Powieści Wilbura Smitha w Wydawnictwie Amber Saga rodu Courłeneyów Gdy poluje lew Odgłos gromu Brama Chaki Płongcy brzeg Prawo miecza Płomienie gniewu Pora umierania Złoty lis Saga rodu Ballanłyne'ów Lot sokoła Twardzi ludzie Płacz anioła w przygotowaniu Lampart poluje w ciemności PUCZ AM OKA Książnica Pomorska Przełożyli 0» o o o ó ó ó»ó>' 9 9 5" l JAROSŁAW BIELAS TOMASZ OLJASZ SREBRNA SERIA Tytuł oryginału THE ANGELS WEEP Autor ilustracji KEYIN TWEDDELL Projekt graficzny okładki ZBIGNIEW DOWGIAŁŁO Redakcja merytoryczna EWA PIOTRKOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JAD WIGA PILLER Copyright © Wilbur Smith 1982 Autor zastrzega swoje prawa moralne. Wszystkie prawa zastrzeżone. Pierwsze wydanie 1982 pod tytułem „The Angels Weep" opublikowane przez William Heinemann Ltd. part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB For the Polish edition Copyrigllt © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-899-X r™. dKsiążkę tę dedykuję mojej ukochanej żonie Danielle Antoinette ddLecz człowiek, człowiek dumny, ustrojony W przemijającą i niewielką władzę, Zapominając o tym, co jedynie Wie bez wątpienia — o swym kruchym losie — Jak rozwścieczona małpa takie harce Wyprawia stojąc przed obliczem Niebios, Że aniołowie płaczą. Miarka za miarkę William Szekspir Przekład Macieja Slomczyńskiego CZĘŚĆ PIERWSZA Na krawędzi lasu pojawili się trzej jeźdźcy. Jechali z zapałem, którego nie mogły ostudzić nawet długie, meczące tygodnie nieprzerwanych poszukiwań. Ściągnęli cugle, zatrzymali się w równym rzędzie i spojrzeli w dół, w kierunku następnej płytkiej doliny. Miękkie kłosy traw o pięknym bladoróżowym kolorze tańczyły poruszane słabymi podmuchami wiatru, a stado antylop szabłorogich pasących się na dnie doliny wydawało się płynąć w kłębach wirującej, różowej mgły. Między nimi znajdował się wielki byk będący przewodnikiem stada. Miał prawie czternaście dłoni* wysokości w kłębie. Jego atłasowy grzbiet pokrywała sierść czarna jak futro pantery, a brzuch i zawiły rysunek na pysku były jaskrawobiałe. Ogromne prążkowane rogi, zakrzywione niczym bułat Saladyna, niemal dotykały zadu zwierzęcia, a jego szyja dumnie wyginała się jak u ogiera pełnej krwi arabskiej. Już dawno wytrzebiona w swoim dawnym środowisku na południowym krańcu kontynentu, owa najszlachetniejsza z afrykańskich antylop stała się dla Ralpha Ballantyne'a symbolem tej pięknej i dzikiej krainy położonej między rzekami Limpopo i Zambezi. Ogromny czarny byk popatrzył aroganckim wzrokiem na jeźdźców stojących na krawędzi zbocza, potem parsknął i wyzywająco podrzucił głowę. Uderzając kopytami w kamienistą ziemię, poprowadził galopujące stado samic pod górę i zniknął na szczycie przeciwległego stoku, a obserwujący je mężczyźni stali nieruchomo, zauroczeni ich majestatycznością i pięknem. Pierwszy ocknął się Ralph Ballantyne, poruszył się na siodle i odwrócił do ojca. — Przypominasz sobie to miejsce, tato? — zapytał. — Upłynęło już ponad trzydzieści lat — odpowiedział cicho Zouga dłoń = 4 cale (l cal = 2,54 cm) 11 Ballantyne, głębokie zamyślenie zmarszczyło mu czoło — trzydzieści latj a poza tym zachorowałem wtedy na malarię. — Odwrócił głowę do trzeciego! z nich — niskiego, pomarszczonego Hotentota, który już wówczas był jego towarzyszem i służącym. — Co o tym myślisz, Janie Cheroot? Hotentot zdjął z głowy zniszczoną wojskową czapkę i pogładził dłonią drobne kuleczki miękkich, śnieżnobiałych włosów. — Może... — Może to wszystko było tylko wizją wywołaną przez gorączkę — Ralph przerwał mu obcesowo. Grymas na przystojnej twarzy ojca pogłębił się, a biała jak porcelana blizna na policzku zaróżowiła się nagle. Jan Cheroot obserwował ich i uśmiechał się — kiedy ci dwaj byli razem, potrafili dostarczyć