stało się coś złego, jeżeli lekkomyślnie wciągnąłeś w sidła Mata i ostatecznie zostaniemy zlicytowani... A licytację widzę w twoich oczach, George! Jeżeli tak jest rzeczywiście, to postąpiłeś niecnie i oszukałeś nas bez litości. Bez litości, słyszysz? Pan Bagnet stoi sztywny, nieruchomy, tylko szeroką, białą dłoń kładzie na łysinie, jak gdyby chronił ją stojąc pod prysznicem, i z wielce zakłopotaną miną obejmuje spojrzeniem swoją starą. • George! — woła pani Bagnet. — Nadziwić się nie mogę! Wstyd mi za ciebie! Nie uwierzyłabym nigdy, że ty potrafisz zrobić coś takiego. Włóczykij z ciebie i lekkoduch. To wiedziałam zawsze! Ale kto by pomyślał, że swoim włóczęgowskim kijem wypędzisz Bagneta i dzieci z ich ubogiego schronienia. Wiesz, George, jaki z Mata pracowity, solidny człowiek! Wiesz, jakie to dobre dzieci Woolwich i Quebec, i Malta. Nigdy nie przypuszczałabym, George, że tak bez serca możesz się z nami obejść. Ach, George, George! — Pani Bagnet ociera rąbkiem szarej peleryny łzy niewątpliwie szczere. — Jak mogłeś, George? Milknie. Mat odsłania łysinę, jak gdyby prysznic przestał działać. Z niepocieszoną troską spogląda na przyjaciela, który zwraca nie mniej żałosny wzrok ku szarej pelerynie oraz słomkowej pasterce. 1 Mat — rozpoczyna zdławionym głosem, a chociaż zwraca się do męża, patrzy wciąż na żonę. — Przykro mi, że tak to wziąłeś do serca, bo mam nadzieję, w końcu nie będzie aż tak źle. Dziś rano otrzymałem ten list. To prawda! — mówi i odczytuje list na głos.— Ale spodziewam się, że sprawę sałatwrimy jakoś. Powiadasz, że włóczykij ze mnie. Racja! Jestem włóczykij! Tyle że kijem włóczęgi nie pokrzywdziłem nikogo, jak żyję, więc mam nadzieję, i tym razem nie pokrzywdzę. Ale, Mat, żaden stary ladaco nie mógłby bardziej niż ja kochać twojej żony i dzieci, więc sądzę, że potrafisz być wyrozumiały tak, jak to możliwe. Nic nie taiłem przed tobą. Zapewniam. List dostałem ledwie kwadrans temu. — Stara! — odzywa się pan Bagnet po chwili milczenia. — Powiedz mu, co o tym myślę. — I Czemu, u licha, George nie ożenił się w Ameryce Północnej z wdową po Joem Pounchu? — woła kohieta -ze śmiechem przez łzy. — Nie popadłby przynajmniej w takie tarapaty. — Moja stara ma rację — wtrąca małżonek. — Czemu nie ożeniłeś się wtedy? — Jestem przekonany, że ona ma już lepszego męża — odpowiada dragon. — Ale tak czy inaczej stoję tu przed tobą jako człowiek nie ożeniony z wdową po Joem Pounchu. I co mam począć? Sam widzisz, wszystko, co posiadam, to twoja własność, nie moja. Powiedz słowo, a wyprzedam się do ostatka. Zrobiłbym to już dawno, gdybym w ten sposób mógł uzyskać chociaż pół potrzebnej sumy. Ciebie i twoich nie zostawiłbym w matni. Możesz mi wierzyć, Mat. Wolałbym wyzbyć się wszystkiego — ciągnie i ze skruchą bije ,się w piersi. — Ale powiedz sam, gdzie znaleźć kupca na taką starzyznę? — Stara! — mamrocze znów pan Bagnet. — Powiedz mu więcej, co ja o tym myślę. • i— George — zabiera głos stara — po zastanowieniu można rzec, że nie tak ciężko zawiniłeś. Tyle że bez odpowiednich środków puściłeś w ruch swoją strzelnicę. . — To akurat na mnie patrzy, pani Bagnet — przyznaje skruszony dragon. — Akurat na mnie patrzy, — Nie gadaj! -r- karci go pan Bagnet. — Ona mówi jak trzeba, co ja myślę. Wysłuchaj lepiej mojej opinii. — Wtedy, George, nie powinieneś prosić o podpis na wekslu i na zdrowy rozum, nie powinieneś go dostać. Ale stało się i nie odstanie. Lekkoduch z ciebie. To prawda! Ale zawsze robisz wszystko, co możesz, aby być honorowym, solidnym człowiekiem. Z drugiej strony, George, sam musisz przyznać, że wolno nam się trapić, gdy takie coś zawisło nad nami. Więc wybacz nam i zapomnij urazy! Słyszałeś? Wybacz i zapomnij urazy! Pani Bagnet podaje jedną zacną rękę jemu, drugą mężowi. Dragon ujmuje dłonie obydwojga i kiedy mówi dalej, nie wypuszcza ich z uścisku. — Nie muszę was zapewniać, że zrobiłbym wszystko, by pozbyć się długu. Ale tyle, ile zdołam uciułać, idzie co drugi miesiąc na prolongatę. Skromnie żyjemy obydwaj z Filem. Tylko strzelnica przynosi raniej, niż należało się spodziewać, i... No, jednym słowem, to nie mennica. Czy popełniłem błąd biorąc się do tego? Tak, niewątpliwie. Jakoś mnie to pociągało. Myślałem, że ustatkuję się i wypłynę, a wy nie hamowaliście mnie wcale, więc... Co tu gadać? Serdecznie jestem wam wdzięczny i wstyd mi samego siebie —- kończy pan George, gorąco potrząsa dwiema przyjacielskimi dłońmi, uwalnia je z uścisku i odstępuje parę kroków tak zamaszyście i tak wyprostowany, jak gdyby złożył ostatnie wyznanie i miał być za chwilę rozstrzelany z honorami wojskowymi. — George, wysłuchaj mnie — mówi pan Bagnet spoglądając na żonę. — Mów teraz, stara! Pan Bagnet, wysłuchiwany w tak osobliwy sposób, jest zdania, iż listem trzeba się niezwłocznie zająć, a zatem on i George winni złożyć panu Smaliweedowi wizytę, której głównym celem będzie uratowanie pana Bagneta, jak wiadomo, nie posiadającego pieniędzy. Pan George wyraża' całkowitą zgodę, nakłada kapelusz i wraz z przyjacielem szykuje się do pochodu na wrogi obóz. — Nie gniewaj się, George, za popędliwe kobiece słowa — mówi pani Bagnet i klepie go po ramieniu. — Powierzam ci mojego starego Mata i pewna jestem, że jakoś go z tego wyciągniesz. Dragon odpowiada, iż ceni sobie tak uprzejme słowa, a Mata musi wyciągnąć z tego. Pani Bagnet rozpogodzona znacznie idzie z peleryną, koszykiem oraz parasolem do domu i reszty rodziny, a dwaj kamraci wyruszają w drogę pełni nadziei, że stary Smallweed zmięknie. * Należy słusznie powątpiewać, czy w Anglii można znaleźć dwu ludzi, którzy mieliby mniejsze szanse powodzenia w jakichkolwiek pertraktacjach ze starym Smallweedem. Trudno też na tym samym obszarze o parę bardziej naiwnych i łatwowiernych dzieci w sferze wszelkich Smallweedowych poczynań niż pan George oraz pan Mateusz Bagnet mimo ich bojowej postawy, szerokich ramion i żołnierskiego kroku. .Obecnie maszerują z powagą ulicami wiodącymi w kierunku Mount Pleasant, a pan Bagnet, spostrzegłszy zamyślenie starego kolegi, uważa za przyjacielski obowiązek wspomnieć coś na temat nieudanego wystąpienia małżonki. — George... Znasz moją starą. To sama słodycz i łagodność, prawda? Ale tknij tylko dzieci albo mnie, a wybucha zaraz jak beczka prochu. — Zaszczyt jej to przynosi, Mat. — George — podejmuje tamten spoglądając prosto przed siebie. ~ Moja stara nie potrafi robić nic, co mniej czy więcej nie przynosi jej zaszczytu. Nigdy nie mówię tego przy niej. Dyscyplina musi być utrzymana. — Jest warta tyle złota, ile waży — wtrąca dragon. ■— Złota? — Pan Bagnet wzrusza ramionami. — Cos ci powiem, George. Moja stara waży sto siedemdziesiąt cztery funty. Czy za moją starą wziąłbym tę wagę w jakimkolwiek kruszczu? Nie! Dlaczego? Bo ona jest z kruszcu cenniejszego niż najcenniejszy. To szlachetny metal od stóp do głów. j.*'-'^— Naturalnie, Mat! — Kiedy zgodziła się przyjąć mnie... no i obrączkę ślubną... zaciągnęła się z duszy i serca, na całe życie, George, do służby dla mnie i dla dzieci. Jest nieugięta i tak wierna sztandarowi, że trąć nas palcem, a zaraz podrywa się na alarm i za broń chwyta. Jeżeli moja stara czasem otworzy ogień bez rozkazn, trzeba jej wybaczyć, George, bo robi to z czystej lojalności. — Niech ją Bóg błogosławi, Mat! — wtrąca znów dragon. — Tym wyżej cenię twoją starą z tej przyczyny. — I słusznie! — podchwytuje pan Bagnet gorąco, lecz bez drgnienia kamiennej twarzy. — Ceń moją starą tak wysoko, jak... no jak wysoka jest skała* Gibraltaru, a i tak będzie to szacunek za niski dla jej zalet. Nigdy_ nie powiedziałbym tego przy ńiej. Dyscyplina musi być utrzymana. Takie panegiryki doprowadzają ich do Mount Pleasant oraz przed dom dziadka Smallweeda. Drzwi otwiera zawsze ta sama Judy, która od stóp do głów mierzy ich wzrokiem nie najbardziej łaskawym, lecz, prawdę rzekłszy, wielce jadowitym, następnie zaś zostawia gości przed progiem i odchodzi, aby zadać wyroczni pytanie w kwestii ich dopuszczenia. Należy mniemać, iż wyrocznia udzieliła zgody, gdyż po powrocie z różanych ust dziewczęcia spływają słowa, że „mo^f wejść, jeżeli im na tym zależy". Upoważnieni tak wchodzą i widią, że pan Smallweed siedzi z nogami w szufladzie swojego fotela — jak gdyby moczył je w papierach — a pani Smallweed jest nakryta poduszką, niby ptak, który nie powinien śpiewać. — Kochany przyjacielu! — woła staruch i wyciąga do gościa obie wychudłe ręce. — Jak zdrowie? Jak się pan miewa? Co to za przyjaciela przyprowadza pan, kochany przyjacielu? — To jest pan Mateusz Bagnet, który łaskawie wyświadczył mi przysługę w... w tej, wie pan, naszej sprawie — wyjaśnia dragon, który na razie nie może zdobyć się na ton szczególnie uprzejmy lub pojednawczy. — Aha! Pan Bagnet. Tak też myślałem — mówi pan Smallweed i przygląda mu się ocieniając oczy dłonią. — Uszanowanie, panie Bagnet. Uszanowanie! Postawny mężczyzna, panie George. Od razu widać, że wojskowy. Gospodarz nie proponuje krzeseł, więc pan George przynosi jedno dla przyjaciela, drugie dla siebie. Siadają — pan Bagnet tak sztywno, jak gdyby potrafił zginać się jedynie w biodrach. —^ Judy! — mówi pan Smallweed. — Przynieś fajkę. — Nie wiem, czy warto trudzić panienkę — odzywa się dragon — bo, szczerze mówiąc, nie mam dziś ochoty palić. ■— Co pan powie? — dziwi się gospodarz i powtarza: — Judy, przynieś fajkę. — Muszę przyznać, panie Smallweed — podejmuje George — że czuję się dziś nieswojo. Wygląda mi na to, że pański znajomy z City zaczyna płatać figle. — Nic podobnego! — zaprzecza żywo tamten. — On nigdy nie robi takich rzeczy. — Naprawdę? Dowiaduję się o tym z przyjemnością, bo podejrzewałem, że to może być jego sprawka. Wie pan, do czego piję? Co ten list znaczy? Wzmiankę p liście dziadek Smallweed kwitnje tylko brzydkim uśmiechem. — Co ten list|znaczy? — powtarza pan George. —— Judy! — mówi gospodarz. — Przyniosłaś fajkę? Daj mi ją zaraz. Zapytał pan, kochany przyjacielu, co ten list znaczy. Nie mylę się* prawda? — Tak, proszę pana — zaczyna dragon siląc się na ton łagodny i życzliwy; siedzi sztywno na krześle, w jednej ręce trzyma rozpostarty arkusik, drugą wspiera na udzie. — Proszę posłuchać, panic Smallweed. Sporo gotówki przepłynęło już pomiędzy nami, a teraz jesteśmy z sobą twarzą w twarz i obydwaj doskonale wiemy, jak od I początku wyglądało nasze porozumienie. Ma się rozumieć jestem gotów załatwić sprawę tak, jak zawsze, no i warunki utrzymać dalej w mocy. Nigdy dotąd nic dostałem od pana podobnego listu, więc dzisiaj rano, przyznaję, byłem zbity z tropu. Chodzi o mojego przyjaciela, Mateusza Bagneta, który, wie pan, nie ma pieniędzy... — Ja, kochany przyjacielu, nic o tym nie wiem —"wtrąca z całym spokojem dziadek Smallweed. — Jak to? Wie pan, u licha! Ja'to mówię! — Tak. Pan mówi. Ale ja nic nie wiem. - Niech będzie! — rzuca dragon. — W każdym razie ja wiem! — To inna sprawa — przyznaje zgodnie tamten i dorzuca: — Ale sprawa bez znaczenia, bez wpływu na sytuację pana Bagneta. Nieszczęsny George usiłuje wywinąć się z matni i udobruchać dziadka Smallweeda wykorzystując jego własny argument. — W tym sedno sprawy! — podchwytuje. — Tak czy inaczej, jak pan powiedział słusznie, Mateusz Bagnet znalazł się w trudnej sytuacji. Właśnie dlatego, proszę pana, niepokoi się jego dobra żona i ja się niepokoję, ho widzi pan, jestem stary obieżyświat, nicpoń, który łatwiej zbiera w życiu kopniaki niż półpensówki, ale Mateusz Bagnet to człowiek na miejscu, solidny ojciec rodziny. Niestety, panie Smallweed — ciągnie nabierając pewności siebie w miarę załatwiania sprawy finansowej na swój żołnierski sposób — chociaż pan i ja to dobrzy przyjaciele, rozumiem, że nie mogę pana prosić o zupełne uwolnienie od zobowiązania pana Bagneta. — Jest pan skromny, słowo daję. Prosić mnie może pan o wszystko — odpowiada staruch z szatańskim humorem, do jakiego przejawia dziś skłonność. — O wszystko, panie George! - A panu wolno odmówić, prawda? Albo nie tyle panu, co pańskiemu znajomemu z City! Cha! cha! cha! - Cha! cha! cha! — wtóruje dziadek Smallweed niby groźne echo i uśmiecha się tak krzywo, że spoglądając nań pan Bagnet tym bardziej poważnieje. — Doskonale! — podchwytuje krewki George. — Miło mi, że pan się śmieje, bo z miejsca chciałbym skończyć tę śmiechu wartą histo- rię. Jest tutaj mój przyjaciel Bagnet. Jestem ja. Jeżeli pan pozwoli, od razu załatwimy wszystko tak jak zawsze. Uspokoi pan mojego przyjaciela, uspokoi pan jego rodzinę, jeżeli powie mu pan, jak wypięcia nasze dawne porozumienie. ° Rzeczywiście, na Boga! — rozlega się piskliwy, drwiący okrzyk. Czyj? Może upiora? A może dziarskiej Judy, która milczy, co prawda, gdy zaskoczeni dłużnicy podnoszą wzrok, ale drżą jej wargi wykrzywione szyderczym grymasem. Pan Bagnet poważnieje jeszcze bardziej. — O ile sobie przypominam, pytał pan, panie George, co ten list znaczy? — odzywa się dziadek Smallweed, który od niejakiego czasu trzyma fajkę w palcach. — Tak. Naturalnie — przyznaje pogodnie dragon. — Ale teraz, gdy wszystko układa się dobrze, nie zależy mi na odpowiedzi. Staruch podnosi rękę, tak jak gdyby mierzył w głowę dragona, lecz rzuca fajkę na podłogę i rozbija ją w drzazgi. '— List znaczy to, kochany przyjacielu! — syczy. — Zgniotę cię! Zmiażdżę! Na proch zetrę! A teraz wynoście się do diabła! Tamci podnoszą się. Zamieniają wymowne spojrzenia. Powaga pana Bagneta staje się bezdenna. — Wynoście się do diabła — powtarza staruch. — Mam dosyć twojego kurzenia fajki i mielenia ozorem. I co? Diablo niezależny dragon z ciebie, prawda? Marsz teraz do mojego adwokata. Pamiętasz, gdzie to. Byłeś tam ze mną. Idź do mojego adwokata, popisz się znów niezależnością! Masz jeszcze szansę, kochany przyjacielu. Otwórz drzwi, Judy! Wyrzuć tych zuchów! Wezwij pomocy, jeżeli postawią opór! Wyrzuć ich, Judy! Wrzeszczy tak głośno, że nim pan George zdążył otrząsnąć się ze zdumienia, kolega kładzie mu dłonie na ramionach i wypycha go za drzwi, które słodka Judy natychmiast zatrzaskuje z wielkim łoskotem. Oszołomiony dragon stoi bez ruchu i spogląda na kołatkę, natomiast artylerzysta spaceruje niby wartownik po chodniku, tam i z powrotem, przed oknem małej bawialni, zagląda tam raz po raz i najwyraźniej rozważa cos w skupieniu. — Mat — odzywa się George przyszedłszy cokolwiek do siebie. — Trzeba spróbować szczęścia u adwokata. A co ty myślisz o tym łotrze? Pan Bagnet przystaje, rzuca pożegnalne spojrzenie do wnętrza bawialni pana Smallweeda i poważnie kiwa głową. — Ha! — mówi. — Gdybym miał pod ręką moją siarą, już ja powiedziałbym mu, co o nim myślę. W te słowa daje wyraz temu, co rozważał w skupieniu, i wraz z dragonem odmaszerowuje noga w nogę i ramię w ramię. Kiedy stawiają się w Lincoln's Inn Fields, pan Tulkinghorn jest zajęty i nie może ich przyjąć. Co więcej, nie życzy sobie tego, bo gdy po pełnej godzinie oczekiwania jego totumfacki wchodzi do gabinetu wezwany dzwonkiem, wraca stamtąd przynosząc mało pocieszającą wieść, że pan mecenas nie ma im nic do powiedzenia, lepiej więc, by nie tracili czasu. Czekają jednak z wytrwałością zalecaną przez taktykę wojskową i wreszcie dzwonek odzywa się znowu, a klientka opuszcza gabinet pana Tulkinghorna. Jest to nobliwa starsza dama, a, wyrażając się ściślej, pani Rouncewell, ochmistrzyni z Chesney Wold. Wychodząc z gabinetu składa pełen wdzięku staroświecki ukłon i cicho zamyka drzwi za sobą. Jest tutaj traktowana nie bez szacunku, gdyż totumfacki wstaje ze swojej ławy, by przeprowadzić damę przez poczekalnię i otworzyć przed nią drzwi apartamentu. Pani Rouncewell dziękuje mu uprzejmie i w tym momencie spostrzega dwu przyjaciół. — Bardzo pana przepraszam — zwraca się do totumfackiego — ale ci panowie to chyba wojskowi? Totumfacki spojrzeniem przekazuje pytanie oczekującym, a że dragon z zainteresowaniem przegląda kalendarz leżący na półce nad kominkiem, trud odpowiedzi bierze na siebie pan Bagnet. — Tak jest, proszę pani. Byli wojskowi. — Domyśliłam się od razu, a nawet byłam pewna. Na widok panów serce we mnie topnieje, jak zawsze w takich razach. Niechaj panów Bóg błogosławi! Zapewne wybaczycie starej kobiecie natręctwo, gdy powiem, że miałam niegdyś syna, który zaciągnął się do wojska. Ładny był chłopiec, dzielny i dobry na swój popędliwy sposób, chociaż ci i owi starali się zrażać do niego biedną matkę. Jeszcze raz przepraszam panów i polecam opiece boskiej. — My panią również — odpowiada pan Bagnet z nutą szczero- * ści. Jest coś szczególnie wzruszającego w ciepłym tonie głosu starszej pani i w lekkich drżeniu jej kształtnej postaci. Ale pan George tak pilnie studiuje kalendarz (według którego robi być może plany na przyszłe miesiące), że nie podnosi wzroku do chwili, gdy starsza dama wychodzi i zamykają się za nią drzwi frontowe. — George! — zwraca się doń pan Bagnet, gdy dragon rozstał się wreszcie z kalendarzem. — Nie upadaj na duchu! „Czemu, ach czemu, my, żołnierze, mamy być smutni?" Uszy do góry, człecze! Totumfacki wchodzi do gabinetu, by zameldować, że ci dwaj jeszcze czekają. — No, to niech wejdą! — słychać gniewny głos adwokata, który stoi przed kominkiem, kiedy „ci dwaj" wkraczają do przestronnego pokoju o malowanym suficie. — Słucham? Czego chcecie? Kiedy sierżant był tu poprzednim razem, powiedziałem wyraźnie, że nie życzę sobie dalszych odwiedzin. Sierżant — pozbawiony ostatnio naturalnego tonu głosu, a nawet zwyczajnego mu sposobu bycia — odpowiada nieśmiało, że dostał list i był u pana Smallweeda, który odesłał go tutaj. — Nie mam nic do powiedzenia — rzuca pan Tulkinghorn. — Jeżeli ktoś popada w długi, musi płacić albo ponosić inne konsekwencje. Nie warto było chyba przychodzić do mnie, żeby się tego dowiedzieć? Sierżant odpowiada, że bardzo mu przykro, ale nie jest przygotowany finansowo. — Trudno! Musicie zebrać wspólnie potrzebną sumę albo przeciw wam obu podjęte zostaną właściwe kroki i ucierpicie obaj. Dostaliście pieniądze, musicie je zwrócić. Nie wolno chować do kieszeni cudzych funtów, szylingów i pensów i odlatywać swobodnie jak ptaszek. Pan Tulkinghorn sadowi się w fotelu i podgarnia żar na kominku. Dragon wyraża nadzieję, że szanowny pan będzie łaskaw... — Słyszał pan już, sierżancie, że nie main nic do powiedzenia — przerywa mu adwokat. Nie podobają mi się pańscy kamraci i pana nie chcę tu oglądać. Ta sprawa nie wchodzi w zakres mojej praktyki, nic prowadzi jej moja kancelaria. Pan Smallweed był łaskaw udzielić mi pełnomocnictwa, lecz to nie moja specjalność. Zwróćcie się do firmy adwokackiej Malchisedeck, która ma siedzibę w Clifford's Inn. — Bardzo szanownego pana przepraszam — podejmuje pan George — że mimo braku zachęty narzucam się tak uparcie. To równic przykre dla mnie, jak dla szanownego pana, ale czy wolno mi powiedzieć kilka słów prywatnie? Pan Tulkinghorn wstaje, odchodzi od kominka i z rękami w kieszeniach ustawia się w okiennej wnęce. — Słucham i nie mam czasu do stracenia! — rzuca adwokat i mimo pozorów doskonałej obojętności mierzy dragona bystrym wzrokiem; baczy przy tym pilnie, by stać tyłem do okna i mieć przed sobą oświetloną twarz tamtego. — Otóż, proszę szanownego pana — podejmuje dragon — mój towarzysz to dragi nieszczęśnik uwikłany w tę niemiłą historię... Formalnie, panie mecenasie, tylko formalnie. A mnie zależy przede wszystkim na tym, żeby on nie miał przykrości z mojej winy, proszę szanownego pana. To bardzo przyzwoity, solidny człowiek, żonaty i ojciec rodziny. Służył dawniej w Korpusie Artylerii Królewskiej... — Przyjacielu! Dbam tyle co o niuch tabaki o cały Korpus Artylerii Królewskiej z oficerami, szeregowymi, jaszczami, furgonami, końmi, działami i amunicją. — To zrozumiałe, proszę pana. Ale ja bardzo dbam o to, by z mojej winy Bagnet, jego żona i dzieci nie zaznali biedy. Jeżeli uda mi się ich uratować, muszę puścić w niepamięć inne względy i dać panu to, o czym była mowa poprzednim razem. — Ma pan to przy sobie? — Mam, panie mecenasie. — Sierżancie — podejmuje stary prawnik na swój beznamiętny sposób, bardziej kłopotliwy dla kontraheńta niż najgwałtowniejsze wybuchy gniewu — musi pan namyślić się nieodwołalnie, pokąd nie skończę mówić. To ostateczny termin, a gdy zamilknę, temat będzie wyczerpany raź na zawsze. Proszę przyjąć do wiadomości, co następuje. Jeżeli pan chce, może zostawić mi na parę dni to, co pan przyniósł, jak powiada. W przeciwnym razie może pan natychmiast odejść i tę rzecz zabrać z sobą. W pierwszym przypadku będę w stanie zrobić dla pana tyle, że w sprawie weksla wrócimy do dawnego porożu-' mienia, a ponadto otrzyma pan ode mnie zobowiązanie na piśmie, iż egzekucja do majątku tego Bagneta zostanie skierowana jedynie wówczas, gdy wierzyciel wyczerpie wszelkie środki prawne wobec pana i nie uzyska całkowitej 6umy. Praktycznie biorąc, to zwalnia wystawcę weksla od wszelkiej odpowiedzialności. Namyślił się pan, sierżancie? Dragon wsuwa dłoń za klapę surduta i odpowiada z głębokim westchnieniem: — Musiałem, proszę pana. Pan Tulkinghorn siada i pisze zobowiązanie, by następnie odczytać je powoli udzielając wyjaśnień Bagnetowi, ów przez cały czas spogląda w sufit, pod nowym prysznicem słownym osłania łysinę dłonią i 'ma minę taką, jak gdyby bardzo potrzebował swojej starej, za której pośrednictwem rad wyraziłby własną opinię. Później dragon wyjmuje z krytej kieszeni złożony arkusik papieru i drżącą ręką opornie kładzie go przed adwokatem. _ — To tylko notatka z poleceniami, proszę pana — mówi. — Ostatnia, jaką od niego otrzymałem. Spójrz na kamień milowy, sierżancie, a dostrzeżesz w nim zmianę taką samą, jak w wyrazie twarzy starego prawnika, gdy ów rozprostowuje i przebiega wzrokiem papier! Składa go później, umieszcza na blacie stołu, a jego twarz jest nadal nieprzenikniona — niby oblicze śmierci. Nie ma też nic do powiedzenia ani do zrobienia, lecz raz jeden pochyla głowę i lodowatym tonem mówi, że mogą odejść. — Wyprowadź tych ludzi! — rzuca pod adresem totumfackiego, więc zostają wyprowadzeni i śpieszą prosto do siedziby pana Bagneta, aby zjeść obiad. Tym razem wołowina duszona z warzywami zastępuje dla urozmaicenia wieprzowinę duszoną z warzywami, a gospodyni podaje obiad w nie inny niż uprzednio sposób, przyprawiając go wyjątkowo pogodnym humorem. Pani Bagnet należy do rzadko spotykanych kobiet, które przyjmują dobre nie twierdząc, że mogłoby być lepsze, a wszelkie napotykane po drodze ciemne plamy starają się rozjaśniać. Dziś ciemną plamę stanowi mars na czole dragona, który jest niezwyczajnie zamknięty w sobie i przybiły. Pani Bagnet powierza zrazu rozchmurzenie gościa połączonym czułościom Quebec oraz Malty, ale dziewczątka są, jak się zdaje, zdania, że dzisiejszy wujaszek to nie ten dobrze im znajomy wujaszek figlarny i wesoły. Wobec tego pani domu odwołuje wymownym spojrzeniem natarcie lekkiej piechoty i nieprzyjacielowi pozwala zająć dogodne stanowisko na odkrytym terenie u domowego ogniska. X to nic nie pomaga. Dragon nie rozluźnia szyku, lecz nadal jest pochmurny i zadumany. Później, w trakcie długiego sprzątania i zmywania, kiedy on i pan Bagnet otrzymują fajki, George zachowuje I się nie lepiej niż podczas obiadu. Zapomina o paleniu, spogląda w ogień, medytuje, nawet upuszcza fajkę, a więc dowodzi jasno, iż tytoń nie sprawia mu przyjemności, i niespokojną troską przepełnia serce gospodarza. Kiedy więc pani Bagnet pojawia się zaróżowiona dzięki orzeźwiającym ablucjom w szafliku i zasiada do swojego szycia, pan Bagnet mamrocze: „Stara" — i wymownym mrugnięciem rzuca jej polecenie, aby przeprowadziła zwiady. — George! — zabiera głos kobieta. — Diablo dziś jesteś nieswój. . Nieswój? Tak. Kiepski ze mnie kompan, prawda? Hm... Obawiam się, że masz rację. — Całkiem dziś niepodobny, mamo, do prawdziwego wujaszka! — woła Malta. — Pewno dlatego, mamo, że coś mu dolega! — dorzuca swoje Quebec. — Przynajmniej ja tak sądzę! - I masz rację! Być całkiem niepodobńym do prawdziwego wujaszka to na pewno zły znak — mówi dragon i obdarza dziewczynki całusami. — Ale to prawda — wzdycha. — Obawiam się, że prawda. Dzieci najlepiej wszystko widzą. — George — podejmuje pani domu zajęta pilnie szyciem — jeżeli gniewasz się z powodu tego, co usłyszałeś dziś od starej sekutni- cy, żony starego wojaka, która, słowo daję, powinna odgryźć sobie język, nim zaczęła gadać, i prawie to zrobiła, to nie wiem, słowo daję, co mam ci teraz powiedzieć. Kochana, zacna duszo! — woła pan George. — Ani trochę nie gniewam się na ciebie. — Bo tak naprawdę i szczerze, George — podchwytuje kobieta — chciałam powiedzieć tylko jedno: „Powierzam ci mojego starego Mata i pewna jestem, że jakoś go z tego wyciągniesz". I co? Wyciągnąłeś go, prawda? Wyciągnąłeś szlachetnie i z honorem! — Dziękuje, moja droga — uśmiecha się dragon. — Miło mi, że masz o mnie dobrą opinię. Pani Bagnet zasiada teraz obok niego, więc dragon po przyjacielsku ściska dłoń, w której stara trzyma swoją robotę, i spogląda z uwagą w jej twarz. Pani Bagnet rytmicznie porusza igłą, on przypatruje się jej przez chwilę. Później zwraca wzrok ku Woolwichowi, który siedzi w kącie na niskim stołku, i skinieniem przyzywa młodego muzyka. — Spójrz, synku — rozpoczyna i delikatnym ruchem odgarnia włosy z czoła jego matki. — Spójrz na to czoło godne doprawdy najlepszych twoich uczuć. Rozjaśnia je, synku, wielka miłość dla ciebie, a chociaż ogorzało od słońca i wiatrów podczas wędrówek z twoim ojcem i lat matczynego troskania się o ciebie, jest dzisiaj świeże i zdrowe, niby dojrzałe jabłko na drzewie. Twarz pana Bagneta wyraża najwyższe w granicach jej drewnianych możliwości uznanie i zadowolenie. — Nadejdzie czas, mój synku — ciągnie pan George — gdy jej włosy osiwieją, a czoło pobruździ się zmarszczkami. Twoja matka będzie wtedy pełną uroku, ładną starszą damą. Dbaj teraz, póki jesteś młody, abyś w te przyszłe lata miał prawo myśleć: „Ani jeden włos na tej ukochanej głowie nie pobielał przeze mnie. Ani jedna bolesna zmarszczka nie naznaczyła jej twarzy z mojej winy". To są, pamiętaj, Woolwich, najlepsze z dobrych myśli, jakie snuć może dojrzały mężczyzna! Z tymi końcowymi słowy pan George wstaje, sadza chłopca na swoim miejscu obok jego matki i bąka śpiesznie.-^r jak gdyby było mu dokądś bardzo pilno — że fajkę woli skończyć na ulicy. ROZDZIAŁ XXXV OPOWIADANIE ESTERY Leżałam chora, przez wiele tygodni i normalny tok mojego życia odczuwałam jak .zamierzchłą przeszłość. Nie hyło lo wszakże działa- nie czasu, lecz raczej skutek zupełnej odmiany warunków i bezczynności w niemal szpitalnym pokoju. Już po kilku dniach odosobnienia i bezwładu wszystko zaczęło cofać się na plan niezmiernie daleki, gdzie zanikały granice między poszczególnymi etapami mojego życia, rozdzielonymi w rzeczywistości latami przerw. Oto zachorowałam i zdawać się mogło, że przepłynęłam wielkie jezioro mroków, a wszelkie dawne wspomnienia, pomieszane bez ładu, zostały na drugim, bardzo odległym brzegu, którym włada zdrowie. Moje czynności gospodyni domu, których zaniedbywanie trapiło mnie zrazu, umknęły rychło tak daleko, jak najstarsze z moich starych obowiązków w Greenleaf albo letnie popołudnia, kiedy to z teczką pod pachą i w asyście własnego dziecinnego cienia powracałam ze szkoły do domu chrzestnej matki. Uprzednio nie zdawałam sobie nigdy sprawy, jak krótkie jest naprawdę ludzkie życie i w jak ograniczonej przestrzeni myśli da się je łatwo pomieścić. Kiedy byłam ciężko, bardzo ciężko chora, dręczył mnie niepomiernie zamęt takiego pomylenia wszelkich barier czasu. Jednocześnie dziecko, podlotek, szczęśliwa i zadowolona z życia młoda osoba cierpiałam nie tylko z racji trosk czy kłopotów związanych z każdym z tych etapów, lecz i dlatego, że nieustannie usiłowałam pogodzić jakoś jedno z drugim. Jestem przekonana, że prawie nikt, kto nic przeżywał podobnych stanów, nie zdoła zrozumieć, co mam na myśli i jak wiele niepokojów może wypływać z takiego właśnie źródła. Z tej racji prawie lękam się napomknąć o okresie moich majaczeń, który, jak mi się wydawało, trwał jedną noc, w istocie jednak musiał zapełniać wiele dni i nocy. Wspinałam się wówczas na jakieś gigantyczne schody, za wszelką cenę musiałam osiągnąć ich szczyty, lecz nieustannie zawracała mnie taka czy inna przeszkoda, jak gdybym na ścieżce ogrodowej zobaczyła obrzydliwego robaka. Więc wspinałam się znowu, ale jednocześnie — chwilami jasno, przez niemal cały czas mętnie — zdawałam sobie sprawę, że leżę w swoim łóżku, rozmawiam z Charley, odczuwam jej dotknięcia, poznaję ją niechybnie. Mimo to wspinałam się wciąż, biadając żałośnie: „Ach, Charley! Znowu te nie kończące się schody. Piętrzą się, piętrzą i, Charley, chyba sięgają nieba!" Czy ośmielę się wspomnieć o najcięższych chwilach, kiedy pośród niezmiernej czarnej przestrzeni widywałam ognisty naszyjnik, pierścień czy też koło z gwiazd i sama stanowiłam jedno z ogniw tej okropności?? Cierpiałam wtedy nad wszelkie pojęcie i zasyłałam modły błagając tylko, abym mogła oderwać się od całej reszty. Im mniej powiem o takich chorobliwych majaczeniach, tym bardziej stanę się zrozumiała i zapewne mniej nudna. Nie wspominam ich, by robić przykrość innym, gdyż dziś sama potrafię myśleć o tym bez cienia przykrości. Wydaje mi się jednak, że gdybyśmy lepiej znali przeżycia tego rouzaju, łatwiej byłoby nam umniejszać moc ich działania. Łatwiej zrozumieć, być może, ów bezwład, który nawiedził mnie później, długi, rozkoszny sen, błogosławiony spoczynek, kiedy wśród osłabienia byłam taka spokojna, że nie potrafiłam dbać o siebie i słuchałam (lub zdaje mi się teraz, że słuchałam) o własnej rychłej śmierci bez uczuć innych niż bolesna miłość dla tych, co pozostaną tutaj. W takim właśnie stanie wstrząsnął mną nagle pierwszy przebłysk światła i z uniesieniem, jakiego nie oddadzą najbardziej radosne słowa, zrozumiałam, iż będę widzieć znowu. W trakcie choroby, za dnia i po nocach, dobiegał mnie przez drzwi głos Ady, która płakała, powtarzała często, że jestem bezlitosna i wcale jej nie kocham, prosiła i błagała, abym pozwoliła jej wejść, pielęgnować mnie, pocieszać i nie odchodzić więcej od mojego łoża boleści. — Za nic, moje kochanie najmilsze. Nigdy! — odpowiadałam, jeżeli mogłam mówić w danym czasie. Raz po raz przypominałam Charley, że czy będę żywa, czy umarła, ma nie dopuszczać do mnie Ady. W tej potrzebie była mi wier na i posłuszna i drobną rączką oraz wielkim sercem gorliwie strzegła zamkniętych drzwi pokoju* Jednakże wzrok mi się stopniowo poprawiał i wkrótce wspaniałe światło jaśniało dzień po dniu coraz wyraźniej i czyściej, byłam w stanie czytywać listy, które moja najmilsza pisywała każdego rana i każdego wieczora, mogłam całować je i przytulać do twarzy bez obaw, iż wyrządzę krzywdę Adzie. Mogłam teraz patrzeć na moją małą pokojóweczkę — tak czułą zawsze i troskliwą — która krząta się w naszych dwu pokojach, robi porządki lub wesoło gawędzi z Adą przez znowu otwarte okno. Mogłam rozumieć sens niezwykłej ciszy panującej w domu, która była świadectwem troski ludzi tak dobrych i serdecznych dla mnie od początku. Mogłam płakać z głębi wezbranego radością serca i wśród obecnej niemocy czuć się tak szczęśliwą, jak niegdyś w pełni sił. Ale z wolna, pomału wracały moje siły. Nie leżałam już opanowana przedziwnym spokojem, nie patrzałam na to, co robi się dla ronie, jak gdyby usługi świadczono komuś innemu, kogo darzę łagodnym i cichym współczuciem. Zaczynałam pomagać — zrazu trochę, potem coraz więcej -— i stopniowo stawałam się przydatna samej sobie, bardziej zainteresowana życiem i przywiązana do niego. Jak wyraźnie pamiętam miłe popołudnie, gdy po raz pierwszy zasiadłam w łóżku obłożona poduszkami, aby cieszyć się uroczystym piciem herbaty-w towarzystwie Charley! Dziewczynka — niewątpliwie zesłana na świat po to, by nieść pomoc, chorym i bezradnym — była ożywiona i zaaferowana, a w trakcie krzątaniny przystawała tak często, aby tulić się do mnie i przez łzy radości powtarzać, jak bardzo, bardzo jest szczęśliwa, że powiedziałam wreszcie: — Charley, jeżeli dalej tak pójdzie, będę zmuszona położyć się znowu, bo jestem słabsza, niż sądziłam zrazu} Wobec tego dziewczynka stała się cicha jak myszka, a ja jęłam spoglądać spokojnie na jej promienną twarzyczkę, która pojawiając się to tu, to tam w naszych dwu pokojach, raz z cienia wypływała w boski blask słońca, raz ze światła pogrążała się znów w cieniu. Kiedy przygotowania dobiegły końca i u wezgłowia mojego łóżka stanął stolik nakryty białym obrusem, przystrojony kwiatami, zastawiony smakołykami, które iniały mnie kusić, ozdobiony wszystkim, o czym Ada pomyślała troskliwie, gdy pełna dobrych uczuć sposobiła • na parterze przeznaczony dla mnie podwieczorek, poczułam się nad wyraz pewnie i postanowiłam zapytać Charley o coś, wcale nie nowego w moich myślach. Przede wszystkim pochwaliłam ją za stan pokoju, który istotnie był tak świeży, porządny i bez zarzutu schludny, iż nie mogłam uwierzyć, że naprawdę chorowałam w nim tak długo. Ucieszyłam tym Charley, a jej ładna twarzyczka rozpromieniła się jeszcze bardziej. — Jednakże, Charley — podjęłam rozglądając się dokoła — brak mi tu czegoś, do czego od dawna przywykłam. Biedna mała rozejrzała się też dokoła i nieudolnie pokręciła głową, jak gdyby nie mogła dostrzec żadnego braku. — Czy wszystkie obrazki wiszą na dawnych miejscach? — zapytałam. — Wszystkie, proszę panienki, co do jednego. — A meble, Charley? — Stoją, jak stały, proszę panienki. Tylko czasami coś przesuwałam, kiedy chciałam mieć więcej miejsca. — A przecież brak mi czegoś, Charley. Aha! Już wiem! Nie widzę lustra. Dziewczynka wstała od stolika i jak gdyby zapomniała o czymś, wyszła śpiesznie do drugiego pokoju, skąd dobiegło mnie wnet jej łkanie. Często myślałam o tym dawniej. Byłam pewna, że tak się stało. Obecnie zatem mogłam podziękować Bogu, iż uniknęłam gwałtownego wstrząsu. Przywołałam Charley, która weszła do pokoju z niby to uśmiechem, lecz poważniała w miarę zbliżania się do mojego łóżka. Wzięłam ją w ramiona i powiedziałam cicho: — To nic wielkiego, Charley. Mam nadzieję, że doskonale będę 6obie radzić bez dawnej twarzy. Szybko odzyskiwałam siły, więc wkrótce mogłam siadać w obszernym fotelu, a nawet przy pomocy Charley przechodzić chwiejnie do drugiego pokoju. I tam lustro zniknęło ze zwyczajnego miejsca, ale z tej racji nie znosiłam ciężej tego, co i tak znieść musiałam. Opiekun od dawna chciał mnie odwiedzić, obecnie zaś nie widziałam rozsądnej przyczyny, dla której miałabym odmawiać sobie tej radości. Pojawił się pewnego ranka, a gdy wszedł do pokoju, mógł jedynie objąć mnie czule i powtórzyć wiele razy: — Kochana! Moja bardzo kochana, najdroższą dzieweczka! Wiedziałam od dawna — kto mógł wiedzieć lepiej? — jak bezdennym źrgdłcm. szlachetnych, dobrych uczuć jest jego serce. Czy warto było zaprzątać je troską o moje błahe cierpienia czy też zmianę w moim wyglądzie? Pomyślałam: Doprawdy, on widział mnie i kocha bardziej niż dolychczas. Widział mnie i jest czulszy, niż bywał dawniej. Dlaczego ja miałabym biadać? Usiadł na sofie obok mnie, by jego ramię mogło mi służyć za podporę. Na moment zasłonił twarz ręką, lecz kiedy ją opuścił, odzyskał ten sam dawny sposób bycia, a milszego nie było przecież nigdy, być nie mogło! j^sr- Moja kochana! —■ rozpoczął. — Smutne mieliśmy wszyscy czasy. I nieugięta zawsze mała kobietka tak wiele przejść musiała. — Wszystko dobre, opiekunie, co dobrze się kończy — powiedziałam. — Dobrze się kończy? — powtórzył. — Oczywiście! Dobrze... Ale Ada i ja byliśmy kompletnie zagubieni i nieszczęśliwi, twoja przyjaciółka Caddy raz po raz tu zjeżdżała, wszyscy domownicy chodzili półprzytomni i zgnębieni, a biedny Rick pisywał często. Wyobraź sobie, napisał nawet do mnie, tak niepokoił się o ciebie! W listach Ady czytywałam o Caddy, nigdy jednak o Ryszardzie, co też powiedziałam opiekunowi. — Widzisz, kochanie — odrzekł. — Wolałem nic nie mówić o tym Adzie. — Powiedziałeś przed chwilą, że Rick napisał nawet do ciebie — podjęłam zachowując jego ton znaczący. — Czy jest w tym coś dziwnego? Czy on ma lepszego przyjaciela, do którego mógłby pisać? — Wydaje mu się, że ma, moja droga. Wydaje mu się, że ma licznych lepszych przyjaciół. Szczerze mówiąc, napisał do mnie pod swojego rodzaju przymusem, tylko dlatego, że w żadnym razie nie mógł liczyć na odpowiedź od ciebie. Napisał chłodno, wyniośle, z nutą jak gdyby urazy. Cóż, najmilsza mała kobietko, musimy odnieść się do tego pobłażliwie. Nie on jest winien. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce odarł go z prawdziwej natury, a mnie zniekształcił w oczach biednego Ricka. Wiem, że już nieraz czynił podobne zło lub nawet gorsze. Gdyby dwa anioły mogły zostać w ów proces zamieszane, z całą pewnością przeinaczyłby nawet ich anielskie cechy. — Ale ciebie nie zmienił, opiekunie. — Mylisz się! Zmienił mnie, kochanie! — odparł z uśmiechem. — Nić wiem, jak często odwracał południowy wiatr na wschodni. Rick nie ufa tai, jest podejrzliwy. Wciąż chodzi do prawników i ci, rzecz jasna, uczą go braku zaufania i podejrzliwości. Wysłuchuje tam, że jego i moje interesy są sprzeczne, a nasze wnioski wobec sądu przeciwstawiają się sobie nawzajem. Na Bogal Gdybym mógł, tak jak nie mogę, wyrwać się z tych gór perukarzenia, tytułowanych od tylu lat moim nieszczęsnym nazwiskiem, gdybym mógł skończyć z tym wszystkim zrzekając się moich praw do Bpadku, czego nie mogę także ani ja, ani żadna siła tego świata, tak strasznie zaplątaliśmy się wszyscy; gdybym mógł tak postąpić, nie-wahałbym się ani godziny! Wolałbym przywrócić biednemu Rickowi jego. prawdziwą naturę niż otrzymać w darze wszystkie pieniądze, jakie dawne, nieżyjące dziś strony procesowe, których serca i dusze łamano kołem sądu kanclerskiego, wpłacały bez oporu tytułem opłat i kosztów. A pieniędzy owych starczyłoby, moja droga, na usypanie piramidy ku chwale nieodmiennych błędów i nikczemności tego sądu! — Czy to możliwe, opiekunie, że Ryszard traktuje podejrzliwie ciebie? — zapytałam zdumiona. — Ach, kochanie, kochanie! westchnął pan Jarndyce. — Subtelny jad takich win musi rodzić takie właśnie choroby. Ryszard ma krew zatrutą, a w jego oczach rzeczy i sprawy tracą swój prawdziwy wygląd. Ale nie on zawinił. — To okropne nieszczęście, opiekunie. — Tak, mała kobietko. To okropne nieszczęście raz ulec wpływom procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Nie znam gorszego. Powoli, stopniowo Rick nabierał wiary w tę zgniliznę, której trujące wyziewy obejmować mnsiały wszystko dokoła niego. Atoli jeszcze raz powtarzam z całej duszy, że musimy być wyrozumiali wobec biednego Ricka i nie jego obarczać winą. Ileż to zacnych serc odmienionych tak samo widywałem w swoim czasie! J^ie zdołałam powstrzymać się od wyrazów zdziwienia i żalu, iż tyle dobrotliwych, bezinteresownych zamierzeń opiekuna dało w wyniku tak niewiele. — Nie powiedziałbym tego, Dame Durden — odparł z pogodą. — Spodziewam się, że Ada jest dziś szczęśliwsza, niż była, a to już bardzo dużo. Rzeczywiście myślałem, że ja i te dwie młodociane istoty potrafimy zostać dokfymi przyjaciółmi zamiast pełnymi podejrzeń wrogami. Myślałem, że zdołamy przeciwstawić się procesowi, pokazać, iż jesteśmy mocniejsi od niego. Ale nie należało oczekiwać aż tak wiele. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce zwisał niby kotara już nad kołyską biednego Ricka. — Ale, opiekunie, czy nie powinniśmy wierzyć, że wraz z doświadczeniem Ryszard zrozumie, jak niecny i zwodniczy jest ten proces? — Powinniśmy i musimy wierzyć, Estero, że zrozumie. Oby nie za późno! A w żadnym razie nie wolno nam traktować go surowo. Jestem przekonany, że teraz, kiedy rozmawiamy, żyją tylko bardzo nieliczni dorośli, dojrzali mężczyźni, uczciwi dobrzy ludzie, którzy, gdyby w charakterze stron procesowych zostali rzuceni na pastwę tego sądu, nie zmieniliby się, nie upodlili w ciągu trzech lat, dwu, jednego roku! Czy mamy prawo dziwić się biednemu Rickowi? Czy młody chłopiec nawiedzony takim nieszczęściem — ciągnął opiekun^'zniżywszy nieco głos, jak gdyby myślał głośno — może uwierzyć od początku, iż sąd kanclerski jest tym, czym jest naprawdę? Kto by uwierzył? Chłopiec spogląda na tę instytucję beztrosko, lekko oszołomiony^ i ufa, że jego interesy zostaną potraktowane serio, ustalone wreszcie. Sąd zbywa go byle czym, rozczarowuje, wystawia na ciężkie próby, dręczy, krok po kroku zżera jego cierpliwość i pochopne nadzieje. Ale on ufa ciągle, trzyma się sądu, a cały okalający go świat poczyna uważać za zmurszały i zdradziecki. Ach, Estero! Dosyć będzie tego, moja miła. Przez cały czas, jak od początku, przygarniał mnie do siebie, i ta serdeczność była mi tak cenna, że wsparłam głowę o ramię opiekuna i kochałam go jak prawdziwego ojca. W trakcie krótkiej pauzy, jaka nastąpiła, postanowiłam mocno*, że jakoś muszę zobaczyć się z Ryszardem, zawrócić go na słuszną drogę. — Są inne tematy — podjął pan Jarndyce —- stosowniejsze w radosnym czasie, gdy nasza kochana wraca do zdrowia. A jeden z nich przykazano mi powtórzyć zaraz, na wstępie naszej rozmowy. Kiedy, mój skarbie, Ada będzie mogła cię odwiedzić? 0 tym przemyśliwałam również w związku z brakiem luster. Prze- myśliwałam trochę, ale nie za dużo, bo nie wątpiłam, że żadna zmiana mojego wyglądu nie zdoła zmienić kochającego serca Ady. — Najdroższy opiekunie — rozpoczęłam —* ponieważ tak długo trzymałam ją z dala, chociaż... chociaż naprawdę Ada to dla mnie promień światła... — Wiem, Dame Durden, wiem doskonale — wtrącił. Był tak dobry, jego dotknięcie wyrażało tak wiele tkliwości i współczucia, głos dawał tyle pociechy mojemu sercu, że umilkłam na chwilę i nic więcej powiedzieć nie mogłam. — Zmęczona jesteś, moja droga — szepnął. — Odpocznij trochę. ^ Ponieważ długo trzymałam Adę z dala — rozpoczęłam znów po niedługiej przerwie — chciałabym, opiekunie, utrzymać ten stan na czas pewien. Lepiej będzie, jeżeli wyjadę stąd, nim ją zobaczę. Lepiej będzie dla niej i dla mnie, jeżeli na tydzień zamieszkam z Charley w jakimś wiejskim domu, wrócę do sił na świeżym powietrzu i stopniowo przywyknę do radosnej myśli, że znów będziemy razem. Nie świadczy chyba o mojej słabości ta niewątpliwa prawda, że chciałam również przywyknąć stopniowo do własnej, odmienionej powierzchowności, zanim napotkam wzrok najdroższej dzieweczki, którą zobaczyć pragnęłam tak gorąco. Jeżeli jednak było to słabością, nie wątpiłam, iż mój opiekun przejdzie nad nią do porządku dziennego. — Nasza rozpieszczona mała kobietka postawi na swoim i w tym* przypadku — uśmiechnął się pan Jarndyce — jakkolwiek kosztem tej osoby, o której mowa. Posłuchaj, kochanie! Boythorn, człek o iście rycerskim sercu, zaklina się tak wściekle, jak nikt i nigdy nie zaklinał się na piśmie, że specjalnie w tym celu opuścił już swoją siedzibę, jeżeli zatem nie zechcesz zająć jej w całości na wyłącznie własny użytek, jak Bóg na niebie i na ziemi, zburzy dom i nie zostawi kamienia na kamieniu! Z tymi słowy opiekun wręczył mi list, który bez zwyczajnego w takich razach zwrotu — na przykład „Jarndyce, Mój Drogi!" — z miejsca grzmiał słowami: „Przysięgam, że jeżeli panna Summerson nie zechce przyjechać tutaj, by objąć we władanie mój dom, który opuściłem z myślą o niej dzisiaj o pierwszej po południu..." Dalej z całą powagą i w nader stanowczej formie następowały śluby, które pan Jarndyce już przytoozył. śmieliśmy się serdecznie, co w żadnym razie nie zmniejszało naszego uznania dla autora listu, a w rezultacie umówiliśmy się, że jutro odpiszę mu i z podziękowaniem przyjmę życzliwą propozycję. Przyznaję, że z wszystkich miejsc, jakie mogłyby mi przyjść do głowy, najchętniej wybierałam się do Chesney Wold. - Wiesz co, inała pani domu? — podjął pan Jarndyce spoglądając na zegarek. — Kiedy szedłem do ciebie, mój czas wyliczono dokładnie, abym zbyt wcześnie nie utrudził cię zanadto. Otóż ten czas upłynął już co do minuty. Mam jeszcze jedną sprawę. Mała panna Flite dowiedziała się jakoś, że jesteś chora, i by uzyskać dokładniejsze wiadomości, przywędrowała tutaj. Pieszo, biedulka! Dwadzieścia mil i to, wyobraź sobie, w bałowycli pantofelkach! Chwała Bogu zastała nas w domn, bo inaczej musiałaby odbyć powrotny spacer! To dawna zmowa, aby mnie uczynić szczęśliwą! Wszyscy brali w niej udział! — Kochanie — ciągnął mój opiekun — jeżeli osądzisz, że nie zanadto zmęczy cię wizyta tej zacnej duszy, nim ocalisz od zrównania z ziemią szacowny dom Boythorna, uszczęśliwisz ją i wbijesz w dumę bardziej, niż ja zdołałbym dokonać tego do końca życia, chociaż noszę głośne nazwisko Jarndyce. Niewątpliwie mój opiekun zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz sam obraz ciężko doświadczonej starowiny będzie dla mnie zbawienną lekcją. Odczułam to, gdy mówił do mnie, toteż nie mogłam wyrazić zbyt gorąco szczerej chęci, by przyjąć pannę Flite. Zawsze współczułam jej,' lecz nigdy bardziej niż obecnie. Zawsze byłam zadowolona, kiedy na miarę moich skromnych możliwości mogłam przynosić jej ulgę w nieszczęściu, lecz nigdy nie cieszyłam się bardziej niż obecnie. Ustaliliśmy dzień, gdy panna Flite przyjedzie dyliżansem, aby zjeść ze mną wczesny obiad. Pan Jarndyce odszedł, a ja wtuliłam twarz w obicie sofy i jęłam błagać żarliwie o wybaczenie^ jeżeli pośród tak wielu błogosławieństw losu, wyolbrzymiałam nieco jego drobny dopust. Dziecinna modlitwa z minionego od dawna dnia moich urodzin — kiedy to pragnęłam być pracowitą, zadowoloną z życia, pełną dobroci, świadczyć dobre uczynki i zyskiwać- bodaj trochę ludzkiej miłości, jeżeli okaże się to możliwe — wróciła do mnie obarczona pełną wyrzutu myślą o szczęściu, jakiego od tamtych lat zaznałam, o dobrych sercach, które darzyły mnie czułością. Gdybym dziś była słabaA na co zdałyby się te wszystkie łaski? Dziecięcymi słowy powtarzałam starą dziecinną modlitwę i odkrywałam pomału, że z biegiem lat nie utraciła kojącego wpływu. Pan Jarndyce przychodził teraz codziennie, a nim tydzień upłynął, mogłam spacerować po naszych pokojach i zza opuszczonej zasłony prowadzić długie rozmowy z Adą. Jednakże nie widziałam jej ani razu, bo nie miałam odwagi spojrzeć w ukochaną twarz, jakkolwiek łatwo mogłam zrobić to nie pokazując się mojej najdroższej. W dniu umówionym przybyła panna Flite. Biedulka wbiegła do mojego pokoju zapominając o zwyczajnym jej godnym sposobie bycia. — Fitz-Jarndyce! Moja kochana! — zawołała, chwyciła mnie w objęcia i. ucałowała przynajmniej dwadzieścia razy. Następnie wsunęła rękę do swojej torebki i westchnęła. — Mój Boże! Nie mam tu nic prócz dokumentów... Fitz-Jarndyce, moja kochana, muszę pożyczyć od pani chusteczkę. Charley spełniła w lot to życzenie i zacna starowina pożyczkę wykorzystała należycie, gdyż oburącz podniosła chusteczkę do oczu i.roniąc łzy siedziała tak przez następne dziesięć minut. — To z radości, Fitz-Jarndyce, moja kochana — uważała za stosowne wyjaśnić. — Bynajmniej nie z żalu. Z radości, że widzę znów panią w dobrym zdrowiu. Z radości, że Fitz-Jarndyce była łaskawa mnie przyjąć. Lubię panią, moja kochana, o wiele bardziej niż lorda kanclerza. A do sądu uczęszczam przecież regularnie. Aha, Fitz-Jarndyce! Skoro już mowa o chustce do nosa, to... Panna Flite urwała i zwróciła wzrok ku Charley, która wychodziła po nią na placyk, gdzie przystają dyliżanse. Mała pokojóweczka spojrzała na mnie tak, jak gdyby nie pilno jej było do zakończenia rozpoczętego zdania. -— Słusznie! Bardzo słusznie! — podjęła starowina. — Stanowisko rzeczywiście poprawne! To ja, droga panno Fitz-Jarndyce, byłam wysoce medyskretna poruszając tę kwestię. Ale, widzi pani, obawiam się, że chociaż nigdy nie przyszłoby to pani do głowy, czasami miewam lekki zamęt... — Urwała znowu, by dotknąć palcem czoła. — Tutaj! Nic, tylko lekki zamęt. —- Słucham? Co droga pani zamierzała powiedzieć? — uśmiechnęłam się widząc, że panna Flite rada byłaby dodać coś więcej. — Obudziła pani moją ciekawość, teraz trzeba ją zaspokoić. Zakłopotana starowina popatrzała na Charley, jak gdyby prosiła ją o radę w trudnej sytuacji, ta zaś ucieszyła ją wielce mówiąc: — Najlepiej, proszę pani, niech pani teraz wszystko powie. — Bardzo roztropna ta nasza mała przyjaciółka — zwróciła się do mnie panna Flite na swój tajemniczy sposób. — Drobniutka, ale nad I wszelki wyraz roztropna. A zatem, moja droga, to tylko bardzo ładna anegdota. Nic więcej, kochana panno Fitz-Jarndyce. Ale mnie wydala się naprawdę czarująca. Kiedy szłyśmy od dyliżansu, dopędziła nas... Nie zgadnie pani, kto? Jakaś uboga kobieta w wyjątkowo nieładnym kapeluszu. — Jenny, proszę panienki — uzupełniła Charley. Właśnie! — potwierdziła panna Flite nader dobrotliwym tonem. —- Jenny. Ta-ak! I co powiedziała naszej małej przyjaciółce? Powiedziała, niech pani sobie wyobrazi, że zawoalowana dama przyszła do jej chaty, dopytywała się o zdrowie mojej kochanej Fitz-Jarndyce i na pamiątkę zabrała chustkę do nosa tylko dlatego, że niegdyś była to własność dobrej, poczciwej Fitz-Jarndyce! No i wie już pani, jak ładnie i miło postąpiła ta zawoalowana dama. — Bo, proszę panienki — podchwyciła Charley, gdy spojrzałam na nią ze zdziwieniem — Jenny mówiła, że jak jej dziecko umarło, panienka zostawiła tam chustkę, a ona schowała ją razem z wyprawką biednego maleństwa. Pewno, proszę panienki, przez pół dlatego, że to była własność panienki, przez pół dlatego, że chustka okrywała zwłoki dziecka. — Drobniutka! — szepnęła panna Flite, czyniąc wokół własnej głowy gesty, które miały świadczyć o zaletach umysłu Charley. — Drobniutka, ale nad wszelki wyraz roztropna. I wyraża się jasno! Jak żyję, nie słyszałam adwokata, który wyrażałby się równie jasno! — Tak, Charley. Przypominam to sobie — powiedziałam. — I co dalej? — I, proszę panienki, zawoalowana dama^wzięła właśnie tę chustkę. I Jenny prosiła, by panience powiedzieć, że za nic nie sprzedałaby tej chustki, ale dama zabrała ją i w zamian zostawiła trochę pieniędzy. Ona, proszę panienki, wcale nie zna tej damy. — Kto to mógł być? — wtrąciłam. — Mnie się wydaje, kochanie... — szepnęła biedna starowina i z tajemniczą miną przybliżyła usta do mojego ucha. — Tak! Moim zdaniem... Ale ani słówka o tym naszej małej przyjaciółce! To musiała być małżonka lorda kanclerza. On, widzi pani, jest żonaty i podobno ma z żoną straszne życie. Słyszałam, moja droga, że ona rzuca w ogień jego papiery, jeżeli jaśnie wielmożny lord nie chce płacić rachunków jej jubilera! 596 Niewiele myślałam wtedy o tajemniczej damie, gdyż miałam wrażenie, że to była Caddy. Zresztą całą uwagę poświęcałam miłemu gościowi, bo panna Flite przemarzła w drodze i najwidoczniej była głodna, a przed obiadem wymagała drobnej pomocy, gdy z nader zadowoloną miną jęła oblekać się w pożałowania godny stary szal i wielokrotnie cerowane rękawiczki, które to rzeczy przywiozła zapakowane w papier. Musiałam także czynić honory domu podczas przyjęcia składającego się z ryby, pieczonej kury, nerkówki, jarzyn, budyniu oraz madery. Starowina jadła z apetytem, była zadowolona i oddawała uczcie sprawiedliwość tak godnie i ceremonialnie, że patrzałam na nią z niekłamaną przyjemnością i o niczym innym nie potrafiłabym myśleć. t>o obiedzie stanął przed nami deser pięknie podany dzięki mojej najmilszej, która za nic nie ustąpiłaby nikomu zaszczytu nadzorowania czegoś przeznaczonego dla mnie; Panna Flite była wyjątkowo rozmowna i wesoła, a że zawsze chętnie mówiła o sobie, przyszło mi na myśl, by tok rozmowy skierować ku jej historii. — Droga pani od lat asystuje rozprawom prowadzonym przez lorda kanclerza? — rozpoczęłam pytaniem. — O, tak! Od bardzo wielu lat. Ale oczekuję sądu. Wkrótce. Nawet te słowa nadziei dźwięczały nutą lękliwego niepokoju, która zbudziła we mnie wątpliwości, czy napoczynając taką kwestię postąpiłam słusznie. Postanowiłam nie rzec ni słowa więcej, lecz panna Flite podjęła: —r Mój ojciec oczekiwał sądu. I brat. I siostra. Wszyscy oczekiwali 6ądu. Tego samego, którego teraz ja oczekuję. — I wszyscy... Ta-ak! Nie żyją, moja droga! Oczywiście! -— dokończyła za mnie. : Zorientowałam 6ię, że biedna starowina chce mówić dalej, pomyślałam zatem, że przysłużę się jej lepiej rozwijając temat niż unikając go dyskretnie. * — Chyba byłoby rozumniej nic oczekiwać dłużej tego sądu? wtrąciłam. — Naturalnie, moja droga! — zawołała żywo. — Ma się rozumieć! —■ I zaniechać odwiedzania sądu? — dodałam. — Naturalnie! Tak samo naturalnie! Oczekiwanie na coś, co nie 597 nastąpi nigdy, zżera! Zżera do kosei, Fitz-Jarndyce moja kochana! Panna FJite podciągnęła trochę rękaw, aby odsłonić przedramię, rzeczywiście bardzo cienkie. -—Atoli, moja droga — podjęła tym swoim tajemniczym tonem — sąd ma straszliwą siłę przyciągania. Szszaa! Nie mówmy o tym naszej małej przyjaciółce, kiedy nadejdzie. Mogłaby się przerazić. I dusznie. To straszna siła przyciągania... Nie sposób rozstać się z tym miejscem. I trzeba oczekiwać! Trzeba! Spróbowałam przekonać ją, że nie ma racji. Wysłuchała mnie cierpliwie, z uśmiechem, lecz odpowiedź miała gotową z góry. -— Aha! Tak pani mówi, moja droga, ponieważ ja mam lekki zamęt. To bardzo głupio mieć zamęt w głowie, prawda? Głupio i kłopotliwe. Dawno to stwierdziłam. Ale, Fitz-Jarndyce moja kochana, od wielu lat tam bywam, więc stwierdziłam coś więcej. Sedno sprawy to berło i pieczęć na stole lorda kanclerza. Dlaczego berło i pieczęć? — pomyślałam i łagodnym tonem zadałam to właśnie,pytanie. — One przyciągają -— odparła. — Przyciągają ludzi, moja droga. Wysysają z nich spokój. Zdrowy rozsądek. Urodę. Zalety charakteru. Czuję, że nocami wysysają ze mnie nawet sen. Zimne, błyszczące szatany! Panna Flite kilkakrotnie poklepała mnie po ramieniu, uśmiechając się przy tym i wesoło kiwając głową, jak gdyby pragnęła mnie upewnić, że mogę się jej nie lękać, jakkolwiek mówi o tak ponurych sprawach i powierza mi groźne sekrety. —r Co to ja chciałam rzec? -— podjęła niepewnie. — Aha! Muszę opowiedzieć pani swój własny przypadek. Nim przyciągnęły mnie one... Nim zobaczyłam je po raz pierwszy... Co robiłam wtedy? Może grywałam na tamburynie? Nic podobnego! Trudniłam się haftowaniem na tamborku! Ja i moja siostra haftowałyśmy na tamborku. Ojciec i brat prowadzili przedsiębiorstwo budowlane. Wszyscy mieszkaliśmy razem i, moja droga, solidni z nas byli ludzie! Najpierw ojciec został przyciągnięty. Powoli. I nasz dom z nim razem. W ciągu paru lat ojciec stał się zgorzkniałym, zawziętym, złośliwym bankrutem i dla nikogo nie miał dobrego słowa ani dobrego spojrzenia. Zmienił się do niepoznania, Fitz-Jarndyce moja kochana. Później berło i pieczęć wciągnęły go do więzienia za długi. Tam umarł. Dru gi został przyciągnięty nasz brat. Szybko. Zawiodło go to do pijaństwa. Do łachmanów. Do śmierci. Trzecia była moja siostra. Szszaa! Nie pytaj nigdy, do czego ją to przywiodło! Później ja chorowałam i żyłam w nędzy. I raz po raz słyszałam to, co często powtarzano mi i dawniej. Słyszałam, że to wszystko robota sądu kanclerskiego. Kiedy więc ozdrowiałam, poszłam, aby zobaczyć potwora. I zrozumiałam wszystko. Przyciągnęły mnie berło i pieczęć. I tak już zostało. Opisując pokrótce własną historię panna Flite mówiła z wysiłkiem, przytłumionym głosem, jak gdyby wstrząsu doświadczyła bardzo niedawno. Rychło jednak odzyskała swój zwykły sposób bycia — uprzejmy i pełen godności własnej. — Nie bardzo wierzy mi pani, moja droga! Niech i tak będzie. Kiedyś zrozumie pani te rzeczy. Mam lekki zamęt. W głowie! Ale patrzę i widzę. W ciągu tych długich lat widywałam liczne nowe twarze. Ludzie wchodzili, nic nie podejrzewając, w strefę przyciągania berła i pieczęci. Jak mój ojciec. I brat. I siostra. I ja sama. Słucham teraz, jak Kenge Najwymowniejszy i cała ich reszta mawiają tym obcym ludziom: „To mała panna Flite. 0, wy jesteście tu nowi! Musicie poznać małą pannę Flite!" No i wszystko w porządku. Jestem dumna, że mam znów zaszczyt. No i śmiejemy się wszyscy. Ale, Fitz-Jarndyce, ja wiem, co musi nastąpić. Bardziej bezbłędnie niż oni dostrzegam moment, gdy działać zaczyna siła przyciągania berła i pieczęci. Tak było z Gridleyem. Dostrzegam także moment, gdy kończy działać ta siła. Fitz-Jarndyce moja kochana — ciągnęła biedna starowina zniżając znowu głos — widzę, że tej sile już zaczyna ulegać nasz młody przyjaciel,, podopieczny sądu w procesie Jarndyce" przeciwko Jarndyce. Ktoś musi go zatrzymać. Inaczej zostanie doprowadzony do ruiny. Przez chwilę patrzała na mnie w milczeniu i uśmiech rozjaśniał stopniowo jej skupioną twarz. Widać sądziła, że była zbyt posępna, a jednocześnie zapewne następowały rozkojarzenia w jej umyśle, gdyż smakując łyk wina podjęła układnie:' — Jak już wspomniałam, moja droga, oczekuję 6ądu. Wkrótce. Wtedy uwolnię moje ptaszki i rozporządzę majątkiem. Bardzo przejęła mnie jej wzmianka o Ryszardzie, do której ilustrację stanowiła żałosna postać, w jaką odmieniła się sama panna Flite — postać dobrze widoczna na tle tych wszystkich majaczeń. Ale na szczęście dla siebie starowina była znowu pogodna i cała w uśmiechach. — Ach, moja droga! — powiedziała wesoło ujmując mnie za rękę.— Nie pogratulowała mi pani z racji mojego doktora! Z całą pewnością nie pogratulowała mi pani dotąd ani razu! Byłam zmuszona przyznać, że nie rozumiem zupełnie, do czego zmierza. — Mój doktor, panno Fitz-Jarndyce, to pan Woodcourt. Opiekował się raną tak troskliwie, chociaż nie mogłam wynagradzać jego usług. Aż do dnia sądu! Mam na myśli ten sąd, który zdejmie ze mnie uroki berła i pieczęci. — Pan Woodcourt — powiedziałam — jest teraz bardzo daleko. Myślę więc, droga pani, że takie gratulacje byłyby znacznie spóźnione. , |— Kochane dziecko! — zawołała. — Czy to możliwe, że pani nie wie, co się stało? — Nic nie wiem. — Najdroższa Fitz-Jarndyce! Przecież wszyscy mówią tylko o tym! fcgfegt Nic nie wiem — powtórzyłam. — Zapomina pani, jak długo pozostawałam tutaj.. — Racja! To rzeczywiście racja, moja droga. Moja wina! Ale, widzi pani, wpływ tego, o czym mówiłam, wyciągnął ze mnie również pamięć. Wraz z wszystkim innym To wpływ narder potężny, prawda? Otóż, Fitz-Jarndyce moja kochana, na morzach Indii Wschodnich wydarzyła się straszna katastrofa okrętowa. — Rozbił się okręt! Pan Woodcourt był na jego pokładzie! — Proszę się nie martwić, moja droga. Ocalał. Straszne sceny. Śmierć w najrozmaitszych formach. Setki zabitych i umierających. Pożar. Sztorm. Ciemność. Część rozbitków wyrzucona na skały. Tam właśnie, podczas tej całej klęski, mój kochany doktor okazał się bohaterem. Spokojny, odważny od początku do końca. Uratował wielu, sam nie skarżył się na głód i pragnienie, nagich otulał własną zapasową odzieżą. Przewodził. Mówił wszystkim, co mają robić. Rządził nimi. Leczył chorych, grzebał umarłych i tych, co przetrwali, uratował wreszcie. Kochana Fitz-Jarndyce! Uwielbiali go ci do cna wyczerpani nieszczęśnicy. Błogosławili. Do nóg mu padali, gdy ostatecznie znaleźli się na lądzie. Głośno o tym wydarzeniu w całym kraju! Za raz! Gdzie moja torebka z dokumentami? Mam coś, co pani musi przeczytać. Koniecznie! Istotnie! Przeczytałam opis jego szlachetnych poczynań,, lecz przeczytałam wolno i niezbyt dokładnie, bo oczy zachodziły mi mglą i z trudnością rozróżniałam wyrazy, a płakałam tak, że raz po raz musiałam odkładać szczegółowe sprawozdanie, które panna Flite wycięła z jakieś gazety. Doznałam uczucia triumfu na myśl, iż mój znajomy dokonał czynów tak mężnych i szlachetnych; pławiłam się w jego sławie, uwielbiałam to wszystko, na co zdobyć się potrafił, i prawie zazdrościłam nieszczęsnym rozbitkom, którzy do nóg mu padali i błogosławili go jako swojego zbawcę. Sama, jakkolwiek byłam tak daleko, rada uklękłabym wówczas i w radosnym porywie błogosławiłabym go za to, że potrafił być tak bezprzykładnie prawy i waleczny. Odczuwałam, że nikt — matka, siostra, żona -— nikt nie mógłby cenić go wyżej niż ja. Odczuwałam to naprawdę! Biedna, poczciwa panna Flite ofiarowała mi ów wycinek, a gdy zaczęło zmierzchać, wstała, aby mnie pożegnać, bo inaczej spóźniłaby się na dyliżans, którym musiała wrócić do Londynu. Nadal mówiła tylko o rozbiciu się okrętu, a ja nie byłam w stanie skupić się wystarczająco, by zrozumieć tę katastrofę we wszystkich jej szczegółach. — Kochana Fitz-Jarndyce — powiedziała starowina zawijając starannie szal oraz rękawiczki g|| mój dzielny doktor powinien otrzymać jakiś zaszczythy tytuł. I otrzyma go z pewnością. Zgadza się pani ze mną, prawda? — Tak i nie gg odpowiedziałam. — Zasłużył na to niewątpliwie. Ale tytułu nie otrzyma nigdy. — Czemu, panno Fitz-Jarndyce? — zapytała tonem przygany. .Odparłam, iż w Anglii nie ma zwyczaju, by nadawać tytuły ludziom wyróżniającym się podczas pokoju i to bez względu na wagę i miarę ich zasług, chyba iż jednocześnie w grę wchodzi nagromadzenie wielkich sum pieniężnych. . — Na Boga! — wykrzyknęła panna Flite. — Jak można opowiadać takie rzeczy? Na pewno wie pani, moja droga, że wszyscy wielcy luminarze Anglii w dziedzinach wiedzy, sztukf, aktywnego humanitaryzmu, postępu w rozmaitych jego przejawach pomnażają szeregi naszej arystokracji. Proszę rozejrzeć się dokoła, moja droga! Proszę pomyśleć trochę! To pani musi mieć teraz lekki zamęt w głowie, skoro nie widzi, że właśnie z lej przyczyny tytuły szlacheckie pozostaną na zawsze w naszym kraju! Ohawiam się, że panna Flite rzeczywiście wierzyła w swoje słowa, gdyż chwilami bywała naprawdę i niewątpliwie obłąkana. A teraz muszę zdradzić mały sekret, który dotychczas starałam się utrzymywać. Przemyśliwałam niekiedy, że pan Woodcourt zapewne mnie kocha i być może, gdyby był trochę bogatszy, wyznałby mi swoją miłość przed odjazdem. Przemyśliwałam też niekiedy, że gdyby to uczynił, byłabym chyba zadowolona. Ale lepiej się stało, nieporównanie lepiej, iż to nie miało nigdy miejsca! Wycierpiałabym wiele, gdybym musiała mu napisać, że nie istnieje już biedna twarz, znana mu jako moja, więc zwracam mu wolność i zwalniam go z wszelkich zobowiązań wobec osoby, której nie widział nigdy, t Lepiej 6ię stało, nieporównanie lepiej! Szczęśliwie uniknęłam wielkiego bólu, a zatem mogłam powrócić całym sercem do własnej dziecinnej modlitwy i prosić, abym mogła stać się jemu podobna. Niczego nie trzeba było odrabiać i nie istniał łańcuch, który ja musiałabym zerwać albo on wlec za sobą. Dzięki Bogu, wolno mi było teraz podążać piękną ścieżką obowiązków, wolno było jemu kroczyć własną drogą, nierównie szerszą i bardziej szlachetną. Wiedziałam, że podczas wędrówki będziemy dalecy sobie, lecz miałam prawo wierzyć niewinnie i bezinteresownie, iż u jej kresu on spotka mnie o wiele lepszą, niż wyobrażał sobie wówczas, gdy znalazłam nieoo łaski w jego oczach. -7 ROZDZIAŁ XXXVI CHESNEY WOLD ^^drogę do hrabstwa Lincoln wyruszyłam nie tylko z Charley. Opiekun postanowił nie spuszczać mnie z oka do chwili, gdy osiądę bezpiecznie w domu pana Boythorna, więc towarzyszył nam w ciągu dwn dni podróży. Każdy świeży powiew, każdy zapach, kwiat, listek i źdźbło trawy, każdy przelotny obłok, wszystko w okalającej mnie przyrodzie wydawało mi się piękniejsze, bardziej cudowne niż kiedykolwiek dawniej. I to był pierwszy zysk z mojej choroby. Jakże mało straciłam, skoro szeroki świat jest dla mnie tak pełen radości! Pan Jarndyce zamierzał wracać do domu bez zwłoki, a więc po drodze ustaliliśmy termin przyjazdu mojej najdroższej dziewczyny. Napisałam do niej i opiekun zabrał ów list, gdy żegnał się z nami ledwie w pół godziny po przybyciu do celu podróży w czarowny wieczór wczesnego lata. Gdybym była królewną i ukochaną chrzestną córką dobrej wróżki, gdyby ta wróżka poruszeniem czarodziejskiej różdżki zbudowała dom specjalnie dla mnie, nie mogłyby otaczać mnie w nim bardziej troskliwe względy. Tyle tam uczyniono przygotowań, tak wiele znajdowałam dowodów czułej pamięci o moich gustach i drobnych upodobaniach, że nim zdążyłam obejść połowę znajomych z dawna pokoi, co najmniej dziesięć razy mogłabym usiąść pokonana wzruszeniem. Postąpiłam rozsądniej pokazując to wszystko Charley. Jej zachwyt łagodził moje wrażenia, kiedy więc odbyłyśmy spacer po ogrodzie i moja mała pokojó- weczka wyczerpała cały swój słownik zwrotów wyrażających podziw, byłam spokojnie szczęśliwa, tak jak powinnam być od początku. Doznałam niemałej ulgi, gdy byłam w stanie powiedzieć sobie po podwieczorku: „Estero, moja miła, jesteś już wystarczająco zrównoważona, uby usiąść i skreślić podziękowanie dla miłego gospodarza". Pan Boy- tliorn zostawił adresowany do mnie list powitalny — promienny niczym jego własne oblicze — i mojej pieczy powierzył swojego ptaszka, co jak wiedziałam, stanowiło dowód najwyższego zaufania. Wobec tego w krótkim liściku do Londynu opisałam, jak wyglądają wszystkie jego ulubione rośliny i drzewa i jak to najcudowniejszy pośród ptaków wielce gościnnym ćwierkaniem czynił bonory domu i ku niezmiernemu zachwytowi małej Charley, pośpiewał trochę usadowiwszy się na moim ramieniu, obecnie zaś pisałam — siedzi na grządce w zwykłym kąciku klatki, lecz nie potrafię donieSć, czy śni mu się coś, czy też nie śni. Zakończywszy list odesłałam go na pocztę i gorliwie zajęłam się rozpakowywaniem i układaniem swoich rzeczy, a Charley wcześnie wyprawiłam do łóżka mówiąc, że poradzę sobie bez niej tego wieczora. Postąpiłam tak, bo dotychczas nie spojrzałam jeszcze w lustro i nie żądałam nigdy, by mi zwrócono moje. Zdawałam sobie sprawę, iż jest to słabość, którą muszę przemóc, myślałam jednak, że życie rozpocznę od nowa właśnie tam, gdzie znajdowałam się w obecnej chwili. Z tej racji chciałam zostać sama i gdy zamknęłam się w swoim pokoju, powiedziałam sobie: „Estero, jeżeli masz być szczęśliwa, jeżeli chcesz, by wolno było ci modlić się o prawdziwie dobre serce, teraz musisz dotrzymać danego sobie słowa". Wiedziałam, że go dotrzymam, ale na początek usiadłam, by pomyśleć o wszystkich spływających na mnie łaskach. Później odmówiłam wieczorne modlitwy i pomedytowałam jeszcze trochę. Nie obcięto mi włosów, chociaż, jak słyszałam, groziło mi to niejednokrotnie. Były długie i gęste. Rozpuściłam je, rozczesałam i podeszłam do zwierciadła stojącego na toaletce. Okrywała je mała zasłonka z muślinu. Uniosłam ją i przez chwilę stałam patrząc przez welon włosów tak gęsty, że nie mogłam dostrzec nic innego. Wreszcie odgarnęłam je na bok i spojrzałam na własne odbicie, które wzmagało moją odwagę, gdyż przyglądało mi 6ię z całym spokojem. Byłam zmieniona. 0 tak! Bardzo zmieniona. W pierwszej chwili twarz wydała mi się zupełnie obca, więc zasłoniłabym ją chyba dłońmi i cofnęła się przestraszona, gdyby odwagi mojej nie wzmagało to, o czym dopiero co wspomniałam. Ale oswoiłam się rychło z własną twarzą i zmiany, jakie w niej nastąpiły, mogłam ocenić lepiej niż na początku. Była inna, niż oczekiwałam, ponieważ jednak nic określonego nie rysowało się w mojej wyobraźni, sądzę, że zdziwić mógłby mnie zapewne każdy określony obraz. • Nigdy nie byłam pięknością i nie poczytywałam się za taką, lecz po chorobie wyglądałam zupełnie inaczej niż dawniej. Cała moja mierna uroda przeminęła, ale Bóg okazał mi tak wiele dobroci, że byłam w stanie pożegnać ją niewieloma pozbawionymi rozgoryczenia łzami i pełna wdzięczności ułożyć na noc włosy stojąc spokojnie przed lustrem. Jednakże dręczyło mnie coś, nad czym długo zastanawiałam się, nim poszłam do łóżka. Dotychczas przechowywałam kwiaty, które przysłał mi niegdyś pan Woodcourt. Kiedy zwiędły, zasuszyłam je między kartkami jednej z ulubionych książek. Nie wiedział o tym nikt — nawet Ada. Obecnie miałam wątpliwości, czy wolno mi zatrzymać coś przeznaczonego dla tak bardzo różnej osoby. Czy w takim razie postąpię uczciwie wobec niego? A chciałam być uczciwa wobec niego, nawet w najgłębszych tajnikach własnego serca, których on nie pozna nigdy, bo mogłabym go przecież kochać, mogłabym być do niego przywiązana. Na koniec osądziłam, że mam prawo zatrzymać kwiaty, jeżeli będą dla mnie tylko pamiątką czegoś, co przeszło i minęło niepowrotnie, i nigdy, nigdy nie pomyślę o nich inaczej. Mam nadzieję, że nie wyda się to nikomu małostkowe lub śmieszne, bo wówczas traktowałaui sprawę bardzo serio. Następnego rana postarałam się wstać wcześnie, aby usiąść przed lustrem, zanim Charley wejdzie na palcach. — Mój Boże! — zawołała zdziwiona. — Panienka już tutaj? — Tak, Charley — odrzekłam upinając spokojnie włosy. — Czuję się doskonale. I naprawdę jestem bardzo szczęśliwa. Odczułam, że Charley doznała znacznej ulgi, lecz mnie spadł z serca jeszcze cięższy kamień. Wiedziałam już najgorsze i pogodziłam się z tym jakoś. W dalszym ciągu opowiadania nie zamierzam taić słabości, które niekiedy zwalczałam z wysiłkiem, na szczęście jednak zazwyczaj przemijały one szybko i bardziej pogodna strona mojego usposobienia dochowywała mi wiary. Przed przyjazdem Ady chciałam w pełni odzyskać siły i dobry humor, więc planowałam wspólnie z Charley, iż całe dnie będziemy spędzać na świeżym powietrzu. Miałyśmy wychodzić przed śniadaniem, wcześnie jadać obiad, odbywać dalekie spacery przed obiadem i po obiedzie, po podwieczorka spacerować w ogrodzie, miałyśmy chodzić spać wcześnie. Zamierzałyśmy także wspinać się na wszystkie wzgórza oraz poznać wszystkie okoliczne pola, drogi i ścieżki. Jeżeli zaś chodzi o przeróżne krzepiące siły smakołyki, to zacna gospodyni pana Boy- 7tKorna nieustannie dreptała za mną z czymś do jedzenia lub picia w rękach. Nie mogłam nawet odpocząć spokojnie w parku, bo gdy zwiedziała się o tym, niezwłocznie przybiegała z koszykiem, a jej rumiane, czerstwe oblicze wydawało mi się ilustracją do pogadanki o korzyściach wynikających z częstego przyjmowania posiłków. Był także kuc przeznaczony specjalnie dla mnie — krępy, pękaty kuc o krótkiej szyi i grzywie spływającej na oczy, który kłusował — jeżeli miał ochotę kłusować — tak płynnie i lekko, że mógł uchodzić za prawdziwy skarb. Po paru dniach przybiegał do mnie na grodzi, kiedy go zawołałam, rad chodził za mną i jadał z mojej ręki. Rozumieliśmy się doskonale, kiedy więc kucyk leniwie i raczej opornie trząsł mnie truchtem wzdłuż jakiejś cienistej drożyny, wystarczało, bym poklepała go po szyi mówiąc: „Dziwię ci się, Klocku, że nie kłusujesz, skoro wiesz, jak ja to lubię. Mógłbyś mi chyba pójść na rękę, prawda? Głupiejesz coś ostatnio i stajesz się śpiochem". Wtedy Klocek zabawnie potrząsał głową i z miejsca puszczał się kłusem, a stojąca opodal Charley z uciechy zanosiła się śmiechem, który brzmiał w moich uszach jak muzyka. Nie wiem, kto nazwał kuca Klockiem, lecz to imię pasowało doń w sposób nic mniej naturalny niż zmechacona sierść. Razu pewnego zaprzęgłyśmy go do dwukółki, aby z radością odbyć pięciomilową przejażdżkę ścieżkami wśród zieleni. Wtem, gdy wynosiłyśmy go pod niebiosy, Klocek zirytował się widać na chmurę uprzykrzonych komarów, która przez całą drogę wirowała wytrwale wokół jego uszu, jak gdyby nie posuwała się ni cala, więc przystanął raptownie, by zastanowić się nad owym zjawiskiem. Widocznie osądził, że będzie tego dosyć, bo stanowczo nie życzył sobie ruszyć z miejsca do czasu, kiedy powierzywszy lejce Charley wysiadłam z bryczusz- ki, aby przejść się trochę. Za mną podążał siląc się na dobry humor, pchał mi nozdrza pod łokieć, ocierał się uszami o mój rękaw, lecz wystarczyło, abym wróciła na swoje miejsce w dwukółce, a nieruchomiał natychmiast. Daremnie powtarzałam niejednokrotnie: „Posłuchaj, Klocku! Dobrze się już znamy, nie wątpię zatem, że zechcesz pójść dalej i pozwolisz mi przejechać się cokolwiek". W rezultacie musia łam nadal otwierać pochód i w takim szyku wróciłyśmy do domu ku niemałej uciesze całej wioski. Śmiało mogę powiedzieć, iż była to wioska usposobiona najbardziej przyjaźnie, bo nim tydzień upłynął, ludzi cieszył nasz widok, jeżeli nawet przechodziłyśmy tamtędy wiele razy na dzień, a twarze rozjaśnione powitalnymi uśmiechami pojawiały się przed wszystkimi domkami. Już dawniej zdążyłam poznać sporo osób dorosłych i prawie wszystkie dzieci, obecnie jednak sama wieża kościelna zdawała mi 6ię kimś życzliwym i bliskim. Pośród moich nowych przyjaciół znajdowała się kobieta w bardzo podeszłym wieku, która mieszkała w bielonej wapnem i krytej strzechą chatce, tak małej, że gdy zewnętrzne okiennice obróciły się na zawiasach, przesłaniały niemal cały front owej budowli. Staruszka miała wnuka marynarza, do którego napisałam w jej imieniu list ozdobiony rysunkiem kącika przy kominie, gdzie babcia wychowała go i pozostawiła tam nadal jego dziecinne krzesełko. Wioska uznała mój rysunek za wybitne dzieło sztuki, a gdy nadeszła odpowiedź aż z Plymouth i marynarz obiecał, że obrazek zabierze z sobą do samej Ameryki, skąd napisze ponownie,, spłynęła na mnie nie tylko chwała słuszniej należna poczcie, lecz również aprobata dla całego systemu rządów w naszym kraju. A zatem przebywałam wciąż na świeżym powietrzu, bawiłam się z wieloma dziećmi, gawędziłam z wieloma dorosłymi, bywałam zapraszana do wielu chat i przesiadywałam tam chętnie, nie zaniedbywałam oczywiście lekcji z Charley^ codziennie pisywałam sążniste listy do Ady, więc prawie zawsze byłam wesoła i miałam mało czasu, by medytować o mojej drobnej stracie. Jeżeli w -wolnych chwilach wracałam do niej czasem myślami, zajmowałam się czymkolwiek i to wystarczało, by zapominać niezwłocznie. Raz jeden odczułam to boleśnie — bardziej boleśnie niż powinnam — gdy małe dziecko zwróciło się do matki: „Mamusiu, dlaczego ta pani nie jest teraz taka ładna, jak dawniej?" Rychło jednak przyszłam do siebie, bo przekonałam się, że dziecko jest dla mnie równie jak niegdyś tkliwe i opiekuńczym, pełnym współczucia gestem gładzi mnie miękkimi rączkami po twarzy. Liczne drobne wydarzenia niosły mi pociechę i wskazywały, w jak naturalny sposób i z jak pełnym delikatności umiarem zacne serca potrafią odnosić się do upośledzonych. Jedno z nich wzruszyło mnie szczególnie. Pewnego dnia wstąpiłam do wiejskiego kościółka, gdzie zakończył się właśnie obrzęd zaślubin i nowożeńcy podpisywali kontrakt małżeński. Pan młody, gdy wręczono mu pióro, skreślił niezdarny znak krzyża miast podpisu. Tuż po nim panna młoda postąpiła tak samo. Wiedziałam że to nie tylko najładniejsza dziewczyna w wiosce, lecz również dobra uczennica, która z wyróżnieniem ukończyła miejscową szkołę. Trudno się dziwić, że byłam zaskoczona i rzuciłam jej pytające spojrzenie. Podeszła do mnie, by szepnąć ze łzami szczerej miłości w promieniejących szczęściem jasnych oczach: „To, proszę panienki, dobry, kochany chłopiec. Tyle że pisać nie umie. To nic! 'Nauczy się przy inme. Ale dzisiaj za nic nie chciałam go na wstyd narazić". Na Boga? —pomyślałam. — Czegóż mam się lękać, skoro na takie szlachectwo duszy potrafi zdobyć się córka ciężko pracującego chłopa! Świeże, ożywcze powiewy działały na mnie teraz nie inaczej niż zawsze, a zdrowa cera zdobiła moją nową twarz tak samo, jak niegdyś dawną. Na różowiutką, rozpromienioną Charley miło było popatrzeć, więc obie radowałyśmy się, każdym dniem i sypiałyśmy smacznie po całych nocach. Pośród parkowych gajów Chesney Wold miałam ulubione miejsce, gdzie stała ławka i skąd roztaczał się śliczny widok. Drzewa zostały przetrzebione celem otwarcia perspektywy, a rozległy, skąpany w słonecznym blasku krajobraz wydawał mi się tak piękny, że przynajmniej raz dziennie zwykłam tam wypoczywać. Malowniczą część domu i Chodnik Widma widać było dokładnie z wyniosłości, więc niesamowita nazwa tarasu związana, jak słyszałam od pana Boythorna, z odwieczną legendą rodu Dedlocków łączyła się z krajobrazem i jego naturalne piękno przyprawiała urokiem tajemniczości. Zbocze pagórka, o którym mowa, słynęło z obfitości fiołków, a że Charley co dnia zbierała z zapałem polne kwiaty, tak jak i ja polubiła ów zakątek. Bezcelowe byłoby obecnie dociekanie, czemu nie zbliżałam się wówczas do starego domu i ani razu nie zajrzałam do jego wnętrza. Wnet po przyjeździe powiedziano mi, że jaśnie państwo są nieobecni i nie należy spodziewać się ich rychło. Nie mogę rzec, iż nie interesowała mnie szacowna budowla. Przeciwnie! Często, przesiadując na ulubionym miejscu, zastanawiałam się, jak mogą być urządzone komnaty i czy naprawdę, zgodnie ze słowami legendy, słychać czasami na opustoszałym Chodniku Widma jakieś echo przypominające odgłos Łł 5/ 1 kroków. Być może to nieokreślone wrażenie, jakie wywierała na mnie lady Dedlock, trzymało mnie z dala od domu — nawet pod jej nieobecność? Być może, lecz nie jestem tego pewna. Jej twarz i postać kojarzyły się oczywiście z domem, nie potrafię jednak rozstrzygnąć, czy to mnie odpychało, czy też były inne przyczyny. W każdym razie ■i. jakichś powodów, lub bez powodu, ni razu nie byłam blisko rezydencji Dedlocków, aż po dzień, którego sięga właśnie moja opowieść. Po długim spacerze odpoczywałam na moim ulubionym miejscu, a Charley zrywała fiołki w pewnej odległości. Spoglądałam na Chodnik Widma tonący w głębokim cieniu odległej budowli i wyobrażałam sobie niewieścią postać, która rzekomo tam straszy, gdy uprzytomniłam sobie raptownie, iż ktoś nadchodzi przez lasek. Perspektywa była długa, cienista, pokreślona mylącymi wzrok cieniami konarów, więc zrazu nie mogłam rozpoznać tej osoby. Powoli jednak zorientowałam się, że to kobieta... dama... lady Dedlock! Była sama i szła znacznie szybciej niż zazwyczaj, co zauważyłam nie bez zdziwienia. Spłoszyła mnie jej niespodziewana bliskość (znalazła się niemal w zasięgu głosu, gdy ją poznałam), toteż chętnie wstałabym i poszła dalej swoją drogą. Nie mogłam jednak. Znieruchomiałam. Nie przestraszyły mnie jej śpieszne, jak gdyby błagalne gesty ani szybki krok i wyciągnięte ku mnie ręce i zadziwiająca zmiana całej postawy pozbawionej obecnie wyniosłego chłodu. Nie! Uległam czemuś nieokreślonemu w wyrazie jej twarzy, o czym marzyłam i śniłam niegdyś będąc małym dzieckiem. Nigdy nie widziałam tego w wyrazie żadnej twarzy. Nigdy nie widziałam ,w wyrazie jej twarzy. Odczułam dziwny przestrach i słabość bliską omdlenia, więc zawołałam Charley. W tym momencie lady Dedlock przystanęła i nagle 6tała się prawie taka, jak dawniej — taka, jaka mi była znana. — Zdaje się przestraszyłam panią, panno Summerson igi powiedziała zbliżywszy się powolnym już krokiem. — Jest pani osłabiona, prawda? Wiem, że chorowała pani ciężko, o czym usłyszałam z prawdziwą przykrością. Nie mogłam oderwać oczu od jej pobladłej twarzy, tak jak nie mogłam poruszyć się na ławce. Podała mi rękę, której śmiertelny chłód kontrastujący z pozornym opanowaniem pogłębił omamienie, jakiemu uległam. Za nic nie potrafiłabym wówczas określić, co dzieje się pośród zamętu moich myśli. — Wraca pani do zdrowia? — zapytała łaskawie dama. .— Tak... Przed chwilą czułam się zupełnie dobrze. — To pani młoda opiekunka? — Tak. — Zechce pani wysłać ją przodem i przejść się ze mną w stronę swojego domu? — Charley — powiedziałam — zanieś kwiatki do domu. Ja też pójdę tam zaraz. Nie potrafię opisać w żadnych słowach stanu moich myśli, kiedy w jej ręku zobaczyłam chustkę, którą okryłam niegdyś zwłoki niemowlęcia. Patrzałam na lady Dedlock, lecz jej nie widziałam, nie słyszałam nic, nie mogłam tchu chwycić. Moje serce tłukło się szybko i nierówno, jak gdyby życie ulatywało już ze mnie. Atoli przyszłam po trosze do siebie, gdy lady Dedlock przygarnęła mnie do piersi, ucałowała i płacząc gorzko jęła dawać wyraz współczuciu. Później padła przede mną na kolana i zawołała: I— Dziecię! Ach, moje dziecię! Ja jestem twoją wyrodną, nieszczęśliwą matką! Ach, zechciej mi wybaczyć! Widziałam ją u moich stóp, na gołej ziemi, targaną rozpaczą i męką, więc poprzez cały zamęt myśli odczułam wielką wdzięczność dla dobrego Boga za to, że raczył mnie odmienić, zatrzeć bez śladu podobieństwo pomiędzy nami, że nigdy nie przyniosę jej wstydu i nikt patrząc na nas nie zdoła się domyślić, że może łączyć nas jakiś bliski związek. Podźwignęłam moją matkę, błagając ją i zaklinając, by nie korzyła się przede mną w męce i poniżeniu. Mówiłam to urywanymi słowami bez ładu, bo byłam nie tylko oszołomiona, ale i przerażona, że to ją właśnie widzę u moich stóp. Mówiłam -^-r-czy też usiłowałam powiedzieć — że skoro wrybaczenie ma być sprawą moją, jej córki, to udzielam go, udzieliłam już przed wieloma laty. Mówiłam, iż serce mam przepełnione miłością do niej. — miłością przyrodzoną, której nie odmieniło i nie mogło odmienić nic, co zostało w przeszłości. Mówiłam, że po raz pierwszy mogę się dziś przytulić do piersi matki, nie mogę zatem wzywać jej do obrachunku za to, że dała mi życie, lecz obowiązek nakazuje mi przyjąć ją radośnie i błogosławić, gdyby nawet cały świat miał odwrócić się od niej; niech więc pozwoli mi na to. Tuliłam się do matki i ona tuliła się do mnie, a pośród gajów drzemiących w ciszy letniego dnia tylko dwa nasze skołatane serca zdawały się nic zaznawać pokoju. — Przyjąć mnie radośnie i błogosławić — westchnęła moja matka. — Na to o wiele za późno. Muszę iść dalej mroczną drogą wiodącą tam, dokąd wiedzie. Z dnia na dzień, czasem z godziny na godzinę, nie widzę ziemi pod moimi grzesznymi stopami. To doczesna kara, którą sama sprowadziłam na siebie. Znoszę ją i ukrywam. Nawet teraz, myśląc 'o swoich cierpieniach, lady Dedlock spowiła się, niby welonem, pozorami wyniosłej obojętności, lecz odrzuciła je rychło. — Jeżeli tajemnicę można utrzymać, muszę strzec jej wszelkimi środkami przez wzgląd nie tylko na siebie. Mam męża. Ja, okryta niesławą, nędzna istota, mam męża! Tym ostatnim słowom towarzyszył zdławiony jęk rozpaczy, przejmujący bardziej niż najstraszliwszy nawet okrzyk. Matka zasłoniła twarz rękoma i w moich objęciach opadła niżej, jak gdyby nie rada była styczności ze mną, ja zaś nie mogłam, żadnymi najczulszymi wyrazami perswazji nie mogłam skłonić jej, by podniosła się znowu. „Nie, nie! Nie!" — powtarzała twierdząc, że tylko tak potrafi mówić do mnie; że wszędzie indziej musi udawać' dumę i wyniosłość, więc tu, w jedynych szczerych chwilach swojego życia, pragnie być pełna wstydu i pokorna. Moja nieszczęśliwa matka powiedziała, że w czasie, gdy byłam chora, odchodziła od zmysłów. Wtedy dopiero odkryła, że jej dziecko żyje. Uprzednio nie podejrzewała nawet, iż ja mogę być tym dzieckiem. Przybyła tutaj moim śladem, aby porozmawiać z córką jeden raz w życiu. Nie możemy być z sobą, nigdy nie możemy się porozumiewać i P° dzisiejszym dniu najprawdopodobniej nigdy nie zamienimy słowa. Wsunęła mi do rąk list napisany do mnie, mówiąc, że gdy przeczytam go i zniszczę, winnam uważać swoją matkę za zmarłą, przez wzgląd nie tyle na nią, ile na jej małżonka oraz siebie samą. Widziałam ją, mówiła dalej, w niezmiernej męce, jeżeli zatem zdołam uwierzyć, iż darzy mnie miłością naprawdę macierzyńską, prosi mnie, abym uwierzyła, bo wówczas potrafię myśleć o niej z głębszym współczuciem i lepiej zrozumieć, jak bardzo cierpi. Dla niej nie ma nadziei, nie może być żadnej pomocy i sama jest temu winna. Zawsze będzie walczyć w samotności, bez względu na to, czy sekret utrzyma do śmier ci, czy z jego wyjściem na jaw okryje hańbą i śmiesznością nazwisko, które przyjęła dobrowolnie. Obca musi być jej miłość, a żadna istota ludzka nie może jej udcielić rady i pomocy. — Ale teraz sekret jest bezpieczny? — zapytałam. — Nic mu nie grozi, najdroższa mamo? — Nie. Był bardzo bliski wykrycia — odparła. — Ocalił go przypadek. Inny przypadek może ujawnić tajemnicę. Jutro. Każdego dnia. — Czy boisz się kogoś określonego? — Spokojnie, moje dziecko. Nie drżyj tak, nie płacz. Niegodna jestem twoich łez — powiedziała całując moje ręce. — Tak! Bardzo trwoży mnie jedna osoba. — Wróg? — Ani wróg, ani przyjaciel. Człowiek tak odarty z uczuć, że nie potrafi być jednym czy drugim. To adwokat sir Leicestera Dedlocka, automatycznie wierny bez przywiązania, bardzo zazdrosny o swoje zyski, przywileje, o pozycję władcy sekretnych spraw wielkich rodów. — Żywi jakieś podejrzenia? — Nawet liczne. — Ciebie podejrzewa? — Tak. Jest zawsze czujny i zawsze blisko mnie. Mogę trzymać go na wodzy, lecz pozbyć się nie zdołam nigdy. — Tak mało w nim wyrozumienia, litości? — Wcale nie żywi takich uczuć. Nie ma w nim także złości. Jest obojętny wobec wszystkiego pod słońcem, z wyjątkiem swojego powołania. A powołanie każe mu gromadzić tajemnice i władzy, jaką im zawdzięcza, nie dzielić z nikim. — Nie mogłabyś mu zaufać? — Nie spróbuję nigdy. Mroczna droga, którą od wielu lat kroczę, znajdzie kres taki, jaki znaleźć musi. Samotnie pójdę nią dalej, aż do końca, nie bacząc zgoła, jaki to może być koniec. Może jest bliski, może odległy, lecz w każdym razie, dopóki trwa droga, nic mnie z niej nie zawróci. — Najdroższa mamo! Jesteś aż tak stanowcza? — Jestem stanowcza. Od dawna przelicytowuję szaleństwo szaleństwem, pychę pychą, pogardę pogardą, lekceważenie lekceważeniem, a niezliczone objawy próżności potrafię zwalczać tą samą bronią. Przeżyję jakoś i to niebezpieczeństwo albo jeżeli będzie trzeba, po konam je własną śmiercią. Okala mnie zewsząd tak, jak te gaje okalają Chesney Wold, lecz moja droga pozostaje niezmieniona. Mam tylko jedną i innej mieć nie mogę. — Pan Jarndyce... — zaczęłam, lecz matka przerwała mi spiesznym pytaniem: — Coś podejrzewa? — Nie. Z pewnością nie. Twierdzi stanowczo, że nic nie wie — odparłam i powtórzyłam to, co według jego własnych słów, opiekun słyszał o mojej historii. — Ale jest taki dobry i rozumny, że może, gdyby poznał tajemnicę... Matka, która do tej chwili trwała w nie zmienionej pozie, nniosła rękę i zasłoniła mi usta. — Zaufaj mu w pełni — podjęła po chwili. — Masz na to moją zgodę... Nędzny to prezent od takiej matki dla pokrzywdzonego dziecka! Masz moją zgodę, ale mnie nic o tym nie mów. Wbrew wszystkiemu zachowałam dotąd resztki dumy. Byłam wstrząśnięta, rozdygotana, ledwie rozumiałam własne słowa, jakkolwiek niezatarte wrażenie robiło i miało pozostać trwale w mojej pamięci wszystko, co wypowiadał głos matki — tak nieznany mi i pełen melancholijnych skojarzeń — głos, którego nie nauczyłam się poznawać i kochać w najwcześniejszym dzieciństwie, bo nigdy nie kołysał mnie do snu śpiewaniem, nigdy nie błogosławił tkliwie, nigdy nie usiłował natchnąć mnie nadzieją i wiarą. A zatem, jak przypominam sobie obecnie, tłumaczyłam — lub starałam się tłnmaczyć tak, jak byłam w stanie wówczas — iż chciałam powiedzieć tylko, że pan Jarndyce, najlepszy z ojców dla mnie, potrafi, być może, stać się i dla niej podporą, ndzielić jakiejś rady. Ale moja matka odrzekła, że to niemożliwe. Jefj nikt nie zdoła przyjść z pomocą. Sama musi kroczyć poprzez pustynię, która rozpościera się przed nią. — Dziecię! Moje dziecię! — zawołała. — Ostatni raz! Te pocałunki, ostatni raz! Te ramiona na mojej szyi, ostatni raz! Nie spotkamy się więcej. By mieć nadzieję, że spełni się to, do czego dążę, muszę pozostać tym, czym jestem od tak dawna. To moja nagroda i zły los zarazem. Ilekroć usłyszysz o błyskotliwych sukcesach bogatej, otoczonej pochlebcami lady Dedlock, przypomnij sobie, że pod tą maską kryje się twoja matka nieszczęśliwa i dręczona wyrzutami sumienia! Pomyśl, że realna prawda to jej cierpienia i bezpłodna skrucha, i roz pacz, iż zamordowała w sobie jedyną miłość, do której rzeczywiście była zdolna. Wtedy wybacz jej, jeżeli zdołasz, i módl się, dziecię, by Bóg wybaczyć mi raczył, choć to jest niepodobieństwem! Przez mgnienie oka tuliłyśmy się nadal do siebie, lecz matka miała w sobie tyle mocy, że uwolniła mnie z objęcia, po raz ostatni ujęła moje splecione na piersi dłonie i wraz z ostatnim pocałunkiem wypuściła je z uścisku, by śpiesznie odejść ścieżką przez gaje. Zostałam sama, a w dole leżał przede mną stary dom, na którego tarasy i wieżyczki kładły się plamy światła oraz cienie. Gdy niegdyś zobaczyłam go po raz pierwszy, wywarł na mnie wrażenie niezmąconego spokoju. Teraz widziałam w nim bezlitosnego, zawziętego strażnika tortur mojej matki. Byłam oszołomiona, słaba i bezradna niczym w najgorszych godzinach odosobnienia podczas choroby, lecz nieocenioną przysługę oddała mi świadomość, iż muszę bacznie wystrzegać się zdemaskowania, a nawet najniklejszych podejrzeń. Uczyniłam, co mogłam, aby ukryć przed Charley ślady płaczu, i starałam się myśleć wytrwale, iż święty obowiązek nakazuje mi być opanowaną i przezorną. Nieprędko dopisało mi powodzenie, nieprędko byłam w stanie pohamować wybuchy rozpaczy, lecz po jakiejś godzinie osądziłam, że czuję się pewnie i bez obawy mogę wracać. Do domu przyszłam wolno i Charley, która czekała u bramy wypatrując mnie z niepokojem, powiedziałam, że po rozstaniu z lady Dedlock skusił mnie długi spacer, więc jestem przemęczona i chcę się zaraz położyć. Zamknęłam się w swoim pokoju i przeczytałam list. Jasno wynikało z niego, że nie zostałam porzucona przez matkę, a to wówczas znaczyło dla mnie bardzo wiele. Jej starsza i jedyna siostra, chrzestna matka z dni mojego dzieciństwa, dostrzegła we mnie oznaki życia, gdy zostałam uznana za martwą; wobec tego, posłuszna swoim 6lirowym pojęciom o obowiązku, wychowała mnie bez miłości i pragnienia, abym żyła, a moją matkę widziała po raz ostatni w zaledwie parę godzin po moim narodzeniu. I tak zajęłam na tym świecie miejsce wyjątkowo dziwne, gdyż w świadomości własnej matki do bardzo niedawna nie oddychałam nigdy, zostałam pogrzebana, nim zaświtała we mnie iskierka życia, nigdy nie nosiłam żadnego imienia. Gdy po raz pierwszy zobaczyła mnie w kościele, doznała wstrząsu, bo przyszło jej na myśl, że tak właśnie musiałabym wyglądać, gdybym wyżyła i dorosła. Ale to było wszystko. Co więcej list zawierał, nie powtórzę teraz. Znajdzie to w tej opowieści właściwe miejsce. Pierwszą moją troską było spalenie tego, co matka napisała, a nawet rozproszenie popiołów. Chyba nikt nie poczyta mi za złe, że w tamtych chwilach myślałam z głębokim żalem, iż niepotrzebnie zostałam ocalona i wychowana. Odczuwałam żywo, że lepiej byłoby dla wielu osób, gdybym naprawdę nie oddychała nigdy. Ba! Obawiałam się samej siebie jako prawdopodobnego zagrożenia dla bezpieczeństwa i honoru własnej matki oraz nazwiska dumnego rodu. Byłam przygnębiona, wytrącona z równowagi, więc rzeczywiście sądziłam, że słusznie i sprawiedliwie powinnam umrzeć przy narodzinach, a niesłusznie i niesprawiedliwie wyżyłam wówczas. Oto niekłamane uczucia, jakie żywiłam wtedy. Zasnęłam wyczerpana do ostatka, a po przebudzeniu zaczęłam znowu płakać, uprzytom- niwszy sobie, że powróciłam na ten świat przynosząc z sobą cały ładunek trosk dla innych ludzi. Jeszcze bardziej bałam się samej siebie rozmyślając o matce, przeciwko której byłam świadkiem, panu na Chesney Wold i o nowym, pełnym grozy sensie dawnych słów szumiących mi w uszach, niby fale przypływu morza: „Twoja matka, Estero, jest twoją hańbą, a ty byłaś jej hańbą. Wkrótce nadejdzie czas, gdy zrozumiesz to lepiej, a zarazem odczujesz tak, jak potrafi odczuwrać jedynie kobieta". Wraz z nimi powracało do mnie inne zdanie: „Módl się dzień po dniu, by grzechy innych nie spadły na twoją głowę". Nie potrafiłam rozwikłać otaczającego mnie zamętu i czułam się tak, jak gdyby cała wina i niesława znajdowały się we mnie, a grzechy innych rzeczywiście spadły na moją głowę. Po dniu nadszedł ponury wieczór, chmurny i smutny, a ja wciąż zmagałam się z tą samą boleścią. Wyszłam z domu i po krótkiej przechadzce w parku, gdzie patrzałam na cienie spowijające drzewa i śledziłam wzrokiem chwiejny lot nietoperzy, które czasami prawie mnie muskały, po raz pierwszy uległam sile przyciągania siedziby Dedlocków. Nie uległabym jej zapewne, gdybym była w lepszym nastroju, lecz w ów wieczór ruszyłam z wolna ścieżką wiodącą w tamtą stronę. Nie śmiałam zatrzymywać się, oglądać szczegółów, ale mijając tarasowy ogród tonący w woni kwiatów, dostrzegłam szerokie alejki i pięknie utrzymane zagony gładkiej murawy, oceniłam poważne piękno tego miejsca, zwróciłam uwagę, że kamienne balustrady i parapety oraz imkjig^stopnie schodów naznaczone przez czas i niepogody obrosły strzyżonym bluszczem i mchami nie inaczej niż kamienny cokół ze- gara słonecznego, a także posłyszałam szelest wody spływającej z fontanny. Później alejka wiodła wzdłuż długiego rzędu ciemnych okien, urozmaiconego tu i ówdzie przez wieżyczki i portale o wymyślnych kształtach, gdzie odwieczne kamienne lwy i fantastyczne potwory wychylały się z kryjówek i wykrzywiając się szpetnie spoglądały w posępne mroki nocy znad powierzonych ich pieczy tarcz herbowych. Dalej przeszłam pod sklepioną bramą, spiesznie minęłam dziedziniec i paradne wejście, zostawiłam za sobą stajnie, gdzie słychać było szum wiatru pośród bluszczu pokrywającego gęstwą wysoki, ceglany min*, żałosne skrzypienie chorągiewki na dachu, poszczekiwanie psów, miarowe i powolne tykanie zegara. Słodko zapachniały lipy, których szelest słyszałam w górze, a ja idąc alejką skręciłam ku południowej fasadzie i zobaczyłam nad sobą balustradę Chodnika Widma oraz jedyne oświetlone okno — zapewne okno pokoju mojej matki. W tym miejscu alejka była brukowana tak, jak położony nieco wyżej taras, więc moje kroki, dotychczas bezszelestne, zbudziły echa na kamiennych płytach. Przystanęłam i nie patrząc na nic widziałam wszystko, co napotkałam tu dotychczas. Później ruszyłam, by śpiesznie minąć oświetlone okno, gdy odgłos własnych kroków uprzytomnił mi nagle, iż legenda o Chodniku Widma zawiera straszną prawdę. To ja mam sprowadzić klęskę na dumny ród! To moje kroki nawiedzają ten taras! Porwana strachem przed samą sobą, zawróciłam, by przebiegnąć szybko tę samą drogę i ochłonąć nieco dopiero przy domku odźwiernego, kiedy ponury, mroczny park pozostał za mną. Dopiero w samotności swojego pokoju, kiedy zgnębiona i przybita udałam się tam na noc, Zaczęłam pojmować, jak niewłaściwy jest mój stan ducha. Ale od mojej najmilszej, która miała przyjechać nazajutrz, zastałam list taki radosny, tak pełen oczekiwania, że musiałabym chyba być z kamienia, gdybym się nie wzruszyła. Był także drugi list, w którym pan Jarndyce prosił mnie, abym powiedziała Dame Durden, jeżeli spotkam gdzieś tę małą kobietkę, że bez niej ludzie są rozpaczliwie osowiali, gospodarstwo schodzi na psy, gdyż nikt inny nic umie posługiwać się kluczami tak, jak ona, wszyscy twierdzą, że dom jest nie ten sam co dawniej i bliscy buntu domagają się jej powrotu. Takie dwa listy musiały mi przypomnieć, że jestem kochana więcej niż usprawiedliwiają to moje zasługi, a więc powinnam być bardzo szczęśliwa. Przypomniały mi również całe dawniejsze życie i, jak spodziewać się należało, poprawiły mój nastrój. Uprzytomniłam sobie wreszcie, że nie była mi pisana śmierć w dniu narodzin; bo nie przeżyłabym tego dnia i nie ocalała dla tak szczęśliwego życia. Ileż to różnorodnych czynników działało wspólnie ku mojemu dobru, jeżeli zatem grzechy ojców spadają niekiedy na głowy potomstwa, zwrot ten ma zgoła inny sens, niż obawiałam się z rana. Zdawałam sobie sprawę, że nie odpowiadam za swoje przyjście na świat, jak za swoje nie odpowiada królowa, a Ojciec z Niebios nie mógłby za to mnie karać czy jej nagradzać. Odkryłam, że nawet wstrząs, jaki tego dnia przeżyłam, stanowił dla mnie lekcję, że już tak rychło odmiana twarzy może być dla mnie korzystna. Wznawiałam więc swe postanowienia, iż wytrwam, modliłam się gorąco o wytrwanie i całym sercem życzyłam tego sobie oraz mojej nieszczęśliwej matce — i tak zaczynałam zdawać sobie sprawę, że mroczne chwile poranka odchodzą niepowrotnie. Nie towarzyszyły mi we śnie i nie było ich przy mnie, kiedy zbudziłam się wcześnie. Ada miała przyjechać o piątej po południu. Sądziłam, że najskuteczniej skrócę czas oczekiwania, jeżeli wybiorę się na daleki spacer drogą, która ją tu sprowadzi. A zatem Charley, ja i Klocek — Klocek pod siodłem, gdyż po pierwszej generalnej próbie nie bywał nigdy zaprzęgany — powędrowaliśmy londyńskim traktem i z powrotem do domu. Tutaj przeprowadziłyśmy dokładną inspekcję i sprawdziły, że wszystko jest w idealnym stanie, a kanarek — najważniejszy z domowników — gotów na spotkanie miłego gościa. Pozostawały jeszcze z górą dwie godziny i w tym okresie, przyznać muszę, mocno denerwowałąm się z racji mojego odmienionego wyglądu. Adę kochałam nad życie, a zatem jej reakcji oczekiwałam bardziej niespokojnie niż jakiejkolwiek innej. Dręczył mnie nie żal z powodu tej odmiany — jestem zupełnie pewna, iż nie odczuwałam go tamtego dnia — lecz lękiem przejmowała mnie myśl, że ona może nie być całkowicie przygotowana. Czy nie dSozna wstrząsu, nie będzie zawiedziona, gdy zobaczy mnie po raz pierwszy? Może wyglądam gorzej, niż spodziewa się moja najmilsza? Zapewne szuka swojej dawnej Estery, lecz chyba jej nie znajdzie? Czy nie będzie musiała przyzwyczajać się do mnie, wszystko rozpoczynać od nowa? Doskonale znałam rozmaite wyrazy ślicznej i otwartej twarzy mojej najmilszej dzieweczki, więc byłam pewna, że Ada nie zdoła ukryć pierwszego wrażenia przed moim wzrokiem. Medytowałam zatem, czy zdołam zapanować nad sobą, jeżeli jej twarz odpowie twierdząco na bodaj jedno z tych niepokojących pytań. ]£^łam zdania, że zdołam. Tak! Zapewne zdołam, po przeżyciach ubiegłego wieczoru. Ale oczekiwanie, niepewność, trwożne rozmyślania wydały mi się szczególnie złą metodą skracania czasu, postanowiłam tedy, że sama wyjdę znów na trakt londyński, by spotkać Adę. — Charley — powiedziałam — przejdę się trochę drogą i spotkam pannę Adę. Moja mała pokojóweczka pochwalała wszystko, na co ja miałam ochotę, więc wyszłam sama, ona zaś pozostała w domu. Ale zanim minęłam drugi kamień milowy, tylekroć serce zaczynało tłuc się we mnie na widok dalekiego obłoku kurzu (chociaż wiedziałam przecież, że to nie jest i nie może być jeszcze dyliżans), że postanowiłam zrezygnować z dalszej wędrówki i zawrócić. Wówczas jednak uległam nieopisanej panice na myśl, że dyliżans mnie doścignie (chociaż wiedziałam nadal, że to nie zdarzy się i nie może zdarzyć), toteż większą część drogi biegłam, by takiego przypadku uniknąć. Kiedy bezpiecznie wróciłam do domu i oprzytomniałam nieco, uświadomiłam sobie, jak się spisałam! Byłam zmęczona, zgrzana, czyli pogorszyłam znacznie sytuację miast poprawić! Wreszcie, gdy dygotałam z przejęcia w ogrodzie i byłam pewna, że mam jeszcze przed sobą co najmniej kwadrans, Charley zawołała nagle i niespodziewanie: — Jest, proszę panienki! Już przyjechała! Nie zamierzałam tego, lecz pobiegłam na piętro i w swoim pokoju ukryłam się za drzwiami. Stojąc tam dygotałam nadal i nie opanowałam się wcale, kiedy na schodach usłyszałam nawołujący mnie głos Ady. — Estero! Kochana! Najdroższa! Gdzie jesteś? Mała kobietko! Najmilsza Dame Durden! Wbiegła do pokoju i miała właśnie wybiec, gdy zobaczyła mnie nagle. Moja najukochańsza, anielska dziewczyna! Ten sam dawny, dobrze znajomy wyraz! Same tkliwe uczucia, miłość, przywiązanie! Nic więcej! Z całą pewnością — nic więcej!. Ach, jakże byłam szczęśliwa, kiedy nsiadłam na podłodze, a moja słodka, śliczna Ada znalazła się obok mnie i moją zoraną bliznami twarz przytuliła do gładkiego policzka! Oblewała ją łzami, obsypywała pocałunkami, kołysała mnie w ramionach niby małe dziecko i tuląc do wiernego serca powtarzała raz po raz wszystkie najczulsze wyrazy, jakie jej przychodziły na myśl. ROZDZIAŁ XXXVII JARNDYCE PRZECIWKO JARNDYCE Gdyby sekret, który musiałam taić, był mój, z pewnością zwierzyłabym się zeń Adzie w bardzo niedługim czasie. Ale nie był mój, więc uważałam, że nie wolno mi wspomnieć o ninl nawet opiekunowi — cbyba w przypadku nagłym i wymagającym natychmiastowego działania. W rezultacie brzemię musiałam dźwigać samotnie, a moje aktualne obowiązki wydawały mi się najzupełniej oczywiste i z racji przywiązania do Ady spełnianie ich nie wymagało siły woli ni też szczególnej zachęty. Czasami, 'kiedy moją najmilsza spała, nawiedzały mnie i spędzały sen z powiek myśli o matce, nie ulegałam im jednak i dla Ady byłam taka jak zawsze, z wyjątkiem naturalnie sprawy, o której było już mowy tak wiele, że mam zamiar nie wracać doń, jeżeli to okaże się możliwe. Pierwszego wieczora miałam nie lada kłopot z zachowaniem spokoju i opanowania. Kiedy siedziałyśmy nad robótkami i Ada zapytała, czy baronet z małżonką bawią w Chesney Wold, musiałam odpowiedzieć, że chyba tak, bo przedwczoraj lady Dedlock podeszła do mnie w parku i nawet rozmawiała ze mną. Jeszcze większą trudność sprawiło mi pytanie, co mówiła, a następnie, gdy odpowiedziałam, że była uprzejma i miła, uwaga Ady, że jest piękna i pełna wdzięku, mimo manier nieprzyjemnie godnych i wyniosłych. Charley pomogła mi nieświadomie, mówiąc, że jaśnie pani spędziła tylko dwie noce w Chesney Wold po drodze z Londynu do jakiejś innej magnackiej rezydencji w sąsiednim hrabstwie; powiedziała też, że lady Dedlock wyjechała następnego rana po spotkaniu na naszym miejscu widokowym, jak nazywałyśmy ów zakątek. W danym przypadku Charley potwierdziła w pełni opinię o wszechwiedzy służby, bo z reguły każ" dego dnia słyszała o ludzkich poczynaniach i słowach więcej, niż zdołało dojść moich uszu w ciągu miesiąca. U pana Boythorna miałyśmy spędzić miesiąc. O ile dokładnie sobie przypominam, Ada bawiła tam ledwie jeden radosny tydzień, gdy pewnego wieczora skończyłyśmy pomagać ogrodnikowi przy podlewaniu kwiatów i wróciły do domu, gdzie dopiero co zapalono świece. Niebawem Charley z bardzo ważną miną pojawiła, się za krzesłem Ady i posługując się tajemniczymi gestami wywołała mnie z pokoju. — Bo proszę panienki — rozpoczęła, a oczy miała najbardziej okrągłe i otwarte najszerzej jak to możliwe — ktoś czeka na panienkę Pod Herbem Dedlocków. Co takiego, Charley? — zapytałam. — Kto na miłość boską mógłby czekać na mnie w szynku? — Nie wiem, proszę panienki. — Charley pochyliła głowę do przodu i drobne dłonie wsunęła za obrąbek fartuszka, jak zwykła czynić w chwilach, gdy delektowała się czymś sekretnym lub poufnym. —r Ale to jakiś pan, proszę panienki. Piękne ukłony dla panienki i, proszę panienki, może panienka będzie łaskawa pójść tam zaraz i nic nie mówić nikomu. — Od kogo mają być te piękne ukłony? — zapytałam coraz bardziej zdziwiona. —■ Od jego, proszę panienki — odpowiedziała moja mała pokojó- weczka, która w gramatyce robiła stałe, lecz niezbyt szybkie postępy. — A jak to się stało, że ty jesteś posłańcem? — Nie jestem żadnym posłańcem, proszę panienki. Był tu pan Grubble. — Któż to taki? — Pan Grubble, proszę panienki. Nie wie panienka? Obraża Pod Herbem Dedlocków. Właściciel W. Grubble — wyjaśniła Charley tak, jak gdyby sylabizowała napis na szyldzie. — Aha. Gospodarz oberży? — Tak, proszę panienki. Jego żona, proszę panienki, to bardzo ładna kobieta, ale złamała raz nogę w kostce i nigdy się to jej nie zrosło. A jej brat jest traczem i siedział już w więzieniu, i wszyscy mówią, że na śmierć się kiedyś zapije chociażby samym piwem — poinformowała mnie Charley. Nie wyobrażałam sobie, o co może chodzić, a że ostatnio skora by łam do obaw, wolałam wybrać się do oberży bez asysty. Poleciłam Charley, by co tchu przyniosła mi szal i kapelusz z woalką, ubrałam się i spiesznie ruszyłam stromą ścieżką znaną mi równie dobrze jak ogród pana Boythorna. Pan Grubble bez surduta stał u drzwi małej idealnie czystej oberży i niewątpliwie mnie oczekiwał. Na mój widok oburącz zdjął kapelusz i niosąc go przed sobą niby ciężką metalową wazę poprowadził mnie przez wysypany piaskiem korytarz do swojego najbardziej reprezentacyjnego alkierza. Był to schludny pokoik wysłany dywanem i przyozdobiony doniczkowymi roślinami w ilości większej, niż mogło to, być wygodne; dekorację uzupełniały liczne tace do podawania herbaty, kolorowa rycina przedstawiająca królową Karolinę, kilka muszli,_d wie zasuszone i wypchane ryby w oszklonych gablotkach oraz coś niezwykłego — bardzo duże jajo lub mała dynia, nie wiem i wyobrażam sobie, iż mało kto zdołałby to rozstrzygnąć —■ zawieszonego u sufitu. Oberżystę dobrze znałam z widzenia, ponieważ często zwykł wystawać przed swoimi drzwiami. Ten korpulentny, pogodnie uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku sprawiał 'wrażenie, że w domu nie potrafi czuć się swobodnie bez kapelusza i długich butów, lecz surdut wkładał jedynie wtedy, gdy wybierał się do kościoła. Objaśnił świecę, odstąpił krok, by sprawdzić, jak wygląda płomyk, następnie zaś tyłem wycofał się z alkierza akurat w chwili, gdy chciałam go zapytać, przez kogo został przysłany. Drzwi sąsiedniego pokoju były otwarte, więc dobiegły mnie stamtąd głosy, jak mi się wydało znajome, które zaraz umilkły. Posłyszałam za to tupot żwawych kroków i... Kto stanął przede mną? Ryszard, nikt inny! — Kochana Estera! Mój najlepszy przyjaciel! — zawołał tak gorąco i serdecznie, że, zaskoczona miłą niespodzianką i uradowana iściei braterskim powitaniem, ledwie zdołałam szepnąć, iż Ada czuje się dobrze. — Słowo daję! Odpowiadasz na moje myśli! Zawsze ta sama, kochana dziewczyna! — podjął i zaprowadziwszy mnie do krzesła, sam usiadł na sąsiednim. Uniosłam woalkę — trochę, lecz niewysoko. — Zawsze ta sama kochana dziewczyna powtórzył tonem nie mniej serdecznym niż uprzednio. Zupełnie odsłoniłam twarz, położyłam dłoń na jego rękawie i spoglądając'mu prosto w oczy powiedziałam, jak bardzo wdzięczna jestem za tak życzliwe powitanie i jak cieszę się, że go widzę. Radość moją pomnażała oczywiście decyzja, którą powzięłam w czasie choroby i okazałam mu obecnie. — Kochanie! — podchwycił żywo. — Nie ma pod słońcem nikogo, z kim porozmawiać pragnąłbym bardziej niż z tobą, bo zależy mi, abyś mnie zrozumiała. -—^ A mnie zależy, Ryszardzie — odrzekłam — abyś ty zrozumiał kogoś innego. — Domyślam się, Estero, że ten ktoś inny to John Jarndyce, prawda? -■ Ma się rozumieć, mój drogi. — Kontent jestem, powiem otwarcie, że z miejsca poruszyłaś ten temat, ponieważ zależy mi, aby być właściwie zrozumianym przede wszystkim w tej kwestii. Przez ciebie, moja droga, uważasz! Bo pan Jarndyce czy pan Jaki-śtam nie uzależni mnie od siebie. Zmartwiłam się, że przybiera takie tony, co Ryszard zauważył niezwłocznie. — Mniejsza z tym, moja droga — podjął. — Nie będziemy zagłębiać się w szczegóły. Na razie chciałbym ramię w ramię z tobą wejść bez hałasu do twojej wiejskiej rezydencji i sprawić niespodziankę uroczej kuzyneczce. Czy na coś takiego pozwoli ci lojalność wobec Johna Jamdyceła? — Mój drogi! — odparłam. — Wiesz, że zostałbyś serdecznie przyjęty w jego domu... w twoiih, gdybyś za taki chciał uważać dom mojego opiekuna. Tutaj, Ryszardzie, możesz liczyć na równie życzliwe przyjęcie! — Słowa godne najdoskonalszej wśród małych kobietek! — zawołał wesoło. Zapytałam, czy odpowiada mu nowy zawód. — Mniej więcej, Estero, mniej więcej — odrzekł. — To niezły zawód i na czas przejściowy nada się równie dobrze, jak każdy urny. Nie wiem, czy będę dbał o niego, gdy urządzę się wreszcie, ale wtedy mógłbym sprzedać stopień oficerski i... Nie warto teraz zawracać sobie głowy tymi sprawami. Młody, przystojny i pod każdym względem tak bardzo różny od panny Flite! A przecież dostrzegłam jakieś przerażające podobieństwo między nimi w pochmurnym, chciwym, lękliwie przebiegłym wyrazie twarzy Ryszarda! — Jestem teraz na nrlopie, w Londynie — podjął. — Naprawdę? — Tak. Wpadłem tam, aby. dopilnować moich... moich interesów w sądzie kanclerskim, nim nastaną długie ferie — powiedział zmuszając się do beztroskiego śmiechu. — Zapewniam cię, Estero, że nareszcie zaczynamy rozkręcać ten odwieczny proces. Gzy można mi się dziwić, że z powątpiewaniem pokręciłam głową? — Racja! Mówiłaś nieraz, że to nieprzyjemny temat — zaczął znów z tym samym niepokojącym wyrazem twarzy. — Precz z nim! Niech idzie sobie na cztery wiatry! Już poszedł? Jak sądzisz? Kto jest tu ze mną? — Wydaje mi się, że słyszałam znajomy głos. Pan Skimpole? — Wć własnej osobie! Lepiej mi w jego towarzystwie niż w jakimkolwiek innym. Cóż to za czarujące dziecko! Zapytałam Ryszarda, czy ktoś wie o ich wspólnej podróży. Odpowiedział, że nikomu się nie zwierzał. Po prostu odwiedził kochanego starego oseska (tak nazywał pana Skimpole^), który powiedział mu, gdzie obecnie przebywamy, więc odrzekł z miejsca, iż chętnie wybrałby się do nas, wobec czego kochany stary osesek oznajmił, że on wybrałby się również. I tak Ryszard przywiózł go z sobą. — No i — ciągnął — jest wart... nie powiem, brudnych pieniędzy, jakie mnie kosztuje. Jest wart trzy razy tyle złota, ile sam waży! Prze- cudownie pogodny z niego facet! Kompletnie obcy wszelkiemu wyrachowaniu! Bezinteresowny, świeży i niebywale prostoduszny! Fakt, że Ryszard zań płaci, nie stanowił dla mnie dowodu bezinteresowności pana Skimpole'a, lecz powstrzymałam się od uwag w tym względzie. Co prawda ów wkroczył w tym momencie do alkierza i odmienił nurt naszej rozmowy. Powiedział, że ogląda mnie z niekłamaną rozkoszą, gdyż przez cale sześć tygodni wylewał z mojej racji słodkie łzy radości i współczucia na przemian. Od zmysłów odchodził ze szczęścia, gdy usłyszał, że moja niedyspozycja mija; dzięki mnie zaczyna obecnie poznawać dziwną mieszaninę zła i dobra, która występuje na tym świecie; uprzytamnia dziś sobie, iż zdrowie należy cenić tym wyżej, gdy ktoś inny jest chory, że A ma zeza po to, by B tym radośniej 626 patrzał prosto przed siebie, lub C utyka na drewnianej nodze po to, by D cieszył się tym więcej swoją nogą z krwi i kości tkwiącą w jedwabnej pończosze. .— Droga, kochana panno Estero! — rozprawiał dalej pan Skimpole. — Weźmy na przykład naszego przyjaciela Ryszarda, który wyczarowuje najbardziej promienne wizje przyszłości z ponurych mroków sądu kanclerskiego. Jakież to urocze zjawisko! Krzepiące! Pełne prawdziwej poezji! Dawnymi czasy urojone pląsy i gra na fujarkach nimf i faunów ożywiały pasterzom knieje i pustkowia. Dzisiejszy pasterz, nasz sielankowy Ryszard, rozjaśnia nudne pomieszczenia sądu, gdy każe pląsać tam bogini Fortunie oraz jej orszakowi przy melodyjnych tonach orzeczeń i postanowień. To, widzi pani, bardzo zabawne i miłe! Jakiś niepoprawny zrzęda mógłby zadać mi pytanie: „Jaką widzisz korzyść w głupstwach prawionych w imię litery prawa czy też poczucia sprawiedliwości? Czemu ich bronisz?" Odpowiedziałbym wówczas: „Mój drogi, niepoprawny zrzędo! Ja ich nie bronię. Po prostu są mi nad wyraz miłe, bo młodociany pasterz, jeden z moich przyjaciół, odmienia je w coś, co w swojej prostocie ducha uważam za zjawisko urzekające. Nie' twierdzę stanowczo, że głupstwa, o których mowa, istnieją jedynie w tym celu, ponieważ jestem dzieckiem pośród was, rozsądnych zrzędów, i za nic nie ponoszę odpowiedzialności wobec was ani wobec famego siebie. Nie twierdzę tego, lecz wyrażam przypuszczenie, iż tak być może". Zaczynałam serio się obawiać, że Ryszard nie mógłby znaleźć gorszego przyjaciela. Z przykrością myślałam, że w okresie, gdy najbardziej potrzeba mu zdrowych zasad i wyraźnego celu, ma wciąż przy sobie.tę czarującą beztroskę wobec wszystkiego, nieliczenie się z czarem i lekceważąc; stosunek do wszelkich celów i zasad. Wyobrażałam sobie, iż rozumiem, dlaczego pan Jarndyce, człowiek obyty w świecie i ciężko doświadczony nieszczęsną klątwą ciążącą na rodzinie, znajduje niemałą ulgę i pociechę w towarzystwie pana Skimpole'a, który przyznaje się do własnych wad i przejawia radosny, naiwny zapał. Atoli byłam przekonana, że te cechy nie są aż tak naturalne, jak to się wydaje, a lenistwu pana Skimpole4a służą nader korzystnie. Obydwaj panowie wyruszyli ze mną, a że pan Skimpole pozostał przy bramie posiadłości pana Boythorna, weszłam cicho do domu tylko z Ryszardem. 627 — Ado, moja najmilsza, prowadzę ci gościa — oznajmiłam i bez 'trudności odczytałam wyraz miłego zaskoczenia na jej spłonionej twarzy. Ona kocha go czule i obydwoje zdają sobie z tego sprawę! Ich widywanie się w charakterze kuzynów to nader przejrzysta fikcja! Prawie posądzałam się o niecną podejrzliwość, lecz mnszę przyznać, nie byłam całkiem pewna, czy Ryszard^ kocha Adę równie czule. Podziwiał ją, to pewne — któż mógłby nie podziwiać Ady! — i śmiem twierdzić, skwapliwie i z dumą odnowiłby ich młodociane zaręczyny, gdyby nie wiedział, że ona dotrzyma słowa danego mojemu opiekunowi. Jednakże dręczyła mnie uporczywa myśl, iż zgubne wpływy działają nawet w tym zakresie i Ryszard odkłada dobrą wolę i stanowczą decyzję do czasu, kiedy proces Jarndyce przeciwko Jarndyce będzie miał z głowy. Mój Boże! Nie dowiem się nigdy, jaki mógłby być Ryszard wolny od tego obarczenia! Ze zwyczajną mu szczerością i pogodą oznajmił Adzie, że nie przyjechał po to, by w sekrecie uczynić jakiś wyłom w przyjętych przez nią (jego zdaniem nieco za pochopnie i ufnie) warunkach, które narzucił pan Jarndyce. Nic podobnego! Przyjechał jawnie i otwarcie, aby zobaczyć się z nami obydwiema i usprawiedliwić stosunki, w jakich obecnie pozostaje z naszym opiekunem. Ponieważ jednak kochany stary osesek nadejdzie wkrótce, prosi, abym wyznaczyła mu spotkanie następnego dnia z rana, a wówczas odbędzie ze mną długą, swobodną rozmowę i swoje stanowisko uzasadni. Zaproponowałam przechadzkę w parku o godzinie siódmej i tak sprawa została na razie zakończona. Wkrótce pokazał się pan Skimpole i zabawiał nas przez dobrą godzinę. Szczególnie zależało mu na rozmowie z Małą Coavins (to znaczy Charley), którą zapewniał w iście patriarchalnym tonie*- że jej nieboszczykowi ojcu dawał zawsze tyle zajęcia, ile to było w jego mocy; wyraził też nadzieję, że jeżeli który z jej małych braciszków pośpieszy wkrótce śladami rodziciela, on — Harold Skimpole — postara się o niemało roboty również dla tego młodzieńca. — Bo, proszę państwa, ja ustawicznie wpadam w te sieci — ciągnął spoglądając ku nam dobrotliwie znad szklanki wina rozcieńczonego wodą. — Zawsze ktoś wybawia mnie z kłopotu, jak gdyby ściągał statek z mielizny, albo płaci mi czy raczej za mnie, niby armator załodze okrętowej. Nieodmiennie znajduje się ktoś taki. Sam nie poradziłbym sobie w żadnym przypadku, bo, jak wiadomo wam, moi mili, z regały nie miewam pieniędzy. Ktoś mi pomaga. Ktoś mnie wybawia. Dzięki środkom tego kogoś nie czuję się jak szpak w sidłach. Wydostaję się jakoś. A gdybyście mnie zapytali, jaki to ktoś, odpowiem zwięźle, że, słowo honoru, nie wiem! Bądź co bądź jednak, wypijmy za zdrowie tego kogoś! Niechaj go Bóg ma w swojej pieczy! Następnego rana Ryszard spóźnił się trochę, ale nie kazał mi czekać długo i ramię w ramię powędrowaliśmy do parku. Powietrze było rzeź- we, wilgotne od rosy, a niebo bez jednej chmurki. Ptaki wyśpiewywały prześlicznie. Z zachwytem patrzałam na brylanty rosy lśniące wśród paproci, na murawę, drzewa i miałam wrażenie, że od wczoraj dwa- /.- dziestokrotnie pomnożył się czar gajów, jak gdyby podczas spokojnego snu nocy natura pamiętała o wszystkim nie wyłączając najskromniejszego listka i czyniła, ile w jej mocy, by zwiększyć chwałę bliskiego dnia. — Cudowne miejsce — odezwał się mój towąrzysz — wolne od zgrzytów i kłótni procesów sądowych. Pomyślałam, że nie brak tutaj za to innych trosk i zmartwień. — Wiesz co, moja kochana? — podjął. — Kiedy ogólnie biorąc uładzę swoje sprawy, przyjadę tutaj chyba, by odpocząć trochę. — Nie lepiej byłoby odpocząć teraz? — zapytałam. — Widzisz — odrzekł — teraz odpocząć czy też zadecydować o czymś konkretnym teraz, to, moja droga, niełatwa sprawa. Krótko mówiąc to niemożliwe, a w każdym razie ja nie potrafię zdobyć się na coś takiego. — Dlaczego? ■— Dlaczego? Zastanów się, Estero. Nawet tobie trudno byłoby odpocząć albo zadecydować o czymś konkretnym, gdyby przyszło ci mieszkać w nie wykończonym domu, który jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, rok może być postawiony lub zburzony od piwnic do strychu czy też pokryty dachem lub dachu pozbawiony. Tak właśnie jest ze mną. Powiadasz: teraz! Dla nas, stron procesowych, teraz nie istnieje. Doprawdy! Byłam bliska zrozumienia siły przyciągania, nad którą rozwodziła się moja biedna, mała starowina, gdy na twarzy Ryszarda pojawił się ów żałosny wyraz z poprzedniego wieczora. I, strach pomyśleć, był w tym wyrazie również cień zmarłego nieszczęśnika z Shropshire. ■ Kochany Ryszardzie — podjęłam — nasza rozmowa ma niedo- hry początek. — Nie wątpiłem, Dame Durden, że powiesz mi cos w tym sensie. — I nie tylko ja, Ryszardzie — podchwyciłam. — Nie ja przestrzegałam cię w swoim czasie, abyś nie budował żadnych widoków na przyszłość, żadnych nadziei na tej rodzinnej klątwie. — No i wróciłaś do Johna Jarndyce*a —- rzucił niecierpliwie Ryszard. — Dobrze. I tak musiała przyjść na niego kolej, bo to przewód* ni temat tego, co chcę powiedzieć. Niech to będzie zaraz. Kochana Estero, jak możesz być tak ślepa? Czy naprawdę nie widzisz, że on jest 6troną zainteresowaną, a zatem mój brak zainteresowania proce- rem, mój brak troski o proces, czego John Jarndyce tak bardzo sobie życzy, może być korzystny dla niego, lecz mniej korzystny dla mnie? — Trudno uwierzyć, Ryszardzie —- zawołałam z oburzeniem — że ty, który widywałeś go często, mieszkając pod jego dachem, więc poznałeś dobrze naszego opiekuna, mówisz o takich podejrzeniach nawet do mnie, nawet tutaj, w odosobnionym miejscu, gdzie nikt nas nie podsłucha! Czy to możliwe, mój drogi? Zarumienił się mocno, jak gdyby przyrodzona mu uczciwość boleśnie odczuła mój wyrzut. Milczał przez dobrą chwilę, nim zaczął znowu przytłumionym głosem: — Jestem pewien, Estero, że nie uważasz mnie za łajdaka i wiesz, że zdaję 6obie sprawę, iż podejrzliwość i brak zaufania do ludzi to w moim wieku nie najpiękniejsze cechy charakteru. — Wiem! Wiem doskonale — podchwyciłam. — Niczego w świecie nie jestem bardziej pewna. — Kochana, poczciwa dziewczyna! — zawołał Ryszard. — Jak zawsze, masz dla mnie coś na pociechę. A ja tak bardzo jej potrzebowałem, bo widzisz, ta cała historia jest zła, mówiąc oględnie. No i dotąd nie miałem sposobności, by o tym wszystkim pogadać z tobą. — Wiem, kochany Ryszardzie — podjęłam. — Wiem... Jak by to wyrazić?... Wiem nie gorzej niż ty sam, że podobne opaczne rozumowanie jest obce twojej naturze. Wiem także nie gorzej niż ty sam, co wywołało w tobie zmiany. — Zaraz, siostrzyczko, powoli!, — zawołał nieco weselszym tonem. — Przynajmniej ty będziesz dla mnie sprawiedliwa, prawda? Ja na własne nieszczęście ulegam wpływom procesu, ale on również. Proces spaczył mnie trochę, przyznaję, ale czy i jego nie mógł spaczyć? Nie mówię, że John Jarndyce nie jest człowiekiem honoru mimo tak wielu komplikacji, mimo całej niepewności. Nic podobnego! Stanowczo twierdzę, że jest uczciwy. Jednakże proces zostawia piętno na wszystkich. Wiesz, że tak jest. Pięćdziesiąt razy słyszałaś, jak on to powtarzał. A zatem czemu on ma być wyjątkiem? — Ponieważ, Ryszardzie — odparłam — to człowiek niezwyczajny, który uporczywie trzymał się zawsze z dala od procesowego kręgu. — Ach! Ponieważ! Ponieważ! — rzucił Ryszard na swój porywczy sposób. —-Wcale nie jestem pewien, moja miła, czy stanowisko z dala od procesowego kręgu nie świadczy o rozsądku i dalekowzroczności. Dzięki niemu inne strony procesowe mogą stać się mniej czujne i dbałe o własne interesy, ludzie mogą wymierać stopniowo, takie czy inne punkty ulatywać z pamięci. Może zachodzić wiele nader pomyślnych wydarzeń. Tak żywo współczułam biednemu Ryszardowi, że nie byłam w stanie ponownie czynić mu wyrzutów — nawet spojrzeniem. Przypomniałam sobie, jak wyrozumiale odnosił się pan Jarndyce do jego błędów, z jak zupełnym brakiem urazy zwykł o nich mawiać. — Nie podejrzewaj, Estero .