Autor: Ivan Adamovic Tytul: Johnny Erotic (Johnny Erotic) Z "NF" 2/95 Murzynka przy wejściu podciągnęła wytrenowanym ruchem spódnicę i wypięła w moją stronę potężne, lśniące pośladki. - No, wsadź mi to, kochanie - zanuciła głosowym implantem Elvisa Presleya. Wsunąłem jej do szpary kartę kredytową. Musiała mieć w środku porządny hardware, karta wysunęła się z powrotem niemal natychmiast, bez tych długich dialogów z bankiem, które prowadzą automaty uliczne. - Dużo już ci nie zostało, kochanie. - Wyszczerzyła do mnie wyrównany rządek zębów z czarnego winylu, podczas gdy ja wycierałem kartę o koszulkę. - W każdym razie mnie nic nigdzie nie brakuje, kochanie. Prześlizgnąłem się koło niej, zanim zdążyła się zastanowić, czy była to aluzja do modyfikacji jej organów. Ale miała rację. Byłem już prawie na dnie i gdyby się płaciło także za wyjście z tej budy, musiałbym się wcześniej przez dłuższy czas przyjaźnić ze zmywarką albo miotłą. Ale jeżeli Larry nie narobi w portki ze strachu i dotrze tu zgodnie z umową, może wyjdę stąd jako Wielki Bogacz, a rozkrok tej czarnej odźwiernej, spragniony każdego kredytu, podskoczy do mnie jak magnes. Spotkanie mieliśmy umówione w znanej kawiarni. Mój pomysł. Uwielbiam stylowe wnętrza, a to najbardziej odpowiadało naszemu interesowi. Wszedłem obiema nogami na miękką podłogę i zaczekałem chwilę, żeby mnie obwąchała i zapamiętała zapach moich feromonów. Krótkim, pełnym ekstazy falowaniem dała mi do zrozumienia, że jest zadowolona i że mogę iść dalej. Gdy podłoga uginała się pode mną jak żywa, a gdzieniegdzie z jej gładkiej powierzchni wysuwała się nibynóżka, wijąc się przez chwilę w krótkim poczuciu swobody, żeby potem zostać pochłonięta przez kolektywną decyzję pozostałych komórek, robiło mi się niedobrze. Niektórzy lubią takie ekstremalne przypadki, ale ja nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do biopomocników. Było wczesne popołudnie, sala udekorowana w stylu secesji dopiero zaczynała się zapełniać. Żaluzje w oknie wystawowym kroiły światło słoneczne na wąskie paski i rzucały je na blaty stołów z czarnego, polerowanego marmuru i na ornamenty w najlepszym belgijskim stylu. Cała sala była od podłogi do sufitu napchana art nouveau. Wszechobecną atmosferę dekadencji dopełniały ekrany, na których non stop leciały filmy hard core z końca ubiegłego stulecia. Nawet w kopulacyjnych ruchach pulchnych dziewczyn było coś z secesyjnego zeitgeistu. Larry siedział na końcu sali, popijał kawę i z niesmakiem obserwował figle migle na ekranie. Larry nie należał bynajmniej do kompletnych zer w świecie wirtualnych programów pornograficznych i nie znosił, kiedy ktoś go przyłapał na zadowoleniu z cudzego towaru. Co nie znaczyło, że te właśnie filmy nie mogłyby zostać wyprodukowane w którejś z podłączonych pod Larry'ego wytwórni. Tak więc przysiadłem się do niego. Towarzyszył mi Mój Problem. Dowcip polegał na tym, jak zrobić z Mojego Problemu Nasz Interes. Ale najpierw obmacałem dłońmi spodnią stronę blatu naszego stolika. Nie byłbym pewien, kto dałby się nabrać na numer ze zdalnie sterowanym neuroparalizatorem przymocowanym po mojej stronie, gdyby Larry'emu z jakichś powodów się przywidziało, że w Naszym Interesie coś śmierdzi. Też zamówiłem kawę, a potem wszystko Larry'emu opowiedziałem. Prawdę mówiąc, nie zamierzałem niczego ukrywać. Więc po pierwsze, że nielegalnie usiłowałem nagrywać z sieci publicznej oferowane programy rzeczywistości