lepszej rozrywki niż walczące koguty. — A niech cię — warknął Zouga. — Może wrócisz i dotrzymasz towarzystwa kobietom, synu. — Wyciągnął z kieszeni cienki łańcuszek i potrząsnął nim Ralphowi przed nosem. — Widzisz — powiedział — oto dowód. Na końcu łańcuszka wisiał niewielki pęk kluczy i inne drobiazgi — złota pieczęć, mała figurka św. Krzysztofa, obcinacz do cygar i nieregularna bryłka kwarcu wielkości dorodnej jagody. Ta ostatnia była pokryta siateczką żyłek i przypominała drobnokrystaliczny, niebieski marmur, a w jej wnętrza tkwił okruch błyszczącego metalu. — Złoto — rzekł Zouga. — Dojrzałe i czekające na żniwa! Ralph uśmiechnął się arogancko do ojca. Był znudzony wielotygodniową wędrówką i bezowocnym poszukiwaniem. — Zawsze podejrzewałem, iż znalazłeś to na jakimś straganie podczas Wielkiej Parady w Kapsztadzie i że to i tak tylko tombak. Blizna na policzku ojca stała się ciemnoczerwona, a Ralph roześmiał się radośnie i ścisnął Zougę za ramię. — Tato, czy gdybym tak uważał, poświęciłbym tyle swojego drogocennego czasu? A co z budową linii kolejowej i tuzinem innych obowiązków? ; Przecież powinienem być teraz w Johannesburgu albo w Kimberley. Delikatnie poklepał go po ramieniu, uśmiech na jego twarzy nie wyrażał już kpiny. j — To tutaj, obaj o tym wiemy. Może nawet w tej chwili stoimy na l złotonośnej skale, a może znajdziemy ją już za następnym pasmem wzgórz. Mówił dalej, a blizna na twarzy Zougi bladła powoli. : — Chodzi tylko o to, żeby ją odnaleźć. Możemy potknąć się o nią w ciągu najbliższej godziny lub błądzić przez następne dziesięć lat. Obserwując ojca i syna, Jan Cheroot poczuł się nagle nieco rozczarowany. [ Kiedyś widziałjak walczyk', ale to zdarzyło się dawno temu. Teraz Ralph był dorosłym mężczyzną, miał prawie trzydzieści lat i przywykł do kierowania setkami nieokrzesanych mężczyzn, których zatrudniał w swojej firmie przewozowej czy na placach budów. Radził sobie z nimi za pomocą języka, butów i pięści. Był postawny, brutalny i wyniosły jak kogut. Jan Cheroot miał jednak wrażenie, że stare psisko potrafiłoby jeszcze wytarzać szczeniaka w błocie. Nie bez powodu Matabelowie nadali, wciąż szybkiemu i szczupłemu, Zoudze Ballantyne'owi imię Bakela — Pięść. Tak, Jan Cheroot pomyślał z żalem, chciałoby się jeszcze raz zobaczyć tych dwóch w akcji. Może innym razem, bo emocje zaczęły już stygnąć i obu mężczyzn, pochylonych ku sobie, znów pochłonęła rzeczowa rozmowa. Wyglądali teraz jak bracia — podobieństwo istniało oczywiste, jednak Zouga wydawał się zbyt młody jak na ojca Ralpha. Jego skóra była zbyt jasna i widniał na niej nawet ślad zmarszczek, oczy zbyt bystre i żywe, a delikatne srebrne pasemka w złocistej brodzie mogły być jedynie efektem działania palącego, afrykańskiego słońca. — Szkoda, że nie zdołałeś określić pozycji słońca, wszystkie inne obserwacje, które zrobiłeś, były takie dokładne — narzekał Ralph. — Udało mi się dotrzeć do każdej z zostawionych wtedy przez ciebie kryjówek z kością słoniową. — W tym czasie rozpoczęła się pora deszczowa. — Zouga potrząsnął głową. — Na Boga, ale wtedy lało! Przez tydzień nie było widać słońca. Rzeki występowały z brzegów, więc musieliśmy zataczać koła, żeby znaleźć jakiś bród... — urwał nagle i wziął cugle do lewej ręki. — Opowiadałem ci już o tym setki razy. Jedźmy dalej — zaproponował cicho i wszyscy pokłusowali w dół zbocza. Zouga pochylał się w siodle, wypatrując na ziemi okruchów złotonośnej skały albo obracał się wolno, badając linię horyzontu i starając się rozpoznać kształty górskich szczytów lub niewyraźnych kopuł odległych wzgórz zarysowanych na tle afrykańskiego nieba, po którym wysoko i spokojnie płynęły zapowiadające ładną pogodę srebrne cumulusy. — Możemy oprzeć się tylko na jednym — na położeniu