— ciągnął — że przyjechałem tutaj, by oczerniać Johna Jarndyce'a za jego plecami. Przyjechałem dlatego, że chcę usprawiedliwić siebie. Wszystko, widzisz, szło dobrze i zgadzaliśmy się wyśmienicie, dopóki byłem chłopcem i proces nie interesował mnie zupełnie. Kiedy jednak wejrzałem weń, zacząłem troszczyć się o niego, sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Wtedy John Jarndyce uznał, że moje zaręczyny z Adą muszą zostać zerwane, gdyż nie będę jej wart, jeżeli nie zmienię obranego już kursu, tak niedogodnego dla niego. Otóż, moja droga, nie mam zamiaru zmienić niedogodnego dlań kursu ani też przyjąć narzucanych mi prawem kaduka warunków po to jedynie, by zyskać w oczach Johna Jarndyce'a. Czy odpowiada mu to czy też nie odpowiada, będę obstawał przy swoich prawach i prawach Ady. Wiele myślałem o tym wszystkim i wyciągnąłem takie właśnie wnioski. Biedny, kochany Ryszard! Rzeczywiście myślał wiele o tym wszystkim. Niewątpliwie świadczyły o tym jego wyraz twarzy, ton głosu, cały sposób bycia. — Uczciwie oznajmiłem... Bo musisz wiedzieć, że napisałem doń w * łych sprawach... Oznajmiłem mu, że jesteśmy stronami procesowymi, lepiej więc bądźmy nimi otwarcie, nie skrycie. Naturalnie, podziękowałem mu za życzliwość i opiekę, dodałem jednak, że on winien pójść swoją drogą, ja swoją. A moja droga, nasze drogi z pewnością nie są zbieżne. Na mocy jednego z kwestionowanych testamentów mnie ma przypaść więcej niż jemu. Nie twierdzę, że właśnie ten testament zostanie przez sąd przyjęty, ale istnieje i są jakieś szanse, że tak się stanie. — Nie od ciebie, kochany Ryszardzie, dowiaduję się o twoim liście — powiedziałam. — Słyszałam już o nim. Bez żalu. Bez jednego gniewnego słowa. — Aha! Zadowolony jestem, że nazwałem go człowiekiem honoru mimo całego tego podłego procesu — podjął Ryszard łagodniejąc cokolwiek. — Powtarzałem to nieraz i nigdy nie żywiłem wątpliwości w tym względzie. Cóż, kochana Estero? Zdaję sobie sprawę, że moje obecne poglądy wydadzą się gruboskórne tobie, a także Adzie, gdy powtórzysz jej naszą rozmowę. Gdybyś wszakże jak ja wniknęła w te kwestie, gdybyś jak ja, kiedy byłem u Kenge'a, prze- wertowała papiery, gdybyś poznała to nagromadzenie zarzutów i kontrzarzutów, podejrzeń i kontrpodejrzeń, zrozumiałabyś, że w porównaniu z tym wszystkim moje stanowisko winno uchodzić za nader umiarkowane. — Nie przeczę, Ryszardzie — odparłam. — Ale czy jesteś zdania, że w papierach, o których wspomniałeś, mieści się wiele prawdy i sprawiedliwości? —■ Prawda i sprawiedliwość, Estero, są gdzieś w tym procesie i... — Albo były. Niegdyś. Bardzo dawno — przerwałam. — Są! Są, Estero! Muszą gdzieś się znajdować! — zawołał i mówił dalej bardziej popędliwie. — Ale posłużenie się Adą jako okupem dla mnie to nie metoda dobywania ich na jaw! Powiadasz sama, że zmienia mnie ten proces. John Jarndyce powiada, że zmie-. niał, zmienia i będzie zmieniać wszystkich uczestniczących w nim ludzi. A więc tym bardziej słuszność mam po swojej stronie, gdy postanawiam, iż zrobię, co w mojej mocy, aby nareszcie doprowadzić go do końca. — Co w twojej mocy, Ryszardzie! A nie zdaje ci się, że przez te długie lata inni robili również, co w ich mocy? Czy sądzisz, że tak wiele dawniejszych niepowodzeń ułatwia twoje zadanie? — Proces nie może trwać wiecznie! — zawołał z pasją, która przywiodła mi znów na myśl smutne wspomnienie Gridleya. — Jestem młody, zawzięty, a odwaga i wytrwałość wielekroć dokonywały cudów. Inni tylko połowę sił rzucali na szalę procesu. Ja oddam mu się cały. Uczynię z niego cel mojego życia. — Ach, Ryszardzie! — westchnęłam. — Mój drogi Ryszardzie! To gorzej. Znacznie gorzej! —I Nie! Nie! Nie! Nie lękaj się o mnie — podchwycił z uczuciem. — Jesteś kochana, dobra, mądra, opanowana, najszlachetniejsza dziewczyna, ale masz swoje uprzedzenia. I tak powracam znowu do Johna Jarndyeeca. I mówię ci, Estero, z całym przekonaniem, że dawny, tak dogodny dlań układ naszych wzajemnych stosunków nie był naturalny. — Czy rozdźwięk i niechęć uważasz za czynniki naturalne w układzie waszych wzajemnych stosunków? — zapytałam. —• Nie. Tego nie powiedziałem. Ale proces stwarza warunki nienaturalne, nie do pogodzenia z naturalnymi związkami pomiędzy nami. I oto jeszcze jedna racja, by dążyć do zakończenia procesu! Być może, stwierdzę później, że mylnie oceniałem Johna Jarndy- cc'a. Być może, po wyzwoleniu się z tego wszystkiego odzyskam jasność myśli i przyznam duszność twoim dzisiejszym słowom. Nic mam nic przeciwko temu! Wówczas nimam własne błędy i oddam sprawiedliwość Johnowi Jarndyce*owi. Biedak odkłada wszystko na czas nieokreślony. Wszystko pozostawia obecnie w zawieszeniu i niepewności! — Otóż, moja najdoskonalsza z powiernic — ciągnął Ryszard — chcę, by kuzynka Ada zrozumiała, że co do Johna Jarndyceia, nie jestem zdradliwy, niestały, lekkomyślny, lecz kieruję się rozsądkiem i wytrwałym dążeniem do celu. Pragnę zaprezentować się jej za twoim pośrednictwem, gdyż wiem, że Ada darzy kuzyna Johna szacunkiem i zaufaniem, a ty, Estero, rozmawiając z nią złagodzisz kurs, jaki obrałem, jeżeli go nawet nie pochwalasz. Krótko mówiąc, nie... nie chciałbym... — mówił dalej z wahaniem i opornie — ...nie chciałbym przedstawić się tak ufnej dziewczynie, jako pieniacz skory do swarów i podejrzliwy. Powiedziałam mu, że w tych ostatnich słowach był sobą bardziej niż podczas całej naszej rozmowy. — Pewno masz słuszność, kochanie — przyznał bez wahania. — Mnie też się tak wydaje. Ale jasne postawienie sprawy uważam za obowiązek wobec samego siebie. No i nie bój się o mnie. Poradzę sobie jakoś. Zapytałam, czy to wszystko, co mam powtórzyć Adzie. — No... Niezupełnie — odrzekł. — Nie mogę przed nią taić, że John Jarndyce odpowiedział na mój list w takim jak zawsze tonie. Zwracał się do mnie przez „Rick, mój kochany", próbował dyskutować z moimi poglądami twierdząc, że są bez wpływu na jego stosunek do mnie. Bardzo to chwalebne, ale nie zmienia faktycznego stanu rzeczy! Ada winna się także dowiedzieć, że chociaż rzadko widujemy się ostatnio, dbam o jej interesy nie gorzej niż o własne, bo nasza sytuacja w tym procesie jest dokładnie taka sama. Mam też nadzieję, że na zasadzie jakichś pogłosek lub plotek, które mogą jej sięgnąć, nie wyrobi sobie opinii, iż jestem płochy i pozbawiony zdrowego rozsądku. Przeciwnie! Wciąż oczekuję zakończenia procesu i pod tym kątem robię-plany na przyszłość. Obecnie jestem pełnoletni i podjąwszy kroki, o których już mówiłem, nie poczuwam się do jakiejkolwiek zależności od Johna Jarndycela, lecz Ada pozostaje nadal podopieczną sądu, więc nie żądam od niej wznowienia naszych zaręczyn. Gdy zyska swobodę działania, ja też będę znów prawdziwym 6obą, a jej i moje warunki materialne zupełnie zmienią się, jak sądzę. Jeżeli powiesz jej to wszystko z właściwym sobie umiarem i spokojem, wyświadczysz mi, kochana Estero, wielką i zacną przysługę, a ja tym energiczniej wezmę się do procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Oczywiście nie proszę cię o dyskrecję wobec Samotni. — Okazałeś mi pełne zaufanie, Ryszardzie — powiedziałam — obawiam się jednak, że nie zechcesz skorzystać z mojej rady. — W tej sprawie, moja kochana, to niemożliwe. W każdej innej jestem gotów przyjąć twoją radę. Jak gdyby miał w życiu jakąś inną sprawę! Jak gdyby cały jego charakter, cała przyszłość nie zostały ubarwione jednym kolorem! — Ale jedno pytanie wolno ci zadać, Ryszardzie? — Ma się rozumieć! — wybuchnął śmiechem. — Komu byłoby wolno, jeżeli nie tobie? — Sam powiedziałeś — zaczęłam — że wiedziesz żywot nie nazbyt uporządkowany. — Czy może być inaczej, moja miła, Bkoro wszystko dokoła mnie jest nieuporządkowane? — Masz znowu długi? — Oczywiście! — rzucił nie bez zdziwienia z racji mojej naiwności. — Dlaczego oczywiście? — zapytałam. — Kochane dziecko, z przyczyn zgoła zrozumiałych. Bez kosztów niepodobna poświęcić się tej sprawie tak bez reszty. Zapominasz, lub być może nic wiesz, że na mocy wszystkich spornych testamentów coś przypada w udziale zarówno Adzie, jak mnie. Rzecz tylko w tym, jaka to będzie kwota, większa czy mniejsza. Tak czy inaczej, najmilsza Estero, miKi mi kapnąć sporo! Nie martw się o mnie, troskliwa przyjaciółko. Wszystko będzie dobrze i w każdym razie muszę poradzić sobie! — roześmiał się serdecznie, ubawiony, jak widać, moją prostotą ducha. Zagrażające mu niebezpieczeństwo odczułam żywo i boleśnie, a więc w imieniu Ady, w imieniu mojego opiekuna i własnym próbowałam ostrzegać go najbardziej gorącymi słowy, jakie przychodziły mi na myśl, próbowałam wytykać mu niektóre z jego błędów. To, co mówiłam, przyjmował cierpliwie i pogodnie, jednakże wszystko odbijało się od niego nie wywierając bodaj najmniejszego skutku. Świadoma efektu, jaki wywarł na nim list pana Jarndyce'a, nie miałam prawa się dziwić, lecz postanowiłam odwołać się jeszcze do wpływu Ady. Naszą przechadzkę zakończyliśmy w wiosce, kiedy zatem wróciłam do domu, postarałam się podczas śniadania przygotować Adę na to, co ma ode mnie usłyszeć. Następnie wyjaśniłam jej dokładnie, jakie mamy podstawy do obaw, iż Ryszard gubi się bez ratunku i marnuje eałe swoje życie. Naturalnie zmartwiła się bardzo, jakkolwiek w to, że Ryszard pozna wnet i naprawi swoje błędy, wierzyła mocniej, znacznie mocniej, niż ja potrafiłabym uwierzyć. Oczywiście było to rozumiałe i godne mojej najmilszej, która niebawem wystosowała następujący list do Ryszarda: Najdroższy Kuzynie! Estera powtórzyła mi wszystko, co dziś usłyszała od Ciebie. Ten list piszę po to, by od siebie powtórzyć wszystko, co ty usłyszałeś od niej, a także dać wyraz najgłębszemu przekonaniu, że wcześniej lub później' uznasz naszego kuzyna Johna za doskonały wzór prawdy, szczerości, wielkiej dobroci i wtedy pożałujesz gorzko i głęboko krzywd, które mu bez złych intencji wyrządzasz. Nie bardzo wiem, jak mam napisać to, o czym z kolei muszę wspomnieć, lecz mam nadzieję, że moje myśli zrozumiesz tak, jak I się one układają. Żywię pewne obawy, że po części przez wzgląd na \mnie gotujesz wielkie nieszczęście dla siebie, a więc naturalnym rzeczy porządkiem i dla mnie również. Gdyby miało być tak istotnie, gdybyś w swoich poczynaniach miał zbyt wiele myśli mnie poświęcać, błagam Cię i zaklinam najgoręcej, abyś zaniechał tych poczynań! Jeżeli odwrócisz się raz na zawsze od procesu, w którego cieniu narodziliśmy się obydwoje, uczynisz to, czym uszczęśliwić możesz mnie najbardziej. Nie gniewaj się na mnie za te słowa, kochany Ryszardzie. Proszę Cię, błagam, przez wzgląd na mnie, przez wzgląd na samego siebie zapomnij, najdroższy, o źródle zła, które nas obydwoje uczyniło sierotami w bardzo wczesnym dzieciństwie! Właśnie my powinniśmy zdawać sobie sprawę, że z procesem, który rodzi jedynie troski, nie wolno łączyć żadnych nadziei lub wiary w jakiekolwiek dobro. Najdroższy Kuzynie! Nie muszę chyba Ci mówić, że jesteś wolny i prawdopodobnie znajdziesz w przyszłości kogoś, kogo pokocluisz mocniej niż swoją pierwszą sympatię. Jeżeli pozwolisz mi wyrazić swoje zdanie, dam toyraz najgłębszemu przekonaniu, iż ta Twoja wybrana stokroć będzie wolała towarzyszyć w zlej czy dobrej doli człowiekowi, który w dobrobycie lub biedzie chwalebnie wypełnia obowiązki w obranym zawodzie, niż w złudnych nadziejach, a nawet w rzeczywistości, jeżeli to możliwe, być niezmiernie bogatą u boku kogoś, kto długie lata zmarnotrawił w ustawicznej niepewności kosztem zaniedbywania wszelkich innych celów w życiu. Zapewne dziwisz się, kochany Ryszardzie, że ja, mając tak mało wiedzy oraz doświadczenia, twierdzę to wszystko z wielką pewnością siebie, dowiedz się jednak, że te słowa płyną z głębi szczerego serca kochającej Cię zawsze i oddanej Ci, Najdroższy Kuzynie Twojej Ady. Przytoczony list rychło ściągnął do nas Ryszarda, ale jeżeli zmienił jego poglądy, to w nader znikomym stopnia. Powiadał, że wypróbujemy uczciwie, kto myli się, kto ma rację. Już on dowiedzie nam swojej słuszności! Zobaczymy! Był ożywiony, promienny, jak gdyby radowała go serdeczność Ady, lecz ja wzdychałam tylko i starałam się mieć nadzieję, że list po następnym przeczytaniu wywrze nań wpływ silniejszy niż na razie. Ponieważ goście zamówili miejsca w dyliżansie odjeżdżającym następnego rana i mieli spędzić u nas cały dzień, szukałam sposobności, by porozmawiać z panem Skimpole'em. Wiele czasu spędzaliśmy wszyscy poza domem, więc spotkałam go łatwo i napomknęłam delikatnie, iż podjudzanie Ryszarda to poważna odpowiedzialność. — Odpowiedzialność? — powtórzył ostatni wyraz z tym swoim ujmującym uśmiechem. — Droga panno Estero! Jestem ostatnim pod słońcem człowiekiem, do którego mogłoby się odnosić coś takiego. Jak żyję, nie byłem za nic odpowiedzialny. To niemożliwe! — Wydaje mi się, że wszyscy musimy być odpowiedzialni bąknęłam niepewnie, gdyż onieśmielał mnie człowiek o tyle starszy niż ja i mądrzejszy. Pan Skimpole przyjął tę nową prawdę z pełnym uroku żartobliwym zdziwieniem. — Naprawdę? — powiedział. — Ale czy wszyscy musimy być wypłacalni? Ja nie jestem. Nigdy nie byłem. Proszę popatrzeć, droga panno Estero — ciągnął dobywając z kieszeni garść srebra i miedziaków. — To są pieniądze. Ileś tam pieniędzy, nie mam pojęcia ile. Nie umiem liczyć, nie jestem w stanie. Może to cztery szylingi i dziewięć pensów? Może cztery funty i dziewięć szylingów? Nie wiem. Podobno moje długi wynoszą dużo więcej. Chyba tak! Bo ja z reguły jestem dobrym ludziom winien tyle, ile zechcą mi pożyczyć. Dopóki mi dają, czemu ja miałbym nie brać. Taki jest Harold Skimpole. Jeżeli zatem to nazywa pani odpowiedzialnością, jestem' też odpowiedzialny. Swobodnie i beztrosko dobył znów bilon z kieszeni i spojrzał na mnie z czarującym uśmiechem na rasowej twarzy, jak gdyby mówił o jakichś pomniejszych sprawach kogoś innego, czym prawie mnie przekonał, że w gruncie rzeczy nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. — Skoro już mowa o odpowiedzialności — podjął — pragnąłbym nadmienić, źe nigdy w życiu nie spotkałem osoby tak krzepiąco od- powiedzialnej jak pani. Wydaje mi się pani, droga panno Estero, istnym kamieniem węgielnym odpowiedzialności. Kiedy spoglądam na pani zabiegi, by utrzymać w idealnym ładzie cały ów mały system, którego pani jest ośrodkiem, mam chęć powiedzieć sobie... Ba! mawiam często: oto wcielona odpowiedzialność! W tym stanie rzeczy trudno było wytłumaczyć, do czego zmierzam, ale z uporem pozwoliłam sobie wyrazić nadzieję, iż pan Skimpole zechce hamować, nie podsycać krewkie poczynania Ryszarda. — Z całą przyjemnością, droga panno Estero, gdyby to było możliwe — odrzekł. — Ale ja nie potrafię udawać, występować w przebraniu. Gdy Ryszard bierze mnie za rękę i w złudnej pogoni za fortuną wiedzie przez sale sądowe, muszę mu towarzyszyć. Gdy powiada, że mam wziąć udział w tym tańcu, muszę mu ulec. Zdrowy rozsądek nie zalecałby czegoś takiego. Wiem! Ale ja nie posiadam zdrowego rozsądku. — Na nieszczęście dla Ryszarda — wtrąciłam. ; Tak pani sądzi? Nie! Proszę nie mówić takich rzeczy. Przypuśćmy, że Ryszardowi dotrzymuje kompanii uosobienie zdrowego rozsądku: ktoś bez zarzutu, pomarszczony ze starości, przerażająco praktyczny, z bilonem za dziesięć funtów w każdej kieszeni, z liniowaną starannie księgą rachunkową w ręku; krótko mówiąc jegomość w ogólnym typie poborcy podatkowego. Otóż nasz kochany Ryszard, chłopiec krewki, pełen ognia, susem pokonujący przeszkody, wezbrany poezją niby młody pąk na wiosnę, mówi do swojego czcigodnego kompana: „Widzę przed sobą złote perspektywy, promienne, bardzo piękne, tryskające szczęściem. By je osiągnąć, susami mknę na przełaj!'1 Czcigodny kompan niezwłocznie ogłusza go ciosem liniowanej starannie księgi rachunkowej i oznajmiwszy prozaicznie, że on nic podobnego nie dostrzega, zwraca uwagę Ryszarda na honoraria i opłaty, kruczki prawnicze, peruki z końskiego włosia, czarne togi. To, droga panno Estero, żałosna zamiana, bez wątpienia rozsądna w najwyższym stopniu, lecz nieprzyjemna. Ja nie mogę przyczynić się do czegoś podobnego. Nie inam liniowanej starannie księgi rachunkowej, usposobieniem nie przypominam poborcy podatkowego, wcale nie jestem czcigodny i być takim nie chcę. Może to dziwne, lecz z całą pewnością prawdziwe! Dalsza rozmowa byłaby czczą gadaniną, więc zrezygnowałam z żalem z pomocy pana Skimpole'a i zaproponowałam, abyśmy dogonili Adę i Ryszarda, którzy nas nieco wyprzedzali. Pan Skimpole był z rana w rezydencji Dedlocków i podczas dalszej przechadzki komicznie opisywał familijne portrety. Pośród zmarłych i pogrzebanych dam z tego rodu — mówił nam — były pasterki tak złowrogie, że sielankowa laseczka wydaje się w ich rękach groźnym orężem. Ubrane w krynoliny i upudrowane, musiały krótko trzymać swoje trzódki, a naklejanymi muszkami z kitajki straszyły poddanych niby wodzowie innych plemion malowidłem wojennym. Na pewnym portrecie sir Jakże-mu-tam Dedlock miał pomiędzy dwiema tylnymi nogami swojego konia szidejącą bitwę, wybuch miny, kłęby dymu, płomienie błyskawic, miasto ogarnięte pożarem, szturmowaną fortecę, co w sumie miało zapewne dowodzić, iż Dedlock ni krzty nie dba o takie drobnostki. Ogólnie biorąc, pan Skimpole odniósł wrażenie, iż przedstawiciele tego rodu byli za życia, jak wyraził się, „ludźmi wypchanymi"; stanowili pokaźną kolekcję zdobnych szklanymi oczami okazów, rozmieszczonych symetrycznie na odpowiednich grzędach lub gałęziach, idealnie poprawnych, kompletnie wolnych od cech życia, przeby wających stale w oszklonych gablotach. Ostatnimi czasy rozmowy o tej rodzinie zbijały mnie z tropu, a więc doznałam ulgi, gdy Ryszard pierwszy spostrzegł zdążającego ku nam nieznajomego i z okrzykiem zdziwienia pobiegł mu na spotkanie. — Słowo daję! Vholes! — powiedział pan Skimpole. Zapytałyśmy, czy to jakiś przyjaciel Ryszarda. — Tak. Przyjaciel oraz doradca prawny — odrzekł. — I, droga panno Estero, jeżeli życzy sobie pani widzieć zdrowy rozsądek, odpowiedzialność i solidność w jednej osobie, czyli innymi słowy człowieka wzorowego, to takim właśnie człowiekiem jest Vhole6. Powiedziałyśmy, że nie doszły nas wiadomości o doradcy Ryszarda noszącym takie nazwisko. — Kiedy Ryszard wyrósł z prawnego niemowlęctwa — odparł pan Skimpole porzucił naszego najwymowniejszego przyjaciela z firmy Kenge i Carboy i o ile mi wiadomo, spiknął się z Vholesem. Szczerze mówiąc, wiadomo mi o tym, gdyż ja poznajomiłem z nim Yholesa. Ada. — Yholesa? Droga panno Ado! Mam wielu podobnych mu zna jo* mych w prawniczym fachu. Vholes coś tam załatwiał z umiarem i przyzwoicie. Podejmował kroki? Chyba tak się to nazywa? W re* zultacie jego kroki skierowały moje ku aresztowi za długi. Później ktoś był łaskaw wtręcie się i uregulować kwotę, która wynosiła ileś* -tam i czteiy pensy. Nie pamiętam sumy funtów i szylingów, ale wiem, że końcówką były cztery pensy, bo zdumiałem się wtedy, że mogę być u kogoś zadłużony na cztery pensy. Kiedy zakończyła się ta historia, dokonałem prezentacji. Yholes prosił o przedstawicienie go Ryszardowi, więc spełniłem tę prośbę. Obecnie, po zastanowieniu, wydaje mi się — ciągnął pan Skimpole spoglądając na nas ze zdziwieniem i pełnym szczerości uśmiechem, jak gdyby w tym momencie dokonał wielkiego odkrycia — że być może zostałem przekupiony. Vholes dał mi coś, co nazwał chyba prowizją. Czy to był banknot pięciofunto* wy? Słowo daję! To musiał być taki banknot, wyobraźcie sobie! Dalszym rozważaniom w tym względzie przeszkodził Ryszard, który nadszedł wielce podniecony i spiesznie przedstawił nam swojego towarzysza. Pan Vholes — wysoki, szczupły, przygarbiony mężczyzna lat około pięćdziesięciu — miał ziemistą cerę upstrzoną tu i ówdzie czerwonymi wyrzutami oraz wargi spierzchnięte tak, jak gdyby było ma bardzo zimno. Ubrany w czerń, zapięty na wszystkie guziki, w czarnych rękawiczkach na dłoniach nie wyróżniał się niczym szczególnym — chyba tym, że uparcie i tępo wpatrywał się w Ryszarda. — Mam nadzieję, że nie sprawiam subiekcji szanownym paniom — przemówił pan Vholes nasuwając mi myśl, iż wyróżnia się też osobliwym sposobem mówienia jak gdyby do własnego wnętrza. — Uzgodniliśmy, że pan Carstone winien być informowany za każdym razem, gdy nasza sprawa trafia na wokandę lorda kanclerza. Wczoraj wieczorem, już po odejściu ostatniej poczty, jeden z moich kancelistów dał mi znać, że dosyć niespodziewanie proces Jarndyce przeciwko Jarndyce znalazł się na jutrzejszej wokandzie. Wobec tego wsiadłem w pierwszy poranny dyliżans i pozwoliłem sobie przyjechać tutaj, by odbyć konferencję z klientem. — Otóż to! — zawołał żywo Ryszard spoglądając z wyrazem triumfu na Adę i na mnie. — Teraz nie marudzimy po dawnemu. Roz kręcamy interes! Panie Yholes! Musimy złapać jakiś środek lokomocji, żeby zdążyć na ostatni dyliżans pocztowy i pojechać nim do Londynu. — Jak szanowny pan sobie życzy ■— odrzekł prawnik. — Jestem do usłng. Ryszard spojrzał na zegarek. — Zaraz, zaraz... Skoczę Pod Herb Dedlocków, by spakować walizę i zamówić bryczkę, dwukółkę, co tam będzie można. Do odjazdu zostanie nam cała godzina, więc wrócę na herbatę. Ado! Estero! Zechciejcie zająć się panem Vholesem podczas mojej nieobecności. Zaaferowany i przejęty odszedł śpiesznie i wnet zniknął wśród zmierzchu. My — pozostawieni tak —r ruszyliśmy w kierunku domu. —- Czy, proszę pana, pan Carstone powinien stawić się jutro w sądzie? — zapytałam. — Może wyniknąć z tego jakaś korzyść? — Nie, proszę pani — odparł prawnik. — Nie byłbym takiego zdania. Obie z Adą wyraziłyśmy żal, iż Ryszard śpieszy do Londynu po to, by rozczarować się raz jeszcze. — Pan Carstone ustanowił regułę, że osobiście musi pilnować swoich interesów — odpowiedział pan Vholes. — A skoro klient ustala regułę, która nie sprzeciwia się zasadom moralnym, obowiązek nakazuje mi stosować się do niej. W sprawach zawodowych chcę być skruplatny i dokładny. Jestem wdowcem z trzema córkami, pragnę zatem, by Emma, Jane i Karolina odziedziczyły po mnie dobre imię. Wydaje mi się, proszę pani, że to uroczy zakątek. Ostatnie zdanie zostało skierowane do mnie, ponieważ 6złam najbliżej gościa, więc zaczęłam wymieniać najważniejsze zalety tej okolicy. — To ciekawe — podjął pan Vholes. — Ja łożę na utrzymanie ojca w podeszłym wieku, mieszkającego w dolinie Taunton, jego rodzinnym miejscu. Uwielbiam tamte strony, lecz nie spodziewałem się, że tutaj znajdę podobne uroki. Aby podtrzymać rozmowę, zapytałam, czy pan Vholes życzyłby sobie mieszkać stale na wsi. — Dotyka pani mojej słabej strony — podchwycił. — Nie jestem człowiekiem zdrowym, gdyż mam poważne zaburzenia systemu tra wiennego. Gdybym musiał troszczyć się wyłącznie o siebie, poszukałbym ucieczki w wiejskim trybie życia. Odpowiadałoby mi to szczególnie dlatego, że sprawy zawodowe utrudniają mi raczej życie towarzyskie, zwłaszcza kontakty z damami, na czym, przyznaję, bardzo mi zależy. Ale nie wolno mi być samolubem, skoro na utrzymaniu mam trzy córki (Emmę, Jane i Karolinę), a także ojca w podeszłym wieku. Nie łożę już co prawda na moją kocbaną babcię, która umarła w sto drugim roku życia, lecz pozostałe obowiązki nakazują, by młyft był w ustawicznym rucbu. Słuchanie pana Vholesa wymagało skupionej uwagi z powodu jego drętwego sposobu bycia oraz wspomnianego już osobliwego mówienia jak gdyby do własnego wnętrza. — Wybaczy pani, że raz po raz wspominam o moich córkach — podjął prawnik. — To rzeczywiście moja słaba strona. Gorąco pragnę pozostawić kochanym dziewczętom nie tylko dobre imię, lecz również jaką taką niezależność materialną. W domu pana Boythorna oczekiwał nas stół pięknie nakryty do podwieczorku. Niebawem nadszedł Ryszard, zdyszany i podniecony. Zaraz pochylił się nad krzesłem swojego doradcy prawnego i gorączkowo zaczął mu coś szeptać do ucha. Fan Vholes odpowiedział mu głośno — w każdym razie tak głośno, jak potrafił: — Szanowny pan sam życzy 6obie powozić? Mnie wszystko jedno. Jak szanowny pan sobie życzy. Jestem do usług. Z dalszego ciąga rozmowy wywnioskowałyśmy, że pan Skimpole ma pozostać do rana i zająć dwa opłacone już miejsca w dyliżansie. Obie martwiłyśmy się o sprawy Ryszarda i przykro nam było, że tak się z nim rozstajemy, więc o tyle wyraźnie, o ile było to możliwe bez nieuprzejmości, dałyśmy do zrozumienia, że pana Skimpole'a pozostawimy w oberży Pod Herbem Dedlocków, same zaś udamy się na spoczynek wnet po odjeździe nocnych wędrowców. Rozmach Ryszarda porywał i pociągał za sobą wszystko, więc całym towarzystwem wybraliśmy się na wzgórze nad wioską, gdzie oczekiwała zamówiona dwukółka, do której była zaprzężona jasno- koścista szkapa dozorowana przez człowieka z latarką. Na zawsze pozostaną mi w pamięci tamci dwaj siedzący obok siebie w kręgu latarki — Ryszard pełen życia i ognia, roześmiany, z lejcami w roku; pan Ylioles znieruchomiały, zapięty na wszystkie gu ziki, w czarnych rękawiczkach, spoglądający na sąsiada niby na zdobycz, którą obezwładnia wzrokiem. Jeszcze dziś mam przed oczyma obraz tej ciepłej i ciemnej nocy, letnich błyskawic, piaszczystej drogi obramowanej żywopłotem i wysokimi drzewami, nędznej, wychudłej szkapy, która z nastawionymi uszami rusza w kierunku procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Moja najmilsza powiedziała mi tamtego wieczoru, iż Ryszard może zostać w przyszłości bogaczem lub nędzarzem, może mieć licznych przyjaciół lub żyć w osamotnieniu, dla niej cała różnica zasadza się na tym, że im więcej będzie potrzebował od wiernego serca, tym więcej wierne serce będzie miało mu do dania. Popełniając obecne błędy — mówiła wtedy Ada — Ryszard myśli wciąż o niej, a więc i ona pragnie myśleć zawsze o nim, nigdy o sobie, jeżeli zdoła zdziałać coś dla niego, nigdy o własnych radościach, jeżeli zdoła pocieszać i krzepić jego. Czy dotrzymała 6łowa? Patrzę na drogę rozciągającą się przede mną, na coraz krótszą odległość i na prawie już widoczny kres wędrówki — patrzę i wyobrażam sobie, że ponad martwym morzem procesu przed sądem kanclerskim, ponad wyrzuconymi przezeń na brzeg spopielałymi owocami, które wydawał, widzę wierną zawsze i dobrą moją najdroższą dziewczynę. ROZDZIAŁ XXXVIII Gdy nadszedł czas powrotu do Samotni, byłyśmy punktualne co do dnia i spotkało nas w domu entuzjastyczne przyjęcie. Wróciłam już zupełnie do sił i zdrowia, a że gospodarskie klucze zastałam przygotowane w moim pokoju, przywołałam się do rzeczywistości ich radosnym dzwonieniem, jak gdyby był to dzień Nowego Roku. „Do pracy znów, Estero! — powiedziałam sobie. — Do pracy, do pracy! A jeżeli nie podejmiesz jej bardziej niż radośnie, pogodnie i uczciwie, to pamiętaj, że powinnaś. Więcej nie mam ci nic do powiedzenia, moja droga!". W trakcie pierwszych kilku dni nie miałam chwili wytchnienia, gdyż wypełniały je i' przepełniały rozliczne zajęcia domowe, wertowanie rachunków, częste wędrówki do Dąsalni, porządki w licznych szufladach i schowkach, krótko mówiąc, ogólne rozpoczynanie od nowa. Kiedy jednak zakończyłam te prace i wszystko osiągnęło stan właściwy, pojechałam na kilka godzin do Londynu w sprawie, którą nasunął mi list, zniszczony przeze mnie w swoim czasieB Za pretekst posłużyła mi Caddy Jellyby (używanie jej panieńskiego nazwiska było dla mnie czymś tak naturalnym, że posługiwałam się nim z reguły), którą uprzedziłam o wizycie krótkim liścikiem prosząc, aby zechciała asystować mi przy załatwianiu pewnych drobnych formalności. Z domu wyjechałam wczesnym rankiem, więc do Londynu przybyłam dyliżansem o takiej porze, iż kierując kroki ku Newman Street niemal cały dzień miałam przed sobą. Caddy nie widziała mnie od dnia swoich zaślubin, więc była tak uradowana i serdeczna, że jej męża prawie podejrzewałam o zazdrość. Ale Regent zachowywał się normalnie i, krótko mówiąc, powtarzała się dawna historia, to znaczy nikt nie pozwalał mi na dokonanie mczego chwalebnego. Jak okazało się, pan Turveydrop starszy pozostawał w łóżku, a Caddy mełła właśnie czekoladę, którą miał mu zanieść na piętro posępny mały chłopczyna — terminator pana Turveydropa młodszego. Odbywanie terminu w szkole tańca wydało mi się — przyznaję — czymś nad wyraz dziwnym! — Mój teść — powiedziała mi Caddy — jest bardzo wyrozumiały i łaskawy, a razem mieszka się im doskonale. Wspominając o mieszkaniu razem, miała oczywiście na myśli to, że pan Turveydrop odżywia 6ię wykwintnie, mieszka nader wygodnie, oni zaś jadają co popadnie i gnieżdżą się w dwu ciasnych pokoikach nad budynkiem gospodarskim. — A jak tam sprawy twojej mamy, Caddy? — zapytałam. — Widzisz, kochana Estero — odrzekła — często słyszę coś o niej od papy, lecz widujemy się bardzo rzadko. Miło mi stwierdzić, że jesteśmy w przykładnej zgodzie, ale mama uważa za coś śmiesznego moje małżeństwo z nauczyoielem tańców i obawia się chyba, iż część lej śmieszności spada również na nią. Przyszło mi na myśl, że pani Jellyby skuteczniej broniłaby się przed śmiesznością, gdyby wypełniała obowiązki ciążące na niej naturalnym rzeczy porządkiem, zamiast w poszukiwaniu innych studiować widnokrąg przez teleskop; nie muszę chyba dodawać, że uwagę tę zachowałam dla siebie. — A twój papa, Caddy? — podjęłam. — Przychodzi tu co wieczór i tak lubi przesiadywać w tym kątku, że miło nań popatrzeć. Spojrzałam w stronę wskazanego mi kątka i zobaczyłam na ścianie wyraźny ślad głowy papy, ucieszyłam się więc, że pan Jellyby znalazł dla niej tak odpowiednie miejsce wypoczynku. — No i założę się, Caddy, że wciąż masz huk roboty! Prawda? — Istotnie, moja droga — przyznała — bo powiem ci w wielkim sekrecie, że przygotowuję się do udzielania lekcji. Regent podupada na zdrowiu, więc chciałabym być mu pomocną. Rozumiesz? Biedaczek jest doprawdy przepracowany, bo ma zajęcie w rozmaitych szkołach i komplety na miejscu, i prywatne lekcje, no i terminatorów! Pojęcie terminatorów w szkole tańca wydało mi się znów tak osobliwe, że zapytałam Caddy, -czy jest ich wielu. ^a 61 H-^Czworo — odparła. — Jeden mieszka tutaj, troje przychodzi. Niezłe z nich dzieci, ale jak to dzieci, kiedy są razem, bawią się, zamiast przykładnie pracować. A zatem mały chłopiec, którego dopiero co widziałaś, walcuje sam w pustej kuchni, a resztę rozmieszczamy w domu, jak się zdarzy. — To, oczywiście, tylko dla ich nauki? — wtrąciłam. — Tylko dla ich nauki — powtórzyła Caddy. — Ćwiczą tak Bóg- -wie-ile godzin na dzień, a zbiorowe lekcje dla terminatorów w sali szkolnej rozpoczynamy w tej porze roku o piątej z rana. — Cóż za pracowite życie! — zawołałam. — Masz rację, moja droga — uśmiechnęła się Caddy. — Przychodni teifflnatorzy budzą nas, bo widzisz, dzwonek znajduje się w naszej sypialce, żeby nie zakłócać spokoju pana Turveydropa... Kiedy budzą nas, a ja otwieram okno i widzę, jak stoją przed drzwiami domu z butelkami pod pachą, to słowo daję, przypominają mi się zamiatacze ulic. Wszystko to prezentowało mi kunszt taneczny w raczej szczególnym świetle, lecz Caddy z przyjemnością udzielała mi tych fachowych wyjaśnień i wnet zaczęła mówić o szczegółach własnej edukacji. — Bo widzisz, kochana Estero — rozprawiała — aby oszczędzić kosztów, muszę wiedzieć coś niecoś o pianinie i o skrzypcach, a zatem ćwiczę na tych obu instrumentach niezależnie od nauki naszego zawodu. Gdyby mama była podobna do ludzi, mogłabym pewno mieć na początek jakie takie wykształcenie muzyczne. Ale nie mam i muszę przyznać, że ta część nauki była zrazu trochę zniechęcająca. Ale mam dobry słuch, a mamie zawdzięczam przynajmniej tyle, że przywykłam do harówki, więc radzę sobie jakoś, bo jak wiesz, moja droga, dla chcącego nie ma nic trudnego. — Z tymi słowy roześmiała się i zasiadłszy do rozklekotanego pianina wybębniła kontredansa z nie lada animuszem; później zarumieniona z lekka, lecz pogodna, podniosła się i parsknąwszy znów śmiechem podjęła: — Tylko nie śmiej się ze mnie, kochana Estero! Było mi bardziej do płaczu niż do śmiechu, lecz opanowałam się i najzupełniej szczerze wychwalając Caddy usiłowałam dodać jej ducha. Naprawdę bowiem byłam przekonana, że ta żona nauczyciela tańca i w swoich skromnych ambicjach przyszła nauczycielka tańca słusznie obrała prostą, poczciwą drogę pracy i wytrwania nie gorszą chyba niż najszczytniejsze misje. •— Moja kochana! -^ podjęła uradowana Caddy. — Nawet nie wyobrażasz sobie, iłe dajesz mi zachęty i pociechy! Tobie zawdzięczam wszystko! Bo pomyśleć tylko, jakie nastąpiły zmiany w tym moim małym światku! Przypominasz sobie nasz pierwszy wieczór, kiedy byłam taka gburowata i upaprana atramentem? Kto wpadłby wówczas na pomysł, że z wszystkich możliwości i niemożliwości, właśnie ja będę uczyć tańca innych Indzi! Jej mąż, który wyszedł z domu w trakcie naszej pogawędki, wrócił, aby w salce szkolnej rozpocząć lekcję z terminatorami, więc Caddy oznajmiła, że jest do mojej dyspozycji. Odpowiedziałam z przyjemnością, iż to zbyt wcześnie dla mnie, bo przykro byłoby mi uprowadzać ją właśnie teraz. Wobec tego we troje poszliśmy do młodych adeptów sztuki, a ja przyłączyłam się również do zbiorowego tańca. Trudno o dziwaczniejsze dzieci niż ci terminatorzy! Oprócz smutnego małego cliłopczyny, który — mam nadzieję — nie posmutniał naskutek samotnego walcowania w pustej kuchni, było jeszcze dwu chłopców oraz wyjątkowo brudna i kulejąca z lekka mała dziewczynka w kostiumie baletowym z gazy. Przedwcześnie rozwinięta mała dziewczynka w bardzo niegustownym, także gazowym kapelusiku, która swoje baletki przyniosła w obszarpanej torebce z welwetu! Pospolici mali chłopcy zupełnie nie do tańca — chłopcy ze sznurkami, kamykami, kostkami do gry w kieszeniach, o bardzo brudnych łydkach, stopach, a w szczególności piętach! Zapytałam Caddy, co mogło skłonić rodziców do wyboru takiego właśnie zawodu- dla dzieci? Odrzekła, że nie wie; może rodzice chcą zrobić z nich nauczycieli tańca, może na myśli mają scenę. To wszystko biedni ludzie, a matka smutnego chłopca, który samotnie walcuje w kuchni, prowadzi stragan z napojami chłodzącymi. Z wielką powagą tańczyliśmy przez godzinę, a smutny chłopczyk dokonywał cudów dolnymi kończynami, które chwilami sprawiały wrażenie zadowolonych z tańca, ale on sam zadowolony nie był. Caddy śledziła wzrokiem męża i niewątpliwie polegała na jego wiedzy, ale zdobyła już swobodę ruchów i pewność siebie, co w połączeniu z jej ładną twarzą i kształtną figurką czyniło jak najlepsze wrażenie. Wiele uwag pod adresem terminatorów brała na siebie, pomagając w ten sposób mistrzowi, który interweniował z rzadka, chyba że osobiście uczestniczył w tej czy innej figurze tańca. Przygrywał za to nieustannie, a drobna istotka w kostiumie z gazy oraz jej pobłażliwe traktowanie chłopców stanowiły niepowszedni widoki I tak tańczyliśmy dokładnie godzinę! Wreszcie skończyły się ćwiczenia i mąż Caddy śpiesznie szykował się do lekcji w jakiejś szkole, Caddy zaś pobiegła co tchu, by przysposobić się do wyjścia ze mną. Ja zasiadłam w sali szkolnej i obserwowałam terminatorów. Dwaj przychodni chłopcy poszli na schody, gdzie wkładali trzewiki i targali za włosy miejscowego chłopca, o czym zdawały się świadczyć jego protesty. Wróciwszy w zapiętych kurtkach i z butelkami za pazuchą, wyciągnęli kanapki z zimnym mięsem i rozłożyli się biwakiem pod jedną z lir malowanych na ścianie. Dziewczynka w kostiumie z gazy wrzuciła swoje baletki do torebki, nałożyła przydeptane pantofle, jednym ruchem osadziła na głowie pretensjonalny kapelusik i odpowiedziawszy na moje pytanie, czy lubi tańczyć, odpowiedziała krótko: — Nie z chłopcami. Później zawiązała wstążki kapelusika, tak że skrzyżowały się na jej podbródku, i wyszła z nader lekceważącą miną. — Pan Turveydrop starszy bardzo żałuje, że nie będzie miał przyjemności powitania cię przed naszym wyjściem — powiedziała Caddy — ale nie ukończył jeszcze toalety. Jesteś jego wielką sympatią, Estero. Wyraziłam wdzięczność za te miłe słowa i nie uważałam za wskazane dodać, iż bez uprzejmych względów pana Turveydropa mogę obejść się doskonale. — On ubiera się bardzo długo — ciągnęła Caddy — bo, widzisz, w takich sprawach moc ludzi przypatruje mu się z uwagą, więc musi podtrzymywać zdobytą reputację. Nie masz pojęcia, jak życzliwie odnosi się do papy. Któregoś wieczora opowiadał mu o Księciu Regencie i, słowo daję, nie widziałam nigdy, by papę coś tak zainteresowało. Obraz pana Turveydropa, który swoim dobrym tonem urzeka ojca Caddy, miał w sobie coś, co przemówiło do mojej wyobraźni. Zapytałam więc, czy pan Turveydrop często wychodzi do miasta z panem Jellyby? —- Nie — odpowiedziała Caddy — o tym nic nie wiem. Ale pan Turveydrop przemawia do niego, a papa podziwia go, rad słucha i jest zadowolony. Wiem naturalnie, że papa nie może mieć pretensji do dobrego tonu, ale ci dwaj są w doskonałej komitywie. Jak żyję, nie widziałam dawniej papy zażywającego tabakę, ale teraz chętnie sięga po szczyptę z tabakiery pana Turveydropa, trzyma ją w palcach i przez cały wieczór raz po raz podnosi do nosa. Fakt, że to właśnie pan Turveydrop pośpieszył z pomocą i dzięki niemu pan Jellyby mniej cierpi z racji Borriobula-Ga, wydał mi się najpocieszniejszym chyba wybrykiem wśród dziwactw ludzkiego życia! — Jest także Pip, moja droga — ciągnęła Caddy jak gdyby z lekkim wahaniem. — Obawiałam się, widzisz, że on podobnie jak moje dzieci, gdybym je kiedyś miała, może zakłócać spokój pana Turvey- dropa. Ale, wyobraź sobie, jego łaskawość wobec malca przechodzi wszystko. Pan Turveydrop często wzywa go do siebie. Pozwala mu przynosić sobie gazetę do łóżka, częstuje go okruszynami swoich własnych grzanek, zleca mu rozmaite drobne zadania domowe i czasami powiada Pipowi, by szedł do mnie po sześć pensów od niego! Jednym słowem — ciągnęła radośnie — szczęśliwa ze mnie młoda osoba i naprawdę powinnam być wdzięczna dobrym bogom! Dokąd idziemy, Estero? — Na Old Street Road — odparłam. — Mam kilka słów do powiedzenia adwokackiemu kanceliście, który został wydany, by spotkać mnie na stacji dyliżansów, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Londynu w ów wieczór, gdy również pierwszy raz widziałam ciebie, moja droga. Prawda! To on zawiózł nas do twojego domu! W takim razie jestem najwłaściwszą twoją towarzyszką w tej wyprawie — uśmiechnęła się Caddy. Na Old Street Road pod właściwym numerem zapytałyśmy o panią Guppy. Zajmowała ona pokoje od frontu i, prawdę rzekłszy, znalazła się w niebezpieczeństwie, że zostanie zgnieciona w drzwiach niby orzeoh, bo wyjrzała z bawialni, nim zdążyłyśmy o nią zapytać, a więc pokazała się nam niezwłocznie i poprosiła, abyśmy weszły do pokoju. Była to starsza pani w bardzo dużym czepku, o mocno czerwonym nosie i rozbieganych oczach, ale nad wyraz skłonna do uśmiechów. Jej mały, duszny salonik był przygotowany na wizytę, a zdo bił go portret syna pani domu — miałam ochotę napisać o podobieństwie: bardziej niż żywe, gdyż narzucało się widzowi tak uparcie, że nie sposób było uwolnić się od niego. Prócz portretu zastałyśmy w pokoju również oryginał, który siedział przy stole i z palcem wskazującym u czoła wertował jakieś papiery prawnicze. — Szanowna pani — zwrócił się do mnie pan Guppy powstając z miejsca -— oto moja oaza. Matko, zechciej podać krzesło drugiej damie i zejść nam z drogi. Pani Guppy, której twarz stale uśmiechnięta sprawiała komiczne wrażenie, wykonała polecenie syna, a następnie zasiadła w kącie i chustkę do nosa ujęła w obie ręce trzymając ją przy piersi niby gorący okład. Przedstawiłam Caddy, a gdy pan Guppy oznajmił, że moi przyjaciele są dlań miłymi gośćmi, przystąpiłam do rzeczy. — Pozwoliłam sobie napisać do pana kilka słów -,■—i rozpoczęłam. Potwierdził odbiór listu w osobliwy sposób, gdyż dobył go z krytej kieszeni surduta, przycisnął do ust, a następnie schował na dawne miejsce z głębokim ukłonem. Tak ubawił tym matkę, że pani Guppy zaczęła kręcić głową, uśmiechać się bez słów, lecz nader wymownie kuksać łokciem Caddy. — Czy mogłabym przez chwilę pomówić z panem w cztery oczy? — zapytałam. Chyba nie'widziałam nigdy czegoś, co dałoby się porównać z żartobliwą ucieczką pani Guppy. Dama nie roześmiała się głośno, ale kręcąc, kiwając i potrząsając głową uniosła chustkę do ust i jęła porozumiewać się z Caddy gestami nie tylko łokcia, lecz również całej ręki oraz ramienia. Ogólnie biorąc była tak rozbawiona, że nie bez trudności wyprowadziła moją towarzyszkę przez rozsuwane drzwi do przyległego pokoju, który był jej sypialnią. — Droga pani zechce wybaczyć pewne dziwactwa rodzicielce dbałej nad wszystko o szczęście swojego syna —I przemówił młody człowiek. — Moja matka razi być może pewne delikatniejsze uczucia, lecz powoduje się jedynie macierzyńską troską. Trudno uwierzyć, iż ktoś może w mgnieniu oka poczerwienieć i zmienić się na twarzy tak, jak pan Guppy, gdy nagle uniosłam woąlkę. — Pozwoliłam sobie prosić pana o krótką rozmowę tutaj — podjęłam — nie w kancelarii pana Kenge'a, ponieważ pamiętam, co mówił mi pan niegdyś w zaufaniu, wolałam zatem nie stwarzać sy- tucji kłopotliwej dla pana. Niewątpliwie i tutaj stwarzałam sytuację niezwykle dlań kłopotliwą! Jak żyję nie widziałam podobnego zmieszania, niepewności, zdumienia, nawet przestrachu! — Pa... panno Summerson... począł jąkać pan Guppy. — Sto... stokrotnie przepraszam, ale w naszym... w naszym zawodzie ścisłość jest nieodzowna. Wspomniała pani, że niegdyś... w zaufaniu... Mam na myśli pewne wyznania, które... Odniosłam wrażenie, że w gardle tkwi mu coś, czego nie może przełknąć. Podniósł rękę do szyi, odkaszlnął, począł robić dziwaczne miny, jeszcze raz spróbował to przełknąć i powtórzywszy od nowa całą operację, jął rozglądać się wokół i przerzucać papiery na stole. — To, proszę pani, dziwne oszołomienie, które nagle z nóg mnie ścięło —' wyjaśnił. -— Jestem czasami skłonny do takich rzeczy, -więc... Bodaj to licho! Zostawiłam mu krótki czas na przyjście do siebie. Wykorzystując go raz po raz podnosił rękę do czoła i opuszczał, następnie zaś wycofał swoje krzesło w kąt bawialni. — Zamierzałem nadmienić, proszę pani, że... Mój Boże! To z pewnością bronchit.... — odkaszlnął raz jeszcze — ...nadmienić, że przy okazji, o której mowa, pani była łaskawa zlekceważyć i odrzucić moje propozycje... Sądzę, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby pani zechciała potwierdzić to obecnie? Co prawda nie ma świadków, ale formalne oświadczenie w tym sensie może być z korzyścią dla... dla spokoju ducha szanownej pani. — Nie ulega wątpliwości, panie Guppy — powiedziałam — że pańskie propozycje odrzuciłam bez jakichkolwiek zastrzeżeń lub warunków. — Bardzo dziękuję szanownej pani — bąknął mierząc długość stołu roztrzęsionymi dłońmi. — Jak dotąd sprawa przebiega zadowalająco i rezultaty przynoszą pani zaszczyt. Ehem!... Tak, to z pewnością bronchit... Bronchit, który atakuje tchawicę... Nie urażę pani bez wątpienia, jeżeli wspomnę... Nie jest to niezbędne, ponidważ sam zdrowy rozsądek szanownej pani lub kogokolwiek innego musi być potwierdzeniem... Jeżeli wspomnę, że propozycje z mojej strony były jednorazowe i ważność ich wygasła przy okazji, o której mowa? — To zrozumiałe — zgodziłam się łatwo. — Nie widzę potrzeby formalnego oświadczenia, ale... ale po prostu dla spokoju własnego ducha... zechce pani, być może, oświadczyć to wyraźnie? — Oświadczam to w całej rozciągłości i najzupełniej dobrowolnie — powiedziałam. — Bardzo dziękuję. Stanowisko absolutnie zgodne z honorem! Bardzo mi przykro, lecz moje aktualne warunki życiowe wraz z okolicznościami całkowicie niezależnymi ode mnie wykluczają raz na zawsze możliwość wznowienia moich propozycji w jakiejkolwiek formie i w jakimkolwiek czasie. Ale jako wspomnienie będzie to zawsze... ehem... wśród przyjacielskich uczuć... W tym punkcie bronchit pośpieszył mu z pomocą i pan Cuppy przestał dokonywać pomiarów długości stołu. — Może obecnie raczy pan wysłuchać tego, co ja mam do powiedzenia? <— zapytałam po chwili. — Będzie to zaszczyt dla mnie, proszę' pani — odrzekł pan Guppy. — Głęboko wierzę i... i jestem przekonany, że pani zdrowy sąd oraz prawość uczuć... ehem... zapewnią sytuację jasną, w której... w której prawdziwą przyjemnością dla mnie będzie wysłuchanie wszystkiego, co szanowna pani może mieć do powiedzenia. — Przy okazji, o której mowa, był pan łaskaw zapewnić mnie... '—"Bardzo przepraszam szanowną panią — przerwał — lepiej jednak pozostańmy przy faktach i dajmy spokój zapewnieniom. Nie mogę przyznać, że wówczas o czymkolwiek zapewniałem. — A więc powiedział pan wtedy — rozpoczęłam od nowa — że mógłby pan zapewne przyczynić się do mojego dobra dzięki przyszłym odkryciom, które mnie miałyby za swój przedmiot. Swoje nadzieje opierał pan, jak sądzę, na wiadomościach, iż jestem sierotą zależną w zupełności od dobrej woli i łaski mojego opiekuna, pana Jarndyce'a. Otóż, panie Guppy, przybyłam tu jedynie i wyłącznie po to, by prosić pana o zaniechanie wszelkich myśli, iż w taki sposób może mi pan być pomocny. Już dawniej myślałam o tym niekiedy, ostatnio zaś, podczas mojej choroby, myślałam bardzo często. W rezultacie postanowiłam, że gdyby pan wrócił kiedykolwiek do tej kwestii lub począł działać w jakiś sposób, przyjdę do pana i oznajmię, że myli się pan najzupełniej. W związku z moją osobą nie może pan dokonać odkrycia, które przyniosłoby mi jakąś korzyść albo sprawiło najmniejszą bodaj przyjemność. Znam swój życiorys i z całym przekonaniem mogę zapewnić, że w taki sposób nie zdziała pan nic dla mojego dobra. Być może zrezygnował pan od dawna z podobnych planów. W takim przypadku zechce mi pan wybaczyć, że trudzę go bez potrzeby. W przeciwnym razie proszę o przyjęcie do wiadomości moich wyjaśnień i zaniechanie wszelkich poszukiwań w tym względzie. Proszę, by zechciał pan tak postąpić dla mojego dobra i spokoju. : — Muszę przyznać — odparł pan Gnppy że słowa szanownej pani świadczą o zdrowym sądzie i prawości uczuć, którym przed chwilą wyraziłem swoje uznanie. Trudno doprawdy o coś bardziej zadowalającego niż stanowisko takiego rodzaju, jeżeli zaś popełniłem dziś omyłkę w ocenie intencji szanownej pani, najuprzejmiej za to przepraszam. Pragnę jednak być zrozumianym właściwie, a niewątpliwie zdrowy sąd i prawość uczuć szanownej pani potwierdzą, iż moje przeprosiny odnoszą się wyłącznie do sytuacji, jaka wynikła w dniu dzisiejszym. Należy przyznać, że niepewność i zmieszanie młodego prawnika ustępowały szybko, a pan Guppy był szczerze rad, iż może zastosować się do mojej prośby, chociaż miał minę po trosze zawstydzoną. Zorientowałam się, że zamierza mówić dalej, więc podchwyciłam żywo: — Będę wdzięczna, proszę pana, jeżeli pozwoli mi pan dokończyć to, co mam do powiedzenia, by ostatecznie wyczerpać temat. Przyszłam do pana możliwie najbardziej dyskretnie, gdyż w swoim czasie życzył pan sobie dyskrecji, którą, jak wiadomo panu, zachowywałam skrupulatnie. Baz wspomniałam dziś o mojej chorobie. Obecnie nie waham się powiedzieć, iż dzięki niej przestała mnie krępować delikatność, która mogłaby mi utrudnić zwrócenie się do pana w jakiejkolwiek sprawie. A zatem ponawiam moją prośbę i wyrażam nadzieję, iż będzie pan miał dla mnie tyle względów, by łaskawie zastosować się do niej. Jeszcze raz muszę oddać sprawiedliwość młodemu prawnikowi przy- Iznając, że minę miał coraz bardziej zawstydzoną — zwłaszcza W momencie, gdy odpowiedział mi zaczerwieniony po uszy: —■ Na honor, panno Summerson, na moje życie i zbawienie duszy ręczę, że będę postępował zgodnie z życzeniami pani! Nie podejmę nigdy ani jednego kroku w przeciwnym kierunku! Jestem gotowy potwierdzić swoje słowa przysięgą, gdyby szanowną panią miało to zadowolić. A w każdym razie oświadczam, iż w rozpatrywanej spra- [wie — ciągnął szybko, jak gdyby powtarzał doskonale znaną for- inułę — mówię prawdę, całą prawdę i nic tylko prawdę. — Dziękuję panu, to mi wystarczy — rzuciłam krótko, powstając z krzesła. -— Caddy! Jestem gotowa, moja droga! Pani domu wróciła z Caddy i tym razem mnie uczyniła adresatką bezgłośnego śmiechu oraz wymownej gestykulacji łokciem. Pan Guppy z miną kogoś, kto nie zbudził się całkowicie lub spaceruje we śnie, odprowadził nas do drzwi domu i pozostał na progu zapatrzony naszym śladem. Ale nim upłynęła minuta, nadbiegł ulicą bez kapelusza i z rozwianym długim włosem i zatrzymał nas, by przemówić gorąco: — Panno Summerson! Na honor i zbawienie duszy, mnie może pani ufać! — Ależ ufam panu z całym przekonaniem — powiedziałam. — Stokrotnie panią przepraszam —I podjął pan Guppy nie mogąc się zdecydować, czy iść naprzód, czy cofnąć się — ale obecna tu dama może być świadkiem... Świadkiem szanownej pani, oczywiście!... Być może zyska pani zadowolenie i spokój ducha, na czym niezmiernie mi zależy, jeżeli przy niej zechce pani powtórzyć swoje słowa, jctóre... — Zapewne nie zdziwisz się, Caddy —| przerwałam mu — gdy powiem ci, moja droga, że nigdy nie było mowy o narzeczeń6twie... — Ani formalnych oświadczynach, ani obietnicy małżeństwa — podpowiedział pan Guppy. — Ani formalnych oświadczynach, ani obietnicy małżeństwa — powtórzyłam -— między mną a dżentelmenem, który... — Nazywa się William Guppy, zamieszkały przy Ponton Place, w Pontonviłle, w hrabstwie Middlesex — zasuflerował znów szeptem. — ... między mną a dżentelmenem, który stoi przed tobą i nazywa się pan William Guppy, zamieszkały przy Ponton Place w Ponton- ville, w hrabstwie Middleses. — Stokrotnie dziękuję... Ta-ak... To oświadczenie kompletne i formalne... 1... eliem... Jeszcze raz przepraszam... Wolno zapytać o imię w pełnym brzmieniu i nazwisko tej damy? Podałam mu żądane informacje. — Przy mężu, o ile mi wiadomo? — podchwycił znowu. — Tak. Przy mężu. Dziękuję! Dawniej Karolina Jellyby, przy rodzicach, zamieszkała przy Thavies Inn w granicach miejskich Londynu. Obecnie zamieszkała przy Newman Street, bocznicy Oxford Street. Dziękuję. Jestem szczerze obowiązany. Z tymi słowy pobiegł w kierunku matczynego domu i zaraz wrócił, również biegiem. — W kwestii wiadomej szanownej pani — zaczął znów żałośnie i głucho —- muszę wyrazić najszczersze ubolewanie, iż moje aktualne warunki życiowe wraz z okolicznościami całkowicie niezależnymi ode mnie wykluczają raz na zawsze możliwość wznowienia moich propozycji, których ważność wygasła przed niejakim czasem. Niestety to niemożliwe! Będzie pani łaskawa sama rozważyć sprawę i odpowiedzieć, czy to możliwe. Odpowiedziałam, że to absolutnie niemożliwe i cała kwestia nie budzi żadnych wątpliwości. Podziękował mi i pobiegłszy w stronę rezydencji swojej matki, jeszcze raz zawrócił biegiem. — To, proszę pani, stanowisko absolutnie zgodne z honorem. Zapewniam panią! Gdyby można było wznieść ołtarz przyjaźni... W każdym bądź razie przysięgam na zbawienie duszy, że szanowna pani ma prawo liczyć na mnie pod każdym względem, z wyjątkiem tylko i jedynie tkliwych uczuć! Wewnętrzna walka młodego prawnika oraz wywoływane przez nią liczne biegi pomiędzy drzwiami domu jego matki a Caddy i mną były aż nazbyt widoczne na smaganej wiatrem uucy (zwłaszcza że włosy mojego byłego wielbioiela domagały się ostrzyżenia), więc skłoniły nas do pośpiechu. Odchodziłam z sercem lżejszym, niż tu przyszłam, kiedy jednak obejrzałyśmy się po raz ostatni, pan Guppy oscylował nadal wzdłuż tej samej osi i widać było, że nie ustał zamęt w jego głowie. ROZDZIAŁ XXXIX DORĄDCA PRAWNY I KLIENT Nazwisko „VHOLES", poprzedzone wskazówką „PARTER", widnieje na futrynie drzwi wejściowych Symond's Inn przy Chancery Lane — małej, obmurowanej zewsząd, żałosnej budowli przypominającej okazałą skrzynię na śmiecie o dwu pojemnikach i jednym przesiewaczu. Wygląda na to, że ów Symond był za życia skąpcem i swój dom wzniósł z używanych materiałów budowlanych podatnych na grzyb oraz próchnienie i w ten sposób niechlujstwem upamiętnił swoje nazwisko. Tam —- jak gdyby za obskurną tarczą herbową w żałobnym obramowaniu wywieszoną na cześć Symonda —- prowadzi swoje przedsiębiorstwo prawnicze pan Vholes. Jego kancelaria — prezentująca się nad wyraz skromnie i położona na uboczu — jest wtłoczona w kąt podwórka i spogląda oknami na ślepą ścianę. Trzystopowej szerokości ciemny korytarz o wyboistej podłodze wiedzie klienta ku czarnym niby smoła drzwiom wciśniętym w zakamarek mroczny nawet w najbardziej słoneczne pocanki pełni lata, a sąsiadujący z masywną furtą schodów do piwnicy, o którą zabłąkane osoby postronne zazwyczaj rozbijają 6obie czoła. Apartamenty pana Vholesa—są tak ciasne, że jeden kancelista może otworzyć drzwi nie podnosząc się ze stołka, drugi, który łokieć w łokieć z nim pracuje przy tym samym pulpicie, z równą łatwością sięga pogrzebaczem do ognia na kominku. Niezdrową mieszaninę zapachów baraniny oraz stęchlizny i pleśni kancelaria zawdzięcza łojowym świecom palonym tam wieczorami (i za dnia również), a także aktom i dokumentom na pergaminie butwiejącym w wyjątkowo brudnych szufladach. Tworzy to oczywiście atmosferę zastałą i duszną. Ściany bielono tam lub malowano dawniej niż sięga ludzka pamięć, a że dwa kominy dymią stale, obrasta wszystko grubą powłoką sadzy. Okna w spróchniałych framugach dowodzą siły charakteru, gdyż raz postanowiły i obstają twardo przy tym, że pozostaną umorusane i nie otwierane do czasu, gdy rozpadną się ze starości. Wynika stąd osobliwe zjawisko, gdyż w czasie upałów wiązka cienkich 6zcza- pek tkwi pomiędzy górną a dolną ramą słabszego z okien. Pan Vholes jest człowiekiem poważanym i poważnym, jakkolwiek nie rozwija działalności na pokaźną skalę. Więksi członkowie pale- stry, którzy zbili lub zbijają majątek, pozwalają mu być człowiekiem poważnym i poważanym. W swojej praktyce nie przepuszcza nigdy żadnej okazji, co stanowi powód do szacunku. Nigdy nie korzysta z żadnych rozrywek, co stanowi drugi powód do szacunku, jest zawsze serio i z rezerwą, có stanowi trzeci powód do szacunku. Cierpi na niedyspozycje przewodu pokarmowego, a to jest godne szacunku samo w sobie. Ponadto zabiega na wszelki sposób, by zabezpieczyć swoje trzy córki, i utrzymuje sędziwego ojca, który mieszka w dolinie Taunton. Wielka zasada angielskiego prawa głosi, iż sprawy prowadzi się dla samych spraw. Nie ma innej zasady podtrzymywanej w kręgach pale- stry równie wyraźnie, stanowczo i uparcie. Oglądane w tym świetle angielskie prawo staje się zwartym programem, nie potworną gmatwaniną, za jaką poczytywać je zwykły osoby postronne. Jednakże wszelkie sarkania muszą ustać, gdy osoby postronne raz zrozumieją wielką zasadę, która głosi, iż sprawy prowadzi się dla samych spraw — na koszt wspomnianych osób postronnych* osoby postronne nie dostrzegają tej prawdy w całości, lecz połowicznie i na mętny sposób, więc do kłopotów i strat materialnych odnoszą się niechętnie i, prawdę mówiąc, sarkają bardzo wiele. „Zmienić istniejący stan rzeczy, szanowny panie? — powiada pan Kenge do rozsierdzonego klienta. — Zmienić go... szanowny panie? Na to nie ma mojej zgody! Jaki wpływ mógłby wywrzeć krok równie pochopny na losy kategorii adwokatów, godnie, że się tak wyrażę, reprezentowanej przez pana Vholesa, jako rzecznika strony przeciwnej w naszej sprawie? Nie możemy sobie pozwolić, cały nasz system społeczny nie może sobie pozwolić na utratę grupy prawników typu pana Vholesa. To człowiek pracowity, wytrwały, nieustępliwy w interesach swojej klienteli. Rozumiem, drogi panie, pańską obecną niechęć wobec istniejącego stanu rzeczy, który dla drogiego pana okazał się istotnie nieprzychylny. Atoli nigdy nie podniósłbym głosu, by nawoływać do zguby ka tegorii prawników, którą reprezentuje pan Yholes". Kwestia godności i powagi pana Vholesa znalazła nawet miejsce w protokołach komisji parlamentarnej, gdzie przesłuchanie pewnego znakomitego prawnika wywołało piorunujące wrażenie. Pytanie (nr pięćset siedemnaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt dziewięć): O ile dobrze pana zrozumiałem, takie zasady procedury nieuchronnie powodują zwłokę? Odpowiedź: Tak. Powodują pewną zwłokę. Pytanie: A także poważnie zwiększają koszty? Odpowiedź: Z pewnością formalności nie da się załatwiać bezpłatnie. Pytanie: Wywołują też rozgoryczenie. Odpowiedź: Tego nie mogę stwierdzić. Ja nigdy nie bywam rozgoryczony z ich powodu. Raczej przeciwnie. Pytanie: Sądzi pan jednak, że obalenie tych zasad procedury byłoby z krzywdą dla pewnej kategorii praktykujących adwokatów? Odpowiedź: To nie ulega wątpliwości. Pytanie: Czy może pan wymienić przedstawiciela kategorii, o której mowa? Odpowiedź: Tak. Bez wahania wymienię pana Yholesa. On byłby zrujnowany. Pytanie: Czy pośród palestry pan Yholes uchodzi za człowieka godnego szacunku? Odpowiedź (która na dziesięć lat wstrzymała debatę w komisji parlamentarnej): Pan Yholes uchodzi pośród palestry za człowieka godnego najwyższego szacunku. Podobnie w potocznych rozmowach nie mniej bezinteresowne prywatne autorytety powiadają, że nasz wiek na psy schodzi, że staczamy się do przepaści, że wszystko wokół wali się i pali, że wszelkie zmiany to śmierć dla Vholesa, który ma sędziwego ojca w dolinie Taunton i aż trzy córki w domu. Parę dalszych kroków w tym kierunku — mawiają — i co się stanie z ojcem Vholesa? Czy ma zginąć? A jego córki? Czy mają z nich być szwaczki lub guwernantki? Jak gdyby pan Yholes i jego krewni byli ludożercami, a wobec wniosku o zniesienie ludożerstwa zagorzali oponenci stawiali 6prawę w następujący sposób; Wyjmijcie spod prawa ludożerstWo, a zagłodzicie na.śmierć wszystkich Ybolesów! Jednym słowem, pan Yholes z trzema córkami i ojcem w dolinie Taunton nieustannie pełni funkcje drewnianego kloca, który podpiera zmurszałą ruderę stanowiącą zawadę i niebezpieczną pułapkę. Wynika stąd, iż wiele osób w wielu przeróżnych instancjach nie zastanawia się nad zmianami od złego ku lepszemu, co byłoby rozumowaniem opacznym, lecz z reguły bierze pod rozwagę korzyści lub straty godnego najwyższego szacunku legionu Yholesów* Zanim upłynie dziesięć minut, lord kanclerz powstanie i da początek długim feriom sądowym* Pan Yholes wraz z młodocianym klientem i nie bez kilku granatowych worków pośpiesznie wypchanych papierami tak, że utraciwszy wszelkie regularne kształty, przypominają wielkie węże w pierwszym stadium obżarstwa — powraca do swojej urzędowej jaskini. Spokojny i niewzruszony, jak przystoi człowiekowi godnemu najwyższego szacunku, ściąga czarne rękawiczki, jak gdyby obłupiał dłonie ze skóry, pozbywa się przyciasnego kapelusza, jak gdyby zdejmował skalp z własnego czerepu, i zasiada przy swoim biurku. Młodociany klient rzuca kapelusz oraz rękawiczki na podłogę — niedbale, nie bacząc zgoła, gdzie trafią i co się z nimi stanie — z westchnieniem bardzo podobnym do jęku osuwa się na krzesło, skołataną głowę podpiera dłońmi i, krótko mówiąc, przedstawia żywy wizerunek czarnej rozpaczy w kwiecie wieku. — I znowu nic nie załatwione! — wzdycha Ryszard. — Absolutnie nic! — Niechaj szanowny pan nie mówi, że nic nie załatwione — oponuje spokojny zawsze Vholes. — To niesprawiedliwe, szanowny panie. Z pewnością niesprawiedliwe. — A co zostało załatwione? — pyta klient i mierzy adwokata posępnym wzrokiem. — To pytanie nieprawidłowe — odpowiada Vholes. — Powinno raczej brzmieć: Co się załatwia? Tak jest, szanowny panie! Co się załatwia? — Więc co się załatwia? Yholes, który trzyma ręce przed sobą na blacie biurka, spokojnie łączy koniuszki pięciu prawych palców z koniuszkami pięciu lewych palców, równie spokojnie rozłącza je znowu i łakomie a wytrwale wpatrując się w klienta, udziela odpowiedzi. — Załatwia się, szanowny panie, bardzo wiele. Trzymamy rękę na tym kołowrocie, a kołowrót, panie Carstone, wciąż jest w ruchu. - — Aha. Jest w ruchu i niesie na sobie niewiadomą. Jak przetrwam te kilka przeklętych miesięcy? —- wybucha młody człowiek i powstawszy z krzesła, zaczyna spacerować po pokoju, tam i z powrotem. — Panie C. — podejmuje prawnik wodząc przenikliwym wzrokiem za klientem — jest pan porywczy i, muszę przyznać, współczuję panu z tej racji. Bardzo przepraszam, lecz pozwolę sobie zalecić, aby nie irytował się pan tak bardzo, był inniej popędłiwy, raczej oszczędzał nerwy. Więcej cierpliwości, szanowny panie! Więcej opanowania! — To znaczy, panie Vholes, winienem naśladować pana? Ryszard parska niecierpliwym śmiechem, siada znów i obcasem po- czyna stukać w dywan, kóry utracił dawno deseń i barwę. — Szanowny panie — mówi Vholes, który przypatrując się wciąż klientowi, pożera wzrokiem ów kąsek i ostrzy sobie apetyt zawodowy. — Szanowny panie — mówi z lodowatym spokojem i na swój dziwny sposób, jak gdyby zwracał się do własnego wnętrza. — Nigdy nie ośmieliłbym zalecać siebie "w charakterze wzoru do naśladowania przez szanownego pana lub kogokolwiek innego. Pragnę jedynie pozostawić dobre imię swoim trzem córkom. To mi wystarczy, bo nie byłem nigdy samochwałem. Skoro jednak szanowny pan był łaskaw wyrazić takie zdanie, przyznaję, iż .rad udzieliłbym panu cokolwiek... Nie krępujmy się! Szanowny pan nazwałby to niewrażliwością, a ja nie zgłosiłbym zastrzeżeń... Powiedzmy zatem, rad udzieliłbym panu cokolwiek mojej niewrażliwości. — Panie Vholes podchwytuje zażenowany trochę klient — nie zamierzałem wcale pomawiać pana o niewrażliwość. — Sądzę, iż szanowny pan miał taki zamiar, być może nieświadomy zamiar — odpowiada niewzruszony Vholes. — To naturalne. Obowiązek nakazuje mi strzec pańskich interesów chłodno i z rozwagą, więc rozumiem doskonale, że szanowny pan, człowiek pobudliwy, może w takich jak dzisiejsza sytuacjach uważać, że jestem pozbawiony wszelkiej wrażliwości. Moje córki znają mnie lepiej. Mój ojciec w podeszłym wieku zna mnie lepiej. Jednakże oni znają mnie dłużej, znacznie dłużej niż szanowny pan, a ufne oko sentymentu to nie pełne podejrzeń oko spraw urzędowych. Nie biadam, szanowny panie, iż oko 6praw urzędowych to oko pełne podejrzeń. Nic podobnego! Strzegąc interesów szanownego pana wolę być bez ustanku kontrolowany na wszelkie możliwe sposoby. Tak być powinno. Muszę czuć się, jak ktoś zeznający przed sądem. Ale interesy szanownego pana wymagają, bym strzegł ich chłodno i z rozwagą, toteż nie mogę postępować inaczej. Nie, panie Carstone! Nie mogę postępować inaczej nawet w tym celu, by przypodobać się szanownemu panu. Pan Vholes zerka przelotnie na kancelaryjnego kota, który cierpliwie wartuje nad mysią norką. Później obrzuca znów młodego klienta spojrzeniem urocznycli oczu i podejmuje tym swoim głuchym, ledwie dosłyszalnym głosem, jak gdyby zły ducb osiadły w jego adwokackim wnętrzu nie chciał ani ukazać się jawnie, ani przemówić dobitniej: — Szanowny pan był łaskaw zapytać, jak przetrwa okres ferii sądowych? Wydaje mi się, że wy, panowie wojskowi, z łatwością znajdujecie rozliczne rozrywki, jeżeli oczywiście zależy wam na nich. Gdyby pan zapytał, co ja zamierzam robić podczas tych miesięcy, odpowiedź przyszłaby mi łatwo. Będę strzegł interesów szanownego pana. Będę dzień po dniu zajęty pańskimi sprawami. Taki jest mój obowiązek, panie C., a czy to sesja, czy ferie, nie robi mi różnicy. Jeżeli zechce pan zasięgnąć mojej opinii w swoich sprawach, znajdzie mnie pan tu 0 każdej porze. Moi koledzy po fachu wyjeżdżają z Londynu. Ja nie wyjeżdżam. Nie gamę ich za to, że wyjeżdżają. Po prostu mówię: ja nie robię tego. Moje biurko, szanowny panie, to pańska opoka. Vholes uderza ręką w blat biurka, które dudni głucho, niby trumna. Ale nie dla Ryszarda. W jego UBzach ów dźwięk brzmi tonem otuchy. 1 pan Vholes zapewne zdaje sobie z tego. sprawę. — Doskonale rozumiem, panie Vholes — mówi Ryszard pogodniej i bardziej życzliwie — że z pana człowiek najsolidniejszy pod słońcem, prawdziwy człowiek interesu, który na pewno nie pozwoli wyprowadzić się w pole. Proszę jednak postawić się w mojej sytuacji. Oto wlokę nie uregulowany żywot, z dnia na dzień grzęznę w kłopotach coraz głębiej, wciąż mam nadzieję i wciąż spotyka mnie świeży zawód, wiem, że sam ustawicznie zmieniam się na gorsze, a nic wokół nie zmienia się na lepsze. Proszę zastanowić się nad tym i przyznać, że ta historia wygląda czasem ponuro. — Wiadomo szanownemu panu — podejmuje adwokat — że ja nigdy nie tracę nadziei. Od początku powtarzam panu, panie C., że ja nigdy nie tracę nadziei, zwłaszcza w takim procesie, gdzie znaczną część kosztów pokrywa masa spadkowa. Nie zasługiwałbym na swoje dobre imię, gdybym pozwolił sobie tracić nadzieję. Może wydawać się, szanowny panie, że jedyny mój cel to honoraria na koszt masy spadkowej. Skoro jednak szanowny pan twierdzi, iż nic nie zmienia się na lepsze, muszę zaprzeczyć temu z całą stanowczością. — Co? —woła radośnie klient. — Na czym pan to opiera? — Szanowny panie! Jest pan,reprezentowany... — Przez opokę, jak pan dopiero co powiedział. I ^ifl — Tak jest! — Pan Yholes stuka palcem w Mat biurka, które wydaje odgłos taki, jak gdyliy popiół sypał się na popioły łub proch na prochy. — Przez opokę, szanowny panie! To już coś! Jest pan reprezentowany indywidualnie, nie zagubiony w gmatwaninie interesów innych osób. To już coś! Proces nie drzemie; budzimy go, przewietrzamy, popychamy naprzód. To już coś! Nie jest to już jedynie Jarndyce de facto tak jak de nominc. To już coś! Nikt nie może kierować nim według własnego widzimisię. To również coś! Z całą pewnością coś, proszę szanownego pana! Ryszard, którego twarz rozpromienia się nagle, uderza w blat biurka zaciśniętą pięścią. — Panie Yholes! — woła. — Gdyby w swoim czasie, kiedy pierwszy raz wszedłem do domu tego człowieka, ktoś powiedział mi, że John Jarndyce to nie bezinteresowny przyjaciel, jakim się wydaje, że' jest taki, jak to miało wyjść na jaw stopniowo, nie znalazłbym wtedy słów wystarczająco dobitnych, by odrzucić to zniesławienie, nie potrafiłbym bronić go dostatecznie gorąco i szczerze. Tak mało wiedziałem wówczas o świecie! Obecnie jednak, panie Yholes, on stał się dla mnie uosobieniem procesu, który nie jest już pojęciem oderwanym, lecz nosi miano: John Jarndyce! Im dłużej cierpię, tym głębsza 6taje się moja niechęć wobec niego, a każda nowa zwłoka, każdy nowy zawód to w moich oczach jeszcze jedna krzywda, jaką wyrządza mi John Jarndyce! — Nie, nie! — oponuje Vholes. — Proszę nie mówić takich rzeczy. Winniśmy mieć cierpliwość. Wszyscy winniśmy mieć cierpliwość. A ponadto ja nigdy nie uwłaczam nikomu. Tak, szanowny panie! Nigdy nie uwłaczam nikomu. — Panie Yholes! — woła znów krewki klient. — Wie pan nie gorzej niż ja, że John Jarndyce zdusiłby proces, gdyby to było w jego mocy. — Nie był w nim czynny. Istotnie — przyznaje tamten z pozorną niechęcią. — Z pewnością nie był aktywną stroną procesową. Ale kto wie? Mógł mieć najszlachetniejsze intencje. Kto z nas potrafi czytać w ludzkich sercach? Kto, panie C.? — Pan! — Ja, panie C.? — Tak. W stopniu wystarczającym dla zgłębienia jego intencji. Czy nasze interesy są sprzeczne? Tak czy nie? To... chcę... wiedzieć! — Kończy klient i trzy ostatnie wyrazy akcentuje trzema uderzeniami pięści w opokę, której winien ufać bezgranicznie. — Szanowny panie! — Vholes nie zmienia pozy, ni razu nie mruży tych swoich łakomych oczu. — Szanowny panie, uchyl)iłbym obowiązkom pańskiego doradcy prawnego i mógłbym narazić na szwank pańskie interesy, gdybym określił je jako zbieżne z interesami, które reprezentuje pan Jarndyce. O czymś podobnym nie może być mowy! Ja nie imputuję żadnych motywów. Mam ojca i sam jestem ojcem, więc nigdy nie imputuję żadnych motywów. Ale nie mam prawa uchybiać obowiązkom zawodowym nawet w przypadku, gdy w grę wchodzą familijne niesnaski. Przyjmuję, że szanowny pan zasięga mojej porady w tej sprawie. Zgadza się to, prawda? A zatem odpowiadam, że pańskie interesy nie są identyczne z interesami, które reprezentuje pan Jarndyce. — Oczywiście! — przytakuje gorąco Ryszard. — To stwierdził pan już dawno! — Panie C. — podejmuje tamten — nie chciałbym mówić o jakiejkolwiek osobie trzeciej więcej, niż jest to konieczne. Pragnę pozostawić dobre, nieskalane imię oraz jaki taki mająteczek, który usiłuję zdobywać uczciwością i pracą, moim córkom Emmie, Jane i Karolinie. Pragnę też utrzymywać przyjazne stosunki z moimi kolegami po fachu. Kiedy dzięki panu Skimpole'owi miałem zaszczyt... Nie powiem bardzo wielki zaszczyt, nigdy bowiem nie zniżam się do pochlebstwa... Kiedy miałem zaszczyt poznać szanownego pana w tym pokoju, powiedziałem, iż nie mogę służyć opinią ni radą w sprawie, którą ma pod swoją pieczą inny przedstawiciel palestry. Następnie w słowach takich, jakimi winienem się posfcżyć, scharakteryzowałem wybitną firmę adwokacką Kenge i Carboy. Mimo to pan szanowny był wówczas skłonny wycofać z tamtej kancelarii swoją sprawę i mnie powierzyć. Szanowny pan podał mi ją czystymi rękami. Ja przyjąłem ją czystymi rękami. Obecnie pańskie iiiteresy znajdują się pod nieustanną opieką tej kancelarii. Jak pan słyszał, być może, mój system trawienny nie jest w najlepszym stanie i-bez wątpienia odpoczynek wyszedłby mi na zdrowie. Atoli nie odpocznę, pokąd jestem zastępcą prawnym szanownego pana. Ilekroć będę potrzebny, zastanie mnie pan tutaj łnb też rychło stawię się wszędzie, dokąd otrzymam we zwanie. W trakcie długich ferii poświęcę swój wolny czas najWnikliw- szemu możliwe studiowaniu sprawy i pańskich w niej interesów spo. sobiąc się, hy już na początku jesiennej sesji poruszyć nieho i ziemię (nie wyłączając ma się rozumieć lorda kanclerza)! Kiedy zaś będę mógł nareszcie pogratulować szanownemu panu — ciągnie Vholes stanowczo, jak ktoś zdecydowany na wszystko — kiedy będę mógł pogratulować szanownemu panu wejścia w posiadanie fortuny, o czym zapewne byłbym w stanie powiedzieć więcej, gdybym miał zwyczaj budzić przedwczesne nadzieje, szanowny pan nie pozostanie mi winien nic, oprócz drobnej różnicy, jaka może wtedy istnieć między kwotą uzgodnioną przez klienta oraz doradcę prawnego a honorarium przypadającym urzędowo i płatnym z masy spadkowej. Nie myślę, proszę szanownego pana, zgłaszać wygórowanych pretensji za robotę nie ospałą i gnuśną, lecz uczciwą i pilną, gdyż zależy mi jedynie ua uznaniu za skrupulatne pełnienie obowiązków zawodowych. A gdy tc obowiązki zakończę pomyślnie, wszystko, szanowny panie, skończy się pomiędzy nami. Na_ zakończenie Vholes uzupełnia deklarację swoich zasad klauzulą dodatkową, mówiąc, że pan Carstone wyjeżdża obecnie do swojego pułku, więc zechciałby może wpłacić na poczet kosztów zaliczkę w postaci weksla na dwadzieścia funtów, opatrzonego adresem agenta finansowego pana C. — Bo, szanowny panie — ciągnie prawnik przeglądając swój kalendarz terminowy — ostatnio mieliśmy kilka konferencji i rozmaitych 6praw do załatwienia. Koszty rosną, a ja nie udawałem nigdy kapitalisty. Moja zasada głosi, że nie może być zbyt dużo szczerości między adwokatem a klientem. Kiedy więc nawiązywaliśmy nasze obecne stosunki, szczerze powiedziałem panu, że nie jestem zasobny w kapitały, jeżeli zatem zaliczki na poczet 6padku stanowią cel szanownego pana (dodałem wówczas) winien pan raczej pozostawić akta swojej sprawy w kancelarii Kenge(a. Nie, panie C.! Tu nie znajdzie pan dobrej współpracy z zasobnym w kapitały doradcą prawnym. To, drogi panie — ciągnie Vholee i blat biurka obdarza jednym głuchym uderzeniem — jest pańska opoka, która nie mą_.pjrętensji^ by stać się czymś innym! Klient, którego grobowy nastrój izdążył minąć i nadzieje ożywiły się znacznie, sięga po pióro i atrament, aby wypisać weksel, zastana wiając się głęboko i niepewnie nad terminem, jaki winien podać, aby być w zgodzie z nader szczupłymi aktywami w dyspozycji swojego agenta-finąnsowego. W tym czasie Vholes, zapięty na ostatni guzik cieleśnie i duchowor-obserwuje^^^pilnieJJ tym czasie kancelaryjny kot wartuje wytrwale nad mysią norką. Wreszcie klient sciska dłoń doradcy prawnego i na wszystko co święte w niebiosach i na ziemi zaklina go, by za wszelką cenę przepchnął jakoś sprawę przez sąd kanclerski. Pan Vholes, który nigdy nie traci nadziei, kładzie dłoń na ramieniu Ryszarda i odpowiada z uśmiechem: — Zawsze tu je6tem, szanowny panie. Osobiście lub koresponden- i cyjnie zawsze szanowny pan znajdzie mnie tu czuwającego z ręką na pulsie. Tak rozstają się i Vholes pozostawiony samemu sobie zaczyna działać na korzyść swoich trzech córek, gdyż kilka drobnych pozycji przenosi z kalendarza terminowego do podręcznej księgi kasowej. Podobnie zapobiegliwy lis czy niedźwiedź mógłby sporządzać rachunek kur lub zabłąkanych wędrowców, mając na widoku korzyść swoich szczeniąt, które to słowo nie ma oczywiście uwłaczać trzem nieładnym, zasuszonym, sztywnym dziewicom,, zamieszkałym wraz ze swoim rodzicem, Vholesem, w chatynce pośród wilgotnych ogrodów Kensingtonu. Ryszard zatopiony w myślach wychodzi z głębokich cieni zalegających Symond'8 Inn w blask Chancery Lane (gdzie akurat tego dnia świeci słońce), aby następnie skręcić ku Lincoln's Inn i wejść pod drzewa, które rosną tam na dziedzińcu. Przesiane przez ich korony cętki światła i cienia od lat padają na wielu podobnych, ogryzających paznokcie włóczęgów, o tak samo opuszczonej głowie, mętnym wejrzeniu, niepewnym kroku, sennym oraz lękliwym wyrazie twarzy wędrowców, którzy na darmo marnotrawią majątek i coraz większą goryczą zaprawiają własne życie. Ten włóczęga nie jest jeazcze obdarty, lecz wnet stać się może takim. Sąd kanclerski, którego cała mądrość zasadza się na precedensach, jest zasobny w precedensy zbliżonego pokroju. Czemu więc jeden miałby różnić 6ię od dziesięciu tysięcy? Atoli od początków jego staczania się upłynął czas tak krótki, że Ryszard, który błądzi po dziedzińcu Lincoln's Inn, gdyż trudno mu pożegnać na parę długich miesięcy to znienawidzone miejsce, odczuwa jeszcze, iż jego własny przypadek zawiera momenty wstrząsające. W serca brzemiennym żrącą troską, niepewnością, zwątpieniem, podejrzeniami znajduje jeszcze miejsce na bolesne zdziwienie, gdy przypomina sobie, jak inaczej wyglądała jego pierwsza- wifeyta w Litacoln's Inn, jak inny był wtedy, jak odmienny kierunek przybiegały jego myśli. Jednakże niesprawiedliwości rodzą niesprawiedliwość, a walka z cieniem i porażki w tej walce stwarzają nieuchronną potrzebę materialnego przeciwnika. Posępną ulgę przynosi odmiana, kiedy to nie- uchwytny proces, niepojęty dla nikogo, bo czas po temu przeminął od dawna, ustępuje miejsca uchwytnej postaci przyjaciela i niedoszłego wybawcy, w którym można widzieć wroga. Ryszard powiedział Vholesowi prawdę. W lepszym czy gorszym nastroju zawsze przypisuje swoje krzywdy Johnowi Jarndyce. Jemu przypisuje pokrzyżowanie swoich planów. I to skłania go tym bardziej, by całe życie poświęcić jednemu tylko celowi. Osoba realnego wroga i prześladowcy jest dla nieszczęsnego Ryszarda usprawiedliwieniem samego siebie. Czy to wszystko dowodzi, że jest wyrodnym potworem? A może sąd kanclerski byłby również zasobny w precedensy takiego pokroju, gdyby dla zacytowania można je było dobyć z niebiańskich archiwów? Dwie pary oczu raczej przywykłych .do obserwowania podobnych zr.a ludzi śledzą Ryszarda, gdy ten zadumany posępnie, ogryzając paznokcie, przecina dziedziniec i niknie pod cieniami południowej bramy. Właścicielami tych oczu są pan Guppy oraz pan Weevle, którzy zajęci rozmową stoją pod drzewami wsparci o niską obmu- rówkę z kamienia. Ryszard przechodzi tuż obok nich, leoz nie widzi nic, oprócz ziemi pod własnymi stopami. —| Williamie — powiada pan Weevle przygładzając faworyty — w tym gościu czuję zapłon. Nie gwałtowny jak wtedy, może nie samozapłon, ale coś, co tli się w nim ani chybi. — Aha — przytakuje Guppy. — Facet nie chce trzymać się z dala od procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce i, jak podejrzewam, tkwi w długach po uszy. Mało go znam. Kiedy praktykował w naszej kancelarii, był zawsze wyniosły jak pomnik. Chwała Bogu, pozbyliśmy się go i jako praktykanta, i jako klienta! Mniejsza z nim. Tony! Jak mówiłem już, tamci są wciąż przy robocie. Pan Guppy krzyżuje ramiona na piersi i wspiera się znów o podmurówkę, jak gdyby wznawiał interesującą rozmowę. — Tamci, mój drogi, są wciąż przy robocie — powtarza. — Inwen- taryzują, wertują papiery, grzebią i grzebią w górach śmiecia. W tym tempie nie będą gotowi nawet za siedem lat. — Smali im pomaga? — Aha. Za tygodniowym wymówieniem rozstał się z nami. Powiedział pryncypałowi, że interesy dziadka są zbyt rozległe na siły starego, więc on zamierza je przejąć i w ten sposób polepszyć swoje warunki. Ostatnio znacznie ochłodły stosunki między mną a Smailem z racji jego skrytości. Ale odchodząc powiedział, że to ja razem z tobą dałem początek całej liistorii, co ma się rozumieć odpowiada prawdzie, a później dodał, żc jest mi wdzięczny, więc nasza znajomość pozostała na dawnej' stopie. Stąd wiem, co się dzieje w domu Krooka. — Ale nie byłeś tam, prawda? — Tony — odpowiada pan Guppy cokolwiek zbity z tropu — tobie mogę wyznać otwarcie, że nie przepadam za tym domem, szczególnie bez twojego towarzystwa, więc nie byłem tam dotąd, a ponadto zaaranżowałem nasze dzisiejsze spotkanie, by razem wybrać się po twoje rzeczy. Oto nadchodzi stosowna pora! Tony! — ciągnie na modłę tajemniczo i tkliwie wymowną — teraz winienem jeszcze raz wbić ci do głowy, że okolicaiości absolutnie niezależne ode mnie wpłynęły w sposób wysoce żałosny na moje najdroższe plany i na wizerunek wyryty w moim sercu, o którym wspominałem ci nieraz, jak przyjaciel przyjacielowi. Ów wizerunek został zniszczony, bożyszcze obalone! Dziś jedyne moje pragnienie w odniesieniu do papierów, które przy twojej przyjacielskiej pomocy zamierzałem zdobyć w domu Krooka, to pozostawić je w spokoju, pogrzebać w zapomnieniu. A zatem, Tony, jak przyjaciel przyjaciela pytam ciebie, obznajmionego z kapryśnym usposobieniem starego dziwaka, który padł ofiarą... ofiarą groźnego żywiołu, czy uważasz za możliwe, za prawdopodobne w najbardziej bodaj znikomym stopniu, że w tamten wieczór, kiedy ostatni raz widziałeś go żywym, Krook po namyśle ukrył gdzieś listy i te nie uległy zniszczeniu? Pan Weevle zastanawia się przez chwilę. Przecząco kręci głową. Stanowczo uważa to za całkowicie nieprawdopodobne. — Tony — podejmuje Guppy, gdy dwaj panowie zmierzają już ku zaułkowi, o którym mowa — jeszcze raz zechciej zrozumieć mnie jak przyjaciel przyjaciela. Nie wchodząc w dalsze szczegóły mogę powtó- ^Jrzyć, iż bożyszcze zostało obalone. Nie widzę przed sobą celu innego niż pogrzebanie sprawy w zapomnieniu i do takiego właśnie celu pragnę dążyć. Winienem to samemu sobie i winienem zniszczonemu wizerunkowi, a także okolicznościom, na które absolutnie nie mam wpływu. Gdybyś ty, Tony, gestem lub przymrużeniem oka dał mi do zrozumienia, że gdzieś w swoim dawnym mieszkaniu widziałeś papiery przypominające ebociaż trochę te, o które nam chodziło, rzuciłbym je do ognia, mój drogi, działając na własną odpowiedzialność. Pan Weevle przytakuje poruszeniem głowy. Pan Guppy podniesiony we własnej opinii dzięki przemówieniu, które wygłosił w tonie na poły romantycznym, na poły adwokackim (gdyż ów dżentelmen ma zwyczaj prowadzenia rozmów na wzór przesłuchania, a konkluduje często w formie repliki sądowej), z godnością kroczy u boku przyja- ciela ku zaułkowi stanowiącemu kres ich wędrówki. Nigdy — od czasu rozpraw śledczych Pod Herbem Słońca — nic nie stanowiło tam takiego rogu obfitości plotek, jak poczynania w sklepiku ze starzyzną. Każdego rana punktualnie o ósmej pan Smallweed senior jest dostarczany na róg zaułka, a następnie w asyście małżonki, Judy oraz Barta wnoszony do domu Krooka, gdzie wszyscy pozostają przez cały dzień, aż do dziewiątej wieczorem. Pokrzepiają się lidhymi i skąpymi ilościowo obiadami z pobliskiej garkuclmi i pracowicie ryją, grzebią, myszkują pośród skarbów nieodżałowanej pamięci zmarłego. Wszelkie wiadomości o tych skarbach trzymają w największym sekrecie, co oczywiście przywodzi do szaleństwa cały zaułek. W obłędnych majaczeniach ludzie wyobrażają sobie gwinee sypiące się z im- bryków, wazy do ponczu wypełnione srebrnymi pięcioszylingówkami, stare fotele oraz materace nadziane biletami Banku Angielskiego. Nie lada powodzeniem cieszy się książeczka za sześć pensów, zdobna bardzo kolorową składaną kartą tytułową, a opiewająca dzieje skąpców takich jak pan Daniel Dancer oraz jego siostra czy też pan Elwes z Suffolk. Ludność zaułka z zapałem wertuje to dzieło, a zawarte w nim autentyczne fakty dopasowuje natychmiast do pana Krooka. Dwukrotnie, gdy śmieciarz zostawał wzywany, aby wywozić pełne furgony makulatury, popiołu, potłuczonych butelek i innych rupieci, cały zaułek zbiegał się i ciekawie zaglądał do wynoszonych jeden po drugim koszy. Często widuje się wałęsających się w tej okolicy dwu dżentelmenów, którzy łapczywie sporządzają notatki na cienkim papierze, ostatnio jednak unikają się wzajemnie, gdyż ich uprzednia spółka została zerwana. Z niepoślednią zręcznością Herb Słońca wykorzystuje ogólne zainteresowania w programach urządzanych tam wieczorów artystycznych. Mały Swills nie szczędzi owacyjnie przyjmowanych „cienkich" (jak mówi się w jego fachu) aluzji na ów temat, nie pomijanych również w „gagach" jego improwizowanych śpiewek. Nawet panna M. Melvilleson musi dwukrotnie bisować każdego wieczora, gdy śpiewa starą szkocką piosnkę, a zwrot „psy gnat sobie cenią" akcentuje tak domyślną miną i tak wymownym zwrotem głowy w kierunku sąsiedniego domu, iż całe audytorium rozumie wybornie, żc to pan Smallweed ceni sobie znajdowanie pieniędzy. Mimo wszystko jednak zaułek nic nie odkrył dotychczas, lecz nieustannie pała pragnieniem odkrycia wszystkiego i czegoś jeszcze, o czym pani Piper i pani Per- kins informują obecnie byłego sąsiada, którego przybycie jest hasłem do ogólnego'zgromadzenia. Panowie Weevle i Guppy są pochłaniani spojrzeniami niezliczonych, oczu i cieszą się ogólną popularnością, gdy stukają do zamkniętych drzwi domu nieodżałowanej pamięci zmarłego. Kiedy jednak wbrew powszechnemu oczekiwaniu zostają tam wpuszczeni, stają się wnet niepopularni i zaczynają uchodzić za osobników, żywiących podejrzane zamiary. W całym domu okiennice są zamknięte lub przymknięte, a na parterze panuje mrok, który muszą rozpraszać świece. Pan Smallweed młodszy wprowadza gości świeżo przybyłych z rozsłonecznionej ulioy do pomieszczenia za sklepem, gdzie w pierwszej chwili nie mogą dojrzeć nic oprócz mniej lub bardziej czarnych ciemności. Stopniowo jednak poczynają odróżniać osoby i rzeczy. Oto pan Smallweed senior siedzi w swoim fotelu na skraju studni czy też grobu świeżo wykopanego wśród starych szpargałów, w którym pełna cnót Judy pracuje niczym grabarz płci żeńskiej. Tuż obok pani Smallweed spoczywa w swoim fotelu, pod stosem papierów — zapisanych odręcznie lub drukowanych — stanowiącym zapewne nagromadzenie wyrazów uznania składanych jej w ciągu dnia przez małżonka. Cała ta kompania, nie wyłączając Smalla, jest czarna od kurzu i brudu i przedstawia iście piekielny obraz, którego nie łagodzi bynajmniej ogólny widok pomieszczenia za sklepem. Więcej tam teraz szpargałów i wszelkiego śmiecia niźli dawnymi czasy, bardziej niechlujnie, jożeli to możliwe, a upiorne wrażenie pogłębiają liczne pamiątki po nieboszczyku oraz litery kreślone przezeń kredą na ścianie. Gdy goście wchodzą, dziadek i wnuczka opuszczają jednocześnie ręce i dają spokój poszukiwaniom. — Ho! — skrzeczy staruch. — Szanowanie panom! Szanowanie! Przyszedł pan, panie Weevle, po swoje rzeczy, hę? To dobrze, bardzo dobrze! Cha! Cha! Gdyby zostały dłużej, musielibyśmy je wyprzedać, by pokryć koszty składowego. I co? Znów czuje się pan tutaj w domu, hę? Miło mi pana widzieć. Bardzo miło. Pan Weevle dziękuje uprzejmie i zaczyna rozglądać się dokoła. Pan Guppy rozgląda się też nie mniej ciekawie. Pan Weevle nie dostrzegą nic nowego. Pan Guppy nie dostrzega nic nowego i zwraca wzrok ku sędziwemu dżentelmenowi. Pan Smallweed, niby nakręcona pozytywka, mamrocze wciąż t „szanowanie... panom... szanowanie... szanowanie... pan...". Wreszcie, jak gdyby sprężyna przestała działać, zapada w krzywo uśmiechnięte milczenie. W tym momencie pan Guppy wzdryga się nerwowo na widok pana Tulkinghorna, który z rękoma splecionym} za plecami stoi opodal w głębokim cieniu. — Pan mecenas jest tak łaskaw, że występuje jako mój zastępca prawny — wyjaśnia dziadek Smallweed. •— Ja, proszę panów, to nie klient dla dżentelmena o jego renomie, ale pan mecenas jest tak łaskaw. Pan Guppy lekko trąca łokciem przyjaciela dając mu znak, by rozejrzał się jeszcze trochę, składa głęboki ukłon wielkiemu człowiekowi, ten zaś odpowiada mu swobodnym skinieniem głowy. Pan Tulkinghorn wygląda tak, jak gdyby nic lepszego nie miał do roboty i niezwykłą odmianą bawił się wybornie. — Powiedziałbym, szanowny panie — zwraca się pan Guppy do dziadka Smallweeda — że wiele tutaj ruchomości. —- Przeważnie szmaty i śmiecie, kochany przyjacielu. Szmaty i śmiecie! Ja i Bart, i moja wnuczka Judy usiłujemy sporządzić inwentarz tego, co ma jakąś wartość i dałoby się spieniężyć. Ale dotychczas znaleźliśmy niewiele... znaleźliśmy niewiele... wiele... Ho! -— kończy staruch i milknie, jak gdyby sprężyna znowu przestała działać. Pan Weevle jeszcze raz omiata izbę spojrzeniem, któremu towarzyszy spojrzenie jego przyjaciela. Jeszcze raz nie dostrzega nic nowego. — Nic będziemy przeszkadzać panu dłużej — odzywa się pan Wee- vlc — jeżeli szanowny pan pozwoli, że udamy się na piętro. —.Dokąd drogi pan zechce! Proszę bardzo! Dokąd drogi pan zechce. Jest pan u siebie w domu, więc proszę czuć się jak u siebie w domu. Na schodach pan Guppy unosi brwi i spogląda na przyjaciela. Tony przecząco porusza głową. Pokój jest nędzny i ponury jak zawsze, a popioły ognia, który płonął tam pamiętnej nocy, leżą za pokrytą rdzą kratą paleniska. Panowie Weevle i Guppy niechętnie dotykają czegokolwiek i uprzednio starannie zdmuchują kurz z każdego przedmiotu. Nie zależy im także na przedłużaniu wizyty, więc możliwie najśpiesz- niej pakują nieliczne ruchomości rozmawiając przy tym trwożliwym szeptem. — Spójrz! — mówi Tony i cofa się raptownie. — Ten obrzydliwy kocur przylazł! Pan Guppy chroni się za krzesło. —I To kotka — szepce. — Smali opowiadał mi o niej. Tamtej nocy dukła się po całym domu, skakała, darła wszystko pazurami, jak smok. Później wydostała się na dach i tam miauczała wściekle przez dwa tygodnie. Wreszcie wychudzona piekielnie stoczyła się przez komin. Widziałeś kiedy taką bestię? Wygląda tak, jak gdyby wiedziała wszystko o tym domu, prawda? Można by pomyśleć, że to sam Krook! Psik! Zmiataj, piekielnico! Lady Jane nie myśli słuchać. Z ogonem uniesionym niby maczuga stoi w drzwiach i od ucha do ucha wykrzywia się na tygrysi sposób. Dopiero gdy pan Tulkinghorn potyka się o nią, pluje na jego łydki w czarnych pończochach i z wygiętym w paląk grzbietem, prychając gniewnie poczyna wspinać się po schodach. Może chce znowu wdrapać się na dach domu, by wrócić stamtąd kominem? — Panie Guppy — odzywa się stary prawnik — mógłbym zamienić z panem parę słów? Pan Guppy jest zajęty zdejmowaniem ze ścian Galaktyki Brytyjskich Piękności i układaniem tych dzieł sztuki w obskurnym pudle z kartonu. — Panie mecenasie — odpowiada z lekkim rumieńcem — pragnę odnosić się z należytą kurtuazją do wszystkich przedstawicieli pale- stry, zwłaszcza zaś, panie mecenasie, do jej przedstawiciela o tak szerokim rozgłosie i, że się tak wyrażę, znajdującego się na świeczniku. Atoli muszę zaznaczyć, że słowa, o których mowa, muszą być zamienione w obecności mojego przyjaciela. — Naprawdę, drogi panie? — Tak, panie mecenasie! Nie powoduję mnę względy natury osobistej, lecz są to względy dla mnie aż nazbyt wystarczające. — Aha... Zapewne. — Pan Tulkinghorn jest niewzruszony, zimny niczym kominek, do którego podchodzi z całym spokojem. — Niepotrzebnie trudzi się pan stawianiem jakichkolwiek warunków, gdyż nic chodzi o sprawę większej wagi — mówi adwokat i robi krótką pauzę, aby wywołać na fwarz uśmiech równie ponury i bezbarwny, jak jego staroświeckie spodnie. — Muszę pogratulować panu, panie Guppy. Los uśmiecha się do pana, młody człowieku. — Raczej tak, panie mecenasie. Nie mogę się skarżyć. — Skarżyć się! Znajomości w wysoko postawionych sferach! Wolny wstęp do najpierwszych domów! Kontakty z wielkimi damami! Doprawdy, panie Guppy, w Londynie nie brak łudzi, którzy daliby sobie uszy obciąć, by zająć pańską pozycję. Guppy ma minę taką, jak gdyby rad dał sobie uciąć poczerwieniałe i nadal czerwieniejące uszy, by zająć pozycję tamtych ludzi miast własnej. — Szanowny panie mecenasie —- odpowiada — pokąd pilnuję spraw zawodowych i jak należy pełnię obowiązki w firmie Kenge i Carboy, nic do moich znajomości ani pracodawcom, ani też komukolwiek z członków palestry, nie wyłączając nawet pana Tulkinghorna z Lin- coln's Inn Fields. Nie jestem obowiązany do dalszych wyjaśnień, więc z całym respektem i bez urazy... Powtarzam, bez urazy... — To zrozumiałe — wtrąca stary prawnik. — ...oświadczam, że nic zamierzam ich podjąć. — Tak. Bardzo dobrze —- mówi pan Tulkinghorn. — Wnosząc z tych portretów interesuje się pan żywo wielkim światem? Adresatem końcowego zdania jest oszołomiony cokolwiek Tony, który łagodnie przyznaje się do tej słabostki. — To raczej cnota, której brak tylko bardzo nielicznym Anglikom — podchwytuje adwokat, który dotąd stał przed kominkiem, zwrócony plecami do okopconej kraty paleniska, obecnie zaś zmieniwszy pozę podnosi szkła do oczu. — Któż to? „Lady Dedlock" głosi podpis. Podobieństwo dobrze na swój sposób utrafione, tylko brak siły charakteru. Cóż? Żegnam panów. Do widzenia. Z tymi słowy wychodzi, a zlany potem pan Guppy z nerwowym po śpiechem sięga po resztki Galaktyki Brytyjskich Piękności, kończy zaś na podobiźnie lady Dedlock. — Tony! — rzuca żywo oszołomionemu kompanowi. — Uwiniemy się z pakowaniem twoich rzeczy i jazda z tego przeklętego domu! Na próżno skrywałbym przed tobą, Tony, że między mną a jedną z najwyżej postawionych arystokratek, którą obecnie trzymam w ręku, istniały tajemne kontakty i porozumienia. Sądziłem, że będzie mi wolno rzec ci więcej na ten temat. Ale nie! To sprawa zakończona, więc należy pogrzebać ją w niepamięci z racji nie tylko przysięgi, jaką złożyłem, lecz również przez wzgląd na obalone bożyszcze oraz okoliczności, na które absolutnie nie mam wpływu. Nie pytaj zatem o nic i bez słowa pogrzeb również sprawę w niepamięci w imię własnego zainteresowania wielkim światem oraz drobnych pożyczek, których udzielam ci niekiedy, jak przyjaciel przyjacielowi. Pan Guppy wypowiada ostatnie słowa tonem bliskim prawniczego opętania. Natomiast jego przyjaciel daje wyraz zdumieniu całą swoją postacią, nie wyłączając nad wyraz bujnej czupryny i pielęgnowanych troskliwie faworytów. ROZDZIAŁ XL SPRAWY PUBLICZNE I DOMOWE Przez kilka tygodni Anglia znajdowała się w przerażającym stanie. Lord Coodle ustąpił, sir Thomas Doodle nie przyjął misji utworzenia rządu, a zatem rządu nie hyło, ponieważ w całej Wielkiej Brytanii są tylko dwie osoby, o których można mówić — Coodle i Doodle. Na szczęście nie doszło do nieuniknionego, jak wydawało się w swoim czasie, pojedynku między tymi wielkimi ludźmi, bo gdyby oba pistolety wypaliły i Coodle oraz Doodle zabili się nawzajem, na nowy rząd należałoby zapewne czekać do czasu, gdy dorosną młody Coodle i młody Doodle, którzy obecnie noszą szkolne fartuchy i długie pończochy. Jednakże wielkiej klęsce narodowej zdołał zapobiec lord Coodle, który w porę dokonał odkrycia, iż jeżeli nawet w gorączce debaty parlamentarnej powiedział, że brzydzi się i gardzi całą niecną karierą sir Thomasa Doodle'a, to miał raczej na myśli, iż dzielące ich drobne różnice nie mogą mieć wpływu na jego uznanie i szacunek dla wybitnego męża stanu. Równocześnie szczęśliwie wyszło na jaw, iż sir Thomas Doodle wierzy w głębi serca, że lord Coodle przejdzie do potomności jako istne zwierciadło cnót i honoru. Tak czy inaczej przez kilka tygodni Anglia pozostawała w matni, bo — jak wyrażał się trafnie sir Leicester Dedlock — brakło jej sternika, który zdołałby sztorm okiełznać. A najcudowniejsza historia, że Anglia niewiele dbała o to wszystko, piła nadal i jadła, żeniła się i wychodziła za mąż, nie inaczej niż zwykł czynić stary świat przed groźną powodzią i zgoła nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Ale Coodle był świadom niebezpieczeństwa i Doodle był świadom niebezpieczeństwa, a wszyscy ich poplecznicy i adherenci jasno widzieli niebezpieczeństwo. Na koniec jednak sir Thomas Doodle przyjął misję utworzenia rządu i uporał się z tym tak gracko, że pociągnął za sobą wszystkich swoich siostrzeńców oraz rozmaitego stopnia krewnych i powinowatych płci męskiej. A więc staremu okrętowi bez sternika pozostaje jeszcze jaka taka nadzieja! Ponadto Doodle doszedł do wniosku, że winien nawiedzać kraj — głównie pod postacią suwerenów oraz piwa — więc w tak odmienionej formie bywa spotykany w licznych miejscach naraz i jednocześnie nawiedza wiele różnych części kraju. W tej fazie kampanii wyborczej cała Wielka Brytania chowa do kieszeni Doodle'a pod postacią suwerenów, pochłania Doodle'a pod postacią piwa i w imię własnej chwały oraz moralności klnie się na wszystko, że nie robi ani jednego, ani drugiego, zaś sezon londyński dobiega raptownego kresu, gdyż wszyscy coodleiści oraz doodleiści rozpraszają się, aby uczestniczyć w owych zbożnych poczynaniach. Pani Rouncewell — ochmistrzyni z Chesney Wold — nie posiada wprawdzie żadnych instrukcji, lecz przewiduje, że w istniejących warunkach rychło należy oczekiwać jaśnie państwa w asyście pokaźnego grona kuzynów oraz innych osób, które na jakiś sposób mogą pomagać w realizowaniu wielkiego, konstytucyjnego dzieła. Wobec tego pełna godności dama chce uniknąć opóźnień i póki pora odbywa wyścig z czasem poprzez liczne klatki schodowe, galerie, korytarze i komnaty, aby upewnić się, że wszystko jest w stanie gotowości, posadzki są wyfroterowane do połysku, dywany rozłożone, kotary wytrzepane, łóżka zasłane gładko, a kuchnia wraz ze spiżarnią gotowa do akcji, jak przystało godności rodu Dedlocków. O zachodzie słońca w ów letni wieczór wszelkie takie zabiegi są zakończone. Posępnie i sztywno wygląda dom tak doskonale przysposobiony do zamieszkania, lecz pozbawiony mieszkańców, oprócz malowanych postaci na ścianach. Oni tak przychodzili i odchodzili — mógłby medytować,Dedlock, aktualny pan włości, wędrując po starym domu — tak samo widzieli tę cichą, spokojną galerię, 'jak ja widzę ją dzisiaj; tak samo jak ja myśleli o pustce, co zalegnie tutaj, gdy ich nie stanie; tak samo jak ja nie potrafili uwierzyć, iż bez nich to wszystko istnieć może; a później odchodzili z mojego świata, jak ja odchodzę obecnie z ich świata, gdy z łoskotem zamykam drzwi za sobą; odchodzili i umierali, j jak ja odejdę i umrę, i nie pozostawiali za sobą poczucia braku. Przez niektóre wyniosłe okna — piękne z zewnątrz w godzinie za chodu, bo oprawione we wspaniały dom ze złola, nie w matowy, szary kamień — światło odcięte zasłonami w innych oknacli płynie bogate, szczodre, sute niczym letnia obfitość ziemi. Wówczas poczynają odmar- zać zlodowaciali Dedlockowie. Dziwne zmiany pojawiają się na ich twarzach, gdy igrać poczynają cienie liści. Tępy sędzia pokoju zawieszony w kącie pozwala sobie na przymrużenie oka. Gapiowaty baronet z laską marszałkowską zyskuje dołek w brodzie. Łono kamiennej pasterki rozjaśnia ciepły promień światła, który posłużyłby jej dobrze przed stu laty. Aureola świateł wystrzela wokół głowy jakiejś wystrojonej w trzewiki na wysokich obcasach praprababki Volnmnii, podobnej nawet do owej dziewicy, tak jak gdyby przez pełne dwa wieki zapowiadała jej przyjście na świat. Dama dworu Karola Drugiego z dużymi, okrągłymi oczyma i nie pozbawiona innych równie kuszących wdzięków zdaje się pławić w wodzie roziskrzonej blaskami i falującej łagodnie. Ale słoneczny ogień dogorywa. Oto posadzka jest już w mroku, a cień wspinając się z wolna na ściany gasi Dedlocków jak starczy wiek i śmierć. Oto na portret jaśnie pani wiszący nad wielkim kominkiem jakieś stare drzewo rzuca widmowy cień, który pobiela ów wizerunek, rozchwiewa i czyni takie wrażenie, jak gdyby ramię olbrzyma trzymało nad głową damy całun czy kaptur i czekało tylko sposobności, by zarzucić go na nią. Oto wyżej i mroczniej wspina się cień na ściany, oto czerwony odblask barwi jedynie sufit, oto ogień dogasa wreszcie. Cały piękny widok z tarasu, który do niedawna był na pozór bardzo bliski, odsuwa się teraz i przemienia w odległą zjawę, jak niejedna rzecz pełna krasy, która tak właśnie ocUnwa się i przemienia. Podnoszą się lekkie mgły, rosa poczyna opadać, a wśród wieczornej wilgoci aromaty przepełniające ogród są teraz bardziej mocne i ciężkie. Oto pobliskie gaje łączą się w wielkie masy, jak gdyby każdy z nich był tylko jednym dziwnie rozłożystym drzewem. Oto wschodzi księżyc i rozdziela je znowu, by tu i ówdzie jaśnieć poziomymi smugami i między pnie rzucać usłane poświatą drogi, niby promienne nawy pod fantastycznie łamanymi łukami strzelistej katedry. Księżyc stoi na niebie coraz wyżej, a wielki dom, który obecnie bar- /dziej niż kiedykolwiek odczuwa brak mieszkańców, zdaje się przypominać ciało pozbawione życia. Ktoś, kto zakradłby się tam o tej po rze, musiałby myśleć ze zgrozą o żywych ludziach, co sypiali w tych pustych komnatach, nie mówiąc nawet o umarłych. Nadchodzi godzina, gdy każdy kąt pokoju jest pieczarą, każdy stopień w dół przepastnym szybem, gdy na posadzkach blado kładą się różnobarwne refleksy witraży, gdy wszystkie rzeczy zdają się być zbudowane z potężnych bierwion i czekać brzasku, by przybrać właściwe sobie kształty, gdy mętne odblaski na zbroi trudno odróżnić od ukradkowych poruszeń, a hełmy z przyłbicami groźnie przywodzą na myśl głowy, co winny się w nich mieścić. Lecz pośród wszystkich cieni w Chesney Wold cień nad portretem jaśnie pani zdobiącym długi salon pierwszy się jawi i z reguły rozprasza ostatni. O tej godzinie i w takim oświetleniu może uchodzić za wzniesione złowrogo ręce, które wraz z każdym bodaj najmniejszym przesunięciem się wygrażają tej urodziwej twarzy. — Ona nie jest zdrowa, proszę pani — mówi masztalerz w pokoju audiencjonalnym pani Rouncewell. -^Jaśnie pani nie jest zdrowa? Co jej dolega? \ ■ i|p Jakoś niedobrze się czuje od czasu, kiedy była tu ostatni raz... znaczy się nie z całym towarzystwem, ale później, jak zajrzała do Chesney Wold niby ptak przełomy. Mało pokazuje się od tamtej pory i wciąż przebywa w swoim pokoju. —~ Chesney Wold, Tomaszu, postawi na nogi jaśnie panią. Nie ma na świecie bardziej krzepiącego niż tu powietrza i zdrowszej ziemi — mówi ochmistrzyni z nie pozbawionym dumy przekonaniem. Tomasz ma zapewne własny sąd w tym względzie, być może nawet daje mu dyskretny wyraz przygładzając dłonią włosy w kierunku od potylicy do skroni,- ale nie podejmuje dyskusji i odchodzi do izby czeladnej, by uraczyć się tam zimną zapiekanką z mięsem oraz piwem. $w masztalerz to jak gdyby drobna rybka pilotująca szlachetniej urodzonego rekina. Następnego wieczora przybywa sir Leicester z małżonką oraz wyjątkowo tym razem liczną świtą i zaczynają zjeżdżać przeróżni kuzyni z wszystkich czterech stron świata. Przez kilka następnych tygodni pojawiają się też i nikną raz po raz rozmaici bezimienni ludzie, którzy bywają w wielu częściach kraju, gdzie Doodle udziela się w swej złotonośnej i piwnej postaci, którzy rzekomo nie robią nigdzie nic szczególnego, lecz są po prostu osobami włóczęgowskie- go usposobienia. Sir Leicester dokonuje odkrycia, iż w trakcie wielkich publicznych wydarzeń, towarzyszących wyborom do Parlamentu, kuzynowie bywają nader przydatni. Nie ma człowieka bardziej niż jaśnie wielmożny Bob Stables powołanego do czynienia honorów domu podczas myśliwskiego obiadu. Trudno byłoby znaleźć dżentelmenów bardziej niż inni kuzynowie odpowiednich, by tu i tam odwiedzać lokale wyborcze i wiecowe trybuny i występować w obronie interesów Anglii. Nawet Volumnia jest zapewne nudnawa, lecz niewątpliwie ma dobre pochodzenie, a więc niejeden ocenia właściwie jej błyskotliwą konwersację i francuskie kuplety tak stare, że w zamkniętym cyklu czasu stały się prawie nowe; niejeden poczyta sobie za zaszczyt poprowadzenie uroczej panny Dedlock do obiadowego stołu albo podanie jej ręki w tańcu. W okresie ważnych dla całego narodu wydarzeń taniec może uchodzić za służbę publiczną, toteż Volumnia podryguje nieustannie ku chwale niewdzięcznej, odmawiającej jej renty ojczyzny. Jaśnie pani nie zanadto trudzi się podejmowaniem licznych gości, a że nadal jest słaba, rzadko pojawia się wcześniej niż pod koniec dnia. Jednakże podczas wszelkich ponurych obiadów, kamiennych długich śniadań, upiornych balów oraz innych żałosnych festynów sama jej obecność stanowi nie lada ulgę. Natomiast sir Leicester poczytuje za absolutne niepodobieństwo, by ktokolwiek, ■ komu przypadło w udziale szczęście gościny pod takim dachem, mógł odczuwać taki czy inny brak pod jakimkolwiek względem, a więc niby wspaniała lodownia porusza się pośród swoich gości dostojny i pełen ukontento-. wania. Dzień po dniu kuzynowie (w grubych rękawiczkach i z łowieckimi harapami, gdy udają się do ośrodków wiejskich, a w rękawiczkach z koźlęcej skórki oraz z lekkimi trzcinkami, kiedy celem odwiedzin są miejskie okręgi wyborcze) kłusują piaszczystymi gościńcami lub galopują po murawie przydróżków ku rozmaitym lokalom wyborczym i wiecowym trybunom, by po obiedzie składać meldunki panu na Chesney Wold. Dzień po dniu ludzie, którzy nie mają w życiu nic do roboty, wydają się nad wyraz zajęci. Dzień po dniu Volumnia odbywa kuzynowskie pogawędki z sir Leicesterem, który w rezultacie skłania się ku przekonaniu, że Volumnia jest osobą bardziej myślącą, niż sądził. — Jak radzimy sobie? — pyta Volumnia splatając skromnie dłonie. — Czy aby jesteśmy bezpieczni? Wielka impreza dobiega kresu i za dni parę Doodle ma zatriumfować w całym kraju. Po obiedzie sir Leicester wkracza właśnie do długiego salonu — niby gwiazda pierwszej wielkości okolona mgławicą kuzynów. — Yoliunnio — odpowiada podnosząc rękę, w której trzyma listę wyborców — radzimy sobie znośnie. — Ach! Tylko znośnie! Mimo ciepłej pogody lata sir Leicester miewa zawsze wieczorami swój prywatny ogień na kominku. Zasiada przed nim na zwykłym osłoniętym ekranem miejscu. — Volumnio, radzimy sobie znośnie — powtarza z mocą i nie bez lekkiej dezaprobaty, jak gdyby zamierzał dodać: nie jestem pospolitym człowiekiem, jeżeli zatem mówię „znośnie", nie należy rozumieć tego w pospolitym słowa znaczeniu. — W każdym razie nie ma opozycji przeciwko tobie — podejmuje Volumnia z nutą głębokiej ufności. — Nie ma, Volumnio. Z przykrością muszę przyznać, że nasz nieszczęsny kraj utracił rozum pod wieloma względami, ale... -— Ale nie jest aż tak szalony. Miło mi to słyszeć! — kończy zdanie Yolumnia i powraca do łaski możnego protektora. Sir Leicester dobrotliwie pochyla głowę, jak gdyby myślał: „Ogólnie biorąc, to rozumna kobieta, chociaż chwilami nieco zbyt po- pędliwa". Otwarcie mówiąc, obawy uroczej panny Dedlock w kwestii opozycji są bezpodstawne, bo przy takich okazjach sir Leicester traktuje własną kandydaturę jako nader korzystne hurtowe zamówienie do niezwłocznego i sprawnego wykonania. Dwa inne pozostające w jego dyspozycji fotele w Izbie Gmin poczytuje za detaliczne zamówienia pośledniej wagi; po prostu wysyła swoich ludzi i wyborcom zaleca niby rzemieślnikom: „Proszę mi zrobić z tego materiału dwu deputowanych do Parlamentu i odesłać, gdy będą gotowi". — Z przykrością muszę przyznać, Volumnio, że w bardzo wielu miejscach ludzie przyjęli niewłaściwą postawę, a opozycja wobec rządu była wyjątkowo zawzięta i bezkompromisowa. — Nikczemnicy! — wykrzykuje Volumnia. — Nawet — podejmuje baronet przemierzając wzrokiem pobliskich kuzynów rozpartych na sofach i kanapach — nawet w niemałej licz- kie, w większości, aby być ścisłym, okręgów, gdzie rząd odniósł zwycięstwo nad fakcją... (Warto przypomnieć, że coodleiści są zawsze fakcją dla doodleistów, którzy w pojęciu coodleistów zasługują na identyczne miano.) — ...nawet w takicb okręgach nasza partia zatriumfowała nie bez kolosalnych kosztów. Muszę wyznać, Volumnio, rzecz gorszącą dla sumienia Anglika, iż zapłaciliśmy setki i setki tysięcy funtów! — kończy sir Leicester mierząc grono kuzynów spojrzeniem pełnym godności i szlachetnego oburzenia. — Za co? — Vol umni o! -— karci damę sir Leicester tonem niezwykłej surowości. — Voluinnio! — Nie! Nie! — Volunmia wydaje swój ulubiony piskliwy okrzyk. — Niemądra jestem, doprawdy! Miałam na myśli „co za szkoda", a wyrwało mi się „za co?" — Kontent jestem, że miałaś na myśli „co za szkoda" — odpowiada baronet. Volumnia wypowiada spiesznie pogląd, iż rozmaici okropni ludzie winni być osądzeni jako zdrajcy i zmuszeni do popierania naszej partii. — Kontent jestem, Volumnio, że miałaś na myśli „co za szkoda" — powtarza sir Leicester nie bacząc na jej ostatnie, pojednawcze słowa. — To sromotne dla wyborców. Ponieważ jednak bezwiednie i mimo woli zadałaś mi nierozumne pytanie „za co?", pozwól, że udzielę ci odpowiedzi. Otóż zapłaciliśmy za nieodzowne świadczenia. Ufam, Volum- nio, że powodując się zdrowym rozsądkiem nie podejmiesz ponownie tej kwestii ani tu, ani gdziekolwiek indziej. Baronet uważał za stosowne potraktować tak miażdżąco Volumnię, ponieważ krążą słuchy, że te nieodzowne świadczenia będą w jakichś dwustu petycjach wyborczych określane brzydkim słowem „przekupstwo". Słychać ponadto, że jacyś ordynarni żartownisie występują z propozycją, aby z programu nabożeństw kościelnych usunąć modlitwę za najwyższy sąd Parlamentu i zastąpić ją modlitwą za sześciuset pięćdziesięciu ośmiu dżentelmenów w opłakanym stanie zdrowia. — Przypuszczam -y podejmuje Volumnia, która poświęciła nieco czasu na odzyskanie ducha po reprymendzie — przypuszczam, że pan Tulkinghorn był strasznie zapracowany. — Nie wiem 4*- odpowiada baronet i szeroko otwiera oczy — czemu pan Tulkinghorn miałby być strasznie zapracowany. Nie pojmuję, na czym mogłyby polegać jego zadania. Nie kandyduje przecież do Parlamentu. Volumnia myślała — jak mówi— że ktoś mógłby go zatrudnić. Baronet wyraża pragnienie, by dowiedzieć się, kto i w jakim celu! Vo- lumnia, zbita znowu z tropu, napomyka niepewnie, że może ktoś prosił go o radę lub załatwienie jakiejś sprawy. Sir Leicester nie wie o żadnym kliencie pana Tulkinghorna, który w danej chwili potrzebowałby jego pomocy. Lady Dedlock, która zajmuje miejsce przy otwartym oknie i z ramieniem wspartym o wyściełany parapet spogląda ku otulającym park wieczornym cieniom, sprawia wrażenie takie, jak gdyby słuchała rozmowy od chwili, kiedy padło nazwisko pana Tulkinghorna. Wąsaty kuzyn z wyjątkowo zaspaną miną, rozparty leniwie na otomanie, informuje, że wczoraj ktoś tam mówił mu, że Tulkinghorn wybrał się podobno do krainy żelaza, aby udzielić jakiejś porady prawnej, a ponieważ dziś skończyła się tam walka wyborcza, pociesznie byłoby usłyszeć od Tulkinghorna nowinę o wygranej ludzi Coodleła. W tej chwili lokaj w pudrowanej peruce zajęty roznoszeniem kawy informuje baroneta, że pan Tulkinghorn przybył i właśnie spożywa obiad. Jaśnie pani na moment zwraca twarz ku wnętrzu salonu, lecz wnet powraca do uprzedniej pozy. Volumnia z radością dowiaduje się, że jej sympatia jest na miejscu. To cudowny oryginał! I jaki powściągliwy! Zna mnóstwo spraw sekretnych i nigdy nic nie mówi! Wspaniała postać! Z pewnością jest wolnomularzem, stoi na czele jakiejś loży, nosi krótki fartuszek i zupełnie jak bóstwo zasiada godnie pośród kielń i świeczników! Urocza panna Dedlock rzuca te uwagi z właściwym jej młodocianym ożywieniem, a w przerwach po dziewczęcemu sznuruje usta. — Nie był tu ani razu ■— ciągnie — od czasu, kiedy przyjechałam. Niewierny! Zaczynałam już myśleć o swoim złamanym sercu! Podejrzewałam nawet, iż z pewnością nie żyje. Czy sprawił to gęstniejący zmierzch, czy może jeszcze bardziej ciemne wewnętrzne mroki? W każdym bądź razie po twarzy lady Dedlock przemyka posępny cień, jak gdyby jaśnie pani pomyślała: „Oby tak było!" ■— Pan Tulkinghorn — mówi sir Leicester — to gość zawsze milo widziany tutaj i zawsze dyskretny, gdziekolwiek by się znajdował. Człowiek godny i cieszący się zasłużonym szacunkiem. Zaspany kuzyn wyraża przypuszczenie, że facct musi być diablo bogaty- — Nic wątpię — odpowiada baronet — żc posiada kapitały zaangażowane w całym kraju. Ma się rozumieć, jest sowicie opłacany i pozostaje na stopie niemal równości z najlepszym towarzystwem. Wszyscy wzdrygają się nagle, gdyż rozbrzmiewa huk bardzo bliskiego wystrzału. — To był szczur — odzywa się jaśnie pani. — Zastrzelili szczura. Do salonu wkracza pan Tulkinghorn, a za nim lokaje niosący lampy i świece, — Nic, nic! — powiada sir Leicester. — To chyba zbyteczne. Czy inoja pani ma coś przeciwko półmrokowi? Przeciwnie. Lady Dedlock przedkłada półmrok nad światło. — A ty, Volumnio? Nic nie odpowiuda jej bardziej niż przyjemna rozmowa wśród ciemności. — Więc zabrać światło! — rozporządza pan domu. — Tulkinghorn! Bardzo przepraszam i milc pana witam. Pan Tulkinghorn zldiża się z właściwą mu powolną swobodą, po drodze składa ukłon jaśnie pani, ściska dłoń baroneta i, jak zawsze wówczas, gdy ma mu coś do zakomunikowania, zajmuje fotel po przeciwległej stronic stoliczka pod gazety. Sir Leicester wyraża obawę, iż jaśnie pani, która jest niezupełnie zdrowa, może przeziębić się siedząc przy otwartym oknie. Juśnie pani dziękuje mu, lecz odpowiada, że pozostanie na miejscu, by korzystać ze świeżego powietrza. Baronet wstaje, poprawia szal małżonki i wraca nu swój fotel. Pan Tulkinghorn zażywa w tym czasic szczyptę tabaki. — I co? — odzywa się pan domu. —- Jak zakończyły się wybory? — Kiepsko, jak od początku. Oni przepchnęli obydwu swoich kun- dydatów. Wasza sprawu była przesądzona. Przegraliście fatalnie. Trzy do jednego. Mistrzowska taktyka starego wygi wzbrania mu wyznawania poglądów politycznych — prawdę rzekłszy, żadnych określonych poglądów! Dlatego mówi o „waszej", nie „naszej" sprawie. Sir Lcicęstcr jest oburzony i pełen godności. Volumnia nic słyszała nigdy o czymś podobnym. Zaspany kuzyn powiada, żc „słowo honoru, tylko patrzeć, a motłoch dojdzie do władzy". — To, proszę państwa — podejmuje pan Tulkinghorn w szybko gęstniejącym mroku — okręg, w którym proponowano kandydaturę synowi pani Rouncewell. — A on, jeżeli w swoim czasic poinformował mnie pan prawdziwie, miał dosyć taktu i rozsądku, by tę propozycję odrzucić — mówi baronet. — W żadnym przypadku nie powiem, że uznaję poglądy, jakim pan Rounccwell dawał wyraz, kiedy bawił przez pół godziny tutaj, w tym pokoju. Jednakże z przyjemnością pochwalam takt, którym kierował się przy podejmowaniu tej decyzji. — Ha! — podchwytuje adwokat. — Mimo to był nader czynny podczas kampanii wyborczej. Przed odezwaniem się baronet sapie gniewnie i wszyscy słyszą to wyraźnie. — Czyżbym dobrze zrozumiał? — mówi, — Czy pan powiedział, że pan RounccwclI był nader czynny podczas kampanii wyborczej? — Niezwykle czynny. — Przeciwko... — Na Boga! Przeciw wam. To doskonały mówca. Zwięzły i przekonujący. Robi wielkie wrażenie i naprawdę oddziaływa na słuchaczy. No i miał na głowie całą finansową stronę kampanii. Sir Leicester toczy wokół majestatycznym spojrzeniem. Jest tego pewne całe towarzystwo, chociaż nikt widzieć go nie może. — Bardzo pomocny był mu syn — dodaje tym samym tchem pan Tulkinghorn. — Syn, panie mecenasie? — rzuca baronet z nutą przerażającej uprzejmości. — Tak. Syn. — Ten, który chciał się żenić z młodą osobą pozostającą w służbie u mojej małżonki? — Ten sam. Pan Rounccwell ma tylko jednego syna. Następuje straszliwa pauza, w trakcie której słychać gniewny pomruk baroneta i można sobie wyobrazić jego druzgocące spojrzenie. — A zatem, na mój honor — odzywa się wreszcie pan domu — na mój honor i życic, dobrą sławę i prawe zasady, tamy porządku apo- lecznego zostały przerwane i wody... eee... zacierają granice, które utrzymywały jakiś stan wszechrzeczy! Ogólny wybuch kuzynowskiego zgorszenia. Volumnia jest zdania, że, moi drodzy, najwyższa pora, aby ktoś u władzy wtrącił się w to i zrobił coś stanowczego. Zaspany kuzyn mówi, że kraj na psy schodzi i to, u diabła, cwałem. — Bardzo proszę — podejmuje sir Leicester bliski utraty tchu — abyśmy powstrzymywali się w tej kwestii od dalszych komentarzy, które są absolutnie zbyteczne. A odnośnie tej młodej osoby, moja droga... — zwraca się do jaśnie pani. — Nie mam zamiaru się z nią rozstaćM- rzuca spod okna lady Dedlock cicho, ale stanowczym tonem. — Nie to miałem na myśli, moja droga, i miło mi, że jesteś takiego zdania. Odnośnie tej młodej osoby proponuję, abyś, skoro uważasz ją za godną twojej opieki, wykorzystywała cały swój wpływ, aby chronić ją przed trafieniem w tak niebezpieczne ręce. Winnaś, moja droga, pouczać tę młodą osobę, jak wielki gwałt jej poczuciu obowiązku i zasadom muszą zadać podobne związki, podczas gdy ty jesteś w stanie obronić ją i zapewnić jej los nieporównanie lepszy. Winnaś przekonywać tę młodą osobę, że w stosownym czasie znajdzie zapewne w Chesney Wold męża, który.— sir Leicester urywa, by dodać po krótkim zastanowieniu — który nie odciągnie jej od ołtarzy przodków. Baronet wypowiada to wszystko z pełną szacunku uprzejmością, jaka cechuje go zawsze, gdy zwraca się do żony. Jaśnie pani odpowiada mu lekkim skinieniem głowy, która rysuje się obecnie w bladym świetle księżyca stojącego wyżej na niebie. — Warto jednak zaznaczyć — podejmuje pan Tulkinghorn — że ci Indzie są na swój sposób bardzo dumni. — Dumni? — powtarza baronet tak, jak gdyby nie dowierzał własnym uszom. — Nie zdziwiłbym się wcale — ciągnie 6tary prawnik — gdyby to oni wszyscy, nie wyłączając zakochanego chłopca, zrezygnowali z dziewczyny pozostającej w takich warunkach w Chesney Wold, nim ona zdąży z nich zrezygnować. — Cóż? Pan wie lepiej, panie Tulkinghorn — podchwytuje baronet drżącym głosem. — Pan wśród nich przebywał. — Doprawdy, sir Leicesterze, to moje szczere zdanie. Na jego poparcie mogę sprzedać państwu opowieść, jeżeli... Jeżeli jaśnie pani pozwoli? Lady Dedlock przyzwala skinieniem głowy. Volumnia jest w siódmym niebie. Opowieść! Wreszcie będzie coś interesującego! Voluni- nia ma nadzieję, że znajdzie się tam coś o duchach! — Nie. To opowieść z krwi i kości — mówi pan Tulkinghorn i urywa ,na krótko, by powtórzyć z naciskiem, stanowiącym niejaki zgrzyt w jego monotonnym zazwyczaj sposobie mówienia. — Z krwi i kości, panno Yolumnio. 0 faktach, które za moment zrelacjonuję, dowiedziałem się bardzo niedawno. Są nieliczne, ale stanowią ilustrację tego, co przed chwilą mówiłem. Na razie pominę milczeniem nazwiska, czego, jak tuszę, lady Dedlock nie poczyta mi za złe. Przy blasku ogńia dogasającego na kominku widać, że adwokat spogląda w stronę księżycowego światła. Przy księżycowym świetle widać, że jaśnie pani trwa w absolutnym bezruchu. -^Mieszkaniec tego samego miasta, i to człowiek zajmujący dokładnie taką jak pan Rouncewell pozycję, miał córkę, której dopisało szczęście, gdyż zwróciła na nią uwagę pewna wielka dama. Mówię o damie wielkiej rzeczywiście, nie tylko w oczach tamtego człowieka, lecz małżonce dżentelmena na poziomie sir Leicestera. —| Rozumiem, panie Tulkinghorn — wtrąca baronet tonem, który zdaje się mówić, iż dama musiała być naprawdę kolosalnie wielka dla jakiegoś tam producenta żelaza. — Dama była bogata i piękna, a dziewczynę, o której mowa, polubiła szczerze, traktowała nader życzliwie i ustawicznie trzymała przy własnej osobie. Jednakże mimo całej swej wielkości dama miała tajemnicę, której strzegła przez wiele lat. Otóż w kwiecie wieku była zaręczona z pewnym nicponiem, kapitanem armii lądowej, który nigdy nie zrobił nic dobrego. Nie została jego żoną, ale wydała na świat dziecko, a on był jego ojcem. Przy, plasku ognia na kominku widać, że adwokat spogląda w stronę księżycowego światła. Przy księżycowym świetle widać zastygły w bezruchu profil jaśnie pani. — Ów kapitan umarł i dama sądziła, że jest zupełnie bezpieczna, lecz zbieg wielu okoliczności, których relacjonowaniem nie będę państwa trudził, doprowadził z czasem do odkrycia. Jak słyszałem. ten ciąg wydarzeń zapoczątkowała nierozwaga damy, gdy ta przy zaskoczeniu nie potrafiła zapanować nad sobą, co dowodzi jasno, że nawet najbardziej stanowczym pośród nas, tak stanowczym, jak dama, o której mowa, trudno mieć się ustawicznie na baczności. Wyniknęły wielkie domowe niesnaski i kłopoty, a pan, sir Leicesterze, łatwo sobie wyobrazi rozpacz małżonka damy. Ale nie w tym sedno sprawy. Gdy ów człowiek zajmujący pozycję taką, jaką zajmuje pan Rouncewell, dowiedział się o wszystkim, nie chciał, by jego córka była zaszczycana względami wielkiej damy, jak nie chciałby patrzeć na jej poniżenie i hańbę. Taki był dumny, że z oburzeniem zabrał dziewczynę, jak gdyby chronił ją przed czymś złym i niegodnym. Nie zdawał sobie sprawy z zaszczytu, jaki jemu i jego córce przynoszą łaski wielkiej damy. Do całej tej historii odniósł się tak, jak gdyby dama była najbardziej gminna pośród gminu. Oto moja opowieść, której niemiły charakter wybaczy-mi,, jak mniemam, lady Dedlock. Zebrani wyrażają przeróżne opinie mniej lub więcej niezgodne z zapatrywaniami Volumnii. Ta młodociana piękność twierdzi stanowczo, że nigdy nie mogło być takiej wielkiej damy, i całą opowieść jest skłonna między bajki włożyć. Atoli większość dzieli pogląd zaspanego kuzyna, iż „piekielny kamrat Ronncewelła nie miał tu nic do gadania". Sir Leicester powraca myślami do Wata Tylera i na taką modłę komentuje sekwencję wydarzeń. Tak czy inaczej, rozmowy nie trwają długo, gdyż w Chesney Wold przesiadywano do późna przez wiele wieczorów — od czasu, gdy gdzie indziej rozpoczęło się płacenie za nieodzowne świadczenia — a dziś zebrani mają po raz pierwszy spokój. Krótko po dziesiątej sir Leicester prosi pana Tulkingfrorna, by zechciał zadzwonić. Służba wnosi świece i strumień księżycowej poświaty rozpływa się w jeziorze. Wówczas lady Dedlock rusza się po raz pierwszy. Wstaje i podszedłszy do jednego ze stołów sięga po szklankę wody. Kuzyni — mrugający oczyma, oślepli w blasku świec niby nietoperze — biegną zewsząd, by jej pośpieszyć z pomocą. Volumnia (gotowa zawsze wypić coś lepszego, gdy je6t pod . ręką) sięga po drugą szklankę i poprzestaje na bardzo mał/m łyku. Lady Dedlock — piękna i pewna siebie, odprowadzana przez pełne zachwytu spojrzenia — oddala się . i w perspektywie długiego salonu przechodzi obok podobizny nimfy, która nie zyskuje bynajmniej dzięki takiemu porównaniu. ROZDZIAŁ XLI W POKOJU PANA TULKINGHORNA Pan Tulkinghorn wkracza do swojego pokoju w wieży strudzony nieco po podróży, chociaż odbywał ją bez pośpiechu. Na twarzy ma wyraz taki, jak gdyby uporał się z jakąś ważną sprawą i był zadowolony na swój powściągliwy sposób. Powiedzenie o kimś tak surowo i bez zastrzeżeń opanowanym, że triumfuje, byłoby dlań krzywdą nie mniejszą niż posądzanie go o miłosne czy uczuciowe wzruszenia lub jakąkolwiek romantyczną słabość. Pan Tulkinghorn jest zadowolony z umiarem. Być może ma w sobie nieco wzmożone poczucie własnej mocy, gdy za plecami ujmuje dłonią żylasty przegub drugiej ręki i poczyna spacerować bezszelestnie tam i z powrotem. W pokoju znajduje się biurko pokaźnych rozmiarów, a na nim dosyć pokaźny stos papierów. Płonie lampa z zielonym abażurem, obok niej leżą okulary do czytania, a fotel przytoczony na rolkach przed biurko wywołuje wrażenie, iż pan Tulkinghorn przed udaniem się na spoczynek zamierza poświęcić jakąś godzinę dokumentom przygotowanym dlań do wglądu. Ale pan Tulkinghorn nie jest usposobiony do pracy. Nisko pochyla głowę nad biurkiem — bo jego starczy wiek z trudnością radzi sobie przy sztucznym świetle z drukiem oraz pismem odręcznym — przebiega papiery niechętnym spojrzeniem, otwiera drzwi balkonowe i wychodzi na galeryjkę okalającą wieżę. Tam rozpoczyna znowu spacer w uprzedniej pozie i chłodnie stopniowo po opowiedzianej w salonie historii, jeżeli ochłoda może być potrzebna komuś z natury tak zimnemu. Dawnymi czasy ludzie równie jak on uczeni zwykli w gwiaździste noce przechadzać się u szczytu wież i spoglądając w niebo czytać tam swoje losy. Tej nocy widać całe plejady gwiazd, chociaż splen dor księżyca przyćmiewa po trosze ich blaski. Pan Tulkinghorn krąży metodycznie po galeryjce, jeżeli jednak szuka wzrokiem wła- snej gwiazdy, musi to być ciało niebieskie bardzo blade, skoro na ziemi jesh-jwprezentowane tak bezbarwnie. Gdyby zaś pragnął odczytać własne losy, miałby pod ręką wiele innych, bliżej wypisanych znaków. Kiedy przechadzając się tak z oczyma tyle zapewne wyżej nad własnymi myślami, ile nad ziemią, mija okno, zatrzymuje się raptownie na widok dwojga zwróconych ku sobie oczu. Pokój mecenasa ma sufit dosyć niski, a drzwi naprzeciw okna są w górnej części oszklone. Nie brak także podwójnych drzwi obitych bają, ale tych pan Tulkinghorn nie zamknął, gdyż noc jest upalna. Zwrócone ku niemu oczy spoglądają przez szyby z podestu schodów. Zna je doskonale. Od ' wielu lat krew nie uderzyła mu do twarzy tak szybko i gwałtownie, jak w chwili, gdy zobaczył lady Dedlock. Wchodzi do pokoju. Ona wchodzi tam również i zamyka za sobą obydwoje drzwi. Wyraz jej oczu ma w sobie coś obłędnego — gniew to czy trwoga? Poza tym jednak jaśnie pani jest dokładnie taka, jaka była w salonie przed dwiema godzinami. Jeszcze raz — trwoga to czy też gniew? Pan Tulkinghorn nie umie odpowiedzieć na to. Jedno i drugie potrafi dać 'podobną bladość, podobny wyraz skupienia. — Pani? Nie odpowiada zrazu. Nie odzywa się również, gdy opada na fotel stojący przed biurkiem. Dama i adwokat spoglądają na siebie niby dwa portrety. .