wirtualnej. Potem, jak nagle zobaczyłem lecącego po niebie słonia i zrozumiałem, że połknąłem przynętę razem z haczykiem. Tą przynętą był wirus, neutralizowany za pomocą specjalnego dekodera, kupowanego przez klienta razem z programem. No i teraz ten wirus siedzi w środku mojej pamięci, szczerzy się i od czasu do czasu przypomina o sobie jakimś szaleństwem, niezbyt pasującym do tej rzeczywistości, którą od dzieciństwa pamiętam. Prędzej czy później popełnię jakiś błąd, dzięki któremu systemowa policja bez trudu mnie zidentyfikuje. Larry miał znudzoną minę. Nawet gdybym miał głowę tak zawirusowaną, że by mi huczała, a wirusy wysypywałyby mi się przez uszy, nie przejąłby się tym ani trochę bardziej niż wirtualnym pożarem przedszkola. - Antywirus? - zapytał. Skinąłem głową. Mój jedyny ratunek. - Ma pan szczęście. Przypadkiem mam ten najnowszy. Dałoby się coś załatwić. Ile płacisz? - Jak na Larry'ego był to niezwykle długi monolog. Wyraźnie zainteresował się. Prawie na pewno znał moje dzieła. - Wymiana - powiedziałem. - Oryginalny program virtual reality za antywirus i tysiąc kredytów. Przez chwilę obserwował w milczeniu, jak podłoga absorbuje zrzucone okruchy tortu. - Te tysiąc dopłaci pan? - Nie, pan. - Musiałem być od początku nieustępliwy, żeby Larry zrozumiał, że ma do czynienia z profesjonalistą. Trochę mu bruździłem w interesie. Konstruowałem programy rzeczywistości wirtualnej, zazwyczaj tylko początki przestrzeni i podstawy akcji, a potem sprzedawałem większym firmom, które je dorabiały i sprzedawały jako własne. Larry skrzywił się. - Pańska bezczelność zaczyna mi się podobać. - W tym momencie jego oczy wypadły z oczodołów i huśtały się przez chwilę na żyłkach i włóknach nerwowych. Nareszcie odpadły i rozprysnęły się na podłodze z cichym "plop". Nie dałem po sobie nic poznać. Wirus potrafił mi płatać gorsze figle. Po pięciu sekundach twarz Larry'ego była znów w porządku. - Jak się ten pański program nazywa? - "Markiz de Sade i istoty Cthulhu" - wypaliłem. Zadziałało. - Ma pan to przy sobie? Skinąłem głową. - Dobra. Rzućmy na to okiem. Pilotem pośrodku stołu zlikwidowałem secesyjne piękności i wsunąłem mikrochip w marmurowy blat. - Chodzi tylko o demonstrację, w dodatku dwuwymiarową. Bez hełmu to tylko popłuczyny... Larry niecierpliwie machnął ręką. Na wszelki wypadek przyciszyłem dźwięk i włączyłem program. Był to montaż najlepszych i najmocniejszych scen. Markiz przyzywa na pomoc istoty z międzygwiezdnych przepaści i z innych wymiarów, które mogą zobaczyć tylko martwi i szaleńcy, a potem kontynuuje swoją sadomasochistyczną kawalkadę. Skoncentrowana ohyda, oceany śluzu, dziewczyny gwałcone na najbardziej niewiarygodne sposoby i rodzące potem nową, jeszcze bardziej odrażającą generację monstrów. Kątem oka dostrzegłem, że jedna z kelnerek zatrzymała się z tacą w ręku obok naszego stołu i z szeroko otwartymi ustami gapi się w ekran jak zahipnotyzowana. Przy sąsiednim stole młoda para, która miała takiego pecha, że też widziała to, co się działo na naszym ekranie, szybko zapłaciła i wyszła. A potem... nie wierzyłem własnym uszom. Larry MLASNĄŁ z zadowoleniem. - Biorę - powiedział tylko. - Dostanie pan swój antywirus. - I tysiąc. - Nie zamierzałem okazać słabości. Twarz Larry'ego zachmurzyła się i zbliżyła do mojej. - Młody człowieku, przekracza pan granicę dopuszczalnej bezczelności. Mnóstwo ludzi oszalałoby z radości, gdyby mogli mi swój program ofiarować za darmo! Nie