ruin Wielkiego Zimbabwe — mówił Zouga. — Wyruszyliśmy stamtąd i szliśmy na zachód przez osiem dni. — Dziewięć — poprawił go Jan Cheroot. — Umknął ci jeden dzień, kiedy umarł Matthew. Miałeś gorączkę. Musiałem cię niańczyć jak dziecko, a poza tym targaliśmy jeszcze to przeklęte kamienne ptaszysko. — Prawdopodobnie nie robiliśmy więcej niż kilkanaście kilometrów dziennie — Zouga nie zwracał na niego uwagi. — Osiem dni marszu, to będzie ponad sto kilometrów. — A Wielkie Zimbabwe jest tam, na wschód od nas. — Wjeżdżali właśnie na zbocze po drugiej stronie doliny, Ralph ściągnął cugle. — To Wartownik. — Wskazał odległe, skaliste wzgórze, którego szczyt przypominał gotującego się do skoku lwa. — Ruiny są zaraz za nim, nigdy nie zapomniałbym tego widoku. Zarówno dla ojca jak i syna zburzone miasto miało szczególne znaczenie. To właśnie tam, pomiędzy potężnymi kamiennymi ścianami Zouga i Jan Cheroolznajeźli prastare posągi ptaków, kiedyś otoczone religijną czcią, przez mieszkańców miasta. Pomimo choroby i innych trudności, związanych z długą wyprawą znad Zambezi, Zouga uparł się, że musi zabrać ze sobą jeden z posągów. Wiele lat później przyszła kolej na Ralpha. Mając za przewodnika dziennik ojca i jego drobiazgowe pomiary dokonywane przy pomocy sekstansu, udało mu się odnaleźć opuszczoną cytadelę. Zignorował królewskie postanowienie o nietykalności świętych miejsc i wywiózł pozostałe posągi, mimo że graniczne impi Lobenguli — ówczesnego króla Matabe-lów — deptały mu po piętach. Zatem wszyscy trzej dokładnie poznali to nawiedzane przez duchy, niepokojące miasto, a teraz stali patrząc na odległe wzgórza, wśród których znajdowały się ruiny i milczeli pogrążeni we własnych myślach. — Ciągle zastanawiam się, kim byli ludzie, którzy zbudowali Zimbab-we — powiedział w końcu Ralph — i co się z nimi stało. — Nie oczekiwał odpowiedzi, a w jego głosie było słychać nie pasujący do niego, marzycielski ton. — Może to górnicy królowej Saby. A może owo miejsce to biblijny Ofir. Ciekawe, czy zanosili wydobyte złoto Salomonowi. — Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. — Zouga otrząsnął się z zamyślenia. — Ale na pewno złoto było dla nich równie cenne jak dla nas. Na dziedzińcu Wielkiego Zimbabwe znalazłem złote blaszki, koraliki i sztaby. Miejsce, w którym Jan Cheroot i ja badaliśmy górnicze szyby, nie może znajdować się dalej jak kilka kilometrów stąd. Leżały tam również hałdy wydobytej i czekającej na rozbicie skały złotonośnej. — Zouga spojrzał na Hotentota. — Rozpoznajesz tu coś? Jan Cheroot zastanawiał się, a jego chochlikowata twarz marszczyła się niczym wysychająca na słońcu śliwka. — Może za następnym pasmem — zamruczał ponuro i całe trio zjechało do doliny, która wyglądała jak setka innych, jakie minęli w ciągu ostatnich tygodni. Syn podążał kilkanaście kroków przed ojcem, jego koń cwałował lekko. Okrążali właśnie gęste krzaki dzikiego hebanowca, kiedy Ralph nagle stanął na strzemionach, zerwał z głowy kapelusz i pomachał nim wysoko. — Jaa hou! — krzyknął. — Już was tu nie ma. Zoudze mignęły teraz przed oczami złociste zwierzęta uciekające płynnymi ruchami po przeciwległym zboczu. — Są trzy! — W głosie Ralpha wyraźnie było słychać podniecenie i wstręt. — Janie, zagoń je w lewo! Tato, nie pozwól im przedostać się do wąwozu! Łatwość wydawania rozkazów była czymś zupełnie naturalnym dla Ralpha Ballantyne'a i równie naturalnie jego polecenia zostały przyjęte przez pozostałych dwóch mężczyzn. Żaden z nich nie sprzeciwiał się pomysłowi zabicia tych pięknych, dostojnych zwierząt, które Ralph wypłoszył z zarośli. Był właścicielem dwustu wozów, każdy zaś posiadał zaprzęg składający się z szesnastu wołów. King's Lynn — posiadłość Zougi, utworzona z