—- Czemu opowiedział pan moją historię tak wielu osobom? — Pani! Musiałem znaleźć sposób, by poinformować panią, że ta historia jest mi znana. — Jak długo ją pan zna? — Domyślałem się prawdy od dawna. Znam ją bardzo niedługo. — Od miesięcy? — Nie. Dni. Pan Tulkinghorn stoi przed lady Dedlock w pozie takiej 6amej, w jakiej stawał przed nią niezliczoną ilość razy od cząsu jej za- męścia. Jedna jego dłoń spoczywa na oparciu krzesła, drugą zatknięta za staroświecką kamizelkę muska falbaniasty gors koszuli. Ta sama formalna uprzejmość, opanowanie, obojętność, którą można by poczytać za wyzwanie. Ten sam zawsze człowiek zagadkowy, chłodny, ani bliższy, ani dalszy w żadnej sytuacji. • — Czy powiedział pan prawdę o tej biednej małej? Adwokat pochyla ku przodowi głowę, jak gdyby nie zrozumiał sensu pytania. — Chodzi o pańską opowieść. Czy jest prawdziwa? Czy tamci Indzie wiedzą o mnie wszystko? Czy to już temat rozmów w całym mieście? Coś, co opisuje się kredą na murach? Aha! Więc gniew, trwoga i wstyd współzawodniczą z sobą! Ile wewnętrznej mocy musi być w kobiecie, która potrafi trzymać w ryzach równie gwałtowne pasje! Takim mniej więcej torem wędrują jego myśli, gdy adwokat przypatruje się damie spod krzaczastych brwi - być może ściągniętych nieco mocniej niż zwykle. — Nie, lady Dedlock. Pozwoliłem sobie przedstawić przypadek hipotetyczny, ponieważ nieświadom rzeczy sir Leicester był może trochę zanadto godny i pewien siebie. Ale przypadek stałby się realny, gdyby tamci ludzie wiedzieli tyle... tyle, ile my wiemy. — Zatem nie wiedzą jeszcze? —* Nie wiedzą. — Czy zanim się dowiedzą, mogę uchronić jakoś od krzywdy tę biedną małą? — Doprawdy, proszę pani! Nie jestem w stanie wyrazić zadowalającej opinii w tym zakresie — odpowiada pan Tulkinghorn i z zainteresowaniem śledząc jej wewnętrzne zmagania, myśli: Siła charakteru tej kobiety jest rzeczywiście zadziwiająca! Lady Dedlock odwołuje się do całej tej siły charakteru, by opanować drżenie warg i mówić wyraźnie. — Panie mecenasie! '—- rozpoczyna. — Postawię sprawę jasno. Nie kwestionuję pańskiego hipotetycznego przypadku. Oczekiwałam takiego rozwiązania i jego prawdę odczuwałam nie mniej żywo, niż pan może ją odczuwać, już wówczas, gdy był tutaj pan Rouncewell. Dokładnie zdawałam sobie sprawę, że gdyby mógł mnie widzieć taką, jaka jestem, byłby zdania, iż moja życzliwa i wysoka protekcja plami tę biedną małą mimo jej całkowitej nieświadomości. Ale interesuję się nią żywo lub raczej, powiimam rzec, interesowałam się, ponieważ nie zajmuję już dawnego miejsca w tym domu. Jeżeli zatem potrafi pan okazać kobiecie zdanej na pańską laskę i niełaskę tyle wzglę- dów, by pamiętać o tym, będę panu wdzięczna za zmiłowanie. Stary prawnik słucha z pełną skupienia uwagą, kwituje sprawę lekceważącym wzruszeniem ramion i znowu ściąga brwi cokolwiek mocniej. — Przygotował mnie pan do zdemaskowania, a więc dziękuję i za to. Czy żąda pan, abym coś uczyniła? Czy mogę zrzec się czegoś albo też oszczędzić mojemu mężowi jakichś trudności lub kłopotów zwalniając go z takich lub innych zobowiązań, jeżeli potwierdzę, że pańskie odkrycie jest zgodne z prawdą? Tutaj, w tej chwili, napiszę wszystko, co zechce mi pan podyktować. Jestem gotowa to zrobić. I tak by postąpiła — myśli stary prawnik patrząc, jak dama pewną ręką sięga po pióro. — Nie będę pani trudził, lady Dedlock. Proszę mieć litość nad sobą. — Jak wiadomo panu, od dawna czekałam na to, co dziś się stało. Nie myślę mieć litości nad sobą, nie liczę na cudzą litość. Nie wyrządzi mi pan zła więcej, niż już zostało wyrządzone. Niechże pan zrobi resztę. — Nie ma żadnej reszty do zrobienia. Pozwolę sobie tylko dodać kilka słów, gdy pani skończy, lady Dedlock. W obecnych warunkach ich wzajemna obserwacja powinna ustać jako niepotrzebna. Lecz dama i adwokat pilnie obserwują się nawzajem, a gwiazdy patrzą na obydwoje przez otwarte okno. W oddali pola i gaje odpoczywają sennie wśród blasku księżyca, a wielki dom jest tak cichy, jak mały domek. Mały domek 1 Gdzie jest tej spokojnej nocy kopacz i szpadel, których przeznaczeniem ma być dorzucenie końcowej wielkiej tajemnicy do tajemnic wypełniających życie Tulkinghorna? Czy narodził się ów człowiek? Czy to narzędzie zostało wykute? Warto medytować nad tym, a może jeszcze bardziej warto nie medytować — pod gwiazdami spoglądającymi z góry w tę letnią noc. — 0 skrusze i pokucie, o żadnych moich uczuciach nie rzeknę ani słowa — podejmuje lady Dedlock. — Gdybym nie była niema w takich kwestiach, pan byłby głuchy. Pominiemy je. Nie są dla pańskich uszu. Adwokat próbuje wyrazić protest, lecz dama kwituje to lekceważącym gestem ręki. — Chcę mówić z panem o innych, całkiem różnych sprawach. Moje klejnoty są tam, gdzie je zawsze przechowuję. Łatwo je będzie znaleźć. Tak samo moje ubiory i wszystko, co przedstawia istotną wartość. Zechce pan powiedzieć, że wezmę z sobą trochę pieniędzy, ale nieznaczną sumę. Nie wyjdę w swoim stroju, aby uniknąć obserwacji. Od tej chwili przepadnę. To może pan powtórzyć. Więcej zleceń nie mam. — Bardzo przepraszam, lady Dedlock — powiada niewzruszony jak zawsze stary prawnik — ale wydaje mi się, że niezupełnie zrozumiałem. Pani zamierza,..? — Zamierzam odejść stąd raz na zawsze. Opuszczę Chesney Wold tej nocy. Zanim upłynie godzina. Pan Tulkinghorn zaprzecza poruszeniem głowy. Dama wstaje, lecz on zaprzecza poruszeniem głowy nie odrywając dłoni od oparcia krzesła ani od wycięcia staroświeckiej kamizelki i falbaniastego gorsu koszuli, — Co? Ma nie być tak, jak powiedziałam? -T- Istotnie, lady Dedlock — pada bardzo spokojna odpowiedź. — Nie rozumie pan, jak znaczną ulgę przyniesie moje odejście? Nie pamięta pan, jak bardzo kalam Chesney Wold? I co to za miejsce? I kto tu włada? — Pamiętam, lady Dedlock. Z całą pewnością pamiętam. Dama nie zaszczyca go słowem, lecz rusza w stronę drzwi i dotyka dłonią klamki w momencie, gdy adwokat odzywa się znowu bez zmiany pozy i nie podnosząc głosu: —- Zechce pani pozostać tu i wysłuchać mnie łaskawie, bo w przeciwnym razie uderzę w dzwon alarmowy i zanim pani dosięgnie schodów, postawię na nogi cały dom. Wówczas będę musiał mówić w obecności gości i całej służby, wobec wszystkich, którzy są teraz w Chesney Wold. Stary prawnik odnosi zwycięstwo. Dama zatrzymuje się, wzdryga lekko, niepewnym gestem unosi dłoń do czoła. W innym przypadku mogłyby to być objawy małoznaczne, lecz pan Ttdkinghorn dostrzega je wytrawnym okiem i dobrze rozumie, iź w takiej sytuacji wahanie ma nie lada wartość. HE — Zechce pani wysłuchać nrnie łaskawie, lady Dedlock — podejmuje spiesznie i wskazuje fotel, z którego dopiero co wstała. Lady Dedlock waha się, lecz siada, gdy on wskazuje fotel po raz drugi. — Stosunki pomiędzy nami, lady Dedlock, układały się niepomyślnie, ponieważ jednak wynikało to nie z mojej winy, nie hędę się usprawiedliwiał. Pozycję, jaką zajmuję przy sir Leicesterze, zna pani jak najdokładniej, więc nie potrafię sohie wyobrazić, abym od dawna nie uchodził w pani oczach za kogoś, kto ostatecznie musi dokonać odkrycia. — Panie mecenasie — mówi dama nie odrywając wzroku od podłogi — lepiej, abym odeszła zaraz. Nie powinien mnie pan zatrzymywać. Nie mam nic więcej do powiedzenia. ■— Bardzo przepraszam, lady Dedlock, ale ośmielę się nadmienić, że ja mam pani coś do powiedzenia. — Więc wysłucham tego przy oknie. Tutaj oddycham z trudnością. Czujne spojrzenie, odprowadzające ją w kierunku okna, zdradza adwokata, który zdaje się podejrzewać, iż lady Dedlock może rzucić się w otchłań, rozbić po drodze o balustradę dachu i wykusz i dokonać żywota na tarasie. Jednakże uspokaja go zapewne rzut oka na postać, która przystaje w otwartym oknie i patrzy nie w dół ani w górę, ale ku gwiazdom stojącym nisko na nieboskłonie. Pan Tulkinghorn odwraca się z wolna w tamtym kierunku i obecnie znajduje się tuż za plecami damy. — Lady Dedlock — rozpoczyna znowu — jeżeli chodzi o kurs, jaki mam obrać, nie powziąłem dotąd zadowalającej mnie decyzji. Nie widzę jasno, co uczynić powinienem i jakie podjąć następne kroki. Chwilowo muszę prosić, by pani zachowywała nadal sekret strzeżony tak długo i nie dziwiła się, że ja zachowuję go również. Pan Tulkinghorn robi krótką pauzę, lecz nie otrzymuje odpowiedzi. — Bardzo przepraszam, lady Dedlock, ale to kwestia doniosła. Czy zaszczyca mnie pani uwagą? — Tak. — Dziękuję. Winienem zdawać sobie z tego sprawę, bo charakter pani zdążyłem poznać dokładnie, tyioje pytanie było zapewne zby- tcczne, z zasady jednak wolę być pewien gruntu, gdy postępuję krok po kroku. W całej tej niefortunnej sprawie chodzi mi jedynie o sir Leicestera. — Dlaczego w takim razie zatrzymuje mnie pan w jego domu? — pyta jaśnie pani stłumionym głosem i nie odrywając posępnego spojrzenia od dalekich gwiazd. — Dlatego właśnie, że o niego mi chodzi. Lady Dedlock, nie zdążyłem dotychczas rzec pani, że sir Leicester to człowiek bardzo dumny; że pokłada w pani nieograniczoną wiarę; że upadek księżyca z niebios zdumiałby go mniej niż upadek pani z wysokiej pozycji jego małżonki. Dama oddycha szybko i ciężko, ale na pozór jest tak niewzruszona, jak adwokat widywał ją pośród najbardziej doborowego towarzystwa. ;-rr Zapewniam panią, lady Dedlock, że bez tej niefortunnej sprawy nie śmiałbym liczyć na osłabienie pani wpływu na małżonka ani na poderwanie jego zaufania do pani, tak jak nie spodziewałbym się, że bez pomocy i własnymi rękami zdołam wyrwać najstarsze drzewo w tym parku. Nawet obecnie waham się po trosze. Nie dlatego, by sir Leicester mógł żywić wątpliwości. To niemożliwe. Ale dlatego, lady Dedlock, że nic nie potrafi przygotować go do podobnego ciosu. — A moja ucieczka? — podchwytuje jaśnie pani. — Proszę się dobrze zastanowić. —■ Pani ucieczka, lady Dedlock, rozgłosiłaby szeroko i daleko całą prawdę i stokroć więcej niż całą prawdę. Nie sposób byłoby uchronić honor rodziny bodaj na jeden dzień. To nie wchodzi w rachubę — mówi pan Tulkinghorn, a spokojna stanowczość tej odpowiedzi zdaje się wykluczać wszelką dyskusję. — Powiedziałem, że zależy mi tylko na pani małżonku, a on i honor rodziny to w moim mniemaniu jedno. Sir Leicester i jego tytuł rodowy, sir Leicester i Chesney Wold, sir Leicester i jego przodkowie oraz dziedzictwo — ciągnie nader suchym tonem — to kwestie nierozłączne, a pani, lady Dedlock, nie muszę przypominać o tym. — Słucham dalej. -rr A zatem muszę mieć na względzie bardzo wiele. Sprawę należy zatuszować, jeżeli to będzie możliwe. A jak dokonać tego, jeżeli po- Jstrada zmysły lub spocznie na łożu śmierci? Jeżeli zadam mu taki cios jutrzejszego rana, jak dałoby się wyjaśnić jego nagłą zmianę? Co mogłoby ją wywołać? Co mogłoby być przyczyną waszego zerwa* nia? Łady Dedlock, wówczas przyszłaby niezwłocznie pora żeru dla plotek i pisania kredą na murach. A pamiętać należy, że dotknęłoby to nie tylko panią, z którą w tej całej sprawie nie muszę się liczyć, lecz również i przede wszystkim pani małżonka, lady Dedlock, pani małżonka. W miarę swoich słów pan Tulkinghorn staje się coraz bardziej konkretny, lecz ni krzty więcej ożywiony lub przejęty. — Całą sprawę trzeba rozważyć — ciągnie — pod jeszcze jednym kątem widzenia. Sir Leicester jest zakochany w pani niemal do szaleństwa. Być może nie potrafiłby przemóc tej miłości, gdyby nawet wiedział tyle, ile nam wiadomo. Biorę pod uwagę przypadek krańcowy, ale i tak stać by się mogło. A zatem lepiej, by sir Leicester nie dowiedział się o niczym. Lepiej z punktu widzenia zdrowego rozsądku, lepiej dla niego, lepiej dla mnie. Wszystko to musi powodować mną. łącznie, więc w rezultacie moja ostateczna decyzja staje się niezwykle trudna. Lady Dedlock stoi zapatrzona wciąż w te same gwiazdy, które poczynają blednąc i jak gdyby mrozić ją swoim chłodnym światłem. . — Doświadczenie uczy mnie — mówi pan Tulkinghorn, który zdążył tymczasem wsunąć dłonie do kieszeni i swoje rozważania snuje monotonnie niby maszyna. — Doświadczenie uczy mnie, lady Dedlock, iż znaczna większość ludzi, których znałem, postąpiłaby rozumnie, gdyby dała spokój małżeństwu. Małżeństwa należy szukać u podstaw trzech czwartych kłopotów życiowych. Takiego zdania byłem, kiedy żenił się sir Leicester. Takiego zdania byłem później i jestem nadal. W tej kwestii powiedziałem dosyć. Muszę się kierować faktycznym stanem rzeczy. A zatem pozwolę sobie prosić panią, aby zechciała milczeć. Ja będę milczał również. — Mam wlec moje obecne życie i dla pańskiej satysfakcji dzień po dniu znosić jego udręki? — pyta dama nie odrywając wzroku od dalekiego nieba. — Tak. Obawiam się, lady Dedlock, że tak być musi. — Sądzi pan, iż trzeba, abym wciąż była przykrępowana do takiego pala? — Z pewnością, lady Dedlock, nieodzowne jest to, co zalecam. — Mam nie opuszczać paradnej estrady, gdzie od tak dawna grałam własne niecne oszustwo, a w odpowiednim czasie estrada runie pode mną na pański znak? —- Nie bez uprzedzenia, lady Dedlock. O każdym kroku, jaki zadecyduję podjąć, zawiadomię panią z góry. W tej fazie rozmowy dama zadaje pytania, jak gdyby recytowała je z pamięci albo bezwiednie powtarzała we śnie. — Będziemy spotykać się jak zwykle? — Absolutnie tak samo, łady Dedlock. —- I swoją winę mam ukrywać, tak jak robiłam to przez długie lata? — Tak jak robiła to pani przez długie lata. Sam nie napomknąłbym o tym, obecnie jednak, lady Dedlock, wolno mi wyrazić zdanie, że tajemnica nie może być dziś dla pani cięższa niż dotąd. Nie może być ani lepsza, ani gorsza niż dotąd. To wiem z pewnością, a podejrzewam, że od początku nie ufaliśmy sobie nawzajem. Jaśnie pani stoi przez chwilę zastygła w uprzedniej pozie, zanim zdobywa się na pytanie: - -— Czy pozostaje jeszcze coś do powiedzenia? — Ma się rozumieć — odpowiada chłodno pan Tulkinghorn i bezszelestnie zaciera ręce. — Chciałbym uzyskać zapewnienie, iż lady Dedlock przyjmuje moją propozycję. — Tego może pan być pewien. :— To dobrze. I na zakończenie chciałbym przypomnieć pani, że w trakcie tej rozmowy zaznaczałem wyraźnie, iż chodzi mi jedynie o honor i uczucia pani małżonka, o dobrą sławę rodziny. Dla porządku wspominam o tym, gdyż może wyniknąć kiedyś konieczność powołania się na to wobec sir Leicestera. Byłbym szczęśliwy, gdyby okoliczności pozwoliły mi troszczyć się również o lady Dedlock, niestety jednak okoliczności takie nie mogą wchodzić w rachubę, -j?— Z całą pewnością potwierdzę pańską lojalność w razie potrzeby. Przed wypowiedzeniem tego zdania i po wypowiedzeniu dama trwa w zamyśleniu. Wreszcie jednak odwraca się i zachowując swój zwykły, naturalny czy przybrany, sposób bycia, rusza w kierunku wyjścia. Pan Tulkinghorn otwiera przed nią obydwoje drzwi — do- kładnie tak samo, jak zrobiłby to wezoraj lub przed dziesięcioma la* (y — i mijającej go jaśnie pani składa staroświecki ukłon. W odpowiedzi otrzymuje nieco inne niż zwykle spojrzenie, gdy przed zniknięciem w mroku korytarza piękna twarz zwraca się w jego stronę, a ukłon adwokata zostaje skwitowany lekkim jak zawsze, lecz również odmienionym pochyleniem głowy. Cóż — myśli pozostawiony samemu sobie ^ ta osoba nie musi już panować nad sobą, jak dawniej. Utwierdziłby się w takim mniemaniu, gdyby mógł widzieć tę osobę, kiedy w swoim pokoju biega tam i z powrotem z rozwianym włosem i zwróconą ku górze twarzą, z dłońmi splecionymi za tyłem głowy, pochylona dziwnie, jak gdyby szarpały ją wewnętrzne bóle. Utwierdziłby się w takim mniemaniu jeszcze bardziej, gdyby mógł widzieć tę osobę biegającą tak niestrudzenie, godzina po godzinie, przy wtórze wiernych kroków na Chodniku Widma. Ale pan Tulkinghorn zamyka okno, by odciąć się od nocnego chłodu, ściąga zasłony i położywszy się do łóżka zasypia wkrótce. Kiedy zaś gwiazdy nikną i blady brzask wkrada się do pokoju w wieży, stary prawnik wygląda tak, jak gdyby kopacz ze swoim szpadlem został już powołany i rychło miał przystąpić do roboty. Ten sam blady brzask spogląda na baroneta, który w szlachetnym i pełnym dostojeństwa marzeniu sennym wielkodusznie wybacza skruszonej ojczyźnie; spogląda na kuzynów obejmujących różne urzędy publiczne i przede wszystkim pobierających pensję; spogląda na dziewiczą Volumnię wnoszącą posag w kwocie pięćdziesięciu tysięcy funtów obrzydliwemu staremu generałowi, którego'sztuczne zęby przypominają klawiaturę fortepianu zbyt pełną klawiszy, stanowiącemu przedmiot uwielbienia Bath i postrach wszelkich innych społeczności. Ten sam blady brzask zagląda również do izb na poddaszach i przy kantorach od podwórza, i nad stajniami, gdzie nie inaczej niż w domku odźwiernego skromniejsze ambicje snują swoje marzenia takie, jakie snuć winni Will czy Sally. Wschodzi promieniste słońce i wraz z sobą podnosi licznych Wilłów i liczne Sally, mgły drzemiące dotąd tuż nad ziemią, pochylone liście i kwiaty, ptaki, zwierzęta i płazy, ogrodników, którzy poczynają zamiatać połyskujące od rosy trawniki i rozścielają pasy szmaragdowego aksamitu w miejscach, gdzie walec został przeciągnięty, dym, co zrodzony z huczącego w kuchni sutego ognia, strzela prosto i wysoko w prześwietlone blaskami powietrze. Wreszcie nad nieświadomą niczego głową pana Tulkinghorna wystrzela w górę bandera i obwieszcza radośnie, iż sir Leicester oraz lady Dedlock bawią w swoim szczęśliwym domu i dyba" w hrabstwie Lincoln gości wytworne i znamienite grono. ROZDZIAŁ XLII W APARTAMENCIE PANA TULKINGHORNA Pan Tulkinghorn porzuca zielone pagórki i rozłożyste dęby posiadłości Dedlocków, aby przenieść się w zatęchły upał i kurz londyński. Do nieprzeniknionych tajemnic starego prawnika można zaliczyć jego system krążenia pomiędzy tymi dwoma punktami. Przybywa do Chesney Wold, jak gdyby tamtejszy dom sąsiadował z jego apartamentem, i powraca do tego aparatamentu, jak gdyby wcale nie opuścił Lincoln's Inn Fields. Nigdy nie zmienia ubioru przed podróżą ani później nie mówi o podróży. Tym razem dzieje się tak samo. Pan Tnlkinghorn znika rano że swojego pokoju w wieży, by o późnym zmroku pojawić się na swoim londyńskim placyku. Niby ptak najbardziej zbrukany wśród ptaków żerujących w tej uroczej okolicy, gdzie wszystkie owce przemieniły się w pergaminy, wszystkie kozy w peruki, wszystkie pastwiska w sieczkę, jawi się w swojej siedzibie wysuszony do cna i zblakły adwokat, który żyjąc w kręgu rodzaju ludzkiego, ale nie obcując z nim zgoła, postarzał bez doświadczeń radosnej młodości i tak długo wił nędzne gniazdo w tajnikach i zakamarkach człowieczej natury, że zapomniał kompletnie o jej lepszych stronach. W piecu gorących bruków i gorących domów piecze się i wysycha "jeszcze bardziej niż zazwyczaj, a przed oczyma spragnionej wyobraźni ma swoje porto, co dojrzewało przez pół wieku. Wzdłuż należącej do pana Tulkinghorna strony Lincoln's Inn Fields opiekun latarń ulicznych biega w górę i w dół po drabinie, gdy ów arcykapłan arystokratycznych tajemnic przybywa na swój mroczny H dziedziniec. Wstępuje na schody przed drzwiami i w posępnej sieni spotyka na ostatnim stopniu gnącego się w ukłonach niepozornego człeczynę. — To Snagsby, co? — Tak jest, proszę pana mecenasa. Mam nadzieję, że pan mecenas czuje się dobrze. Właśnie dałem za wygraną, panie mecenasie, i już wybierałem się do domu. — Aha! Rozumiem. Jaki pan ma interes do mnie? — Bo, proszę pana mecenasa — odpowiada pan Snagsby, który trzyma kapelusz obok ucha na znak szacunku dla najlepszego klienta — chciałbym rzec słówko panu mecenasowi. — Może pan zrobić to tutaj? . -^-. Naturalnie, panie mecenasie. — Słucham zatem. Stary prawnik odwraca się, wspiera ręce o żelazną balustradę schodków i patrzy na opiekuna latarń oświetlającego dziedziniec. — Chodzi, panie mecenasie — rozpoczyna kupiec tajemniczym półgłosem — chodzi, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, o zagraniczną osobę. Pan Tulkinghorn spogląda nań nie bez zdziwienia. — Zagraniczną osobę? Jaką? cudzoziemską, panie mecenasie. Kobietę. Z Francji, jeżeli się nie mylę. Osobiście nie znam tamtejszego języka, ale według jej zachowania, to zapewne Francuzka, a w każdym razie cudzoziemka. Była tu, panie mecenasie, w tamten wieczór, kiedy Pan Bucket i ja mieliśmy zaszczyt służyć panu mecenasowi w kwestii młodocianego zamiatacza ulic. — Aha! Mademoiselle Hortense. — Tak, panie mecenasie! Tak! — Pan Snagsby kaszle uniżenie za osłoną kapelusza. — Osobiście nie znam się na cudzoziemskich nazwiskach jako takich, ale myślę, że było jej właśnie... właśnie tak — kończy, jak gdyby w ostatnim momencie zrezygnował z beznadziejnej próby powtórzenia „cudzoziemskiego nazwiska", i kaszle z nutą usprawiedliwienia. —- Na i co, Snagsby, ma pan do powiedzenia o tej osobie? —• zapytuje adwokat. — Bo, proszę pana mecenasa — podejmuje kupiec branży papierniczej i dyskretnie przesłania usta kapeluszem. — źle mi się przez nią dzieje. Moje szczęście domowe jest bardzo wielkie, a w każdym razie, panie mecenasie, tak wielkie, jak należałoby się spodadewać, tyle że moja mała żoneczka ma usposobienie poniekąd zazdrosne. Jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, nazwę ją nawet kobietą piekielnie zazdrosną. No i, panie mecenasie, ta zagraniczna osoba, ogólnie biorąc przystojna, wciąż przychodzi do sklepu i... Nie jestem skłonny do używania mocnych słów, jeżeli da .się ich uniknąć, ale tym razem muszę powiedzieć, że pęta się po zaułku, a więc... Pozostawiam domyślności pana mecenasa, co dziać się może w podobnych przypadkach. Wygłosiwszy tę tyradę nader żałosnym tonem pan Snagsby kończy wieloznacznym kaszlnięciem, które ma uzupełnić wszystkie niedomówienia. -.—i- Do czego pan właściwie zmierza? — zapytuje znowu pan Tulkinghorn. — Bo, proszę pana mecenasa, jestem pewien, że pan mecenas właściwie mnie zrozumie i usprawiedliwi moje uczucia, na które również wpływa powszechnie znana drażliwość mojej małej żoneczki. Otóż zagraniczna osoba, której nazwisko pan mecenas dopiero co. wymówił tak gładko i na pewno z właściwym akcentem, posłyszała tamtego wieczora wyraz „Snagsby", a że jest bystra, tu i tam popytała, dostała adres i jednego dnia przyszła akurat w obiadowej porze. No i, proszę pana mecenasa, Gusta, naBza młoda służąca, jest bardzo nieśmiała i często miewa ataki konwulsji, więc przestraszyła 6ię wyglądu tej zagranicznej osoby (muszę przyznać, groźnego wyglądu), a także raptownego tonu jej mowy, który na pewno mógł zatrwożyć taką niemądrą dziewczynę, no i zamiast stawić czoła tej zagranicznej osobie, uciekła ze sklepu i po schodach stoczyła się do kuchni, gdzie zaczęła dostawać jednego po drugim takich ataków, jakich nigdzie się nie dostaje, tylko w naszym domu. W rezultacie, proszę pana mecenasa, moja mała żoneczka miała z nią pełne ręce roboty i do sklepu na szczęście poszedłem sam. Tam usłyszałem, że zagraniczna osoba nie może dostać się do pana Tulkinghorna, bo zatrudniony u niego mon- sie (tak pewno po cudzoziemsku nazywa się kancelista) stale wzbrania jej W6tępu, a zatem pozwoli sobie przychodzić do mnie, dopóki nie zostanie przyjęta. Od tamtej pory, jak powiedziałem na początku, panie mecenasie, pęta się po zaułku, pęta i pęta! — Pan Snagsby powtarza „mocny wyraz" z nie lada patosem. — No i trudno odgadnąć, proszę pana mecenasa, jakie mogą być skutki takiego postępo wania. Nie dziwiłbym się, gdyby zdążyła już zasiać najbardziej błęd-fl ne podejrzenia w umysłach sąsiadów, nie wspominając nawet, jeżeli to możliwe, o umyśle mojej małej żoneczki. A ja, proszę pana mecenasa, jak żyję nie myślałem o żadnych cudzoziemkach. Dawniej wiedziałem tylko, że chodzą z dzieckiem na ręku i sprzedają miotły, a teraz, że noszą duże koła w uszach i grają na tamburino. Ale, słowo honoru, panie mecenasie, jak żyję nie myślałem o nich. Pan Tulkinghorn z całą powagą słucha tego biadania, a gdy kupiec milknie, rzuca pytanie: — To wszystko, Snagsby? — Tak, proszę pana mecenasa... Tak! — odpowiada tamten i na zakończenie kaszle tak, jak gdyby chciał dodać: „Wszystko. I dla mnie całkiem starczy". — Nie wiem, czego mademoiselle Hortense może chcieć, do czego zmierza. Chyba że jest szalona podejmuje adwokat. — Gdyby nawet była, panie mecenasie — wzdycha żałośnie kupiec — to żadna pociecha, jeżeli w kimś z rodziny utkwd jakaś niebezpieczna broń, na przykład cudzoziemski sztylet. — No tak, tak — przyświadcza tamten. — Trzeba z tym skończyć. Przykro mi, Snagsby, że miał pan przykrości. Jeżeli ta kobieta znów się pokaże, proszę ją przysłać tutaj. Pan Snagsby, pokrzepiony na duchu, odchodzi pośród licznych ukłonów i krótkich pokasływań w tonie przepraszającym. Pan Tulkinghorn wstępuje na schody i po drodze mamrocze do siebie: -— Na całej naszej ziemi kobiety zostały stworzone po to, by robić kłopoty. Nie dosyć było pani. Teraz muszę się zabrać do panny służącej. Ale przynajmniej z tą jędzą załatwię sprawę szybko! Z tymi słowy otwiera drzwi kluczem, po omacku wkracza do swojego apartamentu, zapala świece i rozgląda się wokół. Jest nazbyt ciemno, by wridzieć dokładnie całą sufitową alegorię, nietrudno wszakże odróżnić Rzymianina, który, jak zawsze, 6pada z obłoków i coś wskazuje ręką. Pan Tulkinghorn nie zaszczyca go uwagą, lecz dobywa z kieszeni niewielki kluczyk, otwiera szufladę, w której znajduje drugi, odmyka nim kasetkę i w ten sposób dostawszy się do klucza od piwnicy, ujmuje go, by zstąpić w strefę starego wina. Ze świecą w dłoni rusza ku drzwiom, lecz w tejże chwili rozlega się stukanie. — Kto tam?... A, to panna. Akurat w porę. Dopiero co opowiadano mi o pani. I co? Czym mogę służyć? Z takimi słowy powitania mademoiselle Hortense adwokat stawia lichtarz na półce nad kominkiem w hallu i kluczem od piwnicy dotyka zwiędłego policzka. Osoba o kocich manierach sznuruje usta, spogląda z ukosa na starego prawnika i zaniknąwszy wprzód drzwi odpowiada: — Miałam wiele trudności, by dostać się do pana mecenasa. — Naprawdę? — Często tu przychodziłam, proszę pana. Zawsze mówiono mi, nie ma go w domu, jest zajęty, to, tamto albo jeszcze coś innego. Nigdy nie było pana dla mnie. — Mówiono pani prawdę. -7- Nie! Mówiono mi kłamstwa! Sposób bycia mademoiselle Hortense bywa niekiedy tak gwałtowny, że przypomina fizyczny atak na ofiarę, która bezwiednie wzdry- ga się i uskakuje do tyłu. Obecnie przytrafia się to panu Tulking- Jiomowi, chociaż Francuzka tylko uśmiecha 6ię wzgardliwie i kręci głowę zerkając nań z ukosa spod przymkniętych powiek. — Do rzeczy, moja panno! — mówi stary prawnik i szybko stuka kluczem w obudowę kominka. — Jeżeli ma mi panna coś do powiedzenia, słucham. Proszę powiedzieć to zaraz. — Pan mecenas obszedł się ze mną niegodnie. Był pan zły i podły. — Zły i podły? — powtarza adwokat i drapie się w nos kluczem. — Co? — To, co pan słyszał. Sam pan wie, że to prawda. Zwiódł mnie pan, podszedł, zmusił do udzielenia informacji. Prosił pan, abyni przyszła tutaj w ubiorze, który moja pani musiała mieć na sobie tamtej nocy, i spotkała się z chłopcem. Co? Może tak nie było? Niech pan sam powie! — woła mademoiselle Hortense i znów sprawia wrażenie kogoś, kto sposobi się do fizycznego ataku. Pan Tulkinghorn spogląda na nią podejrzliwie i ma wyraz twarzy taki, jak gdyby myślał: Piekielnica z ciebie. Piekielnica! — Tak! — odpowiada. — Ale zapłaciłem pani. — Zapłacił mi pan! Dwa suwereny! Nie zmieniłam ich dotąd. Nie chcę tych pieniędzy. Brzydzę Bię nimi! Odrzucam je z pogardą! Z tymi słowy' mademoiselle Hortense sięga za gorset, dobywa dwie złote monety 1 rzuca na podłogę tak gwałtownie, że podskakują z brzękiem w smudze światła, następnie zaś toczą się w mroczne kąty, gdzie wirują czas jakiś, nim znikną w ciemnościach. |p Ma pan! — woła Francuzka, a jej duże oczy ciemnieją w gniewie.— Zapłacił mi pan, co? A tak! Tak, na Boga! — Musi pani być bogata, skoro tak beztrosko rzuca pieniędzmi — mówi z całym spokojem pan Tulkinghorn i gładzi się kluczem po głowie, gdy Francuzka wybucha szyderczym śmiechem. — Aha! Jestem bogata! Bardzo bogata w nienawiść. Nienawidzę mojej pani z całego serca! A pan wie o tym! |— Ja? Skąd mógłbym wiedzieć? — Skąd? Dobrze pan o tym wiedział, kiedy prosił mnie pan o tamte informacje. Wiedział pan, że jestem rozwścieczona!— woła mademoiselle Hortense, a dobitny ton ostatniego słowa podkreśla zaciskając pięści i szczerząc zęby. — Aha... Myśli panna, że wiedziałem o tym? — mówi pan Tulkinghorn i ogląda z uwagą nacięcia klucza. — Tak. Z pewnością. Nic jestem ślepa. Liczył pan na mnie, ponieważ wiedział pan o tym. I słusznie. Ja jej nienawidzę! — Francuzka krzyżuje ramiona na piersi i końcowe zdanie rzuca z lekceważeniem, przez ramię. — Czy, mademoiselle, ma mi pani do powiedzenia coś więcej? — Nie znalazłam dotąd zajęcia. Niech mnie pan gdzie umieści. Niech pan da mi dobre miejsce! Jeżeli nie może pan albo nie chce, to proszę mnie zatrudnić u siebie. Będę ją tropić. Śledzić. Skompromituję ją, okryję wstydem! Pomogę panu dobrze i z całego serca. Przyjmie mnie pan, prawda? Wiem, że pan mnie przyjmie. ■ Wygląda na to, że pani wie bardzo dużo — odpowiada pan Tulkinghorn. — A może nie? Nie jestem głupia jak łatwowierne dziecko. Po co przyszłam tu wtedy i spotkałam tamtego chłopca? Żeby rostrzyg- nąć jakiś tam niemądry zakład? Aha! Właśnie! Do słowa ,,zakład" mademoiselle Hortense była ironicznie uprzejma i łagodna. Później wybuchnęła z całą gwałtownością, spoglądając w twarz adwokata na ten swój dziwny sposób — z oczyma jak gdyby przymkniętymi i jednocześnie rozwartymi szeroko. — Hm... Trzeba się nad tym wszystkim zastanowić — mówi pan Tulkinghorn i mierząc Francuzkę nieprzeniknionym wzrokiem, dotyka kluczem podbródka. — Właśnie! Trzeba się zastanowić — zgadza się mademoiselle i gniewnie, lecz ze zrozumieniem wielekroć kiwa głową. — Przyszła pani tutaj, aby wysunąć nader skromne żądanie, które przed chwilą zostało wyłuszczone. Jeżeli żądania nie spełnię, przyjdzie pani znowu? — Znowu! — podchwytuje Francuzka. — I jeszcze raz znowu! I wiele razy znowu. Będę przychodzić ciągle! — I nie tylko tutaj, ale zapewne również do domu, którego gospodarzem jest pan Snagsby? A jeżeli nie powiedzie się i tamta wizyta, przyjdzie pani znowu? — Znowu! I jeszcze raz znowu! I wiele razy znowu! Będę przychodzić ciągle! — powtarza mademoiselle Hortense upojona własną stanowczością. — Doskonale. A teraz, mademoiselle Hortense, pozwolę sobie doradzić, by pani zechciała wziąć świecę i poszukać swoich pieniędzy. Najprawdopodobniej znajdzie je pani tam, za ławą mojego kancelisty. Francuzka stoi bez ruchu, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i spoglądając z ukosa na starego prawnika, wybucha szyderczym śmiechem. — Nie życzy sobie pani? Co? : |H Aha! Nie życzę sobie. —- Tym uboższa będzie pani, a ja bogatszy. Proszę spojrzeć, mademoiselle. To jest klucz od mojej piwnicy z winem. Duży, prawda? Ale więzienne klucze są nierównie większe. W naszym mieście jest więzienie, gdzie kobiety odbywają karę i pracują. Bramy tego więzienia są duże i mocne; tak samo niewątpliwie klucze. Obawiam się, że dama tak energiczna i czynna jak pani nie życzyłaby sobie, by tpki właśnie klucz zamknął za nią bramę, i to na czas długi. Co pani o tym myśli, hę? — Myślę — odpowiada Francuzka spokojnie i nie zmieniając pozy — że straszny z pana szubrawiec. — Być może. — Pan Tulkinghorn wyciera nos bez pospiechu. Ale ja pytałem, co pani myśli o więzieniu, nie o mnie. — Nic. Co ja mogę mieć wspólnego z więzieniem? — Chociażby to, moja panno — odpowiada adwokat i z n>wagą clio- wając chustkę poprawia falbaniasty gors koszuli — chociażby to, że nasze ^angielskie prawo jest bardzo despotyczne i chroni zacnych obywateli brytyjskich przed niepożądanymi wizytami, jeżeli nawet taką wizytę składa dama. Gdy obywatel brytyjski poskarży się, że jest nachodzony, prawo bierze pod opiekę natrętną damę i zamyka ją w więzieniu, gdzie obowiązuje nader surowa dyscyplina. Klucz obraca się za nią, mademoiselle Hortense — kończy adwokat ilustrując tę czynność kluczem od swojej piwnicy. — Naprawdę? — podchwytuje Francuzka tym samym beztroskim tonem.— To rzeczywiście zabawne! Ale ponownie pytam, co ja mogę mieć z tym wspólnego? — Droga pani! Proszę jeszcze raz odwiedzić mnie czy też pana Snagsby, a rychło dowie się pani. — Może w takim przypadku wyprawi urnie pan do więzienia? — Może. Piana na ustach nie licowałaby oczywiście z nastrojem żartobliwie beztroskim, jaki przejawia mademoiselle. Jednakże sądząc po wyrazie jej tygrysiej twarzy brak do tego bardzo niewiele. — Krótko mówiąc, moja panno — podejmuje pan Tulkinghorn — przykro mi, że muszę być niegrzeczny, ale jeżeli nieproszona pokaże się pani... znowu... tutaj albo tam, oddam panią w ręce policji. Policjanci to ludzie niezwykle uprzejmi, lecz osoby natrętne transportują czasem ulicami w sposób bardzo niemiły i przywiązane do deski, moja panno! a— Dostanie pan za swoje! <— szepce mademoiselle i groźnym gestem podnosi rękę. — Zrobię wszystko, by pan dostał za swoje, jeżeli pan tak obejdzie się ze mną. —- A gdybym — ciągnie prawnik puszczając mimo uszu jej słowa — umieścił panią w więzieniu pod kluczem, minie niemało czasu, nim znajdzie się pani na wolności. 2ji Dostanie pan za swoje! — powtarza Francuzka takim samym szeptem. — A teraz — podejmuje pan Tulkinghorn, który nadal nie zwraca na nią uwagi — proszę odejść i zastanowić się ze dwa razy, zanim pokaże się tu pani znowu. — To pan niech zastanowi się dwieście razy! — pada gniewna odpowiedź. — Lady Dedlock odprawiła panią — ciągnie adwokat wychodząc za nią na podest schodów — jako osobę w najwyższym stopniu niesforną i kłopotliwą. Obecnie proszę zastanowić się poważnie i z ostrzeżenia, którego udzieliłem, skorzystać. Bo to, co mówię, mówię serio, a to, czym grożę, zrobię, moja panno. Mademoiselle Hortense nie odpowiada i nie oglądając się za siebie schodzi po schodach. Gdy niknie z oczu, stary prawnik idzie jej śladem i powróciwszy z omszałą butelką, w spokoju delektuje się jej zawartością. Od czasu do czasu pochyla do tyłu głowę, by zerknąć ku wytrwałemu Rzymianinowi, który z sufitu wskazuje coś ręką. ROZDZIAŁ XLIII OPOWIADANIE ESTERY Niewielkie to ma dziś znaczenie, jak często przemyśliwałam o ino jej żyjącej matce, która zapowiedziała mi, abym raz na zawsze uważała ją za zmarłą. Nie ośmielałam się zbliżyć do niej ani oczywiście napisać, bo zdawałam sobie sprawę z zagrażających jej niebezpieczeństw i nie mniej silnie odczuwałam obawę, aby ich nie pomnożyć. Rozumiałam, że samo moje istnienie stworzyło na jej drodze nieoczekiwaną groźbę, więc od chwili, gdy poznałam tajemnicę, zaczęłam się lękać samej siebie. Za nic nie odważyłabym się wymówić imienia matki. Nie śmiałam go nawet słuchać. Ilekroć prowadzona gdziekolwiek rozmowa zwracała się w tym kierunku — a naturalnym rzeczy porządkiem bywało to czasami nieuniknione — starałam się nie dopuszczać jej do siebie; rachowałam w pamięci, powtarzałam jakiś zwrot dobrze znany czy też wychodziłam z pokoju. Obecnie uprzytamniam sobie, że robiłam to nieraz w sytuacjach, gdy wcale nie groziła wzmianka o lady Dedlock. Niewątpliwie postępowałam tak z obawy, ii mogłabym wysłuchać czegoś wiodącego do jej zdemaskowania, i to zdemaskowania za moją sprawą. Niewielkie to ma dziś znaczenie, jak często wspominałam dźwięk głosu matki, myślałam, esy usłyszę go jeszcze kiedyś, dziwiłam się i smuciłam, że ów głos jest dla mnie tak nowy. Niewielkie to ma dziś znaczenie, że szukałam gorliwie wszelkich informacji prasowych o lady Dedlock, a przechodząc obok jej londyńskiego domu, kochałam go, lecz lękałam się spojrzeć w tamtą stronę. Niewielkie to ma dziś znaczenie, że ras siedsiałam w teatrze, gdsie moja matka była też i mnie widsiała, a w tłumie ludsi wszelakiego pokroju dsieląca nas prsepaść wydawała się tak niezmierzona, iż jakiekolwiek bliższe zwiąski między nami musiałyby uchodzić za urojenia senne. To już minęło. Na szczęście przypadł mi w udziale los taki, że opisując własne życie mogę mówić przeważnie o dobroci i szlachetności innych. A zatem poprzestanę na tych niewielu słowach i to opowiadanie poprowadzę dalej. Po naszym powrocie do domu Ryszard bywał tematem licznych rozmów pomiędzy Adą i mną a naszym opiekunem. Moja najmilsza bolała głęboko z powodu niewdzięczności, jaką Ryszard płaci zacnemu kuzynowi, lecz była mu tak wierna, że nie mogła potępiać go nawet z takiej racji. Pan Jarndyce zdawał sobie z tego sprawę, toteż nie łączył nigdy bodaj jednego słowa przygany z nieszczęsnym chłopcem. — Ryszard myli się, moja miła — mawiał. — Cóż, omyłki trafiają się nam wszystkim. Należy ufać, że odnajdzie znów słuszną drogę dzięki tobie, kochanie, i przede wszystkim czasowi. Przyszłość miała potwierdzić, nasze ówczesne domysły, że pan Jarndyce zaufał czasowi dopiero po licznych próbach otwarcia oczu młodszemu kuzynowi? Pisywał doń, odwiedzał go nieraz, prowadził z nim rozmowy nie szczędząc wszelkich form łagodnej perswazji, jakie podpowiadała mu wielka dobroć. Niestety nasz poczciwy,-zawzięty Ryszard był głuchy i ślepy na wszystko. Może jest w błędzie — przyznawał — ale poprawi' się, gdy proces przed sądem kanclerskim dobiegnie końca. Może brnie pośród mroków, a zatem najwłaściwszą metodą muszą być usiłowania, aby rozproszyć chmury, co zaciemniają i przesłaniają tak wiele. Podejrzliwość i różne nieporozumienia wynikają z winy procesu? Zgoda! W takim razie on musi pracować, by proces znalazł zakończenie i pozwolił mu odzyskać trzeźwość sądu. Tak nieodmiennie brzmiały argumenty Ryszarda. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce opanował go całkowicie, więc niepodobna było znaleźć racji, której Ryszard, z tą swoją wypaczoną logiką, nie uznałby za potwierdzenie słuszności własnego stanowiska i postępowania. '— W rezultacie — rzekł mi pewnego razu opiekun — znacznie gorzej przekonywać biedaka, niż pozostawiać samemu sobie. Jedną z podobnych okazji wykorzystałam, by napomknąć, że pan Skimpole nie najlepiej chyba doradza Ryszardowi. — Doradza! — wybuchnął śmiechem pan Jarndyce. — Kto, moja droga, mógłby zasięgać rady u Skimpole'a? ■— Winnam rzec zapewne, że niepotrzebnie dodaje mu zachęty. — Dodaje zachęty! Kto mógłby szukać zachęty u Skimpole'a? — odparł tym samym tonem. — Czy nie właśnie Ryszard? — podchwyciłam. — Nie — zaprzeczył stanowczo. — Ta istota lekka, niby babie ląto, nieobliczalna, wolna od wszelkiego wyrachowania, bawi Ryszarda idaje mu wytchnienie. Ale rada, zachęta czy też stanowisko serio wobec kogokolwiek lub czegokolwiek? Nie! To coś nie do pomyślenia w związku z tak wielkim dzieckiem, jak Skimpole! — Powiedz, kuzynie Johnie — odezwała się Ada, która weszła właśnie do pokoju i stanęła obok mnie j— co uczyniło z niego tak wielkie dziecko? —r Co uczyniło z mego tak wielkie dziecko? — powtorzył i zbity nieco z tropu jął pocierać głowę. — O to pytałam, kuzynie. — Widzisz — zaczął z wahaniem i pocierając głowę coraz bardziej energicznie — to sama uczuciowość i... i wrażliwość... i wyobraźnia, i sentymenty. A te jje.ęhy nie znajdują żadnej przeciwwagi. Zapewne w jego młodości bliscy podziwiali je i przywiązywali do nich zbyt dużo wagi, a zbyt mało do wychowania, które ustawiłoby je na właściwym miejscu, no i Skimpole stał się takim jak jest człowiekiem. Ha! p Zmienił ton nieoczekiwanie i zwrócił ku nam wzrok pełen nadziei. — Do czego wy zmierzacie, moje miłe? Ada zerknęła na mnie i odpowiedziała, że jej zdaniem Ryszard nie powinien płacić za pana Skimpole'a. — Słusznie! — zawołał żywo. — Najzupełniej słusznie! Z tym trzeba skończyć. Ja muszę z tym skończyć! Ubolewać wypada — dorzuciłam — że pan Skimpole zapoznał z Ryszardem pana Vholesa, od którego dostał za to w prezencie pięć fimtów. — Naprawdę? — zawołał mój opiekun i po jego twarzy przemknął cień rozdrażnienia. — W tym jest cały Skimpole. Tak! To on! Człowiek obcy wszelkiemu wyrachowaniu. Nie ma wyobrażenia o wartości pieniędzy. Przedstawia Ryszarda tamtemu, a że pana Yholesa uważa również za dobrego przyjaciela, pożycza od niego pięć funtów. Nie knuje żadnych planów i w ogóle nie zastanawia się nad tym. Sam powiedział ci o tym, prawda, moja droga? — Tak. Naturalnie — przyznałam. —[A widzisz! — zawołał triumfującym tonem. — To cały Skimpole. Wie powiedziałby ci przecież, gdyby zamyślał, czy nawet widział w tym coś złego. Powiedział ci o tym w prostocie ducha, w takiej samej prostocie ducha, z jaką to zrobił. Ha! Zobaczysz Skimpole^ w jego własnym domu i z pewnością zrozumiesz go lepiej. Musimy złożyć wizytę Haroldowi Skimpole'owi, by wytłumaczyć mu to i owo. Bóg z wami, moje miłe. To dziecko! Najprawdziwsze małe dziecko! Zgodnie z tym planem jednego z najbliższych' dni wyruszyliśmy do Londynu i skierowali się prosto do siedziby pana Skimpoleca. Mieszkał przy zaułku zwanym Poligon w Somers Town, gdzie w owym czasie pełno było biednych uchodźców z Hiszpanii, którzy nosili peleryny i palili cygara. Może był lepszym, niż.należało oczekiwać, lokatorem, ponieważ zawsze ktoś płacił za niego komorne albo- też trudno było wyrzucić na bruk człowieka tak nieobeznanego z zagadnieniami praktycznymi -r- nie wiem. Tak czy inaczej, pan Skimpole od kilku lat zajmował ten%sam dom, odrapany tak, jak należało się spodziewać. Brakowało tam paru sztachet w ogrodzeniu kuchennego podwórka, kran wodociągu nie działał, kołatka była uszkodzona, o istnieniu niegdyś rączki dzwonka świadczyły tylko zardzewiałe druty, a o tym, że dom jest zamieszkały — ślady brudnych butów na stopniach schodków przed sienią. Niechlujna i pękata służąca, która niby przejrzały owoc, zdawała się wypływać przez rozprute szwy sukni oraz pęknięcia trzewików, uchyliła cokolwiek drzwi i zabarykadowała szparę własną osobą. Ale ustąpiła niezwłocznie i pozwoliła nam wejść, gdyż znała naszego opiekuna i, jak domyśliłyśmy się obie z Adą, kojarzyła go z otrzymywaniem zasług. Zamek u drzwi nie działał, więc zabezpieczyła je łańcuchem (też w nie najlepszym stanie) i zaproponowała, abyśmy poszli prosto na górę. Wobec tego ruszyliśmy na piętro schodami, których jedyną dekorację stanowiły również ślady brudnych butów. Tam pan Jarndyce bez ceremonii otworzył drzwi, my zaś podążyłyśmy za nim. Raczej nędzny pokój bynajmniej nie grzeszył czystością, ale był urządzony ze swojego rodzaju tanim przepychem. Zwróciłam uwagę na niezwykle szeroki stołek pod nogi, sofę zarzuconą ozdobnymi poduszkami, fotel również pełen poduszek, pianino, książki, przybory rysun kowe, nuty, gazety, a także kilka rysunków i obrazków. W jednym z brudnych okien sklejono papierem rozbitą szybę, lecz zobaczyłam na stole paterę cieplarnianych mandarynek, drugą pełną winogron, trzecią biszkoptów, no i butelkę łagodnego wina. Pan domu otulony szlafrokiem spoczywał na sofie i — około południa — popijał aromatyczną kawę ze starej chińskiej filiżanki oraz radował się widokiem kolekcji doniczkowych laków zdobiących balkon. Nasze przybycie wcale nie zbiło go z tropu. Powstał, aby powitać nas na swój beztroski sposób. .—- Oto mnie macie! — przemówił, kiedy zajęliśmy miejsca, co nie obeszło się bez trudności, ponieważ prawie wszystkie krzesła były kidawe. — Oto'jestem! Przy nader skromnym śniadanku, moi drodzy. Niektórzy muszą dostawać od rana wołową pieczeń lub udziec barani. Ja nie chcę takich potraw! Starczy mi brzoskwinia, filiżaneczka kawy, łyk francuskiego wina. A kontent jestem nie z przyczyny tych wiktuałów, ale dla słońca, które w sobie zawierają. Trudno dopatrzyć się czegoś słonecznego w udźcu baranim czy też wołowinie. Posiłek staje się wtedy czysto zwierzęcym ukontentowaniem. — Ten pokój — zwrócił się do nas pan Jarndyce — to ambulatorium naszego przyjaciela lub raczej mieściłoby się tu ambulatorium, gdyby Skimpole przyjmował pacjentów. To jego sanktuarium i pracownia. —| Tak! ,— przyznał gospodarz wodząc wokół promiennym wzrokiem. — W tej klatce ptak mieszka i śpiewa. Ludzie skubią go od czasu do czasu, podcinają mu skrzydła, ale on śpiewa i śpiewa. Poczęstował nas winogronami i na ten swój ochoczy sposób powtórzył raz jeszcze: — Śpiewa i śpiewa. Nie sili się na wyszukane popisy, lecz w każdym razie śpiewa! — Doskonałe winogrona — powiedział mój opiekun. — To prezent? — Nie — padła odpowiedź. — Nie. Sprzedaje je pewien poczciwy ogrodnik. Jego sługa, który wczoraj wieczorem przyniósł tu owoce, zapytał, czy ma poczekać na pieniądze. „Doprawdy, przyjacielu — odrzekłem — chyba nie, jeżeli czas ma dla ciebie jakąś wartość". Widocznie miał, bo sługa poszedł sobie. Pan Jarndyce spojrzał ku nam, jak gdyby pytał wzrokiem: łj Czv podobna traktować serio takie dziecko?" — Dzisiejszy dzień będzie tutaj pamiętny na zawsze — podjął pan Skimpole i nalał trochę wina do swojego kieliszka. — Nazwiemy go dniem świętej Clare i świętej Summerson. Muszę państwo poznać moje córki. Mam błękitnooką córkę-Piękno. Druga to córka-Roman- tyczność. Trzecia córka-Humor. Muszę je państwo poznać wszystkie. Będę oczarowane i szczęśliwe. Wychodził już, by je zawołać, gdy pan Jarndyce zabrał głos mówiąc, że pragnąłby zamienić z nim kilka słów. — Jarndyce, mój drogi! — odparł gospodarz zawracając w kierunku sofy. — Tyle słów, ile sobie życzysz! Czas nie ma tutaj najmniejszej wagi. Nigdy nie wiemy, która godzina, i zgoła nie dbamy 0 to. Powiesz, że tak nie dojdzie się w życiu do niczego? Naturalnie! Ale my nie chcemy dojść do czegokolwiek. Nawet nie udajemy, że zależy nam na tym. Opiekun zerknął znów ku nam, jak gdyby rzucał pytanie: „Słyszycie, co ten gada?" — Otóż, Haroldzie — podjął — słowa, które chcę z tobą zamienić, odnoszą się do Ricka. — To mój najdroższy przyjaciel! — podchwycił tonem serdeczności pan Skimpole. — Zapewne nie! powinien być moim najdroższym przyjacielem, skoro pozostaje w złych stosunkach z tobą. Ale jest i nie ma tady! Kocham Ryszarda, ho przepełnia go młodociana poetycz- ność. Może ci się to nie podobać. Trudno! I tak będę go kochał. Szczery zapał, z jakim pan Skimpole wygłosił to przemówienie, miał w sobie cechy kompletnej bezinteresowności, więc ujął naszego opiekuna, a na krótką chwilę nawet Adę i mnie. — Możesz kochać Ricka, ile ci się podoba — powiedział pan Jarndyce — ale widzisz, Haroldzie, musimy szczędzić jego kieszeń. — Co? Jego kieszeń? I znowu wracasz do spraw całkiem dla mnie niepojętych! Pan Skimpole pociągnął łyk wina, zanurzył biszkopt w reszcie 1 uśmiechnął się do Ady i do mnie, jak gdyby dawał wyraz przekonaniu, iż spraw takiego rodzaju nie zrozumie nigdy. — Kiedy bywasz z nim tu i ówdzie, nie pozwalaj, by płacił za was obydwu — powiedział prosto z mostu nasz opiekun. Pan Skimpole uśmiechnął się promiennie, jak gdyby ubawił go komizm takiego pomysłu. — Jarndyce, mój drogi! Co ja tu mogę zdziałać? Jeżeli on chce zabrać mnie tu czy ówdzie, muszę z nim pójść, prawda? A czym mam płacić? Ja nie mam pieniędzy. Nigdy! A jeżeli nawet mam, i tak nie znam ich wartości. Przypuśćmy, że zapytam kogoś, ilą się należy? Przypuśćmy, że ten ktoś odpowie: siedem szylingów i sześć pensów. Przecież ja nic nie wiem o siedmiu szylingach i sześciu pensach! A więc nie mogę przeciągać rozmowy na ten temat, skoro dla tego kogoś mam jakie takie względy. Nie mogę wypytywać ludzi aktywnych i zapracowanych, co znaczą jakieś słowa po arabsku, ponieważ arabskiego nie znam. Nie mogę wypytywać, co znaczy siedem szylingów i sześć pensów, ponieważ nie znam się na pieniądzach. — Cóż — zaczął znów mój opiekun, któremu najwidoczniej podobała się ta szczera odpowiedź — jeżeli będziesz wybierał się z nim w jakąś podróż, zaciągnij u mnie pożyczkę i nie pisnąwszy o tym słowa Ryszardowi, rozliczaj się z nim tak, jak on powie. — Jarndyce, mój drogi! Dla ciebie gotów jestem zrobić wszystko, ale podobne rozwriązanie wydaje mi się pustą!* formą opartą na przesądach. Ponadto daję słowo honoru tobie, a także pannie Clare i pannie Summerson, iż z głębokim przekonaniem poczytywałem Ricka za człowieka niezmiernie bogatego. Sądziłem, że wystarczy, by coś tam zrobił, podpisał czek, weksel, przekaz, rachunek czy jak się to nazywa, a natychmiast spłynie na niego deszcz pieniędzy. — Nie tak to wygląda, proszę pana — wtrąciła Ada. — Ryszard jest biedny. — Nie może być? — uśmiechnął się radośnie. — Zadziwia mnie pani. — I nic nie zyska opierając się na zbutwiałej trzcinie — podchwycił nasz opiekun. — Staraj się, Haroldzie, nie zachęcać go do tego. — Kochany, zacny przyjacielu! Droga paiuio Ado! Droga panno Estero! Co ja tu mogę? Chodzi o interesy, a to przecież sfera zupełnie dla mnie obca. To on mnie zachęca. Przybywa dokonawszy jakichś wspaniałych czynów w sferze interesów, roztacza przede mną cudowne perspektywy i żąda, abym te osiągnięcia podziwiał. Ma się rozumieć podziwiam je, jako cudowne perspektywy, ale nic nie rozumiem i mówię mu to otwarcie. Dziunie bęzradny zapał, z jakim przedstawiał nam swoje racje, uciecha z przyczyny własnej naiwności, fantastyczny wprost sposób, w jaki brał pod opiekę samego siebie i rozprawiał na temat tej interesującej osobistości, a ponadto urocza swada jego płynnych wypowiedzi — wszystko to rozbrajało zupełnie naszego opieknna. Im bliżej poznawałam pana Skimpole'a, tym większym nieprawdopodobieństwem wydawało mi się — zwłaszcza w jego obecności — by taki człowiek mógł knuć coś, planować, kierować jakoś biegiem spraw. Kiedy jednak był nieobecny, uważałam to za mniej niemożliwe i tym bardziej utrwalałam się w przekonaniu, że nikt, na kim mi bodaj trochę zależy, nie powinien mieć z nim nic do czynienia. Posłyszawszy, że jego, jak wyraził się, przesłuchanie dobiegło kresu, pan Skimpole wyszedł, aby sprowadzić sWojącórki (synowie pouciekali z domu różnymi czasy), a nasz opiekun pozostał w pokoju oczarowany jego metodami demonstrowania dziecięcych cech charakteru. Gospodarz wrócił niebawem w asyście trójki panienek oraz pani Skimpole, byłej piękności, która obecnie była schorowaną, mizerną kobieciną o wydatnym nosie, cierpiącą na cały konglomerat dolegliwości. — Oto moja córka-Piękno, Aretuza — przemówił pan Skimpole.— Tak samo jak jej ojciec gra po trosze i śpiewa. Córka-Romantycz- ność, Laura. Gra cokolwiek, lecz nie śpiewa. Córka-Humor, Kitty. Śpiewa cokolwiek, ale nie gra. Wszyscy, jak nas widzicie, rysujemy trochę, komponujemy, a żadne z nas nie ma pojęcia o wartości czasu ani pieniędzy. ^Pani domu westchnęła tak, jak gdyby rada była skreślić ostatni punkt rejestru familijnych osiągnięć. Przyszło mi to na myśl wraz z obserwacją, że westchnienie było adresowane do mojego opiekuna, a także uzupełniane następnymi westchnieniami przy każdej nadarzającej się sposobności. Tymczasem pan Skimpole mówił dalej spoglądając na nas kolejno radosnym wzrokiem. — Wykrywanie specyficznych cech rodzinnych to rozrywka nader przyjemna — rozprawiał. — Specyficzna cecha naszej rodziny polega na tym, że wszyscy jesteśmy dziećmi, a ja wśród nich dzieckiem najmłodszym. . Stwierdzenie tak komicznego faktu ubawiło córki, które, jak sądzić 716 należało, przepadały za panem Skimpole'em, a najbardziej zadowolona była córka-Humor. — To prawda, moi drodzy — ciągnął gospodarz — bo i czcmu miałaby nie być prawda? Tak jest i tak być musi, ponieważ jak u tych psów z pieśni, „taka jest nasza natura". Otóż w naszym gronie znajduje się panna Summerson, młoda osoba obdarzona niezwykłymi zdolnościami administracyjnymi i zadziwiająca doprawdy znajomością szczegółów. Z pewnością dziwnie zabrzmi w jej uszach nader proste stwierdzenie, że w tym domu nie wiemy nic o zrazach. Ale rzeczywiście nie wiemy o nich absolutnie nic. Nie potrafimy też gotować, nie potrafimy posługiwać się igłą i nitką. Podziwiamy ludzi dysponujących praktyczną wiedzą, której nam nie dostaje. Podziwiamy ich, lecz nie sprzeczamy się z nimi. Czemu więc oni mieliby się sprzeczać z nami? Powiadamy im: trzeba żyć i pozwalać żyć. Powiadamy: wy żyjcie sobie w świecie swojej praktycznej wiedzy, u nam pozwólcie żyć na własną modłę. Roześmiał się, lecz jak zazwyczaj sprawiał wrażenie, iż to co mówi, mówi z całym przekonaniem i najzupełniej serio. — My, moje różyczki — zwrócił się do córek — mamy wyrozumienie. Wyrozumienie dla wszystkich i wszystkiego! Prawda? — 0 tak, papo! — odkrzyknęły chórem. — Prawdę mówiąc — ciągnął — to nasza rodzinna specjalność. Potrafimy patrzeć i przejawiać zainteresowanie, a więc patrzymy i przejawiamy zainteresowanie. Na cóż więcej moglibyśmy się zdobyć? Oto moja córka-Piękno, od trzech lat kobieta zamężna. Powiem otwarcie, że pod kątem widzenia ekonomii politycznej małżeństwo tego dziecka z drugim dzieckiem i rychłe wydanie na świat parki dzieci stanowiło błąd, mimo to jednak było nad wyraz miłe. Z okazji zamęścia i narodzin wyprawialiśmy skromne uroczystości domowe i znajdowali sposobność do wymiany myśli. Pewnego dnia moja córka sprowadziła do domu młodego męża i wraz z nim oraz młodocianymi latoroślami ma teraz gniazdko na poddaszu. Przypuszczam, moi mili, że kiedyś, w swoim czasie, Romantyczność i Humor równietż sprowadzą do domu swoich mężów i znajdą własne gniazdka na poddaszu. No i tak radzimy sobie jakoś. Sami nie wiemy jak, ale radzimy sobie, moi drodzy. Muszę przyznać, że Aretuza wyglądała niezwykle młodo jak na matkę dwojga dzieci, lecz budziła we mnie szczere współczucie- dla siebie samej i swojego potomstwa. Nie ulegało wątpliwości, iż wszyst- kl^ryy-r-Arkwjnrastały bez należytej opieki i od przypadku do przypadku odbierały wykształcenie, dzięki któremu nadawały się na zabawki dla ojca w jego wolnych chwilach. Zwróciłam też uwagę, że malarskie upodobania pana Skimpole'a znalazły wyraz w ułożeniu włosów każdej z córek. Córka-Piękno nosiła fryzurę klasyczną, Ro- mantyczność powiewne i falujące sploty, Humor była uczesana raczej komicznie, z wysoko odsłoniętym czołem i mnóstwem swawolnych kędziorków nad kącikami oczu. Wszystkie też były ubrane w odpowiednim stylu, ale niedbale i, można by rzec, nad wyraz niechlujnie. Ada i ja wdałyśmy się w rozmowę -z-tymi młodymi osobami i stwierdziłyśmy rychło, że są bardzo podobne do ojca. Tymczasem pan Jarndyce, który mocno pocierał głowę i od czasu do czasu napomykał o zmianie wiatrów^ gawędził z panią domu w odległym kącie, skąd dobiegało pobrzękiwanie monet. Pan Skimpole zdążył oznajmić uprzednio, że pojedzie z nami do Samotni, więc wyszedł się ubrać. — Moje różyczki.— przemówił do córek, gdy pojawił się znowu — troskliwie dbajcie o matuchnę. Czuje się dziś nieświetnie. Ja pojadę na parę dni do domu pana Jarndyce(a, dzięki czemu będę w stanie posłuchać śpiewu skowronków i utrzymać normalną pogodę ducha. Bo tutaj smutno było ostatnimi czasy i nadal byłoby smutno, gdybym pozostał w domu. r Ten straszny człowiek! — wtrąciła córka-Humor. — Jak gdyby nie wiedział, że papa leży właśnie w cieniu swoich laków i spogląda w lazurowe niebo— poskarżyła się Laura. — A w powietrzu unosi się zapach świeżego siana — dorzuciła Aretuza. — Wszystko to dowodzi, iż brak mu poetyczności \— podjął z przykładną pogodą pan Skimpole. — To pospolita natura odarta z wszelkich bardziej subtelnych cech ludzkich. Moje córki — zwrócił się do nas w tonie wyjaśnienia — są oburzone na pewnego poczciwca. -- Tylko nie poczciwca, papo! — zaoponowały zgodnie. — Są oburzone — podjął — na pewnego grubianina, który przypomina zwiniętego w kłębek ludzkiego jeża. Ów piekarz zaopatrujący w chleb naszą dzielnicę pożyczył nam dwa fotele. Nie mieliśmy ich, a że były nam potrzebne, zaczęliśmy oczywiście szukać kogoś, kto takie rzeczy posiada. Pożyczył nam je piekarz, my zaś zniszczyliśmy je z biegiem czasu. Kiedy były zniszczone, piekarz zażądał zwrotu i Bwoje dwa fotele otrzymał. Co stąd? Myślicie, że był zadowolony? Nic podobnego! Począł zgłaszać pretensje właśnie z racji zniszczenia tych mebli. Przekonywałem go, logicznie wykazywałem błędy. Mówiłem: „Czy ktoś w twoim wieku, mój przyjacielu, może być tak nierozważny, by dowodzić z uporem, że fotel to coś do postawienia na półce i oglądania? Że to coś, co należy obserwować z oddali i pod właściwym kątem widzenia? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że fotele pożycza się wyłącznie po to, by na nich siadać?" Niestety nie był w stanie rozumować prawidłowo, nie ulegał perswazjom i posługiwał się niewybredną mową. Natomiast ja byłem pogodny i cierpliwy jak w obecnej chwili, więc zwróciłem się doń z kolejnym apelem: „Zacny człowiecze — powiedziałem — nasze zapatrywania na sprawy praktyczne mogą różnić się znacznie, jednakże wszyscy jesteśmy dziećmi jednej wielkiej matki, Natury. Oto widzisz mnie w ten piękny ranek pełni lata... (Leżałem wtedy na sofie)... Przed sobą mam kwiaty, obok owoce na stole, w górze bezchmurne niebo i spowity woniejącym powietrzem kontempluję Naturę. Błagam cię i zaklinam w imię naszego współbraterstwa, nie stawiaj pomiędzy mną a obrazem tak podniosłym niedorzecznej figury rozjuszonego piekarza". Ale on był uparty. — Pan Skimpole roześmiał się i zwrócił ku nam pełne zdumienia oczy. — Stawiał pomiędzy mną a tym wszystkim niedorzeczną figurę rozjuszonego piekarza. Stawia. I będzie stawiał. Dlatego właśnie rad schodzę mu z drogi i wybieram się w gościnę do przyjaciela tak wypróbowanego, jak Jarndyce. Mówiąc to zdawał się nie brać pod uwagę prostego faktu, że pani Skimpole oraz córki zostaną w domu, by stawiać czoła piekarzowi, lecz była to praktyka tak stara, że dla nich wszystkich najzupełniej oczywista. Pan Skimpole pożegnał rodzinę z wdziękiem i beztroską, jakie przejawiał we wszelkich innych aspektach życia, i w wybornym humorze odjechał wraz z nami. Schodząc po schodach mieliśmy sposobność zobaczyć przez kilkoro uchylonych drzwi, iż pokój gospodarza wygląda na pałacową komnatę w porównaniu z całą resztą domu. Nie mogłam wówczas przewidywać i nie przewidywałam zgoła, że nim ów dzień dobiegnie końca, zajdzie coś strasznego dla mnie i pamiętnego z racji wynikłych stąd następstw. W drodze do domu nasz gość był lak ożywiony, że mogłam tylko słuchać go i podziwiać, w czym dotrzymywała mi towarzystwa Ada nie mniej niż ja zafascynowana. Jeżeli zaś chodzi o naszego opiekuna, to wiatr —r w Somers Town zdecydowanie wschodni — kompletnie zmienił kierunek, nim ujechaliśmy dwie mile. Można było podawać w wątpliwość dziecięcą naturę pana Skim- pole'a w innych Kwestiach, ale naprawdę po dziecięcemu cieszył się odmianą i przepiękną pogodą. Nie utrudzony bynajmniej swoimi popisami w trakcie podróży był w salonie przed nami wszystkimi, a gdy zajęłam się moimi obowiązkami domowymi, słyszałam, że wyśpiewuje przy pianinie dziesiątki niemieckich i włoskich barkaroli oraz pijackich piosenek — lub raczej ich refreny. Krótko przed obiadem — gdy wszyscy zgromadziliśmy się w salo- I nie, a nasz gość siedząc nadal przy pianinie wybierał na swój 6po- I sób fragmenty przeróżnych melodii i w przerwach mówił, że dnia / następnego skończy rysunek jakiegoś fragmentu murów starożytnego ' Verulam *, który rozpoczął przed paroma laty i znudził się nim szybko gaj^j- służący przyniósł kartę wizytową i pan Jarndyce przeczytał, na głos z nutą nie lada zdziwienia: — Sir Leicester Dedlock! Gość wkroczył do salonu, który wirował jeszcze wraz ze mną, a ja nie zdołałam odzyskać sił, by poruszyć się z miejsca. Gdybym je miała, umknęłabym niezwłocznie. Jednakże byłam oszołomiona i brakowało mi przytomności umysłu, by chociaż odejść do Ady pod okno. Ba! Nie widziałam okna, nie wiedziałam, gdzie się znajduje, a posłyszawszy swoje nazwisko zorientowałam się, że opiekun przedstawia mnie baronetowi, zanim zdążyłam postąpić w stronę jakiegoś krzesła. — Zechce pan usiąść, sir Leicesterze. — Proszę pana — odparł gość, gdy skłonił się i usiadł — pozwoliłem sobie na zaszczyt złożenia panu wizyty... — To zaszczyt dla mnie, sir Leicesterze. — Dziękuję... na zaszczyt złożenia panu wizyty po drodze z hrabstwa Lincoln, aby dać wyraz ubolewaniu, iż takie lub inne, ciężkie * Yeralam lob Verulamium — starożytne miasto riymskie w blUkofci współczesnego Saint Albans, którego ruiny aostały ccęiciowo odkopane. być może pretensje czy urazy, jakie mogę żywić wobec dżentelmena, który... który jest znany panu i w swoim czasie był pańskim gospodarzem, a zatem powstrzymam się od wszelkich dalszych uwag na jego temat... że pretensje czy urazy tego rodzaju mogły przeszkodzić panu lub młodym damom powierzonym pańskiej opiece i trosce w obejrzeniu rzeczy, które mogą zadowolić gusta delikatne i wybredne, a znajdują się, w skromnej co prawda ilości, w moim domu w Chesney Wold. Niezwykle pan łaskawy, sir Leicesterze, a więc w imieniu własnym oraz obecnych tutaj młodych dam dziękuję panu najuprzejmiej. — Być może, proszę pana, dżentelmen, na którego temat powstrzymam się od wszelkich dalszych uwag, z powodu, o jakim już wspomniałem... być może ów dżentelmen był łaskaw przedstawić panu mój charakter opacznie i zbudził w panu przekonanie, iż byłby pan potraktowany przez służbę z mojego domu w hrabstwie Lincoln bez tej gościnnej uprzejmości, jaką zaleciłem w stosunku do wszystkich dam i dżentelmenów odwiedzających moją rodzinną siedzibę. Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie Jarndyce, że prawda przedstawia się akurat odwrotnie. Mój opiekun z właściwą mu delikatnością przyjął do wiadomości te słowa nie udzielając na nie odpowiedzi. — Z przykrością, proszę pana — podjął baronet na swój ciężka- wy sposób — ...zapewniam pana... z prawdziwą przykrością dowiedziałem się od ochmistrzyni z Chesney Wold, że dżentelmen, który bawił z panem w naszej okolicy... Dżentelmen obdarzony, jak się zdaje, zamiłowaniem do sztok pięknych, nie mógł z tych samych racji poświęcić tyle, ile mógłby sobie życzyć czasu oraz uwagi portretom familijnym, z których część zasługuje być może na taką uwagę. — Sir Leicester dobył z kieszeni kartę wizytową i przez monokl odczytał z nie lada powagą i niejakimi trudnościami: Pan Hirrold... Herald... Harold... Skampling... Skumpling... Stokrotnie przepraszam... Skimpole. — Oto pan Harold Skimpole -tt wskazał go pan Jarndyce, najwyraźniej bardzo zdziwiony. — Aa... Miło mi, że mam zaszczyt widzieć pana Harolda Śkim- pole'a i osobiście wyrazić mu ubolewanie. Spodziewam się, szanow- F^panie, że nie będzie pan odczuwał skrępowania takiego rodzaju, kiedy ponownie zawita pan do naszej- okolicy. JSad-^yraz pan uprzejmy, sir Leicesterze. Skorzystam z tak łaskawej zachęty i na przyszłość bez wątpienia nie odmówię sobie przyjemności i zaszczytu odwiedzin w pańskim pięknym domu. Właściciele rezydencji takicb jak Chesney Wold.— ciągnął pan Skimpole z typową dlań beztroską swobodą — to dobroczyńcy ludzkości. Są tak dobrzy, że przechowują pokaźne ilości przedmiotów cennych i wystawiają je na pokaz ku podziwowi nas, ludzi ubogich, a więc nieczerpanie z tej racji wszelkich miłych korzyści byłoby dowodem braku wdzięczności dla tych dobroczyńców. Odniosłam wrażenie, iż baronet pochwala całkowicie uczucia wyrażone w ów sposób. — Jest pan artystą? — Nie — odrzekł pan Skimpole. — Jestem najbardziej leniwym wśród ludzi, zwyczajnym amatorem. Odniosłam wrażenie, iż baronet pochwala te słowa jeszcze bardziej. Dał wyraz nadziei, że być może dopisze mu szczęście i będzie w Chesney Wold, gdy pan Skimpole zawita tam powtórnie. Pan Skimpole podziękował za pochlebne słowa i uznał je za niemały zaszczyt. — Pan Skimpole — podjął sir Leicester zwracając się znów do mojego opiekuna — wspomniał ochmistrzyni, która, jak wiadomo, jest starą i wierną sługą mojej rodziny... — To było wtedy ,— wyjaśnił nam zdawkowo pan Skimpole — kiedy wstąpiłem do Chesney Wold przy okazji wizyty panny Clare i panny Summerson. ■— ...wspomniał, iż przyjaciel, z którym uprzednio bawił w naszej okolicy, to pan Jarndyce — powiedział sir Leicester i skłonił się posiadaczowi tego nazwiska. — Dzięki temu właśnie zostałem poinformowany o przykrej sprawie, z racji której dałem już wyraz ubolewaniu. Przykro mi, panie Jarndyce, że trudności podobnego rodzaju mogły stanąć na drodze jakiegokolwiek dżentelmena, tym bardziej zaś dżentelmena, który jest dawnym znajomym lady Dedlock, a nawet, co wiadomo mi od niej samej, przyznaje się do dalekiego z nią pokrewieństwa. Przykro... mi... do... prawdy... Przepraszam. — Nie ma za co, sir Leicesterze, i zechce pan łaskawie nie mówić więcej na ten temat. Ja popełniłem błąd i jestem winien panu przeprosiny — odparł mój opiekun. Ni razu nie podniosłam wzroku. Nie widziałam gościa i wydawało mi się nawet, że nie słyszę rozmowy. Dziwię się, że jestem w stanie ją powtórzyć, gdyż na bieżąco nie docierała do mnie. Słyszałam, iż tamci dwaj mówią, ale instynktowny lęk wobec sir Leicestera i moje pomieszanie oszałamiały mnie tak, że poprzez zamęt w głowie i kołatanie serca na pozór nic nie rozumiałam. — O kwestii tej wspomniałem lady Dedlock — podjął baronet wstając z krzesła — i zostałem przez nią poinformowany, iż miała przyjemność zamienienia kilku słów z panem oraz młodymi damami, pozostającymi pod pańską opieką, przy okazji niezamierzonego spotkania w czasie bytności państwa w naszym bliskim sąsiedztwie. Pozwoli pan, że pod adresem państwa powtórzę zapewnienie, którego udzieliłem już panu Skimpole'owi. Konkretne okoliczności wzbraniają bez wątpienia, abym rzekł, iż byłbym kontent, gdyby pan Boythorn zechciał zaszczycić mój dom odwiedzinami. Ale okoliczności te dotyczą wyłącznie wspomnianego dżentelmena i nikogo z wyjątkiem jego osoby. — Znacie moją dawną opinię o Boythornie — rzucił lekko pan Skimpole zwracając się do nas. — To buhaj, który uparł się, że wszystkie kolory są szkarłatne. Sir Leicester zakasłał, jak gdyby nie chciał usłyszeć Błowa więcej 0 takim osobniku, i pożegnał się nader ceremonialnie i wytwornie. Ja wybiegłam co tchu do mojego pokoju i pozostałam tam do czasu, gdy jako tako odzyskałam panowanie nad sobą. Byłam zupełnie zbita z tropu, kiedy jednak wróciłam do salonu, przekonałam się z radością, iż towarzystwo podkpiwa ze mnie tylko dlatego, że w obecności wielkiego baroneta z hrabstwa Lincoln byłam taka onieśmielona 1 niema. Wówczas osądziłam, że nadeszła pora, gdy muszę wyznać opiekunowi wszystko, co mi wiadomo. Zdawałam sobie sprawę, iż dłużej nie potrafię obchodzić się bez jego przewodnictwa, gdyż bólem przejmowały mnie myśli o możliwości spotkania z matką, udania się do jej domu, nawet o uprzejmościach, jakie jej małżonek mógłby świadczyć komuś tak mi dalekiemu, jak pan Harold Skimpole. Kiedy rozstaliśmy się na noc i w naszej ślicznej bawialni odbyłam zwykłą pogawędkę z Adą, zeszłam znów na dół, aby odnaleźć opiekuna wśród jego książek. Wiedziałam, że o tej porze nocy czytuje zawsze, toteż nadchodząc ciemnym korytarzem zobaczyłam wnet światło jego biurkowej lampy. — Mogę wejść, opiekunie? — Naturalnie, mała kobietko. Co się stało? — Nic się nie stało. Przyszło mi tylko na myśl, że mogłabym skorzystać z tej cichej godziny i powiedzieć ci kilka słów o sobie. Wskazał mi krzesło, zamknął i odsunął książkę i zwrócił ku mnie twarz pełną dobroci i skupienia. Nie mogłam nie zauważyć, iż na tej twarzy gości osobliwy wyraz, jaki widziałam już raz dawniej ||p owej nocy, gdy rzekł mi, iż jego zmartwienie nie należy do tych, które mogłabym zrozumieć łatwo. — Wszystko, co tyczy ciebie, kochana Estero — powiedział — żywo obchodzi nas wszystkich. Jestem gotów do słuchania, tak samo jak ty do mówienia. — Wiem, opiekunie. I dziś tak bardzo trzeba mi twojej rady i podpory. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo! — zawołałam. Jego wyraz twarzy świadczył, że jest zdziwiony tym nieoczekiwanym wybuchem, nawet zaniepokojony po trosze. — Ach, gorąco pragnęłam pomówić z tobą od chwili, gdy był tutaj nasz dzisiejszy gość. — Dzisiejszy gość, kochanie? Sir Leicester Dedlock? — Tak. Skrzyżował ramiona na piersi i siedział spoglądając na mnie z niebywałym zdumieniem. Niewątpliwie czekał, co powiem więcej, lecz nie bardzo wiedziałam, jak przygotować go na to, co mam mu powiedzieć. — Droga Estero — uśmiechnął się wreszcie — nasz dzisiejszy gość i ty to dwie ostatnie osoby, które powiązałbym wzajemnie w jakikolwiek sposób. — Tak, opiekunie. Wiem. Ja również byłabym takiego zdania... Do niedawna. Uśmiech zniknął z jego twarzy, która przybrała wyraz powagi. Pan Jarndyce wstał, by sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, czego ja dopilnowałam uprzednio. Następnie zasiadł znów naprzeciwko mnie. — Opiekunie — podjęłam — czy przypominasz sobie dzień, kiedy zaskoczyła nas burza i lady Dedlock rozmawiała z tobą o swojej siostrze? — Przypominam sobie. Oczywiście. — Czy pamiętasz, że siostry poróżniły się niegdyś, że rozeszły się ich drogi? . — Naturalnie. — Czemu się poróżniły, opiekunie? Kiedy spojrzał znów na mnie, twarz miał zmienioną. Cóż to za pytanie, kochane dziecko? — odrzekł. — Nie wiem. Myślę, że nikt oprócz nich nie wiedział tego nigdy. Kto mógłby znać sekrety tych dwu pięknych i dumnych kobiet! Widziałaś lady Dedlock. Gdybyś widziała bodaj raz jej siostrę, zdawałabyś sobie sprawę, że to osoba równie stanowcza i wyniosła. — Ach, opiekunie! Ja widziałam ją wiele, bardzo wiele razy!- — Siostrę lady Dedlock? Pan Jarndyce zamilkł na chwilę i jął przygryzać wargi. — Słuchaj, Estero — podjął. — Kiedyś, dawno temu, wypytywałaś mnie o Boythorna. Powiedziałem wtedy, że kiedyś miał się żenić, a owa dama nie umarła wprawdzie, lecz dla niego tak jak gdyby umarła, i to wywarło znaczny wpływ na całe późniejsze życie mojego przyjaciela. Czy wtedy znałaś tę historię? Czy wiedziałaś, kim była tamta dama? • -— Nie, opiekunie — odrzekłam zaniepokojona domysłem, który zaświtał mi w głowie. — I teraz nie wiem. —| To była siostra lady Dedlock. — A czemu... — zapytałam z wysiłkiem. — Proszę cię, opiekunie, powiedz mi, czemu to małżeństwo nie doszło do skutku? i|| Ona zadecydowała o tym, a powody zachowała dla siebie, ukryła w swoim niezłomnym sercu. Boythorn domyślał się później... Ale były to tylko nie oparte na niczym domysły, że coś, co stanowiło przyczynę kłótni z siostrą, zraniło ją nad wszelki wyraz. Napisała doń jedynie, by od chwili otrzymania listu uważał ją za zmarłą, i że do takiego kroku skłoniła ją znajomość jego dumy i bezwarunkowego poczucia honoru, które to cechy stanowią również składnik jej natury. Dodała jeszcze, że biorąc pod uwagę te właśnie cechy jeg°> a także własne, poświęca się i w zamierzeniach swoich wytrwa aż do zgonu. Tak się też stało, jak mniemam. W każdym bądź razie łBoythorn nie widział jej od tamtej godziny, nic słyszał o niej nigdy. On i nikt inny. — Ach, opiekunie! — zawołałam przejęta rozpaczą. — Co ja uczy- niłam! De trosk sprowadziłam bezwiednie! — Ty, Estero? — Tak. Bezwiednie, lecz ponad wszelką wątpliwość. Ta ukrywająca się dama jest moim pierwszym wspomnieniem. — Nie może być! — wykrzyknął zdumiony. — Tak, opiekunie. A jej siostra to moja matka. Powiedziałabym mu wszystko o liście matki, lecz on nie byłby wówczas w stanie tego wysłuchać. Przemawiał do mnie serdecznie i mądrze, a wszystko to, co sama odczulałam mętnie, gdy byłam lepiej usposobiona, przedstawiał mi tak jasno, że mimo wielu lat miłości, jaką doń odczuwałam, nigdy chyba nie kochałam go tkliwiej, nie byłam mu wdzięczna bardziej z pełni serca. Kiedy zaś odprowadził mnie do mojego pokoju i przed drzwiami ucałował czule, a ja nareszcie położyłam się do łóżka, myślałam tylko, że muszę być czynna, pracowita, bardzo dobra, muszę zapominać o sobie i o nim pamiętać z oddaniem, muszę w moim skromnym zakresie być pożyteczna otoczeniu, by dowieść opiekunowi, jak bezgranicznie czczę go i błogosławię. ROZDZIAŁ XLIV LIST I ODPOWIEDŹ Nazajutrz z rana pan Jarndyce zawołał mnie do swojego pokoju i wtedy powiedziałam mu to, co poprzedniej nocy zostało niedopowiedziane. Nic nie można zrobić — orzekł — tylko zachowywać tajemnicę i na przyszłość wystrzegać się spotkań takich, jak wczorajsze. Rozumiał moje uczucia i podzielał je w zupełności, a nawet przyrzekł mi, że dopilnuje, aby pan Skimpole nie korzystał z nadarzającej się okazji. Natomiast osobie, której wolał nie wymieniać, nie zdoła w żaden sposób pomóc lub czegoś doradzić. To niemożliwe, chociaż rad widziałby odmienną sytuację. Obawia się zdemaskowania, jeżeli podejrzenia wobec starego prawnika — słuszne jego zdaniem — są rzeczywiście uzasadnione. Wie coś o tym człowieku, zna go z widzenia i reputacji, a wszystko wskazuje, że jest naprawdę niebezpieczny. Ale cokolwiek by się stało —' przekonywał mnie poczciwie i z serdecznym niepokojem — ja będę zawsze równie jak on niewinna w tej kwestii i tak samo pozbawiona wpływu na przebieg wydarzeń. — Nie rozumiem też, moja droga — mówił — czemu ty miałabyś stanowić przyczynę podejrzeń. Wiele z nich może powstać i bez tego ogniwa. Tak, jeżeli chodzi o tego prawnika. Ale od czasu, gdy dręczy mnie obawa, zwróciłam uwagę na jeszcze dwie osoby •— odrzekłam i powiedziałam opiekunowi o panu Guppy, który wysnuwał pewno jakieś wnioski niezupełnie dla mnie zrozumiałe, jednakże milczał od dnia naszej ostatniej rozmowy, co mogło naturalnie budzić otuchę. — Cóż — odrzekł pan Jarndyce. — Tego możemy na razie zostawić w spokoju. Kim jest następna osoba? Przypomniałam mu Francuzkę, tę pokojową, i jej natrętne propozycje, by u mnie przyjąć służbę. — Hm — odrzekł tonem zastanowienia — to ktoś bardziej niepokojący niż adwokacki kancelista. Ostatecznie jednak, moja droga, dziewczyna mogła po prostu szukać nowego miejsca. Przed niedawnym czasem widziała ciebie i Adę, cóż więc dziwnego, że wpadła na ten właśnie pomysł. Chciała zostać twoją panną służącą. Tyle i nic więcej. — Zachowywała się dziwnie — powiedziałam. — Tak też zachowywała się, kiedy zrzuciła obuwie i z chłodną sa1 tysfakcją odbywała spacer, który mógł skończyć się na łożu śmierci. Po co dręczyć się takimi rozważaniami. Przecież wiele z codziennych wydarzeń może kryć w sobie jakieś groźne prawdopodobieństwo. Uszy do góry, mała kobietko! Pozostań sobą, bo lepsza być nie możesz, i mimo tego, co wiesz obecnie, bądź taka sama, jak dawniej. Ja będę dzielił twój sekret... ■y.— I tak bardzo łagodził to brzemię! -r- wtrąciłam szczerze. — ...postaram się więc obserwować bacznie sprawy rodzinne Dedlocków w granicach dostępnych z mojej odległej pozycji. Jl gdy nadejdzie pora, w której moja wyciągnięta ręka będzie mogła stać się pomocną osobie, której lepiej nie wymieniać nawet tutaj, przez wzgląd na jej córkę nie omieszkam wyciągnąć ręki. Podziękowałam mu z całego serca, bo tak się już składa, że wciąż mogę mu tylko dziękować! Następnie ruszyłam w stronę drzwi, ale opiekun powstrzymał mnie prośbą, abym została na moment. Odwróciłam 6ię żwawo i na jego twarzy dostrzegłam ów dawny, dziwny wyraz, który w tej chwili zrozumiałam pod wpływem nagłego olśnienia, jak mi się przynajmniej wydało. — Kochana Estero — rozpoczął pan Jarndyce — od dawna myślę o tym, o czym pragnę pomówić z tobą. — Naprawdę? — Nie bardzo wiedziałem, jak podejść do tej sprawy, i nadal nie wiem. Chciałbym przedstawić ją rozumnie i oddać pod głęboką, spokojną rozwagę. Czy nie weźmiesz mi za złe, jeżeli napiszę do ciebie o wszystkim? — Drogi opiekunie! Jakże mogłabym ci wziąć za złe napisanie o czymkolwiek pod moim adresem? — Przyjrzyj mi się, kochanie — podjął z tym swoim pogodnym uśmiechem — i powiedz, czy w tej chwili jestem równie swobodny i nieskrępowany, jak zawsze? Czy mam zwyczajną minę: szczerą, uczciwą i na swój sposób staroświecką? — Naturalnie — przyświadczyłam całkiem szczerze, gdyż jego przelotne wahanie minęło (nie trwało nawet minuty) i pan Jarndyce odzyskał ujmujący, opanowany, życzliwy sposób bycia. — Czy może odnosisz wrażenie — ciągnął spoglądając mi prosto w oczy — że taję coś, nie chcę mówić o wszystkim, co myślę, skrywam coś, mniejsza z tym, co to być może? |S| Czy możesz — podjął, gdy zaprzeczyłam z przekonaniem — zaufać mi w pełni, przyjąć za dobrą monetę to, czego się dowiesz? •*—" Ma się rozumieć, opiekunie. <— A zatem, moja droga, podaj mi rękę. Ujął ją i delikatnie otaczając mnie ramieniem spojrzał mi w twarz z tą dobrą, poczciwą szczerością, dzięki której jego dom stał się niegdyś moim w jednej chwili. ' f|i Od owego zimowego dnia w dyliżansie — powiedział — wywołałaś we mnie, mała kobietko, wiele, bardzo wiele zmian. Niezmiernie dużo dobra wyświadczyłaś mi od tamtej pory. —I A ty, opiekunie! Heż ty uczyniłeś dla mnie od tamtej pory! — 0 tym, kochanie, nie należy teraz pamiętać — odrzekł. ■— Ale zapomnieć niepodobna. Nigdy! ■— Nie, Estero. Teraz, na pewien czas, właśnie o tym trzeba zapomnieć. Pamiętaj tylko, że nic nie zdoła odmienić mnie w kogoś innego niż ja dobrze ci znany. Czy jesteś tego pewna, moja droga? — Najzupełniej, opiekunie. ■— To wiele — podjął. — Tak, to wszystko. Ale nie wolno mi uwierzyć ci na słowo. Nie napiszę tego, nad czym przemyśliwam, póki po dojrzałej rozwadze nie zadecydujesz, że dla ciebie pozostanę zawsze ten sam. Jeżeli zwątpisz o tym, nic nie napiszę. Jeżeli po dojrzałej rozwadze umocnisz się w tym przekonaniu, od dziś za tydzień przyślij do mnie Charley. Przyślij ją „po list'1.- Pamiętaj, że w tej kwestii ufam ci bezgranicznie, jak we wszystkim innym. Jeżeli nie będziesz absolutnie pewna, nie przysyłaj Charley. — Opiekunie! — zawołałam. — Już jestem absolutnie pewna. Moja pewność nie może ulec zmianie, tak jak ty nie możesz odmienić się w moim mniemaniu. Przyślę Charley po list. Uścisnął moją dłoń i nie rzekł słowa więcej. Przez cały następny tydzień nie wspomniał o tej rozmowie ani też ja nie nawiązałam do niej. Wreszcie nadszedł wyznaczony wieczór, kiedy więc zostałam sama z moją małą pokojową, zaraz zwróciłam się do niej. — Teraz, Charley, idź do pana Jarndyce'a, zastukaj w drzwi i powiedz, że przychodzisz ode mnie „po list". — Dziewczynka wspięła się na wyższe piętro, zeszła po schodkach, minęła długi korytarz, a moim nasłuchującym uszom ta jej kręta droga poprzez stare domostwo wydała się niezmiernie długa. Później minęła znowu długi korytarz, wspięła się na wyższe piętro, zeszła po schodach i ostatecznie wróciła do mnie z listem. — Połóż kopertę na stole — powiedziałam, więc dziewczynka wykonała polecenie i poszła spać, ja zaś siedziałam długo i nie dotykając listu medytowałam o wielu różnych sprawach. Rozpoczęłam od mojego mrocznego dzieciństwa i poprzez tamte pełne lęków dni doszłam do czasu, gdy ciotka leżała martwa z tym swoim surowym wyrazem zastygłym na pięknej twarzy, a ja z panią Rachelą czułam się bardziej samotna, niż gdybym na świecie nie miała nikogo, komu mogłabym rzucić słowo lub spojrzenie. Później przebiegłam wspomnieniami jakże inne lata, kiedy byłam kochana i szczęśliwie miałam dokoła samych przyjaciół, aby zatrzymać się na pamiętnym dniu, gdy pierwszy raz ujrzałam Adę i potrafiłam zyskać jej tkliwe uczucia, co były dla mnie radością i osłodą życia. Przypomniałam sobie życzliwy odblask, który dawno minionej nocy padł z okien tego domu na nasze zaciekawione twarze, aby następnie nie poblednąć nigdy. Przemknęły mi w myślach szczęśliwe lata spędzone w Samotni, moja choroba i powrót do zdrowia, i to, że ja tak odmieniona nigdy nie dostrzegłam zmiany w wyrazie twarzy mojego otoczenia, a wszystko, całe to szczęście, zawdzięczałam przecież jednej centralnej postaci, którą w tę noc symbolizował list leżący na stole. Otworzyłam go i zaczęłam przebiegać wzrokiem. Był wzruszający dzięki miłości do mnie, dzięki pozbawionym egoizmu przestrogom oraz trosce o mnie, jaką wykazywało każde słowo, toteż raz po raz oślepiały mnie łzy i niezbyt dużo mogłam przeczytać jednym ciągiem. Ale zanim list odłożyłam, trzykrotnie przewertowałam go z uwagą od początku do końca. Od początku podejrzewałam, iż wiadomy mi będzie sens i cel tego wystąpienia. Tak się też stało. Pan Jarndyce prosił mnie, abym została panią Samotni. Jednakże nie był to list miłosny, chociaż wyrażał wielką miłość, lecz został napisany tak, jak gdyby jego autor mógł mówić do mnie przy tej lub owej sposobności. W każdej linijce pisma widziałam twarz opiekuna^ słyszałam brzmienie głosu, odczuwałam dobroczynny wpływ jego szlachetnych manier. Zwracał się do mnie tak, jak gdyby nasz wzajemny stosunek przedstawiał się akurat odwrotnie — jak gdybym trr ja świadczyła wszystkie dobre uczynki, on zaś był pełen uczuć do mnie z tej przyczyny. Pisał, że jestem młoda, natomiast on ma już za sobą wiosnę życia i osiągnął wiek dojrzały w latach mojego wczesnego dzieciństwa, więc zdaje sobie sprawę, że gdy kreśli te słowa, głowę ma osiwiałą i kwestię tę oddaje pod moją głęboką rozwagę. Pisał, że nic nie zyskam przyjmując propozycję małżeństwa, a odrzucając ją nic nie stracę, bo nic nie zdoła wpłynąć na zmianę tkliwych uczuć, jakimi mnie darzy, ponadto zaś wie, iż każda moja decyzja musi być i będzie słuszna. Pisał, że ostatnio, po naszej poufnej rozmowie, jeszcze raz zastanawiał się nad stanowczym krokiem i zdecydował, że go podejmie, chociażby po to, by zgodnie z przekonaniem wszystkich moich bliskich dowieść mi na tym skromnym przykładzie, iż cały świat gotów się zjednoczyć celem przekonania mnie o nietrwałości cieni, co omraczały moje smutne dzieciństwo. Pisał, że ja powinnam ostatnia usłyszeć o wielkim szczęściu, które mu dać mogę, toteż nie wspomni o tym słowem więcej, gdyż winnam zawsze mieć na względzie, że nic nie pozostaję mu dłużna, natomiast on jest mi winien bardzo wiele. Pisał, że od dawna przywyknął do myśli o tej propozycji małżeństwa, gdyż często zastanawiał się nad naszą przyszłością, ponieważ wriedział,* iż rychło zapewne przyjdzie czas, gdy Ada, bliska już pełnoletności, opuści Samotnię i nasz tryb życia z konieczności ulegnie zmianie. W rezultacie obecnie propozycję taką czyni. Może odczuję, że potrafię dać mu kiedyś najlepsze prawo do opieki nade mną, może odczuję, że sprawiedliwie i z dobrej woli zostanę ukochaną towarzyszką pozostałej mu reszty życia w związku, który jedynie śmierć może rozwiązać, lecz nawet w takim razie nie miałby prawa przykuwać mnie do siebie nierozerwalnie już teraz, gdy ten list jest dla innie zupełnie świeży, ale musiałby pozostawić mi długi czas do namysłu. Mogę być pewna, że bez względu na taką lub inną odpowiedź, on nie zmieni się w przywiązaniu do mnie, w swoim sposobie bycia, zatrzyma dawny tytuł opiekuna, jakim zwracam się do niego. I Wie również, że pozostanie taką samą kochana Dame Durden, trosk- liwa zarządczyni jego domu. Oto treść listu napisanego od początku do końca z godnością i po- czuciem obowiązku, jak gdyby pan Jarndyce był moim odpowiedzialnym przed prawem opiekunem i rozważając czyjąś propozycję małżeństwa bral pod uwagę wszystko, co przemawia za jej odrzuceniem. Nie wspomniał naturalnie, że gdy byłam ładniejsza, on zastanawiał się nieraz nad takim krokiem i powstrzymywał się od niego. Że kiedy straciłam urodę i przestałam być pociągająca, on umiał kochać mnie tak, jak dawnymi czasy. Że prawda o moim pochodzeniu nie była dlań wstrząsem. Że jego szlachetność stała wyżej nad moje kalectwo i nad odziedziczone piętno hańby. Że im bardziej potrzeba mi tak wiernych uczuć, tym pewniej, bardziej niezawodnie mogę liczyć na niego do ostatka. Jednakże ja wiedziałam o tym wszystkim, wiedziałam aż nazbyt dobrze. Olśniło mnie to niby finał dobrotliwej opowieści, jaką przeży- wałam, więc zdawałam sobie sprawę, iż uczynić mogę tylko jedno. Poświęcenie mu całego życia byłoby przecież zbyt skromnym wyrazem podzięki. A czy w nocy przed tygodniem nie modliłam się o jakiś nowy sposób, w który zdołałabym mu dziękować? Mimo wszystko jednak płakałam długo — nie tylko z głębi serca wezbranego po przeczytaniu takiego listu, nie tylko z przyczyny dziwnych widoków na przyszłość (dziwnych, chociaż po trosze spodziewanych i przewidywanych!), lecz również tak, jak gdybym utraciła nieodwołalnie coś nieokreślonego i odczuwanego tylko niejasno. Byłam bardzo szczęśliwa, bardzo wdzięczna, pełna najlepszych nadziei, ale płakałam długo. Wreszcie podeszłam do mojego starego lusterka i zobaczywszy, że oczy mam zaczerwienione i podpuchnięte, przemówiłam do siebie: „Ach, Estero, Estero! Czy to naprawdę ty jesteś?" Obawiałam się, że tak skarcona twarz w lusterku zapłacze znów, ale uspokoiła się, kiedy uniosłam palec surowym gestem. „No, zmieniłaś się trochę i to pociesza mnie, .moja droga — mówiłam dalej pod adresem swojego odbicia w lustrze, przystępując do rozpuszczania włosów. — Kiedy zostaniesz panią Samotni, będziesz zawsze pogodna i wesoła niby ptaszek. Prawdę mówiąc, zawsze jesteś taka, więc i dziś zrób dobry początek". Spokojnie zajmowałam się układaniem włosów na noc, a chociaż szlochałam czasami, działo się tak dlatego, że byłam zapłakana, nie że płakałam w danej chwili. „A więc, Estero moja droga — ciągnęłam — jesteś szczęśliwa do końca życia. Szczęśliwa pośród dobrych przyjaciół, szczęśliwa w swoim starym, kochanym domu, szczęśliwa dzięki niezasłużonej miłości najlepszego wśród ludzi". Nagle olśniło mnie pytanie, co odczułabym i jak postąpiła, gdyby on ożenił się z kimś innym? To dopiero byłaby zmiana! Własne życic ujrzałam w tak różnej i żałosnej postaci, że zadzwoniłam swoimi gospodarskimi kluczami i nim zdążyłam wrzucić je znów do koszyczka, ucałowałam czule. Następnie czesząc się przed lusterkiem zaczęłam wspominać, jak to często przemyśliwałam, że głębokie ślady, jakie choroba pozostawiła na mojej twarzy, oraz okoliczności towarzyszące moim narodzinom to tylko dodatkowe przyczyny, dla których powinnam być zawsze skrzętna i pracowita, przydatna ludziom, pogodna i miła dla wszystkich na sposób skromny, szczery, nienatrętny. „Oto czas odpowiedni, by siedzieć posępnie i zalewać się łzami!" — zgromiłam się znowu. Zrazu wydało mi się dziwne, że pewnego dnia mogę zostać panią Samotni. Czemu? To w każdym razie nie powód do płaczu i dlaczego podobna perspektywa ma być dziwna? Może nie brałam jej pod uwagę, lecz przychodziła przecież na myśl innym! „Nie pamiętasz, kochana brzydulo — zwróciłam się raz jeszcze do lusterka — co, zanim pojawiły się te dzioby, pani Woodcourt mówiła o twoim zamążpójściu?" Pani Woodcourt... Być może, to nazwisko przypomniało mi szczątki zasuszonych kwiatów. Obecnie nie należy ich przechowywać. Stanowczo nie należy, chociaż zatrzymałam je tylko jako pamiątkę po czymś, co minęło i przeszło. Pamiętałam, że spoczywają w książce, która jest w sąsiednim pokoju — w naszym wspólnym saloniku pomiędzy sypialniami Ady oraz moją. Ze świecą w ręku poszłam cicho, by zabrać ją z półki. Sięgnęłam po nią i trzymając już książkę zobaczyłam przez otwarte drzwi Adę pogrążoną we śnie, zakradłam się Więc do jej pokoju, aby moją ślicznotkę pocałować. Wiem, byłam głupia i nie miałam powodu do płaczu, ale pochy li wszy się nad tą kochaną twarzą uroniłam łzę i drugą, i trzecią. I jeszcze gorzej! Wyjęłam z książki zasuszone kwiaty i na moment przybliżyłam je do ust Ady! Pomyślałam wtedy o jej miłości do Ryszarda, jakkolwiek kwiaty nie miały z tym nic wspólnego. Później wróciłam do swojego pokoju i spaliłam je nad płomieniem świecy, od którego obróciły się w popiół w mgnieniu oka. Następnego rana zeszłam na śniadanie i w jadalni zastałam opiekuna takiego jak zawsze. Był szczery, otwarty,' swobodny, a jego zachowanie nie zdradzało żadnego przymusu. Ja również byłam nieskrępowana albo przynajmniej tak mi się wydawało. W trakcie tego popołudnia kilkakrotnie spotykałam go bez świadków w domu i poza domem, więc nie wykluczałam prawdopodobieństwa, że może coś powiedzieć- na temat listu. Jednakże nie napomknął o nim ani słowem. Podobnie działo się dnia następnego i w ciągu dalszych dni, aż do końca tygodnia, w którym pan Skimpole przedłużał wciąż swoją wizytę. Raz po raz oczekiwałam, że opiekun powie coś o swoim liście, ale on nadal nic nie mówił. Zaczynałam czuć się nieswojo i przemyśliwałam, że należałoby skreślić odpowiedź. Wieczór po wieczorze próbowałam zabrać się do tego w swoim pokoju, ale nie byłam w stanie zdobyć się na początek odpowiedniego listu, więc odkładałam zadanie na dzień następny. Tak upłynął jakoś cały drugi tydzień, a on w dalszym ciągu nie rozpoczynał rozmowy. Na koniec pan Skimpole wyjechał i pewnego popołudnia mieliśmy wybrać się we troje na przejażdżkę. Ja byłam gotowa wcześniej niż Ada, więc zeszłam na dół i w salonie zobaczyłam mojego opiekuna, który odwrócony do mnie plecami wyglądał przez okno. Obejrzał się, gdy weszłam, i przemówił z uśmiechem: — Aa... To ty, mała kobietko? Następnie zwrócił znowu wzrok w kierunku okna. Postanowiłam, że w tej chwili powiem to, co mam do powiedzenia. Szczerze mówiąc, w tym celu uprzedziłam Adę. — Opiekunie — zaczęłam z wahaniem, muszę przyznać, i lekko drżącym głosem — kiedy chciałbyś dostać odpowiedź na list, po który przysłałam Charley? — Gdy odpowiedź będzie gotowa, moja droga — powiedział. — Myślę, że już jest gotowa. — Czy przyniesie ją Charley? — zapytał żartobliwie. — Nie. Ja ją przynoszę, opiekunie — odrzekłam. Zarzuciłam mu ręce na szyję i pocałowałam go tkliwie, a on zapytał, czy to dar od pani Samotni. Odpowiedziałam twierdząco i niebawem wybraliśmy się we troje na przejażdżkę, jak gdyby nic się nie stało, a mojej najmilszej nie powiedziałam ani słowa. m ROZDZIAŁ XLV W ZAUFANIU Pewnego dnia, kiedy zakończywszy pobrzękiwanie kluczami space- rowalam z Adą po ogrodzie, spojrzałam mimo woli w kierunku domu i zobaczyłam wchodzący tam długi, chudy cień, który żywo przypomniał mi pana Vholesa. Moja najmilsza mówiła właśnie o pięknych nadziejach, iż prawdopodobnie wygaśnie zapał, z jakim Ryszard zajmuje się procesem przed sądem kanclerskim, chociażby z racji nadmiaru energii poświęconej tej sprawie. Wobec tego wolałam nie psuć humoru Adzie i nie pisnęłam słówka o cieniu pana Vholesa. Wkrótce jednak zobaczyłam Charley, która drepcąc po krętych ścieżkach pomiędzy krzewami, była tak świeża, śliczna i różowa, że bardziej przypominała nimfę z orszaku Flory niż moją pokojową. — Proszę panienki — mówiła — bardzo panienkę przepraszam, ale może panienka wstąpi do naszego pana na rozmowę. Jedna z jej cech szczególnych polegała na tym, że Charley otrzymawszy polecenie dla kogoś, zaczynała przekazywać je na głos w momencie, kiedy dostrzegła tę osobę, chociażby w znacznej odległości. W rezultacie najpierw zobaczyłam, że mówi, kiedy zaś, znacznie później, usłyszałam, iż „mam wstąpić do naszego pana na rozmowę", dziewczynka zdążyła ten swój zwrot powtórzyć tyle razy, że naprawdę była zasapana. Przyobiecałam Adzie swój rychły powrót i śpiesząc w stronę domu zapytałam Charley, czy ktoś nie zgłosił się do mojego opiekuna. — Tak, proszę panienki. Się zgłosił taki jeden, co jak byłyśmy na wsi, przyjechali z panem Ryszardem — odpowiedziała mała pokojowa, której gramatyka i składnia nadal przynosiły ujmę moim uzdolnieniom pedagogicznym. Trudno chyba o kontrast bardziej rażący niż jednoczesny widok mojego opiekuna i pana Vholesa. Kiedy weszłam do pokoju, siedzieli przy stole naprzeciw siebie — jeden otwarty i szczery, drugi szczelnie zamknięty w sobie; jeden wyprostowany i barczysty, drugi chudcrla- wy i przygarbiony; jeden wypowiadający to, co ma do powiedzenia, dźwięcznym, donośnym głosem, drugi mamroczący z cicha, jak gdyby do własnego wnętrza, i chwytający dech niczym ryba. Spojrzałam na nich i pomyślałam, że jak żyję nie widziałam gorzej dobranej pary. — Znasz, moja droga, pana Vholesa — powiedział pan Jarndyce tonem, muszę przyznać, nie nazbyt uprzejmym. Adwokat — w rękawiczkach i, jak zawsze, zapięty na wszystkie guziki -— wstał i zasiadł znowu w pozie dokładnie takiej samej, jaką zajmował ongi u boku Ryszarda w. gigu. Obecnie jednak nie miał sąsiada, którego mógłby świdrować wzrokiem, więc spoglądał prosto przed siebie. — Pan Vholes — podjął opiekun patrząc na czarną postać tak, jak gdyby miał przed sobą złowróżbnego ptaka — przywiózł bardzo złe wiadomości o naszym nieszczęsnym Ricku. Przymiotnik „nieszczęsny" zaakcentował mocno i dobitnie, odniosłam więc wrażenie, iż łączy go w myśli z kontaktami między Ryszardem a panem Vholesem. Zajęłam miejsce pomiędzy nimi. Adwokat siedział bez ruchu —- tyle że dyskretnie skubał palcami czarnej rękawiczki jedną w czerwonych brodawek na swojej twarzy. — Tak się szczęśliwie składa, że ty, moja droga, jesteś w przyjaźni z Rickiem — podjął pan Jarndyce — więc chciałbym wiedzieć, co o tym wszystkim myślisz. Będzie pan łaskaw... Będzie pan łaskaw mówić wyraźnie, panie Vholes. Adwokat nie był w stanie mówić wyraźnie, bądź co bądź jednak rozpoczął wynurzenia: — Dopiero co wspomniałem, panno Summerson, że w charakterze doradcy prawnego pana C. mam podstawy do obaw, że interesy pana C. znajdują się obecnie w pożałowania godnym stanie. Nie chodzi nawet o pokaźne kwoty, lecz o specyficzny charakter niektórych zobowiązań, jakie pan C. przyjął, a także o trudności zwdązane z ich natychmiastowym zaspokojeniem. Wiele drobnych płatności powiodło mi się odroczyć, ale, proszę pani, istnieją pewne granice odraczania, a pan C. granice te przekroczył. By zażegnać kłopoty, wypłaca- lem mu zaliczki z własnej kieszeni, atoli muszę liczyć nu zwrot tych należności, ponieważ nigdy nie udawałem człowieka zasobnego w kapitały i mam na utrzymaniu starego ojca zamieszkałego w dolinie Taunton, nie wspominając nawet o tym, że pragnę zapewnić jaką taką niezależność trzem ukochanym córkom, które są w moim domu. Interesy pana C. doszły obecnie do takiego stanu, że poważnie grozi konieczność wyzbycia się stopnia oficerskiego, o czym, rzecz jasna, winny być poinformowane bliskie panu C. osoby. W ciągu swojej wypowiedzi pan Vholes spoglądał na mnie, a po jej zakończeniu zwrócił znów wzrok prosto przed siebie i pogrążył się w ciszy, o której trudno rzec, że ją przedtem zakłócał, gdyż jego głos był niezwykle stłumiony. — No i wyobraź sobie — zwrócił się do mnie pan Jarndyce — tego biedaka nawet bez jego obecnych dochodów! I co ja mogę zrobić? Znasz go, Estero. Ode mnie za nic nie przyjmie dziś żadnej pomocy. Zaproponowanie jej czy bodaj luźna wzmianka na ten temat mogłaby tylko skłonić go do jakiejś ostateczności. — Uwaga pana Jarndyce'a, proszę pani — podjął adwokat zwracając się znów do mnie — jest trafna i stąd właśnie wynikają znaczne trudności. Nie widzę, by coś skutecznego dało się zrobić. Nie twierdzę, że coś skutecznego da się zrobić. Jestem daleki od tego. Po prostu przyjechałem tutaj i w zaufaniu poinformowałem państwa o stanie interesów pana C., ponieważ chcę, by cała sprawa była przeprowadzana uczciwie i by nikt nie mógł później mówić, iż do końca nie została przeprowadzona uczciwie. Rzeczywiście zależy mi „na tym, gdyż pragnę pozostawić po sobie dobre imię. Gdybym brał pod uwagę tylko moje dobre stosunki z panem C., nie znalazłbym się tutaj oczywiście. Szanowni państwo bez wątpienia zdają sobie sprawę, jak niepokonane musiałyby być jego opory w tym względzie. Ta rozmowa nie jest poradą zawodową i od nikogo nie otrzymam za nią honorarium. Nie mam w niej interesu i na tym miejscu występuję tylko jako ojciec, proszę państwa... ojciec i syn — dorzucił pan Vhol.es, który. prawie zapomniał o tym końcowym punkcie oracji. Byliśmy przekonani, że adwokat mówił prawdę, gdy krążył wokół podziału odpowiedzialności, jaki wyniknie, skoro on poinformuje nas w porę o sytuacji biednego Ryszarda. Wobec tego wystąpiłam z propozycją, iż wybiorę się do Deal, gdzie jego pułk wlcdy stacjonował; zobaczę się z Ryszardem i w miarę sił i możliwości spróbuję zapobiec najgorszemu. Ma się rozumieć, poruszyłam ów temat odprowadziwszy na stronę opiekuna, wolałam bowiem obejść się bez porady zawodowej pana Vliolesa, który tymczasem ruszył godnie w stronę kominka i począł grzać nad ogniem swoje karawaniarskie rękawiczki. Pan Jarndyce zgłosił zastrzeżenia przeciwko trudom dłngiej podróży, ale że nie miał innych, ja zaś rada byłam jechać, bez kłopotu uzyskałam jego zgodę. Pozostało nam zatem tylko odprawienie niemiłego gościa. — Proszę pana — zwrócił się doń mój opiekun — panna Summerson nawiąże kontakt z panem Carstone'em i... I możemy tylko żywić nadzieję, że jego pozycja nie będzie nie do naprawienia. Pozwoli pan, że po zmęczeniu, na jakie się pan naraził, zadysponuję lunch dla pana? — Dziękuję szanownemu panu — odrzekł pan Yholes i wyciągnął długi, czarny rękaw, aby zapobiec pociągnięciu za sznur dzwonka. — Dziękuję, ale nie skorzystam. Nie przełknę, proszę pana, ani kęsa. Mój przewód pokarmowy szwankuje poważnie i z reguły jestem bardzo słabym biesiadnikiem. Nie wyobrażam sobie, jakie mogłyby wyniknąć następstwa, gdybym o tej porze dnia zasiadł do substancjo- nalnego posiłku. Ponieważ cała sprawa została już przeprowadzona szczerze, pozwolę sobie pożegnać szanownych państwa. — Pragnąłbym, panie Vholes — odrzekł z goryczą mój opiekun — by pan mógł pożegnać tę całą znaną panu sprawę i abyśmy i my mogli ją wreszcie pożegnać. Pan Vlioles, którego czerń podgrzewana przy ogniu parowała dziwnie i wydzielała jakiś niemiły zapach, pochylił głowę na bok i pokiwał nią ze smutkiem. — My, którym zależy na opinii solidnie praktykujących członków paleBtry, musimy, proszę szanownego pana, trzymać rękę na pulsie. Postępujemy tak, szanowny panie. Przynajmniej ja tak postępuję i pragnę być dobrego zdania o wszystkich bez wyjątku moich kolegach po fachu. Oczywiście zdaje sobie pani sprawę — zwrócił się do mnie pan Vholes — iż w rozmowach z panem G. obowiązuje panią ścisła dyskrecja odnośnie mojej osoby? Odpowiedziałam, że dyskrecji będę przestrzegać starannie. — To dobrze, proszę pani, i do widzenia. Żegnam szanownego pana. Pan Vholes dotknął moich palców swoją żałobną rękawiczką, w której, jak wydawać się mogło, wcale nie było dłoni, i takim samym gestem dotknął palców mojego opiekuna, następnie zaś wyprowadził z pokoju swój długi, chudy cień. Myślałam przez czas krótki o tym cieniu. Myślałam, że po drodze stąd do Londynu będzie padać na zewnątrz dyliżansu i będzie mrozić nasiona..roślin drzemiące pod powierzchnią ziemi. Oczywiście należało powiedzieć Adzie, dokąd wybieram się i w jakim celu, więc nie mniej oczywiście Ada zaniepokoiła się i zmartwiła. Jednakże była wierna ukochanemu, więc nawet w tych warunkach pozwalała sobie jedynie na słowa współczucia i usprawiedliwienia, a ponadto — dobra, kochająca dziewczyna — napisała do Ryszarda długi, pełen serdecznego uczucia list, który powierzyłu mojej pieczy. Charley miała być moją towarzyszką podróży, chociaż sądziłam, żc doskonale radziłabym sobie bez niej, i chętnie pozostawiłabym ją w domu. Tegoż popołudnia wszyscy wybraliśmy się do Londynu, a że udało nam się dostać dwa miejsca w karetce pocztowej, o zwykłej dla nas porze spoczynku ruszyłyśmy wraz z Charley w kierunku morza ekwipażem, który prócz nas wiózł liczne listy z Kentu. W owej epoce dyliżansów była to podróż całonocna, ale wnętrze karetki miałyśmy wyłącznie dla siebie, więc nie zmęczyłyśmy się nadmiernie. Ze mną działo się to, co jak mi się zdaje, przypada w udziale wszystkim znajdującym się w podobnych okolicznościach. Raz wierzyłam w pomyślny rezultat tej podróży, raz poczytywałam ją za beznadziejne przedsięwzięcie. Raz spodziewałam się, że zdołam sprawić wiele dobrego, raz dziwiłam się, jak mogłam na to liczyć. Raz uważałam swój projekt za najrozsądniejszy w świecie, raz za zupełnie niedorzeczny. Wśród zmian takich dwu nastrojów zaprzątały mnie wciąż liczne pytania. W jakim usposobieniu zastanę Ryszarda? Co powiem mu na początek? Co on mi odpowie? No i przez całą noc koła karetki pocztowej zdawały się akompaniować monotonnie moim biednym myślom — obciążonym i tak wspomnieniami o liście opiekuna. Wreszcie znalazłyśmy się wśród wąskich uliczek Deal, rzeczywiście posępnych w chłodnym, mglistym brzasku. Posępny również — naj- brzydszy chyba, jaki widziałam w życiu — widok przedstawiało długie, płaskie wybrzeże ze swoim bezładem drewnianych i murowa 740 nych domów, kabestanów, łodzi wyciągniętych na ląd, omszałych pali iT~j1tkimifi lańetfcliami i blokami, szop oraz kamienistych, pustych placów zarosłych lichą trawą i zielskiem. Morze falowało pod gęstą b(ałą mgłą i w polu widzenia nie poruszało się nic więcej oprócz nielicznych powroźników, którzy wcześnie rozpoczęli pracę, a owinięci wokół ciała konopnym włóknem sprawiali wrażenie takie, jak gdyby znudzeni dotychczasowym życiem skręcali sprawnie w liny samych siebie. Jednakże .Deal zaczęło prezentować się lepiej, kiedy trafiłyśmy do wybornćgo hotelu i umyte, ubrane starannie siadłyśmy w dobrze ogrzanym pokoju do wczesnego śniadania — bo stanowczo było za późno, by myśleć o położeniu się do łóżek. Nasz niewielki pokój przypominał kabinę okrętową, co naturalnie wprawiało w zachwyt Charley. Wkrótce mgła uniosła się niby kurtyna i odsłoniła liczne okręty i statki, których bliskości nie podejrzewałyśmy nawet. De ich stało wtedy na redzie, nie pamiętam, 'chociaż powiedział nam to kelner. Nieklfoe "z nich były pokaźnych rozmiarów, a wyróżniał się pośród nich statek handlowy, który dopiero co przypłynął z Indii. Piękny doprawdy widok przedstawiała cała flotylla, kiedy słońce przeświecające przez chmury rozjaśniało ją bądź pogrążało w cieniu i na ciemne wody rzucało plamy blasku, a na samych statkach oraz wokół nich, pośród ciżby łodzi, panował ruch i wrzało bujne życie. Szczególnie interesował nas wielki transportowiec z Indii, ponieważ właśnie tej nocy zawinął na redę. Stał teraz w otoczeniu szalup, więc mówiłyśmy sobie, że ludzie, co nim przypłynęli, muszą z radością wydostawać się na ląd stały. Charley dopytywała też ciekawie o długie podróże morskie i upały w Indiach, o węże i tygrysy, a że podobne wiadomości przyswajała sobie nierównie łatwiej niż gramatykę i składnię, opowiadałam jej o tym wszystkim tyle, ile sama wiedziałam. Napomknęłam również, że w dalekich morskich podróżach okręt rozbija się czasami na przybrzeżnych skałach i wówczas energia i poświęcenie jednego dzielnego człowieka może ocalić wielu pasażerów. Charley zdziwiła się, jak to być może, więc powiedziałam jej, że w Anglii -słychać było niedawno o takim właśnie przypadku. Przemyśliwałam, by posłać Ryszardowi list z wiadomością o moim przyjeździe, ale doszłam do wniosku, że wizyta bez uprzedzenia mo 741 że być lepsza. Mieszkał w koszarach, więc żywiłam pewne wątpi i- wości, czy to okaże się możliwe, lecz w każdym razie wybrałam się z Charley na zwiady. Spojrzałyśmy przez bramę na dziedziniec koszarowy, gdzie o tej porze ranka panował kompletny spokój, wobec czego zwróciłam się do sierżanta, który stał na schodkach przed wartownię, i zapytałam, gdzie pan Carstone mieszka. Sierżant wyprawił z nami żołnierza i ów przewodnik wszedł na jakieś puste schody, zastukał mocno do drzwi i pozostawił nas przed -nimi. — Wejść! — zawołał energicznie Ryszard. Kazałam Charley zaczekać w wąskim korytarzu, sama zaś uchyliłam lekko drzwi i powiedziałam: .——Naprawdę mogę wejść, Ryszardzie? To tylko ja, Dame Durden. Pisał przy stole, a dokoła niego części garderoby, blaszane kasety na akta, książki, buty, szczotki, walizy i torby podróżne zalegały podłogę w wielkim nieładzie. Był niekompletnie ubrany — po cywilnemu, nie w mundurze, na co zwróciłam uwagę — włosy miał wzburzone i, ogólnie biorąc, prezentował się równie nieporządnie, jak jego pokój. Wszystko to spostrzegłam, gdy po radosnym powitaniu usiadłam obok niego, bo Ryszard zerwał się na dźwięk mojego głosu i momentalnie chwycił mnie w ramiona. Kochany Ryszard! Dla mnie był zawsze taki sam aż... aż do końca, nieszczęsny biedaczysko! Zawsze witał mnie na ten typowy dla niego, po chłopięcemu wesoły sposób. — Na Boga, kochana mała kobietko, skąd się tu wzięłaś? — zawołał. — Kto mógłby oczekiwać, że zobaczę ciebie. Nie stało się nic złego? Ada zdrowa? — Zdrowa, Ryszardzie, i w formie jeszcze lepszej niż zwykle. Aha... — bąknął niepewnie. —• Moja biedna kuzyneczka!... Właśnie pisałem do ciebie, .Estero. Kiedy mówiąc to pochylił się do tyłu i zmiął w palcach gęsto zapisany arkusik papieru, odniosłam wrażenie, iż mimo rozkwitu młodości, jest jakiś dziwnie przygnębiony i wynędzniały. — Kłopotałeś się pisząc tak dużo i nie chcesz, abym to wszystko przeczytała? — zapytałam. — Mój Boże! — westchnął i bezradnym ruchem rozpostarł ręce. — Wszystko to przeczytasz, kiedy spojrzysz na mój pokój. Jest tu dokładnie wypisane. Serdeczpie—poprosiłam go, by nie ulegał rozpaczy, a następnie dodałam, że przypadkowo usłyszałam coś o jego tarapatach, więc przyjechałam pragnąc odbyć naradę, co i jak da się jeszcze zrobić. — Krok godny ciebie, kochana Estero — uśmiechnął się melancholijnie — a jednocześnie i nie w twoim stylu, bo nieprzydatny. Dziś wyjeżdżam na urlop... Dokładniej, miałem ruszyć w drogę za godzinę, a to dlatego, by jakoś lepiej wyglądało moje sprzedanie stopnia oficerskiego. Cóż, stało się! I ten zawód poszedł śladem innych. Do pełnej rundy moich fachów brak tylko stanu duchownego! — Ryszardzie! — zawołałam. — Sprawa nie może przedstawiać się aż tak beznadziejnie. — Tak właśnie się przedstawia, Estero. Jestem w niełasce i ci, których władza od Boga pochodzi (jak powiada Pismo), sądzą, że lepiej im będzie beze mnie niż ze mną. I mają duszność. Niezależnie od długów, komorników i takich różnych historii ja, moja droga, nie nadąję się nawet do służby wojskowej. Serce i duszę, wszystkie myśli i wszystkie troski umiem poświęcać tylko jednej sprawie. Gdyby ta bańka mydlana nie pękła teraz*— ciągnął smętnie i targając na strzępki list, który do mnie pisał, rozrzucał je dokoła po podłodze — jak mógłbym wyjechać z kraju? Musiałbym otrzymać taki rozkaz, i jak mógłbym wyjechać? Z moim doświadczeniem w tej sprawie, z moją jej znajomością nie ważyłbym się zaufać nawet Vliolesowi, gdybym nie stał mu nad karkiem! Domyślał się zapewne, co zamierzałam odpowiedzieć, bo chwycił dłoń, którą dotknęłam jego ramienia, i, by temu zapobiec, położył ją na moich wargach. — Nie, Dame Durden! — podjął. — Zabraniam dwu tematów. Muszę zabraniać. Pierwszy to John Jarndyce, drugi... wiesz* sama co. Nazwij to obłędem. Wolno ci. Odpowiem, że nie widzę żadnej rady i nie mogę być człowiekiem przy zdrowych zmysłach. Ale nie w tym rzecz, bo to jedyny słuszny kurs, Estero, jaki obrałem, jakim muszę podążać. Ubolewam, że w swoim czasie ulegałem namowom i pozwalałem na sterowanie sobą w innych kierunkach. Rozumnie byłoby zmienić ten kurs dzisiaj, gdy poświęciłem mu tak wiele czasu, tak wiele trosk i niepokojów. Tak! To byłoby naprawdę rozumnie! I bardzo na rękę niektórym osobom! Ale ja tak nie postąpię. Nigdy! Pomyślałam, że w podobnym nastroju wszelkie sprzeciwy umocni- łvbv tylko jego upór, gdyby to w ogóle było możliwe, więc sięgnęłam po list Ady i wcisnęłam go do ręki Ryszarda. — Mam to teraz przeczytać? — zapylał. Odpowiedziałam twierdząco, więc rozłożył list na stole i podparłszy głowę dłonią rozpoczął lekturę. Nie przeczytał jednak wiele, gdy podniósł również drugą rękę, aby ukryć przede mną swoją twarz. Następnie wstał, jak gdyby miał niedostateczne światło, i odszedł w 6tronę okna. Tam dokończył czytania odwrócony do innie tyłem, później zaś złożył list i nie zmieniając pozy trzymał go w palcach przez czas pewien. Kiedy wrócił i usiadł znów na krześle, spostrzegłam łzy w jego oczach. — Ma się rozumieć, wiesz, Estero, co ona napisała? — zapytał zdławionym głosem i podniósł do ust ćwiartkę papieru. — Tak, Ryszardzie. — Ofiarowuje mi — podjął akcentując słowa uderzeniami nogi w podłogę — skromny spadek, w którego posiadanie ma wejść rychło. To akurat tyle, tak dużo lub tak mało, ile ja zmarnotrawiłem. Zaklina mnie i blaga, abym przyjął tę ofiarę, uregulował swoje sprawy i pozostał w wojsku. — Wiesz, że twoje dobro to najdroższe pragnienie jej serca — powiedziałam. — A, Ryszardzie... Na Boga! Ada ma szlachetne serce. — 0 tym nie wątpię i... Bodajbym zdechł wreszcie! Wrócił pod okno, by położyć rękę na parapecie i wesprzeć o nią czoło. Przyglądałam mu się z głębokim współczuciem, ale milczałam, bo nie traciłam nadziei, że jego upór może złagodnieje. Niestety moje doświadczenia w tym względzie były bardzo nikłe. Nie spodziewałam się, że wzruszenie podsyci tylko jego poczucie krzywdy. — I to serce — wybuchnął — zraża do mnie swoim wtrącaniem 6ię John Jarndyce, o którym więcej nie będzie dziś mowy pomiędzy nami! I co? Kochana, dobra dziewczyna proponuje mi szczodrą ofiarę z domu tegoż Johna Jarndyce'a i naturalnie za jego łaskawą aprobatą, bo jest to nowy sposób, aby mnie przekupić! — Ryszardzie! — zawołałam wstając śpiesznie z krzesła. — Nie chcę, nie mogę słuch ac takich haniebnych słow! Pierwszy raz w życiu byłam nań rzeczywiście zła, lecz mój gniew trwał krótko. Kiedy spojrzałam w tę wymizerowaną młodą twarz zwróconą ku mnie z wyrazem jak gdyby żalu, dotknęłam znowu dłonią jego ramienia i powiedziałam: — Bardzo cię proszę, kochany Ryszardzie, nie przemawiaj do mnie w takim tonie. Zastanów się! ' «r Pokajał się zaraz twierdząc na swój szlachetny sposób, że naturalnie nie miał racji, więc tysiąckrotnie błaga mnie o przebaczenie. Roześmiałam się na to, lecz nie bez lekkiego drżenia, bo po lak gwałtownym wybuchu czułam się nieswojo. — Przyjęcie tej ofiary, moja kochana Estero... — podjął Ryszard tak, jak gdyby siadając obok mnie wznawiał naszą przerwami rozmowę — ...jeszcze raz przepraszam cię stokrotnie i proszę o wybaczenie, ale rozumiesz sama, że przyjęcie ofiary mojej szlachetnej kuzynki nie może wchodzić w rachubę. Zresztą, jeżeli życzysz sobie, pokażę ci listy i dokumenty, z których wynika, że tutaj wszystko skończone. Na dobre, wierzaj mi, pożegnałem szkarłatny mundur. Ale pośród tak licznych zmartwień i kłopotów, znaczną pociechę daje mi świadomość, że popychając naprzód swoje sprawy, dbam jednocześnie i o interesy Ady. Vholes trzyma rękę na pulsie i, dzięki Bogu, nie może nie troszczyć się o jej korzyści, skoro pilnuje moich. Powstające w nim piękne nadzieje rozjaśniły jego twarz, ale ta twarz wydawała mi się niestety jeszcze bardziej żałosna niż uprzednio. — Nie, nie! —■ wołał gorąco Ryszard. — Gdybym dysponował całym majątkiem Ady,'nie wydałbym-z niego ani ćwierci pensa, aby pozostać w zawodzie, do którego nie nadaję się, który nie interesuje mnie i męczy. Nie! Te pieniądze należy wydać na coś, co niewątpliwie przyniesie większe zyski i w rezultacie może dać nam znaczną fortunę. Nie martw się za mnie! Teraz będę miał tylko jeden cel na widoku i obaj z Vholesem nie pdskąpimy pracy w tym względzie. Nie zostanę bez środków. Po wyzbyciu się stopnia oficerskiego będę w stanie zaspokoić rozmaitych drobnych lichwiarzy, którzy, jak mówi Vholes, nie chcą słyszeć o niczym innym niż spłata całych należności. Ba! Winna nawet pozostać mi pewna nadwyżka, której nie pochłoną te rzeczy. Słuchaj, Estero! Dam ci list do Ady. Zawieź go jej i bardzo proszę, moja droga, .bądźcie obydwie lepszej myśli o moich sprawach. Niech nie wydaje wam się, że już przepadłem z kretesem. Nie powtórzę tego, co odpowiedziałam Ryszardowi. Wiem, że było to nudne, a nikt nie może chyba podejrzewać, iż zawierało wielo mądrości. Jednakże słowa płynęły prosto z mojego serca, on zaś słuchał cierpliwie i z ciepłym uczuciem, nie wątpiłam jednak* że w kwestii dwu tematów, które wykluczył na wstępie, na nic nie zdadzą się wszelkie perswazje. Zrozumiałam też głęboki sens uwagi mojego opieknna, którą ta właśnie rozmowa potwierdziła w pełni, iż znacznie gorzej dyskutować z Ryszardem niż bieg 6praw pozostawić własnemu losowi. W rezultacie musiałam go prosić, by zechciał udowodnić, że tu naprawdę wszystko skończone, jak powiada, a nic są to jedynie jego urojenia. Zgodził się bez wahania i pokazał mi korespondencję, z której wynikało niezbicie, że jego zwolnienie z wojska zostało załatwione. Powiedział również, iż pan Vholes ma kopie tych wszystkich dokumentów, gdyż nie załatwiał nic bez jego porad. A więc nic dobrego nie wyniknęło z mojego przyjazdu -r- chyba tyle, że osobiście przekonałam się o sytuacji Ryszarda, doręczyłam mu list Ady i, jak 6ię okazało, miałam być jego towarzyszką podróży do Londynu. Niechętnie przyznawałam się do tego wobec samej siebie i powiedziałam, że wrócę do hotelu, by tam zaczekać na niego. Ryszard zarzucił płaszcz na ramiona i odprowadził mnie do bramy koszar, skąd w asyście Charley ruszyłam wzdłuż plaży. Po drodze zwróciłyśmy uwagę na niezwyczajne zbiegowisko ludzi, którzy tłoczyli się natrętnie wokół kilku oficerów marynarki wysiadających właśnie z łodzi. Powiedziałam Charley, że to na pewno szalupa wielkiego transportowca z Indii, więc przystanęłyśmy, aby popatrzeć również. Oficerowie oddalali 6ię z wolna od linii brzegowej, wesoło gawędzili pomiędzy sobą oraz z gapiami i spoglądali dokoła tak, jak gdyby cieszył ich powrót do Anglii. — Charley! Chodźmy już, Charley! — powiedziałam i ruszyłam z miejsca tak szparko, że zadziwiłam moją małą pokojóweczkę. Dopiero w przypominającym okrętową kabinę pokoju hotelowym, kiedy zamknęłam drzwi i zdążyłam odzyskać dech, jęłam zastanawiać się nad przyczynami takiego pośpiechu. Otóż wśród ogorzałych od słońca oficerów dostrzegłam twarz pana Allana Woodcourta i przeraziłam się, że on może mnie poznać również. Nie chciałam, by zo 746 baczył, jak bardzo się zmieniłam, no i w momencie zaskoczenia nie dopisała mi odwaga. Jednakże zrozumiałam rychło, że tak nie można, więc powiedziałam sobie: „Nie ma powodu, moja droga, nie ma i nie może być najmniejszego powodu, dla którego dziś miałoby to cię krępować bardziej niż kiedykolwiek. Wyglądasz nie inaczej niż przed miesiącem, ani gorzej, ani lepiej. Gdzie więc twoja odwaga, Estero? Przywołaj ją na pomoc! Zaraz!" Po biegu z plaży byłam roztrzęsiona i długi czas nie mogłam się uspokoić, ale poskromiłam to wreszcie ku wielkiemu swojemu zadowoleniu. Marynarze przyszli do naszego hotelu. Usłyszałam ich rozmowę na schodach. Wiedziałam, że to oni, ponieważ rozpoznałam głosy... to znaczy, rozpoznałam głos pana Allana Woodcourta. Ma się rozumieć wolałabym odjechać z Deal nie dając się poznać, lecz moje postanowienie było mocne. „Nic z tego, moja droga — powiedziałam sobie. — Nie i jeszcze raz nie!" Rozwiązałam wstążki 'pasterki i woalkę podniosłam do polowy (raczej opuściłam ją do połowy, lecz taka ścisłość nie ma przecież znaczenia), napisałam na karcie wizytowej, iż jestem tu przejazdem w towarzystwie pana Ryszarda Caretone'a, i liścik wysłałam do pana Woodcourta. Przyszedł niezwłocznie. Powiedziałam, że z wielką radością witam go w kraju jako jedna z pierwszych, a on najwyraźniej mi współczuł. O- :ft?| Po rozstaniu z nami — mówiłam śpiesznie — był pan w katastrofie morskiej, ale trudno chyba nazwać nieszczęściem coś, co dało panu sposobność do popisania się zaradnością i męstwem. O tych wydarzeniach usłyszałam pierwszy raz od pana dawnej pacjentki, panny Flite, która odwiedziła mnie, kiedy wracałam do zdrowia po bardzo ciężkiej chorobie. Ach, mała panna Flite — powiedział. — Czy wciąż wiedzie taki sam żywot? . — Dokładnie taki sam. Czułam się już tak swobodnie, że mogłam obejść się bez woalki i śmiało odsłoniłam twarz. — Jej wdzięczność dla pana ■— ciągnęłam — jest doprawdy urocza. To istota pełna szlachetnych uczuć, o czym miałam okazję się przekonać. 747 — Aa... Pani miała okazję się przekonać — bąknął. — Tak... Bardzo mi przyjemnie z tej racji. Współczuł mi tak, że ledwie dobywał głosu. — Zapewniam pana — mówiłam dalej — że o jej szlachetnych uczuciach i radości przekonałam się aż nadto w czasie wizyty, o której już wspomniałam. ;— Z głębokim żalem dowiedziałem się, że... że pani była ciężko chora. — Nawet bardzo ciężko. — Ale odzyskała pani siły, prawda? — Tak, w pełni odzyskałam siły i pogodę ducha — podchwyciłam. — Wie pan, jak wyjątkowo dobry jest mój opiekun i jak radosne prowadzimy życie. Mam niezliczone powody, by być wdzięczna za wszystko, i nie muszę pragnąć niczego w świecie. Odnosiłam wrażenie, że pan Woodcourt lituje się nade mną bardziej, niż kiedykolwiek litowałam się sama nad sobą. A zatem nową moc i nowe zasoby spokoju czerpałam z myśli, że to ja muszę być pocieszycielką. Wszczęłam rozmowę o jego rejsach z kraju i do kraju, 0 jego planach na przyszłość i prawdopodobieństwie następnej podróży. Odrzekł, iż to sprawa nader wątpliwa, bo Fortuna nie uśmiechnęła się doń milej tam niż tutaj. Wyszedł w morze jako ubogi lekarz okrętowy i powrócił w nie lepszej sytuacji. Podczas tej rozmowy, kiedy byłam zadowolona, że łagodzę jakoś (jeżeli można się tak wyrazić) wstrząs, jakiego pan Woodcourt doświadczył na mój widok, Ryszard wszedł do pokoju. Na parterze dowiedział się, kto jest moim gościem, więc nie zdziwił się, a powitanie młodych ludzi było wesołe 1 kordialne. Ale zorientowałam się, iż po tym powitaniu, gdy przyszła kolej na rozmowę o przyszłości Ryszarda, pan Woodcourt sądził, że te sprawy nie wyglądały najlepiej. Często spoglądał w twarz Ryszarda, jak gdyby dostrzegał w jej wyrazie coś, co sprawiało mu przykrość, a ponadto nieraz zwracał wzrok ku mnie, jak gdyby zapytywał, czy zua- na mi jest cała prawda. Jednakże Ryszard był ożywiony, w doskonałym humorze i bez wątpienia zadowolony ze spotkania z doktorem, którego zawsze lubił. Zaproponował nawet, abyśmy razem pojechali do Londynu, lecz pan Woodcourt nie inógł na to przystać, gdyż miał jeszcze do załatwienia jakieś sprawy swojego statku. Zjadł z nami 748 wczesny obiad i stopniowo stawał się coraz bardziej podobny do dawnego siebie, więc cieszyła mnie świadomość, iż mimo wszystko zdołałam ułagodzić jego żale. Natomiast niepokoił się o naszego młodego przyjaciela i rozpoczął rozmowę na jego temat tuż przed odjazdem dyliżansu, gdy Ryszard odszedł, by dopilnować bagaży. Byłam zdania, że nic mam prawa ujawniać całej jego historii, wspomniałam wszakże o nieporozumieniach Ryszarda z panem Jarn- dyce'em i o pochłaniającym go bez reszty procesie przed sądem kanclerskim. — Zauważyłam, że obserwuje go pan pilnie — powiedziałam. — Czy tak bardzo się zmienił? — Zmienił się — odrzekł i smutnie pokiwał głową. Po raz pierwszy odczułam, że krew uderza mi do twarzy, ale było to tylko przelotne wzruszenie. Minęło szybko, gdy odwróciłam głowę. — Nie w tym rzecz — ciągnął doktor — że pan Carstone postarzał znacznie czy odmłodniał, wychudł lub utył, jest bledszy albo bardziej rumiany. Chodzi o bardzo dziwny wyraz jego twarzy. Jak żyję nie widziałem, by tak wyglądała osoba w równie młodym wiekn. Trudno powiedzieć, że jest to wyraz niepokoju lub utrudzenia, a przecież mieści w sobie oba te składniki, i to na podłożu rozpaczy. — Nie myśli pan, że może być chory? — zapytałam. •— Nie. Sił fizycznych mu nie brak.