odpowiedziałem. - Antywirus i pięćset - burknął. - Antywirus i siedemset - ja na to. - Było mi miło - nachmurzył się jeszcze bardziej Larry i zaczął się podnosić od stolika. - No dobra, niech będzie pięćset - zatrzymałem go pośpiesznie, bo uznałem, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Larry właśnie sięgał do kieszeni na piersi, kiedy drzwi kawiarni otworzyły się z hukiem i do sali wpadły dwa gazowe granaty. - Bomba! - wrzasnął jakiś kobiecy głos. - Żadna bomba - odpowiedział jej metalowy głos z megafonu. - Policja obyczajowa. Proszę ustawić się w kolejkach i pojedynczo poddawać się rewizji przy wyjściu. Rozejrzałem się po secesyjnej sali. A więc tak wyglądają ostatnie minuty wolności. Z mikrochipem, który właśnie pokazałem Larry'emu, nie miałem szansy. Sumienie Larry'ego też chyba musiało być nie tak czyste jak lilia, bo zbladł, a na czole pojawiły się krople potu. Piękna scenka, warto by ją opracować wirtualnie. Było ich dwóch. Jeden bogaty, drugi biedny. Mimo że dzieliła ich taka przepaść hierarchii, nagle obaj wylądowali w tym samym gównie. Dobranoc, dzieci. - Wy dwaj macie miny niby bliźnięta syjamskie pod skalpelem - rozległo się tuż obok mnie. Jakoś nie zauważyliśmy, kiedy się do nas dosiadła. Musiała to być ta sama kelnerka, której przed chwilą opadła szczęka, kiedy oglądała moje dzieło. Jak wszystkie tutejsze kelnerki była naga, gładko wygolona, a jej skórę pokrywały secesyjne ornamenty z niezmywalnych farb. Włosy ściągnęła do tyłu i spięła spinką z macicy perłowej. Jedynym odzieniem, jakie miała na sobie, był szeroki pasek z maszynką do zbierania kredytów na lewym boku i elektryczną pałką nerwową na prawym. Na skórze przeważała ochra i cynober. Oczy były z natury pomarańczowe. - Zakładam, że nie jesteście tą kontrolą szczególnie zachwyceni. Może mogłabym wam pomóc. - A dlaczego zwróciłaś na nas uwagę, Armio Zbawienia? - Nie darował sobie Larry. - Czuję od was szmal. - Uniosła dwa palce, w których trzymała kółko z huśtającym się na nim metalowym paseczkiem. Przy drzwiach zgromadził się tłum i na razie nikt nie zwracał na nas uwagi. - Klucz od tylnych drzwi. - Za ile będzie takie wyjście? - A ile dasz, wujku? - spytała z przewagą swoich trzynastu lat. - Pięć tysięcy. - Czemu nie. A ty? - zwróciła się do mnie. - Załatwię cię w trzy minuty jednym palcem. - Fajnie. To wiejemy. Przeszliśmy między stolikami, potem przez kuchnię i zatrzymaliśmy się przy tylnym wyjściu. Nasza Armia Zbawienia otworzyła i wypchnęła nas na zewnątrz. Sama chwyciła zdartą skórzaną kurtkę nabitą stalowymi ćwiekami, narzuciła ją na siebie i ostrożnie rozejrzała się dokoła. W tej chwili Larry zatrzymał się i chwycił się za głowę. - Cholera. Zostawiłem tam torbę. Mam w niej wszystko. Forsę i antywirus. Dziewczyna otworzyła jeszcze raz, nie obeszło się przy tym bez kilku soczystych uwag pod adresem Larry'ego. Węszyłem jakiś kant, więc nie spuściłem z Larry'ego oka, idąc dwa metry za nim na wypadek, gdyby chciał dać nogę. Ale nie dał. Larry, król pornograficznego nieba, zakończył swoje życie w marny i niesmaczny sposób kilka kroków przede mną, a ja nie mogłem nic na to poradzić. W pośpiechu i zdenerwowaniu zapomniał pozwolić się obwąchać biopodłodze, która go tym samym zidentyfikowała jako intruza. W dodatku była rozdrażniona gazem łzawiącym, więc Larry, gdy spostrzegł, co się dzieje i odwrócił się z twarzą skrzywioną bólem, miał już nogi do kolan pochłonięte przez białą masę, szybko pełznącą