ziem, jakie Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie rozparcelowało wśród ochotników, którzy rozgromili armię matabelskiego króla, zajmowała obszar wielu tysięcy arów, a pasło się na niej najlepsze bydło wybrane z rozpłodowych stad Matabelów i rasowe byki sprowadzone z Kapsztadu oraz Anglii. Zarówno ojciec, jak i syn byli hodowcami bydła, obaj też ponosili ogromne straty z powodu lwów, których stada stały się utrapieniem tej pięknej ziemi na północ od rzek Limpopo i Shashi. Zbyt często słuchali w nocy pełnego przerażenia ryku swoich drogocennych, ukochanych zwierząt, a rano odnajdywali ich rozszarpane ciała. Dla obu lwy stały się najgorszymi szkodnikami, a teraz nadarzała się rzadka okazja rozprawienia się z jednym ze stad. Ralph wyciągnął z pokrowca, znajdującego się pod jego lewym kolanem, wielostrzałowy winchester, kasztanowaty wałach, którego dosiadał, ruszył galopem za wielkimi, żółtymi kotami. Samiec uciekł pierwszy i Ralph widział go tylko przez chwilę. Miał siodłowato wygięty grzbiet, wypukły brzuch. Jego gęsta, czarna grzywa falowała majestatycznie, kiedy zwierzę wbiegało na ciężkich łapach w zarośla. Starsza lwica szybko pognała za nim. Była wychudła, a na jej ciele znajdowało się wiele blizn po ranach, które odniosła podczas tysięcy polowań. Młodsza lwica, nieprzywykła do ludzi, okazała się odważna i ciekawa jak kotka. Na kremowozłotym brzuchu widniały jeszcze cętki niczym u małego lwiątka. Samica odwróciła się na skraju zarośli i ryknęła na zbliżających się jeźdźców. Jej uszy przylegały płasko do głowy, różowy język zwisał między kłami, a sztywne, białe wąsy sterczały jak kolce jeżozwierza. Ralph puścił cugle, koń zareagował natychmiast zatrzymując się w miejscu i nieruchomiejąc, aby umożliwić oddanie strzału. Tylko strzyżenie uszami zdradzało jego podniecenie. Jeździec podrzucił winchester i strzelił, gdy tylko kolba karabinu dotknęła jego ramienia. Lwica westchnęła głośno, kiedy kula, wycelowana w serce, wdzierała się w wnętrzności, potem skoczyła do góry i ryknęła przeraźliwie. Następnie runęła na ziemię, przewróciła się na grzbiet i zaczęła drzeć zarośla wysuniętymi, żółtymi pazurami, aż w końcu szarpane konwulsjami ciało uspokoiło się w miękkich ramionach śmierci. Ralph wprowadził następną kulę do komory nabojowej i zebrał cugle. Wałach ruszył gwałtownie do przodu. Po prawej stronie Zouga, pochylając się do przodu w siodle, wjeżdżał na zbocze wąwozu. W tej samej chwili druga lwica wyskoczyła naprzeciwko niego na otwartą przestrzeń. Biegła w kierunku głębokiego, zarośniętego krzakami wąwozu. Zouga strzelił do niej w pełnym galopie. Ralph zobaczył fontannę kurzu pod brzuchem zwierzęcia. — Pudło. Ojciec się starzeje — pomyślał i gwałtownie zatrzymał konia. Zanim zdążył wypalić, Zouga oddał kolejny strzał, a lwica upadła i potoczyła się jak żółta kula po kamienistej ziemi. Kula trafiła w szyję w pobliżu ucha. — Brawo! — zaśmiał się syn, po czym wbił obcasy w boki wałacha i razem z ojcem ruszyli na szczyt zbocza. — Gdzie jest Jan Cheroot? — krzyknął Zouga i, jakby w odpowiedzi, huk wystrzału doszedł z lasu po ich lewej stronie. Natychmiast pojechali w tamtym kierunku. — Widzisz go? — zawołał Ralph. Rosnące przed nimi krzaki stawały się coraz gęstsze, kiedy przejeżdżali, cierniste gałęzie biły ich po udach. Usłyszeli następny strzał, a zaraz po nim wściekły, ogłuszający ryk lwa mieszający się z przerażonym, piskliwym głosem Jana Cheroota. — Musimy mu pomóc! — wrzasnął Zouga, kiedy udało im się przedrzeć przez zwarte zarośla. Na wprost znajdował się niemal parkowy zagajnik z trawą rosnącą między wysokimi drzewami o płaskich szczytach. Jan Cheroot był niespełna sto metrów przed nimi, jechał wzdłuż krawędzi zbocza, oglądając się przez ramię. Jego twarz przypominała białą