* — Ale mamy istotne podstawy do obaw, że niedostaje mu równowagi ducha — podchwyciłam. — Proszę pana, pan wybiera się do Londynu ? — Tak. Jutro lub pojutrze. — Ryszard bardzo potrzebuje przyjaciela. Pana lubił zawsze. Proszę, niech pan zechce zobaczyć się z nim po przyjeździe. Proszę, niech pan wesprze go trochę swoim towarzystwem, jeżeli oczywiście czas pozwoli. Nie wyobraża pan sobie, jakie to może być zbawienne. Ada i pan Jarndyce i... i nawet ja... wszyscy bylibyśmy panu serdecznie wdzięczni. — Panno Estero — odrzekł wzruszony bardziej niż dotychczas.— Bogiem się świadczę, że będę mu wiernym przyjacielem! Przyjmę tę misję w zaufaniu i potraktuję ją jako święty obowiązek. — Z serca dziękuję! — zawołałam i poczułam łzy napływające 749 szybko do moich oczu, pomyślałam jednak, że to nic złego, bo chodzi przecież o cudzą sprawę. — Ada kocha Ryszarda... Kochamy go wszyscy, ale ona kocha go tak, jak my nie możemy. Powtórzę jej pańskie słowa i... I gorąco dziękuję panu w jej imieniu. Ledwie zdążyliśmy wymienić te śpieszne zdania, Ryszard nadszedł i wnet podał mi ramię, aby mnie poprowadzić do dyliżansu. — Woodcourt — powiedział nie orientując się w wadze swoich słów. — Myślę, że będziemy widywać się w Londynie! — Naturalnie! — zgodził się tamten. — Nie znajdę tam teraz przyjaciół z wyjątkiem pana. Gdzie pana szukać, Carstone? — Cóż, będę musiał postarać się o jakieś mieszkanie. — Ryszard zawahał się na chwilę. — Powiedzmy: w kancelarii Vholesa, w Sy- mond's Inn. — Dobrze. Nie będę tracił czasu. Mocno uścisnęli sobie ręce. Siedziałam w dyliżansie, a Ryszard stał jeszcze na ulicy, gdy pan Woodcourt przyjaźnie położył dłoń na jego ramieniu i wzrok zwrócił ku mnie. Zrozumiałam i podziękowałam mu skinieniem ręki. A w jego ostatnim spojrzeniu — gdy pojazd ruszał z miejsca — wyczytałam, iż szczerze mi współczuje, z czego, przyznaję, byłam zadowolona. 0 dawnej sobie myślałam zapewne tak, jak mogliby myśleć umarli, gdyby danym im było nasz świat odwiedzać. Ucieszyło mnie więc spostrzeżenie, że ktoś wspomina mnie serdecznie, z łagodnym współczuciem, że nie zostałam zupełnie zapomniana* ROZDZIAŁ XLVI TRZYMAĆ CO! Ciemność spowija zaułek Tom-sam-jeden. Od chwili gdy słońce zaszło w poprzedni wicczór, rozprzestrzeniała się i puchła stopniowo, by ostatecznie wypełnić tam całą wolną przestrzeń. Przez pewien czas płonęły jakieś piwniczne światła tak, jak w zaułku Tom-sam-jeden płonie lampa życia — opornie, ciężko, w cuclmącym powietrzu i mrugając (jak w zaułku Tom-sam-jeden mruga lampa życia) na widok rozmaitycli okropności. Ale i one zostały zatarte wśród mroku. Przez pewien czas księżyc mierzył zaułek mętnym, zimnym okiem, jak gdyby dostrzegał liche naśladownictwo własnej pustyni nie nadającej się do życia i spalonej wulkanicznymi ogniami. Ale i on odbył swoją drogę i zaszedł. Najczarniejsze koszmary z piekielnych stajen żerują teraz w zaułku i Tom śpi twardo. W Parlamencie i poza Parlamentem wiele szumnego krasomów- stwa poświęcono Tomowi i niemało zaciekłych debat, jakim mianowicie sposobem umożliwić Tomowi poprawę. Czy na właściwe drogi winni sprowadzić go policjanci lub strażnicy parafialni, moc prawa lub moc perswazji czy też sycenie dobrych gustów, a może kościół anglikański, ewangelicki czy też żaden? Czy Tom ma siekać słomę zawiłych dyskusji swoim szczerbatym nożem, czy może lepiej zapędzić go zaraz do tłuczenia kamieni? Pośród całego tego zgiełku i zamętu jedno jest, może i musi być pewne — to mianowicie, że Toma da się uratować nie wedle czyjejś tam teorii, lecz według praktyki nie stosowanej dotąd przez nikogo. A tymczasem, mimo licznych i dobrze wróżących nadziei, Tom z właściwym sobie uporem stacza się w otchłań zguby — i to głową naprzód. Jednakże Tom bierze swoją pomstę. Nawet wiatry są jego posłańcami i służą mu w ciemnościach takich jak obecnej nocy. Nie ma kropli jego-zatrutej krwi, która nie rozprzestrzeniałaby gdzieś zgnilizny i zarazy. Oto tej nocy zakaża wyborowy strumień, w którym chemicy dopatrzyli się cech prawdziwej szlachetności, a przeciwdziałać temu nie potrafiłby nawet miłościwie ongi panujący Dom Normandzki. Każda drobina jego błocka, każdy cal sześcienny zabójczych gazów, pośród Których pędzi żywot, każde plugastwo wymysłu Toma, cała jego ciemnota, zbrodniczość, brutalność, do jakiej przywykł — wszystko to znajdzie właściwą odpłatę we wszelkich kręgach społeczności, aż do najbardziej dumnych pośród 'dumnych oraz najwynioślejszych z wyniosłych. Zaiste, Tom bierze swoją pomstę dzięki truciciclstwu, grabieży, zohydzaniu. Jest sporną kwestią, czy Tom przedstawia się gorzej za dnia, czy w nocy, lecz w tym współzawodnictwie raczej dzień bywa górą, bo im więcej tam widać, tym brzydziej musi prezentować się zaułek, a trudno przecież wyobrazić sobie wśród mroków coś jeszcze bardziej nieładnego niż sama rzeczywistość. I oto dzień świta ^właśnie i doprawdy lepiej byłoby dla naszej narodowej chwały, by słońce rozjaśniało stale wszystkie brytyjskie dominia, lecz nie wstawało nigdy nad takim cudem świata, jak zaułek Tom-sam-jeden. Ogorzały od słońca dżentelmen, który zapewne cierpi na bezsenność i woli odbywać przechadzki niż z głową na poduszce liczyć nużące godziny, idzie tamtędy o tej spokojnej porze. Zaciekawiony przystaje raz po raz, rozgląda się dokoła, zapuszcza wzrok w głąb nędznych przejść między domami i podwórek. Ale jest nie tylko zaciekawiony, bo w jego ciemnych, bystrych oczach maluje się pełne współczucia zaangażowanie, a gdy spogląda tu, tam i ówdzie, sprawia wrażenie kogoś, kto rozumie i w swoim czasie do głębi studiował podobną nędzę. Wzdłuż brzegów strugi zastałego błota, która stanowi główną drogę zaułka Tom-sam-jeden, nie widać nic. oprócz pozamykanych i milczących koślawych ruder. Nie widać również nikogo, kto by czuwał, oprócz samotnej kobiecej postaci siedzącej na stopniach przed drzwiami odległego domu, którą ów dżentelmen dostrzega, kiedy zwraca spojrzeme-w>tam^stronę. Zmierza w jej kierunku i gdy jest bliżej, orientuje się, że kobieta musiała odbyć długą wędrówkę, ma obolałe nogi i ubiór poplamiony błotem zebranym po drodze. Siedzi na stopniach w pozie oczekiwania, z łokciem wspartym o kolano i czo łem na dłoni. Obok niej stoi na ziemi płócienna torba lub może tobołek — coś, co niewątpliwie niosła z sobą. Kobieta drzemie zapewne, gdyż nie reaguje na odgłos zbliżających się kroków. Wyboisty chodnik dla pieszych jest tak wąski, że Allan Woodcourt musi zboczyć na błotnistą jezdnię, aby wyminąć kobietę. Spuszcza wzrok i spoglądając w jej twarz widzi, że oczy są otwarte. Wówczas przystaje. — Co się pani stało? — pytą; — Nic, proszę wielmożnego pana. Chce pani wejść do tego domu? Nie słyszą tam stukania? -Czekam, proszę wielmożnego pana, żeby wejść nie lulaj, ale do drugiego domu, gdzie przyjmują na nocleg — wyjaśnia cierpliwie. — A siedzę na tych stopniach, bo tu niedługo przyjdzie słońce i ogrzeje mnie trochę. ■ |— Zmęczona pani. Żal patrzeć doprawdy, że siedzi pani tak na ulicy. - — Dziękuję wielmożnemu panu za dobre słowo. Ale mnie wszystko jedno. Allan Woodcourt łatwo nawiązuje życzliwy kontakt z nieznajomą, bo przywykł do rozmów z biedakami i potrafi wystrzegać się protekcjonalnych, pobłażliwych tonów lub dziecięcego szczebiotu, który, jak gdyby zaczerpnięty z elementarza, uchodzi w pewnych kołach za wyraz subtelnych uczuć. —^Mógłbym spojrzeć na pani czoło? — pyta pochylając się nad nią. — Jestem lekarzem. Proszę się nie obawiać. Na pewno nic nic będzie 'boleć. Wie, iż dotknięcie jego fachowej, wprawnej dłoni tym bardziej uspokoi biedaczkę, która wzbrania się lekko, mówiąc, że to nic takiego, niebawem jednak zwraca okaleczone czoło w kierunku światła. — Oo! Paskudny siniak! I skóra wokół zdarta. To musi być bolesne, prawda? .—- Aha. Dokucza trochę, proszę wielmożnego pana — przyznaje kobieta i łza spływa po jej policzku. — Zaraz, zaraz. Spróbuję pomóc pani jakoś. Moja chustka do nosa nie urazi pani. — O tak, proszę wielmożnego pana. Na pewno nie urazi. Lekarz oczyszcza i osusza skaleczone miejsce, ogląda je z uwagą, delikatnie naciska dłonią. Później dobywa z kieszeni futerał z podręczną apteczką i nałożywszy opatrunek zawiązuje bandaż, a w czasie tych czynności mówi ze śmiechem, że swój gabinet przyjęć urządził na ulicy. Następnie zwraca się do pacjentki. ' — Pani jest żoną strycharza? — Skąd wielmożny pan wie? — zapytuje zdumiona. .— Tak wywnioskowałem według koloru gliny na pani ubiorze i tej torbie. Wiem również, że strycharze wędrują często i szukają pracy w rozmaitych miejscowościach. No i niestety wiem, że źle traktują swoje żony. Kobieta podnosi wzrok, jak gdyby chciała powiedzieć, że nie taka była przyczyna jej rany. Ale czuje na czole dobrą rękę, spogląda w twarz życzliwą i skupioną, więc nic nie mówi i opuszcza powieki. — Gdzie mąż jest teraz? — pyta lekarz. — Wczoraj wieczór narobił sobie kłopotu. Ale odnajdzie mnie w tym domu, gdzie przyjmują na nocleg. -—Narobi sobie gorszego kłopotu, jeżeli nie będzie trzymał na wodzy tej swojej ciężkiej łapy. Ale pani wybacza mu, chociaż to awanturnik, więc powiem tylko tyle, że na ten kłopot z pewnością zasłużył. Ma pani małe dziecko? Kobieta przecząco kręci gjową. — Jedno nazywam swoim, ale naprawdę to dziecko Liz. — Pani własne umarło... Rozumiem. Biedne maleństwo. Allan Woodcourt uporał się tymczasem z opatrunkiem i teraz chowa swoją podręczną apteczkę. Prostuje się i z żartobliwym ukłonem, który ma ująć wagi jego przysłudze, rzuca swobodnie pytanie: — Myślę, że ma pani jakieś stałe miejsce zamieszkania? Jakie? — To, proszę' wielmożnego pana, będzie stąd dobre dwadzieścia dwie albo i dwadzieścia trzy mile. Nazywa 6ię Saint Albans... Co? Zna wielmożny pan Saint Albans? Bo tak panem wstrząsnęło, jak gdyby pan je znał, no nie? — Istotnie wiem coś niecoś o tym mieście — przyznaje doktor. —■ A teraz muszę zadać pani jedno pytanie. Ma pani pieniądze na ten dom noclegowy? — Tak, proszę wielmożnego pana! Naprawdę mam, wiele trzeba—^ mówi kobieta i pokazuje pieniądze. Później cicho i skromnie dziękuje wielekroć lekarzowi, ten zaś powiada, że miło było mu wyświadczyć jej drobną przysługę. Potem życzy kobiecie wszelkiej pomyślności i oddala się śpiesznie. Tom-sam-jeden śpi nadal twardo i nic nie porusza się w zasięgu wzroku. A przecież coś się porusza! Allan idzie z powrotem tam, skąd zauważył kobietę siedzącą na schodkach domu, i po drodze dostrzega nadchodzącą bardzo ostrożnie postać w łachmanach, która lękliwie wyciąga przed siebie ręce i tuli się do ścian, godnych, by unikali ich najbardziej brudni nędzarze. Jest to wyrostek o zapadłej twarzy i oczach, które połyskują niezdrowym blaskiem wyczerpania. Widać zależy mu, by drogę odbyć niepostrzeżenie, gdyż nie ogląda się nawet na widok człowieka obcego w przyzwoitej i całej odzieży. Zasłania twarz podartym rękawem i niepewnie, ukradkiem przechodzi na drugą stronę uliczki wyciągając przed siebie lękliwą rękę, a za sobą wlokąc strzępy łachmanów. Jakie było to niegdyś ubranie? Jakim miało służyć celom i z jakiego sporządzono je materiału? Na te pytania odpowiedzieć niepodobna. Barwą i fakturą łachmany przypominają butwiejące liście bagiennej roślinności, co zmarniała od dawna. Allan Woodcourt przystaje, by popatrzeć na chłopca i dostrzec to wszystko, i odnosi mętne wrażenie, że gdzieś, kiedyś' musiał go już widzieć. Szczegółów nic może sobie przypomnieć, atoli coś kojarzy mu się z tą wynędzniałą istotą. Być może widział go w jakimś szpitalu lub przytułku? Nie pamięta i nie umie pojąć, czemu wrażenia są tak mocne. Medytując o tym wolno wychodzi z zaułka w jasne światło rana, gdy słyszy za sobą tupot nóg, ogląda się więc i spostrzega chłopca nadbiegającego co tchu i ściganego przez kobietę, która niedawno siedziała na stopniach domu. -— Trzymać go! Trzymać! — woła zadyszana. — Niech go wielmożny pan zatrzylna! Lekarz gagradza drogę zbiegowi, aje ten jest zwinniejszy; skręca raptownie, robi unik, daj'e nura pod jffgo ręee i w tejże chwili umyka dalej już w odległości kilku kroków. — Trzymać go! Trzymać! Niech go wielmożny pan zatrzyma! — wykrzykuje nadal kobieta i pędzi śladem chłopca. Allan jest przekonany, iż ten przed chwilą okradł ją z pieniędzy, więc wznawia pościg i niknie tak, że kilkakrotnie dogania zbiega, ale za każdym razem następuje skręt, unik, nurknięcie i wyrostek w łachmanach ucieka znowu. Przy każdym z takich spotkań lekarz mógłby uderzyć go i obalić, nie chce jednak zdecydować się na to i żałośnie komiczna pogoń trwa nadal. Wreszcie uciekinier skręca w wąskie przejście między domami i trafia na podwórze nie mające dnigiego wyjścia. Tam zapędzony pod sąg próchniejącego drewna pada i dysząc ciężko patrzy na prześladowcę, który też dysząc ciężko patrzy na swoją ofiarę do czasu, gdy kobieta nadbiega. — Ach, ty, Jo! — wola. — I co? Znalazłam cię nareszcie, Jo! — Jo? — powtarza Allan. — Jo! Naturalnie! Przypominam go sobie. Jakiś czas temu doprowadzono go przed sędziego śledczego. — Aha — sapie Jo. — Już raz widziałem pana w ślistwie. I co? Nigdy nie dacie spokoju takiemu jak ja biedakowi! Nie dosyć wam mojej biedy? Chcecie, żeby mi było jeszcze gorzej? Czepia mnie się jeden i czepia się mnie drugi, i tak wciąż, aż całkiem mnie zamęczą! Ślistwo to nie moja wina! Ja tam nic nie zrobiłem. On był dla mnie dobry, bardzo dobry. On jeden gadał ze mną, jak mijał moje skrzyżowanie. Czy to ja chciałem, żeby ślistwo odbywało się z jego powodu? Chciałem tylko mieć spokój i, jak Boga kocham, nie wiem, czemu nie pójdę gdzieś, żeby się nareszcie utopić! Jo mówi to wszystko z wielce żałosną miną i najprawdziwsze łzy spływają po jego umorusanej twarzy, a skulony pod sągiem drewna tak bardzo przypomina jakiś grzyb rozrastający się tam wśród plugawego brudu, że Allan Woodcourt lituje się nad nim. — Nieszczęsne stworzenie — wzdycha. — Co on zbroił? Zamiast odpowiedzieć, kobieta kiwa głową nad leżącym chłopcem i powtarza kiwając głową ze zdziwieniem raczej niż z gniewem. — Ach, ty, Jo! Znalazłam cię nareszcie, Jo! — Co on zbroił? Może okradł panią? — Nie, proszę wielmożnego pana — brzmi odpowiedź. — Miałby uuiie okraść? Nie. Zawsze był dla mnie dobry, że aż dziw, proszę wielmożnego pana. Allan przenosi wzrok z chłopca na kobietę i z powrotem. Czeka, by jedno z nich rozwiązało wreszcie zagadkę. — On, proszę wielmożnego pana, był u mnie... — podejmuje ko bieta. — Ach, Jo, ty niedobrego! Był u mnie w Saint Albans, chory, proszę wielmożnego pana, a jedna młoda pani... Nieśli ją Bóg błogosławi, bo Zawszę była dla mnie jak anioł... Ta młoda pani ulitowała się nad nim i wzięła go do domu, bo ja bałam się zatrzymać Jo u siebie. Allan cofa się opanowany nagłą grozą. — Tak, proszę wielmożnego pana, nie inaczej. Wzięła go do domu i zaopiekowała się nim jak trzeba, a ten niewdzięczny hultaj uciekł w nocy i od tamtej pory nie było o nim widu ani słychu, póki ja nie zobaczyłam go teraz, dopiero co, proszę wielmożnego pana. No i ta młoda pani zaraziła się od niego, pochorowała i jak była najślicz- niejsza, tak straciła całą urodę i wcale nie można byłoby jej poznać, żeby nie ta wielka dobroć, anielski głos i zgrabna figura. Czy wiesz, że to spadło na nią przez ciebie? Przez to, że się ulitowała nad tobą? Wiesz, Jo, niewdzięczny hultaju? — zapytuje kobieta z pasją i wśród łez wyciśniętych żałosnym wspomnieniem. Chłopiec sprawia wrażenie przerażonego tym, co usłyszał, bo brudne czoło pociera równie brudną dłonią, odwraca wzrok i drży od stóp do głów, tak że aż trzeszczy butwiejące drewno w sągu, do którego się tuli. Allan uspokaja kobietę — niemym gestem jedynie, lecz z zamierzonym skutkiem. — Ryszard... mówił mi... — bąka. — To jest... coś słyszałem o tym... Przepraszam... Wnet zacznę mówić z sensem... Odwraca się i przez chwilę stoi zapatrzony w stronę krytego przejścia wiodącego na podwórko. Kiedy zbliża się, znowu widać, że jest opanowany i spokojny, lecz najwyraźniej zmaga się z instynktowną odrazą wobec chłopca. — Słyszałeś, co mówiła? — zwraca się do niego. — Ale podnieś się! Wstań! Jo dźwiga się powoli. Dygoce, dzwoni zębami i na sposób podobnych mu istot w kłopotach staje jakoś ukosem, wsparty łopatką o sąg drewna; ukradkiem pociera prawą dłoń lewą i lewą stopą prawą. — Słyszałeś, co ta pani mówiła? — podejmuje lekarz. — To prawda. Wiem, że to prawda. Byłeś tu kiedy od tamtej pory? — Niech skonam, psze pana, jeżeli chociaż raz widziałem zaułek Tom-sam-jeden! Dopiero dziś tu przyszedłem — odpowiada chłopiec schrypniętym głosem. - —- A czemu przyszedłeś tutaj? Jo rozgląda się dokoła, patrzy na lekarza nie sięgając wzrokiem wyżej niż jego kolana i ostatecznie zdobywa się na odpowiedź. — Nie wiedziałem, co robić, i nic nie miałem do roboty... Ja jestem bardzo~B!6'dny i chory, no to pomyślałem' sobie, że przyjdę tutaj, jak nikt nie będzie widział, i schowam się gdzieś, a może wie- czorein pójdę tam, gdzie mieszka pan Snagsby, i może coś od niego użebrzę... On zawsze coś mi dawał, chociaż pani Snagsby nie lubiła mnie i odpędzała tak samo, jak wszyscy. Skąd teraz idziesz? Jo rozgląda się znów wokół, jeszcze raz patrzy na kolana lekarza i wreszcie pełen rezygnacji wspiera policzek o sąg butwiejącego drewna. p|§SfeSłyszałeś, o co pytałem? — mówi Allan. — Skąd teraz idziesz? — Skąd? Tak z włóczęgi — bąka Jo. |||p Więc powiedz mi, Jo — zaczyna znowu Allan i pokonawszy gwałtowną odrazę zbliża się do chłopca, pochyla nad nim w sposób bndzący zaufanie — powiedz, jak to się stało, że uciekłeś z domu, do którego, na własne nieszczęście, przyjęła cię z litości ta dobra młoda pani? Chłopiec ożywia się raptownie i zwracając się do kobiety oznajmia z wielkim podnieceniem, że nic nie słyszał o tej młodej pani, nic nie wie, bo przecież za nic nie chciałby jej krzywdy! Wolałby pokrzywdzić sam siebie, wolałby, żeby mu kto odrąbał tę nieszczęśliwą głowę, niż żeby ją miało spotkać coś złego. Młoda pani była dobra, naprawdę bardzo dla niego dobra! Niewątpliwie jest szczery na swój nieporadny sposób, a tyradę kończy pełnym rozpaczy łkaniem. Allan Woodcourt jest pewien, że to nie udawane, więc zmusza się c!o dotknięcia ramienia chłopca i zwraca się doń łagodnie. — No, śmiało, Jo. Powiedz mi wszystko. — Nie! — Chłopiec wspiera znów policzek o sąg drewna. — Nie powiem. Nie chcę. Nie mogę. — Ale ja muszę dowiedzieć się o tym — naciera tamten. — Mów, Jo. Śmiało! Po parokrotnym powtórzeniu takiej zachęty chłopiec podnosi gło wę, jeszcze raz rozgląda się dokoła i wreszcie odpowiada zdławionym głosem: —■ No, to już powiem. Zostałem stamtąd zabrany i tyle. — Zostałeś zabrany? W nocy? — Aha..'. Jo jest zaniepokojony — najwidoczniej lęka się, że ktoś może podsłuchiwać. Znowu rozgląda się dokoła, a nawet zerka podejrzliwie ku szczytowi wysokiego na jakieś dziesięć stóp sąga i przez szczeliny pomiędzy kłodami. Zapewne podejrzewa, że ktoś, kogo się boi, podpatruje go stamtąd czy też z innego ukrycia. — Kto cię zabrał, Jo? -—0 nim nie powiem, psze pana. Nic nie powiem. -— Ale ja muszę to wiedzieć — podejmuje Allan. — Muszę! Przez wzgląd na dobrą młodą panią. Mnie możesz ufać, a nikt nas nie słyszy. ■—r,' Nie wiem... — Jo trwożnie kręci głową. — Nie mogę wiedzieć, psze pana, czy on nie słyszy. — Przecież nie ma go tutaj! ||§tp Nie ma? Bo ja wiem. On pokazuje się w różnych dziwnych miejscach, gdzie niby to go nie ma. Allan przygląda mu się bacznie i mimo wykrętnych na pozór słów dostrzega -wyraz szczerości i dobrej wiary. Wobec tego cierpliwie czeka odpowiedzi i tą cierpliwością zbija chłopca z tropu skuteczniej, niż mógłby tego dokonać w jaki bądź inny sposób. Wreszcie Jo zbiera odwagę i do ucha lekarza szepcze jakiei imię. — Co? Ale co ty właściwie zrobiłeś? — Nic, psze pana. Naprawdę nigdy nie zrobiłem nic złego... Tyle że nie odchodziłem, jak mnie przeganiali, no i że byłem w ślistwie. Ale teraz odejdę, odejdę na cmentarz, bo tam właśnie szedłem, psze pana. — Nie, nie! — mówi lekarz. — Temu postaramy się jakoś zaradzić. A co on zrobił z tobą wtedy? — Oddał mnie do szpitala — szepcze Jo. ■— A jak mnie wrypisali, dostałem od niego trochę pieniędzy... Cztery razy. po pół piątki, to znaczy, psze pana, cztery półkoronówki. No i on powiedział wtedy: „Masz. Nikomu tu nic po tobie — tak powiedział. — Bierz pieniądzu i jazda na włóczęgę. Rozumiesz? Odejdziesz i żeby cię moje oko nigdy nie widziało bliżej niż czterdzieści mil od Londynu, bo noża- lujesz". I pożałuję, jeżeli on mnie zobaczy, a zobaczy, psze pana, jo. żeli nie będę pod ziemią — kończy i ponownie daje te same dowody obawy i przezorności. Allan zastanawia się przez chwilę. Następnie zwraca się do kobiety, lecz z pokrzepiającym wyrazem spogląda w stronę chłopca. — Nie laki z niego niewdzięcznik, jak mogłoby się zdawać. Miał powófl, aby odejść wtedy, jakkolwiek powód zapewne niewystarczający. — Dziękuję, wielmożny panie! Dziękuję! — woła Jo. ■— I co? To pani była dla mnie bez sprawiedliwości. A teraz niech pani powie tamtej młodej pani, co ten pan mówił, a wszystko będzie dobrze. A pani też była dla mnie bardzo dobra. Wiadomo! — Posłuchaj, Jo — odzywa się znów Allan nie spuszczając go z oka. — Chodź ze mną, a z pewnością znajdę ci lepszą niż tutaj kryjówkę. Żeby nas nikt nie podpatrzył, pójdę jedną stroną ulicy, a ty drugą, no i jestem pewien, że nie uciekniesz po drodze, jeżeli mi to obiecasz. — Nie ucieknę, psze pana... Chyba żeby on skądś wyszedł. — To dobrze. Wierzę ci na słowo. Pół miasta wstaje już, a za godzinę cały Londyn będzie na nogach i w ruchu. Musimy się pośpieszyć. Idziemy, Jo. Do widzenia, poczciwa kobieto. — Do widzenia wielmożnemu pan i jeszcze- raz stokrotnie dziękuję za wszystko — odpowiada żona strycharza. Dotychczas siedziała na swojej torbie podróżnej i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie. Obecnie wstaje i torbę podnosi. — Niech pani tylko powie tamtej młodej pani, co ten pan mówił. I niech pani powie, że ja za nic nie chciałbym jej krzywdy — zwraca się do niej chłopiec. Jest roztrzęsiony i trwożliwie uśmiecha się przez łzy, szura nogami i odchodzi wraz z Allanem sunąc niepewnie tuż pod ścianami domów po przeciwnej stronie ulicy. I tak obydwaj opuszczają zaułek Tom- -sam-jeden, aby znaleźć się rychło wśród czystszego powietrza i jaśniejszych promieni słońca. ROZDZIAŁ XLVII OSTATNIA WOLA JO Allan Woodcourt idzie wraz z biednym chłopcem ulicami, pośród których wyniosłe dzwonnice kościelne i długie perspektywy wydają się tak bliskie i wyraźne, jak gdyby nocny sen odświeżył całe miasto — idzie ulicami wraz z biednym chłopcem i medytuje, jak i gdzie dałoby się go ulokować. „Dziwny jest fakt — myśli — iż tutaj, w sercu świata cywilizowanego, łatwiej byłoby mi urządzić jakoś bezpańskiego psa niźli tę ludzką istotę". Jednakże fakt nie przestaje być faktem, a jego dziwność nie umniejsza kłopotu. Z początku lekarz raz po raz odwraca głowę, by upewnić się, że Jo naprawdę śpieszy jego śladem. Przypatruje mu się i raz po raz widzi, że chłopiec jest w pobliżu, po przeciwnej strome ulicy, gdzie idąc tuż pod ścianami domów 6zuka omackiem drogi — od cegły do cegły, od drzwi do drzwi — i wciąż lękliwie rozgląda się dokoła. Niewątpliwie ucieczka jest daleka jego myślom, więc Allan idzie dalej i z mniej rozproszoną uwagą głowi się, jakie podjąć kroki. Pierwszy podsuwa mu narożny stragan, przy którym wydaje się śniadania. Przystaje tam, rozgląda się dokoła i ruchem ręki przyzywa chłopca, który przecina jezdnię i zbliża się opornie, wlokąc za sobą nogi, i nieustannie obraca zaciśniętą prawą pięść w zagłębieniu lewej dłoni, jak gdyby swój własny brud ugniatał j wraz z miejskim pyłem. Jo dostaje zaraz wykwintny według swojego mniemania posiłek, poczyna zatem żuć chleb z masłem i popijać kawą, a przez cały czas rzuca na wszystkie strony lękliwe spojrzenia — zupełnie jak wystraszone zwierzę. Ale jest tak wyczerpany i chory, że nawet apetyt odmawia mu posłuszeństwa. '— Myślałem — powiada odkładając jedzenie — że konam z głodu, psze pana. Ale nawet o tym nic nie wiem. Ja tam nic nie wiem. Teraz jeść mi się nie chce... Ani pić mi się nie chce. Prostuje się i cały drżący spogląda ze zdziwieniem na smakowite wiktuały. Allan Woodcourt ujmuje go za pids, dotyka dłonią piersi chłopca. — Wciągnij oddech, Jo — mówi. — A ciągnę, ciągnę, psze pfena, jak ciężki wóz — odpowiada chłopiec, a mógłby dodać: „I mój oddech jak ciężki wóz skrzypi", ale mamrocze tylko: — Już odchodzę, psze pana... Już idę dalej... Lekarz rozgląda się szukając wzrokiem apteki. Nie widać jej w bliskości, decyduje jednak, iż szynk przyda się równie dobrze, zapewne nawet lepiej. Kupuje tam małą miarkę wina i ostrożnie podaje ją chłopcu, ten zaś wraca do życia, ledwie zdążył umoczyć wargi. — Cóż, powtórzymy tę kurację, Jo — mówi Allan obserwując czujnie chłopca. — 0 tak! A teraz wytchniesz pięć minut i dalej w drogę. Pozostawia go na ławce przed straganem, gdzie Jo siedzi wsparty plecami o żelazne sztachety, sam zaś spaceruje tam i z powrotem po słonecznej stronie ulicy i nie odrywa wzroku od pacjenta, choć pozornie nie zwraca nań uwagi. Nietrudno spostrzec, iż biedak rozgrzewa się stopniowo i ożywia. Ma teraz twarz jaśniejszą nieco — w granicach, w jakich może pojaśnieć twarz tak poszarzała — i wolno, bardzo wolno zaczyna jeść znowu kromkę chleba, którą uprzednio odłożył nieporadnie. Lekarz notuje w myśli te korzystne objawy i wszczyna rozmowę z chłopcem, który ku wielkiemu jego zdziwieniu opowiada o zawoalowanej damie oraz wszystkich .następstwach, jakie wyniknęły z tej przygody. Żuje powoli i mówi bardzo powoli. Ostatecznie jednak kończy swoją opowieść oraz kromkę chleba i wtedy ruszają w dalszą drogę. Lekarz prowadzi w kierunku zaułka, przy którym po raz pierwszy zobaczył swojego obecnego towarzysza, gdyż ma zamiar pomówić o trudnościach z wynalezieniem dlań tymczasowego schronienia z dawną pacjentką, skorą zawsze do usług panną Flite. Ale dom, w którym mieścił się sklepik ze starzyzną, uległ kompletnej przemianie. Panna Flite nie rezyduje tam od dawna, sam sklepik jest zamknięty, a osoba płci żeńskiej w nieokreślonym wieku, o surowym wyrazie wyjątkowo zakurzonej twarzy, jest cierpka i wyjaśnień udziela nader nie chętnie. Jednakże odpowiedzi uroczej jak zawsze Judy wystarczają, by poinformować, że panna Flite i jej ptaki mieszkają obecnie u niejakiej pani Blinder przy Bell Yard. Wobec tego Allan kieruje kroki do pobliskiego zaułka, gdzie panna Flite, która wstaje wcześnie, gdyż musi zdążyć w porę na rozprawę prowadzoną przez jej wypróbowanego przyjaciela, lorda kanclerza, zbiega ze schodów ze łzami szczęścia w oczach i gościnnie otwartymi ramionami. — Mój ukochany medyk! — woła radośnie. — Mój zasłużony, dzielny, wybitny oficer! Panna Flite używa wyrażeń po trosze dziwacznych, ale jest serdeczna i życzliwa nie mniej, niż mógłby być ktoś przy zupełnie zdrowych zmysłach, a może nawet więcej. Allan potrafi odnosić się do niej cierpliwie, więc czeka, aż radosne uniesienie minie, następnie zaś wskazuje swojego towarzysza, który cały drżący kuli się w drzwiach sieni, i wyjaśnia, co go tutaj sprowadza. — Gdzie dałoby się umieścić go na czas pewien? — mówi. — Pani posiada wielkie zasoby doświadczenia i zdrowego rozsądku, liczę więc, że coś mi pani doradzi. Panna Flite dumna z wyrazów uznania zaczyna medytować, nieprędko wszakże wpada na fortunny pomysł. Dom pani Blinder jest cały zajęty, a ona sama zajmuje pokój biednego Gridleya. Powtarza to co najmniej dwadzieścia razy, lecz wreszcie klaszcze w ręce. — Gridley! — woła z przejęciem. — Gridley! Oczywiście. Ma się rozumieć! Mój ukochany medyku! Generał George! Ten nam pomoże z pewnością! Beznadziejną sprawą byłoby dopytywanie o generała George'a, gdyż panna Flite śpiesznie wbiega na schody i wraca niebawem wystrojona «w swój stary szal i kapelusz i oczywiście z torebką mieszczącą dokumenty. Pojawiwszy się tak w pełnej gali wyjaśnia dość bezładnie swojemu medykowi, że generał, którego ona często odwiedza, zna jej kochaną Fitz-Jarndyce i interesuje się żywo wszelkimi osobami pozostającymi w takich czy innych związkach z tą młodą damą. Wobec tego Allan osądza, iż są na właściwej drodze, rzuca biednemu chłopcu kilka słów otuchy mówiąc, że ich wędrówka skończy się niebawem, i wraz z asystą rusza ku siedzibie generała — na szczęście niezbyt odległej. Allan Woodcourt uznaje za pomyślną wróżbę zewnętrzy wygląd Strzelnicy Sportowej Georgc'n, podobnie jak długi korytarz i ciągnącą się za nim perspektywę pustei sali. Obiecującą wydaje mu się rów- niez osoba samego generała, gdy ów wychodzi na spotkanie gości krokiem właściwym jego porannym ćwiczeniom, z fajką w ustach, bez surduta i w cienkiej koszuli, pod której rękawami okazale rysują się mięśnie wspaniale rozwinięte dzięki szermierce szablą oraz zaprawie bokserskiej. — Sługa szanownego pana — mówi i składa wojskowy ukłon, następnie zaś uwagę poświęca pannie Flite, która z/wielką godnością i dosyć rozwlekle załatwia sprawę formalnej prezentacji. — Sługa szanownego pana — powtarza w konkluzji pan George, salutuje po? wtórnie i rzuca pytanie: — Szanowny pan jest marynarzem, jak mi się zdaje? Bardzo przepraszam za śmiałość. — Miło mi, że wyglądam na wilka morskiego — uśmiecha się Allan — lecz prawdę rzekłszy jestem tylko lekarzem żeglującym po morzu. — A to dopiero! Mnie wydał się szanowny pan zawodowym oficerem marynarki wojennej. Lekarz daje wyraź nadziei, że pan George wybaczy mu odwiedziny nie w porę i zechce nie rozstawać się z fajką, którą przez uprzejmość wyjął właśnie z ust. — Bardzo szanowny pan łaskaw -*- odpowiada dragon. — Wiem z doświadczenia, że fajka nie przeszkadza pannie Flite, a skoro szanowny pan również... — urywa i bierze znów fajkę do ust. Następnie lekarz opowiada wszystko, co wie o swoim podopiecznym, a dragon słucha go z wielkim skupieniem. — Czy to ten młodzik, proszę szanownego pana? — pyta pan George spoglądając na Jo, który stoi u wejścia na korytarz zapatrzony w wielkie litery wymalowane wapnem na froncie budowli, dla niego z as pozbawione wszelkiego znaczenia. — Tak, panie George — odpowiada lekarz — i, szczerze mówiąc, mam z nim niemało kłopotu. Nie chciałbym oddać go do szpitala, gdyby nawet udało mi się umieścić go w jakimś, bo przewiduję, że biedak nie zagrzałby tam długo miejsca. Podobne obawy budzi również przytułek, no i wolałbym nie wystawiać na próbę własnej cierpliwości z racji przeróżnych wykrętów i odsyłania mnie od Annasza do Kaifasza. Nie odpowiada mi ten system. A komu odpowiada, szanowny panic? — wtrąca dragon. — Jestem przekonany, że Jo pozostałby krótko i w przytułku, gdyż panicznie boi się kogoś, kto kazał mu trzymać się z dala od Londynu. W swojej naiwności wierzy, iż ten człowiek potrafi znajdować się wszędzie i oczywiście wie o wszystkim. — Bardzo przepraszam — odzywa się George — ale szanowny pan nie wymienił nazwiska tego człowieka. Czy to może tajemnica? .— Jo rolii z tego tajemnicę. Ale powiem panu. On nazywa się Bucket. — Bucket — powtarza dragon. — Policyjny detektyw, szanowny panie? — Ten sam, panie George. — Znam go. — Dragon wypuszcza kłąb gęstego dymu i pierś podaje do przodu. — I chyba pański młodzik ma słuszność, bo to... to rzeczywiście twardy facet — kończy i wśród wymownego milczenia pali fajkę przyglądając się bacznie pannie Flite. — Otóż — podejmuje Allan — chciałbym, aby pan Jarndyce i panna Summerson dowiedzieli się chociaż, że ów Jo, który opowiada takie dziwaczne historie, odnalazł się nareszcie i że, jeżeli zechcą, będą mogli z nim pomówić. Dobrze byłoby zatem umieścić go na razie w skromnym mieszkaniu jakichś przyzwoitych ludzi, którzy zechcieliby przyjąć go do domu. Jak pan sam widzi, panie George — ciągnie kierując wzrok w głąb korytarza, śladem spojrzeń tamtego — przyzwoici ludzie i Jo mało miewali z sobą do czynienia. Na tym polega trudność. Czy przypadkiem nie zna pan kogoś z sąsiadów, kto przyjmie chłopca na czas krótki, za co ja, ma się rozumieć, zapłacę z góry? W chwili gdy rzuca końcowe pytanie, lekarz uprzytamnia sobie, że u boku dragona stoi i zadzierając głowę, spogląda mu w oczy drobny człeczyna o twarzy umorusanej i dziwnie jakoś wykrzywionej, podobnie zresztą jak cała jego figura. Pan George pyka kilkakroć z fajki, następnie zaś zerka z ukosa w dół, ku drobnemu człeczynie, który odpowiada mu porozumiewawczym mrugnięciem. — Zapewniam szanownego pana — odpowiada dragon — że rad wziąłbym po łbie i to nieraz, gdyby to miało zrobić przyjemność pannie Summerson, i będę się czul wielce zaszczycony mogąc wyświadczyć tej młodej damie najdrobniejszą przysługę. Ma się rozu- mieć, Fil i ja żyjemy tutaj niby na biwaku. Sam szanowny pan widzi, jak nasza siedziba wygląda. Ale jeżeli panu to odpowiada, z całą przyjemnością mogę służyć zacisznym kącikiem dla chłopca, a liczyć będę tylko za prowiant, nie za kwaterę. Nasze warunki nie przedstawiają się kwitnąco i w każdej chwili możemy być stąd wyrzuceni. Ale to, co mamy sami i dokąd mamy, stoi do dyspozycji szanownego pana. — Pan George kolistym ruchem fajki stawia do dyspozycji Allana całe wnętrze obszernej budowli, następnie zaś dodaje: — Oczywiście szanowny pan jako lekarz może mi zaręczyć, że chłopiec nie cierpi obecnie na żadną zaraźliwą chorobę? Allan jest tego absolutnie pewien. — Bo, proszę szanownego pana, z takimi rzeczami mieliśmy już dosyć zmartwienia — dorzuca dragon i smutno kiwa głową. — Natomiast muszę panu powiedzieć — mówi Allan nie mniej smutnym tonem — że biedaczek jest słaby, do cna wyczerpany i może™ nie powiadam, że musi... być beznadziejnie chory. — Czy szanowny pan sądzi, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo? — Niestety, tak. — W takim razie — podchwytuje dragon nader stanowczym tonem — tym lepiej będzie dla chłopca, im prędzej weźmie się go z ulicy, chociażby na nasz biwak. Fil! Przyprowadź tu młodzika! Pan Squod, cały skręcony w jedną stronę, kuśtyka, by zastosować się do rozkazu, a dragon, który dokończył fajkę, odkłada ją na bok. Jo zostaje przyprowadzony. Nie jest to protegowany przez panią Pardiggle Indianin z plemienia Tockahoopo, nie należy też do trzódki pani Jellyby, ponieważ nie ma nic wspólnego z terytorium Borriobula-Ga; to nie zmiękczony przez obcość i odległość autentyczny dzikus egzotycznego chowu, lecz zwyczajny produkt krajowy. Brudny, nieładny, odrażający dla wszystkich zmysłów, jest cieleśnie pospolitym stworzeniem z pospolitych ulic, a tylko w duszy pozostaje poganinem. Plami go tutejszy brud, żrą tutejsze pasożyty, dręczą tutejsze choroby, okrywają strzępy tutejszych łachmanów, a krajowa ciemnota — wytwór angielskiej gleby i angielskiego klimatu — stawia jego nieśmiertelną duszę na poziomie niższym od zajmowanego przez ginące wraz ze śmiercią zwierzęta. Wystąp, Jo, w autentycznych barwach. Od stóp do głów nie ma w tobie nic interesującego. Powłócząc nogami wkracza do Strzelnicy Sportowej George'a, staje skulony, zapatrzony jedynie w podłogę, jak gdyby zdawał sobie sprawę, że obecni stronią od niego po trosze z racji tego, czym jest, po trosze z racji tego, co uczynił. On również stroni od nich. Nie należy do istot tego samego rodzaju i wśród stworzenia nie zajmuje przeznaczonego im miejsca. Nie należy do żadnego rodzaju i nie zajmuje żadnego miejsca — ani wśród zwierząt, ani pomiędzy ludźmi. — Spójrz, Jo! — odzywa się Allan. — To jest pan George. Jo przez czas pewien lustruje spojrzeniem podłogę, później unosi wzrok na moment i spuszcza go zaraz. — To twój dobry przyjaciel — ciągnie młody lekarz. — Chce dać ci tutaj pomieszczenie. Jo robi jedną ręką ruch, który zapewne uważa za ukłon. Następnie zastanawia się długo, przestępuje z nogi na nogę i ostatecznie bąka, że jest bardzo wdzięczny. — Jesteś tu bezpieczny. Na razie musisz tylko być posłuszny, no i nabierać sił. I pamiętaj, żebyś zawsze mówił nam szczerą prawdę. — Niech skonam, psze pana — woła chłopiec powtarzając swoje ulubione zaklęcie — jeżeli zrobiłem kiedyś coś złego, o czym nie powiedziałem. Nigdy nie miałem żadnych kłopotów, tyle że głodowałem, psze pana, i nic o niczym nie wiedziałem. — Wierzę ci, Jo. A teraz posłuchaj uważnie, co pan George ma ci do powiedzenia. — Ja, proszę szanownego pana — mówi dragon wyprostowany i z piersią podaną do przodu — chciałem mu tylko pokazać, gdzie może położyć się i wreszcie wyspać jak należy. Chodź ze mną. Popatrz — zwraca się do chłopca i poprowadziwszy całe towarzystwo w głąb sali otwiera drzwi szczupłego pomieszczenia. — Widzisz, co? Tu jest materac, na którym, jeżeli będziesz grzeczny, możesz wylegiwać się tak długo, jak pan... Stokrotnie szanownego pana przepraszam... — bąka i spogląda na karlę wizytową, którą dał mu Allan — ...jak pan Woodcourt zechce. Nie bój się, jeżeli usłyszysz strzały. Na pewno będą skierowane do tarcz, nie do ciebie. I jeszcze jedno, proszę szanownego pana, pozwoliłbym sobie zalecić! Fil! Do mnie! Fil zbliża się na właściwy mu, osobliwy sposób. — Oto człowiek — podejmuje pan George — który jako niemowlę został znaleziony w rynsztoku. Naturalnym rzeczy porządkiem nale- ży zatem oczekiwać, że będzie dbał o to nieszczęsne stworzenie. Mam rację, Fil? — Tak jest, szefie! — pada odpowiedź. -— Ma szef świętą rację. — Osobiście jestem zdania, szanowny panie — ciągnie dragon tonem tak wojskowym, jak gdyby na radzie wojeimej dawał wyraz, swojej opinii — że gdyby Fil wziął go do kąpieli i wydał parę szylingów na skromną garderobę dla młodzika... -— Panie George, dobry, troskliwy przyjacielu! — podchwytuje Allan i dobywa z kieszeni portmonetkę. — 0 taką przysługę właśnie zamierzałem prosić. *yil Sgąndr-ł^Jo zostają- wnet wyprawieni w tych poczciwych celach, a panna Flite, upojona własnym sukcesem, co tchu śpieszy do sądu, gdyż obawia się, że jej przyjaciel, lord kanclerz, mógłby być o nią niespokojny albo też — jak powiada — „w mojej nieobecności ogłosić wyrok z dawna oczekiwany, co, mój ukochany medyku i ty, generale, byłoby po tak długich latach nieszczęściem nazbyt absurdalnym!" Allan Woodcourt korzysta ze sposobności, by pójść po jakieś krzepiące leki, a' że znajduje je w niedalekim sąsiedztwie, wraca niebawem do strzelnicy, gdzie pan George spaceruje tam i z powrotem. Wobec tego podchodzi do niego i przy dalszej przechadzce dotrzymuje mu kroku. — Sądzę, szanowny panie, że panna Summerson to pańska dobra znajoma? — odzywa się pan George. — Tak. Rzeczywiście. — A może krewna, proszę szanownego pana? — Nie, nie jest moją krewną. — Proszę wybaczyć mi ciekawość — mówi dalej pan George — ale wygląda coś na to, że szanowny pan interesuje się niezwykle tym biedaczyskiem, ponieważ panna Summerson, na własne nieszczęście, w swoim czasie ulitowała się nad nim. Zapewniam szanownego pana, że właśnie tak wygląda moje stanowisko w tej sprawie. — I moje również, panie George. Dragon zerka z ukosa na ogorzały policzek i bystre, ciemne oko towarzysza, śpiesznie mierzy spojrzeniem jego wzrost oraz postawę i sprawia wrażenie zadowolonego z oględzin. -— Kiedy szanowny pan wyszedł po lekarstwa, myślałem sobie, ZP z całą pewnością znam apartament przy Lincoln's Inn Fields, do którego, jak powiada pański młodzik, zaprowadził go Bucket. On nie wie, jak nazywa się właściciel tego apartamentu, ale ja wiem i zaraz panu powiem. To Tulkinghorn. Na pewno! Allan spogląda nań pytająco i powtarza nazwisko. — Tak, szanowny panie. Tulkinghorn. Znam tego prawnika i wiem, że miewał do czynienia z Bucketem w sprawie kogoś, kto już nie żyje, a naraził mu się w swoim czasie. Lekarz pyta oczywiście, jaki to człowiek. — Jaki to człowiek? — powtarza dragon. — Myśli szanowny pan, jaki na wygląd? — Znam go z widzenia, panie George. Pragnąłbym raczej usłyszeć o jego stosunku do ludzi i tak w ogóle, jaki to człowiek. ■~ No, to usłyszy szanowny pan ode mnie — rzuca dragon tak gniewnie, że twarz czerwienieje mu mocno. W tejże chwili przystaje raptownie i krzyżuje ramiona na szerokiej piersi. — To diabelnie zły człowiek. To człowiek, który lubi z wolna torturować innych. Tyle ma w sobie z krwi i ciała, ile stara, zardzewiała strzelba. To człowiek, który, jak Boga jedynego kocham, naraził mnie na więcej kłopotów, zmartwień i pretensji do samego siebie niż cała reszta rodzaju ludzkiego! Taki jest pan Tulkinghorn, proszę szanownego pana! — Przykro mi, panie George, że dotknąłem tak wrażliwego miejsca —- wtrąca młody lekarz. — Wrażliwego? O, tak! — woła dragon, szeroko rozstawia nogi i zwilżywszy palce krzepkiej prawej dłoni sięga do urojonego wąsa. — Ma się rozumieć, to nie wina szanownego pana, ale proszę, niech pan sam osądzi. On uzyskał nade mną władzę. To on może wyrzucić mnie stąd w każdej chwili, o czym już dziś wspomniałem. I co? Wciąż bawi się ze mną w ciuciubabkę. Nie powie nigdy tak i nie powie nie. He razy przychodzę tam, żeby wpłacić coś na rachunek, prosić o prolongatę albo załatwić taką czy inną sprawę, on nie przyjmuje mnie, nie chce o niczym dyszeć i odsyła mnie do kancelarii pana Melchisedecha w difford's Inn, a stamtąd odsyłają mnie znów do niego. I tak każe mi wciąż pętać się koło siebie, jak gdybym był ulepiony z tej samej co on gliny. Jak Boga jedynego kocham, połowę życia marnotrawię teraz na kołataniu do jego drzwi! A co to jego ob chodzi? Nic, szanowny panie! Tak jak nie mogłoby obchodzić starej zardzewiałej strzelby, do której go już raz porównałem. Prowokuje mnie tak i drażni, szanowny panie, aż doczeka się kiedy... Mniejsza z tym! Zapominam się, szanowny panie, a powiem tylko tyle, że dzięki Bogu nie spotkałem go nigdy w otwartym polu, kiedy byłem w siodle i przy ostrogach, bo gdybym wpadł wtedy w nastrój, do jakiego on często mnie doprowadza, już byłoby po panu Tulkinghor-, nie! Pan George jest tak rozdrażniony, że spotniałe czoło ociera rękawem koszuli. Następnie chcąc się uspokoić pogwizduje melodię hymnu narodowego, bezwiednie kiwa głową, sapie donośnie i oburącz poprawia kołnierzyk rozpięty pod szyją, jak gdyby tchu mu brakowało. W rezultacie Allan Woodcourt nie ma najmniejszych wątpliwości, iż w otwartym polu, o . którym dragon wspomniał, istotnie byłoby już po panu Tulkinghornie. Jo wraz z przewodnikiem wraca niebawem i troskliwy Fil prowadzi chłopca do jego materaca, a następnie słucha z uwagą wszelkich niezbędnych wskazówek i poleceń Allana, który własnoręcznie aplikuje choremu pierwsze dozy leków. Jest już późny ranek, więc lekarz idzie do swojego mieszkania, aby przebrać się i zjeść śniadanie, później zaś śpieszy do pana Jarndyce'a i komunikuje mu o dokonanym odkryciu. Pan Jarndyce żywo intersuje się tą sprawą i jest zdania, iż bezwarunkowo należy trzymać ją w sekrecie, o czym mówi z Allanem, kiedy zmierzają razem w stronę strzelnicy. Podczas rozmowy z nim Jo powtarza to, co opowiadał już wcześniej, bez żadnych istotnych zmian. Tyle że ciężki wóz skrzypi coraz bardziej i wlokąc się z trudem dudni głucho. — Chcę leżeć tu spokojnie i żeby mnie nikt więcej nie przepędzał —- mówi z wysiłkiem Jo. — A jeżeli ktoś będzie taki dobry, jak on, co gadał ze mną, kiedy zamiatałem swoje skrzyżowanie ulic, i powie panu Snagsby, że Jo, którego zna od dawna, jest taki, jak trzeba, to będę wdzięczny, jeszcze bardziej wdzięczny, niż jestem już teraz. W ciągu pierwszych dwu dni Jo napomyka wielekroć o kupcu branży papierniczej, więc Allan Woodcourt, po naradzie z panem Jarndyce'em, postanawia poczciwie, iż odwiedzi zaułek Cook's Court. 770 i a na jego szybką decyzję wpływa przekonanie, że ciężki wóz jest bliski katastrofy. W konsekwencji wybiera się do sklepu papierniczego przy Cook's Court. Pan Snagsby, w szarym surducie i roboczych zarękawkach, stoi za ladą, a gdy pojawia się klient, podnosi wzrok i kaszle w tonie gotowości do załatwiania spraw handlowych. — Nie przypomina mnie pan sobie, panie Snagsby? Dawne obawy kupca nie złagodniały z czasem, więc jego serce zaczyna kołatać mocno. Mimo wszystko jednak zdobywa się na odpowiedź. ■ g|| Nie wydaje mi się, proszę pana. Powiedziałbym raczej, że, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, jak żyję nie widziałem łaskawego pana. —1 Widział mnie pan dwukrotnie. Raz przy łożu śmierci nędzarza, drugi... Stało się! — myśli nieszczęsny pan Snagsby, którego wspomnienia odżyły. — Bomba gotowa! Za chwilę może pęknąć! — Atoli pozostaje mu tyle przytomności umysłu, ile potrzeba, by zaprowadzić gościa do ciasnego kantoru za sklepem i drzwi zamknąć starannie. IH Łaskawy pan żonaty? — pyta Allana. — Nie, proszę pana. —; Zechce pan, proszę bardzo, mówić możliwie najciszej — podejmuje pan Snagsby żałosnym szeptem — bo stawiam w zakład to przedsiębiorstwo i pięćset funtów na dokładkę, że moja mała żoneczka skądś nas podsłuchuje. Z beznadziejną miną siada na swoim stołku do pracy, opiera się plecami o biurko i podejmuje: — Nigdy, proszę pana, nie miałem swojego własnego sekretu. Nie obciąża mi pamięci ani jeden przypadek, o którym przez wzgląd na siebie zataiłbym coś przed moją małą żoneczką. Za nic nie postąpiłbym tak, łaskawy panie. Jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, nie mógłbym tak postąpić ani nie śmiał. Mimo to uwikłałem się w jakieś tajemnice, tak że życie staje się dla mnie nieznośnym brzemieniem. Allan wyraża ubolewanie z tej racji i zapytuje, czy pan Snagsby pamięta chłopca imieniem Jo. — Czy ja go pamiętam! — pada odpowiedź zbliżona do tłumione- "O jęku. — Oprócz mnie, proszę pana, nie ma drugiego człowieka, do którego moja mała żoneczka byłaby usposobiona gorzej niż do tego chłopca imieniem Jo. — Dlaczego? Dlaczego? — powtarza pan Snagsby i gestem rozpaczy chwyta palcami kępkę włosów na tylnej części łysej głowy. — Skąd ja miał- bym to wiedzieć! Łaskawy pan jest kawalerem i oby długo nikt nie zadawał panu takich pytań jako człowiekowi żonatemu! Wyraziwszy to pobożne życzenie pan Snagsby kaszle z nutą łagodnej rezygnacji i wysłuchuje tego, co nieoczekiwany gość może mieć do powiedzenia. — I znów to samo! — wzdycha cicho, lecz z uczuciem, i krew odpływa mu z twarzy. — Znowu to samo, chociaż w odwrotną stronę! Pewna osoba zobowiązuje mnie w najuroczystszy sposób, abym o Jo nie rozmawiał z nikim, nawet z moją małą żoneczką. Później przychodzi druga pewna osoba, w osobie łaskawego pana, i zobowiązuje mnie w tak samo uroczysty sposób, abym o Jo nie mówił nic nikomu, a zwłaszcza tamtej pierwszej pewnej osobie! To, proszę łaskawego pana, po prostu zakład dla umysłowo chorych! To, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, czysty dom wariatów! — kończy pan Snagsby. Ostatecznie jednak sprawa wygląda znacznie lepiej, niż się obawiał. Nie wybuchła bomba, nikt nie wykopał na jego drodze wilczego dołu. Pan Snagsby ma miękkie serce, wzrusza się więc pożałowania godnym stanem biednego Jo i obiecuje, że spróbuje wpaść tam wieczorem, jeżeli uda mu się załatwić to po cichu. Pan Snagsby wieczorami załatwia swoje sprawy bardzo cicho, lęka się jednak, że jego mała żoneczka może załatwiać swoje równie cicho. Jo widzi dawnego przyjaciela z wielką przyjemnością, a gdy zostają sami, powiada, że pan Snagsby jest bardzo dobry, bo dla takiego jak on przyszedł aż taki kawał drogi. Pan Snagsby wzrusza się smutnym widokiem, jaki ma przed oczyma, więc nie zwlekając kładzie na stoliku półkoronówkę — ten swój cudowny balsam na wszelkie rany. Następnie kaszle z nutą szczerego współczucia i ryzykuje pytanie: — No i jak ci tu, biedny chłopaczku? Jak się czujesz? — Szczęśliwy jestem, proszę wielmożnego pana — brzmi odpo- .772 I wiedź. — Bardzo szczęśliwy, słowo daję! Nic mi nie brak i czuję się tu lepiej, niż wielmożny pan mógłby pomyśleć. Bardzo mi smutno, proszę pana, że to zrobiłem, ale przecież nie po to tam poszedłem, żeby to zrobić, no nie? Kupiec kładzie cichaczem na stole drugą półkoronówkę i zapytuje, czemu jest mu smutno i co takiego Jo zrobił. — Bo, panie Snagsby — odpowiada chłopiec — ja to poszedłem do jednej pani, która niby to była, ale nie była tamtą drugą panią, no i zaraziłem ją ciężką chorobą, a nikt tutaj nie mówi mi nic złego, że to zrobiłem, bo wszyscy są dla mnie bardzo dobrzy i wiedzą, że jestem w biedzie. Ta pani sama przyszła do mnie wczoraj i tak pomada: „Ach, Jo! — powiada. — A ja myślałam, że nam przepadłeś na dobre". No i siada cichutko koło mnie i ani słowa nie powiada, że to zrobiłem, a nawet źle na mnie nie patrzy. A mnie tak żal, że aż się odwracam do ściany. No i sam pan Jarnders był też u mnie, a pan Woodcourt to przychodzi w dzień i w nocy, a jak mi daje lekarstwo i nachyla się, i mówi do mnie tak wesoło, to, wielmożny panie, widzę, że łzy kapią mu z oczu. Naprawdę, panie Snagsby! Ostatecznie rozczulony kupiec kładzie na stoliku następną półkoronówkę, gdyż jedynie powtarzanie tego zabiegu jest w stanie przynieść mu ulgę w cierpieniach. — No i tak ja sobie myślę, pani Snagsby — ciągnie Jo — że wielmożny pan pewnie potrafi pisać bardzo dużymi literami. — Tak, Jo. Potrafię, dzięki Bogu. — A mogłyby to być litery takie naprawdę bardzo duże, największe? — Tak, mój biedaku. Jo śmieje się radośnie i podejmuje. — Bo ja tak sobie myślę, panie Snagsby, że jak pójdę tam, skąd się nie wraca i nie można iść dalej, to może wielmożny pan byłby taki dobry i wypisał bardzo dużymi literami, jak mi okropnie smutno, że to zrobiłem i że naprawdę nie po to tam poszedłem, żeby to zrobić. Ja tam nic nie wiem, proszę wielmożnego pana, ale to wiem, że pan Woodcourt raz nawet płakał i wciąż się martwi, że to zrobiłem, więc jak pan będzie taki dobry i wypisze wszystko bardzo dużymi literami, żeby każdy mógł widzieć, to może nawet pan Woodcourt mi daruje. — Wypiszę wszystko. Jo. Wypiszę bardzo dużymi literami. 773 — Dziękuję, panie Snagsby! --jo śmieje się znowu. — Bardzo pan dla mnie dobry i, słowo daję, teraz będzie mi tutaj jeszcze lepiej, niż dotąd było. Potulny, drobny człeczyna urywa rozpoczęte kaszlnięcie i wykładając na stół czwartą półkoronówkę, myśli, że nigdy dotąd nie zetknął się z przypadkiem, który wymagałby aż tak wielu monet. Później zbiera się do odejścia i ci dwaj nigdy więcej nie mają spotkać się na tej ziemi. Nigdy więcej! Bo ciężki wóz, coraz trudniejszy do ciągnięcia, ledwie się wlecze po kamienistym gruncie i bez wątpienia jest bliski kresu wędrówki. Dzień po dniu i noc po nocy skrzypi głucho na wybojach i nie należy liczyć, iż wiele wschodów słońca ujrzy go w uciążliwej drodze. Fil Squod o twarzy osmalonej prochem działa jednocześnie jako pielęgniarz i jako rusznikarz przy małym stoliku w kącie izdebki. Często ogląda się, raźno kiwa swoją zieloną mycką, podnosi filuternie jedyną brew i powtarza: „Trzymaj się, zuchu! Uszy do góry!" Pan Jarndyce przychodzi wielokrotnie, a Allan Woodcourt prawie nie odstępuje chorego i obydwaj przemyśliwają nieraz, jak dziwnie ten nędzarz i wyrzutek został wplątany w życie rozmaitych ludzi. Częstym gościem w izdebce bywa również dragon, który zapełnia drzwi swoją atletyczną osobą, a nadmiar sił żywotnych zdaje się przekazywać chłopcu, który z reguły odpowiada bardziej dziarskim głosem, gdy pan George zwraca się doń wesoło. Tego dnia Jo jest pogrążony we śnie czy też otępieniu, a młody lekarz, który dopiero co przyszedł, stoi nad nim i patrzy na jego wynędzniałe kształty. Po chwili siada na krawędzi łóżka i zwraca twarz w kierunku pacjenta — siada prawie tak, jak niegdyś w pokoju skryby adwokackiego — dotyka 'jego klatki piersiowej, słucha bicia serca. Ciężki wóz jest bliski katastrofy, ale posuwa się jeszcze. W drzwiach izby stoi pan George spokojny i milczący. Fil przestał pobrzękiwać małym młotkiem i nieruchomo trzyma go w ręku. Pan Woodcourt z typową dla lekarza powagą na skupionej twarzy zwraca pełen wymowy wzrok ku dragonowi i gestem poleca Filowi, aby wyniósł swój podręczny warsztat. Gdy mały młotek zostanie znowu użyty, znajdzie się na nim drobina rdzy. — Co z tobą, Jo? Nie lękaj się niczego. —-Myślałem — odpowiada chłopiec, który zadrżał i obecnie roz- 774 gląda się dokoła — myślałem, że jestem znów w zaułku Tom-sam-jeden. Czy nie ma tu nikogo prócz wielmożnego pana? —-,;Nie ma nikogo. — I nie wezmą mnie do zaułka Tom-sam-jeden? — Nie, Jo. — To dobrze... bardzo dobrze — mamroce chory i znów przymyka oczy. Allan przypatruje mu się przez chwilę. Później przybliża wargi do jego ucha i mówi cicho, lecz bardzo wyraźnie: — Jo! Czy ty modliłeś się kiedy? |— Nie... Ja tam nic nie wiem, proszę wielmożnego pana. — Nie znasz ani jednej, chociażby krótkiej modlitwy? — Nie. Ja tam nic nie znam, proszę wielmożnego pana. Pan Chadband to się modlił u państwa Snagsby i tam go słyszałem. Modlił się bardzo dużo, ale ja nic nie rozumiałem. Cały czas było tak, jakby mówił do siebie, nie do mnie. Inni panowie przychodzili też do zaułka Tom-sam-jeden, żeby się modlić, ale przeważnie to jeden gadał, że drugi źle się modli, i znów było tak, jakby mówili każdy do siebie albo na jakiego drugiego, ale całkiem nie do nas. My tam nic nie wiedzieliśmy ani rozumieli, a ja całkiem nie mogłem połapać się, o co w -tym chodzi. Powiedzenie tego wszystkiego zajmuje choremu wiele czasu, a tylko pilny słuchacz jest w stanie złowić nchem jego słowa, a złowiwszy je, zrozumieć. Później Jo zapada znowu w krótki sen czy też otępienie, następnie zaś podejmuje gwałtowny wysiłek, by dźwignąć się z posłania. —I Spokojnie, Jo! Co z tobą znowu? Chłopiec spogląda nieprzytomnie na lekarza i odpowiada: — Już czas, proszę wielmożnego pana, żebym poszedł na tamten cmentarz. — Spokojnie, Jo. Połóż się i powiedz mi wszystko. Na jaki cmentarz? — Ten, co tam pochowali tego, co był dla mnie dobry, naprawdę bardzo dobry. Już czas, żebym poszedł na tamten cmentarz i poprosił, żeby mnie obok niego pochowali. Chcę tam pójść. Chcę tam być pochowany. On mówił mi nieraz: „Takim dziś biedny, Jo, jak ty". Teraz ja chcę mu powiedzieć, że takim dziś biedny, jak on. I chcę, żeby mnie koło niego pochowali. — Masz na to czas, Jo. Masz dużo czasu. — Aha... Pewno nie pochowaliby mnie, gdybym sam przyszedł na cmentarz. Ale czy wielmożny pan obieca, że każe zanieść mnie tam i pochować obok niego? -— Z całą pewnością, Jo. — Dziękuję wielmożnemu panu, bardzo dziękuję. Żeby mnie za* nieść na cmentarz, będą musieli postarać się o klucz, bo furta jest zawsze zamknięta. Jest tam też stopień i ja zamiatałem go często miotłą... Jak ciemno, wielmożny panie! Czy przyjdzie światło? — Przyjdzie, Jo. Rychło przyjdzie. Rychło! Ciężki wóz rozpada się na części, a wyboista droga jest bardzo bliska kresu. — Jo! Drogi chłopcze! — W ciemności słyszę wielmożnego pana, ale idę po omacku... po omacku... Niech mi wielmożny pan poda rękę. — Jo! Czy zdołasz powtarzać to, co ja będą mówił? : Powtórzę wszystko, co wielmożny pan powie, bo wiem, że to będzie dobre. — Ojcze nasz... y —^ Ojcze nasz... Tak, to bardzo dobre, wielmożny panie. — Któryś jest w niebie... «.jest w niebie... Czy to światło przychodzi? — Tak. Jest bardzo blisko. Święć się imię Twoje... — Święć się i... im... Światło spływa na mroczną, nędzarską drogę. Jo nie żyje! Nie żyje, Najjaśniejsza Pani! Nie żyje, jaśnie wielmożni lordowie i panowie deputowani do Izby Gmin! Nie żyje, mniej lub więcej świątobliwi duchowni wszelakich obrządków! Nie żyje, kobiety i mężczyźni, którzy przyszliście na świat z iskrą niebieskiego miłosierdzia w sercach! Nie żyje, a w podobny sposób ludzie umierają wokół nas dnia każdego. ROZDZIAŁ XLVIII KU FINAŁOWI Raz jeszcze sadyba w hrabstwie Lincoln zamknęła mnogie oczy, a rezydencja miejska czuwa. W Chesney Wold Dedlockowie czasu przeszłego drzemią w portretowych ramach i podmuchy słabego wiatru szemrzą w długim salonie tak, jak gdyby regularnie oddychały. W Londynie Dedlockowie czasu teraźniejszego suną pośród wieczornych mroków karocami o płomienistych oczach, a jaśniepańscy lokaje, którzy na znak szczególnej uniżoności posypują głowy pudrem zamiast popiołu, tkwią w bezczynne poranki w małych oknach hallu. Wielki świat — wspaniały świat liczący, niespełna pięć mil w obwodzie — jest w pełnym ruchu, natomist system słoneczny obraca się z całym respektem w przyzwoitej odległości. Tam, gdzie tłum jest najbardziej gęsty i światła najjaśniej płoną, gdzie wszystkim zmysłom schlebia się w sposób wielce wytworny i subtelny, znajduje się lady Dedlock. Nigdy nie brak jej na pełnych blasku wyżynach, które osiągnąwszy raz opanowała. Nie zwykła załamywać się lub ustępować, gdy śledzą ją zazdrosne oczy, jakkolwiek utraciła dawną wiarę w siebie, iż to, co zechce, zdoła ukryć pod powłoką dumy, jakkolwiek nie ma już pewności, że bodaj dzień dłużej pozostanie dla swojego otoczenia tym, czym jest dotychczas. Powiada się o niej, iż ostatnimi czasy jest jeszcze piękniejsza i jeszcze bardziej wyniosła. Pan Tulkinghorn nic nie powiada, a jego zachowanie nie świadczy o niczym. Obecnie, jak i dawniej, widuje się go w pobliżu drzwi salonów, gdzie w tym swoim obwisłym białym krawacie związanym w staroświecki węzeł bywa traktowany protekcjonalnie przez parów Królestwa i żadnym znakiem nie zdradza własnych myśli. Wśród wszystkich mężczyzn to chyba ostatni, który mógłby uchodzić za kogoś posiadającego jakąś władzę nad jaśnie panią. Wśród wszystkich kobiet ona to chyba ostatnia, która mogłaby uchodzić za kogoś, kto obawia się starego prawnika. Od czasu ich rozmowy w pokoju na wieży w Chesney Wold, jedna kwestia szczególnie zaprząta jej umysł. Dziś lady Dedlock powzięła decyzję i życzy sobie kwestię tę uregulować. Jest ranek według miary wielkiego świata, a popołudnie zgodnie z o tyle^nuuejsSym słońcem. Znużeni gapieniem się przez okna fagasi odpoczywają w hallu i ciężko opuszczają głowy podobne nieco do przekwitłych słoneczników. Przypominają również słoneczniki z tej racji, że sute szamerowania i ozdoby stroju tych wspaniałych istot mogą uchodzić za obfitość rozsypanych nasion. W bibliotece sir Leicester zasnął dla dobra kraju nad sprawozdaniem pewnej komisji parlamentarnej. Jaśnie pani zasiada w pokoju, w którym niegdyś raczyła udzielić posłuchania młodemu człowiekowi nazwiskiem Guppy. Roza jest z jaśnie panią, której czytała ostatnio oraz pisała coś pod jej dyktando. Teraz Roza haftuje i pochylona nad delikatną robótką stanom przedmiot czujnej obserwacji lady Dedlock — nie po raz pierwszy tego dnia. — Rozo. Wiejska piękność zwraca pogodną twarz ku swojej pani i robi nieco zdziwioną, niepewną minę, widząc, że pani spogląda na nią bardzo poważnie. —- Sprawdź drzwi. Czy są zamknięte? Tak. Roza idzie ku drzwiom i wraca z wyrazem twarzy tym bardziej zdziwionym i niepewnym. — Chcę, moje dziecko, pomówić z tobą w zaufaniu, bo wiem, żc mogę ufać twojemu jeżeli nie rozumowi, to w każdym razie przywiązaniu. W dalszym ciągu nie zamierzam taić przed tobą nic ani niczego udawać. Ale to wszystko będzie tylko dla ciebie. Nie mów nikomu o tym, co dzieje się tu między nami. Lękliwa młoda piękność obiecuje gorąco, iż okaże się godną zaufania. — Czy zdajesz sobie sprawę — rozpoczyna lady Dedlock i gestem daje Rozie znak, by bliżej przysunęła swoje krzesło czy zdajesz sobie sprawę, Rozo, że dla ciebie jestem inna niż dla wszystkich ludzi? 778 — Tak, proszę jaśnie pani! Znacznie bardziej dobra. Ale myślę nieraz, że to ja właśnie wiem, jaka jaśnie pani jest .naprawdę. — Myślisz nieraz, że wiesz, jaka jestem naprawdę! Biedne, biedne dziecko! mówi jaśnie pani z nutą pogardy (lecz nie pogardy wobec Rozy) i przez dobrą chwilę siedzi pogrążona we własnych myślach, sennie zapatrzona w dziewczynę. — Czy sądzisz, Rozo — podejmuje wreszcie — że naprawdę przynosisz mi niejaką ulgę i pociechę? Czy wydaje ci się czasami, że istotną przyjemność sprawia mi bliskość istoty tak jak ty młodej, naturalnej, która rzeczywiście mnie lubi i darzy wdzięcznością? — Tego nie wiem, proszę jaśnie pani. W najlepszym razie mogę żywić podobne nadzieje, ale z całego serca pragnę, proszę jaśnie pani, żeby tak było. .— Tak jest, moja mała. Ponury wyraz pięknej twarzy, którą ma przed sobą, gasi niezwłocznie rumieniec szczęścia.na uroczej twarzyczce dziewczyny. Roza spogląda z lękiem na swoją panią, jak gdyby wzrokiem prosiła o dalsze wyjaśnienia. — Gdybym więc dzisiaj powiedziała ci: Odejdź! Zostaw mnie samą! — powiedziałabym, moje dziecko, coś, co sprawiłoby mi wiele przykrości i bólu, coś, co uczyniłoby ze mnie istotę bardzo samotną. — Czy rozgniewałam czymś jaśnie panią? — Nie, moje dziecko. Chodź tutaj. Roza przysiada na stołeczku u stóp jaśnie pani. Jaśnie pani po macierzyńsku gładzi jej ciemne włosy i zatrzymuje na nich rękę gestem przypominającym słynny wieczór, w który pan Rouncewell dożył wizytę w Chesney Wold. — Powiedziałam ci niegdyś, że chcę, byś była szczęśliwa, i chcę zapewnić ci szczęście, jeżeli stać mnie na to względem kogokolwiek na tej ziemi. To nie w mojej mocy, Rozo. Znane mi obecnie racje, racje, na które ty nie masz i nie możesz mieć wpływu, zalecają, abyś nie pozostała tu dłużej. Nie możesz zostać. Postanowiłam zatem, że odejdziesz. Napisałam do ojca twojego wielbiciela i pan Rouncewell będzie tu dzisiaj. Postąpiłam tak, Rozo, mając na względzie jedynie, twoje dobro. Zapłakana dziewczyna okrywa pocałunkami dłoń jaśnie pani i pyta, 779 co ona zrobi, co pocznie, gdy nastąpi rozłąka! Jaśnie pani całuje ją w policzek i nie udziela odpowiedzi. — W bardziej przychylnych warunkach bądź, moje dziecko, szczęśliwa! Bądź kochana i bardzo szczęśliwa! — Tak sobie myślę czasami... Proszę wybaczyć mi śmiałość... Tak sobie myślę czasami, że jaśnie pani nie jest szczęśliwa. -Ja? — Czy lepiej będzie, jak mnie jaśnie pani odprawi? Błagam, niech jaśnie pani zastanowi się jeszcze. Niech wolno mi będzie zostać tutaj czas jakiś. — Słyszałaś, moje dziecko, że postąpiłam tak mając na względzie jedynie twoje dobro, nie moje. Sprawa jest przesądzona. Dla ciebie, Rozo, chcę pozostać tym, czym jestem teraz, nie tym, czym mogę stać się w bardzo niedługim czasie. Pamiętaj o tym i obdarz mnie zaufaniem. Uczyń to przez wzgląd na mnie i niechaj będzie kres wszystkiemu pomiędzy nami! Lady Dedlock odrywa się od swojej prostodusznej towarzyszki i wychodzi z pokoju. Późniejszym popołudniem, gdy znów zjawia się na paradnych schodach, jest w stanie najbardziej dumnej wyniosłości i największego chłodu — tak obojętna, jak gdyby wszelkie pasje, uczucia, zainteresowania zginęły w nader wczesnych okresach dziejów naszej ziemi i zostały zmiecione z jej powierzchni wraz z innymi przedpotopowymi potworami. Pan Rouncewell, którego wizytę oznajmił właśnie lokaj w pudrowanej peruce, stanowi powód zjawienia się jaśnie pani na paradnych schodach. Pan RounceweU nie oczekuje w bibliotece, lecz jaśnie pani udaje się tam właśnie. Sir Leicester znajduje się w bibliotece, ona zaś życzy sobie pomówić z nim najpierw. — Pragnęłabym, mój drogi... Ale ty jesteś zajęty. — Nic podobnego. Bynajmniej. To tylko pan Tulkinghorn. Znowu on! Jest zawsze i wszędzie. Nie daje chwili wytchnienia ni spokoju. — Stokrotnie przepraszam, lady Dedlock. Pozwoli mi pani odejść? Ze spojrzeniem, które zdaje się mówić wyraźnie: „Wiesz, że masz nade mną władzę i pozostaniesz, jeżeli zechcesz", dama odpowiada, iż to zbyteczne, i postępuje w kierunku krzesła. Pan Tulkinghorn przy* suwa je z tym swoim niezręcznym ukłonem, następnie zaś wycofuje się do wnęki okiennej. Zajmuje miejsce pomiędzy nią a blednącym światłem dnia na spokojnej o tej porze ulicy, więc rzuca cień na jaśnie panią i przesłania jej widok — tak jak przesłania całe życie tej kobiety. To ulica nawet w najlepszych warunkach ponura, gdzie dwa długie szeregi domów wymieniają spojrzenia tak surowe, że kilka najokazalszych budowli może uchodzić za coś, co stopniowo obracało się w kamień, nie zaś było zbudowane od początku z tego materiału. To ulica posępnie wyniosła, zdecydowana nie poniżać się do ożywienia, gdzie drzwi i okna zachowują smutną powłokę czarnej farby oraz kurzu, a znajdujące się na tyłach domów stajnie są tak masywne i pełne zimnej godności, jak gdyby mieścić miały spiżowe rumaki z pomników. Wzdłuż tej strasznej ulicy balustrady z żelaza kutego w zawiłe wzory zdobią szerokie schody przed drzwiami frontowymi, a umieszczone tam i zapomniane od dawna gasidła do pochodni spoglądają wzgardliwie na parweniuszowskie latarnie gazowe. Tu i tam widać pośród dekoracyjnych liści niewielkie żelazne obręcze, przez które (jedyny to ich obecny użytek) — ulicznicy starają 6ię czasami przerzucać czapki swoich towarzyszy — obręcze poświęcone pamięci wygasłych kaganków oliwnych. Ba! Nawet resztki oliwy pozostały gdzieniegdzie na dnie niedorzecznych dziś, małych naczyń szklanych i knoty podobne ostrygom tkwią w tej błyszczącej mazi i nie zapalają się żadnej nocy, jak ich wielki pierwowzór w czcigodnej Izbie Lordów. A zatem lady Dedlock zasiadająca na swoim krześle mało mogłaby zobaczyć przez okno, w którego wnęce stoi pan Tulkinghorn. A przecież... Przecież patrzy w tamtą stronę tak. jak gdyby najgorętszym pragnieniem jej serca było usunięcie znieruchomiałej tam postaci. Sir Leicester najuprzejmiej przeprasza małżonkę. Przypomina, iż zamierzała mu coś powiedzieć. — Tylko tyle, że pan Rouncewell przybył na moje zaproszenie, sądzę więc, że należałoby zakończyć wreszcie sprawę tej młodej dziewczyny. Na sraierc mnie to zanudza. — Czym mogę służyć, aby... aby... przyjść ci z pomocą? — zapytuje baronet pełen niepewności. — Przyjmijmy go tu i niech z tym będzie koniec. Zechcesz polecić służbie, aby wezwała pana Rouncewell a? -Panie Tulkinghorn, będzie pan łaskaw zadzwonić. Dziękuję panu. Powiedz — sir Leicester zwraca się do lokaja w pudrowanej peruce z wahaniem, jak gdyby nie mógł już sobie przypomnieć tej błahej sprawy — powiedz temu panu od żelaza, żeby tu przyszedł. Lokaj wyrusza na poszukiwanie tego pana od żelaza, znajduje go i dostarcza. Sir Leicester wita metalicznego gościa stosunkowo łaskawe. — Mam nadzieję, panie Rouncewell, że oglądam pana w dobrym zdrowiu. Zechce pan usiąść... Mój adwokat, pan Tulkinghorn... Lady Dedlock życzyła sobie, panie Rouncewell — ciągnie baronet i pełnym powagi ruchem ręki przekazuje gościa małżonce -^życzyła sobie pomówić z panem, panie Rouncewell... No... tak. — Z przyjemnością i najpilniejszą uwagą odpowiada ten pan od żelaza — jestem gotów wysłuchać słów, którymi lady Dedlock raczy mnie zaszczycić. Spogląda na nią i stwierdza, że wrażenie, jakie jaśnie pani wywiera tym razem, jest nierównie mniej miłe niż przy uprzednim spotkaniu. Lekceważący i nieprzystępny wyraz twarzy stwarza dokoła niej atmosferę chłodu, a w całej postawie damy nie ma nic, co jak uprzednim razem, mogłoby skłaniać do szczerości. — Pozwoli pan, iż zapytam — rozpoczyna lady Dedlock bezdźwięcznym głosem — czy pomiędzy panem a jego synem zaszło ostatnio coś w kwestii kaprysu tego młodzieńca? Dama spogląda na tego pana od żelaza tak, jak gdyby stanowiło to zbyt znaczny wysiłek dla jej półsennych oczu. — 0 ile pamięć mnie nie zawodzi, powiedziałem, gdy miałem zaszczyt widzieć jaśnie panią poprzednim razem, że z całą powagą zalecę mojemu synowi, by postarał się zwalczyć... ten kaprys — odpowiada pan Rouncewell nie bez nacisku na wyrażenie, którym posłużyła się lady Dedlock. •— I uczynił pan to? _ —f Oczywiście. Sir Leicester kiwa głową ze zrozumieniem i uznaniem. Bardzo słuszne stanowisko. Ten pan od żelaza powiedział, iż to uczyni, więc uczynić powinien. Pod tym względem nie ma różnicy pomiędzy metalami pospolitymi a bardziej szlachetnymi. Zupełnie słuszne stanowisko! — A jak pański syn postąpił? — Na to, proszę jaśnie pani, nie zdołam odpowiedzieć konkretnie. Może jest jeszcze za wcześnie. W naszej sferze łączymy niekiedy szczere intencje z... z kaprysami, więc kaprysy są wtedy niełatwe do zwalczenia. Wydaje mi się, proszę jaśnie pani, że szczerość to istotny aspekt naszego życia. Sir Leicester sapie gniewnie, gdyż żywi mętne podejrzenia, iż ostatnie zdania mogą kryć w sobie coś niecoś z Wata Tylera. Pan Rouncewell jest pogodny i uprzejmy, niewątpliwie jednak utrzymuje swój ton w granicach odpowiadających przyjęciu, jakie mu zgotowano. — Pyt am o to —- podejmuje jaśnie pani — ponieważ ostatnimi czasy myślałam sporo o tej kwestii... kwestii cokolwiek uciążliwej dla mnie. — Bardzo mi przykro, doprawdy. — Myślałam również o tym, co powiedział wówczas sir Leicester, a z czym ja zgadzam się w całej rozciągłości.. — (Baronet promienieje). — Skoro zatem nie może nas pan zapewnić, że ów kaprys minął, najlepiej chyba będzie, jeżeli ta mała rozstanie się z nami. — Takiego zapewnienia nie mogę udzielić. W żadnym przypadku, proszę jaśnie pani. — A więc niech lepiej odejdzie. — Bardzo przepraszam, moja droga — wtrąca dobrotliwie sir Leicester — być może jednak spotka tę młodą osobę krzywda, na którą nie zasłużyła bynajmniej. Oto mamy młodą osobę — ciągnie i zręcznym gestem prawej ręki podaje obecnym sprawę tak, jak mógłby podawać półmisek — która miała szczęście zwrócić na siebie uwagę wielkiej damy, a zyskawszy względy i opiekę tej wielkiej damy, odnosi liczne korzyści, jakie podobna pozycja zapewnia, korzyści, panie Rouncewell, bezsprzecznie bardzo znaczne dla młodej osoby takiej kondycji. Wynika zatem pytanie, czy wspomnianą młodą osobę należy pozbawiać tych bezsprzecznie znacznych korzyści oraz szczęścia, jakie zyskała, pozbawiać jedynie dlatego, że zwróciła na siebie uwagę syna pana Rouncewella? — kończy zdanie baronet i pochyla głowę w stronę fabrykanta żelaza gestem przepraszającym, lecz pełnym godności. — Czy wspomniana młoda osoba zasługuje na podobną karę? Czy to odpowiada naszemu uprzedniemu porozumieniu? — Stokrotnie przepraszam, sir Leicesterze — podchwytuje żywo ojciec syna pana Rouncewella. — Pozwoli pan, że parę słów powiem? Myślę, że wolno mi uprościć problem i prosić, by zechciał pan nie zaszczycać go swoją uwagą. Wątpię,. czy pan, sir Leicesterze, przypomina sobie sprawę tak błahą, jak moje początkowe stanowisko w tym względzie. Jeżeli tak, to pamięta' pan zapewne, iż byłem stanowczo przeciwny pozostaniu tu młodej osoby, o której mowa. Nie zaszczycać swoją uwagą problemu opieki i protekcji Dedlocków! Dobre sobie! Baronet nie dowierza uszom, które odziedziczył po tak wielkim rodzie, i podejrzewa, że przekazały mu mylnie słowa tego pana od żelaza. — Nic widzę potrzeby — wtrąca lodowatym tonem jaśnie pani, nim jej małżonek zdążył zdobyć się na coś więcej niż brzemienne zdumieniem sapanie — dalszego roztrząsania tej kwestii. Roza to bardzo dobra dziewczyna i nic przeciw niej nie mam ani powiedzieć nie mogę. Na razie jednak nie zdaje sobie sprawy z bezsprzecznie wielkich korzyści oraz szczęścia, jakie zyskała, ponieważ jest zakochana albo wydaje się biedactwu, że jest zakochana, i tych korzyści nie potrafi ocenić należycie. Sir Leicester następnie wyraża zdanie, że to kompletnie zmienia obraz sprawy. Jest pewien, iż jego małżonka ma realne podstawy, by podtrzymywać taki właśnie pogląd. Bez zastrzeżeń zgadza się ze 6woją małżonką. Młoda osoba, o której mowa, stanowczo powinna odejść. — Przy poprzedniej okazji, gdy dręczył nas ten sam temat, sir Leicester zauważył trafnie — podejmuje lady Dedlock z nutą znudzenia — że nie możemy stawiać panu, panie Rouncewell, żadnych warunków. A więc nie stawiając żadnych warunków, stwierdzam, że ta mała znajduje się tu obecnie na niewłaściwym miejscu i stanowczo powinna odejść. Jej już to powiedziałam. Czy życzy pan sobie, by odesłać ją do wioski, czy też wolałby pan zabrać ją z sobą? Co bardziej panu odpowiada? — Jeżeli wolno mi pozwolić sobie na szczere słowa... — Oczywiście, panie RounceweU. — ...wolałbym, ma się rozumieć, możliwie wcześnie uwolnić państwa od kłopotu i wykorzystać dzisiejszą sposobność. — A mówiąc równie szczerze — podchwytuje jaśnie pani tonem dobrze wystudiowanej beztroski — mnie odpowiada to również. Czy dobrze zrozumiałam, że chciałby pan zabrać z sobą Rozę? Ten pan od żelaza składa iście żelazny ukłon. — Bądź łaskaw zadzwonić, mój drogi — zwraca się jaśnie pani do małżonka, ale pan Tulkinghorn opuszcza wnękę okienną i pociąga sznur dzwonka. —— O panu zapomniałam. Dziękuję. Stary prawnik kłania się na swój sposób i wraca na dawne miejsce. Rączy lokaj w pudrowanej peruce stawia się niezwłocznie, otrzymuje rozkaz, kogo ma dostarczyć, odchodzi, dostarcza wnet zapotrzebowaną osobę i znika. Roza płakała bez wątpienia i nadal jest w rozterce. Na jej widok fabrykant żelaza podnosi się z krzesła, ujmuje dziewczynę pod rękę i wraz z nią staje tuż obok drzwi, gotów do odejścia. Jaśnie pani zwraca się do Rozy tonem nudy i utrudzenia: — Jak widzisz, jesteś pod dobrą opieką i nic ci nie grozi. Nie masz powodu do łez. — A mimo wszystko — odzywa się pan Tulkinghorn i postąpiwszy krok staje z dłońmi splecionymi za plecami — wygląda na to, że dziewczyna płacze z racji odejścia. — Bo, widzi pan — rzuca pan RounceweU żywo, jak gdyby z chęcią replikował adwokatowi — ona nie jest osobą dobrze wychowaną. To, proszę pana, naiwne młode stworzenie i nie wie, jak należy postąpić właściwie. Z pewnością zmieniłaby się na korzyść, gdyby pozostała tutaj. — Z całą pewnością — przyznaje chłodno pan Tulkinghorn. Roza wyszlochuje, że żal jej rozstawać się z jaśnie panią, że była szczęśliwa w Chesney Wold i w ogóle u jaśnie pani i za wszystko dobre stokrotnie jaśnie pani dziękuje. — Idziemy, mała głuptasko — mówi fabrykant żelaza głosem stłumionym, lecz bez gniewu. — Głowa do góry, jeżeli lubisz Watta! |jady Dedlock żegna dziewczynę niedbałym ruchem ręki i obojętnymi słowami: — Spokojnie, moje dziecko. Dobra z ciebie dziewczyna. No idź już, idź. Sir Leicester od dawna przestał zaszczycać problem uwagą i z godnością wycofał aię do sanktuarium swojego granatowego surduta. Pan Tulkinghorn — niewyraźna sylwetka na tle ulicy upstrzonej teraz latarniami — Wydaje się jaśnie pani jeszcze większy niż uprzednio i bardziej mroczny. — Pozwolę sobie pożegnać jaśnie państwa — odzywa się pan Rouncewell po krótkiej pauzie — i przeprosić, że, nie z własnej ini- rjnjywy, on prawda,, jeszcze raz trudziłem państwa tę niemiłą kwestią. Z całą pewnością uprzytamniam sobie, jak nużącą dla lady Dedlock musi być sprawa podobnie błalia. Jeżeli żywię wątpliwości co do mojego w niej udziału, wyrzucam sobie, być może, iż przy pierwszej sposobności nie wykorzystałem w pełni moich wpływów, aby zabrać Rozę bez zwłoki i tym sposobem oszczędzić jaśnie państwu dalszych kłopotów. Jednakże powiększając znaczenie tej drobnej sprawy ośmielę się nadmienić, że uważałem za wskazane wyjaśnić państwu faktyczny stan rzeczy, a także punkt widzenia przyjęty przez państwa oraz ich życzenia. Liczę, że jaśnie państwo raczą wybaczyć mój brak obycia w wielkim świecie. Końcowe zdania fabrykanta żelaza wywabiają sir Leicestera z sanktuarium. — Panie Rouncewell — powiada baronet — nie ma o czym mówić. Sądzę, że po obydwu stronach usprawiedliwienia są zbędne. — Miło mi to dyszeć, sir Leicesterze. Obecnie zaś pozwolę sobie wrócić w ostatnim słowie do tego, co uprzednio mówiłem o długoletnich związkach mojej matki z rodem Dedlocków i wynikających stąd wzajemnych korzyściach. Za przykład tych korzyści może posłużyć ta mała stojąca teraz u mojego boku, na której uczucia wpłynęła w znacznej mierze moja matka, jakkolwiek bez wątpienia wpływ nierównie większy wywarły łaski lady Dedlock i sam fakt zaszczycenia Rozy jej uwagą. Jeżeli pan Rouncewell posłużył się ironią, to był nierównie bliżej prawdy, niż mu się zdawało. W każdym razie nie odstąpił od dotychczasowego tonu szczerej prostoty i mówiąc swoje zwrócił się ku tej części pokoju, w której zasiada jaśnie pani. Sir Leicester wstaje, by odpowiedzieć na jego pożegnalny ukłon. Pan Tulkinghorn dzwoni znów, raz jeszcze pojawia się lokaj i pan Rouncewell oraz Roza dom opuszczają. Następnie świece zostają wniesione i przy ich blasku widać, że pan Tulkinghorn, z rękoma splecionymi wciąż za plecami, stoi nadal w okiennej wnęce, a jaśnie pani siedzi na dawnym miejscu mając przed sobą mroczną postać, która przesłania jej noc tak samo, jak uprzednio dzień przesłaniała. Jaśnie pani jest bardzo blada. Kiedy wstaje, by opuścić pokój, stary prawnik spostrzega to i myśli: „Cóż, ma po temu słuszne racje. Zdumiewająca jest moc tej kobiety. Przez cały czas grała swoją rolę". On też potrafi grać swoją rolę — rolę tej samej wciąż scenicznej postaci — więc otwiera drzwi przed jaśnie panią, a w tym momencie pięćdziesiąt par oczu pięćdziesiąt razy bystrzejszych niż oczy baroneta nie zdołałoby dostrzec najmniejszej odmiany w zachowaniu pana Tulkinghorna. Tego wieczoru lady Dedlock zasiada do obiadu sama, w swoim pokoju. Sir Leicester zostaje wezwany do Parlamentu na ratunek partii Doodle'a i ku pognębieniu fakcji Coodle'a. Jaśnie pani (nadal trupio blada) zapytuje siadając do stołu, czy jej małżonek już odjechał. Tak, odjechał. Czy pan Tulkinghorn odszedł również? Nie. Po chwili dama zapytuje powtórnie, czy adwokat już odszedł. Nie. Co robi? Lokaj w pudrowanej peruce sądzi, że pan Tulkinghorn pisze jakieś listy w bibliotece. Czy jaśnie pani życzy sobie go widzieć? 0, nie! Bynajmniej! Ale on życzy sobie widzieć jaśnie panią. Po niedługim czasie przysyła przez lokaja wyrazy szacunku i zapytanie, czy po obiedzie jaśnie pani raczy zamienić z nim 6łów kilka. Jaśnie pani godzi się przyjąć go niezwłocznie. Pan Tulkinghorn wchodzi i przeprasza za wtargnięcie (nawet za jej pozwoleniem), gdy jaśnie pani jest przy stole. Kiedy zostają sami, jaśnie pani kładzie kres podobnym kpinom niedbałym gestem ręki. — Czego pan chce ode mnie? — Czego chcę, lady Dedlock? — mówi prawnik i zasiadłszy na krześle w przyzwoitej odległości, zaczyna rozcierać łydki w spłowia- łych pończochach. — Jestem zaskoczony kursem, jaki pani zechciała obrać. — Czyżby? — Tak. Niewątpliwie. Nie byłem przygotowany na krok, który poczytuję za naruszenie naszej umowy i niedotrzymanie przez panią obietnicy. To zmienia sytuację i muszę powiedzieć, lady Dedlock, bynajmniej tego nie pochwalam. Stary prawnik daje spokój masowaniu łydek i z dłońmi na obu kolanach spogląda na jaśnie panią. Jest tak jak zawsze opanowany i chłodny, lecz jego zachowanie zdradza zupełnie nową poufałość, która nie uchodzi uwadze „tej kobiety". — Niezupełnie pana rozumiem. — Rozumie pani. Myślę, że pani rozumie. Nie pora teraz na szermierkę słowną. Pani bardzo lubiła tę małą, prawda? — Co z tego, mecenasie? — Pani wie... I ja wiem również, że odprawiła ją pani nie dla przedstawionych rzekomych racji, ale dlatego, by ta mała znalazła się daleko od wiszącej nad panią... Przepraszam, że wspominam o tym, lecz to kwestia istotna... od wiszącej nad panią kompromitacji. — Co z tego, mecenasie? — To z tego, lady Dedlock — odpowiada prawnik i założywszy nogę na nogę ujmuje oburącz kolano — że ja sprzeciwiam się takiemu stanowisku. Pani postępowanie uważam za niepotrzebne, a bardzo prawdopodobne źródło różnych domysłów, plotek, sam nie wiem czego, co może wyniknąć w domn. Ale nie na tym koniec. Pani postępowanie jest odstępstwem od naszej umowy. Miała pani być taka jak zawsze, a musi pani widzieć równie dokładnie, jak ja widzę, żc dzisiejszego wieczora była pani zupełnie inna niż zawsze. Tak, lady Dedlock! To oczywiste, na Boga! — Jeżeli znając moją tajemnicę... — zaczyna jaśnie pani, lecz on przerywa jej raptownie. — Rozmawiamy, lady Dedlock, o moich sprawach zawodowych, a w takich kwestiach nie mogą istnieć sformułowania zbyt jasne. To już nie pani tajemnica. Bardzo przepraszam, ale pani się myli. To tajemnica moja, jako powiernika pani małżonka i całej rodziny. Gdyby należała tylko do pani, lady Dedlock, nie znajdowalibyśmy się tu obecnie i nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. — Ma pan słuszność. Jeżeli zatem znając tę tajemnicę, czynię, co w mojej mocy, by uchronić niewinną dziewczynę od zetknięcia się z hańbą, która nade mną wisi... Pamięta pan zapewne, że w Chesney Wold, kiedy opowiadał pan moją historię licznemu towarzystwu, zrobił pan wyraźną aluzję do Rozy... Jeżeli taki właśnie kurs obrałam, to wynika on z mojego postanowienia, którego nikt i nic zachwiać nie zdoła. Jaśnie pani wypowiada te słowa stanowczo i dobitnie, a na pozór nie mniej beznamiętnie niż stary prawnik, który mówi o swoich sprawach zawodowych tak chłodno, jak gdyby jego słuchaczka była jakimś martwym narzędziem związanym z owymi sprawami. — Naprawdę, lady Dedlock? Więc sama pani widzi, że jest pani osobą nie zasługującą na zaufanie. Kwestię stawia pani jasno i w zgodzie z przebiegiem wydarzeń i z tej właśnie przyczyny znalazła się pani w pozycji osoby nie zasługującej na zaufanie. — Zapewne przypomina pan sobie, że podczas naszej pierwszej rozmowy w Chesney Wold wyraziłam zaniepokojenie tą właśnie sprawą. — Tak, lady Dedlock — przyznaje pan Tulkinghorn, który z całym spokojem podnosi się z krzesła i staje przed kominkiem. — Tak. Doskonale sobie przypominam, że wspominała pani o tej dziewczynie. Ale to miało miejsce przed zawarciem naszej ugody, której duch i litera wyklucza jakiekolwiek pani kroki, których powodem mogłoby być moje odkrycie. Pod tym względem nie istnieją żadne wątpliwości. Jeżeli zaś chodzi o oszczędzanie tej dziewczyny, jaką ma ona wagę, jakie znaczenie? Kogo tu oszczędzać! Lady Dedlock, przecież w grę wchodzi plama na nazwisku rodziny! Miałem prawo przypuszczać, że pani kurs będzie absolutnie prosty i nie zboczy w lewo ani w prawo bez względu na napotykane okoliczności, lecz zdepcze wszystko i nic nie będzie oszczędzał. Jaśnie pani — zapatrzona dotychczas w blat stołu — podnosi wzrok i spogląda na starego prawnika. Twarz ma kamiennie niewzruszoną. Lekko przygryza dolną wargę. Po chwili opuszcza znów spojrzenie, a pan Tulkinghorn myśli: Ta kobieta mnie rozumie. Jej nic nie będzie oszczędzone. Czemu zatem miałaby oszczędzać innych? Przez chwilę milczą obydwoje. Lady Dedlock nie tknęła obiadu, lecz parę razy nalewała sobie wody pewną ręką i podnosiła do ust szklankę. Obecnie wstaje od stołu i zasiadłszy w głębokim fotelu przesłania twarz rękoma. Nic w jej zachowaniu nie świadczy o słabości czy też podnieceniu. Jest zamyślona, posępna, pełna skupienia. Pan Tulkinghorn, który stojąc przed kominkiem jest znów mroczną postacią zaciemniającą jej widok, myśli: Ta kobieta zasługuje na poważne studium. Toteż studiuje ją do woli i nie odzywa się przez czas niejaki. Jaśnie pani również bada coś w myślach, chociaż na pozór tylko odpoczywa. Nie ona pierwsza głos zabierze. Może to wydawać się nieprawdopo dobne, ale on zostanie zmuszony do pierwszego słowa, gdyby nawet miał stać tak do północy. — Lady Dedlock, najbardziej przykra część rozmowy jest przed nami, lecz sprawy zawodowe są i muszą być sprawami zawodowymi. Nasza ugoda została zerwana. Dama o rozsądku i sile charakteru pani musi być przygotowana, że ugodę tę uznam za niebyłą i będę postępował dalej według własnego uznania. — Jestem na to przygotowana. Pan Tulkinghorn pochyla głowę. — Zatem nie będę więcej naprzykrzał się pani. Zmierza w kierunku drzwi, lecz zatrzymuje go pytanie. — Czy to znaczy, że otrzymałam uprzedzenie? Bo nie chciałabym zrozumieć pana niewłaściwie. — Nie uprzedzenie w literalnym rozumieniu, bo takie uprzedzenie wymagałoby dochowania warunków umowy. Ale w praktycznym rozumieniu o to samo chodzi, o zupełnie to samo. Różnica istnieje wyłącznie dla umysłu prawnika. — Więc nie będzie następnego uprzedzenia? — Ma pani duszność, lady Dedlock. Następnego uprzedzenia nie będzie. •— Zamierza pan oświecić sir Leicestera już dzisiaj? — Czy to interpelacja? — powiada adwokat z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. — Nie. Nie zamierzam oświecić sir Leicestera już dzisiaj. — Więc jutro? j— Biorąc wszystko pod rozwagę, wolę uchylić się -od odpowiedzi na to pytanie. Gdybym odrzekł, iż nie wiem, kiedy zamierzam to zrobić, nie uwierzyłaby mi pani, a zatem moja odpowiedź okazałaby się niepotrzebna. Być może nastąpi to jutro, a więcej wolałbym nie mówić na ten temat. Pani jest przygotowana, a nie chcę budzić nadziei, których mógłby nie uzasadnić dalszy rozwój wydarzeń. Pozwolę sobie życzyć pani dobrej nocy. Jaśnie pani opuszcza ręce i pobielałą twarz zwraca ku prawnikowi kroczącemu z wolna w stronę drzwi, u których progu zatrzymuje go ponownie. — Czy zamierza pan długo pozostać w tym domu? Słyszałam, żc pisał pan jakieś listy w bibliotece. Czy tam pan wróci? — Tylko po kapelusz. Idę do domu, lady Dedlock. Ona skłania raczej oczy niż głowę ruchem szczególnym i ledwie dostrzegalnym. On wychodzi z pokoju. Tuż za progiem spogląda na swój zegarek i wydaje mu się, że nie jest on co do minuty punktualny. Ale na schodach stoi wspaniały zegar słynący z dokładności, co nieczęsto bywa udziałem wspaniałych zegarów. — A co ty powiesz? — zwraca się doń pan Tulkinghorn. — Co powiesz? Gdyby zegar powiedział: „Nie idź do domu!" Jakiż to byłby doskonały zegar, gdyby tego właśnie wieczora powiedział: „Nie idź do domu" —- temu właśnie staremu człowiekowi spośród wszystkich starych i młodych ludzi, co kiedykolwiek zwracali wzrok ku jego tarczy! Ale zegar dobitnie i ostro uderza trzy kwadranse po siódmej, następnie zaś zaczyna tykać znowu. — Gorszy jesteś, niż sądziłem — mamrocze pan Tulkinghorn karcąc swój zegarek. — Całe dwie minuty różnicy! Niech pójdzie tak dalej, a na pewno mnie nie przeżyjesz. Jakiż byłby to zegarek, gdyby płacąc dobrym za złe, odpowiedział wówczas: „Nie idź do domu!" Na ulicy adwokat kroczy z rękoma splecionymi za plecami, pod cieniem okazałych domów, których liczne sekrety, kłopoty, długi, drażliwe sprawy wszelkiego pokroju spoczywają niby w skarbcu pod jego starą kamizelką z czarnego atłasu. Jest powiernikiem nawet cegieł i zaprawy murarskiej, a wysokie kominy telegrafują mu tajemnice rodzinne. Ale wśród wielu zwracających się doń głosów nie ma w promieniu mili głosu, który szepnąłby: „Nie idź do domu!" Poprzez zgiełk i zamęt plebejskich ulic, wśród łoskotu i gwaru niezliczonych pojazdów, stóp ludzkich, głosów, w blasku widnych świateł sklepów, popychany ku kresowi wędrówki przez wiatr od zachodu, potrącany przez ciżbę przechodniów, pan Tulkinghorn śpieszy wciąż przed siebie, a wokół nie ma nic, co szepnąć by mu mogło: „Nie idź do domu". Kiedy przybywa wreszcie do swojego posępnego pokoju i zapaliwszy świece rozgląda się dokoła i patrzy ku górze, widzi Rzymianina, którego wyciągnięta ręka nie zdradza dzisiaj nic osobliwego, a towarzysząca Rzymianinowi grupa postaci nie rzuca również spóźnionej przestrogi: „Nie idź do domu". Noc jest księżycowa, lecz księżyc po pełni dopiero co wzeszedł nad rozległą pustynią Londynu. Gwiazdy lśnią tak samo, jak nad bla szanym dachem wieżyczki domu w Chesney Wold. Ta kobieta — jak ostatnio zwykł nazywać ją w myślach pan Tulkinghorn -— przypatruje się gwiazdom. Duszę ma zbolałą, serce pełne trosk i niepokoju. Przestronne komnaty wydają się jej zbyt ciasne i duszne. Nie może ścierpieć zamknięcia, więc postanawia odbyć samotny spacer po przyległym do domu ogrodzie. Ta kobieta jest zanadto kapryśna i władcza, by czymkolwiek, co czyni, zadziwiać swoje otoczenie, nie budzi więc zdziwienia, gdy za- woalowana wychodzi z domu w księżycowe światło. Lokaj asystujący jaśnie pani odmyka furtkę ogrodu i na żądanie jaśnie pani wręcza jej klucz, a następnie dowiaduje się, iż może odejść. Jaśnie pani życzy sobie pospacerować trochę, by ułagodzić ból głowy. Może to potrwa godzinę, może więcej, a eskorta nie będzie jej potrzebna. Furtka zatrzaskuje się z łoskotem i lokaj pozostawia damę, która niknie wśród cienia rozłożystych drzew. Piękna noc, jasny wielki księżyc i nieprzeliczone mrowie gwiazd. Pan Tulkinghorn udaje się do swojej piwnicy, gdzie otworzy i zamknie te drzwi bardzo hałaśliwie, po drodze jednak musi przebyć niewielkie podwórko przypominające dziedziniec więzienny. Od niechcenia spogląda ku górze i myśli: Piękna noc, jasny, wielki księżyc i nieprzeliczone mrowie gwiazd. Noc jest też cicha. Bardzo cicha noc! Gdy księżyc świeci jasno, wydawać się może, iż spokój i samotność, które promieniują z niego, wywierają wpływ również na miejsca tłoczne i pełne życia. Noc jest spokojna i cicha nie tylko na piaszczystych gościńcach lub grzbietach wzgórz, skąd widać rozległy obszar ziemi .pogrążonej w spoczynku, coraz to bardziej i bardziej sennej w miarę gdy rozpościera się dalej pośród deseniu drzew rysujących się na nocnym niebie i usianych szarymi widmami kwiecia. Noc jest spokojna i cicha nie tylko w ogrodach i gajach albo wzdłuż rzeki, gdzie rozciągają się zielone, świeże łąki, a nurt wody połyskuje wśród uroczych wysepek, szumiących jazów i rozszeptanego sitowia. Cisza i spokój towarzyszą rzece również tam, gdzie u jej brzegów domy stoją zwartą masą, w wodach przeglądają się mosty, gdzie czarno i przerażająco wyglądają statki stojące u nadbrzeży, a następnie, gdy rzeka minąwszy te zniekształcenia przecina bagna, pośród których drogowskazy sterczą niby wyrzucone na ląd szkielety, gdy zapuszcza się w wyżej położony teren obfitujący w uprawne łamy, wiatraki i spiczaste wieżyce kościelne, by ostatecznie połączyć się z rozkołysanym wiecznie morzem. Noc jest spokojna i cicha nie tylko na wodnych głębinach i na wybrzeżu morza, gdzie strażnik stoi zapatrzony w rozpostarte szeroko skrzydła statku, który jak gdyby tylko na jego użytek, jawi się w smudze światła z latarni morskiej, ale coś w rodzaju nocnego spoczynku zalega również lon*. dyńską pustynię Indzi obcych sobie. Nawet tam krępe i strzeliste wieże oraz jedna ogromna kopuła stają się nocą jak gdyby bardziej eteryczne, zadymione szczyty domów tracą wulgarność w bladej poświacie księżyca, hałaśliwe odgłosy dobywające się z ulic są mniej liczne i po trosze złagodzone, a kroki ludzkie nadchodzą i odchodzą stłumione jakoś i cichsze. Zamieszkiwaną przez pana Tulkinghorna okolicę, te pola, gdzie pasterze dmą w nie milknące nigdy trąby sądu kanclerskiego, a swoje owce strzygą bezlitośnie na wszelkie godziwe i niegodziwe sposoby, wszelki zgiełk przemienia się tej księżycowej nocy w odległy pomruk, jak gdyby wielkie miasto było wibrującym jednostajnie naczyniem szklanym. Co to? Ktoś wystrzelił z rusznicy lub pistoletu? Gdzie to się stało? Kilkoro przechodniów wzdryga się, zatrzymuje, rozgląda dokoła. Otwierają się jakieś okna i drzwi, ludzie wychodzą na ulicę, aby popatrzeć. Wystrzał był donośny i rozbrzmiał dalekim echem. Jakiś przechodzący mężczyzna powiada, że od huku aż jeden dom się zatrząsł. Wystrzał obudził wszystkie okoliczne psy i te ujadają teraz zawzięcie. Płoszą się żerujące na ulicy koty. Kiedy psy szczekają jeszcze i wyją, a zwłaszcza jeden zawodzi niczym szatan, zaczynają bić zegary na kościelnych wieżach, a szmer ulicy zdaje się przemieniać w zmieszane okrzyki. Lecz rychło milknie wszystko. Nim ostatni zegar pocznie wydzwaniać dziesiątą, następuje odprężenie. A kiedy skończy, wrócony zostanie spokój pogodnej nocy i wielkiemu jasnemu księżycowi, i nieprzeliczonemu mrowiu gwiazd. Czy zmącony też został spokój pana Tulkinghorna? Jego okna są mroczne i nieme, a jego drzwi zamknięte. Musiałoby nastąpić coś rzeczywiście niezwykłego, aby wywabić ze skorupy starego prawnika. Nie widać go. Nie słychać nic o nim. Huk najpotężniejszego działa nie mógłby obecnie wstrząsnąć tym sędziwym człowiekiem, który zastygł w nieruchomej pozie. Od wielu lat wytrwały Rzymianin wyciąga rękę z sufitu i wska- żuje coś nieokreślonego. Mało prawdopodobne, by jego gest miał tej nocy jakieś odmienne znaczenie. Raz zaczął coś wskazywać i wskazuje stale, jak to każdy Rzymianin albo nawet Brytyjczyk, opanowany tylko jedną myślą. Niewątpliwie jest obecnie na miejscu i nadal wskazuje coś przy księżycowym świetle i w ciemnościach, podczas brzasku i o wschodzie słońca, i w biały już dzień. Jest na miej<- scu, wskazuje coś i nikt nie darzy go uwagą. Ale wkrótce po świcie nadchodzą ludzie, by sprzątać apartament pana Tulkinghorna. Czy to Rzymianin wyraża swoim gestem coś, czego nie wyrażał dotychczas? Czy może dostaje szału pierwszy z owych ludzi, który wszedł do pokoju adwokata? Ten pierwszy spogląda na sufit i wskazującą w dół rękę, później, gdy opuszcza wzrok ku temu, co wskazuje ręka Rzymianina, wydaje okrzyk przerażenia i ucieka. Inni zachowują się tak samo. Krzyczą i uciekają również, a na ulicy powstaje zamieszanie. Co to wszystko znaczy? Nie dopuszcza się światła do mrocznego pokoju i jacyś obcy ludzie wkraczają tam, by rychło wyjść cicho, lecz ciężkim krokiem i poniósłszy do sypialni jakieś brzemię, złożyć je tam na łóżku. Przez cały dzień nie brak w apartamencie szeptów i pomruków zdziwienia, przeszukuje się tam wszystkie kąty, troskliwie szuka śladów kroków i z równą troską bada pozycję każdego mebla. Wszystkie oczy zwracają się w kierunku Rzymianina, wszystkie głosy powtarzają cicho: „Gdyby ten mógł powiedzieć, co widział". A Rzymianin wskazuje stół, na którym stoi kieliszek i zaledwie napoczęta flaszka wina, i dwie świece zapewne zdmuchnięte raptownie wkrótce po zapaleniu. Wskazuje próżny, fotel, a przed nim na dywanie ciemną plamę tak małą, że prawie by ją można nakryć dłonią. To wszystko znajduje się jak gdyby w zasięgu wyciągniętej ręki Rzymianina i ma w sobie coś tak przerażającego, że bujna wyobraźnia mogłaby przypisać gwałtowny atak obłędu całej alegorii — nie tylko chłopcom o grubych łydkach, stanowiącym orszak Rzymianina, lecz również obłokom, kwiatom, kolumnom, jednym słowem, kompozycji bez żadnych wyjątków. Niewątpliwie każdy, kto wkracza do mrocznego pokoju i rozgląda się wokół, patrzy później ku górze i ulega tajemniczej grozie, jak gdyby w Rzymianinie widział sparaliżowanego, pozbawionego mowy świadka. Z całą pewnością przez wiele, bardzo wiele nadchodzących lat będą krążyć wśród ludzi upiorne historie o plamie na dywanie tak łatwej do nakrycia i tak niezmiernie trudnej do usunięcia. Z całą pewnością Rzymianin — pokąd oszczędzą go pająki oraz wilgoć -— będzie wskazywał ku dołowi gestem pełnym śmiertelnej powagi i nierównie bardziej wymownym niż kiedykolwiek za czasów pana Tulkinghorna. Bo tamte czasy minęły niepowrotnie, a Rzymianin musiał pewnej nocy wskazywać podniesioną morderczo rękę i samego pana Tulkinghorna, który od wieczora do rana leżał na dywanie, obrócony twarzą ku podłodze i z przestrzelonym sercem. ROZDZIAŁ XLIX PRZYJAŹŃ A OBOWIĄZEK Dzień wielkiej uroczystości dorocznej nastał w siedzibie pana Mateusza Bagneta, byłego artylerzysty, a obecnie muzyka grywającego na fagocie. To radosne, pogodne święto — rocznica urodzin w domu. Nie są to urodziny pana Bagneta. Takie wydarzenie epokowe dla magazynu instrumentów muzycznych pan Bagnet zaznacza tylko gorętszym pocałunkiem, jakim obdarza dzieci przed śniadaniem, dodatkową fajką po obiedzie i zastanawianiem się pod wieczór, co na to wszystko powiedziałaby jego kochana, stara matka. Pan Bagnet często i długo medytuje na ten temat, jakkolwiek jego kochana, stara matka odeszła spośród żyjących przed dwudziestoma laty. Na ogół mężczyźni rzadko wracają myślami do ojców, jak gdyby w księgach bankowych swojej pamięci całe saldo synowskich uczuć zapisali na dobro rachunku matki. Do takich właśnie mężczyzn zalicza się pan Bagnet. Być może nieustający podziw dla wyjątkowych zalet jego starej stanowi powód tego rodzaju czci dla kobiet. Nie są to również urodziny żadnego z dziatek. Takie okazje bywają obchodzone raczej świątecznie, lecz rzadko przekraczają granice serdecznych życzeń oraz wystawniejflzego deseru. Są to urodziny jego starej — najuroczystsze święto i w kalendarza pana Bagneta dzień oznaczony najbardziej czerwoną liczbą. To wielkie wydarzenie bywa zawsze obchodzone zgodnie z etykietą, jaką pan Bagnet ustalił wiele lat temu. Pan Bagnet wyznaje pogląd, że dwie kury na obiad stanowią dowód iście cesarskiego luksusu, więc nieodmiennie wychodzi z domu wczesnym rankiem, aby takie dwie 6ztuki nabyć; również nieodmiennie bywa okpiwany przez przekupnia i staje się posiadaczem dwóch najstarszych mieszkańców kurnika w Europie. Powróciwszy do domu z tymi okazami największej twardości owi 796 niętymi w błękitno-białą ściereczkę, która też wchodzi w skład stałego ceremoniału, pan Bagnet mimochodem prosi małżonkę podczas śniadania, by zechciała powiedzieć, co mianowicie życzyłaby sobie mieć na obiad. Dziwnym zbiegiem okoliczności pani Bagnet wymienia zawsze kury, wobec czego małżonek dobywa z ukrycia zawiniątko i wśród podziwu i uciechy całej rodziny okazuje zebranym jego zawartość. Następnie żąda stanowczo, aby jego stara nie robiła nic jak dzień długi, lecz zasiadała godnie ubrana w świąteczną suknię i była obsługiwana przez niego oraz młode pokolenie. Pan Bagnet jako kucharz nie cieszy się szczególnie dobrą sławą, a więc taki stan rzeczy jest dla jego starej kwestią raczej ceremonii niż radości, atoli pani Bagnet usiłuje znosić tę ceremonię z największą możliwie pogodą. W ten dzień urodzin pan Bagnet dokonuje ustalonych etykietą przygotowań. Zakupiwszy dwa sędziwe okazy drobiu, zdumiewa i raduje rodzinę ich niespodziewanym dobyciem z kryjówki, później zaś osobiście dogląda pieczenia, w czasie gdy pani Bagnet, którą poczciwe, opalone palce swędzą, by przeciwdziałać złemu, co się właśnie dzieje, zasiada jako gość honorowy, ubrana w swoją najlepszą świąteczną suknię. Malta i Quebec nakrywają do stołu, a Woolwich, który jak przystało, jest pod komendą ojca, obraca rożen. Od czasu do czasu pani Bagnet dostrzega błędy tych młodych kuchcików i wytyka je gniewną miną, zmrużeniem oczu czy też wymownym ruchem głowy. |p| Będą gotowe punkt pół do drugiej — oznajmia pan domu. — Co do minuty. Pani domu spostrzega z niepokojem, iż jedna z kur trwa w bezruchu nad ogniem i zaczyna się przypalać. -—' Będziesz mieć obiad, stara! — podejmuje małżonek. — Godny królowej. Pani Bagnet pokazuje w uśmiechu białe zęby, lecz najwidoczniej jest tak zaniepokojona, że czuły syn uważa za wskazane zapytać ją spojrzeniem, co jest nie w porządku, wobec czego stoi z szeroko otwartymi oczyma i tym bardziej puszcza w niepamięć swoje obowiązki. Na szczęście jednak Malta pojmuje w lot przyczynę zatroskania matki i sójką w bok przywołuje brata do porządku. Znieruchomiała kura poczyna obracać się znowu, a pani Bagnet przymyka oczy z wyrazem błogiej ulgi. 797 — George wpadnie do nas — odzywa się pan Bagnet — Punkt pół do piątej. Co do minuty. Ile to lat, moja stara, George wpada do nas w takie popołudnia? — Ach, Mat, Mat! Tyle,, że starczyło, hy z młodej kobiety zrobić starą. Ni mniej, ni więcej, Mat — odpowiada pani Bagnet i śmiejąc się pogodnie kiwa głową. — Nie martw się^ stara. Jesteś i będziesz taka sama młoda, jak by. łoś. AUkT młodsza. Tak, nawet młodsza! To wszystkim wiadomo. W tej chwili Quebec i Malta wołają klaszcząc w ręce, że wujaszefc na pewno przyniesie coś mamie, i zaczynają odgadywać, co to takiego będzie. .— Wiesz co, Mat? — mówi pani Bagnet i przymrużeniem prawego oka rzuca Malcie słowo: „sól", a poruszeniem głowy zwraca Quebec uwagę na brak pieprzu. — Zaczynam się obawiać, że George ma znowu skłonność do włóczęgi. - -— George to nie dezerter — odpowiada małżonek. — Nie zostawi starego druha w matni. Nigdy. Nie ma strachu. — Nie, Mat, nie! O to go nie podejrzewam. Nie zostawi cię w matni. Ale gdyby wyszedł jakoś z trudności finansowych, myślę, że w świat by ruszył. Pan Bagnet zapytuje, dlaczego? -— Widzisz — podejmuje jego stara tonem zastanowienia. — George wydaje mi się jakiś zniecierpliwiony, niespokojny. Nie powiem, że nie jest taki 6am swobodny, jak zawsze. Nic podobnego. Musi być swobodny, bo inaczej nie byłby to George. Ale coś go smuci czy gnębi. To widać. .. —- Gnębi go ten adwokat — rzuca pan Bagnet. — Taki zgnębiłby diabła, moja stara. , -— Tak, Mat, tak... Coś w tym być musi. Dalszą rozmowę uniemożliwia fakt, że pan Bagnet musi poswięcic całą uwagę i siłę myśli obiadowi, gdyż chude i suche kury za nic me chcą puścić sosu, a sos przygotowany sztucznie zdradza trwałą skłonność do utrzymywania niepokojąco jasnej barwy. Z podobnym uporem kartofle buntują 6ię podczas obierania, spadają z widelców i rozpraszają się po całej kuchni, jak gdyby nastało właśnie trzęsienie ziemi. Ponadto kurze nogi są dłuższe, niż można by sobie życzyć, i obciągnięte skórą niezwykle grubą i bukowatą. Wreszcie jednak pan do mu przezwycięża możliwie najsprawniej wszelkie trudności, wykłada kury na półmisek i zasiada do stołu, a pani Bagnet zajmuje miejsce honorowego gościa po prawej ręce gospodarza. Całe szczęście dla starej pana Bagneta, że dzień jej urodzin przypada tylko raz do roku, bo dwie takie kurze uczty mogłyby być naprawdę groźne. Wszystkie bardziej delikatne mięśnie i ścięgna, jakie drób naturalnym rzeczy porządkiem winien posiadać, przybrały u tych okazów szczególną formę strun do gitary. Zdawać się może, iż ich nogi i skrzydła zapuściły korzenie w pierś i resztę ciała tak, jak stare drzewa zapuszczają korzenie w ziemię. Ich niewiarygodnie twarde udka nasuwają myśl, iż kury poświęciły przeważającą część długiego i pracowitego żywota ćwiczeniom marszowym oraz zawodom w chodzie. Ale pan Bagnet, nieświadom takich drobnych defektów, serdecznie zabiega, by jego stara zjadła możliwie najwięcej zastawionych •przed nią smakołyków. Poczciwa pani Bagnet, która za nic na świecie nie wyrządziłaby przykrości mężowi żadnego dnia, a cóż dopiero w dniu tak niezwykłym, jest pełna obaw, lecz z całą odwagą wystawia na szwank swój system trawienny. No i w żaden sposób nie może pojąć, jakim cudem młody Woolwich, nie posiadający przecież strusiego żołądka, radzi sobie z ogryzaniem pałek. Po zakończonym posiłku stara pana Bagneta musi wytrzymać jeszcze jedną próbę, gdyż zasiadając uroczyście przypatruje się sprzątaniu pokoju, omiatanin komina oraz czyszczeniu i zmywaniu naczyń i sztućców na kuchennym podwórku. Radosny zapał, z jakim panienki przykładają się do tych zadań, ich spódniczki podkasane na wzór matczynej w podobnych okazjach, ślizganie się dziewczynek na zbyt luźnych roboczych trepach — wszystko to rokuje piękne nadzieje na przyszłość, chwilowo jednak musi budzić poważny niepokój. Wiedzie to również do znacznego nadmiaru zbytecznej paplaniny, szczęku porcelany i fajansu, pobrzękiwania cynowymi kubkami, szurania mioteł oraz zużycia wody. Ponadto same ablucje młodych panienek stanowią widok, który ich troskliwa matka nie bez trudności znosi ze spokojem właściwym W dniu tak uroczystym. Ostatecznie jednak rozliczne zabiegi znajdują swój triumfalny koniec, a Quebec i Malta pojawiają się w,świeżych sukienkach, uśmiechnięte i zupełnie suche. Na stół trafiają fajki, tytoń i coś do wypicia i stara pana Bagneta pierwszy raz w dniu tej wspaniałei biesiady zaznaje nieco spokoju ducha. Gdy pan Bagnet zasiada na swoim stałym miejscu, wskazówki zegara są bardzo blisko godziny pół do piątej, kiedy zaś wskazują ją dokładnie, gospodarz oznajmia: — George! Z punktualnością żołnierza! Istotnie to pan George, który ma gorące życzenia dla pani domu (całuje ją przy równie niezwykłych okazjach), dla dzieci i dla pana Bagneta. — Wszystkiego najlepszego dla wszystkich! — powiada. — George! Słuchaj, stary! ;— woła pani Bagnet przypatrując mu się pilnie.,— Co ciebie nawiedziło? ■. .—. Nawiedziło ? Mnie ? — Aha. Jesteś bardzo blady jak na siebie. No i taki czymś przejęty. Może nie mam racji, Mat? — George — odzywa się pan Bagnet. — Powiedz starej, co z tobą. ; |— Nie zdaje mi się, abym był bardzo blady — mówi dragon przesuwając dłoń po czole — i nie wyglądam chyba na człowieka czymś przejętego. Jeżeli tak, to szczerze mi przykro. Ale by nie taić niczego, powiem, że chłopiec, który został u mnie umieszczony, zmarł wczoraj po południu. To mnie mocno wzięło. — Biedaczek! —■ wzdycha pani Bagnet z iście macierzyńskim uczuciem. — Umarł, powiadasz? Mój Boże. — Miałem zamiar nic nie gadać o tym, bo to nie temat na urodzinowe przyjęcie, ale, pani Bagnet, ty wyciągnęłaś ze mnie wszystko, zanim zdążyłem usiąść. Wziąłbym się jakoś w garść za minutę—. ciągnie dragon starając się o ton weselszy — gdybyś nie była taka szybka. Sjfer-ś Słusznie! —- mówi pan Bagnet. — Stara jest taka szybka... Jak proch! — A co ważniejsza — podchwytuje pan George — jest także bohaterką dnia, więc nią będziemy się zajmować. Spójrz, przyniosłem ci małą broszkę. To dobiazg niewart wspomnienia, ale zawsze pamiątka. I jeszcze raz wszystkiego najlepszego, pani Bagnet. Dragon wręcza solenizantce upominek, który dziewczynki oglądają z klaskaniem w ręce i radosnymi okrzykami, a pan domu z pełnym powagi uznaniem. — Stara! — odzywa się ten ostatni. — Powiedz mu moje zdanie o broszce. — Jest śliczna, George! — wola pani Bagnet.. — Ładniejszej nie widziałam, jak żyję! — Dobrze! Moje zdanie! — mówi małżonek. — Taka piękna, George — ciągnie pani Bagnet oglądając prezent, który trzyma na odległość wyciągniętej ręki — że aż za dobra dla mnie. . ■ * *? — Żle! Nie moje zdanie! — mówi małżonek. — Tak czy inaczej, dziękuję ci, stary, sto tysięcy razy — podchwytuje pani Bagnet i z oczyma jaśniejącymi radością wyciąga rękę do dragona. — Czasami bywałam dla ciebie przykra, jak to nieokrzesana wojskowa żona, ale, George, tak naprawdę, trudno o dwoje lepszych niż my przyjaciół. A teraz, George, musisz sam przypiąć mi broszkę. Na szczęście! Dzieci okalają ich, by zobaczyć, jak to będzie wyglądało, zaś były artylerzysta spogląda przez ramię syna i wyraz twarzy ma tak drewniany, a zarazem pełen po dziecięcemu sympatycznego zainteresowania, że pani Bagnet wybucha wesołym śmiechem i powiada: >-^Ach, Mat, Mat! Jaki z ciebie kochany stary dzieciuch! Ale pan George kiepsko sobie radzi. Ręce mu drżą, jest najwidoczniej zdenerwowany. Wreszcie upuszcza broszkę. — No i kto by uwierzył! — mówi i chwyciwszy w lot zgubę rozgląda się dokoła. — Taki jestem nieswój, że nie wychodzi mi coś równie łatwego! Pani domu orzeka, iż w podobnych przypadkach nie ma leku nad fajkę, sama przypina broszkę w mgnieniu oka i poleca, by dragon zasiadł na swoim zwykłym miejscu, a fajki poszły w ruch. — Jeżeli to nie postawi cię na nogi, George — mówi — zerknij od czasu do czasu na swój piękny prezent, a jedno z drugim musi zrobić swoje. — Przede wszystkim ty, pani Bagnet, robisz dla mnie wiele i doskonale wiesz o tym. Ale powiem ei, że to i tamto razem wzięte zanadto bije mnie po głowie. Na przykład, pani Bagnet, ten biedny chłopiec. Ciężko mi było patrzeć, jak umiera, no i nic mu nie pomóc. — Co ty gadasz, George? Przecież mu pomogłeś. Wziąłeś go pod swój dach, — Tak, ale to mało. Rzecz w tym, pani Baguet, że nieszczęśnik umierał, a przez całe życie nikt nie nauczył go więcej niż odrófenia- |nia własnej prawej ręki od lewej. A był zbyt bliski śmierci, by w tym dało się pomóc. — Biedaczek — wzdycha pani Bagnet. — A jak patrzałem na niego, wciąż przypominał mi się Gridley — ciągnie dragon, który nie zdążył jeszcze- zapalić fajki i ciężką dłonią przygładza włosy. — To też był ciężki przypadek, chociaż całkiem inny. Jeden i drugi musieli przypominać mi starego szelmę, który miał do czynienia z obydwoma. Kiedy pomyślę o tym starym, zardzewiałym karabinie, co nic tylko stoi w swoim kącie i wszystko przyjmuje całkiem tak samo, to, słowo daję, palce mnie świerzbią, pani Bagnet! Moja rada, George — podchwytuje gospodyni ■— weź fajkę w te świerzbiące palce i zapal. To będzie lepsze, przyjemniejsze, no i bardziej wyjdzie ci na zdrowie. -— Racja! —■ przyznaje dragon. — Zaraz tak zrobię. Istotnie zapala fajkę, ale ma nadal minę tak pochmurną i skupioną, że młode pokolenie przygląda mu się podejrzliwie, a pan Bagnet odkłada uroczysty moment wzniesienia toastu na cześć małżonki, co przy podobnych okazjach sam z reguły czyni wygłaszając mowę wzorowo zwięzłą. Ponieważ jednak panienki zdążyły przygotować poncz, zwany przez ich ojca „miksturą", a fajka George(a żarzy się wesoło, pan domu poczytuje wzniesienie toastu za swój święty obowiązek i w te słowa zwraca się do zgromadzonych: — George! Woolwich! Quebec! Malta! Dziś jej urodziny. W dzień marszu nie znajdziecie takiej drugiej. Jej zdrowie! Toast zostaje wypity wśród entuzjazmu, a solenizantka dziękuje w słowach, które ograniczają się do trzech, a więc stanowią również model chwalebnej zwięzłości: — I wasze także ! Następnie stara pana Bagneta uśmiecha się kolejno do wszystkich zebranych i przy sposobności pociąga dobry łyk „mikstury", a cały obrzęd kończy zgoła nie przewidzianym przez etykietę okrzykiem: — 0! Jakiś mężczyzna! Rzeczywiście! Jakiś mężczyzna stoi w drzwiach pokoju, czym niepomiernie dziwi szczupłe grono biesiadników. Jest to mężczyzna o bystrym wyrazie twarzy i oczu, który zwrócone ku sobie spojrzenia chwyta wzrokiem zbiorowo i indywidualnie w sposób godny niezwykłej osobistości. — George — odzywa się nowo przybyły i pozdrawia dragona skinieniem głowy :— jak się dziś miewasz? — 0! Bucket! — woła George. — Ten sam — odpowiada Bucket i wkroczywszy do pokoju zamyka drzwi za sobą. — Akurat przechodziłem tędy i przystanąłem, żeby rzucić okiem na instrumenty muzyczne wyłożone w sklepowej wtrynić. Ktoś z moich przyjaciół, proszę państwa, szuka właśnie używanej wiolonczeli w dobrym stanie. Przy sposobności zobaczyłem wesołe towarzystwo i tak mi się wydało, że to ty, George, siedzisz w kącie, więc pomyślałem, że stanowczo nie mogę się mylić. Jak się dziś czujesz, George? Pierwsza klasa. No nie? Uszanowanie pani domu. Uszanowanie panu domu. No i... Mój Boże! Są i dziateczki! —- woła pan Bucket i szeroko rozpościera ramiona. —- Ze mną, proszę państwa, da się wszystko zrobić, jak pokaże mi się dziateczki. Dostanę buziaka, ślicznotki? Nie potrzeba pytać, kto wasz ojciec i wasza matka! Jak żyję, nie widziałem takiego podobieństwa. Pan Bucket zostaje przyjęty bez niechęci, więc sadowi się obok dragona i Quebec oraz Maltę sadza na swoich kolanach. — Co za ślicznotki! — wola. — Dostanę od was po drugim całusie? To jedno, na co jestem naprawdę łasy! Dobry Boże! Jak zdrowo wyglądają te malutkie! He też mogą mieć lat, szanowna pani? Osobiście szacowałbym je tak na osiem i dziesięć. — Prawie pan trafił — odpowiada pani Bagnet. — Przepadam za dziećmi, więc w takich razach zwykle dobrze trafiam. Jeden mój znajomy ma, proszę szanownej pani, dziewiętna- ścioro! Wszystkie z jednej matki, która wciąż jest świeża i różowa niby poranek. Nie tak, ma się rozumieć, jak szanowna pani, ale, słowo honoru, mało co gorzej. Jak nazywa się taka cera? — zwraca się pan Bucket do Malty i delikatnie szczypie ją w policzek, Brzoskwiniowa, koteczku! Słowo honoru! A co powiecie, ślicznotki, o waszym tacie? Czy myślicie, że tata może polecić używaną wiolonczelę w dobrym stanie komuś z przyjaciół pana Bucketa? Bo ja nazywam się Bucket. Zabawne nazwisko, no nie? Te przymilne słowa kompletnie podbijają serca całej rodziny, a pani Bagnet zapomina o dniu swoich urodzin tak dalece, że własnoręcz- it i •» Jlii miłego gościa. Powiada przy ,,m, iż «• przyjaciółka George'a, ggl szczegół- »ie mm B i mc kle humor. lUDlor' . i __ wvkrzvkuie pan Bucket. — Aa! Nie dopisuje mu humor? - wykrzyKuj p ^ To dopiero historia! Nie do wiary! Co z tobą, George? Czemu nie iu . • j 1 9 dopisuje ci humor? Przecież nic ci me dolega. — Nic szczególnego — bąka dragon. , __ Tak mi Się też zdawało. Co szczególnego miałoby ci dolegać, George? Czy tym małym ślicznotkom może dolegać coś szczególne- go? Nie! Ale dorosnę kiedyś i przez nie może wiele dolegać różnym chłopcom! No nie? Nie najlepszy prorok ze mnie, ale to, proszę sza- nownej pani, mogę wywróżyć na pewniaka. Pani Bagnet jest oczarowana i wyraża przypuszczenie, iż pan Bucket musi być chyba ojcem licznej rodziny. — Nie! Proszę sobie wystawić, szanowna pani, że nie! Trudno uwierzyć, prawda? Ale cały mój dom rodzinny to tylko żona i jeden lokator. Pani Bucket jak ja uwielbia dzieci i życzyłaby ich sobie, ale nie ma. Taki to los! Dobro nierówno bywa podzielone, lecz nie należy biadać z tej racji. Co za urocze podwórko! Czy nie ma z niego wyjścia? Nie. Z podwórka nie ma żadnego wyjścia. — Naprawdę? — podejmuje pan Bucket. — A sądziłbym, że ja- kieś wyjście być powinno. Jak żyję, proszę szanownej pani, nie wi- Pozwoli s ma żad- JltgP bytiym okiem pan Bucket wraca na swoje krzedo obok dragona i z uczuciem klepie go po ramieniu, i co, Ge0rge? Jak teraz humorek? 