po jego ciele wzwyż. W niecałe pół minuty zostało z niego tylko niewielkie wzniesienie na podłodze, a i to szybko znikło. Tak zginął Larry i moje nadzieje na uzyskanie programu antywirusowego, który zlikwidowałby to złośliwe coś w mojej czaszce. Strażnicy przy wejściu zauważyli zamieszanie i ruszyli w naszym kierunku. - W nogi. - Kelnerka chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła znowu do tylnego wyjścia. Wypadliśmy na zewnątrz i w tej samej chwili rozległ się dźwięk syreny i uliczkę za kawiarnią zagrodził z jednej strony policyjny ślizgacz. - Że mi się w ogóle chciało - usłyszałem jej westchnienie, a potem pobiegliśmy w stronę przeciwną błyskającym światłom. - Nazywam się Molly. - Rzuciła kurtkę do kąta i wyczerpana wyciągnęła się w fotelu. Oboje byliśmy zdyszani po biegu i oszołomieni od miejskiego smogu. - Mówią mi też Rdzawa Lady. Lubię ochrę. - Mnie mówią Johnny. Johnny Erotic. - Chamstwo. - Zajmuję się trochę programami VR. Hard core, rozumiesz. Molly sennie wpatrzyła się w sufit, a jej ręka jakby mimochodem spoczęła na zdobionym ornamentami łonie. Westchnęła i popatrzyła na mnie. - No to co będzie z tą zapłatą? Przez chwilę nie dotarło do mnie, o co chodzi. Potem nareszcie przypomniałem sobie o nagrodzie, którą jej obiecałem za wyjście w kawiarni. Podsunąłem sobie drugi fotel. Potem podałem jej hełm VR. Najwyraźniej po raz pierwszy w życiu widziała coś takiego. Długo z ciekawością go oglądała, zanim nałożyła na głowę. - Uwielbiam perwersje - mruknęła i zapadła na oparcie. Jedną nogę przełożyła przez poręcz i zwróciła się w moją stronę, tak że zapewniła mi cudowny widok. - No to pokaż, co potrafisz. Jednym palcem w trzy minuty nawet sama sobie tego nie zrobię. Jej naiwność mnie wzruszyła. - Jeden palec, Molly, i trzy klawisze na klawiaturze wpuszczą ci do głowy więcej rozkoszy niż zaznałaś w ciągu całego życia. Nie widziałem jej oczu ukrytych za szybą hełmu, ale kąciki ust opuściły się z rozczarowaniem. - A nie wolałbyś zrobić mi tego osobiście? - Miłość to wirus - odpowiedziałem i uruchomiłem program. Wybrałem dla niej swój własny, "Niewolniczą galerę". Na ekranie widziałem, jak siedzi na ławce między wioślarzami, naga i lśniąca od potu, i z zaskoczeniem ogląda łańcuchy, które przykuwają ją za kostki do podłogi. Między Murzynami harującymi przy wiosłach przechadzał się otyły właściciel łodzi w obszernej szacie, kryjącej jego obwisły brzuch. Zatrzymał się obok wciąż jeszcze nic nie pojmującej Molly i wskazał na nią swoim tłustym palcem. Śniady mężczyzna z mongoidalnymi rysami twarzy, idący za nim, zbliżył się i dwoma uderzeniami młota i dłuta uwolnił ją z kajdan. Potem, oszołomioną, odprowadzili ją do kajuty kapitana. Kapitan osunął się na stos aksamitnych poduszek i znowu tylko w milczeniu skinął ręką. Molly otoczyli trzej rośli Murzyni o ostro rzeźbionych rysach twarzy i ze sznurami muskułów pod lśniącą skórą szczupłych ciał. Najpierw natarli ją całą wonnym olejkiem, przy czym nie pominęli ani jednego załamania skóry. Molly w fotelu obok mnie poruszyła się i odprężyła. Wtedy jeden z Murzynów podniósł ją jak piórko i pomału opuścił na swój członek, naprężony jak struna. Potem ją puścił i utrzymywał w powietrzu tylko dzięki sile mięśni miednicy. Z sąsiedniego fotela usłyszałem rozkoszny pomruk. Męskie i kobiece ciała, jedno czarne jak heban, drugie brzoskwiniowo jasne, osunęły się na miękki dywan, a Murzyn powolnymi ruchami kontynuował rozpoczęte