maskę z ogromnymi, przerażonymi oczyma. Już wcześniej musiał zgubić kapelusz i strzelbę. Chłostał konia po szyi i zadzie, mimo że zwierzę znajdowało się już w pełnym, niekontrolowanym galopie. Lew był kilkanaście kroków za nimi, ale z każdym sprężystym skokiem zbliżał się tak szybko, jakby koń stał zupełnie nieruchomo. Jego boki błyszczały od pokrywającej je świeżej krwi. Został trafiony w brzuch, ale rana nie zatrzymała go ani nawet nie spowolniła jego szarży. Wręcz przeciwnie, ból rozwścieczył lwa jeszcze bardziej, a wydobywające się z gardła zwierzęcia ryki przypominały grzmoty. Ralph chciał zboczyć z drogi, aby przyjść z pomocą Hotentotowi i zająć lepszą pozycję do oddania strzału w kierunku lwa. Jednak w tej samej chwili kot rzucił się na zad konia, wbijając w pociemniałą od potu skórę długie, zakrzywione pazury, które zostawiły ślady w postaci głębokich, równoległych ran, a wypływająca z nich krew miała piękną, karmazynową barwę. Koń zarżał i wierzgnął tylnymi nogami, uderzając lwa w klatkę piersiową. Zwierz przewrócił się, ale już po chwili odzyskał równowagę. Szybko znalazł się u boku biegnącego konia i przygotowywał się do następnego ataku. — Skacz, Janie! — zawołał Ralph. Lew był zbyt blisko, żeby do niego strzelić. — Skacz, do cholery! — Ale Jan Cheroot wydawał się nie słyszeć. Sparaliżowany strachem, trzymał się kurczowo rozwianej końskiej grzywy. Lew wzbił się lekko w powietrze i usiadł na zadzie konia jak ogromny, żółty ptak, miażdżąc Jana zakrwawionym, potężnym cielskiem. Wydawało się, że koń, jeździec i lew zapadli się nagle pod ziemię. Jedynie wirująca chmura kurzu wskazywała miejsce, w którym byli jeszcze przed chwilą. Kiedy Ralph zbliżał się do krawędzi zbocza, gdzie zniknęli, ogłuszające ryki rozwścieczonego zwierzęcia i wrzaski przerażonego Jana Cheroota przybierały na sile. Trzymając w ręce winchestera, Ralph uwolnił stopy ze strzemion i zeskoczył z siodła, pozwalając, aby siła rozpędu wyrzuciła go aż na skraj głębokiego rowu o niemal pionowych ścianach; na dnie zobaczył plątaninę kotłujących się ciał. d— Ten diabeł mnie zaraz zagryzie! — krzyczał Jan. Ralph dostrzegł go przyciśniętego koniem, który podczas upadku musiał złamać sobie kark i leżał teraz z nienaturalnie wykręconą głową. Lew uparcie darł siodło i końskie ścierwo, próbując dostać się do Cheroota. — Nie ruszaj się — Ralph krzyknął do Jana. — Pozwól mi wycelować! Jednak lew również go usłyszał. Zostawił konia i wdrapywał się na stromą ścianę rowu z łatwością kota wspinającego się na drzewo. Odpychał się muskularnymi nogami, a jego jasnożółte ślepia wpatrywały się w człowieka, który stał na krawędzi głębokiej dziury. Ralph przyklęknął i wymierzył w szeroką, złocistą klatkę piersiową. Przed oczami miał szeroko otwartą paszczę i białe jak wypolerowana kość słoniowa, długie kły. Ogłuszający ryk wydobywający się z lwiego gardła wdzierał się do uszu. Czuł przesiąknięty zapachem gnijącego mięsa oddech, a kropelki gorącej śliny opryskały mu policzki i czoło. Strzelił, załadował i znów wypalił, tak szybko, że miało się wrażenie, iż rozległ się tylko jeden, przeciągły huk. Lew wygiął się do tyłu, przez długą chwilę wisiał nieruchomo, trzymając się pionowej ściany rowu, a potem runął na martwego konia. Na dnie rowu nic się nie poruszało, a cisza, która nagle zapadła, była bardziej przejmująca niż poprzedzający ją rozdzierający ryk. — Janie, nic ci się nie stało? — zawołał Ralph z zaniepokojeniem w głosie. Hotentot nie dawał znaku życia, przygnieciony trupami konia i lwa. — Janie Cheroot, słyszysz mnie? — Martwi nie słyszą — odpowiedział mu głuchy, grobowy szept. — To już koniec, wreszcie dopadli starego Jana Cheroota. — Wyłaź stamtąd — powiedział zdecydowanym głosem Zouga Ballan-tyne, który