18 P°rządku - brzmi odpowiedź. — Ma » Postawie i takim zdrowii Chłop o ta- « ^s! Co za bary. T ni ^ W w humorze. Co to § »Uóctó ci 8pokój? °,ę PrZeCieŻ nie dr*czy> G^rge? Co mogło- Detektyw zacina się trochę , i > 1 na k®ncowym zdaniu, co biorąc pod uwagę jego zdolności konwersacyjne, wydaje eię po trosze dziwne; powtarza je parę razy pod adresem fajki, którą właśnie zapala, a twarz ma przy tym na swój sposób skupioną. Ale słońce jego zalet towarzyskich szybko radzi sobie z przelotnym zaćmieniem i wnet jaśnieje znowu. A to wasz brat, prawda, ślicznotki? — zwraca się pan Bucket do Ouebec oraz Malty szukając informacji na temat młodego Wool- wicha. —- Brat jak się patrzy, co? Chciałem powiedzieć brat przyrodni, bo szanowna pani. nie może być przecież matką tak dorosłego syna!' : —i Klnę się na wszystko, proszę pana, że to mój syn, niczyj inny — odpowiada ze śmiechem pani domu. — Zdumiewające! Chociaż podobny do szanownej pani, trudno zaprzeczyć. ■ Kubek w kubek! Tylko kształt czoła... Hm... Ma się rozumieć! Tutaj wddać ojca! Detektyw przymruża jedno oko, by tym dokładniej porównać twarze, a tymczasem pan Bagnet, który pali fajkę z zadowoleniem i powagą, korzysta z okazji, by napomknąć, iż Woolwich jest chrzestnym synem George* a. — Chrzestny syn George'a! Ha! — woła pan Bucket tonem wyjątkowo kordialnym. — Jak Boga kocham! Muszę jeszcze raz uścisnąć dłoń chrzestnego syna George'a. Chrzestny i chrześniak przynoszą sobie zaszczyt nawzajem! Co szanowna pani myśli zrobić z synka w przyszłości? Czy może zdradza talent do gry na jakimś instrumencie? — On gra na flecie — wtrąca żywo pan domu. — Pięknie. — Czy szanowny pan uwierzy — woła pan Bucket zaskoczony niezwykłym zbiegiem okoliczności — że ja też grałem na flecie, kiedy byłem młodym chłopcem! Nie naukowo, jak on gra niewątpliwie, ale ze słuchu. Mój Boże! „Brytyjscy grenadierzy"! Ha! To melodia, która potrafi zagrzać serce każdego Anglika! Mógłbyś, kochany chłopcze, zagrać nam „Brytyjskich grenadierów"? Trudno o propozycję bardziej do przyjęcia w owym szczupłym gronie niż taki apel do młodego Woolwicha, który niezwłocznie przynosi flet i odgrywa tę porywającą melodię. W trakcie jego popisu pan Bucket ożywia się znacznie, wybija takt i dobrze pamięta, by w odpowiednich miejscach wtórować grajkowi słownie, wykrzykując: „Brytyjscy greee-na-dieee-rzy!" Jednym słowem, wykazuje tak nie- przeciętne upodobania muzyczne, że pan Bagnet posuwa się do wyjęcia fajki z ust, aby wyrazić zdanie, iż pan Bucket to dopiero śpiewak! Pan Bucket przyjmuje pochwałę z przykładną skromnością i dorzuca, że w swoim czasie śpiewał trochę, by dawać folgę uczuciom wzbierającym w jego sercu. Wynikają stąd prośby o piosenkę, a on niećnce zakłócać przyjacielsko-towarzyskiego nastroju i śpiewa „Wierzaj, że oczarowały mnie twoje młode wdzięki". Następnie zwierza się pani domu, iż ta piosenka była jego potężną sojuszniczką przy podbijaniu serca pani Bucket (jako osoby niezamężnej) i ona właśnie zawiodła ją przed ołtarz, czyli, jak wyraża się pan Bucket, sprawiła, że pani Bucket wpadła. Ów błyskotliwy intruz stanowi niezwyczajne i miłe urozmaicenie wieczoru, więc pan George, który po wkroczeniu na scenę policjanta nie był zadowolony, teraz odczuwa z jego racji bezwiedną dumę. Zawsze to coś przedstawić przyjaciołom kogoś, kto jest niezwykle przyjacielski, łatwy w obejściu i obdarzony niezliczonymi uzdolnieniami! Po kolejnej fajce pan Bagnet ocenia nowego znajomego tak wysoko, że prosi, by pan Bucket zechciał uświetnić swoją obecnością następne urodziny jego starej. Wiadomość o charakterze przyjęcia tym bardziej wzmaga i utrwala szacunek oraz życzliwość, jakim pan Bucket od początku darzy rodzinę gospodarzy. Obecnie wznosi zdrowie sole- nizantki z zapałem bliskim entuzjastycznego uniesienia, bardziej niż chętnie obiecuje stawić się od dziś za dwanaście miesięcy, czyni w tej kwestii zapis w grubym, czarnym notesie opasanym rzemykiem oraz wyraża nieśmiałą nadzieję, że do tej pory pani Bucket i pani Bagnet zdążą być może pokochać się niczym siostry. Bo czymże jest życie urzędowe bez osobistego, prywatnego? Tak wyraża się detektyw i dodaje, że na bardzo skromny sposób jest osobistością urzędową, lecz nie w tej sferze zwykł poszukiwać szczęścia. Nie! Szczęście da się znaleźć tylko w błogosławionym kręgu ogniska domowego! Naturalnym rzeczy porządkiem pan Bucket winien pamiętać o przyjacielu, któremu zawdzięcza tak wiele obiecującą znajomość. Nie zapomina też o nim. Jest wciąż w bliskości dragona i bez względu na zmiany tematu rozmowy ustawicznie ma go na oku. Czeka, by w jego kompanii odbyć drogę powrotną do domu. Ba! Interesuje się nawet hutami przyjaciela i obserwuje je pilnie, gdy pan George paląc fajkę siedzi w swoim kąciku z nogą założoną na nogę. Wreszcie pan George wstaje i zaczyna się żegnać. W tej samej chwili wstaje również pan Bucket posłuszny świętym związkom przy- jaźni. Na zakończenie roztkliwia się znowu nad dziećmi i przypomina sobie zlecenie, jakiego mu udzielił nieobecny przyjaciel. -— Aha!... Jeżeli chodzi o używaną wiolonczelę... Mógłby mi drogi pan polecić taką sztukę? ..r—■ Dziesiątki — odpowiada gospodarz. Serdeczne dzięki! — woła pan Bucket ściskając jego rękę. — W potrzebie nieoceniony przyjaciel z pana. Tylko proszę pamiętać 0 ładnym tonie. Mój przyjaciel ma kręćka na tym punkcie. Jak Boga kocham, piłuje niczym pracowity tracz Mozarta, Handla i inne takie grube ryby. No i, szanowny panie — ciągnie detektyw tonem życzliwym i poufnym — nie musi pan krępować się ceną. Nie chcę płacić za słono w imieniu mojego przyjaciela, ale chcę, by szanowny pan miał godziwy zarobek i wynagrodzenie za stratę czasu. Uczciwa gra! Trzeba żyć i pozwalać żyć innym. Pan Bagnet zerka na swoją starą z miną taką, jak gdyby mówił, że znaleźli prawdziwy klejnot. — Powiedzmy -— ciągnie detektyw — że wpadnę do państwa jutro tak koło pół do jedenastej przed południem. Czy mogliby państwo podać mi wtedy ceny paru instrumentów o ładnym tonie? Nic łatwiejszego. Gospodarze obiecują, że pożądane informacje będą do dyspozycji, a nawet mówią między sobą o przygotowaniu kilku sztuk do obejrzenia. — Dziękuję. Stokrotnie dziękuję. Dobranoc szanownej pani. Dobranoc szanownemu panu. Dobrej nocy wam życzę, ślicznotki. Jestem serdecznie wdzięczny za jeden z najmilszych wieczorów, jakie zdarzyły mi się w życiu. Oni ze swej strony są szczerze obowiązani panu Bucketowi za jego czarujące towarzystwo i obydwie strony rozstają się przepełnione wzajemną życzliwością. — No, idziemy, stary! — mówi pan Bucket w drzwiach sklepu 1 ujmuje dragona pod rękę. Tak ramię w ramię odchodzą wzdłuż cichej uliczki, a pani Bagnet mówi do zacnego małżonka, że „ten gość tak trzyma się George'a, jak gdyby go naprawdę lubił". Sąsiednie ulice są wąskie, wyboiste, więc nie najdogodniej space rować tamtędy ramię w ramię i pod rękę. Dragon proponuje niebawem, by szli każdy z osobna, lecz pan Bucket nie może zdobyć Bię na złagodzenie uścisku i powiada: — Pół minutki, George. Najpierw chciałbym z tobą pogadać. W tejże chwili wpycha towarzysza do jakiegoś szynku i do pokoju za ogólną salką, gdzie staje przed nim, a plecami opiera się o drzwi. — Posłuchaj, George — zaczyna.1 -^Przyjaźń przyjaźnią, a obowiązek obowiązkiem. Zawsze staram się, żeby nie kolidowały z sobą. Dziś starałem się załatwić sprawę możliwie przyjemnie, a czy to wyszło, musisz sam osądzić. Jesteś aresztowany, George. — Ja? Aresztowany? Za co? — pyta zdumiony dragon. — Posłuchaj, George — powtarza detektyw i ciągnie akcentując słowa poruszeniami grubego palca wskazującego. — Dobrze wiesz, że obowiązek to jedna sprawa, a towarzyska rozmowa —^'-całkiem inna. Obowiązek nakazuje mi teraz przestrzec cię, że wszystko, co od tej chwili powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie. A więc uważaj, George, co gadasz. Nie słyszałeś przypadkiem o morderstwie? — O morderstwie? § — Posłuchaj, George. — Detektyw nie przestaje gestykulować wymownym palcem. — Dobrze uważaj, co ci powiem. Nie pytam o nic szczególnego. Dziś byłeś w bardzo złym humorze. A ja pytam po prostu, czy przypadkiem nie słyszałeś o morderstwie? — Nie. Gdzie popełniono morderstwo? — Posłuchaj, George. Nie musisz się sam sypać. Zaraz się dowiesz, dlaczego jesteś poszukiwany. Morderstwo popełniono przy Lincoln's Inn Fields na osobie dżentelmena, który nazywa się Tulkinghorn. Zastrzelił go ktoś ubiegłej nocy. W związku z tym jesteś poszukiwany przez policję. Dragon opada bezwładnie na stojące za nim krzesło. Twarz blednie mu śmiertelnie. Czoło zraszają grube krople potu. — Bucket! Powiadasz, że ktoś zabił pana Tulkinghorna, a ty mnie podejrzewasz? To niemożliwe! — George — mówi Bucket nie zapominając o swoim palcu wskazującym. — To zupełnie możliwe, bo tak właśnie przedstawia się sprawa. Zbrodnię popełniono ubiegłej nocy około dziesiątej. Wiesz przecież, gdzie byłeś ubiegłej nocy około dziesiątej, i niewątpliwie potrafisz tego dowieść. — Ubiegłej nocy... Gdzie byłem ubiegłej nocy? — bąka dragon tonem zastanowienia i wykrzykuje nagle: — Na Boga! Ja tam byłem ubiegłej nocy! — Tak też myślałem, George — mówi pan Bucket z nutą szczerej troski. — Tak też myślałem. Często bywałeś tam, to wiadomo... Tak... nachodziłeś mieszkanie pana Tulkinghorna, słyszano nieraz twoje z nim sprzeczki no i zapewne... Nie mówię, uważasz, „na pewno", lecz zapewne ten i ów mógł słyszeć, że on nazywał cię niebezpiecznym łotrem i napomykał o pogróżkach. Dragon wzdycha ciężko i sprawia wrażenie, że potwierdziłby to wszystko, gdyby był w stanie dobyć głosu. — Posłuchaj, George — powtarza jeszcze raz pan Bucket i swój kapelusz kładzie na pobliskim stoliku. — Teraz, jak i przez cały wieczór, pragnę załatwić sprawę możliwie najsympatyczniej. Powiem ci szczerze, że za wskazanie sprawcy jest nagroda. Sto gwinei ofiarował sir Leicester Dedlock, baronet. Zawsze byliśmy dobrze z sobą, ale ja mam do wypełnienia obowiązek, a jeżeli ktoś ma zarobić sto gwinei, mogę to być ja równie dobrze jak każdy inny. Spodziewam się, że bierzesz to wszystko pod uwagę i rozumiesz, że muszę cię aresztować i diabła zjem, jeżeli cię nie aresztuję. Mam wezwać pomocy czy też obejdzie się bez głupich żartów z twojej strony? Dragon zdążył się tymczasem opanować i prostuje się teraz jak prawdziwy żołnierz. — Idziemy -—-mówi. — Jestem gotów. — Chwileczkę, George. Chwileczkę — podejmuje pan Bucket i okrągłym gestem wydobywa z kieszeni parę kajdanek. — Ciąży na tobie bardzo poważny zarzut. Wybacz. To mój obowiązek. Dragon wzdryga się i jak gdyby waha przez moment. Później wyciąga przed siebie złożone ręce. — Masz. Zakładaj. Detektyw załatwia to w mgnieniu oka. — Pasują? — pyta. — Jak się w nich czujesz? Mów śmiało, jeżeli nie są wygodne. Bo widzisz, George, pragnę załatwić sprawę zgodnie z obowiązkiem, ale możliwie najprzyjemniej. Jeżeli te kajdanki nie pasują, mam tu w kieszeni drugą parę — mówi pan Bucket tonem dobrego kupca, który z największą chęcią zastosuje się do wymagań klienta. — Pasują, co? No, to w porządku. A teraz popatrz, Geor- |ge _1 paii Bucket sięga do kąta po pelerynę i zaczyna okrywać nią dragona. — Kiedy szedłem po ciebie, George, miałem na względzie twoje uczucia i pelerynę zostawiłem tu celowo. W porządku! I kto to oceni? «— Na pewno ja — mówi pan George. — Ale skoro już wiem wszystko, proszę cię o jeszcze jedną przysługę. Ściągnij mi kapelusz na oczy. — Naprawdę? Mówisz serio? Kiepsko będziesz wyglądał. — Z tym paskudztwem na rękach nie będę mógł patrzeć w oczy przechodniom. Na miłość boską! Zrób, o co cię proszę! Detektyw spełnia tę gorącą prośbę, sięga po własny kapelusz i wyprowadza na ulicę zdobycz. Dragon idzie krokiem nie mniej pewnym niż zwyczajnie, tylko głowy nie nosi tak wysoko. Pan Bucket umiejętnie kieruje go łokciem — zwłaszcza u skrzyżowań ulic i na zakrętach. ROZDZIAŁ L OPOWIADANIE ESTERY Tak się złożyło, że wkrótce po powrocie do domu z Deal otrzymałam od Caddy Jellyby (tak nazywaliśmy ją w dalszym ciągu) bilecik z wiadomością, iż stan jej zdrowia, niedobry od pewnego czasu, uległ ostatnio pogorszeniu, a zatem byłaby niewymownie szczęśliwa, gdybym zechciała ją odwiedzić. Było to ledwie kilka wierszy, które biedaczka skreśliła leżąc na sofie, a załączonych do listu jej męża w pełni popierającego tę prośbę. Caddy była obecnie matką, ja zaś chrzestną matką biednego maleństwa o twarzyczce starej i tak drobnej, że sprawiała wrażenie skromnego uzupełnienia czepeczka, oraz długo- palczastych rączek zwiniętych stale w piąstki i skurczonych pod brodą. Dziecko leżało całymi dniami w tej pozie, oczki miało otwarte i jak wyobrażałam sobie, było pełne zdziwienia, iż przyszło na świat tak bardzo małe i słabe. Gdy poruszał je ktoś, płakało, na ogół jednak było cierpliwe, jak gdyby jedynym jego pragnieniem był spoczynek w bezruchu i medytacje. Miało dziwnie ciemne żyłki na twarzyczce i wyraźne sińce pod oczyma, co mogło sprawiać wrażenie dziedzictwa po atramentowych dniach biednej Caddy. Ogólnie biorąc, dziecko przedstawiało raczej żałosny widok dla osób nie przyzwyczajonych do niego. Jednakże Caddy była przyzwyczajona do tej dumy swojego życia, a plany, jakie snuła w trakcie choroby co do wykształcenia małej Estery, jej małżeństwa, a nawet własnych losów w roli babci małych Ester małej Estery, wzruszyły mnie tak, że chętnie przytoczyłabym tu niektóre, gdyby nie zależało mi na zwięzłości. Wracam do listu. Otóż Caddy żywiła w związku ze mną przesąd umacniający się od owej nocy przespanej z głową na moich kolanach. Była przekonana — muszę nawet rzec, głęboko przekonana — że ilekroć jestem przy niej, czynię jej wiele dobrego. Naturalnie to wytwór fantazji uczuciowej dziewczyny i prawie wstyd wspominać mi o tym, ale takie wierzenie mogło mieć istotną wagę w okresie, kiedy Caddy była naprawdę ciężko chora. Wobec tego uzyskawszy wprzód zgodę drogiego opiekuna pojechałam zaraz na Newman Street, gdzie Caddy i Regent powitali mnie z niebywałą wprost serdecznością. Nazajutrz pojechałam znów do Londynu i to samo zrobiłam dnia następnego. Podróż nie przedstawiała najmniejszych trudności, gdyż musiałam tylko wstać nieco wcześniej, by przed odjazdem z domu uporać się z moimi rachunkami i różnymi sprawami związanymi z gospodarstwem. Ale po tych trzech wizytach pan Jarndyce powiedział mi, gdy pod wieczór przybyłam do domu: — Tak nie można, mała kobietko. Tak nie można. Stale spadająca kropla wody wydrąża kamień, więc stale powtarzana jazda dyliżansem wyczerpie biedną Dame Durden. Przeniesiemy się na krótki czas do Londynu i zamieszkamy tam, gdzie zawsze. f- Jeżeli o mnie chodzi, opiekunie, to zupełnie | zbyteczne. Nigdy nie czuję się zmęczona — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo cieszyło mnie tylko, że jestem ludziom potrzebna. i —- Więc ze względu na mnie albo Adę, albo nas oboje. Jutro, jak mi się zdaje, są czyjeś urodziny. — Tak! Rzeczywiście! f-k zawołałam całując moją najmilszą, która dnia następnego miała ukończyć dwudziesty pierwszy rok życia. |H A widzisz — podjął opiekun pół żartem, pół serio. Ta wielka uroczystość zmusza moją piękną kuzynkę do załatwienia pewnych spraw wynikających z jej pełnoletności. Co stąd wynika? Londyn będzie miejscem najbardziej odpowiednim dla nas. wszystkich. Więc do Londynu, moje miłe! Ta sprawą zakończona. A teraz: jakże się- miewa biedna Caddy? — Niedobrze, opiekunie. Zapewne jakiś czas upłynie, zanim wróci do sił i zdrowia. — Co to znaczy „jakiś czas", moja droga? — Obawiam się, że kilka tygodni. | Aha... — bąknął i z rękami w kieszeniach jął przechadzać się po pokoju, co świadczyło, iż jest pogrążony w myślach. — A co powiedziałabyś o jej lekarzu? Czy to dobry lekarz, mała kobietko? Przyznałam uczciwie, że nie wiem o nim nic złego, lecz tego właśnie wieczora mówiliśmy z Regentem o zasięgnięciu opinii kogoś innego. — Właśnie! — podchwycił żywo. — Jest przecież, moja droga, pan Woodcourt. Nie do tego zmierzałam, więc byłam nieco zaskoczona. W jednej chwili przypomniało mi się wszystko, co tak albo inaczej kojarzyło mi się z panem Woodcourtem. — Nie masz nic przeciw niemu, Estero? — Przeciw niemu? Skąd znowu, opiekunie! — I sądzisz, że pacjentka również nie zgłosi zastrzeżeń? Przeciwnie. Byłam przekonana, iż Caddy nabierze wnet zaufania do tego doktora i polubi go z całą pewnością. Wobec tego powiedziałam, że pan Woodcourt jest znajomym Caddy, która widywała go często, gdy tak troskliwie opiekował się panną Flite. — To dobrze — powiedział pan Jarndyce. — On był tu dzisiaj, moja droga, a jutro pójdę do niego w tej sprawie. Nie wiem, czemu się tak stało, bo w trakcie tej krótkiej rozmowy Ada milczała, a nawet nie wymieniłyśmy spojrzeń, odczułam jednak, że moja najmilsza pamięta doskonale, jak objęła mnie z wesołym śmiechem, gdy z rąk niczyich innych niż Caddy otrzymałam niegdyś drobny upominek pożegnalny. Natchnęło mnie to myślą, iż jej oraz Caddy winnam powiedzieć, że mam zostać panią Samotni, gdybym bowiem taiła dłużej tę wiadomość, mogłabym we własnych oczach stać się mniej godną uczuć pana owego domu. Kiedy więc poszłyśmy na piętro i nasłuchując jęłyśmy oczekiwać dwunastu uderzeń zegara, ażebym pierwsza mogła złożyć Adzie najgorętsze życzenia W dniu urodzin — wyłożyłam jej, jak nieraz wykładałam samej sobie, wszystko o wielkich zaletach jej kuzyna Johna oraz bardzo szczęśliwym życiu, które mnie czeka. Jeżeli Ada mogła być dla mnie czulsza przy jakiejś jednej okazji niż przy innych, z pewnością tamtego wieczoru okazywała mi najwięcej miłości. A ja radowałam się z tej przyczyny i taką czułam ulgę z powodu wyświetlenia jedynej mojej tajemnicy, że byłam dziesięciokrotnie szczęśliwsza niż dotychczas. Przed niewieloma godzinami milczenie nie wydawało mi się tajemnicą, lecz teraz, kiedy wszystko zostało wyjaśnione, zrozumiałam dokładniej charakter swojej dyskrecji. Nazajutrz pojechaliśmy do Londynu. Nasze dawne mieszkanie było wolne, więc w ciągu pól godziny zainstalowaliśmy się tak wygodnie, jak gdybyśmy wcale stamtąd nie wyjechali. Pan Woodcourt przyszedł do nas na obiad wydany dla uczczenia urodzin Ady i wszyscy byliśmy serdecznie weseli zapominając nawet chwilami o luce, jaką przy podobnych okazjach tworzyła zawsze nieobecność Ryszarda. Po tyra dniu przez kilka tygodni — osiem lub dziewięć, o ile sobie przypominam — wiele czasu poświęcałam Caddy, więc w tym okresie widywałam Adę mniej niż kiedykolwiek od chwili naszego spotkania, nie mówiąc naturalnie o miesiącach mojej choroby. Moja najmilsza też często odwiedzała Caddy, lecz nasze zadanie polegało wówczas na zabawianiu i pocieszaniu chorej, więc brakło czasu na zwykłe szczere i serdeczne rozmowy. Ilekroć wracałam na noc do domu, byłyśmy razem, jednakże Caddy źle sypiała z powodu bólów, wobec czego pozostawałam często, by ją pielęgnować. Poczciwa, dobra Caddy miała niewyczerpane zasoby miłości dla męża i tej małej kruszynki, a o dom troszczyła się naprawdę. Była skora do wyrzeczeń, nie zwykła utyskiwać, ze względu na bliskich marzyła o powrocie do zdrowia, gorąco pragnęła oszczędzać im kłopotów i niepokoiła się stale o prowadzoną bez jej pomocy ciężką pracę Regenta, a także o wygody starszego pana Turveydropa. Nigdy uprzednio nie miałam okazji poznać jej z tej najlepszej strony, a dziwnym wydawało mi się po trosze, iż Caddy osłabiona i blada, leży dzień po dniu w domu, gdzie tańczy się zawodowo, gdzie od wczesnych godzin w sali szkolnej słychać skrzypki i ruch terminatorów, a przez całe popołudnia mały, niedbale ubrany chłopczyna walcuje w pustej kuchni! Na prośbę Caddy wzięłam na siebie troskę o pokój, w którym rezydowała. Dbałam tam o porządek, a chorą wraz z sofą przesunęłam w kąt jaśniejszy i bardziej przewiewny niż zajmowany poprzednio. Kiedy wszystko już było w doskonałym ładzie, zwykłam kłaść obok matki moją miniaturową imienniczkę, a sama zasiadałam obok, by gawędzić z Caddy przy robótce albo czytać jej na głos. Przy jednej z pierwszych takich spokojnych i miłych okazji powiedziałam jej o mojej przyszłej roli w Samotni. Oprócz Ady miewałyśmy również innych gości. Przede wszystkim Regent wpadał na chwilę w krótkich pauzach między lekcjami; wchodził po cichu do pokoju i równie cicho siadywał zapatrzony czule i z niepokojem w Caddy i w tę wątłą kruszynę. Bez względu na rzeczywisty stan zdrowia, Caddy zapewniała go zawsze, iż czuje się wyśmienicie, jak zaś — wybacz mi, Boże! — nieodmiennie przytakiwałam jej słowom. Po takich zapewnieniach Regent bywał w doskonałym humorze, a nawet niekiedy sięgał do kieszeni po skrzy- peczki i uderzał kilka akordów, aby zadziwić moją małą imienniczkę, która, o ile mi wiadomo, nie dziwiła się nigdy, bo na popisy ojca zgoła nie zwracała uwagi. Qd czasu do czasu przychodziła pani Jellyby. Roztargniona jak zawsze, siadywała w skupieniu, ^by spoglądać przed siebie, o wiele mil dalej niż jej wnuczka, jak gdyby wszystkie zainteresowania kierowała ku małemu Borriobulańczykowi przebywającemu w swoim ojczystym kraju. Nie inaczej niż dawniej pogodna, wzniosła i niechlujna zwykła mawiać: „I co, Caddy, moje dziecko? Jakże się dzisiaj czujesz?" Później nie bacząc na odpowiedź uśmiechała się słodko albo bez pauzy zaczynała mówić o masie otrzymanych listów, na które zdążyła już odpowiedzieć, czy też o wysokości plonów kawy w Borrio- bula-Ga. O takich kwestiach rozprawiała zawsze z nie ukrywanym lekceważeniem wszelkich ograniczonych i drobnych sfer działania. Odwiedzał nas również pan Turyeydrop starszy, ze względu na którego od rana do wieczora i od wieczora do rana podejmowano najrozmaitsze środki ostrożności. Kiedy dziecko płakało, prawie je duszono, by hałas nie zakłócił spokoju dziadka. Jeżeli nocą trzeba było podsycić ogień, czyniono to ukradkiem, aby mu snu nie przerwać. Jeżeli Caddy potrzebowała dla wygody czegoś, co znajdowało się w domu, długo wprzód rozważała, czy to samo właśnie nie przyda się starszemu panu. W zamian za tyle względów on raz na dzień wkraczał do pokoju Caddy — tak dobrotliwy, łaskawy, pełen protekcjonalnych tonów, że mogłabym go uważać za dobroczyńcę synowej, gdybym, rzecz jasna, nie orientowała się w sytuacji. — Moja kochana Karolino — mawiał zwykle i prawie pochylał się nad chorą. — Powiedz mi, proszę, iż dzisiaj lepiej się czujesz. — Tak, lepiej!... Dużo lepiej. Bardzo ojcu dziękuję — odpowiadała Caddy. — To świetnie. Doskonale! A nasza droga panna Summerson? Nie pada jeszcze z umęczenia? W tym momencie przymykał powieki i ręką posyłał mi od ust całusa, co, przyznaję z zadowoleniem, robił znacznie rzadziej od czasu, gdy choroba zmieniła mnie tak bardzo. — Bynajmniej, proszę pana — odpowiadałam. — To pięknie, droga pani! Musimy dbać troskliwie o naszą kochaną Karolinę. Nie możemy szczędzić niczego, co może wpłynąć na poprawę stanu jej zdrowia. Musimy odżywiać ją starannie. Moja kochana Karolino — zwracał się do synowej tonem niebywale łaskawym i protekcjonalnym — nie odmawiaj sobie niczego, drogie dziecko. Wyraź tylko życzenie, a wnet, córeczko, zostanie ono spełnione. Do twojej dyspozycji, na twoje usługi jest wszystko, co zawiera ten dom, co mieści mój pokój. Moich skromnych potrzeb i wymagań — dodawał czasami w przypływie szlachetności w dobrym tonie — nie można brać pod uwagę. Więcej niż mnie należy się tobie, kochana Karolino. Pan Turyeydrop utrwalił zadawnione prawa wynikające z jego dobrego tonu (było to dziedzictwo Regenta po matce), więc kilkakrotnie widziałam Caddy oraz jej młodego męża wzruszonych do łez tego rodzaju czułymi samowyrzeczeniami. • — Nie roztkliwiajcie się, moi drodzy — zwykł mawiać w takich przypadkach, a ja spoglądałam na wychudłe ramię Caddy obejmujące tłusty kark teścia i przyznaję, bywałam również wzruszona, lecz z absolutnie różnych racji. — Nie roztkliwiajcie się, błagam. Wszak obiecałem, że nie opuszczę was nigdy. Bądźcie pełni przywiązania i wypełniajcie wasze wobec mnie obowiązki. Innych dowodów wdzięczności nie wymagam. A teraz, niech was Bóg błogosławi. Ja idę do parku. No i pan Turyeydrop odbywał wnet przechadzkę i na świeżym powietrzu nabierał apetytu przed obiadem, który zamierzał spożyć w hotelu. Mam nadzieję, że nie skrzywdzę tego dżentelmena, jeżeli powiem, iż nigdy nie zauważyłam w nim żadnych lepszych cech, prócz może tej, że naprawdę polubił Pipa. Od czasu do czasu z wielką pompą zabierał go na spacer i z reguły odsyłał do domu (niekiedy z półpensówką w kieszeni), zanim sam udał się na obiad. 0 ile mt jednak wiadomo, nawet ta jego bezinteresowność narażała Regenta i jego żonę na stosunkowo pokaźne koszty, gdyż przed przechadzką ręka w rękę z profesorem dobrego tonu Pip musiał być odpowiednio reprezentacyjny — to znaczy ubrany od nowa. Ostatni na liście naszych stałych gości był pan Jellyby. Przychodził wieczorami, a gdy zapytawszy tym swoim słabym głosem o zdrowie córki siedział z głową wspartą o ścianę i nie próbował mówić nic więcej, budził moją naprawdę szczerą sympatię. Jeżeli krzątałam się świadcząc Caddy jakieś drobne przysługi, pan Jellyby czynił taki ruch, jak gdyby zamierzał zdjąć surdut i przyjść mi ze skuteczną pomocą, jednakże dalej nie posunął się ni razu. No i siadywał tak z głową wspartą o ścianę, wpatrywał się uparcie w zamyślone niemowlę, a ja spoglądając na nich nie mogłam przemóc wrażenia, iż ci dwoje rozumieją się nawzajem. Wśród naszych gości nie wymieniłam pana Woodcourta, który przychodził wciąż w charakterze lekarza domowego. Pod jego opieką Caddy zaczynała szybko wracać do zdrowia, czemu nie dziwiłam się wcale, bo pan Woodcourt był wyjątkowo troskliwy, cierpliwy i nic szczędził nigdy swoich niestrudzonych starań. W tym czasie widywałam go często, lecz nie tak często, jak można by się spodziewać, ponieważ wiedziałam, iż Caddy jest bezpieczna pod jego opieką, nieraz więc wymykałam się do domu w porze, kiedy był oczekiwany. Ale i tak spotykaliśmy się nierzadko. Ja pogodziłam się od dawna ze swoją odmienioną twarzą, lecz mimo wszystko myślałam nie bez zadowolenia, że on mi współczuje, i byłam przekonaba, że współczuje ini naprawdę. Na razie pomagał panu Badgerowi w jego rozległej praktyce i nie miał żadnych planów na przyszłość. W okresie gdy Caddy zaczynała odzyskiwać siły, ja zaczęłam dostrzegać pewne zmiany w Adzie. Nie umiem powiedzieć, kiedy zwróciłam na nie uwagę po raz pierwszy, gdyż składały się na nie przeróżne drobne objawy, które z osobna byłyby niczym, a stawały się czymś dopiero razem wzięte. W każdym razie składając jedno z drugim wysnułam wniosek, że Ada jest obecnie wobec mnie mniej swobodna i szczera niż dawnymi czasy. Nie wątpiłam przez moment w jej tkliwe dla mnie uczucia, odczuwałam wszakże, iż ma jakieś tajone przede mną zmartwienie, które być może wynika z takich lub innych żalów do mnie. Zrazu nie potrafiłam nic zrozumieć, a że niezmiernie zależało mi na szczęściu mojej najmilszej, byłam pełna niepokoju i wiele medytowałam na ten temat. Wreszcie jęłam podejrzewać, iż Ada kryje coś przede mną, by oszczędzić mi zmartwienia, więc przyszło mi do gło wy, że współczuje rai zapewne z przyczyny tego, co powiedziałam jej o mojej przyszłej roli w Samotni. Jak wmówiłam sobie coś podobnego, nie wiem doprawdy. Nie stało się tak chyba z egoistycznych pobudek, gdyż sama wcale sobie nie współczułam, byłam spokojna i najzupełniej zadowolona. Nietrudno jednak było uwierzyć, więc uwierzyłam, że przez wzgląd na mnie Ada może myśleć- chociaż ja pożegnałam . dawno takie myśli — o czymś, co było niegdyś, lecz minęło niepowrotnie. Zaczęłam wtedy medytować, co mogę czynić, by uspokoić moją najdroższą i dowieść jej, że podobnych trosk nie żywię-. Cóż, mogłam jedynie być możliwie najbardziej wesoła i czynna, o co zrfesztą starałam się nieustannie. Obecnie postanowiłam zdwoić te starania i jakkolwiek choroba Caddy utrudniała mi nieco wypełnianie obowiązków w domu, zawsze bywałam tam z rana i asystowałam przy śniadaniu opiekunowi, który wielokrotnie mawiał ze śmiechem, że muszą być dwie małe kobietki, bo on nie dostrzega nigdy braku tej swojej. Tak więc krzątając się po domu nuciłam wesoło, pracowałam z podwójną gorliwością i zawzięcie paplałam rano, w południe i wieczorem. A przecież nie ustępowały ten zagadkowy cień pomiędzy mną a moją najdroższą. Pewnego wieczora, kiedy wszyscy byliśmy w domu, pan Jarndyce zwrócił się do mnie, zamknąwszy książkę: H^^Więc powiadasz, Dame Trot, że Woodcourt przywrócił Caddy Jellyby pełną radość życia? Tak, opiekunie, a jej wdzięczność z tej racji może uchodzić za nie lada bogactwo. — Z całego serca życzę mu prawdziwego bogactwa — uśmiechnął się pan Jarndyce. Moje życzenia były bardzo podobne, o czym nie omieszkałam wspomnieć. — Właśnie! Zrobilibyśmy z niego bogacza, gdybyśmy wiedzieli, w jaki sposób dokazać tego! Prawda, mała kobietko? Roześmiałam się i powiedziałam nie odrywając wzroku od robótki, że nie jestem tego nazbyt pewna. Bogactwo mogłoby zepsuć pana Woodcourta, uczynić go mniej pożytecznym dla ludzi, nie bez poważnej straty dla wielu osób, takich na przykład jak panna Flite, sama Caddy Jellyby i cała gromada innych. — Racja! O tym nie pomyślałem. Ale zgodzimy się,chyba, że warto by zrobić z niego człowieka wystarczająco bogatego, by miał na dostatnie życie i ze spokojem mógł poświęcać się swojej pracy? Aby znalazł własne ognisko domowe, bóstwa tego ogniska, no i... być może... jedną boginkę? Odpowiedziałam, że to zupełnie inna sprawa i na pewno zgodzimy się w tej kwestii. — Za całą pewnością! Wszyscy — podchwycił mój opiekun. — Osobiście mam wiele szacnnku dla Woodcourta i wysoko go cenię. Starałem się wybadać go delikatnie, jakie snuje plany. Ha! Niełatwo przyjść z pomocą komuś, kto jest tak niezależny i obdarzony taką jak on szlachetną dumą. A przecież pomógłbym mu z chęcią, gdybym mógł i wiedział, jak się do tego zabrać! Wydaje mi się, że jest prawie zdecydowany na drugą daleką podróż. A to równałoby się utracie człowieka takiej miary! -— Podróż może otworzyć przed nim nowe światy — wtrąciłam. Może, mała kobietko. Może —zgodził się pan Jarndyce. — Nie sądzę, by Woodcourt oczekiwał wiele od naszego starego świata. Na to mi coś, widzisz, wygląda, że boleśnie odczuwa jakieś rozczarowanie lub niepowodzenie, które go tu chyba spotkało. Nie słyszałaś o czymś takim, mała kobietko? Przecząco pokręciłam głową. — Ha! Więc widać się mylę — westchnął. Nastąpiła pauza, którą, mając na względzie Adę, wolałam zapełnić, jęłam więc nucić ulubioną piosenkę naszego opiekuna. — Sądzisz, opiekunie, że pan Woodcourt wybiera się w drugą podróż? — podjęłam, gdy miałam już za sobą prawie całą tę melodię. — Nie wiem, kochanie, co o tym wszystkim myśleć, ale wygląda mi na to, że Woodcourt chce opuścić nas na długo i popróbować szczęścia w jakimś innym dalekim kraju. — Dokądkolwiek się uda — powiedziałam — weźmie z sobą szczere życzenia szczęścia od nas wszystkich. Nie są to bogactwa, opiekunie, ale z pewnością nie zbiednieje z ich przyczyny. — Z całą pewnością, mola kobietko — przyznał mi rację. Siedziałam na swoim stałym miejscu, które obecnie znajdowało się obok fotela opiekuna. Przed tamtym listem nie było to moje stale miejsce, lecz teraz było. Spojrzałam w stronę Ady siedzącej naprze- Iciwko i gdy zwróciła ku mnie wzrok, zobaczyłam, że ma łzy w oczach __|i łzy spływają po jej twarzy. Wierzyłam, że winnam tylko być pogodna i wesoła, w ten sposób wyprowadzać z błędu moją najdroższą i uspokajać jej kochające serce. Tak też postępowałam* a w gruncie rzeczy musiałam jedynie być sobą. Tego wieczoru skłoniłam Adę, by wsparła się na moim ramieniu (jakże mało wiedziałam, co może zaprzątać jej myśli), powiedziałam, że biedactwo czuje się niedobrze, objęłam ją i poprowadziłam na piętro. W naszym pokoju, gdy zapewne chciała wyznać mi coś, na co byłam kompletnie nieprzygotowana, nie zachęcałam jej do zwierzeń. W głowie mi nie postało, że mogą jej być bardzo potrzebne! — Dobra, kochana Estero! — odezwała się. — Gdybym potrafiła zdobyć się na rozmowę z tobą i kuzynem Johnem, kiedy jesteśmy razem! -r— Co takiego, Ado? Czemu, kochanie, nie potrafisz zdobyć się na taką rozmowę? Nie otrzymałam odpowiedzi. Ada opuściła głowę i mocniej przytuliła się do mnie. — Bez wątpienia pamiętasz, kochanie — podjęłam z uśmiechem — 1 jak spokojni, staroświeccy z nas ludzie i jak bardzo dyskretną osobą ja jestem. Nie zapomniałaś przecie, jak szczęśliwie, pogodnie układa się moje życie i komu to zawdzięczam? Tego, Ado, nie mogłaś zapomnieć. Nigdy! — Przenigdy, kochana Estero. — Czemu więc coś jest nie w porządku, Ado? Czemu nie możesz ' zdobyć się na rozmowę z nami? — Nic nie jest nie w porządku, Estero! zawołała. — Ale gdy pomyślę o tych wszystkich latach, przypomnę sobie jego ojcowską troskę i dobroć, dawne stosunki pomiędzy nami i ciebie, Estero, nie wiem, nie mam wyobrażenia, co zrobić! Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, sądziłam jednak, że najstosowniejszą odpowiedzią będą starania, aby ją rozerwać, wróciłam zatem do licznych drobnych wspomnień z naszego wspólnego życia i w ten sposób nie pozwoliłam Adzie powiedzieć więcej. Kiedy położyła się wreszcie i zasnęła, poszłam do mojego opiekuna, aby mu życzyć dobrej nocy, a po powrocie zajęłam miejsce obok łóżka mojej najmilszej i posiedziałam przy niej przez czas pewien. Spała, ja zaś przypatrując się jej pomyślałam, że Ada zmieniła się cokolwiek, co ostatnimi czasy często przychodziło mi do głowy. Nawet wówczas, kiedy patrzałam na nią pogrążoną we śnie, nie umiałabym orzec, na czym polega zmiana, ale coś w dobrze znanej urodzie tej twarzy wydawało mi się inne niż dawniej. Z żalem wróciłam myślą 'do nadziei, jakie pan Jarndyce łączył niegdyś z nią i Ryszardem, powiedziałam więc sobie, że biedna niepokoi się o ukochanego, i jęłam się zastanawiać, do czego doprowadzi w końcu ich miłość. Kiedy wracałam od Caddy podczas jej choroby, często zastawałam Adę przy jakiejś robótce, którą odkładała niezwłocznie na mój widok, nie miałam więc pojęcia, co to być może. Tamtej nocy spostrzegłam, że coś leży w nie domkniętej szufladce nocnego stolika. Nie otworzyłam jej, lecz poczęłam medytować, jaka to może być robótka, bo z całą pewnością nie była przeznaczona dla samej Ady. Później, gdy na dobranoc całowałam moją najmilszą, zauważyłam, iż leży z jedną ręką pod poduszką, jak gdyby chciała ją ukryć. Musiałam być nierównie mniej dobra i tkliwa, niż sądziło moje otoczenie, nierównie mniej dobra i tkliwa, niż wyobrażałam sobie sama, bo pełna własnej pogody i wesołości łudziłam się, że tylko ode mnie zależy przywrócenie Adzie spokoju i rozproszenie jakichś jej niedobrych myśli! Jednakże poszłam spać wmawiając to sobie, a następnego rana zbudziłam się równie zakłamana, by stwierdzić, że nie ustępuje ponury cień zalegający pomiędzy mną a Adą. ROZDZIAŁ LI WYJAŚNIENIA Kiedy pan Woodcourt przyjechał do Londynu, tego samego dnia odwiedził pana Vholesa w Symond's Inn. Od chwili, gdy poprosiłam go, by został przyjacielem Ryszarda, pamiętał trwale o danej obietnicy. Powiedział mi, iż ten obowiązek przyjmuje jako święte powiernictwo, i odtąd wywiązywał się z niego w takim właśnie duchu. Adwokata zastał jtf kancelarii i zaraz poinformował go, że według porozumienia z Ryszardem ma otrzymać jego adres od pana Vho- lesa. — Oczywiście, szanowny panie — brzmiała odpowiedź. — Pan C. nie rezyduje o sto mil stąd. Nic podobnego, szanowny panie. Pan C. nie rezyduje o sto mil stąd. Zechce szanowny pan usiąść. Pan Woodcourt podziękował uprzejmie i dodał, że nie ma innych spraw do załatwienia, a chodzi mu jedynie o adres Ryszarda. — Oczywiście, szanowny panie — odparł pan Vholes nalegając bez słów, by gość, któremu adresu nie podawał nadal, zechciał usiąść mimo wszystko. — Sądzę, że szanowny pan ma wielki wpływ na pana C. Sądzę lub raczej jest mi to wiadome. — Sam nie wiedziałem o tym dotąd, przypuszczam jednak, że pan jest lepiej poinformowany. — Szanowny panie — odrzekł kontent z siebie jak zawsze pan Yholes — być lepiej poinformowanym to integralna część moich obowiązków. Moje obowiązki zawodowe polegają w niemałej mierze na studiowaniu i właściwym zrozumieniu dżentelmena, który powierza mi swoje interesy. A obowiązków zawodowych świadomie nie zaniedbuję, proszę szanownego pana. W najlepszej wierze mógłbym nieświadomie dopuścić się ich zaniedbania, ale świadomie nigdy! Pan Woodcourt jeszcze raz zapytał o adres Ryszarda. — Momencik, szanowny panie. Błagam o chwilę cierpliwości. Pan C., szanowny panie, prowadzi grę o pokaźną stawkę i oczywiście nie może jej prowadzić bez... Mam rzec wyraźnie, bez czego? — Pieniędzy, jak sądzę? — Chcę być z panem uczciwy bez zastrzeżeń, bo uczciwość to złota zasada i stosuję się do niej nie bacząc zgoła, czy zyskuję, czy tracę, chociaż najczęściej tracę. A zatem powiem uczciwie, że pieniądze to słowo absolutnie na miejscu. Otóż, szanowny panie, w kwestii szans, jakie ma pan C. w grze, o której mowa, ja nie wyrażę opinii. Żadnej, szanowny panie! Pan C. mógłby postąpić wysoce niepolitycznie, gdyby zrezygnował po grze tak długiej i o tak pokaźną stawkę. Ale mogłoby być akurat na odwrót.- Ja nic nie powiem. Tak, proszę szanownego pana. Nic!,-— kończy pan Vholes i stanowczym gestem uderza rozpostartą dłonią o blat biurka. — Pan zapomina —wtrąca pan Woodcourt — że nie prosiłem, by mi pan coś mówił, a tym, co pan mówi, nie jestem zainteresowany w najmniejszej mierze. •— Szanowny pan wybaczy — podchwytuje pan Vholes — że powiem: Nie! Szanowny pan wybaczy, lecz w mojej kancelarii nie może pan wyświadczać niesprawiedliwości samemu sobie. Szanowny pan musi być zainteresowany wszystkim, absolutnie wszystkim, co może tyczyć pańskiego przyjaciela. Zbyt dobrze znam naturę ludzką, by zgodzić się z twierdzeniem, iż dżentelmen pokroju szanownego pana jest w stanie nie interesować się czymkohriek ważnym dla bliskiego przyjaciela. — No tak... Zapewne — przyznał pan Woodcourt. —|| Zwłaszcza interesuje mnie jego adres. — Numer apartamentu wymieniłem już, o ile sobie przypominam — wtrącił pan Vholes, jak gdyby w nawiasach. — A więc, szanowny panie, skoro pan C. pragnie nadal prowadzić grę o pokaźną stawkę, winien mieć nieodzowne po temu fundusze. Proszę zrozumieć mnie właściwie! Obecnie dysponujemy nieodzownymi funduszami; Nie żądam nic, gdyż nieodzownymi funduszami dysponujemy. Ale na dalszą grę potrzeba więcej, jeżeli oczywiście pan C. nie myśli zrezygnować z dotychczasowych wkładów, co, ma się rozumieć, jest zależne wyłącznie od jego decyzji. Bez dalszych funduszów zawsze i z całą przyjemnością zgodzę się występować w sądzie i reprezen- tować tam pana C., atoli tylko w granicach kosztów zabezpieczonych masę spadkową i nic ponadto. Dalej nie mógłbym się posunąć, szanowny panie, nie wyrządzając komuś krzywdy. W takim przypadku musiałbym pokrzywdzić albo moje trzy ukochane córki, albo sędziwego ojca, który (w dolinie Taimton, szanowny panie) pozostaje na moim wyłącznym utrzymaniu, albo kogoś innego. Zatem, szanowny panie, jestem zdecydowany nie wyrządzać krzywdy nikomu, a szanownemu panu wolno nazwać to słabością, szaleństwem czy jak pan sobie życzy. Pan Woodcourt wtrącił tonem raczej oschłym, iż miło mu to słyszeć. .-''..^Ymfii — Pragnę, szanowny panie — ciągnął pan Vholes — zostawić po sobie dobre imię. A zatem szczęśliwie się składa, że przyjacielowi pana C. mogę przedstawić otwarcie pozycję i sytuację pana C. Jeżeli zaś o mnie chodzi, szanowny panie, to. wyrobnik jest wart zapłaty, jaką otrzymuje. Gdy podejmuję się trzymać rękę na pulsie, czynię to i godziwie zarabiam to, co mi się dostaje. Dlatego jestem tutaj. W tym celu moje nazwisko widnieje wymalowane na drzwiach. —- A co będzie z adresem pana Carstone'a, panie Yholes? — Szanowny panie! 0 ile sobie przypominam, wspomniałem już że pan C. rezyduje w sąsiednim budynku. Tam, na drugim piętrze, znajdzie pan jego apartament. Pan C. pragnie znajdować się blisko swojego doradcy prawnego, ja zaś daleki jestem, by sprzeciwiać się temu, i nie zamierzam uchylać się od żadnej kontroli. Na te słowa pan Woodcourt pożegnał uprzejmie adwokata i udał się na poszukiwanie Ryszarda, w którym już dawno zauważył zmiahę, obecnie zaś poczynał ją rozumieć aż nazbyt dobrze. Odnalazł go w ponurym, licho umeblowanym pokoju — mniej więcej tak, jak przed niedawnym czasem ja odnalazłam biedaka w koszarach. Różnica polegała na tym, że Ryszard nie pisał, lecz siedział mając przed sobą książkę, od której był daleko wzrokiem i myślami. Drzwi pokoju stały otworem, więc pan Woodcourt widział przez chwilę Ryszarda przed jego ocknięciem się z zadumy, a następnie powiedział mi, że nie zapomni nigdy beznadziejności widocznej w jego wynędzniałej twarzy i całej smutnej postawie. -— Woodcourt, kochany chłopie! — wykrzyknął Ryszard wstając z wyciągniętymi rękoma. — Oto pojawiasz się jak duch! Życzliwy duch — podchwycił pan Woodcourt — i, jak to podobno życzliwe duchy, oczekujący tylko, by zwrócić się do niego. Co się dzieje na tym świecie śmiertelników? Źle się dzieje i niewiele — brzmiała odpowiedź — przynajmniej w mojej części tego świata. — Jaka to część? — Okolice sądu kanclerskiego. — Jak żyję nie słyszałem, by akurat tam dobrze się działo. — Ja także. Czegoś takiego nikt nie słyszał nigdy — rzucił ponuro Ryszard i rozpogodziwszy się, momentalnie podjął z przyrodzoną mu otwartością: • Woodcourt, byłoby mi bardzo przykro, gdybyś zrozumiał mnie niewłaściwie, choćbym nawet miał zyskać w twoich oczach z tej racji. Trzeba, abyś wiedział, że do tej pory nie zrobiłem w życiu nic dobrego. Starałem się nie czynić źle, ale wygląda na to, że od dawna nic innego nie czynię. Być może zrobiłbym lepiej, gdybym trzymał się z dala od matni, w którą uwikłało mnie przeznaczenie. Nie zdaje mi się jednak, chociaż z pewnością usłyszysz rychło, jeżeli już nie usłyszałeś, opinie całkiem przeciwne. Dla uproszczenia powiem krótko, że dotychczas brakło mi celu. Teraz mam cel lub on ma- mnie, no i za późno, by na ten temat debatować. Mnsisz przyjąć mnie takim, jaki jestem, i być w miarę możliwości zadowolony* - i — I nawzajem — podchwycił pan Woodcourt. — Ty musisz przyjąć mnie nie inaczej. — Naturalnie! Ale ty, Woodcourt, to całkiem inna sprawa. Ty możesz praktykować swoją sztukę dla niej samej, działać pewnie, nigdy nie zawracać z drogi. Masz przed sobą cel określony, wyraźny. My dwaj jesteśmy ulepieni z całkiem innej gliny. Ryszard powiedział to jak gdyby z żalem i na chwilę popadł w stan przykrej zadumy. Ale otrząsnął się rychło. — Do licha! Każda rzecz musi mieć swój koniec! — zawołał żywo. — Cóż, zobaczymy! A więc godzisz się przyjąć mnie takim, jaki jeBtem, i być zadowolonym w miarę możliwości? — Ma się rozumieć, Ryszardzie. Ze śmiechem, lecz gorąco uścisnęli sobie ręce, a za szczerość jednego z nich mogę zaręczyć z całym przekonaniem i z głębi serca. — Wygląda na to, że niebo mi cię zesłało — mówił dalej Ry- I gzanl ho nie widuję lulaj nikogo z wyjątkiem Vholesa. Słuchaj, Woodcourt! Jest temat, który muszę poruszyć na samym początku naszego sojuszu. Inaczej nie mógłbyś być ze mnie zadowolony. Wiesz, jak się spodziewam, o związkach uczuciowych pomiędzy mną a moją kuzynką Adą? Pan Woodcourt odrzekł, iż słyszał coś o tym ode mnie. — A zatem nie posądzaj mnie o szczyt samolubstwa. Nie myśl, że łamię sobie głowę i narażam na szwank serce w tym nieszczęsnym procesie przed sądem kanclerskim w obronie tylko własnych praw i interesów. Prawa i interesy Ady są związane z moimi i niepodobna ich rozłączyć. Yholes pracuje dla nas obydwojga. Nie zapominaj o tym! Ryszard mówił o tej kwestii ze szczególnym ferworem, więc pau Woodcourt zapewnił go, iż z pewnością nie wyświadczy mu niesprawiedliwości. — Bo widzisz — ciągnął Ryszard z patosem może cokolwiek przesadnym jak na poruszaną sprawę — skoro taki jak ty poczciwy z kościami człowiek trudzi się, żeby mnie tu odwiedzić, nie chciałbym uchodzić w jego oczach za nicponia i egoistę. Walczę o prawa Ady, Woodcourt, tak jak o własne i wszystko, co w mej mocy, gotów jestem zrobić w imię zarówno jednych, jak i drugich. Wszelkie pieniądze, jakie zdołam skądś wygrzebać, ryzykuję zarówno dla jej dobra, jak dla własnego. Błagam cię, Woodcourt! O tym pamiętaj zawsze! Później, kiedv pan Woodcourt zastanawiał się nad tym, co zaszło, był pod silnym wrażeniem nacisku, jaki Ryszard kładł na tę właśnie kwestię, i nieustannie wracał do niej relacjonując mi swoją pierwszą wizytę w SymomTs Inn. W związku z tym odżywały moje dawne obawy, iż Ryszard usprawiedliwia tak swoje postępowanie, gdyż zdaje sobie sprawę, że pan VhoIes niewątpliwie pochłonie skromny mająteczek Ady. Przytoczone rozmowy odbyły się w czasic, gdy zaczynałam pielęgnować Caddy, obecnie więc powrócę do okresu jej rekonwalescencji oraz cienia pomiędzy mną a moją najmilszą, który nie ustępował jakoś. Następnego dnia zaproponowałam Adzie, abyśmy wybrały się w odwiedziny do Ryszarda. Zdziwiłam się trochę, gdy zamiast radosnej skwapliwości, jakiej oczekiwałam, zauważyłam jej wahanie. — Kochanie — powiedziałam — ostatnio byłam gościem w domu, ale nie miałaś chyba w tym czasie jakichś nieporozumień z Ryszardem? — Nie miałam, Estero. — Otrzymywałaś od niego wiadomości? — Tak. Otrzymywałam wiadomości od Ryszarda. Miała łzy w oczach, ale wyraz jej twarzy świadczył o wielkiej miłości. Za nic nie potrafiłam zrozumieć mojej najmilszej. Zapytałam, czy życzy sobie, abym sama poszła do Ryszarda. Nie; jej zdaniem lepiej, bym nie poszła tam sama. Czy wybierze się ze mną? Tak. Sądzi, że powinna raczej wybrać się ze mną. Czy chce, abyśmy poszły zaraz? Tak... Oczywiście. Nie mogłam doprawdy zrozumieć Ady, która miała łzy w oczach i wielką miłość wypisaną na twarzy! Wnet ubrałyśmy się i wyszły. Dzień był posępny. Lodowaty deszcz siekł raz po raz z krótkimi przerwami. W podobnie odbarwione dnie wszystko wokół wydaje się dziwnie osowiale i złośliwe. Domy spoglądały na nas krzywo, wiatr wiał nain w oczy, dymy nas spowijały. Nic nie sprawiało wrażenia łagodnego i życzliwego. Pomyślałam, że ta śliczna dziewczyna zupełnie nie pasuje do posępnych ulic, gdzie po mokrym bruku przeciąga pogrzebów więcej, niż ich widziałam o jakiejkolwiek porze. Przede wszystkim musiałyśmy odnaleźć Symodn's Inn. Chciałam właśnie zasięgnąć języka w pobliskim sklepie, gdy Ada napomknęła, iż, o ile przypomina sobie, jest to gdzieś niedaleko Chancery Lane. — Aha — powiedziałam. — Więc znajdziemy się w pobliżu, jeżeli pójdziemy ku Chancery Lane. W rezultacie ruszyłyśmy w tamtą 6tronę i zobaczyłyśmy napis: Symond's Inn. Teraz należało odszukać właściwy budynek bądź kancelarię pana Vholesa, bo pomyślałam przecież, że Ryszard mieszka w sąsiedniej sieni. Ada odrzekła, że kancelaria pana Vholesa mieści się zapewne tam, w narożniku podwórka. I rzeczywiście — odgadła trafnie. Z kolei wyniknęła kwestia, która to będzie z dwu sąsiednich sieni. Ja głosowałam za jedną, Ada za drugą, i, jak się okazało, miała słuszność również tym razem. Wspięłyśmy się na piętro, gdzie zobaczyłyśmy nazwisko Ryszarda wypisane wielkimi białymi literami na czarnym filongu drzwi, dziwnie przypominających katafalk. Chciałam zastukać, lecz Ada powiedziała, że najlepiej będzie na- Wcisnąć klamkę i wejśi 5 śmiało. Wobec tego zobaczyłyśmy nagle Ry. szaida, który przy stole wertował pilnie liczne pliki papierów zakurzonych niby mętne lustra odzwierciedlające jego myśli. Spojrzałam na te papiery i na wielu pakietach dostrzegłam wypisane kaligraficznie złowrogie słowa: Jarndyce przeciwko Jarndyce. Ryszard przyjął nas bardzo serdecznie i poprosił gościnnie, abyśmy zechciały usiąść. — Gdybyście przyszły trochę wcześniej -^ powiedział — zastały, byście u mnie Woodcourta. Jaki to dobry przyjaciel! Zawsze znajdzie czas, by mnie odwiedzić między jednym jakimś zajęciem a dru- gim, chociaż coś podobnego nie przyszłoby pewno na myśl komuś, kto ma dwa razy mniej do roboty! No i jest zawsze wesoły, pogodny, szczery, wrażliwy... Krótko mówiąc, akurat taki, jaki ja całkiem nie jestem. Jasno się tutaj robi, gdy przychodzi, a jeszcze ciemniej, kiedy musi już odejść. Niech go Bóg błogosławi! — pomyślałam. — Wiernie dotrzymuje danej mi obietnicy. — Jest, Ado, usposobiony mniej optymistycznie niż ja lub Yholes — ciągnął Ryszard spoglądając bezwiednie na stół i pliki papierów f- ale to przecież człek stojący z boku, daleki od wtajemniczenia. My zgłębiliśmy wszystkie sekrety, on nie. Trudno wymagać, by mógł się zorientować w podobnym labiryncie. Zwrócił znów wzrok ku papierom i obie ręce podniósł do czoła. Zauważyłam wtedy, że biedak ma podkrążone i dziwnie duże oczy, spierzchnięte, suche wargi i wszystkie paznokcie poogryzane. — Sądzisz, Ryszardzie, że pobyt tutaj wychodzi ci na zdrowie? — zapytałam. — Kochana Minerwo! — roześmiał się wesoło, na swój dawny sposób. — Nie jest to oczywiście zakątek sielski ani przyjemny! Śmiało możesz postawić w zakład znaczną sumę, że słońce świeci dużo jaśniej w miejscach bardziej odkrytych i przestronnych. Na razie jednak to mi odpowiada. Jest niedaleko sądu i bardzo blisko Yholesa. — Być może oderwanie się od sądu i Yholesa... — zaczęłam. — Zrobiłoby mi dobrze, co? — podchwycił i parsknął wymuszonym śmiechem. — Ma się rozumieć, Estero! Ale to może nastąpić tylko w jednym przypadku lub, powiedziałbym, w jednym z dwu przypadków. Albo proces musiałby dobiec końca, albo życie strony procesowej, to znaczy moje. Nie martw się, kochanie. Proces dobiegnie końca! Z całą pewnością proces! Ostatnie słowa miały za adresatkę Adę, która siedziała tuż obok Ryszarda. Twarzy jej nie widziałam, gdyż była odwrócona ode mnie, a zwrócona ku niemu. — Świetnie sobie radzimy — rozprawiał dalej. — Vholes to potwierdzi. Naprawdę pchamy sprawę naprzód. Zapytajcie Yholesa. Nie dajemy spokoju tym panom z sądu kanclerskiego. Yholes zna ich wszystkie wykręty i wybiegi, więc nieustannie mają nas na karku. Już zaczynają się dziwić, a niedługo, wspomnicie moje słowa, obudzimy do reszty tę gromadę śpiochów! Od dawna nadzieje Ryszarda martwiły innie bardziej niż jego upadki ducha. Były to nadzieje wymuszane, bardzo dalekie od prawdziwego optymizmu, zawzięte i podsycane wbrew zdrowemu rozsądkowi, więc boleśnie raniły mi serce. Obecnie jednak zestawione z komentarzami wypisanymi niezatarcie na jego przystojnej twarzy, stawały się jeszcze bardziej żałosne niż uprzednio. Wspomniałam o komentarzach wypisanych niezatarcie, bo jestem głęboko przekonana, że gdyby złowrogi proces miał skończyć się za godzinę i zgodnie z najpiękniejszymi wizjami Ryszarda, do końca życia zostałyby na jego twarzy wyciśnięte przez ów proces piętna przedwczesnych starczych lęków, wyrzutów sumienia, rozgoryczeń, zawodów. — Widok naszej kochanej małej kobietki ^ mówił dalej Ryszard, spoglądając ku Adzie, która siedziała wciąż bez ruchu i milczała — jest mi tak drogi, a jej poczciwa twarz tak żywo przypomina jej dawny wygląd... Zaprotestowałam uśmiechem i przeczącym poruszeniem głowy. — Tak żywo i dokładnie przypomina jej dawniejszy wygląd — podjął i z nieodmiennie braterskim uczuciem sięgnął po moją rękę — że, słowo daję, nie potrafię czuć do niej żalu. Podlegam, moja droga, pewnym fluktuacjom. To prawda. Raz mam wielkie nadzieje, kiedy indziej... No! Nie tracę ich, ale blisko mi do tego. Jestem...— Wyzwolił moją dłoń z uścisku, wstał i odszedł z wolna. — Jestem taki zmęczony. Parokrotnie okrążył pokój i ciężko opadł na sofę. — Jestem taki zmęczony — powtórzył tonem głębokiej zadumy. — To ciężka, bardzo ciężka pracA. f Mówiąc te słowa siedział pochylony do przodu, wzrok miał zwrócony ku podłodze. W tej chwili Ada wstała, zdjęła kapelusz i uklęknąwszy obok Ryszarda objęła go wpół, a te swoje złote włosy rzuciła mu na głowę niby promyk słońca. Twarz zwróciła w moją stronę i, muszę przyznać, nie widziałam jak żyję twarzy równie pełnej uczu. cia i oddania. — Kochana Estero — rozpoczęła z całym spokojem. — Ja nie wrócę z tobą do domu. Wówczas doznałam nagłego olśnienia. — Nigdy nie wrócę! — ciągnęła. — Pozostanę z moim ukochanym mężem. Pobraliśmy się dwa miesiące temu. Beze mnie idź do domu, kochana Estero. Ja nie wrócę tam nigdy. Z tymi słowy moja najmilsza opuściła głowę na piersi i znieruchomiała znowu w tej pozie. Pomyślałam, że jeżeli kiedykolwiek w życiu miało mi być dane oglądać miłość, której tylko śmierć może kres położyć, to patrzę na nią w tej właśnie chwili. — Powiedz wszystko Esterze, moja najdroższa — zabrał głos Ryszard przerywając wreszcie długie milczenie. — Wytłumacz, jak to było. , Zanim zdążyła podejść do mnie, byłam przy niej i porwałam ją w ramiona. Przytulone policzek do policzka milczałyśmy zrazu, a ja wolałabym nic nie usłyszeć. — Kochanie moje — mówiłam. — Moja najdroższa, najmilsza. Współczułam jej głęboko. Bardzo lubiłam Ryszarda, to prawiła! Jednakże pierwszy impuls zbudził we mnie głębokie współczucie. — Wybaczysz ini, Estero? Czy kuzyn John zechce mi wybaczyć? — Kochanie — odrzekłam. — Jeżeli wątpisz o tym bodaj przez chwilę, wyrządzasz mu wielką krzywdę. A jeżeli o mnie chodzi... Mój Boże! Co ja miałam jej do wybaczania? Delikatnie osuszyłam oczy rozszlochanej dziewczyny i obok niej usiadłam na sofie. Ryszard zajął miejsce po mojej drugiej stronie i to przypomniało mi żywo ów wieczór, kiedy po raz pierwszy wy- słucliiwałam ich zwierzeń. Teraz, w takiej samej pozycji, opowiadali mi bezładnie, co właściwie zaszło. -- Uważałam — rozpoczęła Ada — że cały mój skromny majątek należy do Ryszarda, a on nic nie chciał przyjąć. Więc co miałam Wffi robić, najdroższa Estero? Kocham Ryszarda z całego serca, więc mogłam tylko zostać jego żoną! — A ty, zacna Dame Durden — podchwycił Ryszard — byłaś wtedy dobroczynnie i kompletnie zajęta, więc nie udało się nam porozmawiać z tobą. Zresztą nie był to krok z góry przygotowany. Pewnego dnia z rana wyszliśmy razem i wzięli ślub. — Kiedy się już stało — przejęła głos Ada — wciąż myślałam i myślałam, jak powiedzieć ci o tym, kochana Estero, jaka droga będzie najlepsza. Raz zdawało mi się, że trzeba powiedzieć ci zaraz, a znowu kiedy indziej sądziłam, że nie powinnaś wiedzieć i taić tego przed kuzynem Johnem. Więc nie miałam pojęcia, jak postąpić, i strasznie mnie to gryzło! Jak wielką byłam egoistką, że takiego właśnie rozwiązania wcale nie brałam pod uwagę! Obecnie nie wiedziałam, co robię i mówię. Martwiłam się, a przecież tak bardzo kochałam ich obydwoje i taka byłam szczęśliwa, że oni są do mnie przywiązani! Współczułam im głęboko, zarazem jednak odczuwałam coś na kształt dumy z racji ich wielkiej miłości. Nigdy w życiu nie doświadczałam jednocześnie tylu bolesnych i radosnych uczuć i sama nie umiałabym rozstrzygnąć, które z nich biorą górę. Ale byłam z nimi nie po to, by omraczać ich drogę, więc nie czyniłam tego. Kiedy opanowałam się i ustał zamęt w mojej głowie, Ada dobyła zza stanika obrączkę ślubną, ucałowała ją i wsunęła na palec. Wtedy przypomniałam sobie ubiegły wieczór i powiedziałam Ryszardowi, że Ada od początku nosiła obrączkę nocami, kiedy nikt jej nie mógł widzieć. Na to moja najmilsza zarumieniła się mocno i zapytała, skąd wiadomo mi o tym? Odrzekłam, iż widziałam jej rękę ukrytą pod poduszką i w żaden sposób nie potrafiłam odgadnąć, dlaczego tak się dzieje. Później zaczęli opowiadać mi powtórnie, jak to się stało, a ja byłam znowu zgnębiona i rada na przemian i czułam zamęt w głowie, i starałam się odwracać moją zeszpeconą twarz, by patrząc na nią nie tracili serca. I tak czas mijał do momentu, gdy musiałam pomyśleć o powrocie. Były to chwile najtrudniejsze, ponieważ Ada załamała się kompletnie. Przywarłszy do mnie jęła przemawiać w najczulsze słowa i żałośnie powtarzać pytanie, co stanie się z nią beze mnie? Ryszard popadł w niewiele lepszy nastrój, ja zaś byłabym chyba w najgorszym z nas trojga, gdybym nie skarciła się surowo, jakkolwiek bez słów: „Słuchaj, Estero! Jeżeli nie będziesz taka, jak trzeba, do końca życia nic odezwę się do siebie słowem!" • — Doprawdy — powiedziałam — nie spotkałam nigdy takiej żony. Gdzie jej miłość do męża? Posłuchaj, Ryszardzie. Chodź tu. Zabierz tę^inałą — moWiłasj, ale mocno trzymałam Adę w objęciach i mogłabym tak płakać nie wiedzieć jak długo. — Formalnie zawiadamiam kochaną młodą parę, że odchodzę po to, by jutro wrócić niezawodnie. No i będę tak wędrowała w jedną i drugą stronę, póki w Symond's Inn nie znudzi się mój widok. Nie żegnam was, kochani, bo po co pożegnanie, skoro przyjdę tu znów tak rychło. Oddałam moją najmilszą mężowi i zaczęłam sposobić się do odejścia, ale zwlekałam nieco, by raz jeszcze popatrzeć na ukochaną twarz, bo odwrócić się od niej nie miałam serca. Wobec tego powiedziałam wesoło i w żartobliwym tonie, że nie wiem, czy moje wizyty nie będą natręctwem, jeżeli nie otrzymam od nich słowa zachęty. Wtedy moja najmilsza podniosła wzrok i blado uśmiechnęła się przez łzy, ja zaś ujęłam w dłonie jej śliczną twarzyczkę i umknęłam wraz z ostatnim pocałunkiem. Kiedy zbiegałam po schodach — jakże płakałam! Zdawało mi się, że raz na zawsze utraciłam moją Adę. Bez niej czułam się osamotniona, nieszczęśliwa. Dręczyła mnie myśl o nieuniknionym powrocie do domu bez nadziei, że ją tam zastanę. Długo, bardzo długo nie mogłam się pocieszyć, gdy zapłakana, rozszlochana spacerowałam tam i z powrotem w ciemnym zakątku podwórza Symond's Inn. Stopniowo jednak przychodziłam do siebie i wyłajawszy się znów po trosze, wzięłam dorożkę i pojechałam do domu. Niedawno pojawił się znów biedny chłopiec, którego niegdyś znalazłam w Saint Albans. Chorował ciężko i był bliski śmierci, a prawdę rzekłszy nie żył już w owym czasie, jakkolwiek nie wiedziałam o tym. Pan Jarndyce wyszedł, aby zapytać o niego, i nie wrócił na obiad. Byłam sama, więc popłakałam znów trochę, lecz byłam zdania, że ogólnie biorąc zachowuję się wcale nie najgorzej. Cóż dziwnego, że nie zdążyłam przywyknąć) do myśli o utracie mojej najmilszej. Parę godzin to przecież niewiele po tylu, tylu latach! Ale wracałam wciąż myślami do nieprzytulnego pokoju, w którym ją zostawiłam, wyobrażałam sobie, iż jest to miejsce wrogie i bezlitosne, a ponadto tak gorąco pragnęłam być blisko Ady i zaopiekować się nią jakoś, że postanowiłam wybrać się tam wieczorem po to bodaj, by spojrzeć w jej okna. Było to postanowienie niedorzeczne, lecz w owym czasie nie uważałam go za takie i, szczerze mówiąc, nie uważam też dzisiaj. Dopuściłam Charley do sekretu i we dwie wyszłyśmy o zmierzchu. Kiedy znalazłyśmy się przed nowym, obcym domem mojej najmilszej, było już ciemno i za żółtymi zasłonami w oknach płonęło światło. Kilkakrotnie zawracałyśmy tam i z powrotem spoglądając wciąż w górę i ledwie uniknęłyśmy spotkania z panem Vholesem, który wyszedł ze swojej kancelarii i przystanąwszy na chwilę spojrzał również w stronę okien Ryszarda. Ta długa, czarna postać rysująca się na tle posępnego zakątka odpowiadała mojemu nastrojowi, więc 0 młodości, urodzie i bogactwie uczuć mojej najmilszej, zamkniętej teraz w tym złowrogim schronieniu, pomyślałam tak, jak gdyby Ada trafiła do.. miejsca okrutnej udręki. Dokoła było pusto i ciemno, osądziłam zatem, że najzupełniej bezpiecznie mogę wspiąć się na schody. Charley pozostawiłam na dole, sama'zaś ruszyłam w gprę bezszelestnie, nie lękając się rozstawionych po drodze małych lampek oliwnych. Nasłuchiwałam przez chwilę 1 odniosłam wrażenie, że pośród zapleśniałej, zbutwiałej ciszy starego domostwa rozróżniam cichy szmer tamtych dwu młodych głosów. Dotknęłam wargami przypominającego katafalk filonga drzwi, co miało być pocałunkiem dla mojej najmilszej, następnie zaś zeszłam na dół bez przeszkód, myśląc, że może kiedyś przyznam'się do tych odwiedzin. A odwiedziny zrobiły mi naprawdę dobrze, bo chociaż nie wiedział o nich nikt z wyjątkiem Charley i mnie samej, miałam wrażenie, iż dystans pomiędzy mną a Adą zmalał cokolwiek i na czas krótki znalazłyśmy się znów razem. Wróciłam nie pogodzona jeszcze z odmianą, lecz usposobiona trochę lepiej dzięki tej ukradkowej wizycie. Mój opiekun był już w domu i zamyślony stał przed ciemnym oknem. Kiedy weszłam do pokoju, twarz mu się rozjaśniła i ruszył w stronę swojego zwykłego fotela. Ale gdy światło rozjaśniło moją twarz, powiedział zaraz: — Mała kobietko! Ty płakałaś. — Tak, opiekunie. Tak — odparłam. — Rzeczywiście płakałam trochę. Adzie tak było smutno i... i tak bardzo przykro, opiekunie. Stanęłam z ręką wspartą na oparciu jego fotela i zorientowałam się w tej chwili, że przygotowały go już moje słowa, wyraz mojej twarzy i nieobecność Ady. — Wyszła za mąż? Prawda, moja droga? Opowiedziałam mu wszystko nie zapominając dodać, że jej pierwszą troskę stanowiła myśl o jego przebaczeniu. — Nie potrzeba jej mojego przebaczenia. Niechaj Bóg błogosławi ją i jej młodego męża — odrzekł i niemal podobnie jak ja odczuł przede wszystkim współczucie, rr- Biedna, biedna Ada — westchnął. — Biedny Rick. Przez czas pewien milczeliśmy obydwoje. Wreszcie on podjął: — I co, moja miła? Samotnia pustoszeje szybko. : Ale jej przyszła pani, opiekunie, pozostaje na miejscu —■ odparłam przełamując nieśmiałość, gdyż wzruszył mnie do głębi żałosny ton tych jego słów. — I uczyni wszystko, co w jej mocy, by zapanowało tam szczęście — dodałam. — Z całą pewnością powiedzie się jej to, kochanie! Tamten list nie zmienił nic pomiędzy nami — tyle tylko, że miejsce obok jego fotela mnie przypadło w udziale — a więc i teraz nic się nie zmieniło. On zwrócił ku mnie jasne, ojcowskie spojrzenie — jak dawniej — i,po dawnemu położył dłoń na mojej dłoni. — Z całą pewnością powiedzie się jej to, kochanie — powtórzył. —. Ale tak czy inaczej, mała kobietko, Samotnia pustoszeje szybko. Przykro mi się zrobiło, że tylko tyle mieliśmy do powiedzenia 0 tej kwestii. Odczułam pewien zawód. Przelękłam się nawet, że może nie byłam zupełnie taka, jaka być pragnęłam — po jego liście 1 mojej odpowiedzi. ROZDZIAŁ LII UPÓR W dwa dni później, gdy z rana szliśmy na śniadanie, pan Woodcourt przyniósł zdumiewającą nowinę, że popełniono straszne morderstwo, a pan George jest w tej sprawie podejrzany i znalazł się w więzieniu. Gdy wspomniał o wysokiej nagrodzie za wskazanie sprawcy, którą wyznaczył sir Leicester Dedlock, nic nie mogłam zrozumieć w pierwszej chwili. Jednakże kilka dalszych słów wyjaśniło mi, iż ofiarą zbrodni padł doradca prawny baroneta, co przypomniało mi niezwłocznie grozę, jaką ów człowiek budził w mojej matce. Przede wszystkim pomyślałam o niej, gdyż czymś osobliwym i strasznym wydało mi się tak niespodziewane i gwałtowne zniknięcie kogoś, kto będąc pod jej podejrzliwą obserwacją obserwował ją tak samo i od równie dawna i nie dawał jej chwili wytchnienia, ponieważ ustawicznie widziała w nim utajonego, groźnego wroga. To przerażające usłyszeć nagle o takiej śmierci i nie móc zdobyć się na współczucie! To przerażające wspomnieć, że matka życzyła być może nieraz śmierci starcowi, który miał odejść tak raptownie i rychło! Podobne myśli opadające mnie tłumnie pomnażały niepokój, jaki odczuwałam zawsze, gdy wymieniano przy mnie imię matki, a zatem byłam tak zdenerwowana, że ledwie mogłam usiedzieć na zwykłym miejscu przy stole. Zrazu nie byłam w stanie podążać za przebiegiem rozmowy, a stało się to możliwe dopiero, gdy opanowałam się trochę. Wówczas zrozumiałam, że mój opiekun i pan Woodcourt wyrażają się dobrze o podejrzanym, wspominają korzystne wrażenie, jakie wywierał zawsze, i wszystko dobre, co im było o nim wiadomo, więc obawa o losy biednego pana George'a wróciła mi przytomność w całej pełni. — Opiekunie — powiedziałam — ty nie myślisz, że to oskarżenie jest słuszne? — Nie mogę tak myśleć, moja droga. Człowiek tak miłosierny i z sercem na dłoni, człowiek, który siłę olbrzyma łączy z łagodnością małego dziecka, a odwagę z prostotą i dobrocią, miałby być oskarżony słusznie o czyn równie potworny? Nie! W to uwierzyć nie mogę. Nie mówię, że nie wierzę czy nie chcę wierzyć. Po prostu: nie mogę! — Ja również — podchwycił pan Woodcourt. — Ale mimo naszych opinii i wszystkiego, co nam o tym człowieku wiadomo, pewne poszlaki świadczą przeciwko niemu. Żywił zadawnione urazy wobec ofiary morderstwa i niejednokrotnie mówił o tym w rozmaitych miejscach. 0 ile mi wiadomo, odgrażał się panu Tulkinghornowi, a z całą pewnością źle o nim mawiał nawet w mojej obecności. Przyznaje, że bez świadków był w domu, gdzie popełniono morderstwo, i to mniej więcej w porze, gdy je popełniono. Głęboko wierzę, iż w kwestii uczestnictwa w tej zbrodni jest równie jak ja niewinny, lecz muszę przyznać, że istnieją przyczyny, by podejrzenia kierowały się w jego stronę. — Słusznie — przyznał pan Jarndyce i podjął zwracając się do mnie: .—. Złą oddalibyśmy mu przysługę, gdybyśmy zamknęli oczy i nie chcieli dostrzegać podobnych rzeczy. Odrzekłam, że z całą pewnością musimy szacować właściwie siłę poszlak zwróconych przeciwko podejrzanemu i przyznawać to nie tylko pomiędzy sobą, lecz również wobec innych. Nie mogłam jednak powstrzymać 6łów, że żadne obciążające okoliczności nie skłonią nas do opuszczenia biedaka w potrzebie. — Niech Bóg uchowa! — podchwycił. Będziemy pomagać mu tak, jak na naszych oczach pomagał dwu nieszczęsnym istotom! Ma się rozumieć mój opiekun miał na myśli Gridleya i tego biednego chłopca, którym dragon tak chętnie udzielił gościny. Pan Woodcourt opowiedział nam z kolei, że sługa pana George'a przyszedł doń o brzasku, po całonocnej żałosnej wędrówce ulicami miasta. Ów Fil twierdzi, iż jego panu niezmiernie zależy, abyśmy nie uwierzyli w jego winę. Swojemu wysłannikowi polecił powtórzyć nam, że w najuroczystszy sposób zapewnia nas o swojej niewinności. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy pan Woodcourt wczesnym ran kiem zapewnił go, iż śpieszy do nas, aby to wszystko przekazać. Po tej relacji pan Woodcourt dodał, że obecnie wybiera się na widzenie z aresztowanym. Pan Jarndyce oznajmił bez wahania, że on również uda się do więzienia. Ja bardzo lubiłam tego starego żołnierza i wiedziałam, że on mnie lubi, ponadto zaś całe wydarzenie zainteresowało mnie żywo z sekretnych przyczyn, znanych jedynie mojemu opiekunowi. Miałam wrażenie, że stoję bardzo blisko tej sprawy, więc zależało mi osobiście, by prawda wyszła na jaw i podejrzenia nie obciążały niewinnych ludzi, gdyż podejrzenia raz zbudzone niezmiernie trudno okiełznać później. Krótko mówiąc, poczytywałam za swój obowiązek towarzyszenie panom, a że opiekun nie myślał odwodzić mnie od tego, rychło wyszliśmy z domu. W dużym więzieniu było wiele dziedzińców połączonych nie mniej licznymi przejściami, tak podobnych do siebie i brukowanych jednakowo, że wędrując tamtędy zaczynałam rozumieć na odmienny spo- sposób to, co czytywałam o więźniach, którzy zamknięci rok po roku między takimi murami darzą nieraz tkliwym uczuciem jakieś zabłąkane pośród kamieni ziele czy też źdźbło trawy. Naszego dragona zastaliśmy samego w sklepionej izbie przypominającej piwnicę na piętrze — w izbie o ścianach tak olśniewająco białych, że grube pręty kraty w oknie oraz okute żelazem drzwi wydawały się przy nich jeszcze bardziej czarne, niż były rzeczywiście. Więzień stał w kącie obok ławy, z której niewątpliwie podniósł się, gdy usłyszał zgrzyt rygli i klucza w zamku. Na nasz widok postąpił naprzód zwykłym mu żołnierskim krokiem, zatrzymał się i dożył pełen rezerwy ukłon. Ale gdy spostrzegł, że zmierzam w jego stronę z wyciągniętą ręką, zrozumiał w mgnieniu oka sens naszej wizyty. — Wielki kamień spadł mi z serca, proszę panienki i szanownych panów — powiedział i zamaszyście składając nam wojskowy ukłon westchnął głęboko. — Teraz niewiele dbam właściwie, jak to się skończy. Nie sprawiał wrażenia więźnia, lecz z tym swoim spokojem i piękną, wojskową postawą wyglądał raczej na strażnika więziennego. —- To miejsce jeszcze mniej odpowiednie niż moja strzelnica do przyjmowania damy — ciągnął zwracając się do mnie — ale wiem że panienka nie weźmie mi tego za złe. Dwornie poprowadził mnie ku stojącej w kącie ławie, a gdy usiadłam, widać było, że jest bardzo kontent. — Serdecznie dziękuję panience — powiedział. — A zatem, George — odezwał się pan Jarndyce — nie wymagamy nowych zapewnień od pana, myślę więc, że nasze są też zbyteczne. — Tak jest, szanowny panie! Z całego serca dziękuję! Gdybym był winien zbrodni, o którą mnie podejrzewają, nie potrafiłbym teraz, w czasie tej wizyty, patrzeć na państwa, a sekret chować dla siebie. Bardzo wysoko cenię sobie wizytę panienki i szanownych panów. Nie należę do osób wymownych, więc powtorzę tylko, że tę wizytę cenię bardzo wysoko. Położył dłoń na szerokiej piersi i skłonił głowę w naszą stronę, a chociaż wyprostował się natychmiast, niewątpliwie na tak prosty sposób dał wyraz swojej głębokiej wdzięczności. — Przede wszystkim, George — podjął mój opiekun r czy moglibyśmy jakoś ułatwić panu życie osobiste? — Co zrobić, proszę szanownego pana? — zapytał dragon. — Umilić panu jakoś życie osobiste. Czy nie brak panu czegoś, co mogłoby złagodzić przykry los w więzieniu? — Stokrotne dzięki, proszę szanownego pana — odparł pan George po krótkim zastanowieniu. — Ale ponieważ regulamin nie dopuszcza tytoniu, nic takiego nie przychodzi mi na myśl. — Z biegiem czasu, George, może przyjść panu na myśl wiele rozmaitych drobiazgów. W takich przypadkach niech pan nam daje znać bez ceremonii. — Stokrotne dzięki, proszę szanownego pana — powtórzył dragon i jego ogorzałą twarz rozjaśnił uśmiech. — Ale ktoś, kto jak ja długo wędrował po świecie jak włóczęga, potrafi czuć się wcale nieźle nawet w podobnym miejscu. — Druga kwestia, George, to sama pańska sprawa — podjął pan Jarndyce. — W tym rzecz, szanowny panie —powiedział dragon i skrzyżowawszy ramiona na piersi spojrzał na nas z niejakim zainteresowaniem i niezmąconym spokojem. — Jak przedstawia się sytuacja? •— Na razie śledztwo zostało zawieszone. Bucket dał mi do zrozumienia, że prawdopodobnie będzie zabiegał o więcej takich przerw w celu uzupełnienia materiału. Nie mam pojęcia, jaki to ma być materiał i jak uzupełniany, ale Bucket z pewnością coś tam wypenetruje. — Na miłość boską, człowieku! —- zawołał mój opiekun z dawną, właściwą mu porywczością, którą zbudziło niepomierne zdziwienie.— Gadasz o sobie, jak gdyby chodziło o kogoś całkiem innego! — Proszę nie brać mi tego za złe, szanowny panie — odrzekł pan George. — Jestem serdecznie wdzięczny za troskliwość szanownego pana, ale nie widzi mi się, żeby ktoś niewinny mógł przywyknąć do podobnej sytuacji i nie rozbić sobie łba o ścianę, jeżeli nie zajmie takiego właśnie stanowiska. — Tak. To słuszne w pewnej mierze — przyznał znacznie łagodniej pan Jarndyce. — Ale, dobry człowiecze, nawet ktoś niewinny musi podejmować pewne kroki konieczne dla własnej obrony. — Naturalnie, szanowny panie — zgodził się dragon. — Tak też postąpiłem. Ławie przysięgłych powiedziałem: „Panowie sędziowie, jestem w tej sprawie równie niewinny jak panowie, ale fakty, które przemawiają na moją niekorzyść i zostały tu wymienione, zgadzają się z prawdą". Nadal, szanowny panie, myślę powtarzać to samo. Co więcej mogę zrobić? Przecież to szczera prawda. — Sama szczera prawda nie wystarczy — obruszył się mój opiekun. — Nie wystarczy? Tak szanowny pan myśli? — zapytał pan George z niezachwianą pogodą. — No, to nietęgo wygląda moja sprawa. — Musi pan mieć adwokata. My znajdziemy kogoś dobrego. — Stokrotnie szanownego pana przepraszam odparł pan George i cofnął się o krok. — Jestem bardzo wdzięczny, ale serdecznie proszę o zwolnienie mnie od takich rzeczy. — Nie chce pan mieć adwokata? —- Nie chcę, szanowny panie. — Dragon pokręcił głowę przecząco i nader energicznie. — Jeszcze raz dziękuję z serca, ale... ale obejdę Bię bez prawnika. — Dlaczego, George? — Nie mam serca dla tego fachu. Gridley też nie miał. A jeżeli wybaczona mi będzie taka śmiałość, powiem, że i szanowny pan nie lubi prawników. — Ale to będzie, George, rozprawa przed sądem przysięgłych. 0 wyroku zadecyduje poczucie sprawiedliwości i zdrowy rozsądek. — Naprawdę, szanowny panie? — zapytał George tym swoim beztroskim tonem. — Ja tam nie rozumiem się na prawniczych subtelnościach, ale ogólnie biorąc nie mam serca dla tego fachu. Tymczasem zmienił pozę i stał teraz ująwszy się pod bok jedną krzepką dłonią, z drugą wspartą o blat stołu, sprawiając niewątpliwie wrażenie kogoś, kto nie myśli zawracać z raz obranej drogi. Na próżno próbowaliśmy perswazji wszyscy troje. Pan George słuchał uprzejmie, z dziecięcą łagodnością, która tak doskonale pasowała do jego czupurnej postawy, atoli nasze słowa poruszały go nie więcej, niż mogłyby poruszyć więzienne mury. — Proszę się dobrze zastanowić, panie George — powiedziałam. — Ma pan jakieś żyozenia odnośnie swojej sprawy? — Naturalnie, proszę panienki, życzyłbym sobie, by rozpatrywał ją sąd wojskowy — brzmiała odpowiedź. — Ale wiem, że to nie wchodzi w rachubę. Jeżeli panienka zechce zaszczycić mnie uwagą przez czas nie dłuższy niż dwie minuty, spróbuję wyjaśnić wszystko możliwie najdokładniej. Kolejno przebiegł nas wzrokiem, poruszył głową, jak gdyby wygodniej lokował szyję w stojącym kołnierzu obcisłego munduru, i po chwili namysłu rozpoczął: — Zostałem, proszę panienki, aresztowany, skuty i doprowadzony tutaj. Jestem człowiekiem napiętnowanym, zhańbionym i siedzę w więzieniu. Bucket plądruje moją strzelnicę i całą moją skromną chudobę przewraca tam i z powrotem, tak że nikt jej później nie pozna. No, i jak już się rzekło, siedzę w więzieniu. Nie uskarżam się zbytnio, chociaż trafiłem tu nie z własnej winy. Gdybym jednak w młodości nie obrał włóczęgowskiego życia, wyglądałoby to inaczej. Ale stało się! No i wynika kwestia, jak przyjąć, proszę panienki, to, co się stało? Przez chwilę rozcierał ręką opalone czoło, następnie zaś spojrzał na mnie pogodnym wzrokiem i bąknął tonem usprawiedliwienia: — Nietęgi ze mnie mówca, proszę panienki, więc czasami muszę pomyśleć trochę. Umilkł znowu, pomyślał trochę i zerknąwszy znów ku mnie, pod- — Jak przyjąć to, co się stało? Otóż, proszę panienki, nieboszczyk był prawnikiem i mnie mocno trzymał w garści. Nie myślę obrażać zmarłego, ale gdyby żył, powiedziałbym, proszę panienki, że diabelnie mocno trzymał mnie w garści. Ma się rozumieć, nie nabrałem z tej racji serca do jego fachu. Gdybym tego fachu unikał, proszę panienki, uniknąłbym na pewno i tego miejsca. Ale nie o to teraz chodzi. Przypuśćmy, że ja go zabiłem. Przypuśćmy, że naprawdę wygarnąłem do pana Tulkinghorna z jednego z wielu niedawno przestrzeliwanych pistoletów, które Bucket znalazł w moim pomieszczeniu, a, jak Boga jedynego kocham, mógłby też znaleźć każdego dnia, odkąd strzelnica strzelnicą. Co przede wszystkim zrobiłbym w takim przypadku, skoro już trafiłem tutaj? Postarałbym się o adwokata. Urwał posłyszawszy zgrzyt rygli i klucza w zamku, aby podjąć, dopiero gdy drzwi otwarły się i zamknęły znowu. Jaki był tego powód, wyjaśnię niebawem. —r Postarałbym się o adwokata i adwokat zacząłby gadać tak, jak to nieraz czyta się w gazetach: „Mój klient odmawia odpowiedzi; mój klient zastrzega sobie prawo obrony; mój klient to, mój klient tamto, mój klient owo". Na mój rozum, ten fach nie ma zwyczaju chadzać prosto i myśleć tak, jak zwyczajni ludzie. Powiedzmy, że jestem niewinny i mam adwokata. Co wtedy? Najprawdopodobniej adwokat będzie uważał mnie za winnego, a jeżeli nawet nie, będzie postępował tak, jak gdybym był winien. Pocznie zamykać mi usta, gadać, abym nie obciążał samego siebie, zatajać fakty, umniejszać wagę zeznaii, kręcić, szachrować i ostatecznie może mnie nawet wyciągnie z matni. Ale ja, proszę panienki, nie chcę być wyciągnięty na taką modłę. Powiem nawet, że wolę na swój własny sposób wisieć i stokrotnie przepraszam, że w obecności damy poruszyłem temat tak niemiły. Dragon ożywił się znacznie i obecnie nie odczuwał już konieczności, by pomyśleć trochę. — Wolę na swój własny sposób wisieć — powtórzył. — Mówię serio, chociaż nie twierdzę, że szubienica odpowiada mi bardziej, niż mogłaby odpowiadać innym ludziom. — Skrzyżował znów na piersi potężne ramiona i kolejno zmierzył nas spojrzeniem spod bujnych, ciemnych brwi. — Rzecz w tym, że muszę wyjść z tego czysty i bez skazy albo też wcale nie wyjść. Dlatego, kiedy słucbam zeznań niekorzystnych dla mnie, ale prawdziwych, przyznaję, że to prawda, a kiedy mówię mi, że wszystko, co powiem, może być przeciwko mnie wykorzystane, odpowiadam: „Niech będzie. Chcę, żeby było wykorzystane". Jeżeli sęd nie uzna mnie za niewinnego na podstawie całej prawdy, tym bardziej nie może chyba uznać na podstawie czegoś mniejszego czy też czegoś innego. A gdyby nawet tak być miało, to nie ceniłbym sobie takiego uniewinnienia. Pan George przeszedł się tam i z powrotem po kamiennej posadzce, następnie zaś wrócił do stołu i kończył to, co miał do powiedzenia. — Bardzo dziękuję panience i obydwu szanownym panom za życzliwość, a jeszcze bardziej za tyle zainteresowania. Tak, proszę państwa, widzi swoję sprawę dragon tępy niczym ćwiczebna szabla. Nie mówięc o pełnieniu służby wojskowej, nigdy nie byłem wart wiele, a więc, jeżeli dojdzie do najgorszego, zbiorę, że tak powiem, to, co sam zasiałem. Oprzytomniałem po wstrzęsie, że to mnie aresztowano pod zarzutem morderstwa, co takiemu jak ja staremu obieżyświatowi przyszło bez większych trudności, obmyśliłem sobie prostę drogę, o której dopiero co mówiłem. Niech już tak będzie. Nie przyniosę wstydu żadnej rodzinie i nie mam też nikogo, kto mógłby boleć z mojego powodu, więc... więc to wszystko, co było do powiedzenia. Przed niedawnym czasem drzwi otwarły się, aby wpuścić do izby mężczyznę o równie wojskowej postawie, lecz powierzchowności mniej ujmujęcej, oraz jasnookę, opaloną kobietę z koszykiem, która od razu jęła słuchać z wielka uwagę wszystkiego, co pan George mówił. A pan George powitał nowo przybyłych tylko wesołym spojrzeniem i przyjaznym skinieniem głowy, nie przerwał wszakże swoich wynurzeń. Obecnie wymienił z nimi serdeczne uściśnienia dłoni i powiedział: — Proszę panienki i szanownych panów, to jest mój stary kamrat, Mat Bagnet. A to jego małżonka, pani Bagnet. Mężczyzna ukłonił się nam sztywno, po wojskowemu, kobieta dygnęła od niechcenia. — To moi najbliżsi przyjaciele — podjęł dragon. — Z ich domu zabrał mnie Bucket. — Zamiast używanej wiolonczeli — obruszył się gniewnie pan Bagnet. — 0 ładnym tonie. Dla kogoś z przyjaciół. Nie zależało mu na niskiej cenie. — Mat — odezwał się znów pan George — słyszałeś, co mówiłem panience i szanownym panom. Wiem, że zgadzasz się ze mną, prawda? Po króciutkim namyśle pan Bagnet zwrócił się do żony: — Stara. Powiedz mu, czy zgadzam się z nim, czy nie. — Dobryś sobie, George! — zawołała pani Bagnet nie przerywajęc rozpakowywania koszyka, z którego dobyła kawałek peklowanej wieprzowiny, trochę cukru i herbaty oraz bochenek ciemnego chleba, r— To niby nie wiesz, że on nie może się z tobę zgodzić? Oszaleć można słuchajęc takiego gadania. I to powinieneś wiedzieć! Tak nie chcesz wydostać się z matni ani inaczej... Co to za wybieranie i przebieranie, George? Zwyczajne brednie! — Nie będź taka surowa, pani Bagnet, dla człowieka w nieszczęściu — uśmiechnę! się dragon. — Do licha z takim nieszczęściem — wykrzyknęła pani Bagnet — od którego nic a nic nie zmądrzałeś! Wstyd było słuchać, słowo daję, twojego gadania. Nie życzysz sobie adwokata, co? Czemu to miałbyś nie zgodzić się nawet na dziesięciu, gdyby ci ich ten dżentelmen polecił? —■ Rozsądna z pani niewiasta — odezwał się mój opiekun. — Więc mam nadzieję, pani Bagnet, że pani przekona George'a. — Przekonam? Jego, proszę pana! — wybuclinęła. — Jak Boga kocham, nie zna pan naszego Georgeca! -— W tym momencie pani Bagnet odstawiła koszyk, aby obydwiema ogorzałymi dłońmi bez rękawiczek wskazać tego, o którym mowa. — To on! Najbardziej samowolny i uparty facet, jaki kiedykolwiek i gdziekolwiek wyprowadzał ludzi z równowagi! Łatwiej, proszę pana, podniesie pan i przestawi o własnych siłach działo czterdziestoośmiofuntowe, niż przekona George'a, gdy raz uprze się i coś niemądrego wbije sobie do głowy. Już ja go znam! — zawołała gniewnie. — Znam cię? Prawda, George? Po tylu latach nie będziesz przecież udawał wobec mnie kogoś całkiem niepodobnego do siebie? Ta przyjacielska połajanka podobała się widać panu Bagnetowi, który wielokrotnie kiwał głową spoglądając na starego kamrata tak, jak gdyby gorąco zalecał mu ustępstwa. Tymczasem pani Bagnet rzucała mi wymowne spojrzenia, a wyraz jej oczu świadczył, że prosi, abym coś zrobiła — ale co, nie potrafiłam odgadnąć. — Od lat dałam sobie spokój z przekonywaniem ciebie, stary druhu — ciągnęła kobieta i zdmuchnąwszy drobinę kurzu z peklowanej wieprzowiny, spojrzała na mnie znowu. — A gdyby ci państwo znali cię tak, jak ja, i oni daliby sobie z tym spokój. Może nie jesteś zbyt zawzięty i uparty, by przyjąć skromną przekąskę, więc przyjmij to, George. — Przyjmuję i serdeczne dzięki — odparł dragon. — Nie może być! Naprawdę? — burczała dalej udobruchana cokolwiek. — Osobliwa historia! Dziwię się, że na ten swój własny sposób nie życzysz sobie umrzeć z głodu. W sam raz pasowałoby to do ciebie. I co? Może się jeszcze namyślisz? Znowu zwróciła wzrok ku mnie, następnie w stronę drzwi i tak parokrotnie tam i z powrotem, wobec czego zrozumiałam, iż chce, abyśmy wyszli i zaczekali na nią w bliskości więziennej bramy. Życzenie to przekazałam identyczną metodą mojemu opiekunowi oraz panu Woodcourtowi i w tejże chwili powstałam z ławy. —Spodziewamy się, panie George — powiedziałam — że jeszcze raz przemyśli pan wszystko, a gdy przyjdziemy tu powtórnie, będzie pan bardziej rozważny. I —7 Na pewno, proszę panienki, nie będę bardziej państwu wdzięczny, bo to niemożliwe — brzmiała odpowiedź. -— Ale bardziej ustępliwy podchwyciłam. — Na to liczymy. Proszę wziąć pod uwagę, panie George, że wyświetlenie tajemnicy i zdemaskowanie prawdziwego sprawcy zbrodni może być korzystne nie tylko dla pana, lecz również dla wielu innych osób. Moich 6łów słuchał z szacunkiem, lecz nie bardzo je chyba rozumiał. Szłam już w stronę drzwi, byłam odwrócona od niego, a on (jak powiedziano mi później) z nagłym zainteresowaniem jął wpatrywać się w moją postawę i figurę. • H| Ciekawe! —- bąknął. — Tak mi się i wtedy zdawało! Pan Jarndyce zapytał, co ten wykrzyknik znaczy. — Bo widzi szanowny pan — odrzekł — jak zły los zagnał mnie w tamtą noc na schody nieboszczyka, spotkałem tam w mroku kogoś tak podobnego z.postaci do panny Summerson, że omal nie odezwałem się do tej osoby. _ Wstrząsnął mną zimny dreszcz — taki, jakiego nie odczułam nigdy dawniej ani później i mam nadzieję, nie odczuję w przyszłości. — Ta osoba schodziła po schodach — ciągnął dragon — kiedy ja szedłem w górę, a minęliśmy się przy oknie oświetlonym przez księ życ. Zauważyłem wtedy luźne czarne okrycie z bardzo sutą falbaną. Ale to nie ma nic wspólnego ze sprawą, o której była mowa. Może tylko tyle, że panna Summerson wydała mi się dziwnie podobna do tamtej osoby, więc przypomniała mi się cała historia. Do dziś nie potrafię rozeznać się we wrażeniach, jakim ulegałam wówczas. Starczy powiedzieć, że wzmogło się we mnie jakieś nieokreślone poczucie obowiązku, które dawało znać o sobie od chwili, gdy usłyszałam o zbrodni, chociaż nie śmiałam zadawać sobie żadnych konkretnych pytań w tej kwestii, jednocześnie zaś z oburzeniem przekonywałam siebie, iż nie mogę mieć najmniejszego powodu do obaw. We troje wyszliśmy z więzienia, by spacerować tam i z powrotem nie opodal bramy, która znajdowała się w mało ruchliwym miejscu. Nie musieliśmy czekać długo, bo państwo Bagnetowie niebawem wyszli również i szybko ruszyli w naszą stronę. Kobieta miała łzy w oczach, a na twarzy wyraz poruszenia i szczerej troski. — Nie dałam mu po sobie poznać, co o tym wszystkim myślę — rozpoczęła zaraz — ale, proszę panienki, jest bardzo źle z tym kochanym, starym biedakiem. — Nie będzie z nim źle przy dbałości z naszej strony, opiece i właściwej pomocy — odrzekł mój opiekun. — Taki uczony pan powinien wiedzieć lepiej — podjęła pani Bagnet i osuszyła łzy rąbkiem swojej szarej peleryny — ale strach mi 0 niego, proszę pana. Taki był nieostrożny! Zdążył już powiedzieć za wiele tego, o czym wcale nie powinien mówić. Sędziowie przysięgli mogą nie zrozumieć George'a tak, jak go rozumiemy Mat i ja. No 1 wiele poszlak świadczy przeciwko niemu, i w sądzie stanie tylu świadków, co go mogą pogrążyć, no i ten Bucket to taki spryciarz. — Szukał używanej wiolonczeli! I mówił, że grywał na flecie. Jako młody chłopiec — wtrącił z nie lada powagą pan Bagnet. — Teraz, proszę panienki — zwróciła się do mnie jego żona — ja wszystko powiem, a taki już mam zwyczaj, że jak gadam, to gadam serio. Chodźmy tam, do wnęki w murze, a wszystko państwu opowiem. Poprowadziła nas w zaciszne miejsce, lecz zrazu była tak zdyszana, że nie mogła dobyć głosu. —Stara! Powiedz państwu wszystko! — przynaglił ją pan Bagnet. — No bo, proszę panienki —■ zaczęła „stara" i dla lepszego prze- wiewu rozwiązała wstążki pasterki — łatwiej poruszyć z miejsca Za- mek Dover niźli George'a w tym względzie, chyba że znajdzie się całkiem nowa siła, co go popchnie. A ja znam taką siłę! — Istny klejnot z pani — powiedział pan Jarndyce. — Słuchamy dalej. — Bo, proszę panienki — podjęła z takim podnieceniem, że niemal każde słowo akcentowała klasnięciem w ręce — on gadał, że niby nie ma żadnej rodziny, ale to banialuki. Krewni nie wiedzą o nim, ale on wie o nich. Nieraz mówił mi więcej niż komukolwiek innemu, no a jednego dnia nie na próżno gadał Woolwichowi o siwych włosach matek i zmarszczkach na ich twarzy. Trzymam zakład o pięćdziesiąt funtów, że właśnie w tamtym dniu widział swoją matkę. Ona żyje i jak najprędzej trzeba ją tu sprowadzić! Powiedziawszy to dobyła i wzięła w usta trochę szpilek i zaczęła podpinać wokół rąbek spódnicy nieco wyżej niż dół jej szarej peleryny, a dokonała tego z zadziwiającą zręcznością i wprawą. — Mat —■ rzuciła pod adresem męża — będziesz pilnował dzieci, a teraz dasz mi parasol. Jadę do hrabstwa Lincoln i wrócę z tą starszą panią. — Skarb nie kobieta! — zawołał mój opiekun. — Już jedzie w drogę! Ale jak? Ile ma pani pieniędzy? Pani Bagnet odwołała się znowu do swojej spódnicy, z której kieszeni wydobyła skórkową portmonetkę, przeliczyła bardzo niewiele szylingów i zadowolona zupełnie wsunęła portmonetkę na dawne miejsce. — 0 mnie niech się panienka nie martwi — powiedziała do mnie. — Jestem żoną żołnierza i nawykłam do podróżowania własnym przemysłem. Mat, mój stary — zwróciła się do męża nie szczędząc mu pocałunków — jeden dla ciebie i trzy dla naszych dzieci. A teraz w drogę do hrabstwa Lincoln! Po matkę George(a! Naprawdę ruszyła w drogę, a my we troje staliśmy osłupiali wymieniając pełne podziwu spojrzenia. Naprawdę odmaszerowała sprężystym krokiem i wraz z tą swoją szarą peleryną zniknęła nam z oczu za narożnikiem pierwszej przecznicy. — Panie Bagnet — odezwał się wreszcie mój opiekun. — Myśli pan puścić ją tak w daleką podróż? — Nie ma rady — odparł. — Raz wróciła do kraju. Z innej części świata. W tej samej pelerynie. I z tym samym parasolem. Jak moja stara każe coś zrobić, człowiek musi to zrobić. Jak powie, że sama coś zrobi, na pewno to zrobi. — Taka z niej zacna i dzielna kobieta, na jaką wygląda — powiedział pan Jarndyce. — To pewne! A więcej powiedzieć chyba trudno. — Ona mogłaby nosić sztandar pułku najtęższych zuchów — rzucił pan Bagnet oglądając się przez ramię, ponieważ i on już odchodził. — Drugiej takiej nie ma na świecie. Ale nigdy nie gadam tego przy niej. Dyscyplina musi być utrzymana. ROZDZIAŁ LIII TROP W aktualnej sytuacji pan Bucket często miewa do pomówienia ze swoim grubym palcem wskazującym. Kiedy pan Bucket rozmyśla nad jakąś sprawą ważną i naglącą, ów palec zdaje się urastać do godności podręcznego diablika. Pan Bucket przytyka go do ucha, a on prze* kazuje mu szeptem cenne wiadomości, przykłada go do ust, a on skła* nia go do absolutnej dyskrecji; pociera nim nos, a on zaostrza jego zmysł powonienia; wygraża nim winowajcy, a palec urzeka tę osobę i prowadzi ją ku zagładzie. Kapłani ze świątyni wydziału śledczego wróżą zazwyczaj, że gdy pan Bucket często miewa do pomówienia ze swoim grubym palcem wskazującym, wkrótce dosięgnie kogoś strasz* liwa pomsta. Pan Bucket to łagodny i wnikliwy obserwator natury człowieczej i w zasadzie filozof daleki od surowej oceny wybryków i szaleństw ludzkości. Zazwyczaj nawiedza przeróżne domy i spaceruje niezliczonymi ulicami, co na pozór sprawia wrażenie, iż wałęsa się bez określonego celu. Jest usposobiony przyjaźnie — nawet bardzo przyjaźnie — do całego rodzaju ludzkiego i z większością jego przedstawicieli pija nad wyraz chętnie. Nie skąpi swoich pieniędzy, ma ujmujący sposób bycia, to, co mówi, wygląda najzupełniej niewinnie, ale... ale pod tak spokojną powierzchnią jego życia płynie wciąż ukryty nurt grubego palca wskazującego. Czas i przestrzeń nie ograniczają poruszeń pana Bucketa. Jak przeciętny człowiek bywa gdzieć dzisiaj i nie ma go jutro, lecz całkiem już na przekór ludzkim właściwościom potrafi znaleźć się tam znów dnia następnego. Wieczorem spogląda od niechcenia na gasidła do pochodni umieszczone przed londyńską rezydencją sir Leicestera Dedlocka, a następnego rana odbywa spacer po balkonie na wieży domu w Chesney Wold — gdzie ongi zwykł przechadzać się stary człowiek, którego upiór ma być przejednany kosztem stu gwinei. Pan Bucket bada skrupulatnie szuflady, skrytki, kieszenie — wszystko, co w swoim czasie miało jakiś związek z denatem. A w parę godzin później on i Rzymianin 6ą znowu sam na sam i porównują swoje palce wskazujące. Być może tego rodzaju zajęcia są nie do pogodzenia ze szczęściem rodzinnym, a nie ulega wątpliwości, że ostatnimi czasy pan Bucket bywa rzadkim gościem w domu. Ogólnie biorąc ceni sobie wysoko towarzystwo pani Bucket — damy o wrodzonym talencie detektywa, która pozostała co prawda uzdolnionym amatorem, lecz mogłaby dokonywać wielkich rzeczy, gdyby ów talent uzupełniła wyszkoleniem zawodowym — jednakże prawie nie korzysta z tej słodkiej pociechy. W sferze rozmów i ratowania się przed samotnością pani Bucket jest zdana wyłącznie na lokatorkę —- chwała Bogu, osobę bardzo sympatyczną, którą interesuje się żywo. Wielki dum zbiera się na Lincoln's Inn Fields w dzień pogrzebu. Sir Leicester Dedlock osobiście uczestniczy w obrzędzie, który, aby być ścisłym, gromadzi oprócz niego tylko trzech żałobników w ludzkim ciele T-r są to lord Doodle, William Buffy oraz głupkowaty kuzyn dorzucony dla równowagi. Za to ilość pogrążonych w żałobie karoc jest pokaźna. Członkowie Izby Lordów nie poskąpili czterokołowych dowodów żalu, których razem jest więcej, niż widziano kiedykolwiek i gdziekolwiek, a ilość godeł herbowych na drzwiczkach ekwi- paży może budzić przypuszczenie, że to sam Urząd Heroldii utracił jednocześnie zarówno ojca, jak matkę. Książę Foodle wydał wspaniały i ogromny dowód żałoby z posrebrzanymi buksami, patentowanymi osiami, wszelkimi najbardziej nowoczesnymi urządzeniami oraz trójką nieutulonych w rozpaczy, sześci os topowych fagasów stłoczonych na tylnym koźle. Zdawać się może, iż żałoba okrywa wszystkich reprezentacyjnych stangretów Londynu, gdyby zaś nieboszczyk był miłośnikiem koni (co nie wydaje się prawdopodobne), miałby prawo uważać ów dzień za wyjątkowo miły. Pośród karawaniarzy, pojazdów i niezliczonych lokajskich łydek w pończochach, pan Bucket zasiada ukryty w jednej z nieutulonych w żalu karet i przez opuszczone zasłonki w oknach może do woli obserwować zbiegowisko. Ma bystre oko wobec tłumu (wobec czego nie ma?), więc gdy spogląda tu, tam i ówdzie, raz przez jedno okno ka rety, raz przez drugie, to na okna pobliskich domów, to wzdłuż szeregów ludzkich głów, nic nie zdoła ujść jego uwagi. — Aa, tutaj jesteś, towarzyszko mojego życia! ■— mówi do siebie na widok pani Bucket, która dzięki jego wpływom zajmuje miejsce na schodach domu nieboszczyka. — Zadowolona, co? I, słowo daję, doskonale się prezentujesz. Kondukt nie rusza jeszcze z miejsca. Czeka, by wyniesiono wreszcie przyczynę tak licznego zgromadzenia. Pan Bucket siedzi w pierwszej karocy herbowej i posługuje się obydwoma grubymi palcami wskazującymi, aby o włos uchylać zasłonki w oknach. Musi bya niepospolicie czułym mężem, gdyż jeszcze raz zaprząta swoją uwagę panią Bucket. .— Aa, jesteś tutaj, towarzyszko mojego życia! — mamrocze powtórnie. — I nasza lokatorka z tobą. Mam cię na oku, pani Bucket. Spodziewam się, kochanie, że dopisuje ci zdrowie, co? Pan Bucket nie mówi słowa więcej, lecz siedzi mając wszystko na oku do czasu, gdy uświęcona skarbnica arystokratycznych sekretów zostaje zniesiona po schodach. Gdzie są dziś te sekrety? Czy stary człowiek włada nimi jeszcze? Czy wraz z nim odleciały w nieoczekiwaną podróż? Wreszcie kondukt rusza i zmienia się pole widzenia detektywa, który zasiada wygodnie i poczyna oglądać okucia karety myśląc, że nawet takie wiadomości mogą przydać się kiedyś. Co za kontrast pomiędzy panem Tulkinghornem zamkniętym szczelnie w swoim czarnym pojeździe a policjantem zamkniętym w swoim! Jednego, który podskakuje teraz na wyboistym bruku ulic, maleńka ranka ułożyła do wiecznego spoczynku. Drugiego trzyma w nieustannym napięciu cieniutka struga krwi, która wyciekła z tej ranki. Ale za jedno to obydwóm! Nie kłopoce się żaden z nich! Z właściwą mu pogodą pan Bucket wygodnie przesiaduje obrzęd żałobny, następnie zaś, przy sposobności, którą obmyślił z góry, wymyka się z karety. Idzie prosto do rezydencji sir Leicestera Dedloc- ka, gdzie czuje się obecnie niby we własnym domu. Bywa tam, kiedy zechce, przyjmowany o każdej porze życzliwie i z szacunkiem, zna wszystkich domowników i, ogólnie mówiąc, chadza wśród atmosfery tajemnicy i własnej wielkości. Nie dla niego kołatka lub dzwonek, gdyż polecił wydać sobie klucz i drzwi frontowe może odmykać i zamykać, kiedy ma chęć po temu. 854 Gdy mija hall, lokaj w pudrowanej peruce informuje go, że „jeszcze jeden list do pana inspektora przyszedł pocztą" — i podaje mu ów list. — Co? Jeszcze jeden? — mówi pan Bucket. Jeżeli lokaj odczuł żywe zainteresowanie cudzą korespondencją, pan Bucket nie należy do osób, które taką ciekawość mogłyby zaspokoić. Spogląda na fagasa tak, jak gdyby jego twarz znajdowała się w odległej perspektywie, a on mierzył ją obojętnym wzrokiem. — Masz przy sobie tabakierkę? — zapytuje. Niestety lokaj nie zażywa tabaki. — A mógłbyś może przynieść mi skądś szczyptę? — podejmuje detektyw. — Z góry dziękuję. Nie jestem wybredny, więc wszystko jedno, jaka będzie. Z góry dziękuję. Bez pośpiechu sięga do puszki specjalnie pożyczonej przez lokaja od kogoś ze służby, ostentacyjnie przeprowadza próbę — najpierw jedną dziurką w nosie, potem drugą ^ wreszcie orzeka po zastanowieniu, iż to akurat właściwy gatunek, i odchodzi z listem w ręku. Pan Bucket zmierza na piętro i wkracza do małej biblioteki, która sąsiaduje z większą, a ma przy tym minę kogoś, kto otrzymuje codziennie dziesiątki listów, ale korespondencja z pewnością nie należy do powszednich spraw jego życia. Nie jest mocny w pisaniu, a piórem posługuje się mniej więcej tak, jak kajdankami, które zawsze ma gotowe w kieszeni, lecz sięga do nich raczej rzadko. Osoby postronne zniechęca też do zwracania się doń listownie, co poczytuje za zbyt prostą i bezpośrednią metodę załatwiania spraw delikatnych. Nieraz widywał bardzo szkodliwe listy przedstawiane w charakterze dowodów sądowych, a więc hołduje poglądowi, że pisywanie takich rzeczy dowodzi tylko ograniczenia umysłowego. Mimo to wszystko detektyw otrzymał w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ni mniej, ni więcej tylko sześć listów. — A ten — mamrocze do siebie rozpościerając go na stole — jest napisany tą samą ręką i zawiera te same dwa słowa. Jakie dwa słowa? Obraca klucz w zamku drzwi, otwiera swój czarny notes (księgę przeznaczenia dla wielu ludzi), obok ostatniego listu kładzie poprzedni i odczytuje skreślone dwukrotnie energicznym charakterem pisma słowa: „LADY DEDLOCK". 855 — Tak, tak... Ale i bez tycb anonimowych informacji mógłbym zarobić swoje pieniądze. Obydwa listy chowa do podręcznej księgi przeznaczenia, zamyka notes i ponownie obraca klucz w zaniku, akurat w porę, by wpuścić do pokoju obiad, przyniesiony na okazałej tacy razem z karafką kse- resu. W przyjacielskich gronach, gdy jest swobodny i wolny od skrępowania, pan Bucket powtarza często, że nad wszystko w świecie przekłada kapkę ciemnego i dobrze wystałego kseresu z Indii Wschodnich. Zgodnie z tym twierdzeniem napełnia i opróżnia kieliszek i gdy zamierza przystąpić do posiłku, doznaje nagłego olśnienia. Po cichu uchyla drzwi pomiędzy dwoma bibliotekami i zagląda do wielkiej. Jest pusta. Ogień na kominku przygasa. Pan Bucket omiata pokój bystrym wzrokiem, a następnie spogląda ku stołowi, na którym układa się zazwyczaj nadchodzące listy. Jest ich kilka przeznaczonych dla sir Leicestera. Detektyw przysuwa się bliżej i z uwagę ogląda adresy. — Nie! — szepce do siebie. — Nie widzę tego charakteru pisma. Ha! Tamten ktoś pisuje tylko do mnie, więc jutro z rana będę mógł podzielić się nowiną z sir Leicesterem Dedlockiem, baronetem. Powiedziawszy to wraca, by z wyśmienitym apetytem zabrać się do obiadu, później odbywa krótką drzemkę i zostaje wezwany do salonu. W trakcie kilku ostatnich wieczorów sir Leicester przyjmował go tam regularnie, by zapytywać, czy inspektor ma coś nowego do zameldowania. Tym razem asystuje baronetowi głupkowaty kuzyn (wielce strudzony pogrzebem) oraz Volumnia. . Pan Bucket składa tym trzem osobom trzy wyraźnie zróżnicowane ukłony. Z czcią pozdrawia pana domu, z galanterią Volumnię, a głupkowatego kuzyna nie bez swojego rodzaju poufałości — jak gdyby chciał powiedzieć: „Znamy się, miejski 6zlifibruku — ty mnie, ja ciebie". Rozdzieliwszy takie trzy dowody niepośledniego taktu, detektyw zaciera ręce. — Ma pan coś nowego do zakomunikowania? — zwraca się doń sir Leicester. — Czy, inspektorze, życzy pan sobie rozmowy ze mną w cztery oczy? — W cztery oczy, jaśnie wielmożny panie baronecie?... Nie... Jeszcze nie dzisiaj. Bo, inspektorze — ciągnie sir Leicester — pragnę pomścić znieważony majestat prawa, więc mój czas jest w całości do pańskiej dyspozycji. Pan Bucket odkasłuje i zerka na Volumnię uróżowaną i przystrojoną swoim naszyjnikiem. Zdawać się może, iż mówi jej spojrzeniem: „Ślicznotka z ciebie, słowo daję! Zapewniam cię, że widywałem setki 06Ób w twoim wieku, które prezentowały się dużo gorzej". Urocza Volumnia — świadoma zapewne wrażenia, jakie wywierają jej wdzięki — czyni panzę w kreśleniu trójgraniastych liter i zamyślona poprawia naszyjnik z pereł. Pan Bucket szacuje w myśli tę ozdobę i dochodzi do wniosku, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Volumnia pisze wiersze. — Jeżeli, inspektorze — mówi dalej baronet — dotychczas nie prosiłem pana z całym, największym możliwie naciskiem, by do ostateczności rozwinął pan swoje talenty w tej mrożącej krew w żyłach sprawie, to gorąco pragnę wykorzystać dzisiejszą sposobność i zaniedbanie takie naprawić. Kwestia pieniędzy nie wchodzi w rachubę. Jestem gotów pokrywać wszelkie nieodzowne koszty. Nie ma wydatku, który pan uważałby za potrzebny, ja zaś odmówiłbym jego pokrycia. Pan Bucket składa baronetowi drugi ukłon, jako wyraz uznania dla jego szczodroścL — Jak łatwo się domyślić — podejmuje baronet z szlachetnym ogniem — mój umysł nie odzyskał dotąd równowagi po szatańskiej zbrodni, która miała miejsce tak niedawno. Zapewne nigdy nie odzyska całkowitej równowagi. Atoli dzisiaj przepełnia go oburzenie po przebyciu próby tak ciężkiej, jak złożenie do grobu szczątków wiernego zawsze, godnego zaufania i oddanego sługi. Głos mu drży, siwe włosy stają mu na głowie, oczy są pełne łez; krótko mówiąc, sir Leicester daje upust najlepszym cechom swojej natury. — Oświadczam — mówi dalej —• uroczyście oświadczam, iż do momentu, gdy ta zbrodnia zostanie wykryta i naturalnym rzeczy porządkiem ukarana zgodnie z prawem, będę czuł się niemal tak, jak gdyby moje nazwisko było poniekąd skalane. Oto dżentelmen, który mnie poświęcił znaczną część swojego życia, dżentelmen, który mnie poświęcił ostatni dzień tego życia, który tak często zasiadał u mojego stołu i zwykł sypiać pod moim dachem, udaje się z mojego domu do własnego, gdzie, nim upłynęła godzina, ginie śmiercią gwałtowną i tragiczną. Nie wykluczam prawdopodobieństwa, że ktoś szedł za nim krok w krok od mojego domu, iż obserwował go być może w moim domu lub nawet z racji bliskich powiązań z tym domem miał go za posiadacza znaczniejszej fortimy i ogólnie biorąc człowieka bardziej ważnego, niż mógłby na to wskazywać jego powściągliwy i samotny tryb życia. Gdybym dzięki moim środkom materialnym, wpływom oraz pozycji, jaką zajmuję, nie zdołał zdemaskować wszystkich sprawców tej potwornej zbrodni, nie dochowałbym wiary pamięci zacnego dżentelmena, który wobec mnie był nieodmiennie wiemy. Sir Leicester Dedlock daje wyraz swoim poglądom z nie lada uczuciem i ogniem, rozglądając się przy tym po pokoju tak, jak gdyby przemawiał do nierównie liczniejszych słuchaczy. Pan Bucket spogląda nań z przykładną powagą, a w jego wzroku, jeżeli takie określenie nie będzie zbytnią śmiałością, widać coś jak gdyby zbliżonego do współczucia. — Dzisiejszy obrzęd żałobny — mówi dalej baronet — świadczący niezbicie o szacunku, jakim mój zmarły przyjaciel — (wyraz „przyjaciel" Wymawia szczególnie dobitnie,, gdyż śmierć wyrównuje wszelkie różnice społeczne) — cieszył się pośród kwiatu arystokracji naszego kraju, a więc, że się tak wyrażę, zaostrzył jeszcze cios, którym jest dla mnie bezprzykładnie okrutna i zuchwała zbrodnia. Gdyby popełnił ją mój brat, nie oszczędziłbym nawet jego. Pan Bucket robi jeszcze bardziej poważną'minę. Yolumnia wtrąca, że biedaczek był najmilszym i najwierniejszym pośród ludzi. . -—■ Łaskawa pani niewątpliwie odczuwa tę stratę — powiada pan Bucket. — Tak! To był człowiek, którego zgon musi stanowić bolesną stratę. Volumnia zabiera znowu głos i daje detektywowi do zrozumienia, że jej wrażliwa natura do końca życia nie otrząśnie się po tej stracie, że nerwy ma zszarpane na zawsze i zapewne nie uśmiechnie się nigdy. Powiedziawszy to Volumnia wraca do kreślenia trój graniastymi literami liściku (w którym opisuje swój pożałowania godny stan) do strasznego starego generała z Bath. — Poważam niewieścią wrażliwość — podejmuje detektyw tonem współczucia — ale takie rzeczy mijają, łaskawa pani. Z kolei Volumnia pragnie nade wszystko usłyszeć, co się właściwie dzieje. Czy ten okropny żołdak będzie zasądzony, czy jak to się tam mówi? Czy miał jakichś współsprawców, czy jak to się tacy nazywają w języku prawniczym? Volumnia chciałaby dowiedzieć się tego wszystkiego i z podobną prostotą dopytuje o wiele więcej. Łaskawa pani — odpowiada detektyw wprowadzając do akcji wymowny palec, a przez wrodzoną galanterię omal nie posługuje się zwrotem „droga pani" — niełatwo w danej chwili udzielić odpowiedzi na pytania takiego pokroju. Pracuję, jaśnie wielmożny panie bu- ronecie — zwraca się do sir Leicestera, którego w poczuciu własnej ważności pozwala sobie wciągnąć do rozmowy — z rana, w dzień i w nocy. Gdyby nie kieliszek kseresu od czasu do czasu, nie wytrzymałbym chyba tak ciągłego napięcia umysłu. Oczywiście mógłbym odpowiedzieć na pytania zadane mi przez łaskawą panią — zwraca się znowu do Volumnii —- ale wzbrania mi tego obowiązek. Sir Leicester Dedlock zostanie wkrótce poinformowany o wszystkich wykrytych tropach i spodziewam się —— pan Bucket robi znowu wielce poważną minę —■- spodziewam się, że będzie zadowolony. Głupkowaty kuzyn daje wyraz nadziei, że jakiś szubrawiec zostanie stracony — dla przykładu. Czasami — powiada — lepiej posłać jakiegoś szubrawca na szubienicę, niż dostać stanowisko z pensją dziesięciu tysięcy rocznie. A już na pewno lepiej powiesić niewłaściwego szubrawca, niż nie powiesić żadnego. — Szanowny pan zna życie — podejmuje detektyw ze stosownym gestem palca wskazującego i porozumiewawczym przymrużeniem oka — więc może pan przytaknie temu, co nadmieniłem łaskawej pani. Szanownemu panu nie trzeba mówić, że informacje, jakie uzyskuję, są podstawą mojej pracy. Pan wie to, czego nie może wiedzieć dama... Na Boga! Zwłaszcza dama, proszę łaskawej pani, na tak wysokim poziomie towarzyskim! — kończy pan Bucket i czerwienieje na twarzy, bo i tym razem ledwie ustrzegł się „drogiej pani". — Inspektor, Volumnio, przestrzega swoich obowiązków i w tym ma najzupełniejszą słuszność — zabiera głos sir Leicester. — Miło mi, jaśnie wielmożny panie baronecie — bąka pan Bucket — że zyskałem pańską cenną aprobatę. — Szczerze mówiąc, Volumnio — podejmuje sir Leicester — zadawanie inspektorowi takich pytań, jakie ty mu zhdawałaś, trudno nazwać chwalebnym przykładem do naśladowania. On jest najlepszym sędzią własnej odpowiedzialności i działając nie zapomina o tej od powiedzialności. A nam, którzy współuczestniczymy w budowaniu prawa, nie przystoi stwarzać trudności bądź przeszkadzać ludziom, którzy te prawa wprowadzają w życie albo — rzuca sir Leicester z mocą, ponieważ Volumnia zamierza mu przerwać, nim zdążył zaokrąglić zdanie — albo przyczyniają się do sprawiedliwego karania za obrazę majestatu prawa. Volumnia wyjaśnia z całą pokorą, że nie powoduje nią ciekawość, właściwa jej płci (zwłaszcza w latach płochej młodości), lecz głębokie współczucie dla drogiego biedaczka, którego stratę opłakują wszyscy. — To dobrze, Volumnio. Bardzo dobrze — powiada sir Leicester. — Lecz w takim razie, nie możesz być, Volumnio, zbyt dyskretna. Jaśnie wielmożny panie baronecie — mówi pan Bucket korzystając z pauzy — nic nie mam przeciwko temu, by za pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana i ściśle między nami poinformować łaskawą panią, iż tę sprawę uważam za prawie gotową. To piękna sprawa, rzeczywiście piękna, a drobne braki, jakich wymaga jej ostateczne zakończenie, uzupełnię bezsprzecznie w ciągu najbliższych godzin. — Rad jestem, że to słyszę — powiada sir Leicester. — Podobna sytuacja to dla pana prawdziwy zaszczyt. — Jaśnie wielmożny panie baronecie — podejmuje detektyw tonem bardzo serio — spodziewam się, że ta sprawa przyniesie mi zaszczyt, u jednocześnie jej rezultat będzie zadowalający dla wszystkich stron zainteresowanych. Jeżeli nasz przypadek nazywam piękną sprawą, to, łaskawa pani — zwraca się do Yolumnii, lecz z wielką powagą spogląda na pana domu — mam na myśli, że jest to sprawa piękna z mojego punktu widzenia. Oceniane z wszelkich innych punktów widzenia podobne sprawy bywają z reguły źródłem takicb lub innych nieprzyjemności. Zdarza się, że do naszej wiadomości trafiają bardzo dziwne rzeczy tyczące znakomitych rodów, rzeczy, które łaskawa pani uważałaby za całkiem niewiarygodne. Volumnia wydaje typowy dla niej piskliwy okrzyk zgrozy i powiada, że to bardzo prawdopodobne. — Tak, łaskawa pani — podejmuje detektyw i nadal mierzy sir Leicestera pełnym powagi wzrokiem — czasami wychodzą na jaw bardzo dziwne rzeczy tyczące nawet najznakomitszych, najwyżej postawionych rodów. Nieraz miewałem zaszczyt pracować w służbie ta kich rodów i nie wyobraża sobie łaskawa pani, powiem nawet — ciągnie pan Bucket zwracając się do głupkowatego kuzyna — powiem nawet, że i szanowny pan nie wyobraża sobie, co dzieje się tam niekiedy. Kuzyn, który w paroksyzmie nudy masuje sobie głowę poduszką z kanapy, ziewa i daje wyraz poglądowi, że to prawdopodobne, bardzo prawdopodobne. Sir Leicester jest najwidoczniej zdania, iż czas odprawić policjanta, bo z wielką godnością wtrąca niewiele słów: — To dobrze. Bardzo dobrze. Dziękuję, inspektorze — i majestatycznym gestem ręki daje do zrozumienia: po pierwsze, że rozmowa skończona; po drugie, że nawet wielkie rody, które zadzierają z prawem, muszą ponosić właściwe konsekwencje. — Proszę pamiętać, inspektorze -T-, dodaje protekcjonalnym tonem — że na każde żądanie jestem do pańskiej dyspozycji. Pan Bucket — nadal pełen powagi — zapytuje, czy dnia następnego w godzinach porannych będzie mógł być przyjęty, jeżeli sprawa pójdzie naprzód tak, jak przewidywać należy. — Każda pora jest dla mnie odpowiednia — mówi sir Leicester. Pan Bucket składa znów trzy ukłony i rusza w stronę drzwi, jednakże po drodze przypomina sobie coś, co pominął w rozmowie. H] Wolno zapytać — mówi cichym głosem powróciwszy przezornie na dawne miejsce — kto wywiesił na klatce schodowej plakat obiecujący nagrodę? — Ja poleciłem go tam umieścić — odpowiada sir Leicester. — Czy nie pozwolę sobie na zbytnią śmiałość, jeżeli zapytam: w jakim celu, jaśnie wielmożny panie baronecie? — Bynajmniej, inspektorze. Klatkę schodową wybrałem jako miejsce najbardziej uczęszczane, ponieważ uważałem, że plakat musi być widoczny dla wszystkich domowników. Chciałem, by moi ludzie pozostawali pod wrażeniem ogromu tej potwornej zbrodni, mocnego postanowienia, iż winowajcy muszą ponieść karę, beznadziejności ucieczki. Skoro jednak pan, inspektorze, lepiej obznajmiony z kwestiami takiego pokroju, zgłasza jakieś' zastrzeżenia... Nie! Pan Bucket nie zgłasza żadnych zastrzeżeń. Nie należy zdejmować raz już wywieszonego plakatu. Pan Bucket jeszcze raz składa trzy ukłony, wychodzi i zamyka za sobą drzwi przy wtórze piskliwego okrzyku Yolumnii, który jest wstępem do zdania, iż ten uroczy czlo- wiek jest mimo wszystko przerażający, na myśl przywodzi izbę tortur! Pan Bucket jest z natury towarzyski i łatwo przystosowuje się do osób wszelkiego stanu, więc wnet staje w hallu przed kominkiem, na którym w ten wczesny wieczór zimowy płonie jasny i ciepły ogień, i. spogląda z uznaniem na lokaja w pudrowanej peruce. — Wzrost sześć stóp i dwa cale, prawda? — powiada. — I trzy cale — koryguje lokaj. — Ha! Aż tyle! Ale widzisz, jesteś tak szeroki w barach, że to wcale nie rzuca się w oczy. Żadna tam tyka z ciebie, hę? A pozowa- łeś kiedy jakiemuś rzeźbiarzowi? — pyta detektyw z iście artystycznym ruchem głowy i spojrzeniem. Fagas nie pozował nigdy rzeźbiarzowi. — To powinieneś! Koniecznie! ^klf podchwytuje pan Bucket. — Jeden mój znajomy, o którym usłyszysz wkrótce jako o członku Akademii Królewskiej, chętnie nagrodziłby cię suto, gdyby mógł najpierw naszkicować twoje kształty, później wyrzeźbić je w marmurze. Jaśnie pani nie ma w domu, co? ' __ — Jest na proszonym obiedzie. — Prawie co dzień gdzieś bywa, no nie? — Aha. — Trudno się dziwić — podejmuje pan Bucket. — Taka piękna kobieta, szykowna i pełna wdzięku, zdobi każdy stół obiadowy niby świeża cytryna. Czy twój ojciec także był w służbie? Lokaj odpowiada przecząco. — A mój był; najpierw loka jeżykiem, później lokajem, kamerdynerem, zarządzającym domem, a na ostatku prowadził oberżę. Żył otoczony powszechnym szacunkiem i wszyscy opłakiwali go po śmierci. Zanim wyzionął ducha, zdążył powiedzieć, że służbę uważa za najbardziej zaszczytny okres swojego życia. I miał rację, co? Mój brat jest w służbie, a także szwagier. Jaśnie pani jest. przyjemna w obejściu, co? — Taka mniej więcej, jak należy się spodziewać — odpowiada lokaj. — Trochę rozkapryszona, prawda? I wymagająca? Ha! Czego więcej możua żądać od kobiety takiej urody? Ale za to właśnie one podobają się nam tym bardziej. Prawda, no nie? Fagas, który trzyma ręce w kieszeniach spodni z bladoniebie- skiego atłasu, wyciąga przed siebie kształtne nogi i przybierając pozę wytwornego dżentelmena odpowiada, że temu zaprzeczyć nie sposób. W tej chwili słychać turkot kół i natrętne brzęczenie dzwonka u drzwi wejściowych. — 0 wilku mowa, a wilk tu! — powiada pan Bucket. — Jest jaśnie pani! Drzwi otwierają się szeroko i do wielkiego hallu wkracza jaśnie pani. Wciąż bardzo blada, jest ubrana w lekką żałobę i nosi dwie wspaniałe bransolety. Piękno ich, czy też ramion, które zdobią, działa urzekająco na policjanta. Pan Bucket pochłania je wzrokiem i pobrzękuje czymś w kieszeni — być może półpensówkami. Zauważywszy go z oddali, dama spogląda pytająco na drugiego lokaja, który eskortował ją w drodze do domu. — Pan Bucket, proszę jaśnie pani — objaśnia ją ten ostatni. Detektyw zdobywa się na odwagę, postępuje ku przodowi dotykając ust tym grubym palcem wskazującym. — Czeka na sir Leicestera? — Byłem już u sir Leicestera, proszę jaśnie pani. •— Ma mi coś do powiedzenia? — Nie w danej chwili, proszę jaśnie pani. — Dokonał jakiegoś nowego odkrycia? ' v;g|| Nawet paru, proszę jaśnie pani. Szybko, przelotnie odbywa się wymiana tych kilku zdań. Lady Dedlock ledwie przystaje i po chwili odchodzi sama na piętro. Pan Bucket lokuje się u stóp schodów i stamtąd spogląda ku damie wstępującej drogą, którą zamordowany starzec zstępował do grobu. Dama mija płaskorzeźby, które zdobią klatkę schodową, a przedstawiają jakieś mordercze postacie z bronią w ręku, mija drukowany plakat i spogląda nań przelotnie. — Śliczna kobieta! — powiada pan Bucket wróciwszy do zaprzyjaźnionego lokaja. — Śliczna, słowo daję! Ale nie wygląda na okaz zdrowia. Fagas informuje go, że jaśnie pani nie jest zupełnie zdrowa; często cierpi na dotkliwe bóle głowy. Naprawdę? A to bieda! Pan Bucket zaleciłby długie spacery. Lokaj odpowiada, iż jaśnie pani próbuje tego środka. Jak źle się czuje, wychodzi nieraz na całe dwie godziny; nawet późnym wieczorem. — Rzeczywiście mierzysz śześć stóp i trzy cale? pyta pan Bucket. — Bardzo przepraszam, że ci przerywam na chwilkę. Fagas nie żywi wątpliwości w tym względzie. — Trudno uwierzyć, bo jesteś wyjątkowo proporcjonalnie zbudowany. Nawet żołnierze z gwardii przybocznej, którzy uchodzą za okazałych mężczyzn, często bywają bardziej wybujali. Powiadasz zatem, że jaśnie pani spaceruje późnym wieczorem? Pewno najchętniej przy księżycu, co? 0, tak. Przy księżycu. Naturalnie. To zrozumiałe! — Obie strony są rozmowne i dobrze nawzajem usposobione. — A ty nie uprawiasz chyba przechadzek, hę? Przeszkadza ci, że tak powiem, niedostatek czasu. Tak. A ponadto lokaj nie lubi takich ćwiczeń. Bardziej mu odpowiada gimnastyka na tylnym koźle karocy. Słusznie. Jest w tym dużo racji — przyznaje detektyw i grzejąc ręce nad żarem na kominku przypatruje mu 6ię z widoczną przyjemnością. — Coś chodzi mi po głowie — podejmuje — że jaśnie pani była na spacerze w tę noc, kiedy tamto się stało. — Pewnie, że była. Sam odprowadzałem ją do ogrodu, po tamtej stronie ulicy. -i- I zostawiłeś ją tam? Naturalnie. Przecież widziałem cię wtedy. Ja pana nie widziałem — mówi fagas. • — śpieszyłem się trochę, bo szedłem w odwiedziny do ciotki, która mieszka w Chelsea. Starowina liczy sobie dziewięćdziesiąt lat, jest samotna i ma jaki taki mająteczek. No i tak się złożyło, że akurat tędy przechodziłem. Zaraz, zaraz... Która to mogła być godzina? Nic dziesiąta jeszcze, co? — Pół do dziesiątej. — Słusznie. Pół do dziesiątej. O ile się nie mylę, jaśnie pani miała na sobie luźne, czarne okrycie z sutą falbaną. — Ma się rozumieć. Ma się rozumieć! Pan Bucket musi wracać do pracy, która czeka go na piętrze, pragnie jednak uścisnąć dłoń lokaja i podziękować mu za miłą rozmowę. I czy w swobodnym czasie lokaj życzyłby sobie poświęcić pół godziny przyjacielowi pana Bucketa, temu rzeźbiarzowi z Akademii Królewskiej? Na pewno będzie to korzystne dla stron obydwu. ROZDZIAŁ LIV BOMBA PĘKA JPanBucket, pokrzepiony snem, wstaje wcześnie z rana i sposobi się do czynnego dnia. Odświeża się przy pomocy czystej koszuli oraz zwilżonej szczotki do włosów, którą przy specjalnych okazjach zwykł trefić skąpe loki, jakie pozostawiło mu życie pełne głębokich medytacji. Następnie zasiada do śniadania złożonego z dwu kotletów baranich plus herbata, jaja, grzanki, marmolada ~ wszystko w odpowiednich proporcjach. Wzmocniony dzięki takim zabiegom, po krótkiej naradzie z palcem wskazującym powiada lokajowi, by „napomknął dyskretnie jaśnie wielmożnemu panu baronetowi, że w każdej chwili, gdy on będzie gotów mnie przyjąć, ja będę gotowy dla niego". Lokaj przynosi pomyślną odpowiedź, iż jaśnie wielmożny pan baronet pośpieszy się z ubieraniem i za dziesięć minut będzie oczekiwał pana Bucketa w bibliotece. Wobec tego detektyw udaje się do biblioteki i staje przed kominkiem, aby przytknąwszy palec wskazujący do podbródka patrzeć z powagą na ogień. Jest zamyślony — jak ktoś, kto ma przed sobą wielkie zadanie — lecz opanowany, pewien siebie, spokojny. Podobny wyraz twarzy mógłby mieć słynny gracz w wista, pewien wielkiej stawki — powiedzmy jakichś stu gwinei — atoli dbały o swoją reputację, więc przekonany, iż musi rozgrywać partię po mistrzowsku, aż do ostatniej karty. Pan Bucket nie traci zimnej krwi, gdy pojawia się sir Leicester, lecz spogląda na baroneta z powagą równą wczorajszej i z tym samym — jeżeli wolno użyć tak śmiałego wyrażenia jak gdyby politowaniem. — Przepraszam, że kazałem panu czekać, inspektorze, ale dziś wstałem nieco później niż zazwyczaj. Nie czuję się dobrze. Zmogły mnie wzruszenia, jakich ostatnio doznałem, i nadmiar oburzenia. Cierpię MH na... na podagrę —- mówi sir Leicester, który miał na końcu języka ,,na pewne dolegliwości", lecz zorientował się, że detektyw i tak przecież wie wszystko — ...na podagrę, którą ostatnie wydarzenia sprowokowały. Baronet siada nie bez trudności i z wyrazem bólu na twarzy, a pan Bucket staje opodal wspierając krzepką dłoń o blat bibliotecznego stołu. — Nie wiem, inspektorze — podejmuje baronet spoglądając mu prosto w twarz — czy życzy pan. sobie rozmowy w cztery oczy. Decyzja należy do pana. Jeżeli tak, w porządku. Jeżeli nie, panna Vo- lumnia Dedlock byłaby zapewne ciekawa... — Jaśnie wielmożny panie baronecie — podchwytuje detektyw i pochyliwszy w bok głowę dotyka ucha tak, że ów palec wskazujący przypomina zwisający kolczyk — w obecnej sytuacji musimy traktować sprawę poufnie. Wnet się okaże, jaśnie wielmożny panie baronecie, że musimy traktować sprawę poufnie. Towarzystwo damy, zwłaszcza damy tak wielkiej, jak panna Volumnia Dedlock, mogłoby mi być tylko przyjemne, lecz pomijając względy osobiste, muszę zapewnić, że musimy traktować sprawę poufnie. ftfrgy Dobrze. To mi wystarczy. -r Do tego stopnia, jaśnie wielmożny panie baronecie — ciągnie pan Bucket — że zamierzałem właśnie poprosić o zezwolenie, by zamknąć drzwi na klucz. — Bardzo proszę. Pan Bucket cicho i sprawnie stosuje wspomniany środek ostrożności. Siłą przyzwyczajenia klęka na jedno kolano i klucz ustawia w zamku tak, by nikt nie mógł zajrzeć przez dziurkę z przeciwnej strony drzwi. — Jaśnie wielmożny panie baronecie — podejmuje — wczoraj pozwoliłem sobie nadmienić, iż brak bardzo niewiele do zakończenia sprawy. Dzisiaj jest zakończona. Zgromadziłem dowody przeciwko osobie, która dokonała zbrodni. — Przeciwko temu żołnierzowi? — Nie, jaśnie wielmożny panie baronecie. Nie przeciwko żołnierzowi. Sir Leicester spogląda nań ze zdziwieniem i -zapytuje: — Czy sprawca został aresztowany? '— To sprawczyni, jaśnie. wielmożny panie baronecie. Kobieta. — Wielkie nieba! — woła sir Leicester zduszonym głosem i pochyla się do tyłu w swoim fotelu. — Otóż, jaśnie wielmożny panie baronecie — zaczyna znów pan Bucket i stojąc przed nim wsparty o stół jedną dłonią, wymownie posługuje się palcem wskazującym drugiej — obowiązek nakazuje mi przygotować pana do wysłuchania czegoś, co może stanowić... powiem nawet, będzie stanowić poważny wstrząs. Ale pan jest dżentelmenem, a wiadomo mi, czym potrafi być dżentelmen i na co zdobyć się może. Dżentelmen umie, jaśnie wielmożny panie baronecie, przyjąć nieoczekiwany wstrząs śmiało i z godnością. Dżentelmen umie przygotować się właściwie do stawienia czoła każdemu ciosowi. Proszę zatem panować nad sobą, jaśnie wielmożny panie baronecie. Przygotowując się do ciosu, który grozi, pan, naturalnym rzeczy porządkiem, winien pomyśleć o swoim rodzie. Winien pan zadać sobie pytanie, jak taki cios przyjęliby pańscy przodkowie, do Juliusza Cezara włącznie, bo na razie nie posuniemy się dalej. Przypomni pan sobie, że dziesiątki tych przodków przyjęłoby cios dobrze, więc w imię familijnego honoru pan również przyjmie go dobrze. Tak rozumuje pan bez wątpienia i tak właśnie zachowa się pan, jaśnie wielmożny panie baronecie. Sir Leicester siedzi rozparty w fotelu, palcami jednej ręki ściska łokieć drugiej i z kamiennym obliczem przypatruje się detektywowi. — Obecnie — ciągnie detektyw — gdy zakończyłem przygotowania wstępne, pozwolę sobie prosić uniżenie, by nie kłopotał się pan ani martwił, że pewne rzeczy trafiły do mojej wiadomości. Ja wiem tak wiele o tylu osobach wysoko i nisko postawionych, że jedna wiadomość mniej lub więcej nie może liczyć 6ię wcale. Nie sądzę, by mnie mógł zaskoczyć jakikolwiek ruch na szachownicy; nie zadziwi mnie żaden, jaśnie wielmożny panie baronecie, a. każdy (przyjąwszy, że jest to ruch w kierunku niewłaściwym) uważam za właśnie taki, jaki mógł mieć miejsce. A więc ponownie proszę, jaśnie wielmożny panie baronecie, by nie kłopotał się pan, że te czy inne pańskie sprawy familijne trafiły do mojej wiadomości. — Dziękuję, inspektorze — odzywa się po chwili sir Leicester znieruchomiały nadal i z kamienną twarzą za przygotowanie mnie z tak wielką troskliwością. Jest to, jak tuszę, niepotrzebne, chwalebne jednak ze względu na dobre intencje. Zechce pan mówić dalej, a także... —- baronet zdaje się cofać w głąb własnej osoby — a także usiąść, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Pan Bucket nie ma nic przeciwko temu. Przysuwa sobie krzesło i zmniejsza nieco swój cień padający na pana domu. — A zatem, jaśnie wielmożny panie baronecie, po tym zwięzłym wstępie ośmielę się przystąpić do sedna sprawy. Lady Dedlock... Sir Leicester prostuje się raptownie, mierzy policjanta miażdżącym spojrzeniem. Pan Bucket puszcza w ruch palec wskazujący na sposób pojednawczy. — Lady Dedlock, jaśnie wielmożny ^panie baronecie, jest ogólnie podziwiana. Tak. Jest ogólnie podziwiana. — Wolałbym, inspektorze — rzuca chłodno sir Leicester — aby nazwisko mojej małżonki zostało wyłączone z tej rozmowy. — Ja wolałbym również, jaśnie wielmożny panie baronecie. Ale to niemożliwe. — Niemożliwe? Pan Bucket rozkłada ręce bezradnym gestem. —- Absolutnie niemożliwe. Wszystko, co mam do powiedzenia, tyczy jaśnie pani. Jaśnie pani jest główną osią całej sprawy. — Inspektorze — podejmuje tamten drżącymi wargami i znowu mierzy policjanta srogim wzrokiem — pan zna swoje obowiązki. Proszę je pełnić, ale baczyć pilnie, by nie zostały przekroczone. Nie ścier- piałbym tego, inspektorze! Nazwisko mojej małżonki wprowadza pan do rozmowy na własną odpowiedzialność. Tak! Na własną odpowiedzialność. Nazwisko mojej małżonki nie należy do osoby z gminu, więc nie nadaje się do żartów! — Jaśnie wielmożny panie baronecie, powiem jedynie tyle, ile powiedzieć muszę, i ani trochę więcej. — Spodziewam się, inspektorze. Proszę mówić dalej. Słucham. Pan Bucket spogląda w gniewne oczy unikające teraz jego wzroku, spogląda na gniewną postać, która drży od stóp do głów, lecz usiłuje trwać w bezruchu, i wskazując sobie drogę własnym palcem, tak mówi dalej przyciszonym głosem: — Jaśnie wielmożny panie baronecie, obowiązek nakazuje mi poinformować pana, iż nieboszczyk mecenas Tulkinghorn od dawna nie ufał lady Dedlock i żywił wobec niej podejrzenia. — Gdyby, inspektorze, ośmielił się szepnąć mi coś na ten temat, zabiłbym go własnymi rękami! — wybucha sir Leicester i uderza pięścią w blat stołu, lecz furia jego mija w jednej chwili, gdyż pan Bucket patrzy nań z całym spokojem i palec wskazujący puszcza w ruch gestem perswazji. — Jaśnie wielmożny panie baronecie — ciągnie — nieboszczyk mecenas Tulkinghorn był człowiekiem skrytym i bynajmniej nie skorym do zwierzeń. Nie jestem w stanie powiedzieć, jakie myśli snuł początkowo, ale wiem z jego własnych ust, że dawno temu jął żywić podejrzenia, iż lady Dedlock w tym domu i w obecności jaśnie wielmożnego pana baroneta odkryła na podstawie jakiegoś charakteru pisma, że w wielkiej nędzy żyje pewien osobnik, którego kochała, nim pan zaczął starać się o jej rękę, a który winien zostać jej mężem. — Pan Bucket robi pauzę i powtarza z naciskiem: — Winien zostać jej mężem. 