dzieło. W tym czasie jego kolega natarł swój przyrząd oliwą i kiedy para na dywanie przewróciła się i Molly znalazła się na górze, uważnym, ale pewnym ruchem wszedł w nią od tyłu. Molly z hełmem na głowie wykrzyknęła i wbiła palce w poręcze. Trzecia minuta rzeczywistego czasu dobiegała końca, kiedy odpoczywającą na dywanie Molly opuścił także trzeci Murzyn, a kapitan wstał ze swojego łóżka. Murzyni wiedzieli, czego się od nich żąda i szybko opuścili pokój. Świńskie oczka kapitana z upodobaniem błądziły po nagim ciele Molly. Potem grubas ściągnął szatę przez głowę i odrzucił ją jednym ruchem, tak że stanął przed dziewczyną zupełnie nagi. Molly na ekranie otworzyła oczy i krzyknęła z odrazą. I wtedy to się stało. Ekran syknął, stracił ostrość i na moment pokryły go faliste linie. Moja ręka wystrzeliła w stronę klawiatury, ale w ciągu ułamka sekundy ekran znów się rozjaśnił, a ja tylko patrzyłem. Patrzyłem i patrzyłem. Bo na ekranie była znowu Molly. I znowu w objęciach trzech śniadych mężczyzn. Bez kapitana. Objechałem myszą całą kajutę, ale kapitan zniknął. Przyszło mi do głowy przeszukać resztę statku. Znalazłem go. Przykutego łańcuchami do ławki, górę sadła sapiącą i naciskającą na długie wiosło, dokładnie w rytm bębnów. Co to, to nie. Wyłączyłem program i zerwałem Molly hełm z głowy. Miała spoconą twarz, zamknięte oczy, a na wargach zadowolony uśmiech. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała nie otwierając oczu, starając się zatrzymać znikający świat. Potrząsnąłem nią. Dała mi po twarzy. Dobra, nareszcie doszła do siebie. - Molly, ty jesteś moim wybawieniem. - Dlaczego mi dziękujesz? Nie zrobiłam tego za darmo. - Nie mówię o tamtym. Wiesz, co właśnie zrobiłaś? Zmieniłaś bieg wirtualnego programu. W zakazany sposób. Wysłanie kapitana do wioseł przekracza możliwości "Niewolniczej galery". - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic poza tym, że jesteś datafool, binarny idiota! - Posłuchaj, Johnny, nie mam ci za złe, że jesteś w tych sprawach otrzaskany, ale nie podoba mi się, kiedy tak do mnie mówisz... - Zaczekaj. - Musiałem ją przytrzymać na fotelu. - To nie obelga, nie wiem, kto tak nazwał tę zdolność, ale to nie ma nic wspólnego z prawdziwym idiotyzmem. - No to o co chodzi? Wytłumaczyłem jej więc wszystko o binarnych idiotach, którzy mają wrodzoną zdolność do zmieniania rzeczywistości programów wirtualnych. Wam z pewnością nie muszę tłumaczyć szczegółów, ale Molly była w tych rzeczach zupełnie zielona. Do diabła z "Niewolniczą galerą", ale mnie zaświtała nadzieja, że pozbędę się wirusa i bez programu Larry'ego. W końcu zgodziła się na połączenie hełmów i zajrzenie mi do głowy. Z tej Molly to była miła dziewczyna. Nareszcie zerwał się wiatr i marynarze rozpięli żagle. Zadarłem głowę i przejechałem wzrokiem wzdłuż głównego masztu aż do bocianiego gniazda, nad którym wesoło zatrzepotała nasza flaga. Była to piękna flaga. Biała czaszka na czarnym tle patrzyła pustymi oczodołami na horyzont, z którego zaczął się wynurzać niebieskawy pasek lądu. Marynarze też wyczuli bliskość ziemi i byli już bardzo niecierpliwi. Wciąż od nowa czyszczono lufy dział i prymitywnych karabinów maszynowych, gąbki przy wylotach miotaczy płomieni starannie nasączano łatwopalnym płynem. Tylko Molly czuła zupełnie inne namiętności niż te związane z bliskim łupem. Odwróciłem się w stronę tylnego pokładu, gdzie łkała ze szczęścia, ze łzami w oczach wychylona nad morze i