właśnie stanął obok syna. — Nie ma czasu na wygłupy. Ralph rzucił Janowi zwój konopnej liny i razem z ojcem wyciągnęli na powierzchnię Cheroota oraz siodło zabitego konia. Jan Cheroot wpadł w głęboki, wąski rów ciągnący się wzdłuż krawędzi zbocza. W niektórych miejscach miał ze sześć metrów głębokości, ale nigdzie więcej niż około dwóch metrów szerokości. Wypełniała go bujna roślinność, głównie pnącza. Żaden z nich nie miał jednak wątpliwości, że dół został wykopany przez człowieka. — Ta linia oznacza krawędź złotonośnej skały — zgadywał Zouga, idąc wzdłuż rowu — ówcześni górnicy po prostu wydobywali tu, nie zadając sobie trudu, by zasypać wyrobisko. — W jaki sposób kruszyli skałę? — zapytał Ralph. — Jest przecież twarda jak marmur. — Prawdopodobnie rozpalali na niej ogniska, a gdy się rozgrzała, polewali ją wodą. Nagła zmiana temperatury powodowała gwałtowne kurczenie i pękanie skały. 17 — Wygląda na to, że wydobyli stąd nawet najmniejsze ziarenka kruszcu, a dla nas nie zostało już nic. Zouga skinął głową. — Najpierw pracowali tutaj, a kiedy wydobyli wszystko z części wystającej ponad powierzchnię, zaczęli kopać szyby wzdłuż wyrobiska, aby znów dostać się do złotodajnej żyły. — Odwrócił się do Jana Cheroota i zapytał: — Poznajesz ten teren? — Widząc, że Hotentot waha się jeszcze, wskazał palcem dno doliny. — Moczary i drzewa tekowe, widzisz? — Tak, tak. — Jan klasnął w dłonie, a jego oczy błysnęły radośnie. — To jest miejsce, w którym zabiłeś tego ogromnego słonia, jego kły są teraz na werandzie w King's Lynn. — Hałda musi znajdować się zaraz przed nami. — Zouga podbiegł do przodu. Znalazł porośnięty trawą, niski kopiec, uklęknął na nim i zaczął wybierać okruchy białego kwarcu spomiędzy gęstych korzeni. Każdy z kawałków dokładnie oglądał, a po chwili odrzucał. Tylko niektóre ślinił językiem i podnosił do słońca, starając się dostrzec blask uwięzionego w nich metalu, potem marszczył brwi i, rozczarowany, potrząsał głową. W końcu wstał i otrzepał dłonie o bryczesy. — To czysty kwarc, ówcześni poszukiwacze na pewno już przesortowali tę hałdę. Jeśli chcemy zobaczyć złoto, musimy odnaleźć stare szyby. Ze szczytu usypiska Zouga szybko rozpoznał teren. — Mniej więcej tam położyłem słonia — wskazał palcem miejsce, a Jan Cheroot, jakby na potwierdzenie tego, znalazł w trawie ogromną kość udową, wysuszoną, białą jak kreda i dopiero teraz, po trzydziestu latach, zaczynającą się kruszyć. — To był ojciec wszystkich słoni — powiedział z szacunkiem Cheroot. — Już nigdy nie będzie drugiego takiego. Przyprowadził nas tutaj, a kiedy go zastrzeliłeś, upadł właśnie w tym miejscu, jakby chciał je dla nas przeznaczyć. Zouga wykonał ćwierć obrotu i znów wskazał coś palcem. — Szyby, w których pogrzebaliśmy starego Matthew, powinny być tam. Ralph przypomniał sobie opis polowania na słonie, zamieszczony w głośnej książce ojca zatytułowanej Odyseja myśliwego. Czarny służący nie uciekał przed atakiem wielkiego słonia, stał i czekał, aby podać Zoudze następną strzelbę, płacąc życiem za życie swojego pana. Syn rozumiał więc wszystko i milczał, kiedy ojciec klękał obok sterty kamieni, pod którą znajdowało się ciało wiernego sługi. Po chwili Zouga wstał, otrzepał kolana i powiedział: — To był dobry człowiek. — Ale gdyby był mądry, wybrałby sobie inne miejsce na grób — mruknął Ralph. — Tkwi teraz jak korek w samym środku złoża. Będziemy musieli go wykopać. Zouga zmarszczył brwi. — Niech tu zostanie. Wzdłuż żyły jest jeszcze wiele szybów. — Odwrócił 18 się i odszedł, a syn i służący podążyli za nim. Niespełna sto metrów dalej znów się zatrzymał. — Jest! — krzyknął z zadowoleniem. — Drugi szyb, zrobiono ich w sumie cztery. Ten również był zasypany okruchami skał. Ralph zdjął marynarkę, oparł karabin