'Co do tego nie ma wątpliwości. Z jego własnych ust wiem również, że gdy osobnik, o którym mowa, umarł, mecenas Tulkinghorn podejrzewał, iż lady Dedlock sama i potajemnie odwiedziła ubogie mieszkanie tego osobnika, a także jego nędzarski grób. Dzięki własnym obserwacjom, własnym oczom i uszom wiem, że lady Dedlock odbyła taką wędrówkę w przebraniu swojej panny służącej. Wiem o tym, ponieważ nieboszczyk mecenas Tulkinghorn zaangażował mnie w celu rozszyfrowania jaśnie pani... Proszę wybaczyć zwrot, którym posługujemy się normalnie... Zatrudnił mnie w celu rozszyfrowania jaśnie pani, a ja dokładnie ją rozszyfrowałem. W apartamencie przy Lincoln's Inn Fields skonfrontowałem pannę służącą ze świadkiem, który był przewodnikiem lady Dedlock. Nie ulega wątpliwości, iż lady Dedlock miała wtedy na sobie ubiór panny służącej, która o tym nie wiedziała. Jaśnie wielmożny panie baronecie! Wczoraj próbowałem utorować cokolwiek drogę ku tym niemiłym rewelacjom, gdy napomknąłem, że bardzo dziwne rzeczy dzieją się czasem nawet w największych rodach. To, o czym mowa, a nawet znacznie więcej działo 6ię w pańskim rodzie z przyczyny i za sprawą jaśnie pani. Moim zdaniem, nieboszczyk mecenas Tulkinghorn prowadził swoje dochodzenie aż do godziny zgonu, a ostatniego wieczora musiał mieć jakieś ostre nieporozumienie z lady Dedlock. To jaśnie wielmożny pan baronet może wyjaśnić, skoro zechce zapytać jaśnie pani, czy po odejściu stąd pana Tulkinghorna wybrała się, ubrana w luźne [czarne okrycie z sutą falbaną, do jego apartamentu, aby powiedzieć mu coś ważnego. Sir Leicester siedzi nadal nieruchomy niczym posąg, zapatrzony w okrutny palec wskazujący, który zdaje się wyciskać żywą krew z jego serca. — Zechce pan, sir Leicesterze, zapytać o to jaśnie panią ode mnie, inspektora detektywa •Bucketa. Gdyby lady Dedlock wzbraniała się przyznać do tego, proszę jej rzec, iż to nie zda się na nic, ponieważ inspektor Bucket wie wszystko, nawet to, że jaśnie pani minęła, świadomie minęła, na schodach domu pana Tulkinghorna człowieka, którego pan nazywa żołnierzem, chociaż ów nie służy obecnie w wojsku. A teraz, jaśnie wielmożny panie baronecie, dlaczego mówię panu o tym wszystkim? Sir Leicester, który siedział dotąd z twarzą zasłoniętą rękoma, dobywa z siebie zdławiony jęk i prosi o krótką pauzę. Powoli opuszcza ręce i na pozór ntrzymuje spokój i godność, chociaż, co przejmuje detektywa grozą, jego twarz jest niemal równie biała jak włosy. Poprzez powłokę zwykłej mu wyniosłości przenika coś dziwnie martwego, zastygłego. Ponadto pan Bucket stwierdza rychło, że baronet mówi wolniej niż zwykle i od czasu do czasu miewa na początku zdań trudności, które dają o sobie znać nieartykułowanymi dźwiękami. Taki właśnie dźwięk przerywa obecnie milczenie, ale sir Leicester opanowuje się niebawem, aby powiedzieć, że nie pojmuje zgoła, czemu ktoś, tak jak pan Tulkinghorn oddany mu i wierny, nie zakomunikował mu od dawna wiadomości równie straszliwych, przerażających, niewiarygodnych i bolesnych? — Jaśnie wielmożny panie baronecie — odpowiada pan Bucket liS to również potrafiłaby wyświetlić jaśnie pani. Może ją pan zapytać, jeżeli uzna za wskazane, od inspektora detektywa Bucketa. Grubo się mylę, jeżeli nie usłyszy pan w odpowiedzi, że nieboszczyk mecenas Tulkinghorn zamierzał poinformować pana o całej sprawie w momencie, kiedy uzna ją za dojrzałą, o czym uprzedził był jaśnie panią. Na Boga! Może chciał pomówić z panem w ów ranek, gdy przeprowadzałem oględziny jego zwłok! Jaśnie wielmożny panie baronecie! Pan przecież nie wie, co ja powiem lub zrobię za pięć minut od tej chwili. A zatem gdybym został w tej chwili sprzątnięty, mógłby się pan dziwić, że czegoś nie zrobiłem lub nie powiedziałem. Rzecz zrozumiała, prawda? Sir Leicester usiłuje nie bez trudności poskromić ów natrętny dźwięk nieartykułowany i wreszcie odpowiada krótko: • ~A'Tak. Prawda. W tym momencie gwar kilku głosów dobiega z hallu. Pan Bucket nasłuchuje przez chwilę, później podchodzi do drzwi, cicho otwiera je z klucza i nasłuchuje dalej. Następnie cofa się, zwraca do pana domu i szepce śpiesznie, lecz z całym spokojem: — Jaśnie wielmożny panie baronecie! Ta nieszczęsna sprawa familijna zaczyna wychodzić na jaw, czego oczekiwałem raczej, po tak niespodziewanej śmierci pana Tulkinghorna. Jedyny sposób, aby ją przy- eiszyć, to wpuścić tutaj ludzi, którzy obecnie mocują się z pańskim lokajem. Zechce pan, przez wzgląd na dobro swojego rodu, nie zabierać głosu, gdy będę z nimi pertraktował? Zechce pan, jeżeli uzna to za wskazane, przytaknąć mi od czasu do czasu skinieniem głowy? — Inspektorze! Niech pan załatwi sprawę najlepiej... Najlepiej, jak pan potrafi — odpowiada niewyraźnie sir Leicester, a pan Bucket (z wymownym skinieniem głowy i ostrzegawczym gestem palca wskazującego) schodzi do hallu, gdzie przycicha zaraz gwar głosów. Niebawem wraca poprzedzając o parę kroków dwu lokai w pudrowanych perukach i jasnoróżowych spodniach, którzy dźwigają fotel obciążony bardzo starym człowiekiem. Dalej kroczy mężczyzna oraz dwie kobiety. Pan Bucket wskazuje miejsce stosowne dla fotela, następnie zaś odprawia lokai i ponownie zamyka drzwi na klucz. Sir Leicester obserwuje kamiennym wzrokiem tę bezprzykładną inwazję na swoje sanktuarium. Ul Panie! Panowie! — zabiera głos pan Bucket. — Być może jestem wam znany. Inspektor detektyw Bucket, a to — ciągnie dobywając z krytej kieszeni surduta tak przydatny czasami mały znaczek — to jest dowód mojej tożsamości. Życzyli sobie państwo widzieć sir Leicestera Dedlocka, baroneta. Widzicie go właśnie, a to proszę pamiętać, zaszczyt, który nie spotyka byle kogo. Pańskie nazwisko, starszy panie, brzmi Smallweed, co? Tak! Znam je dobrze. — No i nigdy nie słyszał pan o nim nic złego! — woła pan Smallweed donośnym i piskliwym głosem. — A nie wie pan przypadkiem, czemu raz zabito świnię? — podej- knuje detektyw, który mierzy starszego pana surowym spojrzeniem, leez nie traci pogody ducha. ' — Nie wiem! — Zabito ją, drogi panie, ponieważ miała za dużo tupetu. Panu nie przystoi chyba podobne zachowanie, co? Pan pewno często gawędzi z kimś głuchym, no nie? Tak! — warczy staruch. — Moja żona jest głucha. ^ Jśjg Aha! Dlatego przywykł pan do podnoszenia głosu. Ale pańskiej żony tu nie ma, więc poproszę o oktawę albo dwie niżej. Dzięki temu mnie pan zobowiąże, a siebie zaprezentuje w korzystnym świetle. Drugi dżentelmen, o ile się orientuję, jest kaznodzieją? — A nazywa się Chadband — dorzuca dziadek Smallweed nierównie cichszym głosem. Pan Bucket wyciąga rękę do kaznodziei. — Niegdyś miałem kolegę i przyjaciela, sierżanta policji, który tak się nazywał — mówi. — Stąd wynika moja sympatia do tego nazwiska. Pani Chadband, jak mniemam? — Tak. I pani Snagsby — kończy prezentację pan Smallweed. — Małżonek jest kupcem branży papierniczej i moim przyjacielem — podchwytuje pan Bucket. — Kocham go niczym brata! A teraz: Co się święci? -—- To niby ma znaczyć: W jakiej przychodzimy tu sprawie? — pyta pan Smallweed, cokolwiek zbity z tropu tak raptownym zwrotem w rozmowie. — Aha. W sedno pan trafił — odpowiada detektyw. — Proszę powiadać, o co chodzi, zaraz i w obecności sir Leicestera Dedlocka, baroneta. Dziadek Smallweed przyzywa gestem pana Chadbanda i szeptem przeprowadza z nim krótką naradę. Przy tej jokazji pan Chadband poci się obficie, a wreszcie, przed wycofaniem się na dawne miejsce, powiada głośno: — Tak. Pan będzie pierwszy. ■— Byłem klientem i przyjacielem pana Tulkinghorna — -zaczyna skrzeczeć staruch — i łączyły nas rozmaite sprawy finansowe. Ja byłem mu potrzebny i on mnie był potrzebny. Nieboszczyk Krook był moim szwagrem, rodzonym bratem wiedźmy z piekła rodem... To znaczy pani Smallweed, mojej małżonki. Ja wszedłem w posiadanie 872 majątku Krooka. Ja przejrzałem dokładnie pozostałe po nim papiery i wszelkie ruchomości. Grzebano W tych rzeczach zawsze w mojej obecności. Paczka listów, która należała do zmarłego i pogrzebanego dawno lokatora, została znaleziona w głębi jednej z półek, pod podaniem .Lady Jane, to znaczy kotki Krooka. On rozmaite rzeczy chował w rozmaite dziwne miejsca. Pan Tulkinghorn chciał mieć i dostał te listy, ale ja przejrzałem je najpierw. Jestem człowiekiem interesu, więc naturalnie musiałem na nie zerknąć. Były to listy od ukochanej lokatora, która podpisywała się Honoria. Honoria to chyba rzadkie imię, no nie? Myślę, że w tym domu nie ma damy imieniem Honoria, no nie? Spodziewam się, że nie ma! Na pewno. No i charakter pisma byłby całkiem inny. Na pewno! W momencie triumfu pan Smallweed dostaje ataku kaszlu i w przerwach rzuca krótkie okrzyki: — Mój Boże! Ha! Mój Boże! Cały się rozlatuję! Pan Bucket czeka, by paroksyzm minął. Później powiada: — Myślę, że pan teraz gotów do poruszenia czegoś, co może obchodzić sir Leicestera Dedlocka, baroneta, w którego obecności pan się znajduje? — A nie poruszyłem już czegoś takiego, panie Bucket? — skrzeczy dziadek Smallweed. — Czy nie obchodzi sir Leicestera Dedlocka, baroneta, kapitan Hawdon i zawsze jego Honoria, i na dokładkę ich dziecko? No i chciałbym wiedzieć, gdzie są teraz te listy. Może nie obchodzą one sir Leicestera Dedlocka, baroneta, ale mnie obchodzą. Muszę wiedzieć, gdzie są, i nie pozwolę, żeby zginęły tak po cichu. Dostał je ode mnie mój adwokat i przyjaciel, pan Tulkinghorn, i nikt inny. — Przecież zapłacił panu za nie — mówi pan Bucket. — I to zapłacił dobrze. —| To inna sprawa. Chcę wiedzieć, gdzie są teraz te listy. No i powiem panu, czego my wszyscy chcemy. Chcemy, żeby pan przyłożył się lepiej do wytropienia tego morderstwa. Wiemy, w czyim ono było interesie i kto mógł mieć wystarczający motyw, a pan przegapił to jakoś. Jeżeli nawet George, dragon i włóczęga, maczał w tym palce, to był tylko narzędziem. Aha! Narzędziem w czyimś ręku. Pan, panie Bucket, doskonale rozumie, co mam na myśli. Rozumie pan lepiej niż ktokolwiek izmy. 873 — Teraz proszę posłuchać, co ja main do powiedzenia — mówi pan Bucket i w jednej chwili odmieniwszy ton i sposób bycia zbliża się do starucha, a swój palec wskazujący wprowadza w ruch szczególnie urzekający. — Niech zdechnę, jeżeli pozwolę, by ktokolwiek pod słońcem miał wtrącać się do mojej sprawy, gmatwać ją czy bodaj o pół sekundy uprzedzać to, co ja osiągnę. Wy chcecie, abym ja przyłożył się lepiej do wytropienia tego morderstwa! Dobre sobie! Patrzy pan na tę moją rękę i wyobraża pan sobie, że nie znam odpowiedniej chwili, aby wyciągnąć ją i chwycić człowieka, który oddał śmiertelny 6trzał? Cała postawa detektywa wywiera groźne wrażenie i budzi pewność, że jego słowa to nic czcze przechwałki, więc pan Smallweed rozpoczyna przeprosiny. Pan Bucket tłumi swój gniew tak nieoczekiwany i do starucha zwraca się z nutą lekceważenia: — Udzielę panu dobrej rady, żeby nie zaprzątał pan sobie głowy morderstwem. To do mnie należy. Pan niech pilnuje gazet, a jeżeli będzie je pan przeglądał z uwagą, nie zdziwię się wcale, gdy bardzo rychło znajdzie pan tara coś na ten temat. Ja znam się na mojej robocie i tylko tyle mam do powiedzenia w tej kwestii. A teraz sprawa listów. Pan chce koniecznie wiedzieć, gdzie są teraz? Nie mam nic przeciwko temu. Listy są u mnie. Czy to ta paczka, panie Smallweed? Staruch spogląda łakomym wzrokiem na plik papierów, które pan Bucket dobył z jakichś tajników swojego surduta, i odpowiada, że to właśnie ta wiązka. — Co więcej ma pan do powiedzenia? — rzuca detektyw. — Tylko nie otwieraj pan ust za szeroko, bo diabelnie z tym panu nie do twarzy. — Chcę pięćset funtów. — Nie — uśmiecha się pan Bucket. — Pan miał na myśli pięćdziesiąt. Okazuje się jednak, że pan Smallweed miał na myśli pięćset. — Zostałem upoważniony przez sir Leicestera Dedlocka, baroneta, aby nie przesądzając nic z góry, omówić i załatwić tę kwestię — podejmuje pan Bucket, a baronet odruchowo przytakuje mu skinieniem głowy. — Otóż pan występuje z propozycją pięciuset funtów. Cóż, to propozycja całkiem niedorzeczna! Dwieście pięćdziesiąt zabrzmiało by też niedobrze, ale cokolwiek lepiej. I co? Nie rozumniej będzie powiedzieć: dwieście pięćdziesiąt? Pan Smallweed stwierdza jasno, iż tak nie będzie rozumniej. — A teraz — podejmuje pan Bucket — wysłuchamy pana Chad- banda. Mój Boże! Ile to razy wysłuchiwałem słów mojego kolegi i przyjaciela, sierżanta o tym nazwisku! Umiarkowany był zawsze i pod każdym względem. Jak żyję, nie spotkałem nikogo tak umiarkowanego. Zagadnięty tak kaznodzieja postępuje krok do przodu, przez krótki czas uśmiecha się obleśnie i wyciska tran zacierając ręce, następnie zaś przemawia w te 6łowa: — Najmilsi moi! Obecnie my, to znaczy ja i moja żona Rachela, znajdujemy się w pałacach bogaczy i możnych. Dlaczego, najmilsi moi, znajdujemy się w pałacach bogaczy i możnych? Czy dlatego, że zostaliśmy poproszeni, by biesiadować z nimi? Czy dlatego, że zostaliśmy poproszeni, by radować się z nimi? Czy dlatego, że zostaliśmy poproszeni, by grać na lutni z nimi? Czy dlatego, że zostaliśmy poproszeni, by tańczyć z nimi? Nie! A więc czemu znajdujemy się tutaj, najmilsi moi? Może posiedliśmy jakiś występny sekret i z tej przyczyny domagamy się ziarna i wina, i oliwy, albo, co na jedno wychodzi, pieniędzy, abyśmy ów sekret zachowali? Tak! To bardzo prawdopodobne, najmilsi moi. — Jest pan człowiekiem interesu — mówi pan Bucket z niezmąconą powagą — a zatem powie nam pan, jaki to sekret. Słusznie! Właściwiej nie mógłby pan postąpić. — A więc bracia i najmilsi moi — odpowiada pan Chadband świdrując detektywa spojrzeniem przebiegłych oczu — niechaj nam danym będzie w duchu miłosierdzia wniknąć w ów sekret. Rachelo, małżonko moja, wystąp! Pani Chadband występuje tak skwapliwie, że spycha małżonka na dalszy plan, i z lodowatym uśmiechem spogląda prosto w twarz pana Bucketa. — Życzy pan sobie wiedzieć to, co my wiemy, więc powiem pa-. nu — rozpoczyna. — Pomagałam przy wychowaniu panny Hawdon, córki jaśnie pani, lady Dedlock. Służyłam u siostry jaśnie pani, a ta siostra boleśnie odczuwała niesławę, jaka i na nią spadła z przyczyny jaśnie pani, więc wobec wszystkich, nawet wobec jaśnie pani, Hf utrzymywała, że tamto dziecko nie żyje. Rzeczywiście mała była bardzo bliska śmierci zaraz po narodzinach, ale nie umarła, Żyje, a ja znam ją i wiem, kto to taki. Pani Chadband, która zwrot „jaśnie pani" akcentowała ze zjadliwą ironią, parska śmiechem, krzyżuje ramiona na piersi i mierzy detektywa wyzywającym wzrokiem. — Wygląda na to — mówi pan Bucket — że pani liczy na dwu- dziestofuntowy banknot lub upominek w takiej plus minus cenie? Pani Chadband śmieje się po raz drugi i rzuca pogardliwie, iż z równym skutkiem można by jej „oferować" dwadzieścia pensów. — Zacna małżonko mojego przyjaciela, kupca branży papierniczej! — powiada detektyw i palcem wskazującym wytyka wspomnianą damę. — Do czego szanowna pani zmierza? Pani Snagsby nie może zrazu nic wyjaśnić, gdyż przeszkadzają jej łzy i gorzkie biadania, stopniowo jednak wychodzi na jaw, że jest kobietą uginającą się pod brzemieniem przeróżnych krzywd i nieprawości. Pan Snagsby oszukuje ją nieustannie, porzuca, usiłuje trzymać w mrokach nieświadomości, a główną jej pociechę w tych cierpieniach stanowiło do niedawna życzliwe współczucie nieboszczyka pana Tulkinghorna. Pewnego razu, gdy pan Tulkinghorn przyszedł do sklepu przy Cook's Court pod nieobecność jej zatwardziałego męża, okazał pani Snagsby tak wiele zrozumienia, iż od tej pory śpieszyła doń zazwyczaj ze swoimi troskami. Sądzić należy, że wszyscy, wyłączając rzecz jasna obecnych, spiskowali i spiskują przeciwko spokojowi ducha pani Snagsby. Pan Guppy, kancelista z firmy adwokackiej Kenge i Carboy, był ongiś szczery niby słońce w czas południa, a później, nagle i nieoczekiwanie, bez wątpienia pod wpływem intryg oraz machinacji pana Snagsby, stał 6ię mroczny i tajemniczy jak głęboka noc. Niejaki pan Weevle, którego pan Guppy zaprezentował jako swojego przyjaciela, zamieszkał w tajemnicy przy pobliskim zaułku z powodów niewątpliwie równie niepojętych i mętnych. Był w tym nieboszczyk Krook, był w tym nieboszczyk Nemrod, był w tym nieboszczyk Jo — „wszyscy w tym byli". Pani Snagsby nie wyjaśnia bliżej, w czym byli wszyscy, lecz wie, że ten Jo był synem jej męża, wie tak niezawodnie, „jak gdyby to zostało obwieszczone przy dźwiękach trąby", no i tropiła go, gdy pan Snagsby poszedł w ostatnie odwiedziny do tego chłopca, który musiał przecież być jego synem, bo gdyby tak nie było, po co by tara poszedł? Głównym zadaniem życiowym pani Snagsby jest od niejakiego czasu tropienie i śledzenie niegodnego męża, co czyni gromadząc podejrzane okoliczności, a każda okoliczność, z którą zetknie się przypadkowo tu, tam czy ówdzie, bywa z natury rzeczy wielce podejrzana i tym bardziej zachęca do śledzenia i tropienia przenie- wiercy każdego dnia i każdej nocy. Tak się złożyło, że przy okazji pani Snagsby skontaktowała Chadbandów z panem Tulkinghornem, któremu mówiła także o niepojętej zmianie usposobienia, jaką przejawił pan Guppy, no i niechcący pomagała przy zbieranin wiadomości ważnych dla obecnego tutaj towarzystwa, jakkolwiek sama dążyła tylko wielką, z góry wytkniętą drogą, której kresem miała być ostateczna kompromitacja męża i przeprowadzenie separacji. Pani Snagsby, jako kobieta pokrzywdzona, przyjaciółka pani Chadband, gorąca zwolenniczka pana Chadbanda oraz osoba opłakująca gorzko nieboszczyka pana Tulkinghorna, może potwierdzić prawdę słów, jakie tu padły, ale zastrzega sobie ścisłą dyskrecję, a następnie uzupełnia wywód przeróżnymi szczegółami bądź związanymi z nim, bądź nie związanymi. Nie powoduje się chęcią zysku lub innymi racjami natury materialnej, nie ma innego celu prócz tego, o którym już wspomniała, a ponadto pragnie obnosić zarówno tutaj, jak i wszędzie atmosferę gęstego pyłu, będącego rezultatem nieustającej pracy jej osobistego młyna zazdrości. W trakcie przemówienia trwającego niemało czasu pan Bucket, który w mgnieniu oka przejrzał na wskroś całą zajadłość pani Snagsby, odbywa długą naradę z niezawodnym palcem wskazującym, a swą uwagą zaszczyca raczej Chadbandów i dziadka Smallweeda. Sir Leicester Dedlock trwa tymczasem w bezruchu, pod tą swoją powłoką z lodu, tyle że parę razy spogląda w stronę detektywa, tak jak gdyby pośród całej ludzkości mógł liczyć jedynie na niego. — W porządku — zabiera głos pan Bucket. — Teraz rozumiem was, widzicie, a że sir Leicester Dedlock, baronet, upoważnił mnie do wglądu w te sprawy — (sir Leicester ponownie przytakuje mu odruchowo skinieniem głowy) — mogę poświęcić im całą uwagę. Ma się rozumieć, nie będę czynił aluzji do zmowy mającej na celu wymuszenie pieniędzy lub do podobnie niemiłych historii. Wszyscy znamy życie i celem naszym jest załatwienie nieprzyjemnej sprawy Iw sposób możliwie najprzyjemniejszy. Ale powiem otwarcie, iż jedno mnie dziwi. Zdumiewam się, że mogliście wpaść na pomysł, by w hallu narobić tak wiele hałasu. Jakie to sprzeczne z waszymi interesami! Jak mnie to dziwi! — Chcieliśmy dostać się tutaj — bąka pan Smallweed. — Naturalnie. Chcieliście dostać się tutaj — podchwytuje wesoło pan Bucket. — Ale to zadziwiające, że starszy pan w wieku, który nazwałbym czcigodnym, starszy pan o wyostrzonym sprycie, ponieważ wraz z utratą władzy w nogach cała energia koncentruje się bezsprzecznie w głowie, że taki człowiek nie zastanowił się, iż w obecnym stadium sprawa nie będzie warta dla niego tynfa, jeżeli nie zostanie utrzymana w tajemnicy. To zadziwiające doprawdy! Widać raz temperament wziął w panu górę nad zdrowym rozsądkiem i z tej przyczyny utracił pan grunt pod nogami — kończy pan Bucket tonem przekonywającym i życzliwym. — Mówiłem tylko, że się nie wyniosę, dopóki ktoś ze służby nic pójdzie do sir Leicestera Dedlocka — powiada dziadek Smallweed. — Właśnie! Właśnie w tym miejscu temperament wziął w panu górę nad zdrowym rozsądkiem. Na przyszłość, panie Smallweed, trzymaj pan temperament w ryzach, a mogą 6tąd wyniknąć pieniądze. Mam zadzwonić na lokai, którzy zniosą pana na dół? — Kiedy usłyszymy coś więcej w tej sprawie? — zapytuje cierpko pani Chadband. — Ach, kobietki, kobietki! Zawsze ciekawe wszystkiego, ale ile w nich wdzięku! — mówi z galanterią pan Bucket. — Jutro albo pojutrze pozwolę sobie na przyjemność odwiedzin u państwa, nie zapominając naturalnie o szanownym panu Smalłweedzie i jego propozycji dwustu pięćdziesięciu funtowych banknotów. — Proponowałem pięćset funtów! — woła staruch. — W porządku. Może to być pięćset funtów. Nominalnie — odpowiada detektyw ujmując sznur dzwonka. — Czy wolno mi na razie pożegnać państwa najuprzejmiej w imieniu własnym oraz pana domu? Nikt nie trudzi się zgłaszaniem zastrzeżeń, więc pan Bucket dzwoni i wnet cała kompania odchodzi w takim szyku, w jakim przyszła. Pan Bucket odprowadza ich do drzwi, a wróciwszy zwraca się do pana domu wielce rzeczowym tonem, jak przystało człowiekowi interesu: — Jaśnie wielmożny panie baronecie! Pan winien sam rozważyć, czy warto dać ten okup. Osobiście zaleciłbym ubić tę sprawę, co ja mogę załatwić i to całkiem tanio. Widzi pan, ta sucha jędza, pani Snagsby, nawykła do tropienia różnych sprawek, a dodając jedno do drugiego narobiła mimo woli złego więcej, niż mogłaby narobić świadomie. Nie ulega wątpliwości, że nieboszczyk mecenas Tulkinghorn trzymał na wodzy te wszystkie konie i umiał powozić nimi, jak i dokąd zechciał. Ale on nie żyje, a konie są na rozmai ty cli tropach i mogą się miotać, jak i dokąd same zechcą. Tak to wygląda i takie jest życie. Myszy tańcują, gdy kota nie czują. Wody płyną swobodnie, kiedy lód staje. A teraz czas, by zająć się osobą podejrzaną. Sądzić by można, że sir Leicester budzi: się z głębokiego snu, chociaż i dotąd miał oczy szeroko otwarte. Spogląda bystro na detektywa, ten zaś sprawdza czas według swojego zegarka. 'fM Osoba podejrzana — ciągnie pan Bucket z nutą pewności siebie i energicznym ruchem chowa zegarek do kieszeni — znajduje się obecnie w tym domu i zamierzam aresztować ją w pańskiej obecności. Pan, jaśnie wielmożny panie baronecie, zechce nie odzywać się słowem, nie zdradzać swoich uczuć gestem. Sprawę załatwi się bez hałasu, bez najmniejszego zamieszania. Jeżeli życzy pan sobie, powrócę tu wieczorem i nie poskąpię starań, by tę niefortunną sprawę rodzinną załatwić wedle pańskiego życzenia i przyciszyć w sposób możliwie najstosowniejszy. Będzie pan łaskaw nie denerwować się z przyczyny wydarzeń, które nastąpią rychło. Całą sprawę zobaczy pan jasno i wyraźnie, od początku do końca. Pan Bucket dzwoni, postępuje w stronę drzwi, otwiera je, szeptem zamienia kilka słów z lokajem i zamknąwszy drzwi, z powrotem staje za nimi z ramionami skrzyżowanymi na piersL Po ledwie paro- minutowym oczekiwaniu drzwi uchylają się z wolna i do biblioteki wkracza Francnzka. Mademoiselle Hortense. W tejże chwili detektyw zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie plecami. Kobieta zaniepokojona nagłym łoskotem odwraca się i wówczas dostrzega baroneta zasiadającego w fotelu. — Oo... Bardzo przepraszam... — bąka. — Powiedziano mi, że tu nie ma nikogo. Stawia krok w kierunku drzwi i staje oko w oko z panem Bucke- I tein. Dziwny skurcz wykrzywia jej twarz i mademoiselle Hortense blednie śmiertelnie. — To moja lokatorka, jaśnie wielmożny panie baronecie — odzywa się pan Bucket. — Ta młoda cudzoziemka zamieszkuje w moim domu od jakiebś kilku tygodni. — Myśli pan, mój aniołku, że to może obchodzić sir Leicestera? — pyta Francuzka siląc się na ton żartobliwy. * — To się okaże, aniołku — odpowiada pan Bucket. Mademoiselle Hortense przypatruje mu się przez chwilę, a grymas na jej twarzy przybiera postać zjadliwie szyderczego uśmiechu. ■— Strasznie pan tajemniczy. Może trochę pijany? — Mniej więcej trzeźwy, mój aniołku — pada odpowiedź. — Do tego obrzydliwego domu przyszłam z pańską żoną. Ona odeszła dokądś parę minut temu. Lokaje powiedzieli w hallu, że znajdę ją tutaj. Przyszłam tutaj i, jak widzę, pańskiej żony nie ma. Jaki jest zatem cel tej niemądrej zabawy? Słucham? gS zapytuje Francuzka, która jest na pozór spokojna, ale jej twarz drga dziwnie, jak gdyby zegar bił pod śniadą skórą. Pan Bucket milczy. Podnosi tylko swój wymowny palec. — Co za kretyn, mój Boże! — woła mademoiseUe i parska śmiechem. — Z drogi! Wypuść mnie stąd, ty świnio! — rzuca tonem pogróżki i gniewnie tupie nogą. — Mademoiselle — odpowiada pan Bucket chłodnym i stanowczym tonem — proszę usiąść spokojnie na tej sofie. 1 — Nie! Na niczym nie usiądę. — Mademoiselle — powtarza detektyw — proszę usiąść spokojnie na tej sofie. — Dlaczego? — Ponieważ aresztuję panią pod zarzutem morderstwa, a dlaczego, nie musi pani przecież pytać. W granicach możliwości chciałbym być uprzejmy wobec przedstawicielki płci pięknej i cudzoziemki. Jeżeli mi się to nie uda, będę musiał być niegrzeczny, a ludzie jeszcze bardziej niegrzeczni czekają za drzwiami. Moje postępowanie zależy tylko od pani. A więc, jako życzliwy przyjaciel, doradzam bez zwłoki zająć miejsce na tej sofie. Mademoiselle jest posłuszna i rusza w stronę sofy, a jej śniade policzki drżą nadal w ten 6am szczególny sposób. — Szatan! — rzuca półgłosem. — No i widzi pani — podejmuje pan Bucket z nutą uznania w tonie głosu. — Teraz siedzi pani wygodnie i, ogólnie biorąc, zachowuje się tak, jak to przystoi młodej cudzoziemce obdarzonej zdrowym rozsądkiem. Wobec tego udzielę pani jednej dobrej rady. Niechże pani nie mówi za dużo. Nikt nie wymaga, by pani tu głos zabierała, a prawdę mówiąc, powinna pani trzymać język za zębami. Jednym słowem: im mniej będzie „parler", tym lepiej. — kończy pan Bucket kontent ze swojej francuszczyzny. Mademoiselle ma iście tygrysi wyraz ust, a jej czarne oczy miotają błyskawice w kierunku detektywa. Siedzi wyprostowana na sofie, zaciska pięści i mamrocze zdławionym głosem: — Ach, Bucket, Bucket. Co za szatan z ciebie. ■— Otóż, jaśnie wielmożny panie baronecie -— powiada pan Bucket i od tej pory jego wymowny palec wskazujący nie spoczywa ani na moment — ta młoda osoba, moja lokatorka, była w swoim czasic panną służącą jaśnie pani i nie tylko żywiła do niej głęboką urazę za zwolnienie ze służby... Kłamstwo! — wybucha mademoiselle. -— Sama odeszłam! ■ '/^t- Czemu to nie korzysta pani z mojej dobrej rady? — pyta pan Bucket życzliwym, niemal błagalnym tonem. — Dziwię się, słowo daję! Z pewnością powie pani zaraz coś, co zostanie wykorzystane przeciwko pani. Z całą pewnością, mademoiselle! Nie trzeba zwracać uwagi na moje słowa, póki nie będą one miały charakteru formalnego zeznania. Nie do pani się zwracam. — Zwolnienie ze służby! Dobre sobie! — woła z furią mademoiselle. — Przez jaśnie panią! Ha! Ładna mi jaśnie pani! Wstyd być u jaśnie pani, która tak się prowadzi, no nie? — Słowo daję, zadziwia mnie pani — obrusza się pan Bucket. — Sądziłem, że Francuzi to naród z polorem. Naprawdę tak sądziłem. A ta młoda osoba tak się popisuje w obecności sir Leicestera Dedlocka, baroneta! — To nieszczęśliwy, okłamywany facet! — wybucha znowu Francuzka. — Pluję na jego wielki ród! Pluję na jego wielkie nazwisko! Pluję na jego głupotę! — krzyczy i dywan uznaje za symbol wszystkiego, na co pluje. — To mi wielki człowiek! I taki ważny! Ha! Mój Boże! — A zatem, jaśnie wielmożny panie baronecie —r podejmuje detektyw — ta nieokrzesana cudzoziemka nie tylko miała żal do jaśnie pani, lecz również wbiła sobie do głowy, iż żywi uzasadnione pretensje do nieboszczyka pana Tulkinghorna, który skorzystał z jej usług przy sposobności spotkania w jego apartamencie, o czym nadmieniłem już panu. Oczywiście pan Tulkinghorn suto jej zapłacił za stratę czasu i fatygę. — Kłamstwo! — wybucha mademoiselle. — Nie przyjęłam od niego pieniędzy! — Za dużo „parler", widzi pani, może przynieść opłakane następstwa — wtrąca pan Bncket jak gdyby w nawiasach i zwraca się znów do pana domu. — Nie wyrażę zdania, jaśnie wielmożny panie baronecie, czy ta osoba została moją lokatorką rozmyślnie, aby zamydliwszy mi oczy, popełnić tę zbrodnię. W każdym razie zamieszkała w moim domu i w tym czasie snuła się w bliskości apartamentu nieboszczyka mecenasa Tulkinghorna, a przy sposobności wystraszyła śmiertelnie nieszczęsnego kupca branży papierniczej. — Kłamstwo! — woła Francuzka. — To same kłamstwa! — Morderstwo zostało dokonane w okolicznościach znanych panu, jaśnie wielmożny panie baronecie. Obecnie pozwalam sobie prosić o wysłuchanie z całą uwagą tego, co powiem w ciągu najbliższych paru minut. Zostałem wezwany i zapoznałem się z tym przypadkiem. Szczegółowo zbadałem miejsce zbrodni, zwłoki, papiery, wszystko. Na podstawie informacji, jakie uzyskałem od kancelisty zatrudnionego w tym samym domu, aresztowałem George'a, który (według zeznań) był tam mniej więcej w porze popełnienia zbrodni, uprzednio zaś miewał z panem Tulkinghornem sprzeczki i odgrażał mu się nawet. Jeżeli zapyta mnie pan, czy początkowo byłem przekonany o winie tego człowieka, bez wahania odpowiem: nie! Mimo wszystko jednak musiałem to brać pod uwagę, a zatem obowiązek nakazywał mi aresztować George'a i zatrzymać pod kluczem. A teraz proszę słuchać. Pan Bucket pochyla się do przodu i podniecony — jak na siebie — rozpoczyna dalsze wynurzenia jednym potężnym uderzeniem palca w powietrze. Tymczasem mademoiselle Hortense pochłania go spojrzeniem czarnych oczu, marszczy brwi i mocno, gniewnie zacina usta. — Tamtej nocy, jaśnie wielmożny panie baronecie, wróciłem do domu, gdzie zastałem tę młodą osobę przy kolacji z moją żoną. Od czasu gdy przyszła do nas jako lokatorka, popisywała się wciąż sympatią do pani Bucket, ale przy tej kolacji przeszłą samą siebie, a, mówiąc krótko, przeszarżowała cokolwiek. Przeszarżowała również ubolewając z uczuciem nad zgonem szanownego, nieodżałowanego nieboszczyka mecenasa Tulkinghorna. Na Boga jedynego! Kiedy siedziałem przy stole naprzeciwko tej kobiety i patrzałem na nóż w jej ręku, doznałem raptownego olśnienia, że ona to zrobiła! — Szatan! Istny szatan! Głos mademoiselle dobywający się przez zaciśnięte zęby i wargi jest ledwie dosłyszalny. Otóż, gdzie ona była w ów wieczór, gdy morderstwo zostało popełnione? — podejmuje detektyw. — Była w teatrze. Rzeczywiście była tam przed morderstwem i później, co stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość. Zdawałem sobie sprawę, że mam do czynienia z niezwykle chytrą sztuką, więc zdobycie dowodów będzie bardzo trudne. Wobec tego postanowiłem zastawić pułapkę, taką pułapkę, jakiej nie zastawiałem nigdy i na nikogo. A obmyśliłem wszystko rozmawiając z mademoiselle tamtej nocy, w czasie kolacji. Nasz dom jest mały, no i ona ma bardzo dobry słuch, kiedy więc poszliśmy na piętro, w naszej sypialni wcisnąłem róg prześcieradła w usta pani Bucket, by nie zdradziła się słowem zdumienia, i wtedy powiedziałem jej wszystko... Ej, moja droga! Daj spokój takim pomysłom, bo będę musiał związać ci nogi — przerywa sobie detektyw i bez hałasu opuszcza ciężką rękę na ramię mademoiselle. — Go się znów stało? 0 co chodzi? — zapytuje ta ostatnia. — Niechaj nie strzeli ci znów do głowy, by wyskoczyć przez okno — odpowiada pan Bucket i słowa akcentuje karcącymi poruszeniami palca, r— Tylko o to chodzi. Weźmiesz mnie pod rękę. Nie musisz wstawać. Ja siądę obok ciebie. 0 tak! Teraz weź mnie pod rękę/ Nie krępuj się. Śmiało. Jestem człowiekiem żonatym i znasz moją żonę. Francuzka próbuje zwilżyć językiem wyschnięte wargi, wzdycha boleśnie i po krótkim wahaniu spełnia rozkaz. — No i wszystko w porządku! — zaczyna znów detektyw. Jaśnie wielmożny panie baronecie! Ta sprawa nie mogłaby wyglądać tak, jak wygląda obecnie, gdyby nie moja żona, pani Bucket Taka kobie ta trafia się jedna na pięćdziesiąt tysięcy. Co ja mówię? Na sto pięćdziesiąt tysięcy! Chciałem uśpić czujność tej młodej osoby, więc od tamtej kolacji ani razu nie pokazałem się w domu, chociaż z żoną porozumiewałem się tak często, jak było trzeba. Przesyłałem | jej grypsy w bochenku chleba albo w mleku. Co powiedziałem szeptem pani Bucket, kiedy w jej ustach tkwiło prześcieradło? Powiedziałem: „Moja droga! Czy potrafisz nieustannie zbijać ją z tropu opowiadając szeroko o moich podejrzeniach wobec Georgeła, o tym, owym i tamtym? Czy będziesz umiała robić to bez chwili przerwy, a ją mieć wciąż na oku za dnia i w nocy? Możesz wyrzec takie słowa: Ona nie zrobi nic bez mojej wiedzy, stanie się moim więźniem nie podejrzewając tego zgoła, nie umknie mi tak, jak nie można umknąć śmierci, jej życie będzie moim życiem, jej dusza moją duszą do czasu, kiedy przyłapię ją, jeżeli to morderstwo popełniła?" Pani Bucket odpowiedziała tak wyraźnie, jak to było możliwe z przyczyny prześcieradła: „Bucket! Na pewno mogę!" I obietnicy dotrzymała chwalebnie! — Kłamstwa! — wtrąca raz jeszcze Francuzka. — Wierutne kłamstwa! — Jaśnie wielmożny panie baronecie, jak wyglądały moje obliczenia w tych warunkach? Czy rozumując, że ta młoda osoba jeszcze raz przeszarżuje, myliłem się czy też miałem słuszność? Oczywiście, miałem słuszność. Co usiłowała zrobić? Tylko proszę o spokój, jaśnie wielmożny panie baronecie. Usiłowała obarczyć tym morderstwem lady Dedlock. Sir Leicester dźwiga się z wysiłkiem, chwieje i ciężko opada na fotel. — Słyszała, że wciąż przebywam tutaj, co robiłem celowo, więc nabrała odwagi i dostrzegła w tym zachętę. Zechce pan, jaśnie wielmożny panie baronecie, otworzyć notes, który ośmielę się rzucić panu, i spojrzeć na zawarte w nim przeznaczone dla mnie listy. Każdy z nich to tylko dwa słowa: LADY DEDLOCK! Proszę również otworzyć list adresowany do pana, a dziś przejęty przeze mnie. Ten składa się z trzech słów: LADY DEDLOCK. MORDERCZYNI. Takie listy, jaśnie wielmożny panie baronecie, posypały się niby grad biedronek z nieba! I co pan teraz powie o pani Bucket, która widziała ze swojego posterunku obserwacyjnego tę młodą osobę zajętą pisaniem owych listów? Co pan powie, jaśnie wielmożny panie baronecie, o pani Bucket, k tora w ciągu pol godziny zdołała zabezpieczyć odpowiadający owym listom papier, atrament, takie rzeczy? Co pan powie 0 pani Bucket, która widziała tę młodą osobę nadającą na poczcie wszystkie owe listy? Co pan powie, jaśnie wielmożny panie baronecie? —> zapytuje detektyw pełen zachwytu dla genialności swojej małżonki. W czasie kiedy pan Bucket zmierza ku swojej konkluzji, dwa objawy szczególnie rzucają się w oczy. Widać, że detektyw coraz pewniej ustala swe przerażające prawo własności w stosunku do mademoiselle. Widać, że mademoiselle dławi się nawet otaczającym ją powietrzem, jak gdyby coraz ciaśniej spowijana siecią o drobnych oczkach. — Nie ulega wątpliwości, że jaśnie pani była na miejscu, mniej więcej w czasie, gdy morderstwo popełniono, a bardzo być może, że mademoiselle widziała ją z wyższej kondygnacji schodów. Jaśnie pani, mademoiselle i George znajdowali się bardzo blisko siebie, można by rzec, deptali sobie po piętach. Ale to nie ma większego znaczenia, więc dalsze szczegóły pominę milczeniem. W pokoju nieboszczyka mecenasa Tulkinghorna znalazłem przybitkę ładunku, który położył go trupem. Był to fragment drukowanego opisu domu w Chesney Wold. Powie pan pewno, jaśnie wielmożny panie baronecie, że to bardzo niewiele. Istotnie. To bardzo niewiele. Ale mademoiselle okazała się osobą nieostrożną, bo resztę arkusika podarła 1 wyrzuciła, a pani Bucket złożyła te strzępki i... I co się okazało? Brakło akurat przybitki! To już coś! Prawda, jaśnie wielmożny panie baronecie? — Długa seria kłamstw — wtrąca mademoiselle. — Pięknie pan zmyśla. Czy to już koniec, czy też zamierza pan gadać bez końca? — Jaśnie wielmożny panie baronecie — podejmuje detektyw, który z lubością i możliwie najczęściej powtarza pełny tytuł sir Leicestera i gwałt sobie zadaje skracając go czasami — ostatni punkt naszej sprawy, który przedstawię zaraz, dowodzi jasno, że w moim zawodzie konieczna jest cierpliwość, a niczego nie wolno robić zbyt pośpiesznie. Wczoraj bez wiedzy tej młodej osoby obserwowałem ją w czasie pogrzebu, dokąd przyszła w towarzystwie mojej żony, która zabrała ją tam celowo. Miałem przeciwko niej liczne dowody, pa trzałem na wyraz jej twarzy, wzbierało we mnie oburzenie z powoda jej zbrodniczych zamiarów wobec jaśnie pani, czas był wielce stosowny dla, jak to się mówi, odpłaty, gdybym więc nie należał do starych, doświadczonych wygów, niewątpliwie aresztowałbym wtedy mademoiselle. Podobnie było ostatniego wieczoru, gdy jaśnie pani tak powszechnie uwielbiana pojawiła się w swoim domu, niby... Mój Boże! Można by się wyrazić, niby Wenus powstająca z oceanu. Myśl, że jaśnie pani zarzuca ktoś morderstwo, którego z całą pewnością nie popełniła, wydała mi się wówczas tak niedorzeczna i przykra, że naprawdę chciałem zakończyć robotę. I co straciłbym wtedy? Jaśnie wielmożny panie baronecie, straciłbym narzędzie zbrodni! Po zakończeniu uroczystości pogrzebowych mademoiselle zaproponowała - pani Bucket małą wycieczkę omnibusem i podwieczorek w bardzo przyzwoitej podmiejskiej oberży. Otóż opodal tej oberży znajduje się sadzawka. W trakcie podwieczorku mademoiselle wstała, by udać się po chusteczkę do nosa pozostawioną jakoby w pokoju, gdzie panie złożyły swoje kapelusze. Nie było jej przez czas stosunkowo długi, a wróciła do stołu cokolwiek zdyszana. Kiedy znalazły się w domu, pani Bucket zakomunikowała mi o tym wydarzeniu, nie pomijając własnych obserwacji i podejrzeń. Nocą, przy świetle księżyca, kazałem przeszukać sadzawkę w obecności dwu naszych ludzi, no i wyłowiono z niej pistolet kieszonkowy, który pozostawał w wodzie nie dłużej niż sześć godzin. Moja droga! Wsuń rękę głębiej pod moje ramię i trzymaj się mnie mocno. Nie bój się. To nie będzie bolało. O tak! W mgnieniu oka pan Bucket zatrzaskuje kajdanki na przegubie jednej ręki mademoiselle. — 0, tak! — powtarza. — Teraz poproszę o drugą rączkę. Dziękuję. Wszystko w porządku. Wstaje. Mademoiselle podnosi się również. — Gdzie — odzywa się i opuszcza powieki tak, że prawie nie widać jej oczu, które mimo to sprawiają wrażenie otwartych szeroko — gdzie jest ta zdradziecka, podstępna oszustka, twoja przeklęta żona? — Poszła stąd prosto do komisariatu policji — odpowiada pan Bucket. — Rychło ją tam zobaczysz, moja droga. — Chciałabym ją pocałować! — prycha jak tygrysica mademoiselle Hortense. — Pewno ugryzłabyś ją z większą chęcią — wtrąca pan Bucket Francuzka szeroko otwiera oczy. — Właśnie! Z przyjemnością poszarpałabym ją na sztuki. —.Niewątpliwie, kochanie — powiada z całym spokojem detektyw. — Coś podobnego spodziewałem się usłyszeć. Wy, kobiety, jesteście strasznie zawzięte jedna przeciwko drugiej, skoro się już raz poróżnicie. Mnie masz mniej za złe całą tę historię, prawda? — Tak. Ale i z ciebie istny szatan. — Na zmianę to anioł, to szatan, co? — uśmiecha się pan Bucket. — Widzisz, trzeba pamiętać, że wypełniam obowiązki służbowe. Pozwól, że okryję cię szalem. Nieraz już pełniłem takie zadania godne panny służącej. Czy kapelusz w porządku? Świetnie. Dorożka czeka przed domem. Mademoiselle Hortense z niechęcią spogląda w lustro, jednym wstrząśnięciem doprowadza garderobę do porządku i, by jej oddać sprawiedliwość, wygląda nader dystyngowanie. — Posłuchaj teraz, aniele — odzywa się z ironicznym, zjadliwym uśmiechem. — Piekielny spryciarz z ciebie. Ale czy potrafisz powrócić mu życie? — Nie... Tego nie potrafię. — Właśnie! Posłuchaj jeszcze trochę. Piekielny spryciarz z ciebie. Ale czy potrafisz przywrócić jej godność szanownej damy? — Nie bądź taka złośliwa — powiada pan Bucket — A czy potrafisz przywrócić godność wyniosłego dżentelmena jemu? — woła mademoiselle spoglądając z nienawiścią na sir Leicestera. — Nie! Spójrz na niego! Biedny, zdziecinniały staruch! Cha, cha, cha! — To, moja droga, parlowanie gorsze niż każde inne — mówi pan Bucket. — No, już idziemy. — Tego wszystkiego nie potrafisz zrobić, co? Więc ze mną rób, co ci się podoba. Śmierć mi nie straszna. Żegnam, ty głupcze z siwą głową, Żal mi cię i gardzę tobą! Rzuciwszy te końcowe słowa mademoiselle zacina zęby tak, jak gdyby jej usta zamknięto na zatrzask. Niepodobna opisać, w jaki sposób pan Bucket wyprowadza ją z pokoju — w każdym razie dokonuje tego otaczając ją jakoś i spowijając niby obłok, jak gdyby był domorosłym Jowiszem, ona zaś przedmiotem jego uczuć. Po icli odejściu sir Leicester trwa w niezmienionej pozie — zdawać się może, iż słucha nadal z pełną skupienia uwagą. Wreszcie rozgląda się po pustym pokoju, stwierdza, że nie ma nikogo, dźwiga się z wysiłkiem i postępuje kilka kroków wspierając się o stół. Następnie staje, dobywa z siebie kilka tych samych nieartykułowanych dźwięków i podnosi wzrok z takim wyrazem, jak gdyby bacznie przypatrywał się czemuś. Co widzi — Bogu wiadomo. Może piękne zielone gaje w Chesney Wold, szlachetny w stylu dom, portrety przodków, urągających im ludzi obcych, policjantów, którzy traktują po grubiańsku jego najcenniejsze dziedzictwo, tysiące wytykających go palców, tysiące uśmiechniętych szyderczo twarzy. Zapewne takie cienie przemykają przed wzrokiem baroneta budząc w nim grozę, jest wszakże jeden cień, który nawet teraz potrafi nazwać stosunkowo wyraźnie, do którego zwraca się szarpiąc białe włosy i rozpaczliwie wyciągając ręce. To ona, przez długie lata podstawa i ostoja jego godności i dumy — ona, wobec której nie żywił nigdy ani jednej samolubnej myśli. To ona podziwiana, czczona, ukochana, ukazywana światu jako god- py przedmiot uwielbienia. To ona, która wśród konwencjonalnych form jego życia stanowiła ostoję miłości, tkliwych uczuć, prawdy i w żadnym razie nie mogła być podejrzewana, iż zostanie przyczyną takiej jego męki. Widzi ją teraz nie dostrzegając prawie samego siebie i nie może znieść myśli o upadku bożyszcza z wysokości, które tak doskonale uświetniało. Nawet w momencie, gdy nieświadom własnych cierpień sir Leicester osuwa się na podłogę i dobywa z siebie te natrętne nieartykułowane dźwięki, jest w stanie wymówić jej imię stosunkowo wyraźnie i w tonie raczej żalu i współczucia niźli wyrzutu. ROZDZIAŁ LV UCIECZKA Inspektor detektyw Bucket nie zadał jeszcze opisanego wyżej stanowczego ciosu, lecz na razie krzepi się snem przed dniem pełnym działania, kiedy wśród mroków nocy parokonna karetka pocztowa zmierza po oblodzonych zimowych gościńcach z hrabstwa Lincoln w kierunku Londynu. Niebawem linia kolejowa przetnie tę część kraju i siejące blask lokomotywy oraz wagony będą przemykać z łoskotem, będą odmieniać rozległe wiejskie krajobrazy w czasie nocy i bledszym czynić księżycowe światło. Obecnie jednak zjawiska tego rodzaju nie występują jeszcze, chociaż nie sposób rzec, iż są nie przewidywane. Trwają przygotowania, przeprowadza się pomiary, wytycza i palikuje trasę. Nie powiązane dotąd przęsłami filary rozpoczętych mostów żałośnie spoglądają ku sobie nad strumieniami i drogami, niby zakochani z cegieł i wapna, których połączeniu przeciwdziałają przeszkody nie do pokonania. Tu i tam wznoszą się fragmenty rozpoczętych nasypów, a wzdłuż tych rzekomych przepaści widać obfitość zardzewiałych wózków oraz taczek. Na wzgórzach, pod którymi, jak słychać, mają być tunele, sterczą trójnogi z wysokich słupów, a wszystko to sprawia wrażenie beznadziejnego chaosu, nieporządku, zaniedbania. Ale karetka pocztowa, która wśród mroków nocy zmierza ku Londynowi po oblodzonych zimowych gościńcach, niewiele ma wspólnego z przyszłą linią kolejową. We wnętrzu karetki zasiada pani Rouncewell, długoletnia ochmistrzyni z Chesney Wold, a miejsce obok niej zajmuje pani Bagnet w swojej szarej pelerynie i z parasolem. Pani Bagnet wybrałaby raczej kozioł, jako znajdujące się na świeżym powietrzu urządzenie bardziej prymitywne, a więc przystosowane do normalnego stylu podróży „starej". Jednakże pani Rouncewell dba o wygodę swojej towarzyszki, więc słyszeć o tym nie chce i ogólnie biorąc nie wie po prostu, ijak jej okazać swoją wdzięczność. Siedzi z właściwą sobie wytworną godnością, trzyma za rękę panią Bagnet i nie bacząc na szorstkość tej dłoni, często podnosi ją do ust. i— Jest pani matką, zacna duszo — powtarza niejednokrotnie — więc właśnie pani odszukała matkę George'a. — Bo, proszę pani — odpowiada „stara" — George zawsze był wobec mnie szczery, a razu jednego powiedział w naszym domu Wool- wichowi, że najlepsze z dobrych myśli, jakie może snuć dojrzały mężczyzna, to te, że z jego winy nie pobielał ani jeden włos na głowie matki, a twarzy jej nie naznaczyła ani jedna bolesna zmarszczka. No więc byłam wtedy pewna, że bardzo niedawno coś musiało przypomnieć George'owi jego matkę. Pamiętałam naturalnie, że już dawniej powiadał mi często, że był dla niej niedćbrym synem. ;— Nic podobnego, moja kochana! — podchwytuje pani Rouncewell i wybucha płaczem. — Nic podobnego, błogosławię go za to, że zawsze był dla mnie dobrym, kochającym synem, mój biedny George! Tyle że miał popędłiwy charakter i rozłobuzował się trochę, i ostatecznie zaciągnął się do wojska. No i wiem, że z początku czekał, by -dać nam znać o sobie dopiero wówczas, gdy zostanie oficerem, a jak nie został, doszedł do przekonania, że spadł poniżej naszego poziomu, i naturalnie nie chciał być zakałą rodziny. Bo mój George ma lwie serce. Zawsze miał! Od małego dziecka! Ręcc-starszej damy poruszają się niespokojnie, nerwowo, jak dzieje się to zawsze, gdy drżącym głosem wspomina, iż z George'a był ładny chłopiec, miły, wesoły, bystry i pojętny; że przepadali za nim wszyscy w Chesney Wold, a sir Leicester bardzo go lubił, kiedy sam był młodym dżentelmenem; że ciągnęły do niego wszystkie psy, a nawet ludzie, którzy mieli do niego pretensję, zaraz mu wybaczyli, gdy biedaczek poszedł w świat. A teraz, po tak wielu latach, przyjdzie matce zobaczyć go w więzieniu! Westchnienia poruszają dobrze wypełniony gorset i cała krzepka, staroświecka postać pochyla się żałośnie pod brzemieniem serdecznej troski. Pani Bagnet powodowana instynktowną wiedzą, co płynie z poczciwego serca, na czas niedługi zostawia starą ochmistrzynię z jej własnymi uczuciami, po chwili zaś osusza swoje macierzyńskie oczy wierzchem dłoni i zaczyna rozprawiał na właściwą jej pogodną modłę. — No więc, kiedy wyszłam przed dom, gdzie George niby to palił fajkę, żeby zawołać go na herbatę, powiedziałam mu zaraz: „Na miłość boską, George, co cię dziś gryzie? Nieraz cię widywałam i od dawna, w deszcz i w pogodę, w kraju i za morzami, ale" jak żyję nie widziałam cię w takiej melancholii". „Racja, pani Bagnet — on na to. — Dzisiaj nie tylko jestem smutny, lecz- i sumienie mnie gryzie". „Co takiego zrobiłeś, stary?" -r- pytam, a on mi odpowiada: „Coś tam zrobiłem, pani Bagnet, tyle że wiele lat temu, więc teraz nie ma co tego odrabiać. Jeżeli pójdę kiedyś do nieba, to z pewnością nie dlatego, że byłem dobrym synem dla .matki wdowy. Tyle mogę powiedzieć i nic więcej". Jak usłyszałam, proszę pani, że nie ma co odrabiać czegoś, co zrobił wiele lat temu, przyszło mi na myśl, że jak nieraz dawniej, przycisnę go do muru, no i wydusiłam z Geor- ge'a, czemu podobne rzeczy chodzą mu po głowie akurat tego popołudnia. Otóż przypadkowo spotkał w kancelarii adwokackiej przystojną starszą panią, która żywo przypomniała mu matkę, a o tej starszej pani tyle zaczął gadać, że w końcu odmalował ją tak, jak musiała wyglądać wiele, wiele lat temu. Kiedy wreszcie skończył, pytam go, czy wie, kim jest ta starsza dama, a on powiada, że to pani Rouncewell, która od przeszło półwiecza jest ochmistrzynią u Dedlocków, w Chesney Wold, posiadłości, która leży w hrabstwie Lincoln. George nieraz mi mówił, że pochodzi z hrabstwa Lincoln, a więc tamtego wieczora powiedziałam mojemu staremu: „Mat! Trzymam zakład 0 czterdzieści pięć funtów, że tamta starsza dama to była jego matka". Wszystko to pani Bagnet opowiada po raz co najmniej dwudziesty w ciągu ostatnich czterech godzin. A mówi głośno trelując w wysokiej tonacji — na kształt jakiegoś ptaka — by pani Rouncewell mogła ją dosłyszeć mimo turkotu kół. - |Serdeczne dzięki, zacna duszo, i moje błogosławieństwa — powiada sędziwa ochmistrzyni z Chesney Wold. — Serdeczne dzięki 1 moje błogosławieństwa! — Moja kochana! woła pani Bagnet w sposób najbardziej naturalny. — Nie mnie się to należy, ale pani za tę jej szczerą wdzięczność! No i jeszcze raz powtarzam, proszę pani, co koniecznie trzeba będzie zrobić, kiedy przekona się pani, że George to rzeczywiście pani syn. Przez wzgląd na niego trzeba mu będzie zapewnić wszelką po- moc, żeby mógł oczyścić się z zarzutów, bo tak samo on może być winien, jak kochana pani albo ja. Nie wystarczy mieć po swojej stronie prawdę i sprawiedliwość. Trzeba mieć także prawo i prawni* ków! — kończy stara pana Bagneta mniemając widać w swej prostocie, iż spółka między prawem i prawnikami a sprawiedliwością i prawdą została raz na zawsze rozwiązana. — Będzie miał, moja droga, wszelką możliwą na tym świecie pomoc — odpowiada pani Rouncewell. — Na taki cel gotowa jeBtem wydać wszystko, co posiadam, i będę szczęśliwa. Sir Leicester uczyni, co w jego mocy. Cała rodzina Dedlocków uczyni, co w jej mocy. Ja, moja droga... — starsza dama zacina się na moment. — Ja sama wiem o czymś i od siebie wystąpię z serdecznym apelem, jako... jako matka przez tyle lat rozłączona z synem, która wreszcie odnalazła go w więzieniu. Pełen niepokoju i troski ton głosu sędziwej ochmistrzyni, jej urywane słowa, załamywanie rąk — wszystko to wywiera nie lada wrażenie i pani Bagnet byłaby niewątpliwie zdziwiona, gdyby podniecenia towarzyszki nie przypisywała rozpaczy z racji trudnej sytuacji George'a. Nie może tylko pojąć, czemu pani Rouncewell powtarza często i zupełnie wyraźnym szeptem: „Jaśnie pani!... Jaśnie pani!... Jaśnie pani!..." Mroźna noc ma się ku końcowi, szarzeje brzask, a karetka pocztowa toczy się wśród porannych mgieł niby widmo nie istniejącego od dawna pojazdu. Nie brak jej zresztą widmowego towarzystwa pomiędzy widmami drzew i żywopłotów, które rozpływają się stopniowo, by ustępować miejsca rzeczywistości dnia. W Londynie towarzyszki podróży wysiadają — stara ochmistrzyni wielce zdenerwowana i przejęta, pani Bagnet tak opanowana i pogodna, jak byłaby niezawodnie, gdyby kolejny etap wędrówki — bez dodatkowego środka transportu i ekwipunku — stanowił Przylądek Dobrej Nadziei, Wyspa Wniebowstąpienia, Hong-Kong bądź jakikolwiek inny odległy garnizon. W drodze do więzienia, gdzie przebywa dragon, starsza pani w swoim ubiorze lawendowej barwy spowija się jakoś w pełen godności spokój, który towarzyszy jej zazwyczaj. Doskonale poważna, skupiona, pastelowa sprawia wrażenie pięknego okazu starej porcelany, jakkolwiek serce jej kołace szybko, a gorset faluje mocniej, niż dawnymi czasy, gdy wspominała zbłąkanego syna. Kiedy zbliżają się do celi, otwierają się jej drzwi i wychodzi strażnik. Pani Bagnet prosi go wymownym gestem, by nic nie mówił, ów zaś wyraża zgodę pochyleniem głowy i nim zamknie znów drzwi, pozwala paniom wejść do środka. A zatem George, zajęty pisaniem przy stole, nie wątpi, iż jest sam, i nie odwraca wzroku, lecz dalej robi swoje. Sędziwa ochmistrzyni spogląda nań, a drżenie jej rąk byłoby dla pani Bagnet wystarczającym potwierdzeniem, gdyby nawet patrząc jednocześnie na matkę i syna powątpiewała o więzach ich krwi. Szelest ubioru, poruszenie, słowo — nic nie zdradza obecności pani RounceweU. Stoi bez ruchu i spogląda na syna, który pisze nieświadom niczego, a o jej wzruszeniu świadczą jedynie niespokojne, nerwowe ruchy rąk. Wymowne są te dłonie, nad wyraz wymowne! Pani Bagnet rozumie je doskonale. Opowiadają o wdzięczności, szczęściu, strapieniach, nadziei; o niewygasłych uczuciach pielęgnowanych bez odwzajemnienia od dni, gdy ów krzepki mężczyzna był niedorostkiem; o lepszym synu kochanym mniej i właśnie tym wielbionym z serdecznością i dumą. Mówią to wszystko tak wzruszającymi słowy, że łzy wzbierają w oczach „starej" i połyskują spływając po jej ogorzałej twarzy. — George Rouncewell! Najdroższe dziecko, odwróć wzrok i spójrz na mnie! Dragon zrywa się, chwyta matkę w objęcia, pada przed nią na kolana. Pod wpływem spóźnionej skruchy albo też pierwszych wspomnień, jakie doń wróciły, składa ręce niby małe dziecko odmawiające pacierz, unosi je ku matce i skłoniwszy nisko głowę wybucha płaczem. — Mój George! Mój syn najukochańszy! Zawsze byłeś i jesteś moim najdroższym dzieckiem! Gdzie obracałeś się, co robiłeś przez tyle, tyle złych lat? Wyrosłeś na mężczyznę! Pięknego, silnego mężczyznę! Dobrze wiedziałam, że taki być musisz, jeżeli Bóg raczył zachować cię żywym! Z początku ona nie jest w stanie zadawać rzeczowych pytań, on — dawać sensownych odpowiedzi. A przez cały ten czas pani Bagnet stoi zwrócona twarzą do pobielanej ściany i wsparta o nią ramieniem i tym swoim poczciwym czołem, ociera łzy przydatną zawsze szarą peleryną i raduje się tak, jak przystało tej najpoczciwszej z kobiet — Matko — powiada dragon, gdy obydwoje uspokoili się nieco — najpierw udziel mi przebaczenia, bo jest mi bardzo potrzebne. Udzielić przebaczenia! Jemu! Pani Rouncewell udziela go z serca i duszy. Dawno już udzieliła. Mówi, że przed laty nazwała go w swoim testamencie umiłowanym synem imieniem George. Nigdy źle o nim nie myślała. Nigdy! Gdyby zmarła bez szczęścia, które ją dziś spotkało -— a jest starą kobietą i nie ma prawa liczyć na długie życie W ostatnim tchnieniem błogosławiłaby go, gdyby zachowała przytomność, jako swojego umiłowanego syna imieniem George. — Matko — mówi dragon — nie dopełniłem obowiązków wobec ciebie i byłem ci utrapieniem. Ale w późniejszych latach miewałem czasami przebłyski czegoś lepszego. Kiedy uciekałem z domu, niewiele, matko, nawet bardzo mało dbałem o nasze rozstanie. Poszedłem w świat i wciąż wmawiałem w siebie, że tak naprawdę ja nie troszczę się o nikogo i nikt nie troszczy się o mnie. George osuszył tymczasem oczy i chustkę schował, lecz widać zadziwiającą różnicę między jego normalnym sposobem wysławiania się i bycia, a złagodzonym znacznie tonem słów, przerywanych od czasu do czasu tłumionym łkaniem. . .. < • Jak ci wiadomo, matko, .napisałem do domu krótki list donosząc, że pod przybranym nazwiskiem zaciągnąłem się do wojska i wyjeżdżam z kraju. Za granicą myślałem, że napiszę znowu za rok, jak będzie mi się wiodło lepiej, a kiedy rok minął, myślałem, że napiszę za rok, jak będzie mi się lepiej wiodło, a jak i drugi rok minął, chyba mało co o tym już myślałem. Tak było z roku na rok, przez dziesięć lat służby, aż zacząłem się starzeć i zastanawiać, czemu, u licha, miałbym w ogóle pisać. — Nie mam do ciebie żalu, kochane dziecko, ale... Ale czemu nie uspokoiłeś mnie, George? Cieniu nie zdobyłeś się na kilka słów do biednej matki, która przecież też była coraz starsza? Dragon omal nie załamał się znowu, ale przemógł wzruszenie, westchnął tylko głęboko i głośno przełknął ślinę. — Niechaj mi Bóg wybaczy, matko, ale sądziłem wtedy, że wiadomości o mnie przyniosłyby ci słabą pociechę. Ty byłaś szanowana i poważana. Mój brat, jak czytywałem czasami w prasie z północnych hrabstw, dorabiał się i był coraz szerzej znany. A ja co? Dragon włó- częga bez stałego miejsca zamieszkania, bez przyszłości; ktoś, kto nie jak mój brat wybił się o własnych siłach, lecz o własnych siłach upadł, odrzucił korzyści, które dom mu dawał, zapomniał wszystkiego, czego się nauczył, a podczas włóczęgi zbierał tylko wiadomości na nic mu nieprzydatne i zdawał sobie z tego sprawę! Czemu taki jak ja miałby dawać znać o sobie? Co dobrego mogłoby stąd wyniknąć, gdy tyle lat już minęło? Myślałem, matko, że najgorsze już za tobą. Jako dojrzały mężczyzna rozumiałem oczywiście, że bolałaś po mojej utracie, płakałaś, modliłaś się za mnie, a następnie ból zelżał, przez czas złagodzony, więc lepiej, abym pozostał w twojej pamięci taki, jakim niegdyś byłem. Stara ochmistrzyni żałośnie kręci głową, a następnie sięga po krzepką dłoń syna i z tkliwością kładzie ją sobie na ramieniu. — Nie twierdzę, matko, że miałem rację, ale tak to sobie wtedy wyobrażałem. Powiedziałem przed chwilą: co dobrego mogłoby stąd wyniknąć? Otóż mogłoby! Dla mnie! I w tym, kochana matko, byłaby wielka podłość. Odszukałabyś mnie, zapłaciła za moje przedterminowe zwolnienie z wojska, zabrała mnie do Chesney Wold. Zetknęłabyś mnie oczywiście z bratem i jego rodziną, no i wszyscy zaczęlibyście kombinować, w jaki sposób przyjść mi z pomocą i ustawić mnie w życiu jako solidnego cywila. Ale czemu ktokolwiek z was miałby mieć do mnie zaufanie, skoro ja nie ufałem samemu sobie? Czemu nie mielibyście uważać za ciężar i ujmę dla rodziny rozleniwionego dragona, który sam sobie był ujmą i ciężarem pod każdym względem, oprócz służby wojskowej? Czy śmiałbym spojrzeć w twarz dzieciom mojego brata i udawać, że mogę stanowić dobry przykład dla nich, ja, włóczęga od wyrostka, który uciekł z domu i stał się przekleństwem i nieszczęściem życia własnej matki? „Nie, George — mawiałem, matko, gdy przemyśliwałem nad tym wszystkim. — Jak sobie posłałeś, tak się wyśpisz". Pani Rouncewell prostuje swoją okazałą postać i spoglądając na „starą" kiwa głową tak, jak'gdyby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam!" Pani Bagnet daje upust wzbierającym w niej uczuciom oraz świadectwo żywego zainteresowania rozmową, bo parasolem wymierza dragonowi zamaszysty sztych między łopatki. Następnie powta- Irza od czasu do czasu lę samą czynność, gdy ulega przypływowi obłędnej serdeczności, a za każdym razem niezawodnie odwołuje się później do pobielanej ściany i swojej szarej peleryny. — Na taki sposób rozumowałem, matko, 110 i zawsze wyciągałem wniosek, że postąpię najsłuszniej, jeżeli będę wysypiał się tak, jak sobie posłałem, i na tym posłaniu własnej roboty umrę. Tak by się też stało, chociaż nieraz bywałem w Chesney Wold, żeby zobaczyć cię, matko, kiedy wcale się tego nie domyślałaś, gdyby nie obecna tu żona mojego starego kamrata, która jak nic mnie przechytrzyła. Ale jestem jej szczerze wdzięczny. Z serca dziękuję ci, pani Bagnet. Z całego serca! Pani Bagnet odpowiada dwoma sztychami zadanymi parasolem. Natomiast starsza pani zaczyna posługiwać się najczulszymi wyrazami, jakie przychodzą jej na myśl, i przekonuje swojego syneczka George'a, najdroższego odzyskanego wreszcie chłopca, swoją pociechę i dumę, światłość swych oczu, radosny promyk światła u schyłku życia, że powinien i musi korzystać z najlepszych rad,, jakie można uzyskać dzięki pieniądzom i możnym wpływom; że powinien i musi powierzyć swoją sprawę najmększym w kraju adwokatom i zgodnie z ich zdaniem postępować w tym srogim niebezpieczeństwie, nie działać samowolnie, chociażby najbardziej słusznie; że powinien i musi obiecać, iż do czasu, gdy zostanie oczyszczony, będzie myślał jedynie o cierpieniu i troskach swojej biednej, starej matki, bo w przeciwnym razie z pewnością złamie jej serce. — To starczy, matko! Zgadzam się na wszystko — powiada dragon i pocałunkiem kładzie kres wymowie starszej pani. — Mów tylko, co mam robić, a posłucham na pewno i w ten 6posób rozpocznę spóźnioną poprawę. Nie wątpię, pani Bagnet, że ty zaopiekujesz się moją matką? Odpowiedzią jest kolejny, potężny sztych zadany parasolem. — Jeżeli poznajomisz ją z panem Jarndyce'em i panną Summerson, matka przekona się, że są takiego jak ona zdania i z pewnością nie poskąpią jej najlepszych rad oraz pomocy. — No i, George — podchwytuje starsza pani — natychmiast trzeba wezwać twojego brata. On przyda się z pewnością, bo jak słyszałam, uchodzi w mało mi znanym świecie poza Chesney Wold za człowieka zaradnego i z głową na karku. — Matko, czy nie za wcześnie, by prosić cię o jedną łaskę? — zapytuje dragon. — Nie za wcześnie, mój drogi! Naturalnie. — Więc gorąco proszę, nie zawiadamiaj mojego brata. — O czym, kochany synkn? — O mnie. Nie zniósłbym tego. Nie mógłbym się z tym pogodzić. On jest tak różny ode mnie i tyle zdziałał w życin, kiedy ja służyłem w wojsku, że nie potrafiłbym spojrzeć mu w oczy tutaj i będąc pod takim zarzutem. Czy człowieka jego pokroju mogłoby ucieszyć podobne odkrycie? To niemożliwe! A więc, kochana matko, błagam cię o łaskę, na którą nie zasłużyłem. Błagam cię, abyś zachowała sekret przede wszystkim wobec mojego brata. — Ale nie na zawsze, George? — Może nie na zawsze, chociaż i o to mogę cię kiedyś poprosić. W każdym razie obecnie i o to cię błagam. Jeżeli ma 6ię kiedyś dowiedzieć, że wrócił jego brat marnotrawny, chciałbym sam zakomunikować mu o tym i zbliżyć się do niego lub odsunąć w zależności od tego, jak przyjmie nowinę. Wygląda na to, że George jest pod tym względem stanowczy, a wyraz twarzy pani Bagnet świadczy o zrozumieniu stanu rzeczy i aprobacie, więc matka przyrzeka spełnić prośbę syna, a syn dziękuje jej serdecznie. — We wszystkich innych kwestiach będę ustępliwy i posłuszny twojej woli, matko, w tej jednej jestem uparty. Mogę gadać nawet z prawnikami, a tutaj — spogląda w stronę stołu — spisałem szczegółowo, co wiem o nieboszczyku i w jaki sposób zostałem zamieszany w całą niefortunną sprawę. To raport zwięzły i prosty, jak w książce podoficera służbowego. Nie ma w nim jednego słowa, które nie odnosiłoby się do faktów. Miałem zamiar odczytać to, gdy zostanę wezwany, by powiedzieć coś w swojej obronie. Może tak i postąpię, ale nie myślę teraz postępować samowolnie, lecz będę robił i mówił to, co mi zostanie przykazane. Wobec tak pomyślnego stanu rzeczy oraz bliskiego już końca widzenia, pani Bagnet rzuca hasło do odwrotu. Starsza pani nie może oderwać się od syna, a dragon wielokrotnie tuli ją do szerokiej piersi. — Pani Bagnet, dokąd chcesz zabrać moją matkę? — pada wreszcie pytanie. — Pojadę, mój kochany, do naszego domu. Do miejskiej rezydencji rodziny Dedlocków — odpowiada pani Rouncewell. — Mam tam do załatwienia bardzo pilną sprawę. — Odstawisz moją matkę na miejsce? Dorożką, pani Bagnet? Naturalnie, że tak! Bez potrzeby pytam o to. Ma się rozumieć! Oczywiście! Przytakuje „stara" posługując się parasolem. — Zabierz ją, wypróbowana przyjaciółko, wraz z moją najszczerszą wdzięcznością. Ucałowania dla Quebec i Malty, wiele serdeczności dla mojego chrześniaka, mocny uścisk dłoni dla Mata, a to dla ciebie, pani Bagnet! Z tymi słowy dragon muska wargami ogorzałe czoło „starej" i wnet zamykają się drzwi jego celi. Żadne prośby zacnej sędziwej ochmistrzyni nie są w stanie skłonić jej towarzyszki, by zatrzymała dorożkę i pojechała nią do domu. Przed londyńską rezydencją Dedlocków. „stara" wyskakuje dziarsko z tego wehikułu, wprowadza panią Rouncewell na schody ganku, następnie zaś odmaszerowuje swoją drogą i znalazłszy się wnet na łonie rodziny Bagnetów, zaczyna płnkać warzywa tak spokojnie, jak gdyby nic zaszło nic osobliwego. Jaśnie pani znajduje się w tym samym pokoju, w którym odbyła ostatnią rozmowę z człowiekiem zamordowanym tak rychło. Siedzi na tym samym krześle i jak tamtego wieczoru spogląda tam, gdzie on stał przed kominkiem i obserwował ją do woli. Rozlega się pukanie do drzwi. Kto tam? Pani Rouncewell! Co sprowadza panią Rouncewell do Londynu tuk nieoczekiwanie? — Zmartwienie, proszę jaśnie pani. Wielkie zmartwienie. Czy wolno prosić jaśnie panią o kilka słów rozmowy? — Co się stało? Proszę, niech pani Rouncewell siada, odpocznie trochę. — Jaśnie pani! Proszę jaśnie pani! Odnalazłam syna, młodszego, który wiele lat temu zaciągnął się do wojska. On jest w więzieniu. — Za długi? — Nie, proszę jaśnie pani. Każdy jego dług spłaciłabym z ochotą. — Więc czemu trafił do więzienia? 900 — Został aresztowany pod zarzutem morderstwa, którego nie popełnił tak samo, jak... jak ja go nie popełniłam. Oskarża się go o zamordowanie pana Tulkinghorna. Jakie znaczenie mają te jej spojrzenia i błagalne gesty? Czemu podchodzi tak blisko? Co to za list, który trzyma w palcach? — Jaśnie pani! Moja kochana, dobra, zawsze łaskawa dla mnie jaśnie pani! Pani ma serce, więc zrozumie moje uczucia i raczy mi wybaczyć. Służyłam rodzinie Dedlocków już przed narodzinami jaśnie pani. Zawsze byłam oddana tej rodzinie. Ale proszę pomyśleć 0 moim umiłowanym synu oskarżonym niesłusznie. — Ja go nie oskarżam. — Nie oskarża go jaśnie pani. Naturalnie. Ale czynią to inni 1 biedak jest w więzieniu, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeżeli jaśnie pani może powiedzieć słowo, które pomoże mu oczyścić się z posądzeń, błagam, niech jaśnie pani to słowo powie. Jakim złudzeniom ulega ta kobieta? Czemu jej właśnie przypisuje moc odwrócenia niesłusznych posądzeń, jeżeli oczywiście są niesłuszne? Piękne oczy lady Dedlock zwracają się ku starej ochmistrzyni z wyrazem zdziwienia, nawet jak gdyby lęku. — Jaśnie pani! Wczorajszej nocy wyjechałam z Chesney Wold, aby u schyłku życia odnaleźć utraconego syna. Jaśnie pani! Odgłos kroków na Chodniku Widma był tak donośny, nieprzerwany, że równego mu nie słyszałam przez wszystkie te lata. Noc po nocy, kiedy nastawała ciemność, kroki odbijały się echem w pokojach jaśnie pani, jednakże wczoraj budziły najstraszniejszą grozę. I właśnie wczoraj, kiedy nastała ciemność, otrzymałam ten list, proszę jaśnie pani. — Có to za list, pani Rouncewell? — Szszaa!... Ciszej! — Ochmistrzyni trwożnie rozgląda się dokoła i podejmuje szeptem: — Jaśnie pani! Nikomu nie wspomniałam słowem o tym liście, nie wierzę w to, co tam napisano, jestem przekonana, pewna, że list nie może zawierać i nie zawiera prawdy. Ale mój syn znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, więc jaśnie pani winna mieć współczujące mi serce. Jeżeli jaśnie pani wie o czymś niewiadomym innym, żywi jakieś własne posądzenia, ma klucz tajemnicy, lecz dla własnych racji woli zatrzymać to przy sobie... Ach, jaśnie pani! Proszę pomyśleć o mnie, przemóo te własne racje i ujawnić wiadomości znane tylko jaśnie pani! Tyle, nie więcej uważam 901 I za możliwe. Wiem, że nie jest pani surowa i bez serca, ale że zawsze cliadza pani własnymi drogami, bez cudzej pomocy, a z otoczeniem swoim nie jest pani zżyta. Ci, co podziwiają jaśnie panią, a podziwiają jaśnie panią wszyscy jako damę wielkiej urody i wytworności, zdają sobie sprawę, że są jaśnie pani bardzo dalecy, że zbliżyć się do jaśnie pani nie potrafią. Jaśnie pani może mieć własne, z dumy czy też gniewu wypływające racje, które wzbraniają powiedzieć o tym, co jaśnie pani wiadomo. Jeżeli tak, to niech jaśnie pani raczy pomyśleć o wiernej słudze, która całe swoje życie poświęciła rodzinie Dedlocków, która poważa i kocha tę rodzinę! Niech jaśnie pani złagodnieje, niech przyczyni się do oczyszczenia mojego syna! Dobra, szlachetna jaśnie pani — błaga ją stara ochmistrzyni z wzruszającą prostotą — ja zajmuję nader skromną pozycję, a jaśnie pani naturalnym rzeczy porządkiem znajduje się bardzo wysoko i bardzo daleko ode mnie. Jaśnie pani ma prawo nie myśleć o moich uczuciach wobec dziecka, ale uczucia te są tak wielkie, że zdobyłam się na odwagę i przyszłam tutaj, i zaklinam jaśnie panią, by nie gardziła nami, lecz jeżeli to możliwe, pomogła nam w straszliwych godzinach. Lady Dedlock, bez słowa podnosi z klęczek starszą panią i milczy aż do chwili; gdy bierze list z jej ręki. i^p Mam to przeczytać? — Kiedy odejdę, jaśnie pani. A wtedy proszę przypomnieć sobie, co uważam za możliwe. - Nie wiem, co mogłabym zdziałać. Nie ukrywam niczego, co ma jakikolwiek związek z pani synem. Nie oskarżam go i nie oskarżałam nigdy. — Może po przeczytaniu tego listu jaśnie pani tym bardziej ulituje się nad moim synem z powodu ciążących nad nim fałszywych oskarżeń. Sędziwa ochmistrzyni odchodzi pozostawiwszy jaśnie panią z listem w ręku. Prawdę rzekłszy nie jest ona z natury damą surową i bez serca, a w swoim czasie z pewnością wzruszyły ją do głębi tak żałosne i gorące błagania zacnej staruszki. Jednakże lady Dedlock nawykła od dawna do tłumienia wszelkich wzruszeń i Odtrącania prawdy, od dawna studiowała swoje własne cele w potwornej szkole, gdzie przyrodzone uczucia serca bywają zatapiane jak mucha w okm- chu bursztynu, gdzie jedna upiorna powłoka pokrywa zło i dobro, wrażliwość i znieczulicę, sprawy sensowne i niedorzeczne, więc do momentu rozstania z panią Rouncewell potrafiła ukryć nawet zdziwienie. Teraz rozkłada list — drukowane sprawozdanie dziennikarskie o odnalezieniu zwłok, które z przestrzelonym sercem leżały zwrócone twarzą do podłogi — przebiega go wzrokiem i niżej widzi dopisane ręcznie swoje własne nazwisko uzupełnione jednym słowem: morderczyni. List wysuwa się z jej palców. Lady Dedlock nie wie, jak długo papier leży tam, gdzie upadł, lecz w każdym razie jest na podłodze, gdy lokaj staje przed nią, aby zameldować młodego człowieka nazwiskiem Guppy. Zapewne kilkakrotnie powtarza te słowa, gdyż dźwięczą w jej głowie, nim jaśnie pani zaczyna ich sens pojmować. — Niech wejdzie — mówi. Młody człowiek nazwiskiem Guppy wchodzi. Jaśnie pani ściska w palcach list, który podjęła z podłogi, i usiłuje zebrać myśli. W oczach młodego człowieka jest tą samą lady Dedlock, zasiadającą w tym samym przygotowanym z góry, wyniosłym, lodowatym majestacie. — Jaśnie pani może nie być zrazu usposobiona do wybaczenia dzisiejszych odwiedzin komuś, kto nigdy nie był mile widziany w tym domu, lecz nie skarży się na to, gdyż musi przyznać, iż w gruncie rzeczy nie widzi słusznych racji, dla których winien być przyjmowany w charakterze miłego gościa. Liczę jednak, że jaśnie pani nie potępi mnie, gdy wyłuszczę motywy mojej wizyty — powiada pan Guppy. — Słucham. —- Dziękuję jaśnie pani. Przede wszystkim należy poinformować jaśnie panią — podejmuje młody człowiek i zasiadłszy na brzeżku krzesła kładzie kapelusz na podłodze u swoich stóp tgijże panna Summerson, której wizerunek, jak wspominałem ongi jaśnie pani, był głęboko wyryty w moim sercu, następnie zaś został zatarty skutkiem okoliczności, na które absolutnie nie miałem wpływu, powiedziała mi wkrótce po mojej ostatniej bytności u jaśnie pani, iż szczególnie jej zależy, abym nie podejmował żadnych kroków w sprawach tyczących jej na jakikolwiek sposób. A ponieważ życzenie panny Suin- tff merson jest dla mnie prawem (pomijając okoliczności, na które absolutnie nie mam wpływu), nie liczyłem, że kiedykolwiek przy. padnie mi jeszcze wielki zaszczyt, za jaki poczytuję rozmowę z jaśnie panią. Lady Dedlock przypomina mu posępnie, że wbrew własnym sło* wom znajduje się tutaj. — Tak. Wbrew własnym słowom znajduję się tutaj — przyznaje pan Guppy. — I zamierzam właśnie poinformować jaśnie panią najbardziej poufnie, dlaczego tak się stało. Lady Dedlock powiada mu, że jego wyjaśnienia powinny być przejrzyste i zwięzłe. — Sądzę, że moja prośba — podejmuje młody człowiek z nutą urazy w tonie głosu — by jaśnie pani raczyła zwrócić szczególną uwagę, że nie sprowadzają mnie tutaj sprawy osobiste, jest dostatecznie przejrzysta i zwięzła. Nie powodują mną myśli o własnycb korzyściach. Gdyby nie obietnica udzielona przeze mnie pannie Summerson i dotrzymana święcie, nie kalałbym z pewnością progu tego domu, lecz wolałbym oglądać jego drzwi z oddali. W tym punkcie pan Guppy uważa za stosowne wzburzyć oburącz swoje włosy. — Jaśnie pani przypomni sobie niezawodnie, gdy wspomnę o tym, że gdy byłem tutaj poprzednim razem, spotkałem osobistość wybitną w naszym zawodzie, której 6tratę dziś opłakujemy. Od tamtej pory wspomniana osobistość jęła nagabywać mnie w sposób, który pozwolę sobie nazwać natrętnym, a stosując takie praktyki przy każdej sposobności narażała mnie na obawy, iż być może bezwiednie czynię coś sprzecznego z żądaniami panny Summerson. Samochwalstwo nie jest dobrą rekomendacją, ośmielę się jednak rzec o sobie, że i ze mnie nie najgorszy człowiek interesu. Lady Dedlock rzuca mu surowe, pytające spojrzenie, więc pan Guppy odwraca wzrok od jej twarzy i niezwłocznie kieruje go na stronę. — Prawdę rzekłszy — ciągnie młody człowiek — miałem poważne trudności ze zrozumieniem, na czym polegać mogą kontakty owej wybitnej osobistości z innymi osobami, a więc do chwili straty, którą dziś opłakujemy, czułem się wykiwany, które to wyrażenie odpowiada zwrotowi używanemu w wyższych kołach towarzyskich, a brzmiące- 964 WBBm mu: zbity z tropu. Podobnie Smali, nie znany jaśnie pani mój znajomy, zainteresowany również tą kwestią, stał się tak skryty i dwu- licowy, że chwilami musiałem walczyć z gwałtowną pokusą, by dać mu w ucho. Atoli dzięki moim skromnym zdolnościom i przy pomocy pewnego wspólnego przyjaciela, który nazywa się Tony Weevle i jest człowiekiem o wysoce arystokratycznych zamiłowaniach, a portret jaśnie pani zawiesza w każdym zajmowanym pokoju, wywnioskowałem, że mogą istnieć podstawy do obaw, i z tej racji przyszedłem tutaj, by doradzić jaśnie pani baczną ostrożność. Przede wszystkim ośmielę się zapytać, czy w dniu dzisiejszym odwiedziły jaśnie panią jakieś osoby, uprzednio jej nie znajome? Nie mam na myśli gości z wytwornych kręgów jaśnie pani, ale takich, jak dla przykładu, kobieta, którą panna Barbary zatrudniała niegdyś jako służącą, czy też osobnik o bezwładnych dolnych kończynach, noszony zazwyczaj w fotelu. — Nie. — A więc zapewniam jaśnie panią, że tacy właśnie goście byli tu i zostali przyjęci. Widziałem ich u drzwi, czekałem przy rogu placu do czasu, gdy wyszli, następnie zaś odbyłem półgodzinny spacer, aby nie natknąć się na nich. — Co ja mam z tym wspólnego? Czemu to pana obchodzi? Nic nie rozumiem! Do czego pan zmierza? — Przyszedłem, by doradzić jaśnie pani baczną ostrożność. Być może będzie ona niepotrzebna. To chwała Bogu! Starałem się jedynie uczynić co w mojej mocy, aby dotrzymać obietnicy udzielonej pannie Summerson. Na podstawie tego, z czym Smali się wygadał, oraz tego, co przy sposobności wydusiliśmy z niego, podejrzewam serio, iż listy, które miałem przedstawić jaśnie pani, nie zostały zniszczone, gdy byłem przekonany, że tak się stało. Jeżeli mogło z tego coś wyniknąć, to, proszę ijaśnie pani, już wynikło. Goście, o których napomknąłem, byli tu dzisiaj, by z tych listów zrobić pieniądze. I zrobili pieniądze albo robią. Pan Guppy sięga po swój kapelusz i wstaje. — Jaśnie pani wie najlepiej — podejmuje — czy w tym, co rzekłem, może być coś ważnego, czy też nic nie ma. W każdym razie usiłowałem stosować się do życzeń panny Summerson pod względem zaniechania tego, co rozpocząłem, i odrobienia tego, co już zrobiłem, 905 ■mm a to w zupełności mi wystarcza. Jeżeli pozwoliłem sobie ostrzec jaśnie panią i doradzić baczną ostrożność bez istotnej po temu potrzeby, tuszę, że jaśnie pani wybaczy mi natręctwo, ja zaś postaram się znieść jakoś dezaprobatę jaśnie pani. Obecnie żegnani jaśnie panią i zapewniam, że nie zagraża niebezpieczeństwo mojej następnej wi- zyty. Łady Dedlock ledwie spogląda na młodego człowieka nazwiskiem Guppy, lecz po jego odejściu dzwoni niezwłocznie. — „Gdzie jest sir Leicester? Lokaj melduje, że 6ir Leicester jest sam w bibliotece. — Miał dzisiaj jakichś gości? Tak, kilka osób, ale to nie byli goście. Lokaj opisuje ich w sposób zgodny z tym, co mówił pan Guppy. To starczy. Może odejść. Stało się! Wszystko leży w gruzach! Jej nazwisko jest na licznych ustach, sir Leicester wie, jakie spotkały go krzywdy, jej wstyd stanie się publiczną tajemnicą — może już o nim mówią, gdy ona snuje takie myśli — a oprócz uderzenia gromu, pczekiwanego przez nią od dawna i tak nieprzewidzianego dla jej męża, jakiś niewidzialny oskarżyciel przypisuje jej zabójstwo wroga. Bo pan Tulkinghorn był jej wrogiem i często, bardzo często życzyła mu śmierci. Wrogiem pozostaje nawet obecnie, w grobie. To przerażające oskarżenie jest jak gdyby nowym rodzajem udręki zadanej jego trupią ręką. Lady Dedlock uprzytamnia sobie, iż tamtej nocy była sekretnie pod jego drzwiami, a przed tak krótkim czasem odprawiła ulubioną służącą po to jedynie, by uniknąć jej obserwacji. Uprzytamnia to sobie i czuje się tak, jak gdyby jej szyi dotykała dłoń kata. Pada na podłogę i leży z rozwianym włosem, z twarzą wtuloną w ozdobną poduszkę z otomany. Następnie wstaje, miota się po pokoju, pada znów i kołysząc się zawodzi rozpaczliwie. Ogarnia ją nie- wysłowione przerażenie, które nie mogłoby być straszniejsze, gdyby lady Dedlock naprawdę popełniła to morderstwo. Bezmierna groza ogarnia ją na myśl, iż przed tym prześladowcą — żywym czy umarłym — bezlitosnym i nieprzejednanym zarówno w kształcie, który ona pamięta tak dobrze, jak i na trumiennym posłaniu, nie ma ucieczk i innej mzli w śmierci. Myśl ta nawiedza ją? ściga, zachęca do ucieiczki. Wstyd, połączony z grozą, wyrzutami sumienia, rozpaczą, przytłacza ją osiągając najwyższe szczyty. Nawet wypróbowane zaufanie do siebie i wiara we własną siłę ulatują gdzieś niby liście na huraganowym wietrze. Jaśnie pani pośpiesznie kreśli niewiele linijek, opatruje list adresem swojego męża, pieczętuje i pozostawia na stole. Jeżeli będę podejrzana lub oskarżona o lo morderstwo, wierząj mi, jestem absolutnie niewinna. We wszystko inne, co usłyszałeś już czy też usłyszysz o mnie, masz prawo wierzyć, bo pod żadnym innym względem nie jestem niewinna. W tamten fatalny wieczór on uprzedził mnie, że zamierza ujawnić wobec Ciebie moje winy. Kiedy rozstał się ze mną, wyszłam pod pretekstem spaceru w ogrodzie, gdzie przechadzałam się czasami. W istocie pośpieszyłam jego śladem, bo chciałam pomówić z nim, wystąpić z ostatnią prośbą, by nie przewlekał zawieszenia, którym torturował mnie nie toyobrażasz sobie jak długo, lecz zadał cios już następnego rana. W jego domu było ciemno i cicho. Dwa razy bezskutecznie dzwoniłam do jego drzwi, więc powróciłam do domu. Dziś nie mam domu. Nie będę już dła Ciebie ciężarem. Być może, mimo słusznego oburzenia, potrafisz zapomnieć o niegodnej kobiecie, której na darmo poświęciłeś tyle najszlachetniejszych uczuć — o kobiecie,' która unika spotkania z Tobą ze icstydem większym niż ten, z jakim ucieka przed samą sobą, a obecnie przesyła ci ostatnie słowa pożegnania. Lady Dedlock ubiera się spiesznie i twarz przesłania woalką, pozostawia na stole wszystkie swoje klejnoty i pieniądze, nasłuchuje pilnie i w momencie, gdy nie ma nikogo w wielkim hallu, zbiega po schodach, by otworzyć i zamknąć za 6obą drzwi frontowe, a następnie umknąć wraz z wyjącym przeraźliwie mroźnym wiatrem. ROZDZIAŁ LVI poscrc Niewzruszona, jak przystoi jej wysokiemu urodzenin, miejska rezydencja Dedlocków spogląda na inne domy stojące przy tej ulicy posępnej okazałości i na zewnątrz nie zdradza, że coś niedobrego może dziać się w jej wnętrzu. Turkoczą karety, stukdją kołatki u drzwi, wielki świat składa i przyjmuje wizyty, a wzrok mężczyzn olśniewają byłe uwodzicielki o szkieletowych szyjach i różanych policzkach, które przy świetle dziennym kwitną raczej upiornie — uwodzicielki, co sprawiają wrażenie stopionej w jedno damy oraz śniier- ci-kostuchy. Z obmarzniętych podwórców stajennych z gracją wyjeżdżają karoce, a powożący nimi krótkonodzy stangreci w płowych perukach zapadają głęboko w pikowane pokrycie kozła; tyły karoc zdobią strojni lokaje, którzy wyposażeni w laski świadczące o ich stanowisku i trójgraniaste kapelusze stanowią widok godny podziwu nawet dla aniołów. Londyńska rezydencja Dedlocków nie zmienia 6ię zewnętrznie i mijają godziny, a nic nie zakłóca jej wewnętrznej martwoty. Dopiero mroczą Volumnia, która udręczona nudą zaczyna odczuwać pewien niepokój ducha, postanawia zmienić cokolwiek otoczenie, więc udaje się do biblioteki. Na delikatne pukanie nie dostaje odpowiedzi, otwiera zatem drzwi, zerka do wnętrza i wkracza tam stwierdziwszy, iż nie ma nikogo. W Bath — zarosłym trawą mieście starców — pełna życia latorośl Dedlocków uchodzi za osobę niezwykle ciekawą, k&ra przy każdej stosownej czy niestosownej okazji podnosi do oczu lorgnon w złotej oprawie i obserwuje bacznie wszystko, co się nadarza. Przy obecnej sposobności stara się nie marnować czasu i niby ptak trzepocze się nad listami oraz papierami swojego krewniaka; przelotnie dziobnie ten dokument, przechylając w bok główkę rzuci okiem na inny i korzystając z lorgnon w złotej oprawie lekko a dociekliwie przemyka od stołu do stołu. W trakcie tych poszukiwań potyka się o coś, więc 'zwraca szkła w odpowiednim kierunku i dostrzega czcigodnego krewniaka, który leży na podłodze bezwładnie, niby zrąbane drzewo. Charakterystyczny dla Volumnii piskliwy okrzyk obwieszcza to dziwne odkrycie i wnet cały dom jest w ruchu. Służba biega po schodach w dół i w górę, gwałtownie brzęczą dzwonki, posyła się po lekarzy, a lady Dedlock niepodobna nigdzie znaleźć mimo starannych poszukiwań. Nikt nie widział jej ani słyszał od chwili, gdy zadzwoniła na lokaja po raz ostatni. Pozostawiony na stole list opatrzony adresem sir Leicestera zostaje znaleziony, lecz nie wiadomo jeszcze, czy sam sir Leicester nie otrzymał z innego świata wezwania wymagającego osobistego stawiennictwa i czy mogą obchodzić go bodaj trochę wszelkie słowa skreślone w jakimkolwiek języku — żywym bądź martwym. Układają baroneta na jego łóżku, rozcierają, masują, wachlują, głowę chłodzą mu lodem, próbują wszelkich sposobów ratunku. Atoli dzień odpływa i noc nastaje w sypialni, zanim jego chrapliwy oddech przycicha, a znieruchomiałe oczy poczynają zdradzać, że zdaje sobie sprawę z blasku świec, przesuwanych przed nimi raz po raz. Rozpoczęte tak zmiany na lepsze postępują dalej i niebawem chory zaczyna poruszać głową, powiekami lub nawet dłonią, dając znać, iż słyszy już i rozumie. Tego dnia z rana upadł jako przystojny, postawny dżentelmen, niedomagający trochę, lecz o dobrej prezencji i raczej pełnej twarzy. Obecnie spoczywa na łóżku jako starzec o zapadłych policzkach, kaleki cień dawnego siebie. Uprzednio jego głos był pełny i melodyjny, a 6ir Leicester tak długo wmawiał w siebie, iż każde rzucone przezeń słowo ma niepoślednią wagę dla całej ludzkości, że słowa te istotnie brzmiały tak, jak gdyby coś mieściły w sobie. Teraz może jedynie szeptać, a jego szeptanie jest niezrozumiałym bełkotem. U wezgłowia baroneta stoi jego ulubiona i wierna zawsze ochmistrzyni. Ją dostrzega pierwszą i niewątpliwie sprawia mu to przyjemność. Daremnie próbuje powiedzieć coś zrozumiałego, więc gestem prosi, aby podano mu ołówek. Robi to nieudolnie, w sposób niepojęty zrazu, lecz pani Rouncewell odgaduje wreszcie, czego chory sobie życzy, i przynosi mu tabliczkę szyfrową. Po krótkiej pauzie sir Leicester kreśli bardzo wolno i zupełnie nie swoim charakterem pisma: „Chesney Wold?". Nie*— odpowiada sędziwa ochmistrzyni. Jaśnie pan jest w Londynie. Rano zachorował nagle w bibliotece. Chwała Bogu, ona przyjechała dzisiaj i może go pielęgnować. — To nic groźnego, sir Leicesterze. Jutro poczuje się pan znacznie lepiej. Tak mówię wszyscy panowie doktorzy — ciągnie i łzy ściekają po ładnej twarzy staruszki. Chory rozgląda się po pokoju, z uwagą czyni przegląd lekarzy stojących wokół łóżka, następnie zaś pisze: „Moja małżonka". — Jaśnie pani wyszła, sir Leicesterze, zanim pan zasłabł. Dotychczas nie wie o pańskiej niedyspozycji. Baronet jest najwyraźniej wzburzony. Ponownie wskazuje dwa skreślone przez siebie wyrazy, nie pozwala się uspokoić, wskazuje je znowu, jest coraz bardziej podniecony. Wreszcie pisze: „Moja małżonka. Na miłość Boga! Gdzie?" \— i dobywa z siebie jęk pełen błagania. Pośród obecnych przeważa zdanie, iż pani Rouncewell winna wręczyć baronetowi list lady Dedlock, którego treści nie zna nikt ani nie może się domyślić. Wobec tego sędziwa ochmistrzyni otwiera list i rozkłada tak, by chory mógł go przeczytać. Dwukrotnie czyni to z niezmiernym wysiłkiem i odwróciwszy arkusz tak, by pisanie było niewidoczne, leży przez chwilę dobywając z siebie żałosne jęki. Później zapada w kompletne otępienie i podtrzymywany przez wierną, starą ochmistrzynię, odmyka powieki dopiero po upływie godziny. Lekarze zdają sobie sprawę, że na chorego najlepiej działa towarzystwo pani Rouncewell, więc trzymają się na uboczu, jeżeli nie są zajęci aktywnymi próbami ratunku. Sir Leicester domaga się znów tabliczki szyfrowej, lecz przez czas pewien nie może przypomnieć sobie czegoś, co pragnąłby napisać. Jest zaniepokojony, zdenerwowany, dręczy się tak, że przedstawia naprawdę żałosny widok. Pomiędzy zrozumieniem, że pośpiech jest konieczny, a niemożnością wyrażenia tego, na czym mu zależy, sprawia wrażenie nieszczęśnika bliskiego obłędu. Kreśli duże „B" i robi przerwę. Później, jak gdyby pod działaniem nagłego olśnienia, stawia przed tą literą małe „p" z kropką. — Pan Bucket? — pyta sędziwa ochmistrzyni. Dzięki niech będą Bogu! O niego chodzi cliorcmu! Inspektor, jak się okazuje, jest na parterze, do dyspozycji. Czy ma przyjść? Nie sposób zrozumieć opacznie wymownych gestów, jakimi baronet daje znać, iż gorąco pragnie zobaczyć pana Bucketa, a ponadto życzy sobie, by pokój opuścili wszyscy, z wyjątkiem sędziwej ochmistrzyni. Sypialnia opróżnia się szybko. Wchodzi pan Bucket. Można by sądzić, że po nagłym upadku z wyżyn sir Leicester Dedlock pokłada całą ufność i wszelkie nadzieje jedynie w tym człowieku. — Jaśnie wielmożny panie baronecie! Jakże mi przykro, że oglądam pana w takim stanie. Ale trzeba trzymać się jakoś. Przez wzgląd na honor rodu. Sir Leicester wsuwa mu w rękę list małżonki i podczas lektury pilnie wpatruje się w twarz detektywa. Pan Bucket pojmuje w lot sens sprawy, więc nie odrywając oczu od listu czyni wymowny gest palcem i powiada: — Jaśnie wielmożny panie baronecie! Rozumiem pana. Sir Leicester pisze na tabliczce szyfrowej: „Całkowite przebaczenie. Odnaleźć..." Pan Bucket powstrzymuje jego rękę. — Odnajdę ją, jaśnie wielmożny panie baronecie. Poszukiwania muszę rozpocząć bez zwłoki. Nie ma minuty do stracenia. Szybko jak myśl podąża wzrokiem w ślad spojrzenia sir Leicestera zwróconego ku niewielkiej kasetce stojącej na stole. — Przynieść tu tę szkatułkę? Prawda, jaśnie wielmożny panie baronecie? Naturalnie! Otworzyć ją jednym z tych kluczy, co? Naturalnie! Tym małym? Ma się rozumieć! Wyjąć banknoty? Tak! Policzyć? Już się robi! Dwadzieścia i trzydzieści to pięćdziesiąt, i dwadzieścia siedemdziesiąt, i pięćdziesiąt sto dwadzieścia, i czterdzieści sto sześćdziesiąt. Wziąć to na koszty, prawda? Załatwione. I oczywiście zdać rachunek. Nie żałować pieniędzy? Słusznie! Nie będę żałował. Szybkość i niezawodna pewność, z jaką pan Bucket mówi to wszystko, graniczą z istnym cudem. Błyskawiczne poruszenia rąk i oczu inspektora, który wyposażony stosownie rusza już w drogę, oszałamiają panią Rouncewell trzymającą świecznik. — George to syn szanownej pani, co? Tak. Bez wątpienia — powiada na stronie pan Bucket, który zapina surdut i ma już kapelusz na głowie. — Tak, proszę pana. Ja jestem jego zrozpaczoną matkę. — Alia! Zgadza się z tym, co przed chwilą słyszałem od niego*. Zaraz pani coś powiem. Proszę nie rozpaczać więcej. On jest w porządku! Tylko proszę nie płakać, ho musi pani teraz pielęgnować sir Leicestera, a płacz nie pomoże przy tym. A pani syn, jak mówię, jest w porządku. Przysyła pani serdeczne pozdrowienia i wyrazy nadziei, że szanowna pani czuje się dohrze. Jest zrehabilitowany i zwolniony. Nikt mu nic nic zarzuca tak samo jak szanownej pani, która, trzymam zakład o funta, jest bez zarzutu! Mnie pani może ufać, bo to właśnie ja aresztowałem George'a w swoim czasic. Wtedy też zachowywał się, jak trzeba. To pierwszorzędny facet, a pani jest pierwszorzędną starszą damą i jako matka i syn stanowicie parę godną naśladowania. Jaśnie wielmożny panie baronecie! Zaufał mi pan, a ja zaufania nie zawiodę. Proszę 6ię nie obawiać. Nie zboczę z właściwej drogi w lewo ani w prawo, nie pójdę spać, nie umyję się ani ogolę do czasu, kiedy znajdę osobę poszukiwaną. Mam jej powiedzieć, że pan wybacza wszystko łaskawie? Tak! Powiem, jaśnie wielmożny panie baronecie. Życzę poprawy zdrowia i żeby te niemiłe sprawy familijne ułożyły się jak... Mój Boże! Jak tyle innych podobnych spraw układało się zawsze i będzie układać do końca świata. Z tymi słowy detektyw zapina ostatnie guziki surduta i odchodzi spoglądając prosto przed siebie, jak gdyby bystrym wzrokiem szukał już zbiegłej pośród mroków nocy. Pierwsze kroki kieruje do apartamentów lady Dedlock i przetrząsa je w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za wskazówkę. W pokojach jest ciemno, a inspektor ze stoczkiem w wysoko podniesionej ręce, czyniący przegląd niezliczonych, delikatnych przedmiotów tak niestosownych w zestawieniu z jego masywną postacią, przedstawia widok... którego nikt nie może oglądać, ponieważ pan Bucket nie omieszkał zamknąć drzwi na klucz. —- Pokoik jak się patrzy... boudoir — powiada do siebie pan Bucket, którego francuszczyznę umocnił jego poranny występ. — Musiało to kosztować huk pieniędzy! Trudno oderwać się od takich rzeczy, no nie? Ciężko jej być musiało. Otwiera i zamyka liczne szuflady, zagląda do licznych puzderek i kaset na biżuterię, a zerkając na własne odbicie w wielu lustrach, rozprawia w taki sposób: - Pomyślałby kto, że obracam się w wielkim świecie, a moje nazwisko trafiło do almanachów. Samemu mi się zdaje, że nie wiedząc 0 tym, zostałem jakimś galantem z gwardii. W trakcie poszukiwań znajduje w krytej szufladzie niewielką szkatułkę. Otwiera ją i czyni przegląd rękawiczek tak delikatnych 1 drobnych, że prawic ich nic czuje w dużej dłoni, a przy sposobności trafia na jedną chusteczkę do nosa. — Hm... Tobie warto się przyjrzeć — mamrocze zniżając światło. — Czemu jesteś tu sama jedna? Dla jakiej przyczyny? Należysz do jaśnie pani czy może do kogoś innego? Pewno nosisz na sobie jakieś znaki, co? Tak by się wydawało... Ha! Estera Summerson! — mówi spostrzegłszy monogram. — Cóż? — Palec wskazujący podnosi do ucha. — Ją wezmę z sobą! Rewizję kończy nie mniej sprawnie i cicho, niż ją przeprowadzał, wszystko zostawia na dawnym miejscu i straciwszy w sumie zaledwie pięć minut, opuszcza pokoje lady Dedlock, by śpiesznie wyjść na idicę. Przelotnie zerka ku słabo oświetlonym oknom sypialni sir Leicestera i śpieszy w stronę najbliższego postoju dorożek, gdzie wybiera konia wartego należności za kurs i każe powieźć się do Strzelnicy Sportowej. Pan Bucket nie uważa się za znawcę koni, lecz od czasu do czasu, przy okazji najważniejszych gonitw, zwykł grywać w totalizatora, a wiedzę swoją w tym zakresie określa lapidarnym zdaniem, iż wystarczy mu spojrzeć, by poznać konia o dobrych chodach. Tym razem nie zawodzi go znajomość rzeczy. Mknąc z niebezpieczną prędkością po kamieniach brukn inspektor mierzy bystrym spojrzeniem każdą ludzką istotę przemykającą się ulicami o północy, nie pomija okien na wyższych piętrach domów, gdzie mieszkańcy śpią już lub układają się do snu, zerka w głąb mijanych pędem przecznic, zerka ku niebu i na ziemię pod cieniutką warstwą śniegu, nie pomija niczego, co mogłoby mu być pomocne na taką lub inną modłę i tak mknie co tchu ku celowi podróży, a gdy przybywa tam, koń jest bliski uduszenia w obłokach pary. — Rozkiełznaj go na chwilę, żeby wytchnął — rzuca dorożkarzowi* — Ja zaraz wracam. I Przebiega długi drewniany przedsionek i w strzelnicy zastaje dragona ćmiącego fajkę. .*— Pomyślałem, George, że winien oi jestem odwiedziny po tym, co przeszedłeś, mój drogi. Ale nic mam sekundy do stracenia. Kwestia honoru! Chodzi o ocalenie kobiety. Panna Summerson... Dobrze zapamiętałem nazwisko młodej damy, która była tu, kiedy umierał Gridley, co? Oczywiście! Zapamiętałem dobrze! Gdzie ona mieszka? Dragon niedawno wrócił stamtąd, więc bez wahania podaje adres w pobliżu Oxford Street. — Nie pożałujesz tej przysługi, George! Dobrej nocy! Odchodzi żwawo pod wrażeniem, że przelotnie widzi Fila, który gapi się nań z szeroko otwartymi ustami, siedząc w kucki przed wygasłym ogniem. Galopem rusza znowu w drogę i ponownie dobywa z konia obłoki pary. Pan Jarndyce —- jedyna w domu osoba, która ''jeszcze nie śpi — wybiera się właśnie do łóżka. Od książki odrywa go gwałtownie brzęczenie dzwonka, więc w szlafroku schodzi do drzwi frontowych. — Proszę nie niepokoić się, szanowny panie. W mgnieniu oka nieoczekiwany gość nawiązuje życzliwy kontakt z gospodarzem i wkroczywszy do hallu stoi z ręką na klamce. — W swoim czasie miałem przyjemność poznać pana. Inspektor Buęketr-*u£ęchce szanowny pan spojrzeć na tę chusteczkę. Panny Estery Summerson, co? Piętnaście minut temu osobiście znalazłem ją w jednej z szuflad lady Dedlock. Nie ma chwili do stracenia. Kwestia życia lub śmierci. Szanowny pan zna lady Dedlock? — Tak. — Dziś nastąpiło tam przykre odkrycie. Na jaw wyszły pewne sprawy familijne. Sir Leicester Dedlock, baronet, dostał ataku. Apopleksja, a może paraliż. Nie można było go ocucić i zmarnowany został bezcenny czas. Lady Dedlock zniknęła około południa i zostawiła do męża list, który źle się przedstawia. Proszę rzucić na niego okiem. Oto jest! Pan Jarndyce czyta list, a następnie zapytuje inspektora, co o tym wszystkim myśli. — Sam nie wiem. Wygląda mi to na samobójstwo. Tak czy inaczej, każda minuta wzmaga niebezpieczeństwo, że tak stać się może. ' Gdyby można odzyskać stracone godziny, z chęcią kupiłbym je po sto funtów sztuka. Otóż, szanowny panie, sir Leicester Dedlock, baronet, zaangażował mnie z poleceniem, abym szukał jego małżonki, a kiedy ją odnajdę, zapewnił jej bezpieczeństwo i przekazał jego całkowite przebaczenie. Mam pieniądze i wszelkie pełnomocnictwa, lecz potrzeba mi czegoś więcej. Potrzebna mi jest panna Summerson. —■ Panna Summerson? — powtarza pan Jarndyce z niepokojem i zdziwieniem. — Szanowny panie — podejmuje detektyw i przez cały czas usiłuje czytać z uwagą w twarzy pana Jarndyce'a. — Zwracam się do pana jako do dżentelmena o wrażliwym po ludzku sercu, a ponadto w okolicznościach tak naglących, że podobne zdarzają się rzadko. Wszelka zwłoka jest groźna, a jeżeli szanowny pan stanie się dziś jej powodem, w przyszłości może nie wybaczyć sobie tego nigdy. Osiem do dziesięciu godzin wartych, jak już wspomniałem, po sto funtów 6Ztuka, upłynęło od chwili, gdy lady Dedlock zaginęła. Mam polecenie, aby ją odszukać. Jestem inspektor Bucket. Ciąży na niej wiele, ale ponadto sądzi, że podejrzewa się ją o morderstwo. Jeżeli doścignę ją sam, lady Dedlock może posunąć się do ostateczności, ponieważ nie wie o moim porozumieniu z jej małżonkiem. Jeżeli jednak będę w towarzystwie młodej damy, do której, jak wiadomo, ona jest usposobiona serdecznie... Słowa więcej nie powiem na ten temat i powstrzymam się od Wszelkich pytań... W takim przypadku lady Dedlock będzie przekonana, że mam przyjazne zamiary. Chcę, aby przede wszystkim zobaczyła tę młodą damę, a wtedy, jeżeli jest przy życiu, zdołam zatrzymać ją, ocalić i bez przeszkód powiedzieć, co mam do powiedzenia. A gdybym był sam... Trudna 6prawa, szanowny panie! Ma się rozumieć, uczynię wszystko, co w mojej mocy, lecz za następstwa nie ważyłbym się ręczyć. Czas umyka, szanowny panie. Dochodzi pierwsza. Jedno uderzenie zegara da wnet znać, że przepadła kolejna godzina, warta obecnie tysiąc funtów zamiast 6etki. Wszystko to prawda, a naglącego charakteru sprawy nie można podawać w wątpliwość. Pan Jarndyce prosi, aby inspektor zaczekał w hallu, pokąd on nie rozmówi się z panną Summerson. Pan Bucket wyraża zgodę, lecz wierny stosowanym zazwyczaj praktykom, cichaczem śpieszy na piętro, aby swojego człowieka mieć na oku, a następnie kryje się w cieniach mrocznej klatki schodowej przez cały czas konferencji. Niebawem pan Jarndyce wraca z wiadomością, że panna Summerson nadejdzie rychło i pod opieką inspektora chętnie uda 6ię wszędzie, gdzie on zechce. Pan Bucket wyraża pełne zadowolenie i nadejścia panny Summerson oczekuje przy drzwiach frontowych. Tam w wyobraźni wspina się na wysoką wieżę, skąd sięga wzrokiem daleko i szeroko. Dostrzega wiele samotnych postaci skradających się ulicami, wiele samotnych postaci, które przemierzają gościńce i wrzosowiska lub ukryte leżą w stogach siana. Ale pośród owych postaci nie ma tej, której on szuka. Innych samotników widzi pod arkadami mostów albo w cienistych miejscach tuż nad brzegiem rzeki, a uwagę jego przykuwa raz po raz ciemny, bardzo ciemny przedmiot unoszony bezwładnie przez nurt wody. Gdzie ona? Żywa czy też umarła, gdzie może się znajdować? Pan Bucket składa i chowa starannie chusteczkę. Gdyby jakąś nadprzyrodzoną mocą mógł wyczarować przed sobą miejsce, gdzie lady Dedlock. ją znalazła, albo nocny krajobraz opodal domku, w którym ta chustka okrywała zwłoki niemowlęcia — czy zdołałby rozpoznać tam osobę poszukiwaną? Na ugorach, gdzie cegielniane piece żarzą się bladonie- bieskim blaskiem, a wiatr szarpie strzechami nędznych szop, pod którymi formuje się cegły, gdzie woda i glina zamarzają twardo, a kierat, w którym wychudła, ślepa szkapa drepce dokoła jak dzień długi, przypomina narzędzie ludzkich tortur na tym pustkowiu widać samotną na żałosnym świecie postać sieczoną przez śnieg i odpędzaną wichrem, zdawało by się, od wszelkiego towarzystwa podobnych 6obie istot. Jest to postać kobieca, lecz odziana nędznie w ubiór, jaki nie mógł przecież minąć hallu ani też wyjść frontowymi drzwiami z londyńskiej rezydencji Dedlocków. ROZDZIAŁ LVII OPOWIADANIE ESTERY Położyłam się i usnęłam, gdy opiekun zastukał do drzwi mojego pokoju i poprosił, abym niezwłocznie wstała. Żywo zerwałam 6ię chcąc pomówić z nim i dowiedzieć się, co zaszło, toteż po niewielu słowach przygotowania usłyszałam, że w domu sir Leicestera Dedlocka tajemnica wyszła na jaw; że moja matka uciekła, a w naszym hallu czeka człowiek upoważniony do przekazania jej całkowitego przebaczenia, jeżeli naturalnie zdoła ją odnaleźć; że ów człowiek prosi, abym mu towarzyszyła w poszukiwaniach, ponieważ moje perswazje mogą odnieść dobry skutek, gdyby jego zawiodły. .Coś w tego rodzaju ogólnym sensie zrozumiałam, ale byłam tak przerażona, zbita z tropu i pełna rozpaczy, że chociaż nie szczędziłam starań, by opanować wzruszenie, pełnię władz umysłowych odzyskałam, jak mi się zdaje, dopiero po upływie długich godzin. Zdołałam jednak ubrać się szybko i sprawnie, nie budząc Charley ani nikogo ze służby, następnie zaś zeszłam na parter do pana Bucketa, który był owym człowiekiem wtajemniczonym i upoważnionym do pościgu. Po drodze do hallu pan Jarndyce wyjaśnił mi, czemu i w jaki sposób pan Bucket pomyślał o mnie. Przy blasku świecy, trzymanej przez mojego opiekuna, inspektor odczytał śpiesznie i cicho list pozostawiony przez moją matkę i, jak mniemam, w ciągu dziesięciu minut od nagłego przebudzenia siedziałam obok niego w dorożce mknącej śpiesznie ulicami. Był stanowczy, lecz uprzejmy i delikatny, gdy tłumaczył mi, iż bardzo wiele może zależeć od moich szczerych i rzeczowych odpowiedzi na parę pytań, jakie pragnie mi zadać. Głównie chodziło mu o to, czy miewałam częste kontakty z moją matką, o której zawsze mówił „lady Dedlock"; gdzie i kiedy rozmawiałam z nią po raz ostatni; w jaki sposób moja chusteczka znalazła się w jej posiadaniu. Kiedy zaspokoiłam jego ciekawość w tym zakresie, pan Bucket poprosił, abym zastanowiła się pilnie i bez pośpiechu, czy wiem może o kimś, komu lady Dedlock mogłaby zaufać w najstraszniejszej dla siebie sytuacji. Zrazu przyszedł mi na myśl jedynie mój opiekun, niebawem jednak przypomniałam sobie również pana Boythorna, który nazwisko mojej matki zwykł wymawiać ze staroświecką galanterią, ponadto zaś, jak poinformował mnie pan Jarndyce, był niegdyś narzeczonym jej siostry, a więc człowiekiem związanym bezwiednie z całą tą nieszczęsną historią. Kiedy prowadziliśmy tę rozmowę, mój towarzysz kazał dorożkarzowi stanąć, abyśmy lepiej słyszeli się nawzajem. Obecnie polecił mu ruszyć i po krótkim zastanowieniu rzekł mi, iż obmyślił już, jak postępować dalej. Rad był poinformować mnie o swoim planie, lecz miałam taki zamęt w głowie, że niewiele mogłam zrozumieć. Nie odjechawszy daleko od naszego mieszkania zatrzymaliśmy się przed urzędowo wyglądającym lokalem, oświetlonym gazem. Pan Bucket wprowadził mnie tam i usadowił w fotelu przed ogniem płonącym jasno na kominku. Minęła już pierwsza, co stwierdziłam spojrzawszy ku zegarowi ściennemu. Dwaj policjanci, którzy w schludnych mundurach nie sprawiali bynajmniej wrażenia ludzi pełniących całonocny dyżur, pisali coś przy pulpitach, a ogólnie biorąc w urzędzie panował spokój, nie licząc kołatania do jakichś drzwi, chyba w piwnicy, oraz krzyków, na co zresztą nikt nie zwracał uwagi. Pan Bucket wezwał do siebie trzeciego mężczyznę w mundurze, szeptem udzielił mu jakicliś poleceń. Kiedy ów wyszedł, dwaj pozostali rozpoczęli cichą naradę z moim towarzyszem, który następnie począł dyktować coś jednemu z nich. Był to rysopis mojej matki — bardzo dokładny, o czym przekonałam się, gdy inspektor przeczytał mi go stłumionym głosem. Drugi policjant, który przez cały czas w skupieniu słuchał tej lektury, przepisał ów dokument, następnie zaś zawołał z sąsiedniego pokoju jeszcze jednego mężczyznę w mundurze (musiało ich tam być kilku) i polecił mu zanieść to dokądś. Wszystko to było załatwiane sprawnie, bez straty czasu, lecz nie odniosłam wrażenia, by ktokolwiek szczególnie się śpieszył. Kiedy rysopis mojej matki został wysłany w jakąś drogę, dwaj policjanci wrócili wnet z całym spokojem do przerwanego na czas pewien pisania. Pan Bucket z wolna podszedł do kominka i jął ogrzewać przy ogniu podeszwy butów — najpierw jedną, następnie drugą. - Ciepło pani ubrana, proszę pani? W zapytał, gdy spotkały się nasze spojrzenia. ■— Noc diablo zimna. Stanowczo za zimna na spacery młodej damy. Odpowiedziałam, że. nie boję się zlej pogody i jestem ciepło ubrana. — To dobrze. Pewno czeka nas długa robota, ale mniejsza z tym, byle wszystko skończyło się dobrze. r—i O to właśnie modlę się gorąco — powiedziałam. — Najważniejsza rzecz — podjął krzepiącym tonem — żeby droga pani nie przejmowała się tym, co się będzie działo, oszczędzała nerwy. Z im większym spokojem i chłodem potraktuje pani wszystko, co może nastąpić, tym lepiej będzie z pewnością dla mnie i lady Dedlock, i sir Leicestera Dedlocka, baroneta. Inspektor był naprawdę bardzo miły i uprzejmy, a gdy stał tak przed ogniem i ogrzewając podeszwy butów wodził po twarzy palcem wskazującym, nabierałam coraz więcej krzepiącej mnie wiary w jego rozsądek i zaradność. Nim upłynęło pół godziny, usłyszałam dobiegający z ulicy tupot -końskich kopyt i turkotanie kół. — Droga pani -— odezwał się pan Bucket. — Jedziemy, o ile pani łaskawa. Podał mi ramię, dwaj policjanci pożegnali mnie szarmanckimi ukłonami i wyszliśmy na ulicę, gdzie stała karetka pocztowa z pocz- tylioncm i parą koni. Pan Bucket usadowił mnie w jej wnętrzu, a sam zajął miejsce na koźle. Policjant, którego uprzednio posłał po ów ekwipaż, podał mu na jego żądanie ślepą latarkę, po czym inspektor udzielił jakichś wskazówek stangretowi i ruszyliśmy kłusem. Nie byłam pewna doprawdy, czy to wszystko nie dzieje się we śnie. Bardzo szybko mknęliśmy przez istny labirynt ulic, więc niebawem straciłam wszelką orientację, gdzie możemy się znajdować. Wiedziałam tylko tyle, że kilkakrotnie przejeżdżaliśmy z jednego brzegu rzeki na drugi i nadal przemierzamy nadbrzeżne, nisko położone dzielnice wąskich i krętych uliczek, gdzie napotyka się raz po raz doki i baseny portowe, wysokie mury magazynów, mosty o podnoszonym przęśle, maszty licznych statków. Na koniec zatrzymaliśmy się u rozjazdu błotnistych uliczek, które wiatr od strony rzeki omia- tal. lecz bynajmniej ieli nic oczyszczał. Tu zobaczyłam, że mój to* warzysz rozmawia w kręgu światła ślepej latarki z kilkoma ludźmi wyglądającymi na coś pośredniego między policjantami a marynarzami. Na omszałej ścianie, pod którą stali, widniał jakiś plakat, ale odczytać zdołałam jedynie dwa słowa: „WYŁOWIONE ZWŁOKI". Te słowa, a także napis tyczący bosaków, zbudził we mnie złowrogie obawy na temat celu naszej tain wizyty. Nie musiałam przypominać sobie, że towarzyszę panu Bucketowi nie po to, by folgując własnym uczuciom opóźniać i utrudniać jego poszukiwania. Wobec tego siedziałam ciclio, lecz nie zapomnę nigdy, co przeżyłam w tym okropnym miejscu. I nie opuszczało mnie wciąż wrażenie, że wszystko odbywa się w sferze koszmarnych snów. Jakiś człowiek umazany mułem, w nasiąkły cli wodą wysokich butach i przemoczonym kapeluszu, został przywołany z czółna i poszeptał z panem Bucketem, następnie zaś obydwaj zeszli po oślizłycli stopniach, jak gdyby inspektor chciał spojrzeć na coś tajemniczego, co tamten ma do pokazania. Kychło wrócili ocierając dłonie o okrycia, bo najwidoczniej dotykali czegoś wilgotnego, co, dzięki Bogu, nie było tym, czego bałam się tak bardzo. Po kolejnej krótkiej naradzie pan Bucket — znany tu najwidoczniej i powszechnie szanowany — zniknął wraz z innymi za jakimiś drzwiami, ja zaś zostałam iv karetce, której woźnica spacerował tam i z powrotem przy swoich koniach, aby rozgrzać się trochę. Osądziłam, że nadciąga przypływ, ponieważ plusk wody u wylotu ślepej uliczki był coraz bliższy i słyszałam go coraz wyraźniej. Wraz z każdą falą — a, jak mi się zdawało, było ich setki w ciągu niecałego kwadransa — wstrząsałam się nerwowym dreszczem, gdyż wyobrażałam sobie, że każda następna fala może wyrzucić moją matkę pod nogi koni. Pan Bucket pojawił się niebawem, zalecił tamtym ludziom szczególną czujność i zaciemniwszy swoją ślepą latarkę usadowił, się znów na koźle. — Proszę nie denerwować się, droga pani, że zajrzeliśmy i tutaj — zwrócił się do mnie. — Chcę wszystko puścić w ruch i, widzi pani, sprawdzić na własne oczy, że jest w ruchu. Jazda, chłopcze! Jak okazało się, wracaliśmy tą samą drogą, o czym dał mi znać ogólny charakter ulic, nie jakieś określone przedmioty, których wśród podniecenia nie byłabym w stanie zapamiętać. Na chwilę zatrzymaliśmy się przed drugim komisariatem czy posterunkiem na tej ulicy i jeszcze raz przejechaliśmy na przeciwległą stronę rzeki. W tym czasie, jak i w ciągu całego pościgu, mój towarzysz, otulony ciepło, siedział na koźle i ani na chwilę nie zaprzestawał bacznych obserwacji, ale na mostach podwajał czujność, jak mi się zdawało. Unosił się chcąc spojrzeć za balustradę; raz wysiadł i pośpieszył za jakąś kobiecą postacią, która przesunęła się obok nas na kształt cienia; czarnej otchłani wodnej przypatrywał się z takim wyrazem twarzy, że zamierało we mnie serce. Rzeka była istotnie przerażająca — dziwnie zamknięta w sobie i tajemnicza sunęła szybko między płaskimi liniami brzegów, śmiertelnie skryta, usiana tu i ówdzie przez grozę budzące niewyraźne kształty, które mogły być realnymi przedmiotami bądź cieniami. Wielekroć widywałam ją później, przy świetle słońca i księżyca, lecz nigdy nie potrafiłam pozbyć się wrażenia tamtej wędrówki. W moich wspomnieniach zawsze światła na mostach płoną mętnie, wicher szarpie bezdomną kobietę, która minęła nas wówczas, jednostajnie turkoczą koła, a odbite w wodzie latarnie naszego pojazdu patrzą ku mnie blado — niby twarz podnosząca 6ię ze straszliwej głębi. Przez długi czas podkowy stukały wzdłuż wyludnionych ulic, nareszcie jednak miejski bruk ustąpił miejsca gruntowej drodze i domy jęły pozostawać za nami. Niebawem poznałam dobrze znajomy trakt wiodący do Saint Albans. W Barnet czekały nas wypoczęte konie, a więc zmieniono zaprzęg i pojechaliśmy dalej. Zimno było i śnieg zaścielał szerokie pola, ale w tym czasie nie padał. — Ta droga, proszę pani, to stara znajoma, prawda? — zagadnął mnie pogodnie pan Bucket. — Tak — przyznałam. — Zdobył pan jakieś wiadomości? — Nie takie, na których można by polegać — odpowiedział. — Ale to jeszcze trochę za wcześnie. Wstępował do wszystkich przydrożnych karczem — zamykanych 0 późnej porze czy też otwieranych wcześnie — a nie brakło ich wówczas, bo ów gościniec był bardzo uczęszczany przez poganiaczy bydła. Wysiadał przy szlabanach rogatek, aby porozmawiać z ich strażnikami. Słyszałam, że stalował trunki, pobrzękiwał pieniędzmi 1 ogólnie biorąc w karczmach był towarzyski i wesoły. Kiedy jednak wracał na kozioł, przybierał ten sam czujny, skupiony wyraz twarzy, a pocztylionowi rzucał te same zawsze dwa zwięzłe słowa: — Jazda, chłopcze! Przy tak liczny cli postojach dochodziła szósta nad ranem, a my znajdowaliśmy się jeszcze w odległości kilku mil od Saint Albans. Wówczas pan Bucket wyszedłszy z jednej z takich karczem podał mi kubek herbaty. — Proszę to wypić. Dobrze pani zrobi. No i co? Pomału przychodzi pani do siebie, prawda? Podziękowałam mu dodając, że chyba przychodzę do siebie. Z początku była pani, jak to się mówi, oszołomiona. Mój Boże! Nic dziwnego... Proszę nie odpowiadać mi głośno, droga pani. Wszystko w porządku. Ona jest przed nami. Coś wykrzyknęłam radośnie, a może tylko chciałam wykrzyknąć, lecz powstrzymałam się, ponieważ inspektor znacząco podniósł palec. — Przechodziła tu pieszo — podjął — ostatniego wieczora, tak między ósmą a dziewiątą. Pierwszy raz usłyszałem coś o niej od rogatkowego przy Highgate, ale on nie był całkiem pewien swego. Później tropiłem ją pilnie, odnajdywałem ślad w jednym miejscu, gubiłem w drugim, ale teraz wiem na pewno, że zguba jest przed nami. Odnieś, chłopcze, ten kubek i spodek — wtrącił zwracając się do pocztyliona. — Jeżeli nie wychowano cię na gawrona, to drugą ręką chwycisz w lot półkoronówkę. Raz, dwa, trzy! Leci! A teraz, chłopcze, popróbujesz galopu! Rychło znaleźliśmy się w Saint Albans, gdzie wysiadając z karetki krótko przed świtem, zaczęłam pojmować .jasno wydarzenia tej nocy i wreszcie zdawać sobie sprawę, iż to wszystko nie dzieje się we śnie. Ekwipaż pozostał w zajeździe pocztowym, gdzie mój towarzysz zamówił konie na zmianę, następnie zaś podał mi ramię i ruszył w stronę Samotni. — To stałe miejsce zamieszkania drogiej pani — wyjaśnił — więc, widzi pani, muszę sprawdzić, czy nieznajoma odpowiadająca naszemu rysopisowi nie pytała ostatnio o panią albo pana Jarndyce'a. To mało prawdopodobne, ale wszystko być może. Gdy zaczęliśmy schodzić z grzbietu wzgórza, pan Bucket bystro rozejrzał się dokoła — dniało już — i przypomniał mi, że pewnej, niewątpliwie pamiętnej dla mnie nocy, wędrowałam tą samą drogą w asyście młodej pokojowej oraz biednego Jo, o którym mówił: „Uparciuch"* Zdziwiłam się, skąd mu o tym wiadomo. — Wtedy, pamięta pani, minęła pani na drodze, o, dokładnie w tym miejscu, nieznajomego mężczyznę? — Tak, przypominam sobie — powiedziałam. —- To ja byłem — wyjaśnił i widząc moje zdumienie, dodał zaraz: — Tamtego dnia przyjechałem tu po południu dwukółką, bo chciałem przypilnować Uparciucha. Pewno słyszała pani turkot kół mojego pojazdu, jak wychodziła pani z domu, żeby szukać tego samego co i ja ptaszka, bo widziałem wtedy panią i tę małą pokojó- weczkę. W miasteczku popytałem o niego i usłyszałem rychło, w jakiej może przestawać kompanii, więc szedłem w stronę cegielni i chałup strycharzy, gdy po drodze spotkałem panią z moją zgubą. — Czy Jo miał na sumieniu jakieś przestępstwo? — zapytałam. — Nie. Aktualnie nic mu nikt nie zarzucał, chociaż nie sądzę, by był szczególnie skrupulatny. Nikt mu nic nie zarzucał. A szukałem go po to, by utrzymać w sekrecie tę właśnie niefortunną sprawę lady Dedlock. Więcej, niż trzeba było, obracał jęzorem na temat pewnej drobnej przysługi, za którą nieboszczyk mecenas Tulkinghorn sowicie go nagrodził. No i za wszelką cenę nie można było pozwolić, aby taka zabawa trwała dłużej. Przepędziłem go z Londynu, ostrzegłem, jak należy, a gdy go tam już nie było, postanowiłem nie żałować popołudnia, dopędzić Uparciucha i jeszcze raz mu powiedzieć, że ma trzymać się z dala od stolicy i pilnie uważać, abym go tam czasem nie przyłapał. — Nieszczęśliwy chłopiec — westchnęłam. — Aha. Wystarczająco nieszczęśliwy, ale i kłopotliwy, proszę pani. A ostatecznie nie robiło mu chyba różnicy, gdzie się wałęsa, w Londynie czy w jakimś innym miejscu. Słowo daję! Omal nie wywróciłem 6ię do góry nogami, jak zobaczyłem, że pani prowadzi go do Samotni! — Dlaczego? — zapytałam. — Dlaczego, moja droga? — powtórzył pan Bucket. — Bo tam nie byłoby przecież końca mieleniu jęzorem. Słowo daję! On, jak narodził się, miał chyba jęzor półtora jarda długi. Ba! Może dłuższy! Dziś pamiętam tamtą rozmowę, lecz w owym czasie miałam wielki zamęt w głowie i rozumiałam tylko, że pan Bucket porusza tak błahe sprawy po to jedynie, by mnie rozerwać. Niewątpliwie w tym samym poczciwym zamiarze mówił o różnych rzeczach obojętnych, lecz jego twarz zdradzała, iż jest bez reszty zaprzątnięty jedynym celem, który ma na widoku. Do Jo powrócił znowu, kiedy skręciliśmy ku furtce naszego ogrodu. — Aha! — podjął. — Jesteśmy na miejscu i ten dom na uboczu przyjemnie wygląda. Przypomina dwór z jakiegoś drzeworytu, taki, nad którego dachem dym wije się wdzięcznie. Wcześnie rozpalono ogień w kuchni, co świadczy o dobrej służbie. Ale na służbę zawsze trzeba uważać pilnie, a zwłaszcza baczyć, kto do niej przychodzi. Bez tego nigdy nic nie wiadomo, droga pani. A jak za kuchennymi drzwiami znajdzie się młodego człowieka, śmiało można go przekazać policji pod zarzutem, że w przestępczych zamiarach ukrywał się w cudzej siedzibie mieszkalnej. Byliśmy już przed frontem domu i pan Bucket czujnie spoglądał na ziemię, szukając śladów stóp, następnie zaś skierował wzrok ku oknom. — Czy, proszę pani — podjął — ów dżentelmen w starszym wieku zajmuje zawsze ten sam pokój, kiedy przybywa tu w odwiedziny? — Pan Skimpole? Zna go pan? — zapytałam. — Jak się nazywa? — Pan Bucket zwrócił ucho w moją stronę. — Skimpole? Aha! Często zastanawiałem się, jakie nosi nazwisko. Skimpole. Chyba nie John. Ani Jacob. — Harold. ' — Właśnie! Harold. Cudaczny facet, co? — Istotnie. Charakter ma dziwny — przyznałam. — Nie zna się na pieniądzach, co? — podchwycił inspektor. — Ale chętnie je bierze. Odpowiedziałam mimo woli, iż najwidoczniej pan Bucket zna go rzeczywiście. — Coś drogiej pani opowiem -— zaczął znów pan Bucket. — Niedobrze zaprzątać sobie wciąż głowę jednym i tym samym, a więc proszę posłuchać dla odmiany. To on powiedział mi wtedy, gdzie znajduje się Uparciuch. Miałem zamiar zastukać do drzwi tego domu i spytać o Uparciucha, ale pomyślałem, że warto przedtem popróbo wać trochę inaczej. Może się uda — myślałem. — Wobec tego rzuciłem drobnym kamykiem w okno, za którym dostrzegłem cień ludzki. Jak ów Harold otworzył je, a ja spojrzałem na niego, od razu zrozumiałem, że to ktoś akurat dla mnie. Oswoiłem go trochę mówiąc, że wolałbym nie niepokoić domowników, którzy na pewno są już w łóżkach, i że litościwe młode damy nie powinny udzielać schronienia podejrzanym włóczęgom. Później, kiedy już byłem pewny, z jakim typem mam do czynienia, dodałem, że zrobię dobry użytek z pięciofuntowego banknotu, jeżeli dzięki niemu uwolnię dom od Uparciucha po cichu i bez zbędnego zamieszania. Na to on zmarszczył czoło i wesolutkim tonem powiedział: „Przyjacielu! Nie warto mówić ze mną o pięciofuntowych banknotach, ponieważ w takich sprawach jestem naiwnym dzieckiem, a na pieniądzach nie znam się zupełnie". Naturalnie zrozumiałem łatwo, co może znaczyć podobne gadanie, no i byłem już pewien, że to ktoś akurat dla mnie, więc rzuciłem mu kamyk owinięty w banknot, o którym była mowa. I co? Facet uśmiechnął się, rozpromienił i mówi mi z najniewinniejszą w świecie miną: „Przecież ja nie rozumiem się zupełnie na tych rzeczach. Co mam z tym zrobić?" „Niech szanowny pan po prostu wyda" — ja na to. A on: „Przecież ludzie mnie oszukają, nie wydadzą mi reszty, jak trzeba. Albo zgubię ten papier. Nie jest mi wcale potrzebny". Jak Boga kocham! Nie widziałem nigdy równie poczciwej twarzy! Ma się rozumieć, powiedział mi, gdzie szukać Uparciucha, a ja go tam znalazłem. Uważałam to za zdradę wobec mojego opiekuna i postępek przekraczający normalne granice dziecięcej naiwności pana Skimpole(a. — Granice, droga pani? — zawołał inspektor. — Jakie granice? Pozwolę sobie udzielić drogiej pani rady, którą za pożyteczną uzna z pewnością pani małżonek, kiedy zostanie pani szczęśliwą żoną i będzie miała liczną rodzinę. Jeżeli ktoś powiada, że w kwestiach pieniężnych jest naiwny niby małe dziecko, należy pilnie strzec własnych pieniędzy, bo taki ktoś wyszachruje je niewątpliwie, kiedy będzie nióg}. Jeżeli ktoś obwieszcza, że w życiowych sprawach jest małym dzieckiem, mówi tak jedynie po to, by uchylać się od wszelkiej odpowiedzialności, a droga pani może być przekonana, że jest to cwaniak numer jeden. Ja, droga pani, nie jestem człowiekiem poetycz- nym, z wyjątkiem przypadków, gdy w miłym towarzystwie rozpoczy- bają się popisy wokalne. Natomiast jestem człowiekiem praktycznym h moje zdanie w kwestii, o której mowa, wynika z osobistych doświadczeń. Ktoś beztroski i nieodpowiedzialny w jednej kwestii, musi być Ibeztroski i nieodpowiedzialny zawsze i wszędzie. To reguła! Nigdy mnie nie zawiodła. I pani nie zawiedzie. I nikogo. A teraz, udzieliwszy drogiej pani takiej przestrogi, ośmielę się puścić w ruch ten dzwonek i naturalnym rzeczy porządkiem wrócić do naszej sprawy. Sprawa ta, jak mniemam, nie ustępowała na chwilę z jego myśli ni z moich, a ponadto odmalowywała się na twarzy inspektora. Domownicy byli zaskoczeni, gdy zobaczyli mnie bez uprzedzenia, o tak wczesnej porze i w asyście takiego rodzaju. Zdumienia ich nie zmniejszyły też zadawane przez nas pytania. Nie. Nie było tu ostatnio nikogo. Tak odpowiadali, a prawda ich słów nie budziła wątpliwości. — A zatem, droga pani — powiedział pan Bucket — musimy śpieszyć co tchu do chaty, gdzie można znaleźć tych strycharzy. Tam pani zechce zadawać wszelkie pytania, jeżeli łaska. Najdoskonalszą metodą będzie prostota, a to przecież specjalność drogiej pani. Nie zwlekaliśmy z wyruszeniem w kolejną drogę, lecz domek zastaliśmy zamknięty i najprawdopodobniej opuszczony. Niebawem jednak sąsiadka, która znała mnie dawniej, wyszła z innego domu, słysząc moje kołatanie do drzwi, i powiedziała, że dwie kobiety z mężami mieszkają teraz gdzie indziej, w ceglanej szopie na skraju pustkowia, gdzie są piece cegielniane i suszą się długie sągi cegieł. Spiesznie przebyliśmy dzielące nas od wskazanego miejsca paręset jardów, a że drzwi chaty były uchylone, popchnęłam je i otworzyłam szeroko. Przy śniadaniu siedziały tylko trzy osoby, a dziecko spało na stojącym w kącie łóżku. Nieobecna była Jenny, matka zmarłego ongiś niemowlęcia.' Kobieta wstała na mój widok, mężczyźni zaś — posępni i milczący, jak zwykle — poznali mnie jednak i powitali sztywnymi ukłonami. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, gdy pan Bucket wkroczył za mną do izby, a ja zdziwiłam się widząc, że i kobieta zna go bez wątpienia. Oczywiście zapytałam, czy możemy wejść. Wtedy Liz (jedyne imię, pod którym ją znałam) wstała, aby ustąpić mi swego krzesła. Ale usiadłam na stołku w bliskości ognia, a inspektor zajął miejsce na brzegu łóżka. Kiedy znalazłam się wśród ludzi, z którymi nie byłam zżyta, i na domiar złego musiałam do nich przemówić, poczułam się nie pewnie i słabo. Trudno było mi zacząć i mimo starań nie mogłam powstrzymać płaczu; 1 — Liz — powiedziałam wreszcie —■ odbyłam długą drogę... W nocy, przez śnieg... Pragnę zapytać o pewną panią... — Ktśfajiyła tu, rozumiecie — podchwycił pan Bucket, zwracając się stosownie pojednawczym tonem do całego towarzystwa. — 0 tę panią, widzicie, chodzi pannie Summerson. Była tu wczoraj wieczorem. — A kto panu powiedział, że ktoś był tutaj? — zapytał mąż Jenny, który przerwał posiłek, by słuchać z uwagą, obecnie zaś zmierzył mojego towarzysza złym spojrzeniem. — Taki jeden, co się nazywa Michael Jackson i nosi szafirową kamizelkę z welwetu, a przy niej dwa rzędy guzików z masy perłowej — odpowiedział bez wahania pan Bucket. — Lepiej pilnowałby własnych spraw, no nie?—■ warknął ponury strycharz. — O ile mi wiadomo, jest teraz bez pracy — powiedział inspektor, jak gdyby usprawiedliwiając owego Michaela Jacksona — więc zajmuje się gadaniem. Kobieta nie usiadła na zwolnionym uprzednio krześle, lecz spoglądając ku mnie stała nieśmiało, z ręką na jego złamanym oparciu. Pomyślałam, że ona pomówiłaby ze mną na osobności, gdyby się ośmieliła. W każdym razie stała nadal w pozie świadczącej o wahaniu, gdy jej mąż, który jadł trzymając w jednej ręce pajdę chleba ze smalcem, w drugiej składany nóż, uderzył trzonkiem tego noża w blat stołu i gniewnie rzucił żonie, aby przynajmniej ona pilnowała własnych spraw i usiadła zaraz. •— Rada widziałabym Jenny — podjęłam — bo wiem, że powiedziałaby mi wszystko, co jej wiadomo o tej pani, na której odnalezieniu zależy mi bardzo... Nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo! Czy Jenny rychło wróci? Gdzie jest obecnie? Kobieta chciała mi coś odpowiedzieć, ale mąż, nie krępując się zgoła, kopnął ją w kostkę ciężkim butem i zaklął szpetnie. Wyjaśnienia pozostawił mężowi Jenny, ten zaś, po przewlekłej chwili milczenia, zwrócił kudłatą głowę w moją stronę. — Ja tam nie lubię — rozpoczął — jak wielkie państwo przychodzi do mnie i chyba nieraz już to panience mówiłem. Ja nie chodzę do nich i ciekaw jestem, czemu to oni muszą chodzić do mnie. Zdziwiliby się, gdybym tak ja wybrał się do nich z wizytą, no nie? Na panienkę skarżę się mniej niż na inne wielkie państwo, no i panience odpowiem grzecznie, ale, uprzedzam z góry, frajera z siebie zrobić nie dam. Czy Jenny rychło wróci? Nie. Gdzie jest obecnie? W drodze do Londynu. — Czy wybrała się tam wczoraj wieczorem? — zapytałam. r t- Czy wybrała się tam wczoraj wieczorem? Aha. Wczoraj wieczorem. — Ale była tu, gdy przyszła tamta pani? Co pani jej powiedziała? Dokąd ona poszła? Proszę, błagam o szczerą odpowiedź, na której bardzo, bardzo mi zależy. — Jeżeli mój pan pozwoli mi mówić i nie weźmie za złe... — rozpoczęła nieśmiało Liz. — Twój pan — przerwał jej mąż i zaklął znowu — kark ci skręci, jak będziesz wtrącać się w to, co cię nie obchodzi. Znów nastąpiła kłopodiwa pauza. Później mąż Jenny zwrócił isię do mnie na zwyczajny mu gburowaty i oporny sposób: — Czy Jenny była tu, jak przyszła tamta pani? Tak. Była tu, jak przyszła tamta pani. Co pani powiedziała Jenny? Zaraz panienka się dowie, co pani jej powiedziała. Tak powiedziała: „Pamiętasz pewno, że raz byłam tutaj, aby porozmawiać o młodej panience, która was czasami odwiedza? Pamiętasz, że dobrze zapłaciłam za chustkę pozostawioną przez tę panienkę?" Jenny pamiętała. My wszyscy także. A czy ta młoda panienka jest w domu? Nie! Nie ma jej w domu. I co? Tamta pani była w drodze sama, no i dziwne nam się to zdawało, więc zapytała Jenny, czy może odpocząć z godzinkę, posiedzieć tam, gdzie panienka teraz siedzi. Mogła i odpoczęła tak z godzinkę, no nie? A później poszła może dwadzieścia po jedenastej albo dwadzieścia po dwunastej. Nie wiem. My tu nie mamy zegarków ani zegara na ścianie. A dokąd poszła? Nie wiem dokąd. Poszła w jedną 6tronę, a Jenny w drugą. Jedna prosto do Londynu, druga prosto od Londynu. To wszystko o tamtej pani. Możecie spytać tego człowieka. On słyszał wszystko. Widział wszystko. Wie, co i jak. M To wszystko o tamtej pani — powtórzył drugi mężczyzna. — Czy ona płakała? — zapytałam. — Diabła tam! fa? odparł mąż Jenny. — Trzewiki miała kiepskie, ubranie kiepskie. Ale płakać to nic płakała. Nie widziałem. Liz siedziała z rękami splecionymi na kolanach, z opuszczonym wzrokiem. Jej mąż odwrócił się wraz z krzesłem, chcąc mieć ją na oku. Pięść podobną do młota trzymał na blacie stołu, jak gdyby w gotowości do wprowadzenia w czyn pogróżek w przypadku nieposłuszeństwa. — Sądzę, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, bym zapytała pańską żonę, jak tamta pani wyglądała? — zwróciłam się do niego. — No! — rzucił gniewnie kobiecie. — Słyszysz, co panienka mówi? Gadaj! Byle niedługo. —,Żle — odezwała się Liz. — Była blada, zmęczona. Bardzo źle wyglądała. Dużo mówiła? — Niewiele. Ale głos miała schrypnięty. W trakcie tej rozmowy Liz spoglądała od czasu do czasu w stronę męża, jak gdyby pytała: „Czy można?" — Zdrożona była, prawda? — podjęłam. — Jadła coś? Piła? — No! — warknął mężczyzna odpowiadając na spojrzenie żony.