pozwalała poklepywać się po pupie młodemu Murzynowi, który ją rytmicznie przyciskał do drewnianej poręczy. W cieniu ozdobnego baldachimu wypoczywali następni, popijając lekkie wino i posilając się pieczenią, żeby godnie spełnić dzisiejsze obowiązki. Wiem, że miłość to wirus, ale przyznaję, że w chwilach słabości zazdrościłem tym śniadym chłopakom. Dlatego też przynajmniej przyglądałem się jej opalonemu na brąz ciału, któremu pobyt w zdrowym morskim powietrzu wyraźnie służył. To piękna kobieta, ta Molly. Czy mogłem mieć jej za złe, że nie tylko uwolniła mnie od wirusa, ale też dokładnie sobie wszystko w mojej głowie przestudiowała i znalazła sposób, by nas oboje zamknąć w tym wirtualnym świecie tak, żebym już nigdy nie mógł wyłączyć programu, który w ciągu kilku chwil spełnił wszystkie jej sekretne marzenia? Pewnie wyglądam głupio, kiedy tam siedzę obok Molly, z hełmem na głowie, z ciałem bezwolnym jak szmata, nie mogąc podnieść ręki i nacisnąć ESCAPE. Niedawno wszystko sobie wyliczyłem. Molly nastawiła wirtualną szybkość tego złudzenia rzeczywistości na maksimum, tak że tutejsze lata odpowiadają godzinom rzeczywistego czasu. Ale i tak będziemy w końcu musieli się napić, żeby w rzeczywistym świecie nie umrzeć z pragnienia. A o tym Molly nie pomyślała. A może jej to nie obchodziło. Czeka nas jeszcze wiele lat, zanim tam, na zewnątrz upłynie tydzień. Ja też nie mogę się skarżyć. Pracuję nad przyspieszeniem rozwoju tej średniowiecznej cywilizacji. Nikt nie może mieć do mnie pretensji za to, że zacząłem od wojskowości. W tym świecie pokojowa dyplomacja nie należy do najbardziej efektywnych środków umożliwiających szybką karierę. Jak tylko będę miał dość środków, zacznę spokojniejsze życie szalonego naukowca. Przynajmniej będę miał wszelkie powody do tego, by czuć się jak prawdziwy komputerowy pirat. Bo niedługo zamierzam przeprowadzić niewielką komputerowo- parową rewolucję. Jeżeli dobrze pójdzie, za dziesięć lat będę już mieć solidny hardware, z pomocą którego spróbuję podłączyć się do mojego osobistego komputera, zostawionego tam, na zewnątrz. Nie żeby mi tu czegoś brakowało, wcale nie, ale czuję się trochę nieswojo w świecie, w którym nie jestem do końca panem swojej własnej rzeczywistości. A jeżeli Molly to się nie spodoba, znajdę jej lepszy program. Może trafię jeszcze gdzieś na kopię "Markiza de Sade i istoty Cthulhu". Ale na wszystko będzie czas. Na razie pomału staję się najlepszym naukowcem na świecie. Przynajmniej w tym własnym. Przełożyła Anna Kamińska JAN ADAMOVIC Zgodnie z Państwa życzeniem w dziale zagranicznym "NF" pojawiło się więcej opowiadań spoza obszaru anglojęzycznego. W zeszłym roku przewinęli się przez nasze łamy Węgier, Francuz i Rosjanin. Kolej na Czecha. Jan Adamovic urodził się w 1967 roku. Studiował bibliotekoznawstwo i informatykę. Obecnie pracuje jako redaktor SF w miesięczniku "Ikarie", publikuje miniatury literackie w różnych czasopismach; był też redaktorem obszernej "Encyklopedii Fantastycznych Filmów" (1994). Kocha cyberpunk i postmodernistyczną kulturę. Opowiadanie "Johnny Erotic" nie jest wielką literaturą, ale zostało sprawnie i zabawnie napisane. Po raz pierwszy wydrukowano je w czeskiej wersji "Playboya". Pismo to zawsze lubiło fantastykę; w amerykańskim wydaniu doborem opowiadań zajmuje się na przykład Elen Datlow, bardzo znana redaktor i krytyk prozy SF, specjalizująca się m.in. w rokrocznie przygotowywanych antologiach horroru. (dmp)