o pień najbliższego drzewa i zszedł do płytkiego zagłębienia. Tam pochylił się, aby zajrzeć do wąskiego, zablokowanego kamieniami wejścia. — Spróbujmy dostać się do środka. Pracowali przez pół godziny, obluzowywali głazy za pomocą grubej gałęzi, a potem odrzucali je na bok, aż w końcu udało im się odsłonić wlot do szybu, tak wąski, że tylko dziecko mogłoby się przecisnąć. Uklęknęli i zajrzeli do wewnątrz. Nie byli w stanie określić głębokości szybu. Panowały tam nieprzeniknione ciemności i cuchnęło stęchlizną, grzybem, nietoperzami i zgnilizną. Ralph i Zouga zaglądali do środka z pełną grozy fascynacją. — Mówi się, że używali do pracy niewolników: dzieci albo Buszmenów — powiedział Zouga. — Żaden dorosły mężczyzna... — urwał, a potem nastąpiła chwila oznaczającej zamyślenie ciszy. Następnie spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, po czym ich głowy odwróciły się zgodnie w kierunku Jana Cheroota. — Nigdy! — zaoponował Hotentot zdecydowanie. — Jestem schorowanym, starym człowiekiem. Nigdy! Możecie mnie nawet zabić! Ralph szukał w torbie świeczki. W tym czasie Zouga szybko połączył trzy zwoje lin, używanych do pętania koni, a sługa obserwował ich przygotowania jak skazaniec patrzący na budowę szubienicy. — Przez dwadzieścia dziewięć lat, od dnia, w którym się urodziłem, mówiłeś mi o swojej odwadze i męstwie — przypomniał mu Ralph, położywszy rękę na jego ramieniu i prowadząc go w kierunku wejścia do szybu. — Może trochę przesadziłem — przyznał Jan Cheroot, kiedy Zouga zawiązywał mu linę pod pachami i opasywał wąskie biodra skórzaną torbą. — Ty, który walczyłeś z dzikimi plemionami, polowałeś na słonie i lwy, czego miałbyś się obawiać w tej małej dziurze? Paru wstrząsów, odrobiny ciemności i duchów zmarłych? — Może przesadziłem więcej niż trochę — Jan szepnął ochryple. — Przecież nie jesteś tchórzem, prawda? — Tak — przytakiwał żarliwie. — Jestem tchórzem, a to nie jest miejsce dla takiego jak ja. Ralph przyciągnął sługę do siebie — Cheroot wyrywał się niczym wisząca na haczyku ryba — podniósł go bez większego wysiłku i opuścił do wnętrza szybu. Jego protesty cichły powoli w miarę, jak Ralph wypuszczał powróz z rąk. Opuścił już Hotentota na głębokość niemal osiemnastu metrów, kiedy nagle ustąpiło naprężenie liny. — Cheroot! — zawołał Zouga w głąb szybu. <' 10 — Mała jaskinia. — Słowa były przytłumione i zniekształcone przez echo. — Skała jest czarna od sadzy. — Ogniska. Niewolników całe życie trzymano na dole — zgadywał Zouga — i nigdy nie widzieli blasku słońca. — Potem znów podniósł głos. — Coś jeszcze? — Liny, plecione liny i skórzane wiadra podobne do tych, których używaliśmy w kopalni diamentów w New Rush... — urwał i krzyknął ze zdziwienia. — Rozpadają się kiedy ich dotykam, teraz to już tylko pył. — Usłyszeli kaszel wywołany wznieconym kurzem, a głos Cheroota stał się niski i nosowy. — Żelazne narzędzia, coś w rodzaju toporów — znów wrzasnął, tym razem przerażony. — W imię wielkiego węża, tu są trupy, ludzkie kości. Wychodzę, wyciągnijcie mnie stąd! Na dnie wąskiego szybu Ralph widział słabe, migotające światełko. — Jest tam jakiś tunel odchodzący od jaskini? — Wyciągnijcie mnie stąd. — Widzisz jakiś tunel? — Tak, wyciągniecie mnie teraz? — Nie, dopóki nie pójdziesz do końca korytarza. — Czy wyście oszaleli? Musiałbym się tam chyba wczołgać. — Weź jeden z tych żelaznych toporów i odrąb kawałek skały. — Nie. Tego już za wiele. Dalej nie pójdę, tego miejsca strzegą duchy zmarłych. — Doskonale — Ralph zawołał w głąb szybu — w takim razie zaraz zrzucę ci na głowę koniec liny. — Nie zrobisz tego! — A potem zasypię wejście kamieniami. — Idę — Jan Cheroot był zdesperowany, a lina znów zaczęła wślizgiwać się do szybu, jak wąż do swojego gniazda. Ralph i