— Gadaj! Byle niedługo! — Popiła trochę wody, proszę panienki. Później Jenny przyniosła trochę chleba i herbatę. Ale tego prawie nie tknęła. —A kiedy rozstała się z wami... — zaczęłam, lecz mąż Jenny przerwał mi szorstko. — Kiedy rozstała się z nami, p*oszła gościńcem, prosto na północ. Można zapytać na drodze, jak mi nie wierzycie. Okaże się, że to prawda. Koniec! To wszystko o tamtej pani. Zerknęłam w stronę mojego towarzysza, a stwierdziwszy, że wstał już i sposobi się do odejścia, pożegnałam tych ludzi dziękując za to, co mi powiedzieli. Kobieta spojrzała wymownie w twarz pana Bucketa, gdy ów był już u drzwi, w odpowiedzi otrzymała nie mniej wymowne spojrzenie. —7 A więc, droga pani — rozpoczął inspektor, gdy ruszyliśmy śpiesznie w powrotną drogę. — U tych ludzi został zegarek lady Dedlock. Murowane! — Widział go pan? — zawołałam. — Tak jak gdybym widział. Niby dlaczego ten mówił o „dwudziestu minutach po godzinie" i że nie ma tam zegarków, co? Dwadzieścia minut! Przecież w normalnych warunkach nie oblicza czasu tak dokładnie. Z pewnością „pół godziny" brzmiałoby bardziej prawdopodobnie. Widzi droga pani, albo on dostał zegarek od lady Dedlock, albo zabrał go jej po prostu. Myślę, że raczej dostał. Ale za co? Za co lady Dedlock mogła dać strycharzowi zegarek? Po drodze kilka razy zadawał sobie półgłosem to pytanie, więc odniosłam wrażenie, iż waży w myślach różne, nasuwające mu się odpowiedzi. — Gdybym, droga pani, nie liczył się z czasem — zaczął znowu — a właśnie z czasem trzeba najbardziej liczyć się w naszej sprawie, wydobyłbym prawdę od tej kobiety. Ale w aktualnej sytuacji to gra niewarta świeczki. Rezultaty byłyby bardzo wątpliwe. Będą ją mieli na oku, a każdy głupi wie, że taka nieszczęsna istota, bita wciąż i kopana, posiniaczona od stóp do głów, będzie się wiernie trzymać męża tyrana. Ha! Oni coś ukrywają! Wielka szkoda, że nie widzieliśmy tamtej drugiej kobiety. Wyraziłam ubolewanie z tej samej racji i dodałam, że Jenny jest mi bardzo wdzięczna, więc bez wątpienia nie oparłaby się moim prośbom. — Być może, proszę pani — podjął inspektor tonem zastanowienia — lady Dedlock wysłała przez tę kobietę jakąś wiadomość dla pani, a strycharz dostał zegarek za to, że pozwolił żonie wybrać się do Londynu. Nie całkiem odpowiada mi takie rozwiązanie, ale nie jest wykluczone. Tak czy inaczej, nie miałem ochoty ładować w tych gbnrów pieniędzy sir Leicestera Dedlocka, baroneta, i nie bardzo widzę, co dobrego mogłoby stąd wyniknąć w obecnych warunkach. Nie! Nic dobrego! Nasza droga, proszę pani, prowadzi dalej prosto przed siebie, a to, co wiemy, winniśmy zatrzymać przy sobie. Powtórnie wstąpiliśmy do Samotni, gdyż chciałam wysłać stamtąd kilka słów do mojego opiekuna, a później pośpieszyliśmy do zajazdu. gdzie pozostała nasza karetka. Widząc, że nadchodzimy, wyprowadzono szybko konie i za niewiele minut byliśmy znów na gościńcu. 0 brzasku śnieg począł prószyć, teraz zaś sypał gęsto. W dzień tak mroczny i przy zadymce mieliśmy widoczność bardzo ograniczoną we wszystkich kierunkach. Mimo przejmującego zimna śnieg zamarzał tylko częściowo, a pod kopytami koni kałuże lodowych krup trzeszczały, jak na plaży zasypanej drobnymi muszelkami. Konie potykały się i grzęzły, niekiedy na przestrzeni mili, więc często musieliśmy robić postoje dla ich odpoczynku. Jeden trzykrotnie upadał podczas pierwszego etapu i był tak zmęczony i rozdygotany, że ostatecznie pocztylion musiał opuścić swoje miejsce, aby go prowadzić. Nifi^mogłam jeść, nie mogłam spać, a powolna jazda z ustawicznymi przerwami wpływała fatalnie na stan moich nerwów, więc odczuwałam niedorzeczną pokusę, aby wysiąść i pieszo odbywać wędrówkę. Ale pozostawałam we wnętrzu karetki ulegając zdrowemu rozsądkowi inspektora. Przez cały ten czas on upajał się na swój sposób pracą nad powierzonym mu zadaniem. Zeskakiwał z kozła przy wszystkich napotykanych domach, obcych ludzi zagadywał niby starych znajomych, biegał rozgrzać się przy każdym ogniu, który zobaczył, gawędził, popijał, wymieniał uściski dłoni we wszystkich przydrożnych karczmach i w barach zajazdów, był za pan brat z każdym furmanem, kołodziejem, kowalem, poborcą opłat rogatkowych. Ale nie marnotrawił czasu i wracając na kozioł nieodmiennie rzucał pocztyliono- wi swoje: „Jazda, chłopcze!" W -trakcie kolejnej zmiany koni pojawił się na stajennym podwórzu oblepiony i ociekający topniejącym śniegiem, w którym brnął po przemoczone kolana ~ jak to zdarzało mn się nieraz po naszym odjeździe z Saint Albans — i u boku karetki nawiązał rozmowę ze mną. —- Uszy do góry, droga pani. Nie ulega wątpliwości, że ona przechodziła tędy. Wiemy przecież, jak była ubrana, a osobę w takim właśnie stroju widziano tutaj. —'Nadal szła pieszo? — zapytałam. — Tak. Myślę, droga pani, że ona śpieszy do dżentelmena, o którym pani wspomniała. Nie podoba mi się tylko, że ten pan mieszka w jej własnej okolicy. — Wiem o niej bardzo mało — powiedziałam. — Ktoś, o kim nigdy nie słyszałam, może mieszkać znacznie bliżej. — To prawda. O jedno proszę. Niech droga pani nie zaczyna znów płakać i martwi się tylko tyle, ile koniecznie musi. No! Jazda, chłopcze! Mokry śnieg padał bez przerwy przez dzień cały, a gęsta; mgła, która powstała wczesnym rankiem, nie rozpraszała się ni unosiła. Jak żyję nie widziałam takich dróg! Chwilami odnosiłam wrażenie, iż zabłądziliśmy na zaorane pola czy też bagna. Jeżeli w ogóle myślą- łam o czasie, jaki minął w tej podróży, zdawało mi się, że był to jakiś niezmiernie długi okres, a dręczące mnie lęki i smutki nie ustępowały ani na chwilę. W dalszej drodze poczęły nawiedzać mnie niedobre przeczucia, że mój towarzysz traci pewność siebie. Z napotykanymi ludźmi gawędził nie mniej niż dotąd wesoło i swobodnie, kiedy jednak zasiadał na koźle, wyraz twarzy miewał bardziej poważny. Przez cały jeden długi uciążliwy etap obserwowałam go i widziałam, że w zamyśleniu wodzi palcem wskazującym w okolicy ust. Ponadto słyszałam, iż zaczyna wypytywać pocztylionów i woźniców rozmaitych pojazdów, które nas mijały, o pasażerów innych środków lokomocji jadących przed nami i w tym samym kierunku. Uzyskiwane odpowiedzi nie dodawały mu ducha. Za każdym razem, gdy powracał na kozioł, mrugał porozumiewawczo spoglądając na mnie i raźno podnosił palec wskazujący, ale rzucając pocztylionowi: „Jazda, chłopcze!" — ton głosu miał pełen troski. Wreszcie, podczas następnej zmiany koni, powiedział mi, że jest zaskoczony, gdyż ślad wiadomego ubioru zgubił od bardzo dawna. W podobnych przypadkach -sj|mówił — to nic osobliwego, bo zwykle tu gubi się trop, tam odzyskuje. Tym razem jednak ubiór przepadł w sposób niepojęty i nie napotkaliśmy go już później. A więc inspektor potwierdził obawę, jaką odczuwałam, gdy zaczął interesować się drogowskazami i badać je dokładnie, wysiadał u rozjazdów czasami na cały kwadrans. Ale — jak mi rzekł — nie powinnam upadać na duchu, gdyż korzystna zmiana może nastąpić już na następnym etapie drogi. Atoli następny etap zakończył się jak i uprzedni — bez żadnej konkretnej wskazówki. Oberża mieściła się tam w przestronnym nu- dynku, przyjemnym, chociaż stojącym na pustkowia. Kiedy przez wysoko sklepioną bramę wjechaliśmy na podwórze, zorientowałam się, że oberżystka i jej ładne córki 6ą już u drzwi karetki i proszą, abym zechciała wysiąść i odpocząć trochę, zanim stajenni przysposobią konie na zmianę. Pomyślałam, że odmowa byłaby nieuprzej- mością, więc kobiety zaprowadziły mnie na piętro, do dobrze ogrzanego pokoju i tam pozostawiły. Pokój — przypominam sobie — był narożny, z widokiem na dwie strony. Po jednej leżało stajenne podwórko, gdzie pócztylioni wyprzęgali zmęczone, ochlapane błotem konie od równie zabłoconego pojazdu, dalej zaś widziałam drogę i nad nią szarpane wiatrem godło oberży; po drugiej stronie rozciągał się ciemny lasek sosnowy. Na gałęziach drzew spoczywała gruba okiść, która gdy wyglądałam przez okno, opadała wilgotnymi, ciężkimi płatami. Noc zapadła na dobre, a jej czerń dziwnie kontrastowała z ognikami, które połyskiwały i drżały przeglądając się w okiennych szybach. Między pniami sosen widziałam odbarwione plamy, tam gdzie zapadła się powłoka topniejącego śniegu — patrzałam na nie i przypominałam sobie macierzyńską twarz oberżystki witającej mnie tak niedawno w otoczeniu swoich córek. To nasunęło mi myśł o własnej matce, która być może leży w takim właśnie lasku i jest bliska zgonu. Przestraszyłam się trochę zobaczywszy przy sobie oberżystkę z córkami, lecz przypomniałam sobie, że zanim zemdlałam, bardzo starałam się nie ulec słabości, co pocieszyło mnie nieco. Obłożyły mnie poduszkami na szerokiej kanapie stojącej przed kominkiem, a poczciwa starsza kobieta powiedziała, że stanowczo nie mogę jechać dalej i muszę pójść do łóżka. Tak mnie to przeraziło, że oberżystka wycofała się natychmiast zalecając jedynie półgodzinny odpoczynek. Dobra to była istota, życzliwa — ona sama i jej trzy ładne córki, które krzątały się przy mnie z nie mniejszym przejęciem. W czasie kiedy pan Bucket suszył się i pożywiał gdzieś indziej, ja dostałam gorącą zupę i duszonego kurczaka. Niestety jednak nie byłam w stanie tego ruszyć, gdy przed kominkiem zastawiono ładnie nakryty okrągły stolik. Przykro mi było, że sprawiam zawód miłym gospodyniom, lecz mogłam zjeść tylko parę grzanek, które popiłam gorącym lekkim ponczem. To sprawiło mi prawdziwą satysfakcję, a dla tych kobiet było pewną rekompensatą. Punktualnie za pół godziny karetka zajechała z turkotem przed drzwi frontowe, więc oberżystka oraz jej córki sprowadziły mnie na dół ogrzaną, sytą, pokrzepioną ich wielką dobrocią i przekonaną (o czym zapewniłam je stanowczo), że po raz drugi nie zemdleję. -Kiedy zasiadłam na miejscu i pełna wdzięczności serdecznie pożegnałam się z nimi, najmłodsza córka — pięknie rozkwitła dziewiętnastolatka, która jak powiedziały mi, miała pierwsza wyjść za mąż — wskoczyła na stopień karetki i wsunąwszy głowę przez okno obdarzyła mnie pocałunkiem. Nigdy później nie widziałam tej dziewczyny, lecz po dziś dzień myślę o niej jak o przyjaciółce. Okna jasne od blasku świateł i ognia na kominku — takie widne i ciepłe, gdy ogląda się je z mroku pod gołym niebem —wnet zniknęły nam z oczu i miażdżyliśmy znowu śnieg topniejący i wilgotny. Posuwaliśmy się z trudnością, ostatecznie jednak droga nie była dużo gorsza niż uprzednio, a ten etap mierzył zaledwie dziewięć mil. Mój towarzysz palił fajkę na koźle, gdyż w ostatniej oberży, kiedy zobaczyłam go stojącego przed kominkiem w chmurze tytoniowego dymu, poprosiłam go, by się w tym względzie nie krępował. Był nie mniej niż poprzednio czujny i skupiony i równie dziarsko wysiadał i wsiadał za każdym razem, gdy napotykaliśmy ludzi. Zapalił swoją ślepą latarkę (dlatego chyba, że ją bardzo lubił, gdyż przy karetce były latarnie) i od czasu do czasu zwracał ją ku mnie, aby upewnić się, że wszystko w porządku. Karetka miała z przodu opuszczane okno, ale nie zamykałam go, bo miałabym wówczas wrażenie, że odcinam się od wszelkich nadziei. Przy końcu tego etapu nie odnaleźliśmy utraconego śladu. Niespokojnie spojrzałam ku inspektorowi, gdy stał i patrzał na stajennych przeprzęgających konie, lecz jeszcze poważniejszy niż dotychczas wyraz jego twarzy dawał mi znać, że nie ma nic nowego. Zasiadłam głębiej w kącie pojazdu i niemal w tejże chwili pan Bucket zajrzał przez okno. W ręku trzymał ślepą latarkę. Był ożywiony, jak gdyby przemienił się w innego człowieka. — Co się 6tało? — zapytałam wzdrygnąwszy się nerwowo. — Ona jest tutaj? — Nie, nie... Proszę nie łudzić się, droga pani. Nikogo tutaj nie ma. Za to ja mam coś! Kryształki śniegu lśniły na jego rzęsach, we włosach i załamkach płaszcza. Pan Bucket otarł je z twarzy i nabrał tchu, zanim przemówił do mnie: — Droga pani — rozpoczął stukając palcem w skórzany fartuch, który okrywał moje kolana — niechże droga pani nie będzie zawie dziona z powodu tego, co zamierzam zrobić. Zna mnie pani. Jestem inspektor Bucket. Wie pani, że można mi ufać. Przejechaliśmy kawał drogi! Mniejsza z tym! Hej! Czwórka na następny etap! W stronę Londynu! Tylko żywo! Na podwórku stajennym wyniknęło poruszenie. Ktoś podbiegł i zapytał, czy „wielmożny pan rzeczywiście chce jechać z powrotem?" — Tak! Z powrotem! W stronę Londynu. Przecież wyraźnie powiedziałem. Po angielsku, no nie? W stronę Londynu! — W stronę Londynu? — powtórzyłam zdumiona. — Wracamy? — Tak, droga pani! — odparł. — Wracamy. Zna mnie pani. Proszę się nie obawiać. Teraz będę ścigał tę dhigą, do stu tysięcy dia...! — Tę drugą? Kogo? —- Pani mówiła o niej Jenny, prawda? Ją będę ścigał. Prędzej zaprzęgać tę czwórkę! Po pięć szylingów na głowę! Ruszać się! Żywo! — Jak to? Opuści pan damę, której szukamy? Zostawi pan ją własnemu losowi w taką noc i w stanie ducha, w jakim wiem, że się musi znajdować? — zawołałam z rozpaczą i ujęłam jego rękę. — Nie, droga pani. Słusznie pani sądzi, że tak postąpić nie mogę. Ale będę ścigał tę drugą. Ruszać się tam przy koniach. Niech jezdny rusza zaraz do następnego zajazdu i stamtąd wyprawi kogoś do następnego. Wszędzie musi czekać czwórka gotowa do drogi. W stronę Londynu! Proszę nie lękać się niczego, najdroższa pani! Jego rozkazy i pośpiech, z jakim uganiał się doglądając ich wykonania, spowodowały na podwórzu zamęt, który dziwił mnie i przerażał nie mniej niż sama tak niespodziewana zmiana. Ale wśród nieopisanego zamieszania jezdny pogalopował zaraz, by zamówić dla nas przeprzężne konie, a naszą czwórkę zakładano szybko. — Moja kochana — powiedział inspektor spoglądając ku mnie już ze swojego miejsca na koźle — proszę wybaczyć mi nadmierną poufałość, ale zaklinam drogą panią, by nie martwiła się, nie denerwowała bardziej, niż to jest nieuniknione. Chwilowo nie dodam słowa więcej. Ale zna mnie pani! Prawda, moja kochana? Zdobyłam się na wysiłek i powiedziałam, że oczywiście on jest najbardziej powołany do decydowania, jak należy postępować. Ale czy jest absolutnie pewien, że ma rację? Może ja mogłabym pojechać sama w poprzednim kierunku i dalej szukać | tu ujęłam jego rękę i szepnęłem ledwie dosłyszalnie: — mojej matki. — Moja kochana — odrzekł. — Wiem. Rozumiem panią. Ale czy sądzi pani, że mógłbym ją zawieść? Jestem inspektor Bucket. Zna mnie pani! Prawda, moja kochana? — Tak... — wyjąkałam; cóż innego mogłam odpowiedzieć? — A więc uszy do góry, droga pani! I proszę mi wierzyć, że pani spraw pilnuję nie mniej troskliwie niż spraw sir Leicestera Dedlocka, baroneta. I co? Wygodnie tam pani? — Tak, proszę pana. — W drogę! Jazda, chłopcy! Znaleźliśmy się na żałosnej drodze, którą przebyliśmy tak niedawno, a koła naszego pojazdu miesiły znowu topniejący śnieg i krupy, tak jak koło młyńskie miesi wodę. ROZDZIAŁ LVIII ZIMOWY DZIEŃ I NOC ZIMOWA Nadal niewzruszona, jak przystoi jej wysokiemu urodzeniu, miejska rezydencja Dedlocków odnosi się nie inaczej niż zwykle do ulicy posępnej okazałości. W małych oknach hallu widać od czasu do czasu lokai w pudrowanych perukach podziwiających nieograniczone ilości wolnego ,od podatku pudru, który sypie się z nieba, a w tej samej cieplarni gałąź brzoskwini wygląda egzotycznie i odwrócona od obrzydliwej pogody panującej na dworze pochyla się ku wspaniałemu ogniowi na kominku. {Oficjalna wersja głosi, że jaśnie pani wyjechała do hrabstwa Lincoln, lecz oczekuje się jej rychłego powrotu. Jednakże niezmordowana plotka nie wyjechała do hrabstwa Lincoln. Z uporem krąży i szepce swoje w Londynie. Wie, że ten biedny, nieszczęsny sir Leicester został straszliwie oszukany. Słyszałam, wyobraź sobie, moja droga, rozmaite wysoce gorszące szczegóły. Plotka porusza i rozwesela wielki świat w promieniu pięciu mil od siedziby Dedlocków. Nieświadomość, że dzieje się tam niedobrze, to oczywiste przyznanie się do własnej ignorancji. Jedna z byłych uwodzicielek 0 brzoskwiniowej cerze oraz szkieletowej szyi zna już najważniejsze okoliczności, jakie wyjdą na jaw wraz ze skargą rozwodową, którą sir Leicester przedłoży Izbie Lordów. W firmie jubilerskiej Blaze i Sparkle, w sklepie bławatnym Sheen 1 Gloss plotka ta staje się na kilka godzin tematem wieku, wydarzeniem stulecia. Dostojne klientki tych zakładów handlowych są oczywiście wyniosłe i nieprzystępne, tam jednak mierzy się je i waży niby towar na składzie, a rozumie je doskonale nawet ostatni subiekt za kontuarem. „Nasza klientela, panie Jones f|| powiadają Blaze i Sparkle angażowanemu subiektowi — nasza klientela, drogi panie, to owce, istne owce. Tam, dokąd pójdą dwie lub trzy osoby, podąża cala reszta. Wystarczy, panie Jones, mieć takie dwie lub trzy osoby, a wiadomo już wszystko o całej trzodzie". Podobnie panowie Sheen i Gloss instruują swojego Jonesa w kwestii, jak dyrygować wielkim światem oraz wprowadzać w modę to, co im (Sheenowi i Glossowi) odpowiada. Na zbliżonej, bezbłędnej zasadzie opiera się pan Sladdery — księgarz i, prawdę rzekłszy, wybitny pasterz wiel- koświatowych owiec, gdy tegoż dnia powiada: „Tak, szanowny panie. Z całą pewnością przeróżne pogłoski tyczące lady Dedlock są |W obiegu pośród mojej wysoko postawionej klienteli. Bo, proszę szanownego pana, moja wysoko postawiona klientela musi o czymś rozmawiać, a więc, szanowny panie, wystarczy poruszyć temat wobec paru dam, które mógłbym wymienić z nazwiska, aby puścić go w kurs wśród całego wielkiego świata. To, co ja zrobiłbym, szanowny panie, gdyby zależało mi na rozpowszechnieniu jakiejś nowości, na przykład dostarczonej przez szanownego pana, tamte damy uczyniły 6ame odnośnie lady Dedlock, którą znają przecież i której być może zazdroszczą trochę na sposób raczej nieszkodliwy. Przekona się szanowny pan, że ów temat będzie wnet bardzo popularny wśród mojej wysoko postawionej klienteli. Gdyby plotki miały kurs na giełdzie, te, szanowny panie, przyniosłyby ładne pieniądze. Skoro ja to mówię, szanowny panie, z całą pewnością mam rację, ponieważ mój zawód polega na studiowaniu wysoko postawionej klienteli i nakręcaniu jej, szanowny panie, na kształt zegara". A zatem plotka świetnie prosperuje w stolicy i bynajmniej nie wyjechała do hrabstwa Lincoln. 0 pół do szóstej po południu — według zegara na koszarach Gwardii Konnej — jaśnie wielmożny pan Stables ukuł nowe powiedzonko i tym samym zaćmił dawne, któremu przez czas długi zawdzięczał opinię człowieka rozmownego i pełnego dowcipu. To błyskotliwe zdanie sformułował, jak następuje: „Zawsze wiedziałem, że to najstaranniej wymuskana zgrzebłem kobieta w całej stadninie. Ale nie miałem pojęcia, że jest taka narowista". Słowa te zostały entuzjastycznie przyjęte w kołach zbliżonych do toru wyścigowego. Lady Dedlock stanowi główny temat rozmów podczas spotkań i przyjęć na firmamencie zazwyczaj przez nią uświetnianym i pośród konstelacji, które zaćmiewała zaledwie wczoraj. Co właściwie zrobiła? Z kim? Kiedy? Gdzie? Jak do tego doszło? Rozprawiają o niej kochane przyjaciółki najmodniejszym ostatnio żargonem, posługując się najmodniejszym słowem, gestem, akcentem, a wszystko to z wytworną obojętnością. Najbardziej godna uwagi rzecz polega na tym, że temat ow stanowi natchnienie do plotkowania dla szeregu osób, które nigdy uprzednio — rzecz dowiedziona! — nie przebywały w kręgu wielkoświatowej plotki. Oto William Buffy zanosi jakąś pikantną pogłoskę z domu, w którym był na obiedzie, do Izby Gmin, tam zaś członek jego partii wyznaczony do nadzorowania dyscypliny wśród współtowarzyszy puszcza ową pogłoskę w kurs wraz z tabakierką i tak skutecznie utrzymuje na sali deputowanych chętnych do jej opuszczenia, że przewodniczący (jemu też szepnął ktoś plotkę do ucha schowanego pod peruką) musi trzykrotnie powtarzać: „Spokój, panowie deputowani!" Do osobliwych zjawisk wynikających z plotkowania na ów temat należy również to, że ludzie grasujący na peryferiach kręgu wysoko postawionej klienteli pana Slattery'ego, ludzie, którzy nie wiedzą nic 0 lady Dedlock i nigdy nic nie wiedzieli, poczytują za punkt honoru udawanie, iż jest to także ich temat. A więc sprzedają w detalu pogłoski z drugiej ręki — ale „jak nowe" i w niższych konstelacjach gwiezdnych uchodzące za nowe — wraz z najmodniejszym słowem, gestem, akcentem, najmodniejszą ostatnio wytworną obojętnością — oczywiście też z drugiej ręki. Gdyby między takimi detalistami znalazł się przedstawiciel literatury, sztuki bądź nauki, z jakąż godnością podpierałby swój autorytet wśród maluczkich na podobnie majestatycznych kulach! Tak oto mija zimowy dzień wokół londyńskiej rezydencji Dedlocków. A co się dzieje w jej wnętrzu? Sir Leicester leży w swoim łóżku. Może już mówić trochę, lecz niewyraźnie i z trudnością. Powinien raczej milczeć i odpoczywać i dostaje nawet środki łagodzące bóle, gdyż dawny wróg — podagra — dokucza mu srodze. Jednakże nie usypia, chociaż od czasu do czasu sprawia takie wrażenie, jak gdyby zapadał w czujną drzemkę. Kiedy usłyszał o strasznej niepogodzie, kazał przysunąć łóżko do okna 1 swoją głowę ustawić tak, by mógł spoglądać na padające krupy i zamieć śnieżną. I tak — przez cały zimowy dzień — przypatruje się zawierusze. Za każdym szmerem w domu — cichym i nieustannie uciszanym — dłoń baroneta sięga po ołówek. Zasiadająca przy nim sędziwa ochmistrzyni wie, co jej pan pragnąłby napisać, więc z góry odpowiada szeptem: „Nie, sir Leicesterze, on nie wrócił jeszcze. Odjechał wczoraj, późną nocą, bardzo niedawno, sir Leicestrze". Ręka cofa się i chory spogląda znów na śnieg i krupy, które — jak gdyby od wpatrywania się w nie uporczywie — zaczynają padać obłędnym wirem białych płatków oraz grudek lodu, więc sir Leicester odczuwa zawrót głowy i na kilka minut musi przymykać oczy. Zaczął spoglądać w okno wnet po świcie, a gdy niewiele dnia minęło, uprzytamnia sobie, iż pokoje jaśnie pani winny być przygotowane. Jest bardzo chłodno i wilgotno. Trzeba rozpalić ognie na kominkach. Niech ludzie wiedzą, że się jej oczekuje. Proszę dopatrzyć tego osobiście. Takie polecenia kreśli na tabliczce szyfrowej, a pani Rouncewell jest im posłuszna z ciężkim sercem. — Bo obawiam się, George — powiada staruszka zwracając się do syna, który czeka na parterze, by w wolnych chwilach matki dotrzymywać jej towarzystwa — obawiam się straszliwie, że noga jaśnie pani już nigdy nie przestąpi progu tego domu. — Masz smutne przeczucia, mamo. — Ani, mój kochany, progu domu w Chesney Wold — kończy myśl starsza pani. — To jeszcze gorzej. Ale czemu tak sądzisz, mamo? — Wczoraj, George, kiedy z nią rozmawiałam, jaśnie pani wyglądała... powiedziałabym, spoglądała na mnie tak, jak gdyby zdeptały ją kroki z Chodnika Widma. — Kochana mamo! Niepokoją cię strachy z dawnej legendy! — Nie, synku. Nic podobnego! Słucham tych kroków od sześćdziesięciu lat, przez cały czas, gdy służę Dedlockom, i nigdy, nigdy dotąd nie przejmowały mnie strachem. Ale teraz nadchodzi kres, mój kochany. Nadchodzi kres wielkiego starego rodu. — Mam nadzieję, że mylisz 6ię, mamo. — Na szczęście żyję jeszcze i mogę być przy sir Leicestrze w jego chorobie i nieszczęściu, bo wiem, że nie jestem jeszcze ani za stara, ani niedołężna, więc on chętniej widzi mnie, niż widziałby kogokolwiek innego na moim miejscu. Ale kroki z Chodnika Widma podep- czą jaśnie panią. Podepczą, George! Przez wiele, wiele dni śpieszyły jej śladem. Teraz wyprzedzą ją i pójdą dalej. — Powtórzę, kochana mamo, to, co już raz słyszałaś. Mam nadzieję, że się mylisz. — Ja także, George, ja także — podchwytuje starsza pani i bezradnym ruchem rozpościera splecione dotąd ręce. — Ale jeżeli sprawdzą się moje obawy i on będzie się musiał dowiedzieć... Kto mu to powie? — Czy to jej pokoje? — Tak, George. To są pokoje jaśnie pani, takie, jakimi je pozostawiła. — Obecnie, mamo — podejmuje dragon i rozglądając się dokoła bezwiednie zniża głos — zaczynam rozumieć, skąd przychodzą i nawiedzają cię takie myśli. Przerażająco wyglądają pokoje, jak te, przygotowane dla kogoś, kogo widywało się w nich stale, jeżeli ta osoba zaginęła w mrocznych okolicznościach i Bogu tylko wiadomo, gdzie znajdować się może. George jest bardzo bliski prawdy. Podobnie jak wszystkie rozstania zapowiadają złowróżbnie to jedno ostatnie i nieodwołalne, tak próżne pokoje, pozbawione tego, kto tam zazwyczaj przebywał, zdają się mówić żałobnym szeptem, czym stać się musi pewnego dnia twój pokój, czytelniku, i mój pokój. Salon jaśnie pani sprawia wrażenie pustki i samotności, a w następnym pokoju, gdzie pan Bucket przeprowadzał dyskretne poszukiwania, smutne i niepotrzebne wydają się suknie i ozdoby, a nawet lustra, w których przeglądały się te rzeczy, gdy stanowiły jak gdyby część osoby lady Dedlock. Zimowy dzień jest ciemny i zimny, lecz w tych opustoszałych komnatach panuje chłód i mrok bardziej dokuczliwy niż w niejednym nędznie skleconym szałasie. A chociaż służba podsyca ognie na kominkach i nie pozwala gasnąć ciepłym, widnym lampom, których blask sięga w najodleglejsze kąty, apartament spowija czarna chmura nie do rozproszenia przez żadne światła. Sędziwa ochmistrzyni oraz jej syn pozostają tam aż do zakończenia przygotowań. Później ona wraca na piętro. Volumnia zajmuje tymczasem jej miejsce, ale naszyjnik z pereł i zawartość słoika z różem — obliczone na oczarowanie Bath — stanowią znikomą pociechę dla chorego w tak opłakanym stanie. Volumnia, która oficjalnie, a również i faktycznie, nie wie, co się właściwie stało, ma nie lada I kłopoty z prowadzeniem stosownej rozmowy. Wobec tego ogranicza się do wygładzania pościeli, wędrówek na palcach wzdłuż i wszerz pokoju, czujnego spoglądania w oczy kuzyna. ' — On zasnął — zwraca się tylko raz do siebie tragicznym szeptem, na co sir Leicester obrusza się gniewnie i pisze na tabliczce szyfrowej: „Nie. Nie zasnąłem". Teraz Volumnia ustępuje krzesła przy łóżku poczciwej, starej ochmistrzyni, sama zaś sadowi się przy najodleglejszym stole i raz po raz wzdycha z głębokim współczuciem. Sir Leicester spogląda na śnieg oraz krupy i nasłuchuje powracających kroków. Natomiast wierna stara sługa, która wygląda tak, jak gdyby wystąpiła z ram dawnego portretu po to, by odprawić do innego świata powołanego tam Dedlocka, nasłuchuje 6woich własnych słów: „Kto mu to powie?" — dźwięczących pośród ciszy echem w jej uszach. Tego rana służący wziął w swoje ręce sir Leicestera, który w rezultacie wygląda o tyle reprezentacyjnie, o ile pozwalają na to warunki. Jest podparty poduszkami i okryty odpowiednim szlafrokiem, pościel ma wygładzoną najstaranniej, a siwe włosy uczesane tak, jak zazwyczaj. Monokl i zegarek są w pogotowiu, na stoliku nocnym. Baronetowi bardzo zależy — bardziej teraz ze względu na małżonkę niż na poczucie godności własnej — aby sprawiać wrażenie kogoś możliwie najmniej wytrąconego z równowagi i w miarę możliwości być dawnym sobą. Kobiety będą gadać, a Volumnia, chociaż należy do rodziny Dedlocków, nie może stanowić wyjątku. Sir Leicester trzyma ją przy sobie po to zapewne, by przeszkodzić gadaninie w innych miejscach. Jest ciężko chory, lecz nader walecznie stawia czoła nie- domaganiom ciała i ducha. Panna Volumnia należy do uroczych, pełnych życia dziewcząt, które nie potrafią milczeć długo bez groźby, że pochwyci je smok nudy, a więc niebawem sygnalizuje bliskość tego potwora przy pomocy serii ziewnięć niemożliwych do zamaskowania. Jedyną na to radą może być towarzyska rozmowa, wobec czego czarująca Volumnia zaczyna prawić pani RounceweU komplementy na temat jej syna. Powiada, że to naprawdę wspaniały mężczyzna, a jego wojskowa postawa przypomina... jakże się on nazywał?... wielką sympatię panny Volumnii, jej ulubionego gwardzistę, który, kochany biedaczek, poległ pod Waterloo. Sir Leicester słucha tych wyrazów uznania z tak wyraźnym zdziwieniem, że sędziwa ochmistrzyni czuje się zobowiązana do wyjaśnień; ■— Panna Dedlock mówi nie o moim starszym synu. 0 młodszym, 6ir Leicesterze. Odnalazłam go. Wrócił do domu. — George? — woła chrapliwie baronet. — Pani syn George wrócił do domu? — Tak, sir Leicesterze. Chwała Bogu — mówi staruszka i ociera oczy. Może powrót kogoś, kto zaginął tak dawno, działa na chorego jak potwierdzenie jego najśmielszych nadziei. Może sir Leicester myśli: „Dzięki pomocy, jaką sobie zapewniłem, winienem odzyskać ją szczęśliwie. Przecież tu chodzi o mniejszą ilość godzin niż lat w jego przypadku?" Obecnie prośby nie zdałyby się na nic. Chory postanowił mówić i mówi zrozumiale mimo wielu licznych nieartykułowanych dźwięków. — Czemu pani RounceweU nie powiedziała mi o jego powrocie? — To, sir Leicesterze, stało się zaledwie wczoraj. Sądziłam, że pan nie czuje się wystarczająco dobrze. Wolałam nie mówić panu o takiej sprawie. W tej chwili trzpiotowata Volumnia przypomina sobie z charakterystycznym dla niej piskliwym okrzykiem, że nikt miał nie wiedzieć o powrocie syna pani RounceweU, więc pani RounceweU nie mogła przecież mówić o tym sama. Jednakże 6tara ochmistrzyni protestuje tak gorąco, że aż faluje jej gorset, mówiąc, iż oczywiście powiadomiłaby o wszystkim sir Leicestera wraz z jego powrotem do zdrowia. — Gdzie George jest teraz? — zapytuje baronet Pani RounceweU jest zaniepokojona takim lekceważeniem zaleceń doktorów, lecz odpowiada, że George jest w Londynie. —— Ale gdzie w Londynie? Pani RounceweU musi wyznać, iż pod tym samym dachem. — Proszę sprowadzić go do mojego pokoju. Zaraz! Pani RounceweU nie znajduje wyboru. Musi udać się na poszukiwanie syna. Sir Leicester ma ograniczoną możliwość poruszeń, lecz poprawia się na łóżku, aby godnie powitać George'a. Później spogląda znowu na śnieg i krupy i nasłuchuje powracających kroków. Na lulicy rozścielono słomę, by tłumić hałas, a zatem ona mogłaby Zajechać przed dom i nie byłoby słychać turkotu kół. Leży tak, jak gdyby zapomniał o nowszej, mniej ważnej niespodziance, gdy ochmistrzyni powraca w asyście dragona. Pan George cicho podchodzi do łóżka, składa wojskowy ukłon, prostuje się i stoi zarumieniony mocno, jak gdyby serdecznie wstyd mu było za samego siebie. i— Na Boga! — woła sir Leicester. — To rzeczywiście George Rouncewell. Przypominasz mnie sobie, George? Dragon spogląda na baroneta i by zrozumieć jego mowę, musi oddzielić artykułowane dźwięki od nieartykułowanych. Kiedy udaje mu się to nie bez pomocy matki, odpowiada pewnie: — Musiałbym mieć wyjątkowo złą pamięć, gdybym nie zachował w niej pana, sir Leicesterze. — George Rouncewell... — podejmuje chory z nie lada trudnością. — Kiedy patrzę na ciebie, dostrzegam... coś z... z chłopca, którego pamiętam... dobrze pamiętam z Chesney Wold. Przypatruje 6ię dragonowi, a gdy łzy napływają mu do oczu, zaczyna znów spoglądać na zawieruchę krup i śniegu. -- Stokrotnie przepraszam, sir Leicesterze — odzywa się George —* ale uniosę pana trochę na poduszkach, jeżeli pan pozwoli. Tak będzie panu wygodniej, sir Leicesterze, znacznie wygodniej. Proszę, George... Bardzo proszę... Bądź tak dobry. Dragon bierze chorego w ramiona, unosi lekko niby dziecko i zwraca twarzą bardziej w kierunku okna. — Dziękuję, George... Łączysz delikatność twojej matki ze swoją własną siłą. Serdecznie ci dziękuję — mówi baronet i gestem ręki daje znać, iż życzy sobie, by George nie odchodził. Wobec tego dragon pozostaje przy łóżku i cicho czeka, by zwrócono się znów do niego. — Czemu chciałeś utrzymać swój powrót w sekrecie? — pyta chory zużywając na to sporo czasu. — Otwarcie mówiąc, sir Leicesterze, nie jestem ja kimś, kim warto by się chwalić. A mam nadzieję, że pozwoli pan, abym dalej nie pokazywał się tak w ogóle, i... i gdyby pan nie był taki chory, co spodziewam się niedługo minie, to... to i panu nie pokazałbym się, sir Leicesterze. Wolałbym uniknąć wyjaśnień, których nietrudno się do myślić... Wyjaśnień nie na miejscu tutaj, a dla mnie niezbyt pochlebnych. Różne mdgą być zdania o różnych sprawach. To prawda, ale... Ale chyba, sir Leicesterze, ogólnie biorąc wszyscy przyznają zgodnie, że ja nie jestem kimś, kim warto się chwalić. -— Byłeś żołnierzem — mówi chory — i to dobrym żołnierzem. George składa mu znów ukłon wojskowy. — W tym względzie, sir Leicesterze, spełniałem obowiązki i byłem posłuszny dyscyplinie... No i tylko tyle dobrego da się o mnie powiedzieć. —? Zastałeś mnie, George — podejmuje baronet, którego spojrzenia raz po raz zwracają się w stronę dragona — zastałeś mnie w stanie dalekim od zadowalającego. — Przykro mi, sir Leicesterze, słyszeć to i widzieć. |— Tak. Nie wątpię, że ci przykro. Dręczy mnie dawna choroba, a na dobitkę przeszedłem nagły ciężki atak. To coś, co obezwładnia... — chory próbuje dotknąć ręką boku — tak... obezwładnia — podnosi dłoń do wargi*!*- i wprowadza zamieszanie. George spogląda nań ze współczuciem i zrozumieniem i jeszcze raz kłania się po wojskowemu. Dawne czasy, kiedy byli młodymi ludźmi (dragon, ma się rozumieć, znacznie młodszy) i często widywali się w Chesney Wold, przypominają się im i -w obydwu budzą wzruszenie. Sir Leicester najwidoczniej usiłuje powiedzieć na-swój sposób coś, co zaprząta jego myśli. Pragnie dać temu wyraz, nim znowu zapadnie w milczenie, więc próbuje unieść się cokolwiek. Dragon widzi to i ponownie sadowi go tak, jak chory życzy sobie tego. — Dziękuję, George. Serdecznie ci dziękuję. Chwilami widzę w tobie drugiego siebie. W Chesney Wold często nosiłeś za mną zapasową strzelbę. Pamiętasz, George? I w tych dziwnych warunkach jesteś mi bliski... Bardzo bliski — mówi sir Leicester i nie kwapi się z cofnięciem ręki, którą George położył sobie na ramieniu, by sprawniej podźwignąć chorego. — Chciałbym nadmienić — podejmuje głośno — chciałbym nadmienić w kwestii mojego ataku, iż niefortunnie zbiegł się on w czasie z drobnym nieporozumieniem, jakie wynikło pomiędzy mną a moją małżonką. Nie znaczy to, iż poróżniliśmy się ostatnio, bo o żadnej sprzeczce nie było mowy. Po prostu wyniknęła pewna różnica zdań w sprawie obchodzącej jedynie nas oby- |dwoje. W rezultacie zostałem na czas krótki pozbawiony towarzystwa lady Dedlock, która uznała za wskazane wybrać się w krotkę podróż i... i... jak tuszę... powróci niebawem. Volumnio! Czy mówię w sposób zrozumiały? Niezupełnie panuję nad słowami w sensie ich dokładnego wymawiania. Volumnia doskonale pojmuje słowa kuzyna, który mówi obecnie nieporównanie wyraźniej, niż można by się spodziewać przed niewie- loma minutami. Wysiłek, z jakim to czyni, maluje się wyraźnie na jego twarzy — wysiłek, na który pozwala jedynie siła woli w dążeniu do celu. — A zatem, Volumnio, pragnę oznajmić w twojej obecności... i w obecności mojej dawnej domownicy i przyjaciółki, pani Rounccwell, której oddania i wierności nikt nie może podawać w wątpliwość... i w obecności jej syna George'a, który powrócił ostatnio, niby dobre wspomnienie młodości spędzonej w domu moich przodków... w Chesney Wold... Pragnę oznajmić na wypadek, gdyby mój stan się pogorszył i nie wróżył poprawy, gdybym utracił zarówno mowę, jak i możliwość pisania... jakkolwiek tuszę, iż rzeczywistość okaże się bardziej łaskawa.- Sędziwa ochmistrzyni płacze bezgłośnie. Volumnia jest tak wzruszona, że na jej policzkach wykwitają rumieńce jeszcze żywsze niż zwykle. Dragon słucha w skupieniu; ramiona ma skrzyżowane na piersi, głowę pochyloną lekko ku przodowi. — Pragnę zatem powiedzieć i uroczyście zawezwać na świadków was wszystkich... poczynając od ciebie, VoIumnio... że stosunki pomiędzy mną a moją małżonką nie uległy najmniejszej bodaj zmianie; że nie mam powodu, by żywić jakiekolwiek urazy wobec lady Dedlock; że serdeczne przywiązanie, jakim ją zawsze darzyłemt nie jest obecnie mniejsze. Macie powtórzyć to jej i wszem wobec, jeżeli zaś powiedzielibyście coś innego, bylibyście winni świadomego fałszerstwa i zawiedlibyście moje zaufanie. Volumnia zapewnia drżącym głosem, iż co do litery powtórzy wszystko, czego kuzyn sobie życzy. — (Lady Dedlock zajmuje zbyt wysoką pozycję, jest zbyt piękna i wykształcona, zanadto góruje nad swoim normalnym otoczeniem, aby, źe się tak wyrażę, nie miec licznych nieprzyjaciół i oszczerców. Niech i ci wiedzą tak, jak podaję to do waszej wiadomości, iż będąc zdrowym na umyśle i zachowawszy pamięć oraz zrozumienie rzeczy, nie zamierzam odwołać żadnych zapisów, jakie w swoim czasie sporządziłem na korzyść lady Dedlock. Nie odbieram nic z tego, czym ją kiedykolwiek obdarzałem. Nasze wzajemne stosunki nie uległy zmianie, a więc nie mam powodu, by unieważniać jakikolwiek akt prawny sporządzony dla jej korzyści bądź szczęścia. W innym czasie tak uroczysty i pełen formalizmu nurt słów miałby w sobie — jak niejednokrotnie miewał — coś niedorzecznego, ale w tym czasie mógł wydawać się rzeczywiście szczery i wzruszający. Zaszczytne, męskie i autentyczne były szlachetny zapał baroneta, jego wierność, rycerskość, z jaką osłaniał małżonkę i przez wzgląd na nią poskramiał swoją dumę oraz poczucie własnej krzywdy. Te autentyczne zalety musiałyby być równie cenne w najpospolitszym człowieku z gminu, jak i w najwyżej urodzonym arystokracie. W podobnym świetle obydwaj, co z prochu powstali i w proch się obrócą, zarówno pięknie wznoszą się i błyszczą jednako. Zmożony wysiłkiem sir Leicester wspiera głowę o poduszki i przymyka oczy. Nie dłużej wszakże niż na minutę. Później zaczyna znowu patrzeć na zimową zawieruchę i czujnie nasłuchiwać stłumionych dźwięków. Sposób, w jaki drobne przysługi są świadczone i przyjmowane, świadczy, że dragon jest potrzebny choremu. Wydaje się to oczywiste, chociaż nie zostało powiedziane. George odstępuje parę kroków, aby zejść z oczu sir Leicesterowi, i zajmuje posterunek tuż za fotelem swojej matki. Dzień zbliża się ku schyłkowi. Mgła i krupy, w które śnieg odmienił się całkowicie, są bardziej ciemne, a odblask ognia rzuca czer- wieńsze plamy na ściany pokoju i meble. Gęstnieje mrok. Na ulicy wykwitają jarzące płomienie oświetlenia gazowego, a pozostałe tam jeszcze latarnie oliwne, których źródło życia jest do połowy zamarznięte, zdają się chwytać dech rozpaczliwie — niby ryby wyjęte z wody. Wielki świat, który podjeżdżał dotąd turkocząc głucho po słomie, by zapytać o stan dostojnego pacjenta, poczyna wracać do domu, przebierać się, zasiadać do obiadów i plotkować o drogiej przyjaciółce ze wspomnianymi już wyżej przejawami ostatniej mody. Sir Leicester czuje się obecnie gorzej. Jest niespokojny, rozdrażniony, widać, że bardzo cierpi. Volumnia, która ma skłonność do czynienia rzeczy niemiłych innym, zapala świecę i otrzymuje rozkaz, aby ją zgasić, gdyż nie jest jeszcze dosyć ciemno. Jednakże jest ciemno tak, jak będzie do końca nocy. Wkrótce Volumnia próbuje zrobić to samo po raz wtóry. Ale nie! Musi znów zgasić świecę. Nie jest jeszcze dosyć ciemno. Sędziwa ochmistrzyni pierwsza uprzytamnia sobie, w czym sedno sprawy. Otóż baronet pragnie podtrzymywać własną fikcję wczesnej pory. — Kochany sir Leicesterze — mówi pani Rouncewell — mój czcigodny chlebodawco! Dla pańskiego dobra i z mojego obowiązku pozwalam sobie prosić, aby nie leżał pan tak w ciemnościach, nie patrzał, nie nasłuchiwał, bo czas dłuży się wtedy straszliwie. Niechaj mi wolno będzie zasłonić okna, zapalić świecę, uprzyjemnić trochę ten pokój. Kościelne zegary będą i tak wybijać godziny, noc przeminie tak samo, sir Leicesterze, a jaśnie pani wróci nie wcześniej ni później. Tak, pani Rouncewell. Tp prawda. Ale jestem bardzo słaby, a on tak dawno odszedł. — Nie tak dawno, sir Leicesterze. Nie minęła jeszcze doba. — To dużo czasu, pani Rouncewell. Bardzo dużo — mówi chory z jękiem, który przeszywa bólem serce ochmistrzyni. Pani RounceweU sądzi, że nie czas teraz, by brutalnie zapalać światła, gdyż łzy sir Leicestera są zbyt szacowne, by miały być widziane — nawet przez nią. A więc przez chwilę siedzi bez słowa wśród mroku. Później zaczyna poruszać się cicho. Poprawia ogień na kominku. Przystaje na tle ciemnego okna. Wreszcie baronet odzyskuje panowanie nad sobą. — Ma pani słuszność, pani Rouncewell 1§I| powiada. — Fakt jest faktem. Robi się późno, a ich wciąż nie widać. Proszę oświetlić pokój. Gdy stało się to i kotary w oknach przesłoniły widok, baronetowi pozostaje tylko nasłuchiwanie. Jednakże okazuje się rychło, że baronet —• jakkolwiek przygnębiony i wyczerpany — rozpogadza się nieco na każdą wzmiankę, iż należy dopilnować ogni w pokojach jaśnie pani, sprawdzić, czy wszystko jest gotowe na jej przyjęcie. Takie aluzje to błahy pozór, lecz pozór, który podtrzymuje nadzieję chorego. Nadchodzi północ, a wraz z nią pustka i cisza. Pojazdy są nieliczne, inne zaś odgłosy nie trafiają się o tej porze w tej dzielnicy — chyba że jakiś pijany włóczykij zabłądzi do owej lodowatej strefy, przeciągnie obok domu wykrzykując coś i bełkocąc. Ogólnie biorąc, zimowa noc jest tak niema, że nasłuchiwanie w głębokiej ciszy przypomina wpatrywanie się w głęboki mrok. W pierwszym przypadku każdy odległy dźwięk, w drugim każdy nikły błysk światła jeszcze bardziej pogłębia ciszę lub mrok. Służba została wyprawiona do łóżek — chętnie, bo wszyscy byli na nogach przez całą poprzednią noc — a w pokoju chorego trzymają straż tylko pani Rouncewell i George. Noc wlecze się leniwie lub raczej, jak to bywa zazwyczaj między drugą a trzecią, stoi na pozór w miejscu — i baronet, który nie widzi, jaka jest pogoda, gorąco pragnie wiedzieć o niej najwięcej. Wobec tego George, który regularnie co pół godziny patroluje troskliwie przygotowane pokoje, wydłuża marsz aż do drzwi hallu, gdzie spogląda na ulicę i wraca z możliwie najlepszym meldunkiem o tej najgorszej nocy. Krupy padają nadal, a lodowa breja zaścieła aż po kostki nawet chodnik wykładany kamiennymi płytami. W swoim pokoju obok najwyższego podestu schodów — o dwa zakręty dalej, niż kończą się rzeźby i złocenia — w kuzynowskim pokoju przyozdobionym skazanym na banicję z niższych regionów portretem sir Leicestera oraz widokiem na porosłe uschłymi krzewami boczne podwórko, Volumnia cierpi z przyczyny rozmaitych lęków. Nie najmniejszy i nie ostami z nich to lęk, co będzie z jej skromnym rocznym dochodem, jeżeli — tak formułuje to Volumnia — sir Leice- sterowi „przytrafi się coś niedobrego". Coś niedobrego oznacza w tym przypadku tylko to jedno nieodwołalne, ostateczne, co przytrafić 6ię może i musi każdemu baronetowi na tym świecie. Rezultat owych lęków jest taki, że Volumnia nie może'pójść do łóżka w swoim pokoju ani zasiąść tam przed kominkiem, lecz z piękną głową spowitą w liczne warstwy szali i piękną figurą wdzięcznie udrapowaną szlafrokiem musi paradować po domu na kształt upiora, nawiedzając ze szczególnym upodobaniem ciepłe, przytulne komnaty, przygotowane dla tej, co wciąż nie powraca. O samotności w podobnych warunkach nie może być mowy, więc Volumnia przechadza się w asyście swojej pokojowej, która wyrwana w tym celu z łóżka, bardzo zmarznięta, bardzo śpiąca i ogólnie biorąc pełna pretensji do losu, co skazał ją na funkcję pokojowej ubogiej krewnej, chociaż postanowiła zostać panną służącą co najmniej dziesięciu tysięcy rocznego dochodu — ma wyraz twarzy bynajmniej niesłodki. Atoli regularne wizyty dragona patrolującego komnaty jaśnie pani zapewniają swojego rodzaju opiekę i towarzystwo i uprzyjemniają pani oraz jej słudze późne godziny nocy. Ilekroć słychać zbliżające się kroki, obydwie upiększają się jak mogą na przyjęcie gościa. W przerwach wypełniają im czas czuwania chwile drzemki oraz zwięzłe, nie pozbawione żółci dialogi na temat (dla przykładu), czy panna Volumnia zasiadająca ze stopami na kracie kominka wpadłaby czy też nie wpadła do ognia, gdyby (ku wielkiemu niezadowoleniu pani) nie pośpieszyła z pomocą pokojowa, ów dobry duch opiekuńczy. — Jak czuje się sir Leicester, panie George? — zapytuje Volumnia i poprawia zawój na głowie. — Bez zmian, proszę pani. Jest bardzo chory, bardzo słaby. Nawet bredzi chwilami. — Czy pytał o mnie? — podejmuje Volumnia z uczuciem. — Nie, proszę pani. Przynajmniej nie słyszałem, aby o panią pytał. — Jakie to wszystko smutne, panie George. — Istotnie, proszę pani. Smutne. A może lepiej położyłaby się pani spać? — Tak! Znacznie lepiej, proszę pani! — podchwytuje cierpko pokojowa. Nie! Za nic! W każdej chwili może zostać wezwana, być potrzebna. Nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby miało się trafić „coś niedobrego", a jej nie byłoby na miejscu. Nie odpowiada na zgryźliwe pytanie pokojowej, dlaczego na miejscu ma być tutaj, nie zaś w pokoju panny Volumnii położonym bliżej sypialni sir Leicestera? Nie odpowiada na to pytanie, lecz oznajmia stanowczo, iż na miejscu pozostanie. Volumnia szczyci się też, że nie zmrużyła „ani jednego oka" (jak gdyby miała ich dwadzieścia lub trzydzieści), chociaż bezspornym faktem pozostaje, iż w ciągu pięciu minut otworzyła dwoje. Kiedy jednak nadchodzi czwarta wśród takiej samej pustki i ciszy, wytrwałość VoIumnii poczyna słabnąć lub raczej umacnia się na odmienną modłę wraz z myślą, że należy być gotową na dzień ju* trzejszy, gdy powstaną liczne poważne wymagania, chociaż zatem Volumnia pragnie wytrwać na miejscu, musi, być może, to miejsce opuścić w imię przyszłych obowiązków i traktując to jako samowy- rzeczenie. Skoro więc dragon powtarza swoje: „A może lepiej położyłaby się pani spać?" — pokojowa zaś podchwytuje cierpko: „Tak! Znacznie lepiej, proszę tpani!" — Yolumnia wstaje potulnie i powiada: — Czy sądzicie istotnie, że tak będzie najlepiej? Pan George bezsprzecznie sądzi, że najlepiej będzie służyć damie ramieniem i odprowadzić ją do drzwi kuzynowskiego pokoju, a wierna sługa -- również bezsprzecznie — sądzi, że najlepiej będzie wrzucić Volumnię do łóżka załatwiając to bez wszelkich ceremonii. Zostają więc podjęte odpowiednie kroki i w trakcie następnych patroli dragon ma cały dom wyłącznie dla siebie. Pogoda nie zmienia się na lepsze. Topniejący śnieg spływa z portyku, z okapów dachu, z parapetów, filarów, wykuszy. Jak gdyby poszukiwał schronienia, wpełza pod próg drzwi frontowych, w narożniki okien, do wszelkich szpar i szczelin, by tam tajać stopniowo i przepadać. Ale pada wciąż na dach, na umieszczone w nim okna; nawet przez te okna, i na kamiennej posadzce pod nimi słychać kapanie kropel jednostajne i rytmiczne, jak odgłos kroków na Chodniku Widma. Bezludna okazałość domu — dobrze znajoma z lat spędzonych w Chesney Wold — budzi dawne wspomnienia w dragonie, który spaceruje po reprezentacyjnych komnatach trzymając świecę w wyciągniętej przed siebie ręce. Myśli o dziwnych kolejach losu, jakie spotkały go w trakcie paru ostatnich tygodni; myśli o swoim sielskim dzieciństwie i dwu tak różnych okresach życia spiętych osobliwie klamrą bardzo długiego czasu; myśli o zamordowanym człowieku, którego wizerunek świeżo maluje się w jego pamięci; myśli o jaśnie pani, która umknęła z tych właśnie pokoi obfitujących w dowody jej bardzo niedawnej obecności; myśli o panu tego domu, cierpiącym w swojej sypialni, pełnym najgorszych przeczuć. Kto mu to powie?... George rozgląda się wokół i uświadamia sobie, iż nagle mógłby może zobaczyć coś, na widok czego brakłoby mu odwagi, by podejść bliżej, dotknąć zjawy i przekonać się, że to ułuda wyobraźni. Ale wszystko jest pustką i milczeniem — nam nim i pod nim, gdy znajduje się Ina wielkiej klatce schodowej — pustką i milczeniem równie natręt- uaym i przykrym, jak ta głęboka ciemność i głęboka cisza. jjj Nadal wszystko gotowe, George? k~|- Tak jest, sir Leicesterze. Gotowe i w najlepszym porządku. — Nie ma żadnych wiadomości? Dragon przecząco porusza głową. — Czy jakiś list nie mógł się gdzieś zawieruszyć? Chory wie oczywiście, że to niepodobieństwo, więc nie czekając odpowiedzi skłania znów głowę na poduszki. George Rouncewell jest mu bardzo bliski, co sam powiedział przed niewieloma godzinami. A zatem George RounceweU unosi go znów lekko i układa w wygodniejszej pozycji, następnie zaś, w zgodzie z nie wyrażonym życzeniem, gasi światła i rozsuwa kotary w oknach, za którymi szarzeje późny brzask. Dzień nadciąga jak widmo — zimny, bezbarwny, mętny — a przed sobą wysyła niby posła trupią bladość świtu, która zdaje się wołać: „Spójrzcie, którzy czuwacie teraz, co wam niosę! Kto mu to powie?" ROZDZIAŁ LIX OPOWIADANIE ESTERY 0 trzeciej nad ranem domy londyńskich przedmieść zaczęły wreszcie przesłaniać' otwarte pola i zamykać nas w obrębie ulic. Opady i odwilż trwały nieprzerwanie, więc drogę powrotną odbywaliśmy w warunkach nieporównanie gorszych niż przy dziennym świetle. Ale energia mojego towarzysza nie malała i — jak myślałam — umożliwiała nam podróż prawie tak samo jak konie, którym zresztą inspektor często pomagał. Pnąc się pod górę przystawały do cna wyczerpane, brnęły przez głębokie kałuże i grzęzły, ślizgały się i zaplątywały w uprząż, lecz pan Bucket ze swoją ślepą latarką był zawsze w pogotowiu, a gdy zmartwienie minęło, nieodmiennie rzucał pocztylionom tym samym zawsze chłodnym i spokojnym tonem: „Jazda, chłopcy!" Trudno opisać wytrwałość i wiarę we własne siły, z jakimi przewodził naszej powrotnej jeździe do Londynu. Nie wahał się nigdy, a postoje celem zasięgnięcia języka począł robić dopiero w odległości niewielu mil od stolicy. Przy podobnych okazjach wystarczało mu zaledwie kilka słów, więc ostatecznie jakoś pomiędzy trzecią a czwartą dotarliśmy do Islington. Nie będę rozwodzić się nad troską i niepokojami, z jakimi przez ten czas myślałam, że z minuty na minutę oddalamy się coraz bardziej od mojej matki. Ma się rozumieć, nie traciłam nadziei, iż pan Bucket musi mieć słuszność i dobrze wie, dlaczego podążamy śladem tamtej kobiety, lecz w trakcie podróży dręczyłam się ustawicznie medytowaniem nad tymi kwestiami. Nie mogłam także przejść do porządku dziennego nad pytaniami, co nastąpi, gdy wreszcie odnajdziemy Jenny i w jaki 6posób nagrodzi nam to stratę czasu? Głowę miałam obolałą od takich rozważań, gdy ostatecznie zatrzymał się nasz pojazd. Zatrzymał się na jakiejś szerokiej ulicy tuż obok postoju dorożek. Mój towarzysz zapłacił pocztylionom r— tak umazanym błotem, jak gdyby ciągnięto ich po drodze nie inaczej niż samą karetkę ■— dał im zwięzłe polecenie, dokąd mają ów ekwipaż odprowadzić, wydobył mnie z niego i ulokował w starannie wybranej przez siebie dorożce. — Na Boga, droga pani! — powiedział dokonawszy tego. — Jaka pani przemoczona! Nie zdawałam sobie sprawy, że topniejący śnieg przenikał do wnętrza karetki, a że kilkakrotnie wysiadałam, gdy jeden z koni upadał i trzeba go było podnosić, wilgoć przeniknęła mój ubiór. Zapewniłam inspektora, że to nic nie szkodzi, ale dorożkarz, który znał go najwidoczniej, nie dał wiary moim słowom i pobiegł do swojej stajni, skąd wrócił niosąc naręcze czystej i suchej słomy. Rozrzucili ją dokoła mnie, dzięki czemu zrobiło mi się ciepło i przyjemnie. — A teraz, droga pani — powiedział pan Bucket, który zatrzasnął drzwiczki dorożki i wsunął głowę w jej okno — rychło znajdziemy poszukiwaną osobę. Może to zająć krótki czas, ale droga pani nie będzie się denerwować, prawda? Ma pani do mnie zaufanie? No nie? Nie zastanawiałam się nawet, co może zająć krótki czas i kiedy zrozumiem to lepiej, lecz zapewniłam inspektora o swoim bezwarunkowym zaufaniu. — Słusznie, droga pani! Bardzo słusznie -— podchwycił. — No i wszystko skończy się dobrze, jeżeli okaże mi pani chociaż połowę zaufania, jakie ja mam do pani po tak wielu doświadczeniach. Na Boga! Z panią nie ma żadnego kłopotu! Jak żyję, nie widziałem młodej niewiasty jakiejkolwiek kondycji (a spotkałem niejedną z najlepszego towarzystwa), która potrafiłaby postępować tak, jak droga pani postępuje od chwili, gdy została wyrwana z łóżka. Jest pani wzorem do naśladowania. Słowo daję! Wzorem do naśladowania — zakończył nader ciepło. — Miło mi — powiedziałam najzupełniej szczerze — iż nie byłam dla pana ciężarem, a mam nadzieję, że nie będę i teraz. — Droga pani! — podchwycił. — Młoda dama, która jest równie łagodna jak odważna i równie odważna jak łagodna, to coś, czego trudno się spodziewać, i co, rzecz jasna, przerasta najśmielsze oczekiwania. Taka, droga pani, mogłaby zostać królową. Słowo daję! Rzuciwszy takie słowa otuchy — rzeczywiście pocieszające w moim żałosnym i niespokojnym nastroju — pan Bucket wspiął się na kozioł dorożki i raz jeszcze ruszyliśmy szparko. Dokąd? Nie miałam wówczas pojęcia i do dziś dnia nie wiem dokładnie, lecz wyglądało na td, że penetrujemy najbardziej wąskie i obskurne uliczki Londynu. Ilekroć dostrzegłam, że inspektor wydaje woźnicy jakieś polecenie, byłam przekonana, iż wnet zapuścimy się w jeszcze bardziej zawiły labirynt, i z reguły tak się działo. Czasami natrafialiśmy na szerszą ulicę czy też dom większy i lepiej oświetlony niż inne. Wówczas zatrzymywaliśmy się przed urzędami policyjnymi — takimi, jakie odwiedzaliśmy na początku wyprawy — i widywałam inspektora naradzającego się z innymi policjantami. Czasami mój towarzysz schodził z kozła obok jakiejś sklepionej bramy lub u skrzyżowania ulic i w tajemniczy sposób błyskał ślepą latarką. Zawsze odpowiadał mu z ciemności podobny błysk ||§ niby świecący owad — i dalsze tajemnicze narady miewały miejsce. Odnosiłam wrażenie, że krąg naszych poszukiwań zacieśnia się stopniowo, a same poszukiwania są coraz łatwiejsze. Policjanci na służbie zdawali się udzielać panu Bucketowi pożądanych wiadomości i najwyraźniej wskazywali mu kierunek, w jakim należy się udać. Wreszcie przystanęliśmy znowu i mój towarzysz przeprowadził z jednym ze swoich ludzi rozmowę długą i prawdopodobnie zadowalającą, na co wskazywały jego częste skinienia głowy. Po skończonej naradzie podszedł do mnie z miną wielce zaaferowaną i skupioną. — Droga pani — przemówił — wiem, że nie przerazi pani nic, co może teraz nastąpić. Wobec tego daruję sobie wszelkie ostrożne przygotowania i powiem, że wytropiliśmy poszukiwaną osobę, a pani może mi być bardzo potrzebna wcześniej, niż sam się spodziewam. Nierad proszę drogą panią o coś takiego, ale czy zechce pani przejść się ze mną trochę? Oczywiście! Wysiadłam w jednej chwili i przyjęłam jego ramię. — Trudno pani utrzymać się na nogach, co? Powoli, droga pani. Proszę nie liczyć się z czasem. U zbiegu ulic rozejrzałam się wokół niepewnie i z pośpiechem i odniosłam wrażenie, że znam to miejsce. — Czy jesteśmy przy Holborn? — zapytałam. —Tak — odrzekł. — A poznaje pani to rozwidlenie? TS — Wygląda mi na Chancery Lane. — I tak się też nazywa, droga pani. Skręciliśmy w tę ulicę i, gdy brnęliśmy w roztajalym lodzie i śniegu, usłyszałam bicie zegara. Było pół do szóstej. Szliśmy dalej w milczeniu i tak szybko, jak pozwalały warunki, kiedy ktoś otulony peleryną, kto zbliżał się ku nam wąskim chodnikiem, ustąpił w bok, by dać mi drogę. W tej chwili dobiegł mnie okrzyk zdziwienia oraz moje imię, wymówione przez pana Woodcourta. Ten głos poznałabym zawsze i wszędzie. Było to zdarzenie tak nieoczekiwane i tak — nic wiem, co rzec: miłe czy bolesne — po dłngiej podróży i naszych gorączkowych poszukiwaniach, że nie mogłam wstrzymać łez cisnących się do oczu. Odniosłam wrażenie, iż ten głos usłyszałam nagle pośród nocy i w jakimś obcym, nie znanym mi kraju. — Panno Estero! Pani tutaj? O tej porze? I w taką okropną pogodę? Słyszał od mojego opiekuna, że wyjechałam w niecodziennej sprawie, i powiedział to zaraz, by uniknąć zbytecznych wyjaśnień. Odrzekłam, że dopiero co wysiedliśmy z dorożki i zmierzamy właśnie... W tym momencie rzuciłam pytające spojrzenie panu Buckctowi. — Widzi pan, panie doktorze — zwrócił się doń detektyw, który z moich słów wyłowił ten tytuł — zmierzamy właśnie ku sąsiedniej uliczce. Inspektor Bucket jestem. W tym czasie pan Woodcourt, nie zważając na moje sprzeciwy, szybko zrzucił pelerynę i począł mnie nią okrywać. — Roztropne posunięcie — odrzekł pan Bucket, który pośpieszył mu z pomocą. — Bardzo roztropne posunięcie. — Można pójść z państwem? — zapytał pan Woodcourt... nie wiem, mnie czy mojego towarzysza. W każdym razie ten ostatni wziął na siebie udzielenie odpowiedzi. — Czemu by nie, na Boga! — zawołał. — Naturalnie, że można. Przytoczona rozmowa odbyła się w mgnieniu oka. Później panowie wzięli mnie między siebie i poprowadzili spowitą w pelerynę. — Przed chwilą rozstałem się z Ryszardem — powiedział pan Woodcourt. — Siedziałem przy nim od dziesiątej wieczór. — Mój Boże! Zachorował! 956 — Nie, nie! Proszę mi wierzyć. Nie zachorował, ale czuje się niezupełnie dobrze. Jest wyczerpany... przygnębiony. Wie pani, że tak bywa z nim niekiedy, więc oczywiście Ada mnie wezwała. Po powrocie do domu zastałem jej liścik i zaraz tam pobiegłem. Wkrótce Ryszard uspokoił się znacznie i ożywił, Ada zaś była szczęśliwa i przekonana (Bóg mi świadkiem, niesłusznie), że to wyłącznie moja zasługu. Wobec tego zostałem u nich, chociaż Ryszard już przez parę godzin spał tak smacznie, jak, mam nadzieję, ona śpi obecnie. O moich przyjaciołach mówił życzliwie, jak o ludziach bliskich, był im szczerze oddany, Adzie przynosił otuchę. Jakże mogłam nic skojarzyć tego wszystkiego z udzieloną mi w swoim czasie obietnicą? Musiałabym być strasznie niewdzięczna, gdybym nie przypomniała sobie jego słów, wypowiedzianych, kiedy wzruszyła go do głębi zmiana mojego wyglądu: „Przyjmę tę misję w zaufaniu i potraktuję ją jako święty obowiązek". Kiedy skręciliśmy w kolejny ciasny zaułek, inspektor, który po drodze pilnie obserwował pana Woodcourta, zwrócił się do niego: — Panie doktorze, śpieszymy teraz do pewnego kupca branży papierniczej. To niejaki pan Snagsby. Co? Widzę, że pan go zna? — dodał żywo, bo był nad wyraz spostrzegawczy i zorientował się w mig, że tak być musi. — Tak. Wiem o nim to i owo. Byłem także wzywany do jego domu. — Aha — podjął pan Bucket. — Pozwoli pan, że na moment zostawię z panem pannę Summerson, a sam pójdę zamienić z nim kilka słów? Policjant, z którym pan Bucket odbył ostatnią konferencję, stał dyskretnie za nami. Uświadomiłam to sobie dopiero, gdy powiedziałam, że w domu państwa Snagsby ktoś płacze, a on zabrał głos niespodziewanie: — Niech się panienka nie denerwuje. To tylko ich służąca. — Właśnie! — podchwycił inspektor. — Dziewczyna miewa ciężkie ataki i takie coś przytrafiło się jej akurat dzisiaj. Przykry zbieg okoliczności, bo muszę wydobyć z niej pewne ważne informacje, łla! Trzeba będzie przywrócić ją jakoś do przytomności. — Oni spaliby teraz, gdyby nie ta dziewczynu — odezwał się znów policjant. — Całą noc ją to trzyma. 957 — Aha... Prawda. Latarka mi się skończyła. Pożycz mi na chwilę swoją. Przytoczona rozmowa szeptem odbywała się w bliskości domu, z którego dobiegały mnie płacz i stłumione jęki. Bucket odszedł tam w niewielkim kręgu światła i zastukał do drzwi, które otwarły się po dwukrotnym kołataniu. Wówczas zniknął, my zaś pozostaliśmy na ulicy. — Panno Estero — odezwał się pan Woodcourt — nie chciałbym narzucać" się i wnikać w pani sekrety, ale, proszę, niechaj mi wolno będzie pozostać przy pani, jeżeli to możliwe. — Bardzo pan łaskaw i uprzejmy — odrzekłam. — Nie myślę taić przed panem żadnych własnych sekretów, ale, rozumie pan, nie mogę dysponować swobodnie cudzymi. — Rozumiem doskonale i proszę mi wierzyć, pozostanę przy pani tylko tak długo, jak szacunek dla tych cudzych tajemnic pozwoli. — Wierzę panu bez zastrzeżeń — powiedziałam — bo wiem, jak święcie dochowuje pan obietnic. Niebawem zajaśniał znów niewielki krąg światła i podszedł do nas pan Bucket z wielce zaaferowaną miną. — Zechce droga pani wejść — zwrócił się do mnie — i usiąść przy ogniu. A do pana, jako do lekarza, mam wielką prośbę. Czy mógłby pan spojrzeć na tę służącą i sprawdzić, czy da się z nią cos zrobić? Dziewczyna przechowuje gdzieś pewien list, na którym wyjątkowo mi zależy. Listu nie znalazłem w jej kuferku, więc musi go mieć przy sobie, ale jest taka sztywna i skręcona, że byłoby trudno poruszyć ją nie zadając jej bólu. We troje weszliśmy do domu, gdzie mimo chłodnej pogody było gorąco i duszno po całonocnym czuwaniu i ruchu. Tuż za drzwiami 6tał w sieni mężczyzna wątłej budowy, ubrany w szary surdut. Był wystraszony i najwyraźniej przygnębiony, ale wydał mi się człowiekiem łagodnym z natury i uprzejmym. — Tędy proszę, jeżeli pan inspektor łaskaw. Na dół po schodkach. Szanowna pani raczy wybaczyć, że poprowadzę ją do kuchni od frontu, której używamy w charakterze bawialni na dzień powszedni. Kuchnia od podwórka jest sypialnią Gusty, a ona, biedactwo, leży tam teraz i okropnie cierpi, proszę państwa. Zeszliśmy na dół po schodach, a mężczyzna wątłej budowy — pan Snagsby, jak się okazało — pośpieszył za nami. W kuchni od frontu siedziała przed kominkiem pani Snagsby z mocno zaczerwienionymi oczyma i bardzo surowym wyrazem twarzy. — Moja mała żoneczko — odezwał się pan Snagsby wkraczając za nami do kuchni — bądź łaskawa zawiesić, jeżeli wolno posłużyć się takim wyrażeniem, działania nieprzyjacielskie bodaj na moment w trakcie tej długiej nocy. Oto pan inspektor Bucket, pan doktor Woodcourt i towarzysząca im dama. Kobieta zrobiła zdziwioną minę, po czemu, prawdę rzekłszy, miała powód, a mnie zmierzyła szczególnie srogim wzrokiem. — Moja mała żoneczko — podjął pan Snagsby i usiadł w najodleglejszym kąciku obok drzwi, jak gdyby pozwalał sobie na zbytnią poufałość — zapewne mogłabyś zapytać, czemu pan inspektor Bucket, pan doktor Woodcourt i towarzysząca im dama odwiedzają zaułek Cook's Court przy Cursitor Street o tak niezwykłej porze. Nie wiem. Nie mam wyobrażenia. A gdyby mi to wyjaśniono, dopiero nie zrozumiałbym nic zgoła, więc wolę powstrzymać się od pytań. Pan Snagsby, który siedział z głową wspartą na dłoni, miał tak nieszczęśliwą minę, ja zaś czułam, iż jestem tak niemile widziana, żc zamierzałam wystąpić z jakimś usprawiedliwieniem, gdy pan Bucket wziął sprawę w swoje ręce. — Mój panie Snagsby — rozpoczął — nie może pan zrobić nic lepszego niż pójść zaraz z panem Woodcourtem do tej pańskiej Gusty... — Do mojej Gusty, panie inspektorze! — jęknął pan Snagsby. — Proszę tak mówić... Proszę! To będzie kolejny zarzut przeciwko mnie. — ... i trzymać świecę — ciągnął pan Bucket bez żadnej poprawki — albo ją trzymać, czy w każdym razie pomagać doktorowi 'według jego wskazówek. Wiem, że zrobi pan to z wielką chęcią, bo jest pan człowiekiem łagodnym i uczynnym i, rozumie pan, ma pan współczujące innym serce. Panie doktorze, czy będzie pan łaskaw zbadać tę dziewczynę, a jeżeli uda się panu znaleźć ten list, doręczyć mi go bez zwłoki? Gdy tamci wyszli, inspektor usadowił mnie w ciepłym kąciku tuż przy ogniu, a gdy za jego radą zdjęłam buciki, wsparł je o kratę kominka, by prędzej wyschły, co czyniąc rozprawiał nieustannie: — Niechaj nie zbija drogiej pani z tropu wysoce niegościnna mina pani Snagsby, ponieważ pani Snagsby jest ofiarą długiego łańcucha ^pomyłek. Zrozumie to wcześniej, niż mogłoby to być przyjemne dla damy, która ogólnie biorąc formułuje swoje myśli prawidłowo, gdyż zaraz wszystko jej wytłumaczę. — W tym momencie inspektor, który cały przemoknięty, z mokrym kapeluszem i szalikiem w ręku stał przed ogniem płonącym na kominku, zwrócił się do pani Snagsby. — Przede wszystkim powiem pani, jako kobiecie zamężnej i, jak się mów, pełnej wdzięku: „Wierzaj mi, że te wszystkie czułe..." et cete- ra... Dobrze pani zna tę śpiewkę, prawda? No i proszę mi tylko nie wmawiać, że pani i dobre towarzystwo są sobie całkiem obce. Pani wdzięki, pani uroki winny dać pani większą pewność siebie i zrozumienie rzeczy, no nie? Pani Snagsby zaniepokoiła się najwidoczniej, złagodniała trochę i bąknęła niepewnie: — Co pan inspektor ma na myśli? — Co pan inspektor ma na myśli? — powtórzył jak gdyby bezwiednie, gdyż sądząc według wyrazu jego twarzy, przez cały czas nasłuchiwał czujnie, czy nie odkryto już listu, a to mnie zaprzątało również, bo zdawałam już sobie sprawę, że chodzi o dokument wielkiej wagi. — Zaraz powiem łaskawej pani, co ma na myśli. Proszę wybrać się do teatru. Na Otella. To tragedia w sam raz dla pani. — Dlaczego? — zapytała nieśmiało. — Dlaczego? Bo jeżeli nie zobaczy pani Otella, może tu dojść do tego, do czego tam doszło. Ha! Nawet teraz, kiedy rozmawiam z panią, pani umysł, wiem dobrze, nie jest zupełnie wolny od podejrzeń tyczących obecnej tu młodej damy. A mam pani powiedzieć, kim jest ta młoda dama? Proszę posłuchać! Pani jest osobą inteligentną, o duszy, że się tak wyrażę, która jest zbyt duża dla ciała. A zatem ciało dręczy. Ale zna mnie pani i pamięta doskonale, gdzie widzieliśmy się ostatnim razem i o czym była mowa w tamtym towarzystwie. Pamięta pani, co? Oczywiście! Otóż ta młoda dama to tamta młoda dama. Odniosłam wrażenie, że pani Snagsby zrozumiała dziwne słowa lepiej, niż ja mogłam zrozumieć je w owym czasie. — No i Uparciuch, którego tutaj nazywano Jo, był zamieszany w tę samą sprawę, nie żadną inną. I znany pani skryba adwokacki był zamieszany w tę samą sprawę, nie żadną inną. I pani mąż został przez nieboszczyka mecenasa Tulkinghorna, najlepszego swojego klienta, zamieszany w tę samą sprawę, nie żadną inną, chociaż wie 0 niej akurat tyle, ile pani prapradziadek. I cała fura innych ludzi była i jest zamieszana w tę samą sprawę, nie żadną inną. A pani, osoba zamężna i pełna wdzięków, zamyka te swoje błyszczące oczy 1 kształtną główką bije o mur jak nieprzytomna. Wstyd mi za panią! Wstyd, doprawdy! Myślę, że pan Woodcourt zdążył już chyba znaleźć ten list, co? Pani Snagsby smutno pokiwała głową i uniosła chusteczkę do oczu. — A czy to wszystko? — podjął pan Bucket z wyraźnym podnieceniem. — Nie! Uważa pani, co się dzieje? Jeszcze jedna osoba zamieszana w tę samą sprawę, nie w żadną inną, osoba w opłakanych warunkach i pożałowania godnym stanie zdrowia, przychodzi tutaj ostatniego wieczora, co pani widzi, rozmawia z tą pani służącą i między nimi przechodzi z rąk do rąk papier, za który ja wyłożyłbym na stół sto funtów. A pani co robi? Ukrywa się, podgląda je, a następnie, wiedząc, czym to grozi, napastuje pani tę swoją służącą gwałtownie i surowo, więc w rezultacie dziewczyna dostaje ataku i dalej ma atak, mimo że od jej słów może zależeć ludzkie życie! Pan Bucket wypowiedział ostatnie słowa z wielkim przekonaniem, więc bezwiednie załamałam ręce i poczułam, że izba wiruje wraz ze mną. Ale to minęło rychło. Pan Woodcourt wszedł, wsunął w dłoń inspektora jakiś papier i wyszedł znowu. Pan Bucket szybko przebiegł wzrokiem ów papier i zwrócił się do pani Snagsby: —i Obecnie, proszę pani, jedno, co może pani zrobić, by naprawić cokolwiek własne błędy, to pozwolić, abym pomówił z tą młodą damą na osobności. Może wie pani, jak pomóc panu zajętemu w kuchni od podwórka? Może zna pani sposób przywrócenia do przytomności tej biednej dziewczyny? Jeżeli tak, proszę zająć się tym możliwie najszybciej i najlepiej — zakończył stanowczym tonem, a gdy pani Snagsby zamknęła drzwi za sobą, zwrócił się do mnie: — Czy droga pani jest spokojna, pewna własnych nerwów? —- Jak najpewniejsza — odrzekłam. — Czyje to pismo? Pismo było mojej matki, a złożony jak list arkusik zwykłego papieru — zmięty i poplamiony wilgocią — był opatrzony moim londyńskim adresem. — Zna pani ten charakter pisma, co? I jest pani wystarczająco opanowana, by mi list przeczytać? Tylko proszę uważać i nie pominąć ni słowa. List był pisany częściami, w pewnych odstępach czasu. Najpierw przeczytałam, co następuje: Do chaty strycharzy przyszłam w dwu celach. Przede wszystkim chciałam, gdyby to było możliwe, jeszcze raz zobaczyć moją najdroższą. Tylko zobaczyć, nie porozmawiać z nią ani dać znać, że jestem blisko. Ponadto chciałam zagubić się zmyliwszy pogoń. Nie miej za złe tamtej kobiecie jej udziału w zmowie. Udzieliła mi pomocy na moje gorące prośby i zapewnienie, iż to, co robię, robię dla dobra mojej najdroższej. Pamiętasz jej zmarłe dziecko. Zgodę jej męża kupiłam, ale jej pomoc została udzielona darmo. — Aha — bąknął inspektor. — „Przyszłam". Więc ta część była pisana, gdy tam odpoczywała. Zgadza się to z moimi domysłami. Miałem rację. Dalszy ciąg był skreślony w innym czasie. Przez wiele godzin byłam w długiej drodze i teraz wiem, że muszę rychło umrzeć. Ach, te ulice! Przed sobą nie widzę nic prócz śmierci. Opuszczając dom miałam na myśli inny cel, lecz uchroniłam się i do moich licznych win nie dodam jeszcze jednej. Chłód, wilgoć, wyczerpanie wyjaśnią dostatecznie, czemu zostanę znaleziona martwą. Ale mój zgon nastąpi z innych przyczyn, chociaż i te sprawiają mi cierpienie. To sprawiedliwie, że wszystko, co było mi podporą, runęło w jednej chwili, a przerażenie i wyrzuty sumienia staną się powodem mojej śmierci. — Odwagi, droga pani — powiedział inspektor. — Pozostało zaledwie kilka słów. Słowa te były napisane w jeszcze innym czasie — jak wydawało 'mi się, prawie po ciemku. P* Ą Uczyniłam wszystko, co w mojej mocy, aby zaginąć. Wkrótce niepamięć mnie pochłonie i nie będę przynosić wstydu jego nazwisku. Nie mam przy sobie nic, po czym dałoby się mnie rozpoznać. Obecnie rozstaję się z tym listem. Miejsce, w którym zostanę znaleziona, jeżeli będę w stanie dojść tak daleko, często powracało do moich myśli. Żegnaj. Wybacz. Pan Bucket podtrzymał mnie ramieniem i ostrożnie usadowił na krześle. — Odwagi, droga pani — powiedział. — Proszę nie uważać mnie za człowieka bezwzględnego, ale gdy droga pani poczuje się na siłach, powinna włożyć buciki i przygotować się do drogi. 4sZastosowałam się do tego życzenia, lecz inspektor pozostawił mnie na miejscu i miałam wiele czasu, by modlić się za moją nieszczęśliwą matkę. Tymczasem wszyscy byli zajęci chorą służącą. Słyszałam głos pana Woodcourta, który wydawał rozmaite polecenia i raz po raz zwracał się do owej Gusty. Wreszcie wszedł do izby w towarzystwie pana Bucketa i powiedział, że do chorej należy przemawiać łagodnie, a zatem byłoby najlepiej, gdybym ja spróbowała uzyskać od niej potrzebne informacje. Niewątpliwie zdoła już odpowiadać na pytania, jeżeli uspokoi się ją, miast wystraszyć. Chodzi przede wszystkim o to — wyjaśnił mi inspektor — jak Gusta otrzymała list, o którym mowa, co zaszło pomiędzy nią a doręczycielką listu i dokąd poszła następnie ta osoba. Opanowałam się, jak mogłam, i przeszłam- do sąsiedniej izby. Pan Woodcourt zamierzał pozostać na miejscu, ale na moją prośbę dotrzymał towarzystwa mnie i panu Bucke- towi. Biedna dziewczyna siedziała na podłodze, tara gdzie ją uprzednio położono. Wszyscy stali wokół niej zachowując pewien dystans, by nie utrudniać dostępu powietrza. Gusta nie była ładna i sprawiała wrażenie chorowitej i zabiedzonej, ale jej twarz, wykrzywiona jeszcze kurczowo, miała wyraz poczciwy i smutny. Uklękłam obok niej na podłodze i głowę jej wsparłam na moim ramieniu, ona zaś objęła mnie za szyję i wybuchnęła płaczem.- — Drogie biedactwo — zaczęłam i przylgnęłam policzkiem do jej czoła, bo rozpłakałam się również i dygotałam cała — na brak litości wygląda niepokojenie cię w tej chwili, ale w ciągu godziny nie po trafiłabym ci wytłumaczyć, jak wiele zależy od tego, co powiesz nam o liście, który miałaś przy sobie. Gusta jęła zaklinać się żałośnie, że nie chciała zrobić nic złego, zwracając się głównie do pani Snagsby. — Nie chciałaś zrobić nic złego — podjęłam. — Tego jesteśmy wszyscy pewni. Ale, proszę, powiedz nam, jak list dostałaś. — Powiem, proszę panienki. Powiem szczerą prawdę... Najszczerszą prawdę, psze pani! — zwróciła się znów do chlebodawczyni. — Na pewno, moja droga — odrzekłam. — Jak to właściwie było? — Późno w wieczór, proszę panienki, jak już było całkiem ciemno, pani posłała mnie po coś do miasta, a kiedy wracałam, zobaczyłam, że jakaś prosta kobieta, przemoczona cała i zabłocona, stoi i patrzy na nasz dom. Jak Zobaczyła mnie przy drzwiach, zawołała na mnie i zapytała, czy tutaj mieszkam. Odpowiedziałam, że tak, a ona na to, że zna w tych stronach parę miejsc, ale zmyliła drogę i nie może tam trafić. Co ja zrobię, mój Boże? Co teraz zrobię? Przecież nikt mi nie uwierzy! Ale naprawdę, psze pani! — jeszcze raz spojrzała na panią Snagsby. — Naprawdę ja nie powiedziałam jej nic złego i ona nie powiedziała mi nic złego! Biedaczka straciła wątek, więc by jej dopomóc, jeżeli jeszcze nie jest za późno, chlebodawczyni pocieszyła ją z przymusem i nader cierpką miną. — Mówisz, że nie mogła tam trafić — podpowiedziałam. — A nie mogła, proszę panienki! — zawołała Gusta. — Nijak nie mogła. I taka była zmęczona, słaba, proszę panienki! Naprawdę! Gdyby ją pan widział, psze pana — zwróciła się do pana Snagsby — na pewno dałby jej pan pół korony! — Aa... Widzisz, Gusto moja droga — bąknął pan Snagsby nie wiedząc zrazu, co odpowiedzieć. — Tak! Myślę, że dałbym jej pół korony. — A mówiła tak ładnie, proszę panienki — podjęła dziewczyna wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczyma — że ai się serce krajało. Naprawdę! No i zapytała, czy znam drogę na cmentarz, więc ja na to, na jaki cmentarz? A ona, że tam, gdzie chowa się biedaków. No to powiedziałam jej, że sama jestem z biedaków i byłam na opiece parafii. A ona, że chce trafić do cmentarza, gdzie jest kryte przejście i kamienny stopień, i furta z żelaznych prętów. Patrzałam w jej twarz i usiłowałam ośmielić dziewczynę, aby mówiła dalej, spostrzegłam jednak, że pan Bucket przyjął tę wiadomość z wyraźnym zaniepokojeniem. — Mój Boże! — zawołała i oburącz odgarnęła włosy z czoła. — I co ja teraz zrobię? Co zrobię? Ona mówiła o cmentarzu, gdzie jest pochowany ten, co to otruł się czymś na sen, jak to, psze pana, pan powiedział nam, kiedy raz wrócił pan do domu, a ja, psze pani, tak się wtedy wystraszyłam. I teraz znów się boję! Mój Boże! — Teraz jest ci lepiej, dużo lepiej — podchwyciłam. — Pror cię, bardzo proszę, powiedz mi więcej. — Powiem, proszę panienki! Tak! Powiem więcej. I niech ( nienka nie gniewa się na mnie za to, że byłam taka chora. Gniewać się! Na nią, biedaczkę! No to, proszę panienki, ona zapytała, czy mogę jej wytłumaczyć, jak się idzie na cmentarz, więc ja na to, że tak, i wszystko wytłumaczyłam. Ona patrzała na mnie przez ten czas, a oczy miała ta* kie, jakby była prawie ślepa, i trzęsła się cała. Później wyjęła te*" list, pokazała mi i mówi, że chciała go zanieść na pocztę, ale ta" mógłby go kto ukraść albo nie wysłać przez niedbalstwo. Więc, t powiada, czy ja wezmę ten list i wyślę przez posłańca, a posłańcowi zapłacą tam, gdzie list zaniesie. Odpowiedziałam, że tak, bo to przecież nic złego, a ona na to, że ma się rozumieć, nic złego. Więc, proszę panienki, wzięłam list, a ona powiedziała, że nie ma nic, więc nic mi dać nie może, a ja na to, że nie trzeba i nic nie potrzebuję, bo sama jestem biedna. Więc powiedziała: „Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko", no i poszła. - — Poszła...? — Tak! Tak! W stronę, którą jej pokazałam! — krzyknęła uprzedzając moje zapytanie. — Później weszłam do domu i pani Snagsby skądś się zaraz pokazała, i naskoczyła na mnie, a ja tak się wystraszyłam, proszę panienki! Pan Woodcourt odciągnął ją ode mnie delikatnie i ostrożnie. Inspektor podał mi płaszcz i w jednej chwili byliśmy na ulicy. Lekarz zawahał się, lecz poprosiłam go, by teraz mnie nie opuszczał, a pan Bucket dorzucił: — Lepiej niech pan doktor zostanie z nami. Może pan być bardzo potrzebny. No, nie traćmy czasu. Z tej części wędrówki mam nader mętne wspomnienia. Pamiętam, że nie byl to dzień, nie była noc, bo brzaski już szarzał, lecz ulicznych latarń nie pogaszono. Pamiętam, że śnieg i krupy padały nadal i głęboko zaścielały drogę. Pamiętam, że mijali nas nieliczni, przemarznięci przechodnie. Pamiętam mokre dachy domów, wezbrane rynsztoki, buchające wodą rynny i poczerniałe zwały śniegu, które deptaliśmy stale, i niezwykłą ciasnotę przemierzanych uliczek i zaników. Atoli przypominam sobie również, że jak gdybym słyszała wyraźnie słowa biednej dziewczyny, która opowiada mi nadal, co zaszło; że czułam na ramieniu ciężar jej głowy, zarazem jednak brudne fasady mijanych domów przybierały ludzką postać i przypatrywały mi się bacznie; że jakieś ogromne upusty wodne otwierały się i zamykały w mojej głowie albo w otaczającym mnie powietrzu; że zjawiska urojone wydawały mi się bardziej realne niż to, co widziałam w rzeczywistości. Na koniec znaleźliśmy się w mrocznym i obskurnym krytym przejściu, gdzie nad furtą z żelaznych prętów płonęła i walczyła z bladym światłem brzasku jedna jedyna latarnia. Furta była zamknięta. Za nią rozciągał się cmentarz i tam pośród opornie ustępującej nocy widać było zarysy nędznych mogiłek i kamieni nagrobnych, wtłoczonych między odrapane domy, w których oknach — między ohydnymi plamami wilgoci przypominającymi jakąś chorobę skórną — jaśniały tylko nieliczne światła. Wydałam okrzyk litości i przerażenia, gdy na kamiennym stopniu przed furtą, nasiąkłym i ociekającym plugawą wilgocią tego straszliwego miejsca, zobaczyłam leżącą kobietę — Jenny, matkę zmarłego niegdyś małego dziecka. Skoczyłam ku niej, lecz powstrzymali mnie towarzysze, a pan Woodcourt jął prosić z wielkim przejęciem, nawet ze łzami, abym zechciała najpierw wysłuchać tego, co powie mi inspektor. Mam wrażenie, że zgodziłam się na to. Tak! Jestem pewna, że się zgodziłam. — Droga pani — usłyszałam — łatwo zrozumie mnie pani po chwili zastanowienia. W chacie strycharzy one pomieniały się na ubrania. W chacie strycharzy one pomieniały się na ubrania! Byłam w stanie powtórzyć te słowa i sens ich rozumiałam, lecz nie łączyłam ich wcale z istniejącą sytuacją. — Jedna wróciła — ciągnął: pan Bucket — druga poszła dalej, lecz tylko do uzgodnionego między nimi miejsca, by zmylić ślad. Później okólnymi drogami na przełaj powróciła do domu. Proszę zastanowić się nad tym przez moment. I to byłam w stanie powtórzyć, lecz z sensu słów nadal nie zdawałam sobie sprawy. Patrzałam przed siebie i na kamiennym stopniu widziałam matkę, zmarłego niegdyś małego dziecka. Leżała tam i jedną ręką obejmowała żelazny pręt furty — jak gdyby tuliła ją do siebie. Leżała tam kobieta, która tak niedawno musiała rozmawiać z moją matką. Leżała bez czucia i pamięci, osłabła i opuszczona przez wszystkich, ta, co przyniosła list skreślony przez moją matkę, jedyna osoba, która mogłaby nam wskazać, gdzie znajduje się obecnie moja matka, mogłaby poprowadzić nas na ratunek poszukiwanej tak daleko i bezskutecznie mojej matki. Mogłaby! Ale na skutek czegoś nie do pojęcia związanego z moją matką została doprowadzona do stanu, w jakim lada moment może znaleźć się poza zasięgiem naszej opieki i pomocy! Ona leżała tam, a oni mnie powstrzymywali! Widziałam pełen powagi i współczucia wyraz twarzy pana Woodcourta, lecz nie rozumiałam go zgoła. Widziałam, że pan Woodcourt powstrzymuje również inspektora, lecz nie rozumiałam zgoła, czemu to czyni. Widziałam, że mimo przejmującego chłodu stoi z odkrytą głową, jak gdyby pełen szacunku dla kogoś lub czegoś. Widziałam to wszystko, lecz opuściła mnie wszelka zdolność pojmowania. Dobiegły mnie słowa: — Czy ona ma tam pójść? — Tak. Przed wszystkimi ona. Jej dłonie winny pierwsze dotknąć tamtej. Mają po temu prawo większe niż nasze ręce. Ruszyłam w stronę furty i pochyliłam się nad kamiennym stopniem. Dźwignęłam ciężką głowę, odgarnęłam długie, nasiąkłe wilgocią włosy i twarz zwróciłam ku sobie. To była moja matka. Martwa i już ostygła. ROZDZIAŁ LX DALSZE PERSPEKTYWY Przechodzę do innych wątków mojego opowiadania. Niezwykłej dobroci wszystkich otaczających mnie ludzi zawdzięczam pociechę, o której nigdy nie potrafię myśleć bez wzruszenia. Tyle jednak napisałam już o sobie i tak wiele pozostaje dp napisania, że nie będę rozwodzić się nad moją żałobą. Zachorowałam, ale nie na długo, a nie wspomniałabym nawet o tym drobnym wydarzeniu, gdybym potrafiła stłumić wspomnienia o okazywanym mi wielkim współczuciu. A więc przechodzę do innych wątków mojego opowiadania. W czasie gdy chorowałam, pozostawaliśmy w Londynie, dokąd na zaproszenie mojego opiekuna — zjechała pani Woodcourt i zamieszkała u nas. Gdy pan Jarndyce osądził, że jestem wystarczająco zdrowa i pogodna, by gawędzić z nim na nasz dawny sposób, powróciłam do normalnych zajęć i na krzesło stojące obok jego krzesła. Ma się rozumieć, mogłoby to nastąpić znacznie wcześniej, gdyby opiekun chciał mi wierzyć, lecz on sam wyznaczył porę odpowiednią według jego zdania. — Dame Trot — rozpoczął obdarzywszy mnie pocałunkiem — z radością witam cię znów w Dąsalni, moja droga. Mam pewien plan, mała kobietko, i chciałbym go w czyn wprowadzić. Proponuję, abyśmy pozostali tutaj na sześć miesięcy, może na dłużej. To okaże się w przyszłości Innymi słowy, myślę, że winniśmy osiąść tutaj tymczasowo. — I na ten czas porzucić Samotnię? — zapytałam. — Moja miła! Niechaj Samotnia uczy się sama dbać o siebie! — podchwycił żywo. Wydało mi się, że jego głos zabrzmiał nutą smutku, ale zwróciwszy wzrok ku jego poczciwej twarzy dostrzegłam na niej najbardziej uroczy z uśmiechów. — Niechaj Samotnia uczy się sama dbać o siebie — powtórzył i tym razem nie dosłyszałam nuty smutku w brzmieniu tego zdania. — Daleko stamtąd do Ady, ty zaś, moja miła, jesteś jej bardzo potrzebna. — Jesteś w tym cały, opiekunie! zawołałam. — Musiałeś wpaść na pomysł, który sprawi Adzie i mnie radosną niespodziankę. -— Jeżeli, moja droga, chcesz wychwalać moją cnotę bezinteresowności, muszę nadmienić, że nie jest to pomysł zupełnie bezinteresowny. Gdybyś ty była wciąż w drodze, mało czasu mogłabyś spędzać ze mną. Ponadto chciałbym miewać wiadomości o Adzie tak często, jak pozwolą na to moje chłodne stosunki z biednym Rickiem. I nie tylko o niej, Estero. O tym biedaku również. ■ — Czy dzisiaj rano widziałeś się, opiekunie, z panem Woodcour- tem? - — Widuję się z nim każdego rana, Dame Durden. — I wciąż mówi to samo o Ryszardzie? — Zupełnie to samo. Nie stwierdza u niego jakiejś konkretnej choroby. Jest nawet przekonany, że nie ma żadnej. Mimo to jednak myśli o nim z troską. Któż mógłby myśleć inaczej? Moja najmilsza odwiedzała nas ostatnio każdego dnia — często nawet dwa razy dziennie. Przewidywaliśmy jednak, że potrwa to tylko do czasu, gdy zupełnie przyjdę do siebie. Doskonale zdawaliśmy 60- bie sprawę, że jej gorące serce jest, jak zawsze, pełne serdecznych uczuć dla kuzyna Johna i wdzięczności dla niego, a Ryszard nie sprzeciwia się przebywaniu żony poza domem. Ale nie wątpiliśmy również, iż Ada poczytuje ograniczenie tych wizyt za swój obowiązek wobec Ryszarda, a mój opiekun, z właściwą mu delikatnością, widział to i próbował dać Adzie do zrozumienia, że jego zdaniem sądzi tak słusznie. ' Biedny, kochany Ryszard! — westchnęłam. — Kiedy nareszcie wyzwoli się z tych swoich urojeń! —- Teraz nie zmierza ku temu, moja droga ||| odrzekł pan Jarndyce. — Im bardziej cierpi, tym większą niechęć czuje do mnie, bo jest przekonany, że ja przed wszystkimi uosabiam wielkie źródło jego męki. — Jakże nierozumnie! -7- nie byłam w stanie powstrzymać okrzyku. — Ach, Dame Trot, Dame Trot! Co rozumnego da się znaleźć w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce! Nierozsądek i niesprawied liwość na szczycie, nierozsądek i niesprawiedliwość u podstaw oraz pośrodku, nierozsądek i niesprawiedliwość od początku do końca, jeżeli jakiś koniec nastąpi kiedy. Biedny Rick tkwi w tym wszystkim nieustannie, skąd więc miałby nabrać rozsądku? Szuka gruszek na wierzbie zupełnie tok samo, jak dawnymi czasy szukali ich tam jego poprzednicy. Łagodna wyrozumiałość, z jaką mój opiekun zwykł mawiać o Ryszardzie, wzruszała mnie tak bardzo, że najczęściej nie zabierałam głosu na ten temat. — Sądzę, że lord kanclerz i wicekanclerze wraz z całą ławicą grubych ryb z sądu kanclerskiego byliby niezmiernie zdziwieni takim nierozsądkiem i taką niesprawiedliwością jednej z ich stron procesowych — ciągnął pan Jarndyce. — Ja też się dziwię, gdy ci uczeni dżentelmeni poczynają wierzyć, iż róże wyrastają z pudru, który zasiewają w swoich perukach! Omal nie spojrzał w okno, by zbadać kierunek wiatru, lecz opanował się i położył dłoń na oparciu mojego krzesła. — Trudno, mała kobietko! Lepiej zmieńmy temat. Tę skałę musimy pozostawić czasowi, pomyślnym losom, jakiejś odmianie warunków. Rzecz w tym, by nie rozbiła się o nią Ada. Nie stać jej i jego nie stać na odległą nawet możliwość zerwania z jeszcze jednym przyjacielem. Dlatego najgoręcej prosiłem pana Woodcourta, teraz zaś, moja droga, ciebie proszę najgoręcej o nieporuszanie tej kwestii w rozmowach z Rickiem. Pozostawmy ją samej sobie. Za tydzień, miesiąc, rok, wcześniej lub później, on spojrzy na mnie mniej zmętniałym wzrokiem. Ja mogę czekać. Przyznałam, że tę kwestię omawiałam już z Ryszardem, a jak sądzę, pan Woodcourt czynił to również. • — Wspomniał mi o tym — podjął pan Jarndyce. — To dobrze. On powiedział swoje, Dame Durden powiedziała swoje i nic więcej nie ma do dodania. A teraz z innej beczki, moja droga! Jak podoba ci się pani Woodcourt? Na tak obcesowe pytanie odparłam, że pani Woodcourt bardzo mi się podoba i obecnie jest chyba znacznie przyjemniejsza niż dawniej. — Właśnie! I ja tak sądzę. Mniej mówi o rodowodach, co? Rzadziej ją prześladuje Morgan-up-jakże-mu-tam! Przyznałam, że to samo miałam na myśli, chociaż ów Morgan był raczej nieszkodliwy nawet wtedy, gdy częściej musieliśmy o nim słuchać. — Zgadzam się z tobą, mała kobietko — podchwycił. — Ale ogólnie biorąc najlepiej mu w jego rodzinnych górach. A więc, moja droga, czy postąpię najwłaściwiej, jeżeli zatrzymam u nas panią Woodcourt? — Tak... Oczywiście... Chociaż... Popatrzał na mnie oczekując tego, co mogłam mieć do powiedzenia. A ja nie miałam nic do powiedzenia, a w każdym razie nie przychodziło mi na myśl nic, co dałoby się wyrazić słowami. Odczuwałam niejasno, że byłoby zapewne lepiej, gdybyśmy w naszym domu gościli kogoś innego, lecz przyczyny po temu nie umiałabym wyjaśnić nawet samej sobie. Czy ja wiem? Samej sobie być może, na pewno jednak nie komuś innemu. — Widzisz, moja miła — podjął opiekun —- mieszkamy w dzielnicy, która jest bardzo po drodze Woodcourtowi. Będzie mógł zaglądać tutaj i odwiedzać matkę, ilekroć zechce, co obydwojgu sprawi niemałą przyjemność. No i pani Woodcourt jest zżyta z nami, a ciebie bardzo lubi. Tak. To bezsprzeczna prawda. Przeciw niej nic powiedzieć nie mogłam. Nie potrafiłabym zaproponować czegoś innego, jednakże muszę przyznać, ręce drżały mi trochę. Ach, Estero, Estero! Co cię przestrasza! Zastanów się, Estero! — To znakomity projekt, kochany opiekunie. Nic lepszego zrobić niepodobna. — Jesteś pewna, mała kobietko? Byłam najzupełniej pewna. Miałam chwilę do zastanowienia, więc zrozumiałam, na czym polega mój obowiązek. Dlatego byłam najzupełniej pewna. — W porządku — podjął. — Więc sprawa załatwiona. Wniosek przeszedł jednomyślnie. — Przeszedł jednomyślnie — powtórzyłam i sięgnęłam po robótkę. Była to serweta na stół, przy którym mój opiekun zwykł czytywać. Zaczęłam przyozdabiać tę rzecz, a odłożyłam ją na długo wie czorem przed wyroszeniem w tak smutną podróż. Obecnie pokazałam te serwetę opiekunowi, on zaś nie skąpił słów uznania. Wytłumaczy* łam mu, na czym polega deseń haftu i jak wspaniałe efekty wynikną, kiedy wszystko będzie ukończone, a następnie wróciłam do tematu, który omawialiśmy niegdyś. — Krótko przed odejściem Ady — zaczęłam rozmawialiśmy o panu Woodcourcie i jego planach na przyszłość. Powiedziałeś wtedy, opiekunie, że on myśli chyba o następnej długiej podróży i chce podjąć próbę w jakimś innym kraju. Czy później poruszałeś z nim tę kwestię? — Tak, mała kobietko. Nawet często. — I co? Postanowił swój plan urzeczywistnić? — Nie wydaje mi się, moja droga. — Czy może otwarły się przed nim inne perspektywy? — zapytałam. — Widzisz, mała kobietko... Zapewne — odparł pan Jarndyce po namyśle i jak gdyby z wahaniem. — Za jakieś pół roku, moja droga, otworzy się wakans lekarza dla ubogich w pewnej miejscowości w hrabstwie York. To urocza, zamożna osada i pięknie położona. Rozumiesz, miasto i wieś zarazem: ulice i strumienie, fabryka i rozległe wrzosowiska. Mógłby stąd wyniknąć dobry początek dla człowieka pokroju naszego przyjaciela. Bo Woodcourt, moja miła, to ktoś, czyje nadzieje i cele sięgają czasami wyżej niż przeciętny poziom. Tak... Coś podobnego zdarza się czasami większości naszych bliźnich. Ale Woodcourt to zarazem człowiek, któremu przeciętny poziom wystarczy, jeżeli okaże się właściwą drogą do zadowolenia z siebie i niesienia pomocy innym. Sądzę, że wszystkie szlachetne duchy są ambitne, ale ambicja, która spokojnie obiera taką drogę zamiast miotać się i usiłować ją przeskoczyć, to gatunek odpowiadający mi najbardziej. Właśnie gatunek Woodcourta. — I on otrzyma to stanowisko? — zapytałam. — Moja miła — uśmiechnął się pan Jarndyce. — Nie jestem wyrocznią, więc nie mogę udzielić nieomylnej odpowiedzi. Atoli sądzę, że je otrzyma. Woodcourt zyskał sobie doskonałą opinię. W wiadomej katastrofie na morzu byli ludzie z tamtych okolic i... może wyda ci się to dziwne, lecz powiem, że w danym przypadku najodpowiedniejszy kandydat będzie miał największe szanse. Nie wyobrażaj sobie tyl ko, mała kobietko, że zanosi się na coś w rodzaju synekury. Nie! To będzie skromna pozycja, naprawdę skromna. Rozumiesz? Bardzo wiele pracy za bardzo niską płacę, ale należy mieć nadzieję, że taki początek przyniesie coś nierównie lepszego. — Ubodzy z tej miejscowości znajdą liczne powody, by błogosławić wybór, jeżeli padnie on na pana Woodcourta. —| Słusznie, mała kobietko. Z całą pewnością. Nie mówiliśmy 0 tym więcej ani też nie padło bodaj słowo na temat przyszłych losów Samotni. Dlaczego tak się stało? Zapewne dlatego, że wówczas po raz pierwszy zasiadłam w żałobnym stroju obok mojego opiekuna. Od tej pory zaczęłam odwiedzać każdego dnia ponure, mroczne kąty, w których mieszkała Ada. Zazwyczaj bywałam tam z rana, ilekroć jednak miewałam wolną godzinę, spiesznie nakładałam kapelusz, by pobiec w stronę Chancery Lane. Nie obawiałam się, iż mogę być natrętna, bo obydwoje witali mnie radośnie o wszelkich godzinach i rozpromieniali się najwyraźniej, gdy otwierałam drzwi i wchodziłam — jako że^będąc prawie domownicą darowywałam sobie pukanie. Często nie zastawałam Ryszarda, a kiedy był w domu, zazwyczaj pisał coś lub siedząc przy stole zarzuconym leżącymi tam stale papierami, wertował dokumenty procesowe. Czasami spotykałam go u drzwi kancelarii pana Vholesa. Czasami spotykałam go, gdy ogryzając paznokcie snuł się w sąsiedztwie sądu kanclerskiego — nierzadko na dziedzińcach Lincoln's Inn, tak blisko miejsca, gdzie ujrzałam go po raz pierwszy. Jakże inny był wtedy. Doskonale wiedziałam, że pieniądze wniesione mu przez Adę topnieją wraz ze świecami, które po zmroku widywałam w oknach kancelarii pana Vholesa. Nie było to wiele na początek, Ryszard żeniąc się miał długi, ponadto zaś nie mogłam już wątpić, jaki sens ma zdanie, iż pan Vholes trzyma rękę na pulsie — zdanie, którego nadal często wysłuchiwałam. Ada była wyborną panią domu i bardzo starała się oszczędzać, lecz zdawałam sobie sprawę, że ci dwoje ubożeją z dnia na dzień. Ada jaśniała w nędznych kątach niby piękna gwiazda i zdobiła je tak, że stawały się kompletnie innym miejscem. Była bledsza niż w domu i trochę zbyt milcząca jak na znaną mi dawniej dziewczynę pełną wiary w przyszłość, jednakże smutek nie omraczał jej twarzy, więc prawie wierzyłam, że miłość do Ryszarda przesłania jej jego drogę wiodącą ku ruinie. Pewnego dnia szłam do nich na ohiad pod takim właśnie wrażeniem. Skręciłam ku Symond's Inn i w tejże chwili natknęłam się na małą pannę Flite, która stamtąd wychodziła. Złożyła oficjalną wizytę podopiecznym w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce — jak nazywała ich stale — i z tej racji hyła nad wyraz zadowolona. Wiedziałam od Ady, że starowina odwiedza ich co poniedziałek o piątej po południu i występuje wtedy w kapeluszu przyozdobionym nie widywaną przy innych okazjach, dodatkową białą kokardą oraz z wypełnioną dokumentami największą torbą w ręku. — Jakże się cieszę, moja droga! — przemówiła. •— Co słychać? Miło mi, że panią widzę. I co? Idzie pani w odwiedziny do naszych uroczych podopiecznych w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce? Tak... Oczywiście... Nasza ślicznotka jest w domu i z całą pewnością powita panią radośnie. — A więc Ryszard nie wrócił jeszcze, prawda? — powiedziałam.— To dobrze, bo lękałam się, że mogę być trochę spóźniona. — Aha. Nie wrócił jeszcze. Miał dziś długi dzień w sądzie. Zostawiłam go tam pod opieką VhoIesa. Nie lubi pani Vholesa, co? Słusznie! To człowiek niebezpieczny. — Wygląda na to, że obecnie widuje pani Ryszarda częściej niż dawnymi czasy — powiedziałam. — Moja najdroższa! — zawołała panna Flite. — Tak! Oczywiście. Widuję go co dnia, co godzinę. Pamięta pani, co mówiłam o sile przyciągania stołu lorda kanclerza? Tak... Oczywiście... On zajmuje teraz drugie miejsce, zaraz po mnie, wśród stron procesowych najwy- trwalej bywających w sądzie. Nasze ścisłe kółko... bardzo miłe, moja droga, życzliwe sobie ścisłe kółko zaczyna już pokpiwać z niego. Przykro mi było słuchać takich słów padających z nieszczęsnych ust obłąkanej, lecz nie zdziwiłam się wcale. — Krótko mówiąc, zacna przyjaciółko — ciągnęła panna Flite tonem tajemniczo protekcjonalnym i do mojego ucha przybliżyła wargi — mogę ci wyznać w sekrecie, że uczyniłam z niego wykonawcę mojego testamentu. Mianowałam go, powołałam i wyznaczyłam. W testamencie. Tak! — Naprawdę? v- zapytałam. — Tak! Jest wykonawcą mojego testamentu. Egzekutorem. Kuratorem. Mianowanym, powołanym i wyznaczonym... To, moja miła, nasza terminologia z sądu kanclerskiego. Przyszło mi na myśl, droga pani, że gdy ja się skończę, on będzie baczył na ów sąd, którego czekam. Przecież tak regularnie bywa w sali rozpraw! Pomyślałam o Ryszardzie i westchnęłam, a panna Flite powtórzyła to westchnienie na kształt'echa i mówiła dalej: ;— W swoim czasie zamierzałam mianować, powołać i wyznaczyć biednego Gridleya. To, moja śliczna, też był wytrwały bywalec w sądzie. Istny przykład do naśladowania, bądź pewna! Cóż, skończył się biedaczek i musiałam znaleźć godnego następcę. Ale nie powtarzaj tego nikomu, kochanie! Sprawa jest ściśle poufna. Ostrożnie uchyliwszy torebkę z dokumentami pokazała mi złożony arkusik papieru — zapewne ów testament, o którym tyle mówiła. g|| I jeszcze jeden sekret, droga pani — podjęła. — Ostatnio uzupełniłam swoją ptaszarnię. — Naprawdę, proszę pani? — podchwyciłam, bo chciałam zrobić przyjemność staruszce wysłuchując jej zwierzeń z pozornym zainteresowaniem. Kilkakrotnie skinęła głową twierdząco i podjęła z posępnym, pełnym przygnębienia wyrazem twarzy: — Mam o dwa ptaki więcej. Nazwałam je podopiecznymi w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Są w klatce. Wraz z innymi. A inne to Nadzieja, Radość, Młodość, Pokój, Spoczynek, Życie, Proch, Popiół, Marnotrawstwo, Bieda, Ruina, Rozpacz, Obłęd, Śmierć, Podstęp, Szaleństwo, Słowa, Peruki, Łachmany, Pergamin, Grabież, Prejudykat, Żargon, Zamęt i Szpinak! Biedaczka pocałowała mnie i odeszła swoją drogą. Nie widziałam nigdy, by miała równie strapioną minę, a zimnym dreszczem przejął mnie ton, w którym wymieniała imiona swoich ptaków — jak gdyby grozą przejmował ją dźwięk tych wyrazów, nawet padających z jej własnych ust. Nie był to krzepiący wstęp do odwiedzin — no i stanowczo mogłabym obejść się bez towarzystwa pana Vholesa, którego Ryszard przyprowadził na obiad, gdy w parę minut po muie zjawił się w domu. Przyjęcie miało być bardzo skromne, lecz Ada i Ryszard na krótko opuścili pokój, by przygotować to, co zamierzali podać do jedzenia i picia. Pan Vholes wykorzystał tę sposobność, by przyciszonym głosem odbyć ze mnę krotkę rozmowę. Podszedł do okna, przy którym siedziałam, i na początek poruszył temat Symond's Inn. — Ponure miejsce, proszę pani — powiedział i przetarł szybę czarną rękawiczką, by otworzyć mi lepszy widok. — Można mieć kancelarię w Symond's Inn, lecz trudno mieszkać tutaj. — Istotnie. Nie ma tu na co patrzeć — przyznałam. — I nie ma czego słuchać — podchwycił. — Czasami zabłądzi tutaj trochę muzyki, ale my w prawniczej profesji nie jesteśmy muzykalni, więc przepędzamy ją rychło. Mam nadzieję, że pan Jarndyce czuje się tak, jak mogą mu tego życzyć przyjaciele? Podziękowałam mu dodając, iż pan Jarndyce czuje się zupełnie dobrze. — Osobiście nie mam przyjemności należeć do grona jego przyjaciół — ciągnął — i zdaję sobie sprawę, że przedstawiciele naszego zawodu są raczej niemile widywani w takich kołach. Ale nasz prosty kurs, proszę pani, bez względu na to, czy źle, czy dobrze o nas mówią i wbrew wszelkim uprzedzeniom, które w różnych przypadkach zwracają się przeciwko wszystkim, nakazuje załatwiać sprawy szczerze i otwarcie. Jak pani zdaniem wygląda obecnie pan C.? — Sprawia wrażenie człowieka chorego. Jest bardzo rozdrażniony. Pan VhoIes stał za mną. Jego długa, czarna postać niemal sięgała niskiego 6ufitu. Dotykał pryszczy na twarzy, jak gdyby to były ozdoby, a mówił głucho do własnego wnętrza tonem wolnym od wszelkich ludzkich wzruszeń i uczuć. — 0 ile mi wiadomo — podjął — opiekuje 6ię nim pan Woodcourt? —| Pan Woodcourt jest bezinteresownym przyjacielem Ryszarda — odrzekłam. — Miałem na myśli fachową opiekę lekarską — wyjaśnił. — Taka opieka niewiele może pomóc zbolałemu umysłowi — powiedziałam. — Tak. Słusznie — przyznał pan Vholes. Był powolny, skupiony, beznamiętny, wychudły. Odniosłam wrażenie, iż Ryszard kurczy się pod spojrzeniami tego doradcy, który ma w sobie coś z wampira. — Proszę pani — rozpoczął znowu i bardzo wolno jął zacierać dło- riieąjw rękawiczkach, tak jak gdyby jego dotyk nie rozróżniał, czy są lub nie są obleczone kozłową skórką — związek małżeński pana C. jest niefortunny. Poprosiłam, aby zechciał mnie zwolnić od dyskusji w tym względzie, ale dodałam nie bez oburzenia, że Ada i Ryszard zaręczyli się w młodocianym wieku, gdy ich widoki na przyszłość przedstawiały się bardziej jasno i pogodnie. Ryszard nie podlegał wówczas zgubnym wpływom, które obecnie omraczają jego życie. — Tak. Słusznie — zgodził się znów pan Vholes. — Ponieważ jednak pragnę załatwiać wszelkie sprawy szczerze i otwarcie, powtórzę, za łaskawym pozwoleniem szanownej pani, iż związek małżeński pana C. uważam za wyjątkowo niefortunny. Muszę wyrazić tę opinię nie tylko przez wzgląd na bliskich pana C., wobec których winienem bronić się, co jest moim oczywistym prawem, lecz również mając na widoku własną reputację. Reputacja ta jest cenna osobiście dla mnie, jako prawnika, który chce być szanowny i szanowany, jest cenna dla moich trzech ukochanych córek przebywających pod moim dachem, którym zamierzam pozostawić pewną niezależność materialną i nie szczędzę starań w tym kierunku, jest cenna, powiedziałbym, nawet dla mojego sędziwego ojca, którego utrzymuję poczytując to sobie za zaszczyt. — Ten związek, panie Vholes — odpowiedziałam — odmieniłby się w małżeństwo znacznie lepsze i szczęśliwsze, w małżeństwo zupełnie inne, gdyby ktoś zdołał nakłonić Ryszarda do odwrócenia się od nieszczęsnego procesu, w którym pan jest jego doradcą prawnym. Pan Vholes odkaszlnął bezgłośnie lub raczej westchnął zasłaniając usta dłonią w czarnej rękawiczce i pochylił głowę, jak gdyby nie zamierzał oponować nawet tym moim słowom. — Szanowna pani — podjął — to bardzo prawdopodobne. Przyznaję otwarcie, iż młoda dama, której tak niefortunnie dostało się nazwisko pana C., jest osobą godną najwyższego szacunku. Liczę, że pani wybaczy mi tę szczerą uwagę, którą poczytuję za swój obowiązek wobec krewnych oraz przyjaciół pana C. Praca ograniczała zawsze i ogranicza moje stosunki towarzyskie o charakterze innym niż zawodowy, wszelako uważam się za powołanego do wyrażenia opinii, iż młodą damę, o której mowa, poczytuję za osobę godną najwyższego szacunku. W zakresie urody nie jestem kompetentnym sędzią i od wczesnej młodości przywiązywałem mało wagi do takich rzeczy, ale pozwolę sohie wyrazić zdanie, iż młoda dama, o której mowa,, jest na poziomie również i pod tym względem. Tak sądzą, jak słyszałem, młodzi kanceliści i praktykanci z naszej korporacji, bardziej niż ja obeznani z tym zagadnieniem. Jeżeli zaś chodzi o czuwanie nad prawami pana C... — Ach! Te jego prawa, panie Vholes! — przerwałam. — Za pozwoleniem szanownej pani — podjął pan Vlioles nie mniej niż dotąd beznamiętnie i tak,, jak gdyby mówił do własnego wnętrza — pan C. posiada określone prawa na podstawie określonego testamentu, który stanowi procesowy przedmiot sporu. Odnośnie czuwania nad prawami pana C. nadmieniłem wówczas, gdy po raz pierwszy miałem przyjemność widzieć szanowną panią, iż w sprawach zawodowych chcę być skrupulatny i dokładny. Posłużyłem się tym zwrotem z całą pewnością, gdyż później wniosłem odpowiedni zapis do mojego diariusza, który może być okazany na każde żądanie. Wspomniałem również wtedy o ustanowionej przez pana C. regule, iż osobiście musi pilnować swoich interesów, a następnie dodałem, że skoro klient ustala regułę, która nie sprzeciwia się zasadom moralnym, obowiązek nakazuje mi stosować się do niej. Od początku stosowałem się do tej reguły. Nadal stosuję się do niej. Ale pod żadnym pozorem nie zamierzam ubarwiać pięknie stanu rzeczy wobec nikogo z krewnych bądź przyjaciół pana C. Z szanowną panią będę również szczery, jak byłem szczery z panem Jarndyce'em. Poczytuję to za swój obowiązek zawodowy, jakkolwiek nikt nie ma prawa wymagać ode mnie podobnego stanowiska. A zatem powiem otwarcie, chociaż może to być pigułka niełatwa do przełknięcia, że stan interesów pana C. uważam za opłakany, że stan samego pana C. uważam za opłaka- ny, a jego związek małżeński poczytuję za wyjątkowo niefortunny... Doskonale, drogi panie! Dziękuję bardzo! Doskonale! Z prawdziwą przyjemnością gawędzę z panną Summerson, a tę przyjemność zawdzięczam oczywiście drogiemu panu! Pan Vhole6 zmienił temat i ton tak raptownie, ponieważ Ryszard wszedł i zwrócił się do niego. W każdym razie zdążyłam zrozumieć, iż metody, jakimi pan Vholes strzeże własnej reputacji oraz pozycji człowieka szanownego i szanowanego, potwierdzają nasze najgorsze obawy w kwestii postępów, jakie czyni Ryszard. Kiedy usiedliśmy do stołu, miałam sposobność, by obserwować Ryszarda z troską i niepokojem. Nie przeszkadzał mi w tym pan Vholes (który zdjął rękawiczki przed obiadem), chociaż przy małym stoliku zajmował miejsce naprzeciw mnie, bo jeżeli w ogóle podnosił wzTok, nie odrywał go od twarzy naszego gospodarza. Stwierdzałam stopniowo, że Ryszard jest mizerny i ociężały, ubrany niedbale i jakkolwiek chwilami wymusza z siebie dobry humor, raz po raz pogrąża się w tępym zamyśleniu. Jego duże, jasne oczy — takie wesołe niegdyś — zmienił kompletnie zasnuwający je wyraz zmęczenia i niepokoju. Nie można by rzec o nim, iż wygląda staro, bo ruina młodości wcale nie przypomina podeszłego wieku, a w taką to ruinę obróciła się ostatnio młodość Ryszarda i jego młodzieńcza uroda. Jadł mało i zaledwie zdawał sobie sprawę, co je — lub przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Był bardziej niż dawnymi czasy nerwowy i popędliwy, a swoje zniecierpliwienie zdradzał nawet wobec Ady. Zrazu sądziłam, że jego dawna beztroska pogoda minęła nie- powrotnie, lecz jak się okazało, niekiedy dawała znać o sobie, podobnie jak moja dawna twarz, której drobne fragmenty widywałam od czasu do czasu, gdy spoglądałam w lustro. Śmiech pozostał mu również, ale brzmiał niby odległe echo radosnych dźwięków, które pamiętałam, co oczywiście przejmowało mnie smutkiem. Jednakże Ryszard był nie mniej niż zwykle serdeczny dla mnie i zadowolony z moich odwiedzin, więc dość wesoło rozmawialiśmy przy stole o dobrych starych czasach. Pan Vholes nie objawiał zainteresowania tymi sprawami, chociaż czasami wykrzywiał dziwnie usta, co zapewne miało oznaczać jego uśmiech. Wnet po obiedzie wstał i powiedział, że za łaskawym pozwoleniem dam pragnie wrócić obecnie do swojej kancelarii. -— Wciąż zaprzątają pana sprawy zawodowe? — zwrócił się doń Ryszard. — Prawda, Vholes? -— Tak, panie C. Nie inaczej — brzmiała odpowiedź. — Interesów klienteli nie wolno zaniedbywać, drogi panie. Są one nieustannie w myślach prawnika, który jak ja, chce mieć dobre imię wśród kolegów po fachu i ogólnie biorąc dba o swoją reputację. Nie wykluczam, panie C., iż obecnie rezygnuję z przyjemności uczestniczenia w tak miłej rozmowie, mając na względzie również pańskie interesy. Ryszard powiedział, że jest tego pewien, a następnie ze świecą w ręku odprowadził do drzwi gościa. Gdy wrócił, jął oznajmiać nam niejednokrotnie, ze Vlioles to facet na poziomie i godny zaufania, taki, co rzeczywiście robi to, co mówi. Naprawdę pierwszorzędny facet! Jego ton brzmiał szczególnie wyzywającą nutą, więc zbudził we mnie podejrzenia, iż biedaczysko poczyna tracić wiarę w swojego doradcę prawnego. Następnie Ryszard powiedział, że jest do cna wyczerpany, i położył 6ię na sofie, my zaś wzięłyśmy się do porządków, ponieważ moi mdi nie mieli służącej, nie licząc posługaczki, która sprzątała w całym domu. Ada miała w domu pianino, więc później zasiadła do niego, aby odśpiewać parę ulubionych pieśni męża. Uprzednio jednak wyniesiono z pokoju lampę, gdyż Ryszard skarżył się, że jej blask męczy mu oczy. Ja zajmowałam miejsce pomiędzy nimi, u boku mojej najmilszej, i słuchając jej słodkiego głosu byłam usposobiona nader melancholijnie. Sądzę, że to samo dałoby się rzec o Ryszardzie, który zapewne z tej racji życzył sobie, by w pokoju było ciemno. Ada śpiewała przez czas pewien, ale raz po raz wstawała, aby pochyliwszy się nad mężem zamienić z nim kilka słów. Wreszcie nadszedł pan Woodcourt i usiadł na sofie przy Ryszardzie. W sposób naturalny, z wielką pogodą i swobodą zaczął gawędzić z nim wypytując żartobliwie, jak się czuje, co robił przez dzień cały i gdzie bywał. Następnie zaproponował mu wspólny spacer po jednym z mostów, ponieważ, jak się wyraził, noc jest księżycowa, a powietrze nad wyraz przyjemne. Ryszard zgodził się chętnie i wnet obydwaj wyszli z domu. Ada pozostała wówczas przy pianinie — ja obok niej. Otoczyłam ramieniem kibić mojej najmilszej, ona zaś podała mi lewą rękę (bo po jej lewej stronie siedziałam), a palce prawej Jęła przesuwać nad klawiszami nie dobywając z nich tonu. — Estero, moja kochana — odezwała się wreszcie — Ryszard czuje się najlepiej i ja jestem o niego najbardziej spokojna, gdy znajduje się w towarzystwie pana Woodcourta. Tobie winniśmy za to wdzięczność. Odparłam, że sprawa nie tak się przedstawia, bo pan Woodcourt bywał w domu pana Jarndyce'a i stamtąd zna nas wszystkich, a ponadto zawsze lubił Ryszarda i Ryszard lubił jego i... i tak dalej. — Tak — przyznała. — Masz rację. Ale teraz jest naszym oddanym przyjacielem i za to właśnie winniśmy wdzięczność tobie. Sądziłam, że hajlepiej będzie nie oponować Adzie i zostawić ów temat w spokoju, więc coś w tym sensie powiedziałam siląc się na wesołość i swobodę, gdyż czułam, że moja najmilsza drży cała. — Estero, moja kochana. Pragnę być dobrą żoną, naprawdę bardzo dobrą żoną. Naucz mnie tego. Miałabym ją tego nauczyć? Ja! Milczałam, bo gdy spojrzałam na jej rękę wędrującą nad klawiszami, uprzytomniłam sobie, że to nie ja powinnam mówić, lecz bez wątpienia ona ma mi coś do powiedzenia. | | Kiedy wychodziłam za Ryszarda, nie zdawałam sobie sprawy, co może go czekać. Przez długi czas byłam z tobą doskonale szczęśliwa, kochana, otoczona opieką. Nie rozumiałam, co to są niepokoje i troski. Jednakże, najdroższa Estero, wyczuwałam zagrażające mu niebezpieczeństwo. — Wiem, wiem, kochanie — wtrąciłam. — Kiedy pobraliśmy się, miałam odrobinę nadziei, że uda mi się odwieść Ryszarda od jego błędów. Myślałam, że może, jako mój mąż, ujrzy drogę swojego życia w odmiennym świetle i nie będzie obstawał przy niej po desperacku. Ale gdybym takiej nadziei nie żywiła, i tak wyszłabym za niego. Na pewno, kochana Estero! Niespokojna stale dłoń Ady znieruchomiała na chwilę nad klawiszami, co wydało mi się potwierdzeniem przekonania, bijącego z tonu, jakim wypowiedziane* zostały ostatnie słowa. ■— Nie wyobrażaj sobie, najdroższa Estero, że ja nie widzę tego, co ty widzisz, i nie podzielam twoich obaw. Nikt nie rozumie Ryszarda lepiej, niż ja go rozumiem, bo pod tym względem nawet najgłębsza mądrość świata nie dorówna mojej miłości. Mówiła cicho i skromnie, a jej ręka drżąca nad niemymi klawiszami wyrażała niezmierne wzruszenie. Biedna, kochana Ada! Bardzo kochana! — Każdego dnia widuję Ryszarda w jego najgorszych chwilach. Przyglądam mu się we śnie. Dostrzegam wszystkie kolejne zmiany na jego twarzy. Ale przed ślubem postanowiłam, Estero, że jeżeli niebiosa pozwolą, nigdy nie okażę bólu z przyczyny jego postępowania i w ten sposób nie uczynię go jeszcze bardziej nieszczęśliwym. Pragnę, aby po powrocie do domu nie zastawał tam zatroskanej twarzy. Pragnę, aby spoglądając na mnie widział to, co zyskało mi jego mi- łosć. Dlatego wyszłam za niego i takie właśnie stanowisko jest mi pod- porą. Poczułam, że Ada drży mocniej. Oczekiwałam tego, co ma jeszcze nastąpić, i zaczynałam podejrzewać, iż wiem, co to będzie. — Coś innego, Estero, jest mi również podporą. Umilkła na chwilę, ale jej dłoń była nadał w ruchu. — Niebawem, Estero, mogę uzyskać bardzo wielką pomoc. Gdy wówczas Ryszard zwróci spojrzenie w moją stronę, może spoczywać u moich piersi istota bardziej niż ją wymowna, obdarzona większą niż ja mocą przekonania go i nawrócenia. Jej dłoń znieruchomiała. Ada chwyciła mnie w ramiona, ja zaś objęłam ją mocno. — Jeżeli, Estero, zawiedzie pomoc tej małej istotki, i tak będę liczyła na przyszłość. Może kiedyś, po wielu, wielu latach, kiedy postarzeję albo nie będzie już mnie wśród żywych, piękna młoda kobieta, jego córka, stanie się jego błogosławieństwem, on zaś jej dumą. Może szlachetny i dzielny mężczyzna, urodziwy tak, jak on sam dawnymi laty, równie pełen nadziei i znacznie, znacznie szczęśliwszy, będzie przechadzał się z nim w blaskach słońca i mówił oddając cześć jego posiwiałej głowie: „Dziękuję Bogu za to, że mój ojciec, ofiara niefortunnej schedy, został przeze mnie przywrócony życiu". Najdroższa Ada! Jakież to serce bije tak szybko tuż przy moim! — Takie nadzieje podtrzymują mnie, Estero, i wiem, że będą mnie podtrzymywały nadal. Czasami jednak opuszczają mnie nawet one wobec grozy, jaką odczuwam, gdy patrzę na Ryszarda. Starałam się uspokoić moją najmilszą i zapytałam, cóż to za dziwna groza? Zalana łzami odpowiedziała ze szlochaniem: 7~ Groza» źe on nie dożyje dnia, w którym mógłby zobaczyć swoje dziecko. ROZDZIAŁ LXI ODKRYCIE Nigdy nie zblakną w mojej pamięci dnie, gdy odwiedzałam często mroczne kąty, które rozjaśniała moja najmilsza. Obecnie nie widuję ich i nie mam ochoty widywać. W późniejszych latach byłam tam tylko jeden raz, ale żałobna chwała spowija to miejsce i w moich wspomnieniach będzie lśnić na zawsze. Ma się rozumieć chodziłam tam codziennie i na początku dwa lub trzy razy spotykałam pana Skimpole'a, który od niechcenia grywał na pianinie i perorował na zwykły mu sposób. Otóż żywiłam podejrzenia, że z racji takich wizyt Ryszard ubożeje jeszcze bardziej, a ponadto zdawałam sobie sprawę, iż beztroska swoboda pana Skimpole(a stoi w wyraźnej sprzeczności z głębią wewnętrsnego życia Ady. No i Ada niewątpliwie podzielała te moje zapatrywania. Dlatego, po długim namyśle, postanowiłam odwiedzić pana Skimpole'a i możliwie delikatnie przedstawić swój punkt widzenia. Dbałość o spokój mojej miłej krzepiła we mnie odwagę. Pewnego ranka wyruszyłam do Somers Town w towarzystwie Charley. Kiedy zbliżałam się do celu wędrówki, miałam mocną pokusę, by zawrócić, gdyż odczuwałam wyraźnie, że wywarcie wpływu na tego człowieka jest desperackim zamiarem, ponadto zaś z góry przewidywałam porażkę. Jednakże pomyślałam, że skoro już jestem na miejscu, podejmę próbę. Do drzwi zastukałam drżącą ręką — naprawdę ręką, bo kołatka jakoś przepadła — i po długich pertraktacjach uzyskałam prawo wstępu od Irlandki, która akurat była na kuchennym podwórku i pogrzebaczem łamała osłonę kranu wodnego, by tą metodą uzyskać drewno na rozpałkę. Pan Skimpole leżał na sofie, przygrywał na flecie i moim przybyciem był oczarowany. Kto ma czynić honory domu? — zapytał za raz. Kogo najbardziej rada ujrzę w roli mistrzyni ceremonii? Może to być córka-IIumor albo ćórka-Piękno, albo córka-Roinantyczność. Jeżeli zaś życzę sobie, stawię się wszystkie trzy jego córki, jak jeden bukiet kwiecia. Odczulam wstępną porażkę, powiedziałam jednak, że jeżeli pozwoli, chciałabym pomówić z nim w cztery oczy. — Z największą przyjemnością, droga panno Estero! Oczywiście! — zawołał i z czarującym uśmiechem przysunął swoje krzesło bliżej mojego. — Zakładam z góry, że nie chodzi o sprawy finansowe. A więc liczę na przyjemną rozmowę, prawda? Odrzekłam, że z pewnością nie przyszłam doń w sprawie finansowej, lecz nie należy liczyć na przyjemną rozmowę. — A zatem, droga panno Estero — podchwycił z niezmąconą wesołością — proszę rozmowy nie zaczynać. Czemu miałaby pani mówić o czymś, co nie będzie przyjemne? Ja nigdy tego nie robię. A pani jest pod każdym względem nierównie niż ja przyjemniejsza. Pani to istota doskonale przyjemna, ja niedoskonale. Skoro więc ja nie mówię nigdy o rzeczach nieprzyjemnych, pani tym bardziej mówić nie powinna. Wyczerpaliśmy sprawę i wolno nam swobodnie gawędzić o czymś innym. Byłam zbita z tropu, lecz ośmieliłam się napomknąć, iż mimo wszystko sprawy nie uważam za wyczerpaną. — 'Poczytałbym to za błąd — roześmiał się wesoło — gdybym sądził, że panna Summerson może błąd popełnić. Ale nie sądzę tak zgoła! — Proszę pana — podjęłam spoglądając mu w oczy. -— Często mawiał pan w mojej obecności, że nie zna się na sprawach powszedniego życia, a więc... • — Na interesach i kwestiach finansowych? — przerwał mi dziarsko. —0 takich rzeczach nie mam pojęcia! — ...a więc — ciągnęłam — zapewne wybaczy mi pan śmiałość, gdy powiem, iż moim zdaniem, winien pan uprzytomnić sobie, że Ryszard jest obecnie uboższy, niż był kiedykolwiek. — Na Boga! Ja również. A przynajmniej tak mi wszyscy mówią. — I znajduje się w bardzo trudnych warunkach — dodałam z uporem. — Analogiczny przypadek! Zupełnie analogiczny — powiedział z rozpromienionym obliczem. — Ada martw się z tych przyczyn potajemnie i, jak sądzę, mniej rada niż uprzednio widuje gości, Ryszard zaś jest stale przygnębiony i smutny, a więc zdobyłam się na odwagę i pragnę prosić, aby... jeżeli pan by zechciał... jeżeli pan łaskaw... Z trudnością docierałam do sedna sprawy, lecz pan Skimpole pochwycił obie moje dłonie i zawołał radośnie uprzedzając zakończenie zdania: -—Abym przestał tam chodzić? Oczywiście przestanę, droga panno Estero! Z całą pewnością. Skoro bywam gdzieś, droga pani, szukam tam przyjemności. Nigdy nie szukam przykrości, ponieważ zostałem stworzony dla rzeczy miłych. Przykrości same mnie nawiedzają, jeżeli zechcą. Ostatnio wizyty u naszego kochanego Ryszarda nie są dla mnie szczególnie przyjemne. Czemu? Odpowiedzi udzieliła już pani wielka mądrość. Nasi młodzi przyjaciele tracą stopniowo wiośnianą poetyczność tak urzekającą ongi i zaczynają myśleć: „Oto człowiek, któremu potrzeba funtów". Słusznie! Zawsze potrzebuję funtów, nie na własny użytek, lecz dla potrzebujących wciąż funtów dostawców. Nasi młodzi przyjaciele stopniowo stają się wyrachowani i zaczynają myśleć: „Oto człowiek, który miewał funty — pożyczane od nas". Słusznie! Zawsze pożyczam funty. I tak nasi młodzi przyjaciele są dziś przyziemni, nad czym biadać należy, więc w rezultacie utracili zdolność dostarczania mi przyjemności. Dlaczego zatem miałbym ich odwiedzać? To byłby absurd! Promienny uśmiech, z jakim pan Skimpole spoglądał na mnie w trakcie tych wywodów, przybrał obecnie zadziwiający wyraz bezinteresownej dobroci. -— Ponadto — ciągnął tonem beztroskim, lecz pełnym przekonania — skoro nie chodzę nigdzie, by szukać przykrości, co oczywiście byłoby niedorzecznością oraz perwersją u człowieka mojego pokroju, czemu miałbym bywać gdzieś po to, by sprawiać przykrości? Gdybym odwiedzał naszych młodych przyjaciół obecnie, kiedy odczuwają brak równowagi umysłowej, z pewnością sprawiałbym im przykrości. W ich myślach budziłbym niemiłe skojarzenia. Mogliby mówić: „Oto człowiek, który miewał funty — pożyczane od nas — i nie jest w stanie ich zwrócić". Słusznie! Nie jestem w stanie zwró cić pożyczanych funtów. Trudno o coś bardziej nieprawdopodobnego. A więc dobroć wymaga, abym tam nie chodził, i konsekwentnie zaniecham odwiedzin. Pan Skimpole skończył, szarmancko pocałował mnie w rękę i wyrażając podziękowanie dodał, iż jedynie mój niezrównany takt mógł naprowadzić go na podobne tory rozmiłowania. Byłam wytrącona z równowagi, pomyślałam jednak, że skoro główny cel został osiągnięty, niniejsza o to, jak krętymi drogami doszedł doń pan Skimpole. Jednakże zamierzałam poruszyć jeszcze jedną kwestię i postanowiłam, że tym razem nie dam zbić się z tropu. — Proszę pana — powiedziałam — przed zakończeniem tej wizyty pozwolę sobie nadmienić, że zaskoczyła mnie i zdumiała wiadomość, jaką uzyskałam przed niedawnym czasem z najbardziej wiarygodnego źródła. Chodzi mi o to, że pan wiedział, kto uprowadził z Samotni tamtego biednego chłopca, i z tej okazji otrzymał pan upominek. Nie wspomniałam o tym mojemu opiekunowi, ponieważ bez potrzeby nie chciałam go ranić, jednakże panu muszę powiedzieć, że naprawdę byłam zaskoczona i zdumiona. — Nie może być, droga panno Estero? Naprawdę była pani zaskoczona i zdumiona? — zapytał z miną pełną pogodnego niedowierzania. — Nad wyraz, proszę pana. Przez chwilę zastanawiał się z nieco figlarnym wyrazem twarzy. Następnie złożył broń w sposób nader ujmujący. — Wie pani przecież, jakie ze mnie dziecko. Czemu 6ię zatem dziwić? Wolałabym nie rozpatrywać kwestii bardziej szczegółowo, ponieważ jednak poprosił mnie o to, odrzekłam *w słowach możliwie naj- oględniejszych, że takiego rodzaju postępek stanowił naruszenie szeregu ważnych zobowiązań moralnych. Najwyraźniej ubawiło go to zdanie i zainteresowało, więc powtórzył z rozbrajającą prostotą: — Nie może być, droga pamio Estero! —^ i mówił dalej|l||| Wie pani przecież, że nigdy nie udaję człowieka odpowiedzialnego. Nie stać mnie na to. Poczucie odpowiedzialności znajdowało 6ię zawsze powyżej mnie... a może poniżej? Nie mam pojęcia nawet, jak to sformułować. Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę, jaką drogą panna Summerson, słynąca zdrowym rozsądkiem i logiką rozumowania, zmierza ku zagadnieniu, o którym mowa, wyobrażam sobie, że głównie chodzi tutaj o pieniądze. Nie mylę się, prawda? Nieopatrznie odpowiedziałam twierdząco. — Właśnie! Więc widzi pani, że to cos dla mnie nie do pojęcia. Wstając z krzesła, aby się pożegnać, powiedziałam, że pan Skimpole dał się przekupić i dlatego zawiódł zaufanie mojego opiekuna. — Droga panno Estero! |j| zawołał z charakterystyczną dlań wesołością. — Mnie nikt nie może przekupić! — Nawet pan Bucket? — zapytałam. — Nie! Nikt, droga pani! Nie przywiązuję wagi do pieniędzy. Nie wiem nic o pieniądzach, nie pragnę ich i nie zatrzymuję. Pieniądze w jednej chwili odchodzą ode mnie. Czy w tych warunkach można mnie przekupić? Dałam mu do zrozumienia, że moje zdanie jest odmienne, chociaż nie czuję się na siłach, by podjąć dyskusję. — Nic podobnego — odrzekł. — Właśnie w podobnym przypadku ja stoję najwyżej, wyżej niż reszta ludzkości. Właśnie w podobnym przypadku mnie stać na filozoficzny punkt widzenia. Przesądy nie krępują mnie tak, jak powijaki krępują włoskie niemowlę. Jestem swobodny niby powietrze, wolny od wszelkich podejrzeń nie mniej niż żona rzymskiego cezara. Z całą pewnością nikt inny nie potrafiłby zdobyć się na swobodę, na tę żartobliwą bezstronność, z jaką pan Skimpole zdawał się przekonywać samego siebie i argumenty podrzucał lekko niby piórka! — Zechce pani łaskawie, droga panno Estero, rozpatrzyć ów przypadek. Oto państwo przyjmują do domu i kładą do łóżka chłopca w stanie, który budził moje poważne zastrzeżenia. Kiedy chłopiec leży już w łóżku, ktoś zjawia się, jak gdyby wyczarowany z nicości przez diabła. Ten ktoś domaga się chłopca przyjętego do domu i położonego do łóżka w stanie, który budził moje poważne zastrzeżenia. Ten ktoś, kto domaga się chłopca przyjętego do domu i położonego do łóżka w stanie, który budził moje poważne zastrzeżenia, demonstruje pięciofuntowy banknot. Co czyni Skimpole? Skimpole bierze banknot zademonstrowany przez kogoś, kto domaga się chłopca przyjętego do domu i położonego do łóżka w stanie, który budził moje poważne zastrzeżenia. Tak przedstawiają się fakty. Wszystko w porządku. Czy Skimpole winien odrzucić banknot, o którym mowa? W imię czego winien go odrzucić? Skimpole powiada Bucketowi: „Za co to? Ja nie znam się na takich rzeczach. Są mi zbyteczne. Proszę to schować". Atoli Bucket zaklina Skimpole'a, aby wziął banknot, o którym mowa! Czy jakieś racje przemawiają za tym, by postąpił tak Skimpole, człowiek nie skrępowany przesądami? Tak i Skimpole je widzi. Jakież to racje? Bucket — rozumuje Skimpole w trakcie wewnętrznej debaty — to obłaskawiony ryś, policjant w czynnej służbie, osobnik o specyficznie pokierowanej energii, bystry i subtelny w sferze zarówno pojmowania, jak i wykonawstwa. On tropi i zwraca nam zbiegłych przyjaciół i wrogów, on odnajduje dobra doczesne, które nam zrabowano, on bierze za nas pomstę, gdy padniemy ofiarę mordercy. Ów policjant w czynnej służbie oraz człowiek inteligentny nabrał, praktykując swój kunszt, niezachwianej wiary w pieniądze. Wiara ta jest mu przydatna i dzięki niemu staje się korzystna dla społeczeństwa. Czy wolno mi podważać tę wiarę Bucketa tylko dlatego, że sam jej nie wyznaję? Czy wolno mi z rozmysłem tępić potężny oręż Bucketa i tym sposobem paraliżować, że się tak wyrażę, jego najbliższą operację śledczą? Jeżeli przyjęcie banknotu byłoby naganne dla Skimpole'a, ofiarowanie banknotu musiałoby być dla Bucketa naganne tak samo, a nawet więcej, gdyż on jest człowiekiem bardziej świadomym rzeczy. Otóż Skimpole chce być dobrego zdania o Buckecie, co poczytuje za swoją drobną cząsteczkę w całym ogromie ludzkich obowiązków potraktowanych jako jedność. Tak! Skimpole winien być dobrego zdania o Bnckecie, gdyż w gruncie rzeczy państwo wymaga odeń tego. A zatem Skimpole jest dobrego zdania o Buckecie, ufa mu i postępuje w zgodzie z tą zasadą. To wszystko, droga panno Estero! Nie potrafiłabym odpowiedzieć na ten wywód, więc przystąpiłam do pożegnania. Ale pan Skimpole był w wyśmienitym humorze i słyszeć nie chciał, abym wracała do domu w asyście tylko „Małej Coa- vins". Zaszczycił mnie więc własnym towarzystwem, po drodze gawędził nader żywo poruszając rozliczne tematy, a przy rozstaniu oznajmił, że nigdy nie zapomni cudownego taktu, z jakim naprowadziłam go na odkrycie w kwestii naszych młodych przyjaciół. Tak się złożyło, że nie widziałam wrięcej pana Skimpole'a, więc w tym miejscu mogę zakończyć jego historię. Stosunki pomiędzy nim a moim opiekunem ochłodły i zostały zerwane z wiadomych już przy czyn, przede wszystkim zaś z racji bezlitosnego lekceważenia, z jakim odnosił się do próśb pana Jarndyceła w kwestii Ryszarda — o czym Ada powiedziała mi znacznie później. Jego pokaźne zadłużenie u mojego opiekuna nie miało nic wspólnego z tym zerwaniem. Pan Skimpole umarł po jakichś pięciu latach i pozostawił swoje dzienniki, listy oraz inne materiały obrazujące jego życiorys. Zostały one ogłoszone drukiem, a wynikało z nich, że biedak był ofiarą ludzkości spiskującej przeciwko uroczemu dziecku. Uchodziło to za przyjemną lekturę, ale ja poprzestałam na tylko jednym zdaniu, które przeczytałam, gdy przypadkowo otworzyłam książkę. Brzmiało ono: „Jarndyce, podobnie jak znaczna większość ludzi, których poznałem, jest istnym ucieleśnieniem samolubstwa". Obecnie rozpoczynam część tej opowieści związaną z najbardziej dla mnie osobistymi wydarzeniami, których nie spodziewałam się zupełnie w czasie, gdy nastąpiły. Niekiedy odżywały w mojej pamięci różne nikłe tęsknoty tyczące mej biednej dawnej twarzy, lecz z reguły łączyły się one tylko z minionym niepowrotnie okresem życia Estery — minionym tak, jak niemowlęctwo bądź dzieciństwo. Nie taiłam nigdy moich słabości w tym względzie, lecz starałam się opisywać je zgodnie z zachowanymi wspomnieniami. No i zamierzam postępować nie inaczej do ostatnich słów na tych kartkach, które obecnie wydają mi się bardzo niedalekie. Miesiące upływały, a moja najdroższa, krzepiona nadziejami, z których mi się zwierzyła, nadal pozostawała piękną gwiazdą jaśniejącą na tle nędzarskich kątów. Ryszard, zgnębiony coraz bardziej i wymi- zerowany, nawiedzał sąd dzień po dniu i godzinami przesiadywał tam apatycznie nawet wówczas, gdy wiedział, że z całą pewnością jego sprawa nie zostanie wywołana. Stopniowo stawał się jedną z trwałych dekoracji tej sceny, więc zastanawiałam się niekiedy, czy ktokolwiek z bywających stale w sądzie przypomina sobie, jak ów biedak wyglądał, kiedy przyszedł tam po raz pierwszy. Proces zaprzątał wszystkie jego myśli i Ryszard sam przyznawał w bardziej pogodnych momentach, że „gdyby nie Woodcourt, nigdy nie odetchnąłby świeżym powietrzem". Tylko pan Woodcourt potrafił zainteresować go na kilka godzin czymś innym lub pokrzepić jakoś nawet w okresach, gdy Ryszard zapadał w taki letarg ducha i ciała, jaki przerażał nas w najwyższym stopniu i wraz z upływem mie sięcy zdarzał się coraz częściej. Ada miała słuszność twierdząc, iż przez wzgląd na nią Ryszard trzyma się swoich hłędów tym hardziej rozpaczliwie. Nie wątpię, że pragnienie odzyskania tego, co utracił, przybierało na sile z powodu troski o młodą żonę i przeobrażało się w manię bardzo podobną do szaleństwa hazardzisty. Jak wspomniałam już, przychodziłam tam o rozmaitych porach. Wieczorami najczęściej wracałyśmy z Charley dorożką, czasami zaś pan Jarndyce czekał na mnie w najbliższym sąsiedztwie i razem odbywaliśmy spacer do domu. Pewnego wieczoru umówiliśmy się na ósmą, ale nie mogłam wyjść tak punktualnie jak zawsze, ponieważ szyłam coś dla Ady i do zakończenia roboty brakowało niewielu ściegów. Jednakże kilka minut po godzinie byłam gotowa, więc śpiesznie uprzątnęłam mój koszyczek do robót, pożegnałam moją najmilszą ostatnim pocałunkiem i wybiegłam na schody. Było już ciemno, więc pan Woodcourt wyszedł wraz ze mną. Na umówionym miejscu — które znajdowało się blisko i pan Woodcourt odprowadzał mnie już tam niejednokrotnie — nie zastaliśmy mojego opiekuna. Przez pół godziny spacerowaliśmy tam i z powrotem, ale pan Jarndyce nie nadchodził. Widocznie coś musiało mu przeszkodzić albo też stawił 6ię w porę i wkrótce zrezygnował ze spotkania. Kiedy uzgodniliśmy ów wniosek, pan Woodcourt zaproponował, iż dotrzyma mi towarzystwa w drodze do domu. Był to nasz pierwszy wspólny spacer, nie licząc wspomnianych już bardzo krótkich przechadzek do miejsca, w którym zazwyczaj czekał na mnie pan Jarndyce. Przez cały czas rozmawialiśmy o Adzie i Ryszardzie. Nie dziękowałam mu za to, co dla nich czynił, gdyż żadne słowa nie zdołałyby wyrazić mojej wdzięczności, miałam jednak nadzieję, że potrafi zrozumieć to, co odczuwałam bardzo mocno. W domu, gdy weszliśmy na piętro, okazało się, że mojego opiekuna nie ma, a pani Woodcourt jest również nieobecna. Byliśmy w tym pokoju, do którego przyprowadziłam spłonioną Adę, kiedy wyznała mi, że wybranym jej dziewczęcego serca jest młodociany wielbiciel, obecnie mąż tak bardzo odmieniony. Z tego właśnie pokoju pan Jarndyce i ja patrzyliśmy ich śladem, gdy pełni'nadziei i radości odchodzili poprzez blask słońca. Stojąc w otwartym oknie spoglądaliśmy ku ulicy, gdy pan Woodcourt zaczął mówić. W jednej chwili dowiedziałam się, żc on mnie kocha. W jednej chwili dowiedziałam się, że moja zorana bliznami twarz dla niego nie uległa zmianie. W jednej chwili dowiedziałam się, że to, co poczytywałam za życzliwość i współczucie, jest wielką, szlachetną, wierną miłością. Za późno teraz na zrozumienie tego wszystkiego! Taka była moja pierwsza niewdzięczna myśl. Za późno! — Kiedy powróciłem do kraju — mówił — nie bogatszy, niż wybrałem się w podróż, i zastałem panią, która świeżo podniosła się z łóża boleści, mimo to jednak pełna troski o innych i całkowicie wolna od samolubnych myśli... — Ach, proszę pana! — przerwałam. — Nie zasługuję na takie pochwały. Miewałam w owym czasie moc myśli samolubnych, bardzo samolubnych! — Bogu wiadomo, miłości mojego życia --- podjął — że to nie pochwały zakochanego, lecz szczera prawda. Nie wyobraża sobie pani, jak całe jej otoczenie ceni Esterę Summerson, która wzrusza i budzi niezliczone serca zyskując wokół podziw i serdeczną miłość. — Ach, proszę pana! — zawołałam. — To wielka rzecz zyskać serdeczną miłość. Naprawdę wielka! Poczytuję ją sobie za zaszczyt i dumna jestem, a słuchając pana wylewam te łzy zarówno szczęścia, jak i żalu. Szczęścia, że ją zyskałam, żalu, że nie umiałam lepiej zasłużyć na nią. Ale nie jestem wolna i o pańskiej miłości myśleć nie mogę. Wypowiadałam te słowa pokrzepiona, bo gdy wychwalał mnie, a ton jego głosu dźwięczał nutą głębokiej wiary w to, co mówi, odnosiłam wrażenie, iż staję się bardziej godna takich pochwał. Na to nie było za późno. Wiedziałam, że owego wieczora zamknę tę nieoczekiwaną kartę moich losów, lecz bardziej godną takich pochwał mogę być do końca życia. Czerpałam stąd moc i ukojenie, a myśląc tak czułam, iż wzbiera we mnie dostojeństwo, które zawdzięczam jemu. Po chwili milczenia przemówił pan Woodcourt, a wezbrane uczuciem brzmienie jego głosu pokrzepiło mnie znowu i zarazem zmusiło do płaczu. -— Żle dowiódłbym zaufania do umiłowanej, która na zawsze pozostanie mi tak droga jak dzisiaj, gdybym dowiedziawszy się, że nie jest wolna i o mojej miłości myśleć nie może, usiłował narzucać się dalej. Pragnę tylko powiedzieć, kochana Estero, że czułe myśli o pa ni, które towarzyszyły mi w podróży, wyrosły pod niebiosa, kiedy wróciłem do kraju. Od. dawna żywiłem nadzieję, iż wyznam pani miłość w pierwszej godzinie, gdy los uśmiechnie się do mnie. Od dawna żywiłem obawę, że moje wyznanie nie odniesie skutku. Dziś dopełniły się moje nadzieje i jednocześnie obawy! Ale martwię panią-, sądzę więc, że powiedziałem dosyć. Odniosłam wrażenie, iż niknie coś bardzo podobnego do anioła, jakiego on we mnie widzi, i z boleścią pomyślałam o tej jego stracie. Pragnęłam pomóc mil, jak wówczas, gdy po raz pierwszy dostrzegłam jego współczucie. — Drogi, kochany panie — rozpoczęłamzanim rozstaniemy się dzisiaj, muszę powiedzieć coś panu. Nie zdołam... nie potrafię powiedzieć tego tak... tak jak życzyłabym sobie, ale... Zanim zdołałam podjąć, musiałam pomyśleć znowu, iż obecnie jestem bardziej godna jego miłości i jego cierpienia. — ...ale głęboko odcznwam pańską szlachetność i niby skarb zachowam ją w dozgonnej pamięci. Jestem świadoma w pełni, jak bardzo odmienił się mój wygląd, wiem, że nie zna pan historii mojego życia, dobrze rozumiem wartość miłości tak stałej. To, co usłyszałam od pana, nie mogłoby mnie równie wzruszyć, gdyby słowa padły z innych ust, bo niczyje słowa nie miałyby dla mnie takiej ceny. Nie pójdą one na marne. Dzięki nim stanę się lepsza. Pan Woodcourt zasłonił oczy dłonią i twarz odwrócił. Czy jestem, czy będę kiedy godna jego łez? — W kwestii opieki nad Adą i Ryszardem nasze kontakty pozostaną niezmienione — mówiłam dalej. —s Jeżeli przy takich okazjach i w trakcie innych licznych, jak tuszę, i bardziej pogodnych wydarzeń, dostrzeże pan kiedyś, że według pańskiego uczciwego sądu coś we mnie zmieniło się na lepsze, będzie to, proszę mi wierzyć, skutek dzisiejszego wieczoru i panu będę winna wdzięczność z tej przyczyny. I proszę nie obawiać się, drogi, kochany panie, iż kiedykolwiek zapomnę o tym wieczorze albo przestanę odczuwać radość i dumę, gdy wspomnę, że byłam kochana przez... przez ciebie. Ujął moją rękę i pocałował. Był znowu sobą, co tym bardziej wzmogło we mnie spokój i odwagę. —- Z pańskich słów czerpię nadzieję — podjęłam — że powodzenie uwieńczyło pańskie starania o pracę? — Tak —= odrzekł — dzięki pomocy pana Jarndyce'a. Jakiej miary była ta pomoc, nie muszę mówić pani, która tak dobrze zna swojego opiekuna. —.Niech go Bóg nagrodzi — odparłam podając rękę panu Wood- courtowi — pana zaś niech wspomaga we wszystkim, co pan będzie czynił! — Dzięki temu pani życzeniu wszystko będę czynił lepiej, gdyż swoje nowe obowiązki przyjmę jako drugą świętą sprawę zleconą mi przez panią w zaufaniu. — Biedny Ryszard! — zawołałam niemal bezwiednie. — Co z nim się stanie po pańskim odjeździe? — Nie muszę wyjechać zaraz — odrzekł — a gdybym nawet musiał, z pewnością nie opuszczę go, kochana Estero. Byłam zdania, że przed pożegnaniem koniecznie trzeba poruszyć jeden temat. Gdybym to zataiła, nie mogłabym czuć się bardziej godną jego miłości. — Proszę pana — zaczęłam — zapewne rad dowie się pan z moich ust, zanim się pożegnamy, że przyszłość, która rysuje się przede mną czysto i jasno, uczyni mnie szczęśliwą i zadowoloną, że nie będę żałowała niczego ani pragnęła. Odparł, iż rzeczywiście rad dowiaduje się o tym. — Od dzieciństwa czuwała i czuwa nade mną niewyczerpana dobroć najlepszego z ludzi. Łączy mnie z nim tak wiele przywiązania, wdzięczności, miłości, że moich uczuć jednego dnia nie zdoła wyrazić nic, co potrafiłabym uczynić w ciągu całego życia. Podzielam te uczucia — podchwycił. — Pan Jarndyce jest tym najlepszym z ludzi. — Dobrze zna pan jego zalety — ciągnęłam — lecz nikt nie jest w stanie wiedzieć tyle, ile ja wiem o wielkości jego charakteru. Najpiękniejsze, najbardziej wzniosłe cechy tego charakteru odsłaniała mi subtelna szlachetność, z jaką formował moją szczęśliwą przyszłość. Niewątpliwie darzy go pan wysokim szacunkiem i uznaniem, spodziewam się jednak, że dzięki moim słowom urosną one wyżej i przez wzgląd na mnie wzmogą w panu dobre uczucia dla niego. Nader gorąco odrzekł, że z pewnością, z całą pewnością tak będzie. Jeszcze raz wyciągnęłam doń rękę. — Dobrej nocy i żegnam — powiedziałam. — Pierwszy pani zwrot zapowiada nasze jutrzejsze spotkanie, drugi raz na zawsze zamyka przed nami dzisiejszy temat. — Tak. -— Dobrej nocy i żegnam — powtórzył. Odszedł, a ja stałam w nie oświetlonym oknie i spoglądałam ku ulicy. Jego miłość stała i szlachetna objawiła mi się tak nagle, że nie miałam chwili, by nabrać znowu siły, i potok łez przesłonił mi wnet widok. Ale nie były to łzy rozpaczy ni żalu. Na pewno nie były! On nazwał mnie miłością swojego życia i powiedział, że na zawsze pozostanę mu tak droga jak dzisiaj, więc zdawało mi się, że moje serce nie pomieści triumfu, jakim było wysłuchanie takich słów. Moje początkowe, szalone myśli uleciały. Nie za późno było na ich wysłuchanie, aby wzmóc w sobie siły, stać się lepszą, bardziej uczciwą, wdzięczną, godną zaufania, bardziej zadowoloną z życia. Łatwa przede mną droga — nierównie łatwiejsza niż przed nim! ROZDZIAŁ LXII NASTĘPNE ODKRYCIE Tamtego wieczora brakło mi odwagi, by widzieć kogokolwiek. Brakło mi odwagi, by widzieć nawet samą siebie, gdyż lękałam się, że moje łzy mogłyby być łagodną wymówką. Po ciemku umknęłam na piętro, do swojego pokoju, po ciemku odmówiłam pacierze i ułożyłam się do snu po ciemku. Nie potrzebowałam światła do odczytania słów mojego opiekuna, ponieważ jego list umiałam na pamięć. Dobyłam go z miejsca, w którym był przechowywany, całą treść powtórzyłam przy świetle jego własnych szlachetnych uczuć i prawości, a następnie usnęłam mając list na poduszce. Następnego dnia wstałam o świcie i zawołałam Charley, ponieważ chciałam wybrać się z nią na spacer. Kupiłyśmy kwiaty i wróciły śpiesznie, by przybrać nimi stół śniadaniowy, a ogólnie biorąc miałyśmy bardzo wiele do roboty. Było tak wcześnie, że przed śniadaniem pozostał czas na lekcje i Charley, która w gramatyce czyniła raczej nikłe postępy, tym razem spisała się wspaniale, więc obie byłyśmy bardzo kontente. — Witaj, mała kobietko! — zawołał pan Jarndyce, gdy pojawił się wreszcie. — Wyglądasz dziś bardziej świeżo niż twoje kwiaty. Natomiast pani Woodcourt wyrecytowała i przetłumaczyła fragment poematu Mewlinwillinwood, skąd wynikało, że przypominam górę rozjaśnioną słońcem. Wszystko to było bardzo miłe i, jak sądzę, upodobniło mnie do góry bardziej niż kiedykolwiek. Po śniadaniu wyglądałam stosownej chwili, więc myszkowałam trochę tu i ówdzie do czasu, gdy opiekun znalazł się sam w swoim pokoju — w tym pokoju z ubiegłego wieczora. Wtedy znalazłszy pretekst weszłam tam ze swoim koszyczkiem kluczy i drzwi zamknęłam. I co, Dame Durden — powiedział mój opiekun, który był zajęty pisaniem, gdyż poranną pocztą otrzymał kilka listów. — Potrzeba ci pieniędzy? — Skąd znowu! Mam ich pełne ręce. — Nie ma drugiej Dame Durden, której tak trzymałyby się pieniądze. Odłożył pióro i zasiadłszy wygodniej na krześle zwrócił wzrok ku mnie. Nieraz pisałam o jego dobrotliwej i pogodnej twarzy, lecz nigdy chyba nie jaśniała ona taką dobrocią i taką pogodą. Malował się też na niej wyraz poczciwego zadowolenia, więc pomyślałam, że dzisiejszego rana mój opiekun czyni coś wyjątkowo zacnego. ||.— Nie ma drugiej Dame Durden, której tak trzymałyby się pieniądze — powtórzył tonem zastanowienia, lecz z tym swoim poczciwym uśmiechem. Odpowiadało to jego normalnemu sposobowi bycia, który uwielbiałam, i jego uwielbiałam, kiedy zatem usiadłapi na krześle ustawionym na stałe obok jego krzesła (bo czytywałam mu niekiedy, gawędziłam z nim albo po prostu w milczeniu siedziałam tam ze swoją robótką), obawiałam 6ię, iż zakłócę pogodny nastrój, gdy położę dłoń na piersi opiekuna. Ale nie zakłóciłam go wcale. — Kochany opiekunie — rozpoczęłam. — Chciałabym pomówić z tobą. Czy zaniedbałam w czymś swoje obowiązki? — Zaniedbałaś swoje obowiązki? Ty, moja droga! — Może byłam inna, niż być pragnęłam od czasu... od czasu, kiedy wręczyłam ci odpowiedź na twój list? ..'..— Byłaś, kochanie, taka, jak mógłbym najgoręcej pragnąć. — Miło mi to słyszeć podjęłam. — Pamiętasz? Zapytałeś wtedy, czy to list od pani Samotni. Odpowiedziałam, że tak. — Pamiętam. Otoczył mnie ramieniem, tak jak gdybym potrzebowała opieki, i z uśmiechem spojrzał mi w oczy. — Od tamtej pory — ciągnęłam tylko raz powróciliśmy do tego tematu. — Powiedziałem wówczas, że Samotnia pustoszeje szybko. Tak się też działo, Estero. — A ja odrzekłam — przypomniałam mu nieśmiało — że jej pani pozostaje. Nadal otaczał mnie opiekuńczym ramieniem, a na twarzy miał ten sam dobrotliwy wyraz. — Kochany opiekunie — rozpoczęłam znowu. — Wiem, jak głęboko odczuwasz ostatnie wydarzenia i jak wyrozumiały wobec nich jesteś. Upłynęło wiele czasu, a ponieważ dziś usłyszałam, że jesteś ze mnie zadowolony, sądzę... sądzę, iż może życzyłbyś sobie, abym do tego tematu wróciła. Chyba powinnam tak postąpić... Otóż panią Samotni mogę zostać, kiedy zechcesz. — Czy to nie dowód zdumiewającego zrozumienia pomiędzy nami? — odparł wesoło. — O tym właśnie myślałem i o niczym innym, z wyjątkiem spraw biednego Ricka! Kiedy tu przyszłaś, głowę miałem pełną ciebie. A zatem, mała kobietko, kiedy Samotni damy panią? — Kiedy zechcesz, opiekunie. — W przyszłym miesiącu? W przyszłym miesiącu, opiekunie. —i Dzień, w którym podejmę najbardziej pomyślny krok mojego życia, dzień, w którym zostanę najszczęśliwszym i najbardziej godnym zazdrości pośród ludzi, dzień, w którym Samotnia zyska panią, nastąpi w przyszłym miesiącu. Zarzuciwszy mu ręce na szyję pocałowałam opiekuna —- tak samo jak wówczas, gdy przyniosłam odpowiedź na jego list. W tej chwili służący zameldował pana Bucketa — niepotrzebnie co prawda, gdyż pan Bucket stał już w drzwiach i przez jego ramię zaglądał do pokoju. "tri Proszę państwa — przemówił zdyszany nieco — stokrotnie przepraszam za najście i ośmielę się zapytać, czy pozwolą państwo, abym kazał tu przynieść kogoś, kto pozostał na schodach i wcale mu to nie odpowiada, bo lęka się, że podczas jego nieobecności moglibyśmy wymienić jakieś uwagi? Dziękuję! Dobrzy ludzie! Podać tu zaraz tę osobę! — zawołał detektyw pochyliwszy się nad poręczą schodów. Na ów szczególny rozkaz dwaj tragarze wnieśli i ustawili w pobliżu fotel z mężczyzną w podeszłym wieku, w czarnej krymce na głowie i bez wątpienia pozbawionyin władzy w nogach. Pan Bucket natychmiast odprawił tragarzy i z tajemniczą miną zamknął drzwi oraz zaryglował. — Otóż, proszę szanownego pana — rozpoczął sygnalizując temat okrągłym ruchem pamiętnego mi palca wskazującego — pan mnie luna i zna mnie panna Summerson, Ten dżentelmen, który nazywa się •' Smallweed, zna mnie tak samo. Operacje pożyczkowe są główną sferą jego działania, jest więc, że tak powiem, pokątnym dyskonterem. Jest pan pokątnym dyskonterem, Smallweed, no nie? — krzyknął inspektor pochylając się nieco nad staruchem, który spoglądał nań nad wy- raz podejrzliwie. Odniosłam wrażenie, iż chce zaprotestować przeciwko takiej definicji swojej osoby, lecz porwał go nagły atak gwałtownego kaszlu. — No i mamy morał -S podjął pan Bucket wysnuwając właściwy wniosek. — Nie przecz, jeżeli nie trzeba, a nie przytrafi ci się coś takiego. Otóż, proszę szanownego pana — zwrócił się do mojego opiekuna — na polecenie sir Leicestera Dedlocka, baroneta, prowadziłem rozmaite pertraktacje z tym dżentelmenem i często jego dom odwiedzałem. Ten dom zajmował dawniej powinowaty starego Smallweeda, Kręok, handlarz starzyzny, osobnik, o ile mnie pamięć nie zawodzi, znany szanownemu panu, gdy znajdował się pośród żyjących. — Tak. Znałem Erpoka — powiedział pan Jarndyce. — Otóż należy szanownemu panu wiedzieć — ciągnął pan Bucket — że ten dżentelmen wszedł w posiadanie majątku Krooka. Były to głównie przeróżne rupiecie, a pośród nich całe stosy makulatury na nic nikomu niepotrzebnej. Bóg mi świadkiem! Rozumieliśmy go doskonale, co nie było wcale naszą zasługą, gdyż pan Bucket rzucał nam wymowne spojrzenia i bez 6łowa ni gestu, przeciw któremu mógłby zaprotestować jego czujny słuchacz, dawał nam znać iście po mistrzowsku, że sprawę przedstawia w sposób uzgodniony z góry, a o panu Smallweedzie umiałby powiedzieć znacznie więcej, gdyby uważał za wskazane. Jego trudności rosły z tej racji, że staruch był równie głuchy, jak podejrzliwy, a w twarz inspektora wpatrywał się z natężoną uwagą. — Rzecz zrozumiała, że po wejściu w posiadanie schedy ten dżentelmen zaczął ryć we wspomnianych stosach papierów. — Że co zacząłem? — krzyknął staruch ostrym, piskliwym głosem. — Ryć, panie Smallweed — wyjaśnił detektyw. — Jako człowiek przezorny i przywykły do pilnowania swoich spraw, zaczął pan ryc w stosach papierów zaraz po wejścin w posiadanie schedy. Prawda? — Pewnie, że prawda! — krzyknął pan Smallweed. — Pewnie, że prawda — powtórzył pan Bucket gawędziarskim tonem. — Żle byłoby z panem, gdyby działo się inaczej. No i przypadkiem trafiło się panu znaleźć — ciągnął z kpiarskim humorem, którego tamten bynajmniej nie odwzajemniał — trafiło się panu znaleźć papier opatrzony podpisem ,Jarndyce". Było tak, prawda? Pan Smallweed zwrócił ku nam udręczone spojrzenie i przytaknął bardzo powściągliwie. - Na papier spojrzał pan w wolnej chwili, jak przyszła panu ochota, bo niby z jakiej racji jego czytanie miałoby pana zaciekawiać? I co się okazało? Okazało się, że to testament! Zabawna historia, prawda? — ciągnął inspektor tym samym tonem wesołej drwiny, który najwidoczniej nie odpowiadał zgoła staruchowi, udręczonemu nadal i pełnemu podejrzeń. — Okazało się, że to testament! Prawda, no nie? — Nie wiem, czy papier jest ważny jako testament, czy jako coś innego — wymamrotał pan Smallweed. Osunął się w fotelu i przypominał teraz kłąb łachmanów, więc pan Bucket przypatrywał mu się przez chwilę, jak gdyby miał szczerą chęć przetrzepać starucha. Jednakże nadal stał pochylony nad nim i z tą samą filuterną miną zerkał ku nam kącikiem jednego oka. — W każdym razie, Smallweed, miał pan niejakie wątpliwości w kwestii tego dokumentu i zaczęło niepokoić pana sumienie. Bo pan ma bardzo wrażliwe sumienie, prawda? — Hę? Co ja mam? — zapytał staruch podnosząc dłoń do ucha. — Bardzo wrażliwe sumienie. — Aha! Mów pan dalej — zaskrzeczał pan Smallweed. — Ma się rozumieć, słyszał pan niemało o głośnym, toczącym się przed - sądem kanclerskim procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, no i wiedział pan, że Krook to był prawdziwy as w skupowaniu rozmaitej starzyzny, mebli, książek, papierów, licho wie czego, lecz nie lubił sprzedawać swoich nabytków i wciąż uczył się czytać. Co z tego? Zaczął pan myśleć i, słowo daję, nigdy nie miał pan większej słuszności: ,4)o diabła! Jeżeli nie będę uważał na siebie, mogę mieć kłopot z tym testamentem". —: Niech pan uważa, Bucket, co i jak pan gada! — krzyknął trwożliwie staruch i znowu uniósł dłoń do ucha. — Trzeba mówić po pro- Li„, bez głupich" dowcipów. No i podnieś limie pan. Chcę lepiej sly- Lzeć. Mój Boże! Cały jestem roztrzęsiony! I Inspektor w mgnieniu oka podniósł i wyprostował starucha, ale nie zmienił tonu i podjął z dawną żartobliwą pogodą, gdy ustał nowy atak kaszlu i okrzyki starucha: „Boże, dobry Boże! Te moje kości! Czuję się gorzej niż ta wygadana stara świnia, co została w domu!" — Co dalej? Ponieważ często bywałem w pańskim domu, mnie wybrał pan na powiernika. Wybrał innie pan, no nie? Trudno wyobrazić sobie przytaknięcie bardziej oporne i nieżyczliwe niż to, na które zdofcył się pan Smallweed. Świadczyło ono, że pan Bucket byłby ostatnim powiernikiem, jakiego wybrałby pan Smallweed, gdyby pozostawiono mu wolny wybór. — Wobec tego, Smallweed, obgadaliśmy sprawę w miłej, życzliwej atmosferze, no i w całej rozciągłości potwierdziłem pańskie obawy, że może pan popaść w diablo paskudną kabałę, jeżeli nie ujawni pan testamentu, o którym mowa. Co dalej? Uzgodniliśmy, że papier wręczy pan obecnemu panu Jarndyce'owi nie stawiając żadnych warunków. Jeżeli ów dokument okaże się ważny, pańską nagrodę ustali pan Jarndyce według własnego uznania. Tak umówiliśmy się, prawda? — Tak umówiliśmy się rzeczywiście — przyznał pan Smallweed- z równie cierpką miną. — A zatem — podjął pan Bucket rzeczowym tonem, jak gdyby w jednej chwili zapomniał o przyjemnych żartach — testament ma pan obecnie przy sobie i zaraz wręczy go pan, komu należy. Pan Bucket bystro zerknął ku nam z ukosa, triumfalnym gestem podrapał się w nos palcem wskazującym, następnie zaś spojrzał surowo w twarz przyjaciela, który, wybrał go na powiernika, i wyciągnął doń rękę, gotową, by przyjąć papier i podać go mojemu opiekunowi. Pan Smallweed dobył testament nader niechętnie i po licznych zapewnieniach, iż jest ubogim, ciężko pracującym starym człowiekiem i wierzy, że dzięki honorowi pana Jarndyce'a nie straci na swojej uczciwości. Wreszcie stopniowo, powoli wyciągnął z krytej kieszeni surduta zblakły i poplamiony arkusz, okopcony i przypalony cokolwiek na brzegach, jak gdyby niegdyś rzucono go w ogień, a następnie uratowano z pośpiechem. Inspektor nie trącił czasu, lecz zwin nie niczym żongler przeniósł papier z rąk starucha do rąk mojego opiekuna, któremu szepnął osłaniając usta dłonią: -r- Rodzina nie uzgodniła, jak to przehandlować. Wynikły kłótnie. Sam musiałem wyłożyć na stół dwadzieścia funtów. Najpierw wnuk i wnuczka, obydwoje diablo chciwi, skoczyli na starego i jęli mu wymawiać, że stanowczo żyje za długo. Później ta para poróżniła się między sobą. Jak Boga kocham, nie ma w tej rodzinie nikogo, kto za parę funtów nie sprzedałby każdego innego. Wyjątek stanowi babka, bo jest zbyt zdziecinniała, by stać ją było na ubicie interesu. — Inspektorze — powiedział głośno mój opiekun — bez względtf na znaczenie, jakie może mieć ten dokument, jestem panu szczerze obowiązany. Jeżeli zaś testament okaże się ważny i cenny, pan Smallweed dostanie stosowną nagrodę. — Nie według pańskich zasług — wyjaśnił mu życzliwie detektyw. — Może się pan nie obawiać, Smallweed. Według wartości testamentu. — To właśnie miałem na myśli — podjął pan Jarndyce. — Zapewne zwrócił pan uwagę, inspektorze, że nie kwapię się do zbadania tego dokumentu. Rzecz w tym, że już przed laty odżegnałem się od niefortunnego procesu i mam go wyżej uszu. Ale panna Summerson i ja przekażemy dokument naszemu adwokatowi w tym procesie,, a jego treść zostanie bez zwłoki zakomunikowana wszystkim stronom zainteresowanym. — Rozumie pan, Smallweed, że pan Jarndyce nie mógłby powiedzieć nic uczciwszego .—- zwrócił się inspektor do swojego towarzysza. — Nie ma pan już wątpliwości, że nikt nie zostanie pokrzywdzony, co oczywiście przynosi znaczną ulgę pańskiemu wrażliwemu sumieniu, możemy więc przystąpić do ceremonialnego odniesienia pana do domu. Odryglował drzwi, wezwał tragarzy, na pożegnanie rzucił nam wielce znaczące spojrzenie i uzupełniwszy je nie mniej wymownym poruszeniem palca, odszedł swoją drogą. My również odeszliśmy wnet swoją drogą — tym razem w kierunku Lincoln's Inn. Pan Kenge nie był zajęty. Siedział za biurkiem w swoim zakurzonym gabinecie wśród nieciekawie wyglądających książek oraz stosów papierów. Pan Guppy podsunął nam krzesła, mecenas zaś dał wyraz zdziwieniu i radości z powodu niezwykłej wizyty, jaką pan Jarndyce składa w jego kancelarii, a przemawiając doń obracał w palcach okulary. Był naprawdę sobą — Kenge'em Najwymowniejszym — jeszcze bardziej niż zwykle! — Spodziewani się — mówił — iż zbawienny wpływ panny Summerson — ukłon w moją stronę — skłonił szanownego pana — ukłon w stronę mojego opiekuna—1- do wyzbycia się w pewnej mierze niechęci, jaką żywi wobec procesu oraz wobec sądu, które, że , się tak wyrażę, zajmują właściwe miejsce w okazałej perspektywie filarów- naszej profesji. — Wydaje mi się — odparł pan Jarndyce — że panna Summerson wie o tym procesie i tym sądzie wystarczająco dużo, by nie wywierać na mnie łagodzącego wpływu w tym względzie. Ale po części proces skłonił mnie do odwiedzin w pańskiej kancelarii. Proszę pana, zanim położę na pańskim biurku ten papier i pozbędę się go ostatecznie, pragnę wyjaśnić, jak trafił do moich rąk — powiedział i uczynił to zwięźle, lecz wyczerpująco. : — Szanowny panie — odrzekł adwokat — pańskie słowa nie mogłyby być bardziej jasne i rzeczowe, gdyby nawet miały stanowić artykuł prawa. — Słyszał pan kiedy o artykule angielskiego prawa, formalnego bądź wyrażającego poczucie sprawiedliwości, który byłby jasny i rzeczowy? — zapytał mój opiekun. — Co pan też mówi? — obruszył się pan Kenge. Zrazu nie przywiązywał wagi do wręczonego mu dokumentu — a przynajmniej tak mogło się zdawać —| ale gdy go rozpostarł i obejrzał, jął zdradzać pewne zainteresowanie, kiedy zaś nałożywszy okulary przebiegł wzrokiem początkowe linijki, był najwyraźniej zdumiony. — Szanowny pan to czytał? — powiedział odrywając wzrok od lektury. — Ja? Skąd znowu! — odparł pan Jarndyce. — Drogi panie! Mam w rękach testament opatrzony datą późniejszą niż jakikolwiek inny przedstawiony w naszym procesie. Wygląda na to, że dokument jest w całości skreślony charakterem pisma testa- tora, a ponadto zgodnie z procedurą potwierdzony przez świadków i uwierzytelniony. Być może zamierzeniem testatora było unieważnienie tego aktu, na co zdają się wskazywać wyraźne ślady ognia, atoli akt nie został unieważniony. To instrument działania doskonały i nie do podważenia! - Rozumiem. Ale co to mnie obchodzi? -- powiedział mój opiekun. — Panie Guppy! — zawołał pan Kenge. — Bardzo przepraszam szanownego pana. —- Jestem, panie mecenasie — powiedział pan Guppy. — Proszę przekazać ode mnie wyrazy uszanowania panu Vholesowi z Symond-s Inn. Miło mi będzie z nim pomówić w kwestii procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Pan Guppy zniknął. — Szanowny pan był łaskaw zapytać, co to jego obchodzi. Gdyby przestudiował pan testament, o którym mowa, zauważyłby pan, że na jego podstawie pański spadek maleje znacznie, chociaż i tak ma nadal pokaźną wartość. Pokaźną wartość! — powtórzył pan Kenge z okrągłym i przekonywającym gestem ręki. — Zauważyłby pan ponadto, iż na tejże podstawie rosną znacznie zapisy, których beneficjantami są obecnie pan Ryszard Carstone oraz panna Ada Clare, aktualnie pani Ryszardowa Carstone. — Proszę pana — odrzekł pan Jarndyce — byłbym szczęśliwy, gdyby wszystkie bogactwa,' jakie ów proces przyniósł niecnemu sądowi kanclerskiemu, mogły trafić do rąk moich młodych kuzynów. Ale czy chce pan, abym uwierzył, abym ja uwierzył, że coś dobrego może wyniknąć z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce? — To uprzedzenia, drogi panie! Przesądne uprzedzenia. Nasz kraj jest bardzo wielki, bardzo wielki, szanowny panie! Nasz system prawny jest bardzo wielki, bardzo wielki, szanowny panie! Naprawdę! Proszę mi wierzyć. Mój opiekun nie zdążył nic powiedzieć, gdyż wszedł pan Vholes —I skromny i bez wątpienia pod wrażeniem wysokiej pozycji, jaką w zawodzie prawniczym zajmuje pan Kenge. — Witam, panie Vholes, witam! Będzie pan łaskaw zająć miejsce obok mnie, na tym krześle, i przeglądnąć ten papier. Pan Vholes zastosował się do prośby luminarza i jak mi się wydało, przeczytał testament od pierwszego do ostatniego słowa. Nie był przejęty, lecz on nie przejmował się przecież niczym. Gdy zakończył lekturę, odszedł z gospodarzem pod okno i tam mówił coś długo, osłaniając usta czarną rękawiczką. Nie zdziwiłam się, gdy ■spostrzegłam wkrótce, że pan Kenge nie zgadza się z kolegą, ponieważ nigdy nie słyszałam, by dwie osoby były jednego zdania o czymkolwiek związanym z procesem Jarndyce przeciwko Jarndyce. Jednakże pan Vholes zdawał się brać- górę nad przeciwnikiem w trakcie dysputy, która składała się przeważnie ze zwrotów: „Główny kurator masy spadkowej", „Skarbnik generalny", „Wykaz rachunków"," „Ogólna wartość przedmiotu sporu" oraz „Koszty". Ukończywszy konferencję prawnicy ruszyli w stronę biurka gospodarza- i po drodze wiedli głośną rozmowę. §H To dokument nad wyraz interesujący, panie Vholes — powiedział pan Kenge. — Tak. Nad wyraz interesujący — przyznał pan Vholes. — Dokument największej wagi, panie Vholes. — Tak. Największej wagi — przyznał znowu pan Vlioles. — I jak nadmienił pan słusznie, panie Vholes, ten dokument będzie ewenementem niezwykłym i nieoczekiwanym, kiedy następnym razem proces Jarndyce przeciwko Jarndyce znajdzie się na-* wokandzie — powiedział pan Kenge spoglądając wyniośle na mojego opiekuna. Pan Vholes zrobił godną minę, bo jako praktykujący adwokat mniejszego kalibru musiał być zadowolony, ilekroć autorytet na miarę pana Kenge(a potwierdzał wyrażoną przezeń opinię. Nastąpiła pauza, podczas której pan Kenge pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni, pan Vholes skubał swoje pryszcze na twarzy. Wreszcie mój opiekun zapytał wstając z krzesła: ■—A kiedy proces znajdzie się następnym razem na wokandzie? — W przyszłym miesiącu, szanowny panie, w przyszłym miesiącu — odparł pan Kenge. — Oczywiście podejmiemy bez zwłoki wszystkie niezbędne a związane z tym dokumentem czynności i przystąpimy do zbierania tyczących go dowodów. Oczywiście otrzyma pan normalne zawiadomienie o terminie, w którym proces Jarndyce przeciwko Jarndyce trafi na wokandę. —- I oczywiście — podchwycił mój opiekun — na zawiadomienie to zwrócę nie więcej uwagi niż zawsze. — Ach, drogi panie — mówił pan Kenge towarzysząc nam do drzwi 6wojej kancelarii — że też pan, człowiek o tak wielkim umyśle, hoł duje nadal przesądnym uprzedzeniom gminu! Jesteśmy bogatą społecznością, szanowny panie, bardzo bogatą społecznością. Nasz kraj jest bardzo wielki, bardzo wielki, szanowny panie. Nasz system prawny jest bardzo wielki, bo czy drogi pan mógłby sobie życzyć, by wielki kraj miał mały system prawny? Naprawdę. Proszę mi wierzyć. Pan Kenge przemawiał tak na podeście schodów, a przy okazji spokojnie poruszał prawą dłonią jak gdyby srebrną kielnią, która cementem jego słów powleka strukturę owego systemu i utwierdza go na przeciąg tysiąca wieków. ROZDZIAŁ LXIII STAŁ I ŻELAZO Strzelnica sportowa George-a jest do wynajęcia, jej ruchomości rozprzedaje się pomału, a sam George przebywa w Chesney Wold, gdzie towarzyszy sir Leicesterowi w przejażdżkach konnych i zazwyczaj trzyma się bardzo blisko wodzy baroneta, gdyż ten nader niepewną ręką powoduje swoim wierzchowcem. Atoli tego dnia, o którym mowa, George ma inne zajęcie. We własnych sprawach wybrał się w podróż do obfitującej w żelazo północnej części kraju. Gdy tam dociera, pozostawia za sobą świeże, zielone gaje — takie, jakich nie brak w Chesney Wold. Znamienne cechy tych okolic to szyby węglowe i usypiska popiołów, wysokie kominy i mury z czerwonej cegły, przywiędła zieloność, gorejące wielkie ognie i nie rzednące nigdy tumany dymu. Pośród takiego otoczenia dragon jedzie konno, rozgląda się dokoła i nieustannie szuka wzrokiem tego, co życzy sobie znaleźć i po co wybrał się tutaj. Wreszcie pokryty pyłem dróg wysypanych miałem węglowym przybywa do ożywionego, dźwięczącego żelazem miasta, gdzie jest więcej niż wszędzie dymu i gorejących ogni, wjeżdża na czarny od sadzy most i tam zapytuje napotkanego robotnika, czy znane mu jest nazwisko Rouncewell. — Co, proszę pana? — dziwi się tamten. — A czy znane mi jest moje własne nazwisko? —■ 0! Takie to tutaj głośne, co? — Niby Rouncewells? Pewnie że tak, proszę pana. Dragon spogląda prosto przed siebie i pyta znowu: — A widać stąd to miejsce, przyjacielu? — Które? Bank, fabrykę czy dom? — Oo!... Rouncewells wygląda na tak wielkie, że mam szczerą ochotę zawrócić — mruczy do siebie dragon gładząc się po twarzy. —- Nie wiem, przyjacielu, o który z nich właściwie mi chodzi. Czy pan Rouncewell będzie teraz w fabryce? Jak sądzisz? — Trudno powiedzieć, proszę pana, gdzie może być teraz. O tej porze powinien pan tam zastać jego albo jego syna. Ale pan Rouncewell często wyjeżdża z miasta w sprawach rozmaitych kontraktów. -— A jak znaleźć fabrykę? — Jak znaleźć? Widzi pan te wysokie kominy, wyższe od innych? Dragon widzi kominy, więc, jak powiada jego informator, musi patrzeć na nie i jechać prosto do czasu, gdy po lewej ręce zobaczy wysoki mur stanowiący całą jedną stronę poprzecznej ulicy. To będzie Rouncewells. George dziękuje robotnikowi i ruszywszy dalej jedzie bardzo powoli i rozgląda się dokoła. Nie zawraca z drogi, na co ma ochotę, lecz konia — choć ma ochotę sam oporządzić — zostawia przed oberżą, w której posilają się właśnie „ludzie Rouncewella" — jak nazywa ich gospodarz. „Ludzie Rouncewella" mają przerwę obiadową i wydawać się może, iż przepełniają całe miasto. Są bardzo krzepcy, ci „ludzie Rouncewella" — no i umorusani po trosze. George zatrzymuje się przed bramą w murze z czerwonej cegły, spogląda na dziedziniec i widzi nieprzebraną obfitość żelaza najrozmaitszych kształtów i we wszelkich możliwych fazach. Ma przed oczyma pręty, sztaby, arkusze blachy, cysterny, kotły, osie, koła z>vykłe i zębate, walce, 6zyny, powyginane dziwacznie i na pozór niedorzecznie osobne części maszyn, góry połamanego i zardzewiałego żelaza w podeszłym wieku, odległe piece, w których bulgocze płynne jeszcze, młodociane żelazo, olśniewające fajerwerki żelaznych iskier tryskające pod uderzeniami młotów parowych,, żelazo rozpalone do czerwoności, rozpalone do białości oraz ostygłe, czarne na podobieństwo węgla. Smak żelaza. Zapach żelaza. Istna Wieża Babel dźwięków, jakie dobywa się z żelaza. —- Od czegoś takiego głowa musi rozboleć — mamrocze do siebie George i rozglądając się szuka wzrokiem jakiegoś kantoru. — Któż to będzie? — dodaje na widok zbliżającego się młodego mężczyzny.— Bardzo podobny do nmie, zanim w świat poszedłem! Pewno mój bratanek, jeżeli ludzie mówią prawdę o podobieństwie rodzinnym. Uszanowanie panu! Moje uszanowanie. Szuka pan kogoś? Bardzo przepraszam. Młody pan Rouncewell, jeżeli się nie mylę? — Tak. — Szukam pańskiego ojca. Pragnę zamienić z nim kilka słów. Młody mężczyzna mówi, że szczęście dopisało gościowi, gdyż ojciec jest na miejscu, a następnie rusza w stronę kantoru, gdzie winien się znajdować pan Rouncewell. „Bardzo podobny do mnie, zanim w świat poszedłem. Diablo podobny!" — myśli dragon śpiesząc za młodym mężczyznę ku stojącemu przy bocznym podwórzu budynku, który na piętrze mieści kantor. George wcbodzi tam i na widok dżentelmena zasiadającego w kantorze rumieni się mocno. Jakie nazwisko mam podać ojcu? — zapytuje młody mężczyzna. —: Stal — odpowiada po desperacku dragon, pogrążony bez reszty w myślach o żelazie, i tak jest zaprezentowany. Później zostaje sam z dżentelmenem zasiadającym w kantorze przy stole, na którym widać księgę rachunkową oraz kilka arkuszy papieru upstrzonych cyframi oraz jakimiś dziwacznymi rysunkami. Pokój ma gołe ściany, a za oknami bez firanek rozpościera się żelazny krajobraz. Na stole widać również kawałki żelaza połamane celowo dla przeprowadzenia badań w rozmaitych stadiach ich służby w -tym czy innym charakterze. Wszystko pokrywa żelazisty pył, a za oknami dym skłębiony ciężko nad wyniosłymi kominami zmierza ku dymom, które snnją się wszędzie w tym istnym labiryncie kominów. — Czym mogę służyć? — pyta pan Rouncewell, gdy jego gość zasiadł na zakurzonym krześle. George pochyla się do przodu i wspiera o kolano łokieć prawej ręki, w której trzyma kapelusz. — Proszę pana — rozpoczyna unikając spojrzeniem oczu brata — obawiam się, że moja dzisiejsza wizyta zaoże bardziej natrętną niż mile widziana. Niegdyś służyłem wojskowo w dragonach i miałem dobrego kamrata, który, o ile nie mylę się, był pańskim bratem. W swoim czasie brat szanownego pana narobił zmartwienia rodzinie i czmychnął z domu, a później postępował najlepiej jak mógł, bo trzymał się z dala. Nie mylę się, prawda? — Czy jest pan pewien — mówi fabrykant zmienionym głosem — że pańskie nazwisko brzmi Stal? Pan George bąka coś i spogląda na tamtego, on zaś zrywa się z krzesła i nazywając brata po imieniu, serdecznie ściska obie jego dłonie. — Za bystry dla mnie jesteś! — woła dragon i łzy napływają mu do oczu. — Jak się czujesz, stary? Witaj! W głowie mi nie postało, że na mój widok przez pół tak się ucieszysz! Witaj, kochany stary! Witaj! Raz po raz ściskają sobie dłonie, obejmują się serdecznie, a George powtarza swoje: „Witaj, kochany stary!" — zapewniając, iż w głowie mu nie postało, że na jego widok brat przez pól się tak ucieszy. - — Nie śniło mi się nawet nic podobnego — mówi opisawszy do* kładnie wydarzenia poprzedzające jego przybycie. — Myślałem raczej, że nie od razu dam się poznać, lecz może z czasem, kiedy usłyszysz o mnie coś dobrego, zdobędę się na list do ciebie. Ale wcale nie zdziwiłbym się, stary, gdybyś wiadomość o mnie przyjął bez szczególnego zadowolenia. — Wkrótce zobaczysz, jak miłą niespodzianką dla nas wszystkich będźie twoja wizyta — odparł pan Rouncewell. — Mamy dziś w domu wielki dzień i, słowo daję, nie mogłeś pokazać się bardziej w porę. ty stary, spalony słońcem wojaku! Dziś ustaliliśmy z moim synem Wattem, że dokładnie za rok on poślubi śliczną i dobrą dziewczynę, taką, jakiej na pewno nie spotkałeś podczas wszystkich swoich podróży. Jutro ona wyjeżdża z jedną z twoich bratanek do Niemiec, gdzie ma dokończyć edukacji. Godnie uczcimy dziś to wydarzenie, a ty. rzecz oczywista, zostaniesz bohaterem dnia. Pan George był zrazu zgnębiony taką perspektywą i stanowczo uchylał się od zapowiadanego zaszczytu. Jednakże uległ perswazjom brata i bratanka. — wobec którego powtarzał znowu, iż w głowie mu nie postało, że na jego widok przez pół się tak ucieszą —» i udał się z nimi do pięknego domu, gdzie w całym urządzeniu rzucało się w oczy przyjemne połączenie prostych w zaraniu życia upodobań rodziców oraz bardziej wybrednych gustów młodszego pokolenia. Tam dragon czuje się onieśmielony manierami i wdziękiem bratanic oraz urodą Rozy — przyszłej bratanicy — a serdeczne powitania tych młodych dam przyjmuje niby w marzeniu sennym. Wielkie wrażenie wywiera również na nim pełne szacunku zachowanie bratanka, a więc, ogólnie biorąc, nabiera przekonania, że jest nieznośnym szaławiłą i zakałą rodu. Atoli zabawa jest wyborna, towarzystwo dobrane, wesołość niezawodna, pan George zaś pomyślnie i z iście wojskową brawurą przebywa tę próbę, a jego propozycja, iż za rok weźmie udział w ceremonii ślubnej i pannie młodej zastąpi ojca, spotyka się z powszechnym entuzjazmem. Dragon ma zawrót w głowie, gdy tego wieczora spoczywając na wspaniałym łożu w siedzibie swojego brata medytuje o tym wszystkim i patrzy na wizerunki bratanic, które przez cały wieczór zbijały go z tropu toaletami z powiewnych muślinów, obecnie zaś walcują w niemieckim stylu na jego własnej kołdrze. Następnego ranka bracia zamykają się w pokoju starszego, gdzie ów poczyna wywodzić jasno i rozumnie, w jaki sposób myśli zatrudnić młodszego w swoim przedsiębiorstwie. Jednakże George gorąco ściska jego rękę i przecina te wywody. — Kochany stary — mówi — milion razy dziękuję ci za bardziej niż braterskie przyjęcie, a drugi milion razy za tę bardziej niż braterską troskliwość. Plany na przyszłość mam gotowe, ale nim wspomnę o nich bodaj słowem, chciałbym omówić z tobą pewną kwestię familijną. Chodzi o to — ciągnie i skrzyżowawszy ramiona na piersi stanowczym wzrokiem spogląda w oczy brata — jak skłonić naszą matkę, żeby mnie pominęła. — O co chodzi, George? Nie bardzo rozumiem. — 0 to, kochany stary, jak skłonić naszą matkę, żeby mnie pominęła — powtarza dragon.;«—- Jakoś to trzeba załatwić. — Żeby cię pominęła? Masz na myśli jej testament? — pyta pan Rouncewell. s— Ma się rozumieć! Chodzi o to, żeby mnie pominęła w testamencie — mówi dragon i jeszcze bardziej stanowczym gestem krzyżuje ramiona. — Ależ, mój drogi! — woła starszy brat. — Dlaczego? Z jakiej racji? To niemożliwe! — Absolutnie możliwe. Inaczej czułbym się łajdakiem wracając do domu. Nigdy nie byłbym pewien, czy znów nie dam drapaka. Nie po to przecież wróciłem, żeby twoje dzieci, jeżeli już nie ciebie, kochany brącie, ograbić z praw słusznie wam przysługujących. Ze swoich praw zrezygnowałem przecież od dawna. Nie! Jeżeli mam pozostać i śmiało patrzeć wam w oczy, muszę być pominięty. Słuchaj! Ty jesteś bystry, zaradny, inteligentny, musisz więc doradzić mi, jak tę sprawę ubić. — Mogę tylko powiedzieć ci, George — odpowiada starszy brat po krótkim zastanowieniu — jak i dlaczego tej sprawy nie da się ubić. Pomyśl o naszej matce, przypomnij sobie jej radość, gdy się odnalazłeś. Czy podejrzewasz, że istnieją pod słońcem względy, które mogłyby ją skłonić do podjęcia takiego kroku przeciw interesom ulubionego syna? Czy podejrzewasz, że cokolwiek mogłoby udobruchać kochaną staruszkę po zniewadze, jaką byłaby dla niej podobna propozycja? Grubo się mylisz, George, jeżeli tak sądzisz. A zatem musisz pogodzić się z myślą, że zostaniesz z nami i nie będziesz pominięty w testamencie matki. Myślę zresztą — ciągnie fabrykant spoglądając z poczciwym uśmiechem na mocno zawiedzionego młodszego brata — myślę i mam nadzieję, że w tej sytuacji nie będziesz czuł się gorzej niż spadkobierca pominięty. W gruncie rzeczy to wychodzi na jedno. — Jak to, kochany stary? — Jeżeli zechcesz, możesz na dowolny sposób zadysponować we własnym testamencie wszystkim, co będziesz miał nieszczęście odziedziczyć. — To prawda! — przyznaje dragon i po chwili namysłu wyciąga rękę do brata. — Powiedz, kochany 6tary, czy mógłbyś wspomnieć 0 tej rozmowie swojej żonie i dzieciom? ., —r- Ma się rozumieć, George. Naturalnie. —i Stokrotne dzięki. A mógłbyś dodać, że co prawda włóczykij ze mnie, ale nie żaden nicpoń ani łajdaczyna? Pan Rouncewell tłumi ten. swój poczciwy uśmiech i z powagą wyraża zgodę. — Stokrotne dzięki. Kamień mi zdjąłeś z serca — powiada dragon 1 westchnąwszy z ulgą rozplata skrzyżowane na piersi ramiona, by obie dłonie wesprzeć o kolana. — Ale w < głębi serca wolałbym, żeby mnie matka pominęła! Siedząc tak twarzą w twarz, bracia są bardzo podobni do siebie, lecz naiwną prostotą i nieobyciem z praktycznymi sprawami świata młodszy z całą pewnością przewyższa starszego. A teraz — podejmuje George przeszedłszy do porządku dziennego nad rozczarowaniem z racji niepominięcia go w testamencie matki — muszę z tobą pogadać o swoich planach. Naprawdę po bratersku zaproponowałeś, abym pozostał tutaj i znalazł miejsce w twoim przedsiębiorstwie. Stokrotne dzięki! Potraktowałeś mnie, jak już mówiłem, bardziej niż po bratersku i za to dziękuję ci z serca — mówi i długo, z uczuciem ściska dłoń starszego brata. — Ale widzisz, ze mnie jest... powiedziałbym... chwast, no i za późno, abym zakorzenił się w troskliwie pielęgnowanym ogrodzie. — George, mój kochany — odpowiada starszy brat spozierając bystro w twarz młodszego. — Mnie to pozostaw. Spróbuję coś zrobić. Dragon przecząco kręci głową. Nic z tego, stary. Ty mógłbyś coś zrobić prędzej niż ktokolwiek inny, gdyby to było możliwe. Ale nic z tego, stary. No i tak się składa, że obecnie przydaję się po trosze sir Leicesterowi i czuwam nad nim w chorobie, która go dotknęła z powodu rodzinnych zmartwień. Widzisz, sir Leicester woli być pod opieką syna naszej matki niż pod jakąś inną. — George, mój kochany odpowiada tamten i szczera twarz pochmurnieje mu ledwie dostrzegalnie — jeżeli bardziej odpowiada ci służba w nadwornej brygadzie sir Leicestera Dedlocka... , —r Właśnie! — przerywa mu dragon. — W tym rzecz, kochany bracie! To nie pasowałoby do ciebie; do mnie pasuje. Ty nie przywykłeś, by tobą komenderowano; ja przywykłem od dawna. Ty masz własną idealną dyscyplinę i ład wewnętrzny; ja muszę być trzymany krótko. Każdy z nas inaczej odnosi się do spraw tego świata i spogląda na nie z odmiennego punktu widzenia. Nie powiem wiele o moich koszarowych manierach, bo wczoraj wieczorem czułem się całkiem swobodnie, no i, jak sądzę, nikt nie zwracałby tu szczególnej uwagi na te maniery. Ale mnie będzie lepiej w Chesney Wold, gdzie, widzisz, chwast znajdzie miejsca więcej niż w tym mieście, a na dobitkę da niemało radości naszej kochanej staruszce. Dlatego przyjmę propozycję sir Leicestera. Kiedy przyjadę za rok, aby zastąpić ojca pannie młodej, czy też zjawię się tutaj przy innej okazji, będę miał dosyć zdrowego rozsądku, by trzymać w ryzach nadworną brygadę i nie odbywać manewrów na twoim terenie. Jeszcze raz dziękuję ci z serca i pełen dumy myślę o Roun- cewells takim, jakie zbudowałeś. — Znasz siebie, George — podejmuje starszy brat i serdecznie odwzajemnia nścisk dłoni młodszego —7- a może i mnie znasz lepiej niż ja sam siebie. Idź własną drogą, byleśmy nie stracili się znów z oczu. — O to nie ma strachu! — odpowiada dragon. —-A teraz, bracie, zanim zwrócę konia w kierunku domu, chciałbym cię prosić, abyś był tak dobry i spojrzał na pewien list, który napisałem. Wziąłem go z sobą i myślę stąd wysłać, bo Chesney Wold mogłoby wywołać wspomnienia bolesne dla adresatki, panny Estery Summerson. Brak mi doświadczenia w korespondencji, a na tym liście wyjątkowo mi zależy, ho chcę, żeby był uczciwy i delikatny zarazem. Z tymi słowy podaje list (skreślony nieco zbyt bladym atramentem, ale czytelnym i schludnym charakterem pisma) starszemu bratu, ten zaś czyta na głos, co następuje: Wielce Szanowna Pani! Inspektor Bucket poinformował mnie, że wśród papierów pozostałych po pewnej osobie znaleziono list przysłany mi niegdyś z zagranicy. Wobec tego pozwalam sobie wyjaśnić Wielce Szanownej Pani, że jest to zaledwie kilka linijek zawierających wskazówki, gdzie, jak i kiedy doręczyć zapieczętowaną kopertę pewnej młodej i pięknej damie, niezamężnej wówczas i przebywającej w Anglii. W dalszym ciągu pozwalam sobie nadmienić, że list wydałem jedynie jako wzór charakteru pisma. Sądziłem, że u mnie jest niegroźny dla nikogo, więc w innym celu nikt nie dostałby go ode mnie, chyba że najpierw w łeb by mi palnął. W dalszym ciągu pozwalam sobie nadmienić, że gdybym podej- rzewał, iż pewien nieszczęśliwy dżentelmen pozostaje przy życiu, nie spocząłbym ni chwili do czasu, gdy wyśledziwszy jego kryjówkę podzieliłbym się z nim wszystkim do ostatniego ćwierćpensa, co byłoby w zgodzie z moim obowiązkiem, a także skłonnością serca. Ale zostało (urzędowo) stwierdzone, że ów dżentelmen utonął, gdy w pewnym irlandzkim porcie wypadł nocą za burtę transportowca woj- skowego, w kilka godzin po ukończeniu jego rejsu z Indii Zachodnich. Słyszałem o tym od oficerów i szeregowych na pokładzie wspomnianego statku, a wypadek został (urzędowo) stwierdzony. Wreszcie pozwalam sobie oświadczyć, że w swoim skromnym charakterze prostego żołnierza jestem i pozostanę na zawsze oddanym sługą Wielce Szanownej Pani, której niezwykłe zalety szacuję wyżej, niż byłbym zdolny wyrazić na piśmie. Mam zaszczyt kreślić się pokornym sługą Wielce Szanownej Pani George — Trochę to zbyt formalne — bąka niepewnie starszy brat i wolno składa arkusz. — Ale nie zawiera nic, czego nie wypadałoby napisać do wzorowej pod każdym względem młodej damy? — Nic absolutnie! Wobec tego list — po uprzednim zapieczętowaniu — trafia na stos przeznaczonej do wysyłki dziennej poczty w kwestiach żelaza. Następnie pan George żegna serdecznie całą rodzinę i sposobi się, by okulbaczyć konia i ruszyć w drogę. Jednakże brat, nie chcąc rozstać się z nim przedwcześnie, proponuje wspólną przejażdżkę lekkim odkrytym powozem do miejscowości, gdzie dragon ma stanąć kwaterą na noc. Propozycja zostaje chętnie przyjęta, więc podczas tego etapu podróży służący pana Rouncewella dosiada starego, pełnej krwi siwka z Chesney Wold. Przejażdżka jest przyjemna, obiad przyjemny, śniadanie przyjemne, a wszystko to odbywa się w pełnej zrozumienia, iście rodzinnej atmosferze. Później bracia jeszcze raz zamieniają gorące uściśnienia dłoni i rozstają się ostatecznie. Starszy zwraca oblicze ku dymom i ogniom, młodszy zmierza w stronę bardziej zielonych okolic. Tegoż dnia, wczesnym popołudniem — gdy z urojonym pobrzękiwaniem rynsztunku dragon wjeżdża nareszcie pod odwieczne wiązy Igi stłumiony odgłos jego ciężkiego po wojskowemu kłusa zaczyna dudnić na pasie murawy przy alei wjazdowej w Chesney Wold. ROZDZIAŁ LXIV OPOWIADANIE ESTERY — To na przyszły miesiąc, moja droga — powiedział pan Jarndyce, gdy pewnego dnia z rana, wkrótce po naszej rozmowie, wsunął mi w rękę złożony i zapieczętowany papier. Znalazłam w nim dwieście funtów. No i bardzo dyskretnie rozpoczęłam takie przygotowania, jakie uznałam za niezbędne. Sprawunki stosowałam do upodobań mojego opiekuna, które ma się rozumieć znałam doskonale, garderobę uzupełniałam tak, by podobała się jemu, i żywiłam nadzieję, że wybornie poradzę sobie z tym wszystkim. Byłam tak bardzo dyskretna, gdyż nie opuszczały mnie dawne obawy, że Adzie może być cokolwiek smutno, a ponadto dlatego, że i pan Jarndyce unikał wszelkiego rozgłosu. Nie miałam wątpliwości, iż w istniejących warunkach winniśmy pobrać się możliwie skromnie i po cichu. Należałoby może powiedzieć Adzie: „Czy zechcesz, kochanie, być jutro na moim ślubie?" — i tylko tyle, nic więcej. A może jeszcze lepiej byłoby zawrzeć nasz związek potajemnie, jak oni, i nic nie mówić nikomu do chwili, gdy już będzie po wszystkim. Sądziłam, że to odpowiadałoby mi najbardziej, gdybym miała zupełnie wolny wybór. Jedyny wyjątek uczyniłam dla pani Woodcourt, której powiedziałam, że wychodzę za mojego opiekuna, a od dłuższego już czasu jestem z nim zaręczona. Wysoce pochwalała te plany, rada byłaby czynić dla mnie jak najwięcej i, ogólnie biorąc, sprawiała wrażenie osoby nierównie bardziej łagodnej niż w zaraniu naszej znajomości. Twierdziła, że nie ma trudów, których nie podjęłaby z chęcią, byle być mi pomocną, lecz -— mogłabym zapewne nie dodawać — pozwalałam starszej damie mówić o tej życzliwej uczynności nie korzystając z niej w praktyce. Naturalnie, nie mogłam w tym okresie zaniedbywać mojego opiekuna i tak samo naturalnie nie mogłam zaniedbywać Ady, miałam więc moc zajęcia. Odpowiadało mi to, a jeżeli chodzi o Charley, śmiało rzec mogę, że nie było wdać małej zza stosów szycia. Robiła bardzo co prawda niewiele, lecz ustawicznie wpatrywała się okrągłymi oczyma w to, co mogłaby zrobić, czerpiąc stąd wiele uciechy i poczucia własnej ważności. W tym czasie — przyznaję — nie potrafiłam jakoś pogodzić się z opiekunem w kwestii znalezionego testamentu i mimo wszystko łączyłam pewne różowe nadzieje z procesem Jarndyce przeciwko Jarndyce. Kto z nas miał słuszność, okazała niedaleka przyszłość, lecz bez wątpienia ja oczekiwałam czegoś korzystnego. Odkrycie wpłynęło również na Ryszarda, który przez czas krótki jął działać ze zdwojonym ożywieniem, lecz biedak był już tak wyczerpany, że utracił nawet zdolność cieszenia się nadziejami, a pozostało mu jedynie gorączkowe podniecenie. Coś, o czym mój opiekun napomknął w trakcie jednej z naszych rozmów na ten temat, dało mi do zrozumienia, że pobierzemy się dopiero po terminie oczekiwanej rozprawy, pomyślałam zatem, że byłabym jeszcze szczęśliwsza, gdybym została kobietą zamężną, gdy Adzie i Ryszardowi będzie wiodło się nieco lepiej. Tuż przed tym terminem pan Jarndyce został wezwany do hrabstwa York i pojechał tam w sprawach pana Woodcourta. Na pożegnanie powiedział mi, że jego obecność jest nieodzowna. Pewnego wieczora, gdy powróciwszy od moich najmilszych zasiadłam pośród nowych strojów i spoglądając na nie myślałam o przeróżnych sprawach, przyniesiono mi list od mojego opiekuna. Prosił, abym przyjechała do niego, dodając, w jakim dyliżansie zamówił dla mnie miejsce i o której z rana dnia następnego mam wyruszyć z Londynu. Wreszcie dowiedziałam się z post scriptum, iż Adę pozostawię samą na niewiele godzin. Absolutnie nie przewidywałam podróży, lecz przygotowałam się do niej w ciągu pół godziny i zgodnie z poleceniem udałam się w drogę nazajutrz o wczesnej rannej porze. Jechałam cały dzień i cały dzień medytowałam, po co jestem potrzebna aż tak daleko. To wymyślałam taki, to inny powód, ale ni razu, ni jednego razu nie byłam bodaj bliska prawdy! Wieczorem znalazłam się u celu podróży, gdzie oczekiwał mnie pan Jarndyce. Na jego widok doznałam niemałej ulgi, bo o zmierzchu zaczęłam się obawiać, iż, być może, on zachorował, co zdawał się potwierdzać jego list wyjątkowo krótki. Ale był zdrów i dziarski, a gdy spojrzałam na jego twarz poczciwą i rozpromienioną, pomyślałam, że najprawdopodobniej przygotowuje znowu jakiś bardzo dobry uczynek. Podobny domysł nie wymagał wielkiej przenikliwości, bo wiedziałam przecież, że mój opiekun wyjechał z Londynu w cudzych, nie własnych sprawach. W hotelu wieczerza była gotowa, a gdy zostaliśmy sami przy stole, on zagaił rozmowę: — Pewno mała kobietka umiera z ciekawości, dlaczego sprowadziłem ją tutaj? |fi Cóż, opiekunie — odrzekłam — siebie nie uważam za Fatimę ani ciebie za Sinobrodego, muszę jednak przyznać, że istotnie jestem tego ciekawa. — Więc, abyś miała sen spokojny — podjął nader wesoło — nie zamierzam zwlekać do jutra z odpowiedzią. Gorąco pragnąłem wyrazić jakoś wdzięczność Woodcourtowi za jego humanitarne względy dla biednego Jo, za nieocenione usługi, jakie świadczy moim młodym kuzynom, za życzliwość wobec nas wszystkich. Kiedy zapadła decyzja, iż Woodcourt osiądzie tutaj, w mojej głowie zaświtał pomysł, iż wolno mi go chyba prosić, by zechciał przyjąć w upominku skromny, ale wygodny domek, w którym będzie mógł złożyć swoją głowę. A zatem poleciłem wynaleźć coś, a gdy na bardzo dogodnych warunkach trafił się odpowiedni domek, przystosować go i uczynić siedzibą mieszkalną. Przedwczoraj, kiedy wybrałem się tam i usłyszałem, że dom jest gotowy, stwierdziłem, iż kiepska ze mnie gospodyni i, słowo daję, nie wiem, czy naprawdę wszystko przedstawia się tak, jak trzeba. Wobec tego wezwałem najdoskonalszą małą gospodynię pragnąc, aby zjechała tutaj i wyraziła swoją autorytatywną opinię. No i najdoskonalsza mała gospodyni jest tutaj i płacze oraz śmieje się naraz! Jaki on dobry, kochany, godny podziwu! Pragnęłam powiedzieć, co o nim myślę, ale nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. — Spokojnie, moja miła, cicho — podjął po chwili. — Jak ty szlochasz, Dame Durden, jak szlochasz! Ucałowałam go i otarłam oczy. — Teraz wiem! — powiedziałam. — Ale coś takiego od dawna wyczytywałam z twojej twarzy. ~ Naprawdę, kochanie? — zawołał. — Nie wiedziałem, że Dame Durden to również mistrzyni w odczytywaniu ludzkich twarzy! Był tak bardzo spokojny i pogodny, że ja również odzyskałam wnet spokój i pogodę, a nawet wstydziłam się trochę swojego uprzedniego zachowania. Popłakałam dopiero w łóżku. Muszę przyznać się do tego, ale sądzę, chociaż nie jestem zupełnie pewna, że to były łzy szczerej radości. W każdym razie dwukrotnie powtórzyłam tamten list słowo w słowo. Dnia następnego — w przepiękny letni ranek — zaraz po śniadaniu ruszyliśmy ramię w ramię ku domowi, o którym miałam wyrazić autorytatywną opinię. Do ogrodu kwiatowego weszliśmy przez boczną furtkę w murze, od której klucz mój opiekun miał przy sobie, i od razu spostrzegłam, że rabaty i klomby rozmieszczone są tak samo, jak moje rabaty i klomby w Samotni. — Widzisz, kochanie -— odezwał się pan Jarndyce i przystanąwszy spoglądał na mnie z promiennym uśmiechem — wiedziałem, że nie sposób wymyślić coś lepszego, więc twój plan pożyczyłem. Przez śliczny mały sad, gdzie dojrzałe wiśnie tkwiły pomiędzy zielonymi liśćmi, a cienie jabłonek swawoliły na murawie, pośpieszyliśmy w stronę domu. Był to jak gdyby wiejski dworek o pokoikach W sam raz dla lalek, ale pełen spokoju, uroku i piękna, stojący w żyznej, uśmiechniętej okolicy, opodal rzeki, co tutaj połyskiwała pod płaszczem bogatej zieleni lata, tam obracała koło mamroczącego młyna, bliżej zaś, na krańcach powabnego miasteczka, przecinała łąkę, na której gracze w krykieta stanowili barwne grupy, a nad białym namiotem miły, zachodni wietrzyk trzepotał flagą. Podczas przechadzki po ślicznych pokoikach i przez naprawdę wiejską boczną werandę, i pod miniaturową drewnianą kolumnadą' spowitą w wicio- krzew, jaśmin i powoje -- wszędzie tapety, obicia mebli, rozmaite drobiazgi i ozdoby przypominały mi moje własne upodobania i gusty, moje pomysły i metody, które prócz pochwał wywoływały często życzliwy śmiech bliskich, mój styl i najrozmaitsze moje drobne pomysły i wynalazki! Brakowało mi odpowiednich słów uznania i podziwu, takie to wszystko było ładne, zarazem jednak nawiedzały mnie pewne obawy. Czy on będzie szczęśliwy patrząc na to? Czy nie byłoby lepiej, gdyby otoczenie nie wywoływało mnie wciąż w jego pamięci? Zadawałam sobie takie pytania, gdyż nie byłam wprawdzie taka, jaką malowały mu jego uczucia, ale myślałam, iż podobne widoki mogą przypominać mu to, co wyobraża sobie, że utracił. Nie chciałam, by zapomniał o mnie, myślę, że nie zapomniałby może, nawet bez takiego otoczenia, ale pogodziłabym się nawet z niepamięcią, gdyby miało mu być lepiej dzięki temu, bo przecież mam przed sobą drogę nierównie łatwiejszą niż jego droga. — A teraz, mała kobietko — powiedział mój opiekun, który pokazywał mi to wszystko i spoglądał na mój zachwyt z nie widywaną dotąd u niego dumą i radością — teraz, na zakończenie, chodzi jeszcze o nazwę domu. — Jaka to nazwa, najdroższy opieknnie? — Kochane dziecko — odparł — pójdź i zobacz. Poprowadził mnie w stronę omijanego dotąd ganku, lecz zanim wyszliśmy nań z sieni, zatrzymał się i powiedział: — Kochanie, nie domyślasz się tej nazwy? ,- —- Nie!odrzekłam stanowczo. Wyszli śmy przed ganek, nad którym widniało wypisane słowo: SAMOTNIA Później powiódł mnie ku ławce stojącej wśród gęstwiny zielonych liści, a zasiadłszy tani ujął moją rękę i przemówił w takie słowa: Najmilsza dziewczyno, tuszę, że we wszystkim, co nas łączyło i łączy, troszczyłem się naprawdę o twoje szczęście. Gdy napisałem li6t, na który ty przyniosłaś mi odpowiedź — uśmiechnął się wspominając o tym — zbytnio miałem na względzie samego siebie, chociaż chodziło mi także i o ciebie. Mogę nie zadawać sobie pytania, czy w odmiennych warunkach wróciłbym kiedykolwiek do dawnych marzeń, iż w dalekiej przyszłości zostaniesz być może moją żoną, które roiłem czasami, gdy byłaś jeszcze niedorosła. W każdym razie wróciłem do tych marzeń, napisałem list i otrzymałem odpow*iedź. Gzy pilnie śledzisz, kochane dziecko, to, co mówię? Było mi zimno i dygotałam mocno, lecz nie traciłam ani jednego słowa. Siedziałam zapatrzona w niego, a kiedy promyk słońca spłynął poprzez liście na jego odkrytą głowę, pomyślałam, że jasność, która go spowija, musi być bardzo podobna do jasności towarzyszącej aniołom. — Słuchaj z uwagę, moja miła, ale nic nie mów. Teraz na mnie kolej. Mniejsza z tym, kiedy zacząłem żywić wątpliwości, czy moje zamierzenia rzeczywiście zapewnią ci szczęście. Woodcourt powrócił do kraju i wówczas nie miałem już żadnych wątpliwości. Zarzuciłam mu ręce na szyję i złożywszy głowę na jego piersi wy- buchnęłam płaczem. — Z lekkim sercem, z całym zaufaniem możesz tulić się do mnie, kochane dziecko — rzekł i mocno przygarnął mnie do siebie. — Obecnie masz we mnie znowu opiekuna i ojca. Bądź spokojna i ufna! — Zrozum mnie dobrze, najdroższa dziewczyno — ciągnął kojąco niby cichy szelest liści, łagodnie jak pogoda letniego poranka, promiennie i dobrotliwie na kształt blasku słońca. — Nie miałem wątpliwości, że ty, tak przywiązana do mnie i obdarzona silnym poczuciem obowiązku, będziesz przy mnie zadowolona i pogodna, wiedziałem jednak, z kim musisz być szczęśliwsza. Nic dziwnego, żc przeniknąłem jej sekret, gdy Dame Durden nie zdawała sobie z niego sprawy, bo zawarte w tobie stałe, nieodmienne dobro rozumiem lepiej, niż ty sama możesz je zrozumieć. Otóż Allan Woodcourt dawano już zwierzył mi się szczerze, chociaż ja powiedziałem mu o swoich planach dopiero wczoraj, na niewiele godzin przed twoim przyjazdem. Ale nie chciałem zmarnować pięknego przykładu Estery; nie chciałem, by bodaj drobina niezwykłych zalet mojej najmilszej dziewczyny uszła niepostrzeżenie bez właściwej oceny, nie chciałem, by bez właściwego zrozumienia została przyjęta do rodu Morgana up Kerriga. Tego nie chciałem za nic! Za wagę wszystkich gór Walii obliczoną w złocie! Umilkł na moment i pocałował mnie w czoło, ja zaś zaczęłam znowu ronić łzy i szlochać. Wydawało mi się, że znieść nie potrafię bolesnej rozkoszy takich jego pochwał. — Cicho, mała kobietko. Nie płacz. Dzień dzisiejszy ma być dniem radości — podjął łagodnie mój opiekun. — Jeszcze kilka 6łów, Dame Trot, a usłyszysz wszystko, co mam do powiedzenia. A więc postanowiwszy, iż nie mogę uronić ani atomu z wielkich wartości mojej Estery, dopuściłem do tajemnicy panią Woodcourt. „Łaskawa pani — powiedziałem — wyraźnie widzę, a mówiąc ściśle wiem także, iż pani syn kocha moją wychowankę. Ale nie na tym koniec! Jestem również pewien, że moja wychowanka kocha pani syna, ale poświęci tę miłość w imię przywiązania do mnie i poczucia obowiązku, a swoją ofiarę złoży tak całkowicie, pobożnie, dyskretnie, że pani, która przypatruje się jej całymi dniami, nie domyśli się absolutnie niczego". Później opowiedziałem pani Woodcourt całą naszą historię. Twoją i moją. Nie tuszowałem nic, bo gardziłbym czymś takim. Powiedziałem: „A teraz, droga pani, skoro wiadomo już wszystko, proszę pozostać z nami, proszę obserwować moje dziecko z godziny na godzinę, proszę ustalić, co pani ma przeciw pochodzeniu Estery, które jest takie to a takie, a następnie, gdy ostatecznie wyrobi pani sobie zdanie, wyrazić mi swój pogląd na kwestię legalnego urodzenia". No i, moja miła, chwała starej walijskiej krwi! — zawołał z entuzjazmem. — Myślę, że serce przez tę krew ożywione bije dla Dame Durden nic mniej gorąco niż moje, z równym podziwem i równą miłością! Mocno przywarłam do niego, a on tkliwie uniósł moją głowę i wiele, wiele razy pocałował mnie na swoją dawną rodzicielską modłę. Z jak radosnym sercem myślałam w tej chwili o jego opiekuńczym sposobie bycia! — Jeszcze ostatnie słowo, moja miła. Allan Woodcourt rozmawiał z tobą za moją wiedzą i zgodą, lecz bez zachęty z mojej strony, ponieważ niespodziankę, którą ci dziś sprawiłem, uważałem za swoj.-j wielką nagrodę i, niby stary kutwa, nie chciałem z niej nic uronić. Później miał zgłosić się do mnie i opowiedzieć, jak wyglądała wasza rozmowa, co też uczynił. To wszystko, moja miła, co miałem ci do powiedzenia. Allan Woodcourt był przy twoim ojcu, kiedv on leżał martwy, był też przy twojej matce. Oto Samotnia. Dziś daję temu domowi jego małą panią i Bogiem się świadczę, iż jest to najjaśniejszy dzień w moim życiu! Podniósł się i mnie podźwignął wraz z sobą. Nie byliśmy już sami. Obok mnie stał człowiek, którego od lat siedmiu mam szczęście nazywać mężem. ' — Allanie — przemówił doń pan Jarndyce — przyjmij ode mnie dar składany ochotnie: najlepszą żonę, jaką znaleźć można w świecie. O tobie nie zdołam rzec więcej niż tyle, że z pewnością zasługujesz na nią. Wraz z nią przyjmij ten mały domek, który wnosi ci w posagu. Wiesz, Allanie, co Estera uczyni z tej Samotni, gdyż wiesz, co uczyniła z jej starej imienniczki. Niechaj czasami wolno mi będzie podzielać wasze szczęście i... I co utracę w takim razie? Nic! Absolutni nie mc! Obdarzył mnie jeszcze jednym pocałunkiem i łzy stanęły w jego oczach, gdy podjął stłumionym głosem: — Najdroższa Estero! Po tak wielu naszych latach dzisiejszy dzień jest również swojego rodzaju rozstaniem. Zdaję sobie sprawę, że mój błąd naraził cię na rozterkę. Wybacz więc staremu opiekunowi, a przywróciwszy go do dawnych praw, tamtą historię zechciej wymazać z pamięci. Allanie, weź moje ukochane dziecko! Wyszedł spod strzechy'zielonych liści, przystanął w blaskach słońca i pogodnie zwrócił się do nas: — Znajdziecie mnie gdzieś w najbliższym sąsiedztwie. Mamy zachodni wiatr, mała kobietko. Z całą pewnością zachodni! No i niecli nikt nie dziękuje mi więcej, bo teraz wracam do dawnych, staroka- walerskich przyzwyczajeń, a jeżeli to ostrzeżenie zostanie zlekceważone, ucieknę i nigdy nie wrócę! Ileż szczęścia przypadło nam w udziale tamtego dnia! Jak wiele pięknych nadziei, wdzięcznych uczuć, radości! Pobrać mieliśmy się przed upływem miesiąca, lecz objęcie w posiadanie nowego domu i nasze osiedlmy uzależnialiśmy od spraw Ady i Ryszarda. Nazajutrz wróciliśmy we troje do Londynu. Zaraz po naszym przyjeździe Allan wybrał się do Ryszarda, aby radosną nowinę zanieść jemu i mojej najmilszej. Było już późno, lecz miałam szczerą ochotę wpaść do Ady bodaj na chwilę, najprzód jednak powędrowałam z opiekunem do domu, bo chciałam przyrządzić dlań herbatę i zająć krzesło obok jego fotela, które — myślałam z żalem — opustoszeje tak rychło. W domu dowiedzieliśmy się, że jakiś młody człowiek był trzykrotnie i pytał o mnie, a gdy za trzecim razem poinformowano go, iż jestem spodziewana dopiero koło dziesiątej, zapowiedział następną wizytę o tej porze. Za każdym razem zostawiał kartę wizytową, a więc dostałam ich aż trzy — opatrzone nazwiskiem Guppy. Oczywiście zastanawiałam się nad celem tych odwiedzin, a że z poprzednimi kojarzyło mi się z reguły cofc śmiesznie niedorzecznego, opowiedziałam ze śmiechem opiekunowi o dawnych oświadczynach młodego prawnika i późniejszym jego odwrocie. — W takim razie — odrzekł pan Jarndyce — bez wątpienia przyjmiemy tego bohatera. Powiedziawszy to wydał polecenie, aby pan Guppy został nam bez zwłoki zameldowany, gdy zgłosi się ponownie, co nastąpiło, ledwie zdążył wyrzec te słowa. Pan Guppy zmieszał się cokolwiek, gdy zobaczył asystującego mi opiekuna, wnet jednak odzyskał równowagę ducha i powiedział: — Witam szanownego pana. — Witam. Jak się pan miewa? — odparł pan Jarndyce. — Dziękuję szanownemu panu. Zupełnie znośnie. Pozwoli pan, że przedstawię moją matkę, panią Guppy z Old Street Road, oraz mojego najbliższego przyjaciela. To jest pan Weevle... Albo raczej mój przyjaciel używał przez czas pewien tego nazwiska, a naprawdę nazywa się Jobling. Mój opiekun powitał gości i wskazał im krzesła, na których zasiedli szybko. Po chwili kłopotliwego milczenia pan Guppy zwrócił się do swojego przyjaciela: — Tony! Czy ty otworzysz rozprawę? — Otwieraj sobie sam! — odburknął szorstko przyjaciel. — A zatem, proszę szanownego pana — rozpoczął pan Guppy po krótkim namyśle i ku wyraźnej uciesze swojej matki, która jęła kuksać łokciem pana Joblinga, do mnie zaś mrugać porozumiewawczo — przewidywałem, iż zostanę przyjęty tylko przez pannę Summerson i nie liczyłem na godne towarzystwo szanownego pana. Być może jednak panna Summerson wspomniała szanownemu panu o sprawach między nami, jakie miały miejsce przy poprzednich okazjach. — Panna Summerson poinformowała mnie o tych sprawach — odrzekł z uśmiechem pan Jarndyce. — To znacznie ułatwi rozmowę. A zatem, szanowny panie, ukończyłem aplikanturę w firmie adwokackiej Kenge i Carboy ku, jak śmiem sądzić, obopólnemu zadowoleniu. Po egzaminie, który może przywieść człowieka do białej gorączki, bo chodzi tam o mnóstwo nonsensów niepotrzebnych nikomu i na nic, zostałem wpisany na li się doradców prawnych i otrzymałem stosowne zaświadczenie, które, jeżeli szanowny pan sobie życzy, mogę okazać w każdej chwili. - Dziękuję, panie Guppy — odpowiedział mój opiekun. — Pańskie zaświadczenie przyjmuję... Chyba tak brzmi wasze wyrażenie prawnicze?... Przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza. Wobec tego pan Guppy powstrzymał się od dobycia czegoś z kieszeni i mówił dalej: — Osobiście nie posiadam kapitału, lecz moja matka dysponuje skromnym mająteczkiem w postaci rocznej renty — powiedział, a pani Guppy z rozmachem zaczęła kręcić głowę i podniósłszy do ust chusteczkę, porozumiewawczo mrugnęła znowu pod moim adresem — więc kilka funtów na wydatki związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa znajdę zawsze bez kłopotu i to w formie nie oprocentowanej pożyczki, co, rozumie szanowny pan, stanowi niemałą korzyść — wyrzekł pan Guppy z uczuciem. — Rozumiem. To istotnie niemała korzyść — zgodził się pan Jarndyce. — Mam poparcie kogoś, kto rezyduje przy Walcot Scjuare w Lam- belh, a więc w tamtej okolicy znalazłem dom, który, zdaniem moich przyjaciół, nająłem po prostu za bezcen, gdyż podatki są znikome, a kwota czynszu pokrywa również użytkowanie ruchomości.. Tam, szanowny panie, zamierzam niezwłocznie otworzyć kancelarię. W tym punkcie oracji matka młodego prawnika popadła w istny paroksyzm kręcenia głową i obdarzania głupkowatymi uśmiechami każdego, kto zechciał na nią spojrzeć. — Ów dom, proszę szanownego pana, ma sześć pokoi nie licząc kuchen i, zdaniem moich przyjaciół, jest absolutnie wygodnym miejscem zamieszkania. Kiedy wspominam o przyjaciołach, mam na myśli przede wszystkim Joblingn, który — tu pan Guppy spojrzał na mnie i zrobił wielce sentymentalną minę — zna mnie od lat chłopięcych. Prawda, Jobling? Zagadnięty tak przyjaciel skrzyżował przed sobą nogi potwierdzającym ruchem. — Przyjaciel Jobling będzie mi pomocny w charakterze kancelisty i naturalnie zamieszka w tym domu. Moja matka przeniesie się tam również, gdy wraz z upływem terminu wygaśnie kontrakt na jej lokum przy Old Street Road, więc w rezultacie nie będzie można się uskarżać na niedostatek towarzystwa. Przyjaciel Jobling hołduje wysoce arystokratycznym gustom i, jako człowiek świadomy obyczajów najlepszego towarzystwa, popiera gorąco moje intencje, które natychmiast przedstawię. — Niewątpliwie! — powiedział pan Jobling i cofnął się zwinnie przed łokciem matki młodego prawnika. — Jak dotąd nie nadarzała mi się sposobność, by szanownemu panu, najbliższemu powiernikowi panny Summerson, wspomnieć... Mamo! Siedź spokojnie, jeśli laska!... Wspomnieć, iż wizerunek panny Summerson był niegdyś wyryty w moim sercu, co stało się przyczyną przedłożonej jej propozycji małżeńskiej. — O tym słyszałem — wtrącił mó; opiekun. — Okoliczności, na które nie miałem absolutnie wpływu — ciągnął pan Guppy — lecz wręcz przeciwnie, one miały wpływ na mnie, sprawiły, że na czas pewien zbladł wizerunek, o którym mowa. I wówczas panna Summerson zachowała się w sposób wysoce chwalebny, ośmielę się rzec nawet, w sposób wspaniałomyślny. Pan Jarndyce pogłaskał mnie po ramieniu i sprawiał wrażenie kogoś, kto bawi się znakomicie. — Otóż, szanowny panie, teraz osiągnąłem stan ducha, w którym wspaniałomyślnością płaci* się za wspaniałomyślność. Pragnę dowieść pannie Summerson, że stać mnie na wzloty, o jakie bez wątpienia nie posądzała mnie zgoła. Dokonałem odkrycia, iż wizerunek, który, jak mi się zdawało, zdołałem wymazać z mojego serca, bynajmniej nie został wymazany. Wizerunek ten oddziałuje na mnie z niepoślednią mocą, więc w rezultacie postanowiłem puścić w niepamięć okoliczności, na które nikt nie może mieć wpływu, i wznowić propozycje małżeńskie, jakie miałem zaszczyt przedłożyć w swoim czasie pannie Summerson. Dom w okolicy Walcot Scjuare, moją kancelarię i siebie składam przed nią i pragnę, by zechciała wszystko razem przyjąć. — Panie Guppy! To gest rzeczywiście wspaniałomyślny — wtrącił znów mój opiekun. — Szanowny panie! Ja pragnę być wspaniałomyślny — wyrzekł z zapałem pan Guppy. — Nie sądzę, abym postępował lekkomyślnie składając tę ofertę pannie Summerson, co zgadza się z opinią moich przyjaciół. Atoli istnieją pewne okoliczności, które należało by uwzględnić w charakterze przeciwwagi takich czy innych moich braków lub niedociągnięć, więc w rezultacie nasz rachunek wypada uznać za zbilansowany. — Podejmuję się, panie Guppy — zabrał głos pan Jarndyce i parsknąwszy śmiechem pociągnął sznur dzwonka — na pańską propozycję odpowiedzieć w imieniu panny Summerson. Moja wychowanka wysoko sobie ceni pańskie szlachetne intencje i naprawdę szczerze życzy panu dobrej nocy. Pan Guppy zrobił wielce zdziwioną minę. — Oo... — bąknął. — Czy to, proszę szanownego pana, oznacza przyjęcie, odmowę albo też prośbę o czas do namysłu? - — Zechce pan wybrać odmowę, jeżeli łaska — odparł mój opiekun. Młody prawnik spojrzał z niedowierzaniem najprzód na przyjaciela, później na matkę, która zrobiła bardzo gniewną minę i jęła zwracać wzrok na przemian ku sufitowi i podłodze. — Ali a! — powiedział pan Guppy. — W takim razie, Jobling, gdybyś był takim przyjacielem, za jakiego chcesz uchodzić, wyprowadziłbyś stąd moją matkę, zamiast pozwalać, by pozostawała w miejscu, gdzie widzą ją niemile. Jednakże pani Guppy nie życzyła sobie, by wyprowadził ją Jobling. Odmawiała stanowczo. Nie chciała o tym słyszeć. — Co? To pan się stąd wynoś! — wybuchnęła. — Co pan sobie myśli! Mój syn ma być niedobry dla was? Wstyd mi za pana! Wynoś się pan zaraz! — Łaskawa pani — odpowiedział mój opiekun — dziwi mnie nieco żądanie, abym wynosił się z własnego pokoju. — A co to mnie obchodzi? — zawołała. — Niedobrzy jesteśmy dlo was, co? No to idź pan szukać kogoś lepszego. Wynoś się pan i znajdź kogoś takiego! Nie podejrzewałam nawet, że żartobliwy sposób bycia starszej damy może tak nagle odmienić się w wielce obraźliwą urazę. — No to idź pan szukać kogoś lepszego dla was — powtarzała. — Wynoś się pan zaraz! Nie wychodziliśmy i to zdawało się zdumiewać i oburzać matkę młodego prawnika. — Czemu nie wynosicie się? — wołała. — Czemu nie ruszacie się z miejsca? — Mamo! — przemówił pan Guppy i stanąwszy przed matką pchnął ją ramieniem, gdyż zmierzała już w stronę mojego opiekuna. — Czy byłabyś łaskawa stulić pysk? — Nie, Williamie! Nie! Dopóki on się stąd nie wyniesie! — krzyknęła pani Guppy. Stawała się coraz bardziej agresywna, łecz syn i jego przyjaciel wspólnymi siłami jęli sprowadzać starszą panią po schodach, a jej głos brzmiał o stopień wyżej, ilekroć cała postać opadała o stopień niżej. Nalegała gwałtownie, abyśmy szli szukać kogoś lepszego dla nas, przede wszystkim zaś, abyśmy wynosili się niezwłocznie. ROZDZIAŁ LXV NOWY POCZĄTEK Rozpoczęła się sesja sądowa i pan Kenge zawiadomił mojego opiekuna, że proces Jarndyce przeciwko Jarndyce trafi na wokandę za dwa dni. Z odnalezionym testamentem łączyłam pewne nadzieje, więc uzgodniłam z Allanem, iż obydwoje wybierzemy się na rozprawę. Ryszard był niezwyczajnie podniecony, a zarazem wyczerpany I przybity, jakkolwiek jego niedomagania znajdowały się nadal w sferze ducha, toteż biednej Adzie nie brakowało okazji, by mu dodawać otuchy. Ale trzymała się dzielnie i liczyła na spodziewaną — bardzo już rychłą — pomoc. Rozprawa miała odbyć się w Westminsterze, gdzie poprzednio odbywała się co najmniej sto razy. Mimo wszystko jednak nie mogłam pozbyć się myśli, że ta rozprawa przyniesie wreszcie jakiś wynik. Z domu wybraliśmy się zaraz po śniadaniu chcąc zdążyć w porę do Pałacu Westminsterskiego i — jakie to radosne i trochę dziwne! — razem szliśmy ludnymi ulicami. Po drodze zastanawialiśmy się, co należałoby uczynić dla Ady i Ryszarda, gdy nagle *usłyszałam, że ktoś woła: „Estero! Moja kochana! Estero!" To Caddy Jellyby wychylała się z okna karetki, którą ostatnio wynajmowała na stałe, by jeździć do coraz liczniejszych uczniów, a miała przy tym taką minę, jak gdyby chciała uściskać mnie z odległości stu kroków. Ma się rozumieć, napisałam Caddy o wszystkim, czego dokonał mój opiekun, lecz z braku czasu nie mogłam do niej wstąpić. Oczywiście zawróciliśmy i podeszli do karetki, a uczuciowa jak zawsze Caddy popadła w stan istnego upojenia. Z entuzjazmem wspominała ów wieczór, gdy przyniosła mi kwiaty, czule ujmowała w dłonie moją twarz (wraz z kapeluszem) — krótko mówiąc, zachowywała się nieprzytomnie i nazywając mnie najczulszymi słowy opo- władała Allanowi, czego to dla niej nie zrobiłam. W rezultacie musiałam wsiąść do karetki i uspokajać Caddy pozwalając jej robić i mówić wszystko, co jej odpowiadało. Allan, który stał przy oknie pojazdu, był równie szczęśliwy jak Caddy i ja byłam równie szczęśliwa jak tamtych dwoje, i ze zdziwieniem myślę, że wyrwałam się jakoś — roześmiana, zarumieniona i z garderobą w lekkim nieładzie. Później odwracałam wciąż głowę chcąc spojrzeć na Caddy, ta zaś wychylała się z okna karetki i patrzała naszym śladem, pokąd nie zniknęliśmy jej z oczu. Zajęło to nam jakiś kwadrans, kiedy więc weszliśmy do Pałacu Westminsterskiego, stwierdziliśmy, że rozpoczął się już dzień pracy. A co gorsza, zastaliśmy w sądzie kanclerskim tłum tak niezwyczajny, że w żadnym razie nie mogliśmy zobaczyć ani usłyszeć, co dzieje się we wnętrzu wypełnionej po drzwi sali. Musiało to być coś komicznego, bo od czasu do czasu dobiegały nas śmiechy i donośny okrzyk: „Cisze!" Musiało to być coś ciekawego, bo wszyscy parli do przodu, aby znaleźć się jak najbliżej. Musiało to być coś, co wyjątkowo bawiło panów z palestry, bo młodzi adwokaci (z faworytami i w perukach), którzy tworzyli grupkę na krańcach tłumu, zaczęli zginać się wpół ze śmiechu i przytupywać na kamiennej posadzce, gdy jeden z nich nadszedł przynosząc jakąś wiadomość. Zapytaliśmy stojącego obok nas dżentelmena, czy wie, jaka sprawa jest na wokandzie? Odpowiedział, że proces Jarndyce przeciwko Jarndyce. Zapytaliśmy, czy wie, co się obecnie dzieje? Odpowiedział, że mej tego nikt nigdy nie wie, ale wygląda na to, że proces skończony. Na dzisiaj? Nie ||1|odpowiedział. — Skończony na dobre. Skończony na dobre! Posłyszawszy tak nieoczekiwaną odpowiedź wymieniliśmy spojrzenia pełne podziwu i niewiary. Czy to być może? Czy odnaleziony testament rzeczywiście wyprowadził wszystko na czyste wody, a Ryszard i Ada zostaną bogaczami? To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe! Niestety, było zbyt piękne naprawdę! Nasza niepewność trwała krótko, gdyż wnet tłum poruszył się i zaczął wypływać z sali —. tłum rozgrzany, spocony, wlokący za sobą bardzo dużo nieświeżego powietrza. Wszyscy byli rozbawieni i sprawiali wrażenie publiczności wychodzącej z farsy bądź groteski, nie sprzed oblicza wysokiego sądu. Staliśmy na uboczu poszukując wzrokiem jakiejś znajomej twarzy, tymczasem jednak zaczęto wynosić do przedsionka paki papierów — paki w workach i zhyt duże, hy pomieścić je mógł jakikolwiek worek, paki wszelkich kształtów i paki zgoła bezkształtne — pod których brzemieniem uginali się kanceliści, następnie zaś rzucali je gdzie bądź na kamienną posadzkę, aby wracać do sali rozpraw po nowe transporty. Śmieli się wszyscy — nawet ci objuczeni kanceliści! Na papierach widniał wszędzie nagłówek „Jarndyce przeciwko Jarndyce", więc zapytaliśmy stojącego obok jegomościa o urzędowej postawie, czy proces skończył się istotnie. — Tak! Skończył się nareszcie! — odpowiedział i on z kolei wybuchnął śmiechem. W tej chwili zobaczyliśmy, że pan Kenge — pełen godności jak zawsze — zmierza ku nam i słucha tego, co ma mu do powiedzenia pan Vlioles, który jest uniżony i własnoręcznie dźwiga swoją torbę. Pan Vholes spostrzegł nas pierwszy. — O, panie mecenasie! — powiedział. — Jest tu panna Summerson. I pan Woodcourt. — Tak! Rzeczywiście! — podchwycił pan Kenge i po szarmancku skłonił się zdejmując kapelusz. — Moje uszanowanie! Miło mi państwa widzieć! A pan Jarndyce nie przyszedł? — Nie. Nigdy nie bywa w sądzie — przypomniałam mecenasowi. — Słusznie! Tak. Słusznie. I zapewne to lepiej, że nie było go tu właśnie dzisiaj, bo mógłby utwierdzić się w swoich... pozwolę sobie wyrazić się w ten sposób pod nieobecność mojego szanownego przyjaciela... w swoich dziwacznie wypaczonych zapatrywaniach. Bezpodstawnie z pewnością, lecz mógłby się w tych zapatrywaniach utwierdzić. — Bardzo przepraszam. Co dziś zostało załatwione? — zapytał Allan. — Słucham szanownego pana? — odrzekł pan Kenge tonem nad wyraz uprzejmym. — Co dziś zostało załatwione? — Co zostało załatwione? — powtórzył tamten. — Aha! Rozumiem. Otóż niewiele zostało dziś załatwione, szanowny panie, bardzo niewiele. Powstrzymano nas, raptownie osadzono na miejscu, zahamowano u progu, że się lak wyrażę. — Czy testament przyjęto jako dokument autentyczny? — zapytał znowu Allan. — Mógłby nam pan to powiedzieć. — Przyjęto by go tak z wszelką pewnością, ale sprawy nie zaszły tak daleko, szanowny panie. Nie zaszły tak daleko. — Nie zaszły tak daleko — zawtórował pan Vlioles, jak gdyby jego głuchy, niski głos był echem. — Winien pan wziąć pod uwagę, panie doktorze — podjął pan Kenge i niby srebrną kielnią jął wodzić ręką gładko i przekonywająco — że był to wielki proces, przewlekły proces, nader zawiły proces. Jarndyce przeciwko Jarndyce! Nie bez słuszności nazywano te słowa pomnikiem praktyk sądu kanclerskiego. — I ludzkiej cierpliwości — dorzucił Allan. — Słusznie, szanowny panie, najzupełniej słusznie — przyznał pan Kenge i z nutą pobłażania roześmiał się krótko. — Ponadto winien pan wziąć pod uwagę, panie doktorze — ciągnął z powagą bliską surowości — iż w tym wielkim procesie nieprzeliczone trudności merytoryczne i formalne, po mistrzowsku konstruowane fikcje proceduralne, zawiłości i nieścisłości wymagały głębokich studiów, umiejętności, wiedzy prawniczej, intelektu, panie doktorze, intelektu najwyższej miary. Przez długie lata proces Jarndyce przeciwko Jarndyce zatrudniał, że się tak wyrażę, kwiat naszej palestry i... i pozwolę sobie dodać... dojrzały pod jesień owoc najwyższego sądownictwa. Stąd społeczeństwo odnosiło korzyść i nasz kraj zyskiwał chwałę, ale za takie rzeczy, panie doktorze, należy płacić pieniędzmi łub równowartością pieniędzy. Allan doznał nagłego olśnienia. — Bardzo przepraszani, panie mecenasie — powiedział — ale czas mamy wyliczony. Czy to ma znaczyć, że całą masę spadkową pochłonęły koszty? — Hm... Na to wygląda — bąknął pan Kenge. lig A co pan powie, Vholes? — Na to wygląda! — powtórzył znów pan Vholes. — No i proces wygasł sam przez się? rś- Zapewne — odpowiedział pan Kenge. — Panie Vholes? —r- Zapewne — przyznał pan Vlioles. — Kochanie — szepnął mi Allan. — To do reszty załamie Ryszarda. Jego twarz wyrażała wstrząs nagłego przerażenia, a ponieważ sama obserwowałam od dawna stopniowy upadek sił Ryszarda, słowa Ady wypowiedziane niegdyś pod wpływem wieszczych przeczuć miłości zabrzmiały w moich uszach niby podzwonne. — Gdyby pan C. był potrzebny panu doktorowi — powiedział pan Vholes, który szedł za nami — to znajdzie go pan w sądzie. Zosta- wiłem go tam, żeby odpoczął trochę. Żegnam pana doktora. Moje uszanowanie pani. Spojrzał na mnie tym swoim łakomym wzrokiem i zawiązując sznurki torby z aktami pośpieszył za panem Kenge'em, jak gdyby lękał się utracić jego najwymowniejsze towarzystwo. Uprzednio jednak — nim jego czarna, szczelnie opięta surdutem postać zniknęła za niskimi drzwiami w głębi przedsionka. — odchrząknął i przełknął ślinę tak, jak gdyby to był ostatni kąsek spożywanego klienta. — Najdroższa moja — powiedział Allan — na razie pozostaw mojej pieczy biedaka, którego powierzyłaś mi w swoim czasie. Pośpiesz do domu z tą nowriną, a później przyjdź do Ady. Nie zgodziłam się, by odprowadził mnie do dorożki, lecz zaklinając go, by co tchu zajął się Ryszardem, obiecałam, że załatwię wszystko tak, jak on sobie życzy. W domu zastałam opiekuna i powiedziałam ostrożnie, jakie przynoszę wiadomości. ' — Mała kobietko — odrzekł z całym spokojem fakt, że proces się skończył, to coś lepszego, niż można by pragnąć. Ale nieszczęsny Ryszard! Biedna Ada! Rozmawialiśmy o nich całe przedpołudnie i naradzali się, jak można by im pomóc. Później opiekun odprowadził mnie pieszo do Sy- mond's Inn i pozostał na dole, ja zaś ruszyłam na piętro. Na odgłos moich kroków Ada wybiegła do małego przedpokoju i zarzuciła mi ręce na szyję, lecz uspokoiła się wkrótce i powiedziała, iż Ryszard pytał o mnie kilkakrotnie. Allan — jak mówiła — odnalazł go na sali rozpraw, gdzie siedział w kącie nieruchomy jak posąg z kamienia. Kiedy ocknął się. wstał i zaczął mówić- coś gniewnym głosem —- jak gdyby pod adresem nieobecnych już sędziów. Atoli umilkł rychło, gdyż usta miał pełne krwi, więc Allan przywiózł go do domu. Kiedy weszłam do pokoju, Ryszard leżał na sofie i oczy miał zamknięte. Na stoliku obok sofy stały leki, pokój był przewietrzony, zaciemniony i w miarę możliwości pełen spokoju i ciszy. Allan stał przy chorym i przypatrywał mu się z powagą. Twarz Ryszarda wydała mi się pozbaw iona wszelkiej barwy i obecnie, gdy spoglądałam nań me będąc widziana, uprzytomniłam sobie, jak strasznie wyniszczony jest ten biedak. Ale owego dnia był przystojniejszy niż od bardzo, bardzo dawna. Bez słowa usiadłam przy nim. Po pewnym czasie Ryszard uniósł powieki i przemówił nader słabym głosem, ale z dawnym uśmiechem: — Dame Durden... Pocałuj mnie, kochana. Zdziwiłam się i doznałam niemałej pociechy, gdy spostrzegłam, żc biedak jest pogodny mimo choroby, a w przyszłość patrzy jasnym wzrokiem. Powiedział, że nasze zamierzone małżeństwo cieszy go tak, że trudno to wyrazić w słowach. Allan to prawdziwy anioł opiekuń- czy jego i Ady, jak mówił, więc z całego serca błogosławi nas obydwoje i życzy nam tyle szczęścia, ile życie dać może. Byłam wzruszona i myślałam, że serce mi pęknie, gdy biedak ujął dłoń mojego męża i tkliwie złożył ją na swojej piersi. O przyszłości rozmawialiśmy możliwie najwięcej i Ryszard powtarzał często, że musi być na naszym ślubie, jeżeli tylko zdoła utrzymać się na nogach. Twierdził stanowczo, że Ada pomoże mu i jakoś zaprowadzi, dokąd będzie trzeba. — Tak. Naturalnie, mój najdroższy — przytakiwała Ada. Była piękna i wzniosła, a głos jej brzmiał nutą nadziei na pomoc oczekiwaną tak już rychło, ale... Ale ja wiedziałam. Wiedziałam! Ryszard nie powinien mówić zbyt dużo, ilekroć więc milknął, mv nie odzywaliśmy się również. Siedząc przy nim udawałam, iż szyję coś dla Ady, ponieważ biedak zwykł żartować ze mnie jako z osoby zajętej nieustannie. Ada, pochylona nad nim, wspierała ręką jego głowę. On często zapadał w drzemkę, a po przebudzeniu pytał zawsze, jeżeli nie widział Allana: — Gdzie jest Woodcourt? Nadszedł wieczór, gdy podniósłszy wzrok, zobaczyłam mojego opiekuna w małym przedpokoju. Kto to, Dame Durden? — zapytał chory, bo chociaż drzwi miał za sobą, mój wyraz twarzy powiedział mu, że ktoś łam być musi. Spojrzeniem poprosiłam Allana o radę, a gdy twierdząco skinął głową, pochyliłam się nad Ryszardem i powiedziałam mu prawdę. Mój opiekun, spostrzegłszy, co się dzieje, stanął obok mnie w tejże chwili i dłoń położył na ręce chorego. — Oo... To ty, kuzynie. Dobry człowiek... Bardzo dobry człowiek - wyszeptał Ryszard i rozpłakał się po raz pierwszy. Pan Jarndyce — wierny portret człowieka dobrego — usiadł na moim dotychczasowym miejscu i nadal trzymał rękę na dłoni chorego. Rick, mój drogi — powiedział po chwili. — Rozproszyły się chmury. Mamy piękną jasną pogodę. Teraz widzimy wyraźnie. Wszyscy, Rick, byliśmy zamroczeni, mniej albo więcej. Mniejsza z tym. Jak czujesz się, kochany chłopcze? — Jestem bardzo słaby, kuzynie, ale spodziewam się, że wkrótce odzyskam siły. No i będę musiał zrobić nowy początek. S§jj Racja! — zawołał mój opiekun, r-r Mądre słowa! Nie zacznę znów na dawny sposób — uśmiechnął się Ryszard. — Otrzymałem, kuzynie, nie lada lekcję. Ciężka była, lecz dzięki niej nauczyłem się wiele. Możesz mi wierzyć, kuzynie. — To dobrze, kochany chłopcze, bardzo dobrze — odparł pan Jarndyce krzepiącym, łagodnym tonem. — Tak sobie myślę, kuzynie, że gorąco, najgoręcej w świecie, pragnę zobaczyć ich dom... dom Dame Durden i Woodcourta. Można by mnie tam przewieźć, gdy zacznę odzyskiwać siły, bo zdaje mi się, że u nich wrócę do zdrowia prędzej niż gdziekolwiek indziej. — Ja również, Rick, zastanawiałem się nad takim rozwiązaniem — odrzekł mój opiekun — ja i mała kobietka. Właśnie dziś rozmawialiśmy o tym. Jej mąż nie będzie miał chyba zastrzeżeń. Jak sądzisz, Rick? Biedak uśmiechnął się i wyciągnął rękę, aby dotknąć Allana, który stał za wezgłowiem sofy. — Nie mówię nic o Adzie — podjął Ryszard -^r- lecz myślę o niej, kuzynie, zawsze myślałem o niej wiele. Spójrz na nią! Popatrz! Biedna, najukochańsza dziewczyna stoi pochylona nad moją poduszką, a przecież sama tak bardzo potrzebuje wypoczynku. Objął ją i przez chwilę nikt z nas nie zabierał głosu. Później, gdy jego uścisk zelżał, Ada zwróciła wzrok w naszą stronę, następnie zaś spojrzała w górę, ku niebu, i poruszyła wargami. — Gdy znajdę się w tej nowej Samotni, kuzynie, będę ci miał wiele do powiedzenia — odezwał się chory — a ty będziesz miał mi wiele do pokazania. Pojedziesz tam z nami, prawda? p | pewnością! Z pewnością, Rick, kochany chłopcze. — Dziękuję. To w twoim stylu, kuzynie. Ale wszystko jest i było w twoim, stylu. Oni powiedzieli mi, jak uplanowałeś wszystko, jak dobrze pamiętałeś o zamiłowaniach i gustach Estery. Będę miał wrażenie, że powracam do dawnej Samotni. — Tam spotkamy się również — podchwycił mój opiekun. — Liczę na to, Rick. Będę sam, więc pobyt u mnie poczytam za miłosierny uczynek. Pobyt u mnie poczytam za miłosierny uczynek, drogie dziecko — powtórzył zwracając się do Ady, której złociste włosy gładził delikatnie i jeden lok tkliwie podnosił do ust. Z całą pewnością ślubował sobie w tej chwili, iż będzie ją pocieszał, jeżeli zostanie sama. » —- To był dręczący sen, prawda? — powiedział Ryszard i oburącz uścisnął dłoń mojego opiekuna. — Dręczący sen, Rick. Nic więcej. igr Więc ty, kuzynie, człowiek dobry, potrafisz zrozumieć tego, któremu się to wszystko śniło, wybaczyć mu i z pobłażaniem dodawać otuchy, skoro się ocknął. Potrafisz, prawda? — Z całą pewnością. A kim ja jestem, Rick? Również tym, któremu śniło się to wszystko. — Zrobię nowy początek! — powiedział Ryszard i oczy mu zabłysły. Mój mąż przysunął się bliżej Ady i spoglądając ku mojemu opiekunowi, podniósł rękę gestem jak gdyby ostrzegawczym. — Kiedy przeniosę się stąd do pięknej okolicy, gdzie trwają nadal dawne, dobre czasy? Tam zbiorę siły i będę mógł powiedzieć, czym Ada była i jest dla mnie, będę mógł okupić swoje dawne błędy i przysposobić się do opieki nad nie narodzonym dziecięciem! Kiedy przeniosę się stąd, kuzynie? — Najpierw musisz przyjść trochę do siebie, Rick, kochany cliłop- cze — odrzekł mój opieknn. — Ado! Najdroższa! Spróbował dźwignąć się nieco. Allan pomógł mu i uniósł biedaka tak, by mógł objąć żonę, gdyż o to mu chodziło. — Wiele krzywd wyrządziłem ci, najmilsza. Na twoją drogę padłem jak smutny cień, poślubiłem cię na ubóstwo i troski, zmarnotrawiłem -twój majątek. Wybaczysz mi te winy, Ado, zanim zrobię nowy początek? Pochyliła się, hy ucałować męża, którego twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Z wolna pochylił głowę, złożył twarz na jej piersi,, objął ją, przygarnął mocno i wraz z ostatnim pożegnalnym szlochem zrobił nowy początek. Nie na tym świecie. Na innym, który może naprawi . wszystko. Późną nocą, gdy wokół panowała cisza, biedna, obłąkana panna I Flite przyszła do mnie zapłakana, aby oznajmić, że wypuściła na wolność swoje ptaszki. ROZDZIAŁ LXVI - W HRABSTWIE LINCOLN W odmienionych warunkach cisza panuje w Chesney Wold — cisza taka, jak wokół części dziejów tego rodu. Krążą pogłoski, że sir Leicester zapłacił za milczenie komuś, kto byłby w stanie opowiedzieć coś niecoś. Ale są to mętne pogłoski, szeptane ukradkiem, a nikła iskra życia, jaką mieszczą w sobie, przygasa szybko. Wiadomo z pewnością, iż piękna lady Dedlock spoczywa w parkowym mauzoleum, nad którym korony drzew tworzą cieniste sklepienie, a nocą pobliskie gaje rozbrzmiewają pohukiwaniem sowy. Tajemnicą jest wszakże, skąd sprowadzono zwłoki, by złożyć je pośród ech opustoszałej rezydencji. Pewne dawne przyjaciółki zmarłej — przeważnie byłe uwodzicielki o brzoskwiniowej cerze i szyjach godnych szkieletu, uwodzicielki, które po stracie wszystkich wielbicieli są zmuszone uprawiać flirt ze śmiercią — zabierają czasami głos w towarzyskim gronie i na upiorną modłę bawiąc się ogromnymi wachlarzami wyrażają podziw, iż prochy pochowanych w mauzoleum Dedlocków nie buntują się przeciw profanacji, jaką stanowi towarzystwo takiej osoby. Ale zmarli i pogrzebani Dedlockowie przyjmują profanację z całym spokojem i nikt nie słyszał nigdy, by mieli zastrzeżenia przeciwko towarzystwu takiej osoby. W zarośniętym cierniami parowie i wyżej na ścieżce, która wije się pomiędzy drzewami, słychać czasami odgłos końskich kopyt, zbliżających się do tego osamotnionego miejsca. To nadjeżdża sir Leicester — kaleki, pochylony, prawie ociemniały, lecz nadal prezentujący się godnie — w asyście krzepkiego mężczyzny w sile wieku, który zawsze trzyma się blisko wodzy baroneta. Zawsze w tym samym miejscu, w bliskości drzwi mauzoleum, przywykły do takiej trasy koń sir Leice- stera zatrzymuje się, a sir Leicester odsłania głowę, i milczy przez czas pewien, zanim odjedzie dalej pod opieką swojego towarzysza. Wojna z bezczelnym Boythornem szaleje w dalszym ciągu, lecz z przerwami i raz gorąca, raz zimna przywodzi na myśl chwiejny, niepewny ogieniek. Kiedy sir Leicester osiadł na dobre w hrabstwie Lincoln, pan Boythorn gotów był zrezygnować z prawa drogi i ostentacyjnie dawał do zrozumienia, że rad postąpi tak, jak życzy sobie baronet. Ale baronet poczytał to za ustępstwo wobec jego choroby i nieszczęścia, więc popadł w gniew i był dotknięty do żywego oraz zmartwiony, wobec tego pan Boythorn musiał w wyjątkowo złośliwy sposób wtargnąć na sporny teren, by pomóc jakoś sąsiadowi. Dla tych samych racji pan Boythorn dekoruje nadal swoją posiadłość groźnymi ostrzeżeniami i (z kanarkiem na głowie) odgraża się gwałtownie sir Leicesterowi w zaciszu własnego domu, a ponadto, na dawną modłę, uchybia mu w kościele nie dostrzegając zgoła obecności sir Leicestera. Jednakże ludzie szepczą, że pan Boythorn, popisując się zawziętością wobec dawnego wroga, w istocie rzeczy świadczy mu przysługi, a ów wróg jest pełen godności i nieprzejednany i nie podejrzewa nawet, jak bardzo wojna dodaje mu ducha. Nie domyśla się również, że on i jego przeciwnik przeżywali ongi ciężkie chwile z powodu dwu sióstr, a jego przeciwnik wie o tym, nie należy jednak do ludzi, którzy chcieliby go objaśnić. A zatem spór trwa ku zadowoleniu obydwu stron zwaśnionych. Jedno z parkowych zabudowań — ów widoczny z pałacu domek obok bramy, przed którym niegdyś, kiedy wody opadały w hrabstwie Lincoln, zwykło bawić się dziecko odźwiernego, a jaśnie pani spoglądała na nie z okien swojego apartamentu lg| zajmuje teraz mężczyzna krzepkiej budowy, były dragon. Bóżne pamiątki z czasów jego służby wojskowej zdobią teraz ściany, a czyszczenie ich do połysku stanowi ulubioną rozrywkę drobnego, kulawego człeczyny zatrudnionego w wozowni. Ów drobny człeczyna jest nieustannie zajęty, a jego życie wypełnia przeważnie tarcie, gdyż z zamiłowaniem czyści drzwi składu uprzęży, strzemiona, wędzidła, okncia i łańcuchy szorów — wszystko, co będąc z metalu może nabrać idealnego połysku. To kudłaty, kaleki, drobny człeczyna, przypominający po trosze starego psa nieokreślonej rasy, któremu życie dało nie lada cięgi. Na imię ma Fil. Miły dla oka widok przedstawia sędziwa ochmistrzyni — która sły szy coraz gorzej, lecz po dawnemu jest okazała i godna — gdy pod ramię z synem udaje się do kościoła. Przyjemnie też popatrzeć na życzliwą serdeczność stosunków między tą parą a sir Leicesterem. W pełni lata goście bywają u pani Rouncewell i Georgeła. Wówczas szara peleryna nie widywana kiedy indziej w Chesney Wold i nie widywany tam parasol rysują się pośród liści, dwa podlotki swawolą w rozmaitych zakątkach parku, a u drzwi domku zajmowanego przez dragona wiją się w wonnym powietrzu dymy z dwu fajek. We wnętrzu tego budynku wygrywa ktos na flecie wariacje na porywający | temat „Brytyjskich grenadierów", po zmroku zaś, gdy dwaj mężczyźni przechadzają się tam i z powrotem, słychać niekiedy mało melodyjny, drewniany głos, który powiada: „Ale nigdy nie mówię tego przy starej. Dyscyplina musi być utrzymana". Dom jest obecnie niedostępny dla zwiedzających i w przeważnej części zamknięty na stałe. Ale sir Leicester króluje na podupadłą modłę w długim salonie, gdzie zwykł zasiadać na swoim dawnym miejscu pod portretem jaśnie pani. Z nastaniem nocy nieliczne teraz i przesłonięte abażurami światła w tej komnacie sprawiają wrażenie takie, jak gdyby zamierały stopniowo i w niedługim czasie miały zupełnie zniknąć. Istotnie rychło zgasną dla sir Leicestera, przed którym otworzą się, aby go przyjąć, drzwi rodowego mauzoleum, co zamykają się tak szczelnie i nieodwołalnie. Volumnia, której biała cera żółknie coraz bardziej z upływem czasu, a rumieńce stają się coraz bardziej różowe, czytuje kuzynowi w długie wieczory i by ukryć ziewanie, ucieka się do rozmaitych sztuczek, a przede wszystkim do najskuteczniejszej — wsuwania naszyjnika z pereł pomiędzy purpurowe wargi. Trzon lektury stanowią sążniste rozprawy wykazujące, iż Buffy jest bez skazy, a Boodle nikczemny, iż kraj przepadnie, jeżeli rządzić będzie Boodle, a ocalić go może jedynie Buffy. Bo może to być jedynie Buffy albo Boodle, jak gdyby prócz tych dwu nie było nikogo więcej. Baronet nie wybredza w kwestii doboru lektury i najwidoczniej nie podąża za jej treścią, lecz budzi się niezwłocznie, gdy Yolumnia milknie, gromkim głosem powtarza ostatnie słowo i tonem głębokiej urazy pyta, czy kuzynka czuje się zmęczona. Jednakże Volumnia, która nadal zwykła myszkować po całym domu i szperać wśród papierów, natrafiła w swoim I czasie na dokument świadczący, że sir Leicester pomyślał o niej hojnie na wypadek, gdyby „miało zdarzyć się coś niedobrego" |— i to stanowi dla lektorki godziwą rekompensatę i trzyma w ryzach nawet smoka nudy. Kuzyni unikają raczej nudnych wizyt w. Chesney Wold, lecz bywają tam czasami w sezonie polowań i wówczas słychać pośród zagajników huk wystrzałów, a nieliczni obecnie gajowi i naganiacze oczekują na dawnych miejscach spotkań przygnębionych par bądź trójek kuzynów. Głupkowaty kuzyn — do reszty otępiały w ponurej atmosferze Chesney Wold — popada w stan głębokiej depresji i w godzinach wolnych od zajmowania się strzelbą mamroce smętnie pod adresem ozdobnych poduszek na sofie, że „słowo daję, nikt nie widział takiego kryminału, jak świat światem". W tak zmienionej ostatnio sadybie w hrabstwie Lincoln trafiają się Volumnii wielkie okazje — rzadkie i rozdzielone długimi okresami — kiedy to trzeba uczynić coś dla hrabstwa oraz kraju i swoją obecnością uświetnić bal publiczny. Wówczas podstarzała sylfida objawia się w swojej najwspanialszej formie i radośnie, pod kuzynów- ską eskortą udaje się do odległej o czternaście krwawych mil starej i podupadłej sali zgromadzeń, która przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w każdym roku nieprzestępnym przypomina skład rupieci zapełniony odwróconymi do góry nogami krzesłami i stołami. Tam Vo- lumnia urzeka męskie serca zalotnością, dziewczęcym ożywieniem, szastaniem się takim, jak w czasach, gdy emablował ją ohydny, zgrzybiały generał z jamą ustną zbyt pełną zębów po dwie gwinee sztuka. Tam w labiryncie tańców sunie i wiruje ta sielankowa nimfa z bardzo dobrej rodziny. Tam kręcą się dokoła niej zalotnicy z herbatą, lemoniadą, kanapkami i wyrazami hołdu. Tam podobiznami Volumnii wydają się zdobiące 6alę balową małe kryształowe żyrandole z ubiegłego wieku, które żałośnie utraciły z biegiem lat świecące krople albo wraz z nimi kielichy stanowiące ich podstawę lub nawet wraz z kroplami i kielichami kryształowe łodygi. ' Przez resztę roku życie Volumnii mieści się w zaniedbanym domu otoczonym drzewami, które wzdychają, załamują ręce, nisko skłaniają głowy i wśród nieodmiennego przygnębienia sieją łzy na okienne szyby. Labirynt splendoru stanowi własność nie starego rodu istot ludzkich oraz ich koszmarnych wizerunków, lecz raczej starego rodu grzmiących ech, które za każdym dźwiękiem powstają z setki grobów i znajdują odpowiedzi w całym opustoszałym domu. Pośród pustkowia bezludnych korytarzy i klatek schodowych grzebień upuszczony wieczorem w sypialni wydaje się ciężką piłką, co ze zwielokrotnioną siłą odbija się od ścian i posadzek. Mało kto rad wchodzi tam samotnie, a pokojówka krzyczy z przerażenia, gdy osuwa się żar w kracie kominka, zaczyna płakać o rozmaitych porach, coraz bardziej upada na dnchu i ostatecznie dziękuje za służbę i odchodzi. Tak przedstawia się Chesney Wold — rezydencja pozostawiona pustce i mrokom, prawie taka sama w czas blasków lata i w zimowe chłody, zawsze ponura i monotonna — gdzie za dnia flaga nie powiewa na szczycie dachu, a wieczorami nie jaśnieją rzędy okien, gdzie jaśnie państwo nie przybywają, by odjechać rychło, a liczni goście nie ożywiają próżnych, posępnych pokoi, gdzie nie ma nigdy roz- gwaru i ruchu. Nawet wzrok obcego przybysza dostrzega łatwo, że duma i namiętności odeszły stamtąd pozostawiając sadybę w hrabstwie Lincoln pogrążoną w nieprzerwanym, głębokim śnie. ROZDZIAŁ LXVII KONIEC OPOWIADANIA ESTERY Panią Samotni jestem od siedmiu lat pełnych szczęścia. Wkrótce skreślę niewiele słów, które muszę dodać do tego, co już napisałam. Wówczas ja i ów nieznany przyjaciel — adresat moich opowiadań — rozstaniemy się na zawsze — nie hez serdecznych wspomnień z mojej strony, a mam nadzieję, również z jego. Najdroższa Ada została powierzona mojej pieczy i nie rozstawałam się z nią przez wiele tygodni. Dziecko, które miało dokonać tak wiele, przyszło na świat, zanim murawa zdążyła pokryć mogiłę Ryszarda. To był chłopiec, więc my z mężem oraz mój opiekun daliśmy mu ojcowskie imię. Pomoc, na którą moja najmilsza liczyła tak bardzo, przyszła istotnie, ale wszechwiedza boska wyznaczyła jej cel odmienny. Świętym zadaniem maleństwa, obdarzonego w tym względzie niepoślednią mocą, stało się przywrócenie równowagi ducha matce, nie ojcu. Kiedy patrzałam na siłę, z jaką maleńka rączka uzdrawia serce Ady i odradza jej nadzieje, uprzytomniałam sobie nową głęboką treść łaski i dobroci Boga. Matka i synek rozkwitali i po pewnym czasie mogłam patrzeć z radością na Adę przechadzającą się w ogrodzie z dzieciątkiem w ramionach. Wtedy poślubiłam Allana i zostałam kobietą najszczęśliwszą pośród szczęśliwych. W tym również czasie pan Jarndyce przyjechał, aby zapytać moją najdroższą, czy Zechciałaby powrócić do domu. — Obie Samotnie, kochane dziecko, są twoimi domami — powiedział — ale tej starszej przysługuje prawo pierwszeństwa. Skoro poczujesz się na silach, możesz zawitać tam z małym i swój dom objąć w posiadanie. Ada nazwała go „najdroższym kuzynem Johnem", lecz poprawiła się zaraz. Nie! Od tej chwili powinien być „opiekunem". Tak się też stało. Ada nazywa go opiekunem, a innego jego imienia nie znają dzieci. Napisałam „dzieci", ponieważ mam dwie małe córeczki. Trudno uwierzyć, że Charley — okrągłooka wciąż i na bakier z gramatyką — jest obecnie żoną młynarza z sąsiedztwa. Ale to prawda i nawet teraz wczesnym porankiem lata, kiedy pisząc przy stoliku pod oknem unoszę wzrok na chwilę, widzę, że koło młyńskie zaczyna się obracać. Mam nadzieję, że młynarz nie rozpieści Charley, chociaż jest dla niej niezwykle czuły, ona zaś pyszni się z racji doskonałej partii z mężczyzną zamożnym i za kawalerskich czasów cieszącym się nie lada powodzeniem. Jeżeli chodzi o moją małą pokojową, to może mi się zdawać, iż czas zastygł w bezruchu przed siedmioma laty tak cicho i spokojnie, jak młyn pół godziny temu ^ ponieważ mała Emma wygląda teraz dokładnie tak samo, jak wyglądała Charley dawnymi laty. Toni, brat Charley, przebrnął w szkole przez jakieś matematyczne zawiłości (o ile się nie mylę, ułamki dziesiętne), obecnie zaś terminuje w młynie i jest poczciwym, nieśmiałym chłopcem, stale w kimś zakochanym i bardzo wstydzącym się z tej racji. Caddy Jellyby spędziła u nas swoje ostatnie wakacje i była równie kochana i miła jak zawsze. Nieustannie tańczyła z dziećmi w domu i przed domem z takim zapałem, jak gdyby nigdy w życiu nie udzielała lekcji tańca. Caddy ma obecnie własny ekwipaż, zamiast wynajmowanego, a mieszka o pełne dwie mile na zachód od Newman Street. Haruje ciężko, bo jej mąż (bardzo dobry mąż) okulał i zdolność do pracy ma nader ograniczoną. Jednakże Caddy jest nadal zadowolona i wszystko, co robi, robi jak dawniej, z całego serca. Pan Jellyby spędza zazwyczaj wieczory w nowym domu córki, gdzie — podobnie jak w starym — zwykł siadywać wspierając głowę o ścianę. Podobno pani Jellyby cierpiała wiele z powodu mezaliansu i nie- chwalebnego zajęcia Caddy, spodziewam się jednak, że przebolała to jakoś i z czasem przyszła do siebie. Następne rozczarowanie pani Jellyby wynikło z raoji niepowodzenia afrykańskiego przedsięwzięcia, z winy króla Borriobula-Ga, który rad byłby sprzedać za rum każdego, kto zdołał wyżyć jakoś w tamtejszym klimacie. Obecnie pani Jellyby zajmuje się prawami kobiet do zasiadania w Parlamencie i ta świeża misja, jak powiadu Caddy, wymaga więcej korespondencji niż dawna. Omal nie zapomniałam o córeczce Caddy. Mała wyrosła już z wieku delikatnej kruszynki, ale niestety jest głuchoniema. Caddy -r; chyba najlepsza pośród matek — wykorzystuje tak rzadko trafiające się jej wolne chwile, aby zgłębiać sztukę porozumiewania się głuchoniemych i w ten sposób ulżyć nieco doli swojego dziecka. Wygląda na to, że nigdy nie skończę z rodziną Caddy, bo w tym momencie przypomnieli mi się Pip i pan Turveydrop starszy. Pip odbywa praktykę w urzędzie celnym i radzi sobie doskonale. Pan Turveydrop ma wygląd coraz bardziej apoplektyczny, lecz wciąż obnosi dobry ton po mieście i po dawnemu raduje się życiem, a syn wierzy weń nadal tak, jak wierzył przed laty. Z nie lada stałością- odnosi się do Pipa dobrotliwie i protekcjonalnie, a nawet, jak słyszałam, zapisał mu w testamencie ulubiony zegar, ozdobę swojej ubierahii, który nie stanowi jego własności. Pierwsze , oszczędzone wspólnie pieniądze przeznaczyliśmy na drobną przeróbkę naszego ślicznego domku, który uzupełniła miniaturowa Dąsalnia na użytek mojego opiekuna. Uroczyście przekazaliśmy mu ten pokój, przy okazji najbliższych u nas odwiedzin. Staram się relacjonować to wszystko swobodnie i z humorem, bo serce mam radosne z racji bliskiego zakończenia, ale nie jestem w stanie łez powstrzymać, gdy piszę o nim. Ilekroć spojrzę na mojego opiekuna, wydaje mi się, że słyszę głos biednego, kochanego Ryszarda, który nazywa go dobrym człowiekiem. Dla Ady i jej ślicznego synka jest najtroskliwszym ojcem, dla mnie tym, czym był zawsze — a jakże mam go nazwać? Jest najbliższym, najserdeczniejszym przyjacielem mojego męża, ulubieńcem dzieci, przedmiotem miłości i uwielbienia dla nas wszystkich. Odnoszę się do niego niby do jakiejś wyższej istoty, zarazem jednak jestem z nim na stopie tak poufałej i swobodnej, że czasami samą mnie to dziwi. Ma się rozumieć, nie utraciłam licznych dawnych imion i on również nie utracił swojego, a kiedy nas odwiedza, zawsze i nieodmiennie zasiadam u jego boku na swoim starym krześle. Dame Trot, Dame Durden, Mała Kobietka — jak zawsze! Ja zaś odpowiadam: Tak, drogi opiekunie. Jak zawsze! Od dnia, w którym zaprowadził mnie ną ganek, abym odczytała nazwę mojego przyszłego domu, nie słyszałam nigdy o wietrze wiejącym od wschodu. Raz wspomniałam mu o tym, a on przyznał mi ra cję dodając, iż owego dnia wiatr zmienił na dobre kierunek — a w każdym razie wszystko zdaje się na to wskazywać. Myślę, iż moja najmilsza jest teraz jeszcze piękniejsza niż kiedykolwiek. Sądzić by można, że ból, jaki nosiła na twarzy (bo nie ma go tam obecnie), dziwnie wysubtelnił jej niewinne rysy i nadał im wyraz jeszcze bardziej niebiański. Czasami, kiedy uniosę wzrok i spojrzę na nią, gdy w żałobie, którą jeszcze nosi, uczy mojego Ryszarda, czuję się... Jak trudno to wyrazić! Czuję się szczęśliwa dlatego, że Ada pamięta o wiernej Esterze w swoich modlitwach. Nazywam małego: mój Ryszard! Ale on zwykł mawiać, że ma dwie mamy, a ja jestem jedną z nich. Nie mamy pokaźnego konta bankowego, lecz od początku powodzi się nam dobrze i na wszystko starcza. Podczas spacerów w towarzystwie męża słyszę wciąż, że błogosławią go ludzie. Ilekroć wejdę do zamożnego lub ubogiego domu, łowię uchem pochwały pod jego adresem lub wyczytuję je w pełnych wdzięczności oczach. Wieczorami, gdy układam się do snu, wiem, że w ciągu minionego dnia Allan przynosił ulgę cierpiącym i koił- ból potrzebujących pociechy. Wiem również, że z łoża boleści tych, co byli nie do uratowania, często, bardzo często płynęły w ostatniej godzinie słowa podzięki za cierpliwą i serdeczną opiekę. Czy to nie jest prawdziwe bogactwo? Ludzie wychwalają nawet mnie — żonę pana doktora. Nawet mnie okazują tyle życzliwości i szacunku, że... że aż wstyd mi chwilami. A wszystko to zawdzięczam jemu — mojej wielkiej miłości i dumie! Dzięki niemu jestem lubiana, tak jak wszystko dobre w życiu mam dzięki niemu! Parę dni temu, gdy ukończyłem spieszne przygotowania przed spodziewanym nazajutrz przyjazdem Ady, mojego opiekuna i małego Ryszarda, usiadłam na ganku — na tym czule wspominanym ganku — i wtedy nadszedł Allan. — Co robisz tutaj, nieoceniona mała kobietko? — zwrócił się do mnie. - Księżyc świeci jasno i noc jest przecudna, więc siedzę tutaj po prostu, myślę. — O czym, kochanie? — zapytał. — Strasznie jesteś ciekawy — odrzekłam. — Trochę mi wstyd, ale lobie mogę powiedzieć wszystko. Myślałam o tej swojej dawnej twarzy... takiej, jaką niegdyś była. — A co myślałaś o tej twarzy, pracowita pszczółko? — Myślałam, że chyba nie moglibyście wszyscy kochać mnie bardziej, gdyby nawet pozostał mi dawny wygląd. — I twarz taka, jaka dawniej była — dopowiedział. — Naturalnie. Twarz taka, jaka dawniej była. — Miła Dame Durden — podjął Allan obejmując mnie mocno — "czy ty czasami spoglądasz w lustro? — Tak. Przecież widujesz, że to robię. — A mimo to nie wiesz, że teraz jesteś ładniejsza niż kiedykolwiek? Nie wiedziałam wtedy. Nie jestem także pewna, czy wiem obecnie. Wiem za to, że moje córeczki są śliczne, wiem, że Ada to kobieta najpiękniejsza w świecie, że mój mąż jest wyjątkowo przystojny, a opiekun ma twarz niezwykle dobrotliwą i łagodną. Wiem również, że oni wszyscy potrafią obejść się doskonale bez mojej urody, a jeżeli nawet przypuścimy... POSŁOWIE TŁUMACZA Zacznę od spraw związanych z przekładem „Samotni", ponieważ obchodzę mnie one najżywiej, jako autora jej przekłada i od dwudziesta pięciu lat zawodowego tłumacza literatury pięknej. Otóż moja praca, która teraz trafia do rąk polskiego czytelnika, jest właściwie pierwszym przekładem tej książki, wolnym od skrótów i „przystosowań" praktykowanych zazwyczaj przez przedstawicieli dawniejszych pokoleń, którzy parali się tłumaczeniami. Według książki profesora Romana Dybowskiego „Charles Dickens — Życie i twórczość" (-Książnica Atlas" Lwów—Warszawa 1938 r.) powieść Dickensa „Błeak House" ukazała się w polskim przekładzie „W. N." w 1857 r., a więc w cztery lata po opublikowania oryginału, jako tomy XIX do XXIII „Wyboru przekładów" redagowanego przez H. tansona. Nosiła wówczas tytuł ,-Puatkowie", pod którym ukazała się również w „Wyborze dzieł" Dickensa wydanym w latach 1914—1918 przez poznańską ..Księgarnię Świętego Wojciecha" (tomy VI i VII). Tyle Dybowski. Ja sam pamiętam -Pustkowie" w trzech tomikach „Biblioteki Dzieł Wyborowyeh" Gadomskiego, dzięki którym w okresie pierwszej wojny światowej po raz pierwszy zetknąłem się z tą powieścią, a po raz wtóry z Dickensem. Pierwszą poznałem „Ko- 'ędę", która, czytana mi jeszcze na glos przez babkę, urzekła mnie i natchnęła wierną i stalą miłością do jej autora. Wspomniany przekład W. N. byl skrótem do mniej więcej jednej trzeciej objętości oryginału, obfitującym w to, co nazwałem wyżej „przystosowaniami". Sam tytuł nastręcza poważne wątpliwości, a dla mnie stanowił źródło wielu namysłów i wahań. „Bleak House" to jak wiadomo już czytelnikom tej książki, nazwa domu. Przecież po polsku nikt nie nazwie swojej siedziby ..Pustkowiem". W omówieniach krytycznych posługiwano się również tytułem -Dom na pustkowiu" — sam użyłem go w przedmowie i poslowiu do mojego przekładu „Naszego wspólnego przyjaciela". Ale niepodobna nadać domowi takiej nazwy i ów dom, jak wynika z treści, nie stal bynajmniej na pustkowiu, lecz miał licznych sąsiadów w zasięga niedługiej pieszej przechadzki. Ani „Pustkowiem", ani „Domem na pustkowia" nie mógłby ochrzcić swojej siedziby tragicznv Tom Jarndyce, który walczył rozpaczliwie i do ostatka z bezdusznym biurokratyzmem sądu kanclerskiego. Z wielu nasuwających mi się koncepcji wybrałem „Samotnię" — nie „Pustelnię", bo ta kojarzyłaby się zbytnio z ..Pustelnią parmeń- ską". Podczas blisko dwuletniej pracy nad przekładem napotykałem oczywiście liczne trudności. Tyczyły one zwłaszcza nomenklatury prawniczej we fragmentach traktujących o sądzie kanclerskim i związanych z nim sprawach szeregu postaci o zagadnieniach prawnych, adwokatach, kancelariach adwokackich. Starałem się zaprezentować „Samotnię" po polsku w największym możliwie przybliżeniu, tak jak autor zaprezentował ją po angielsku. Usiłowałem tłumaczyć nie słowa, a nawet zdania, lecz obrazy, pojęcia, odczucia. Próbowałem oddać ten nieporównany i jedyny w swoim rodzaju klimat Dickensowskiego świata. Pragnąłem dać przekład wierny literacko, nie słownikowo, w granicach możliwości najbardziej czytelny w innym kraju i po tak wielu latach. Czy powiodło mi się to, osądzą czytelnicy i fachowa krytyka. "Wyznać muszę, że dla dobra całości stosowałem tu i ówdzie drobne skróty nie mające wpływu na sens żadnego z wątków, a zwiększające przejrzystość obrazu. Naturalnie starałem się ograniczać podobne praktyki do minimalnych granic i w sumie było ich naprawdę bardzo mało. Tadeusz Jan Dehnel