Zouga siedzieli po turecku obok wejścia, paląc wspólnie jedno cygaro. — Na pewno zamknęli niewolników w szybie, kiedy opuszczali kopalnię. W tamtych czasach niewolnicy byli bardzo cenni. Dowodzi to więc tego, że do końca prowadzili wydobycie i wycofali się stąd w wielkim pośpiechu. — Zouga zamilkł, podniósł głowę i nasłuchiwał przez chwilę, a usłyszawszy odległe stukanie metalowego topora w kamienną ścianę, powiedział: — Aha, Jan Cheroot dotarł już do wyrobiska. Jednak minęło jeszcze dużo czasu, zanim znów zobaczyli migotające światełko na dnie szybu i doszły do nich żałosne błagania Jana Cheroota. — Proszę, panie Ralphie, zrobiłem co chcieliście. Wypuścicie mnie teraz? Proszę. Ralph stanął okrakiem nad wlotem i wciągał linę. Mięśnie ramion na przemian rozciągały się i kurczyły pod rękawami cienkiej bawełnianej koszuli. Kiedy skończył, oddychał wciąż spokojnie i miarowo, a na czole nie pojawiła się ani jedna kropelka potu. 20 d— No więc, Janie, co znalazłeś? Cheroot był cały pokryty jasnym kurzem, w którym spływający pot utworzył błotniste strumyki, i przesiąknięty zapachem łajna nietoperzy oraz stęchlizny. Drżącymi jeszcze ze strachu rękoma otworzył przypiętą do pasa torbę. — Oto, co znalazłem — powiedział ochrypłym głosem i podał Zoudze kawałek odrąbanej skały. Przyniósł kryształ, błyszczący jak lód, zabarwiony na niebiesko i poprzecinany drobniutkimi żyłkami, z których część powstała na skutek uderzeń topora. Fragmenty roztrzaskanej bryłki kwarcu spajała substancja, wypełniająca każde pęknięcie i każdą rysę w ukrytej pod ziemią skale. Tym spoiwem była cienka warstwa jasnego, kowalnego metalu, błyszczącego w słońcu, gdy Zouga poślinił kryształ koniuszkiem języka. — Na Boga, Ralph, spójrz na to! Syn wziął bryłkę z rąk ojca z szacunkiem człowieka przyjmującego sakrament. — Złoto! — szepnął, a metal obdarzył go tym cudownym uśmiechem, który zniewalał człowieka niemal od chwili, kiedy ten po raz pierwszy stanął na dwóch nogach. — Złoto! — powtórzył. Blask tego drogocennego metalu kazał ojcu oraz synowi przemierzać wzdłuż i wszerz cały kontynent, wraz z innymi poszukiwaczami prowadzić krwawe wojny; pomógł zniszczyć niegdyś dumny naród i doprowadzić murzyńskiego króla do samotnej śmierci. Ich przywódcą był schorowany człowiek obdarzony wielką wizją. Dzięki niemu zdobyli ogromny kraj, który teraz nosił imię tego giganta, Rodezja, i zmusili tę ziemię do oddania im wszystkich swoich bogactw. Zdobyli rozległe pastwiska i piękne łańcuchy górskie, bezkresne lasy i wspaniałe drewno, stada dorodnego bydła i legiony silnych, czarnych mężczyzn, którzy za symboliczne wynagrodzenie oferowali pomoc w roz-grabianiu ich własnej ziemi. W końcu znaleźli się w posiadaniu największego skarbu. — Złoto — po raz kolejny powtórzył Ralph. Powbijali kołki wzdłuż zbocza. Zrobili je z drzew akacjowych i wbili w twardą ziemię siekierami. Potem usypali kamienne kopce, aby oznaczyć rogi każdej z działek. Na mocy porozumienia zawartego w Forcie Yictoria, które obaj podpisali, udział w wojnie przeciwko Lobenguli uprawniał ich do dziesięciu działek na złotonośnych terenach. Nie odnosiło się to oczywiście do Jana Cheroota. Mimo że strzelał do matabelskich amadoda nad rzekami Shangani i Bembesi z równie wielkim zapałem jak jego panowie, był kolorowy i, jako taki, nie mógł być brany pod uwagę przy podziale łupów. Oprócz zysków, do których uprawniało Zougę i Ralpha wspomniane porozumienie, obaj wykupili ogromne połacie ziemi od rozrzutnych i rozpustnych żołnierzy z oddziałów Jamesona; niektórzy sprzedali własne działki za cenę butelki whisky. Dzięki temu Ballantyne'owie mogli uznać je za swoje i oznaczyć całe zbocze oraz większość przylegającego do niego dna doliny. To była ciężka praca, ale bardzo pilna, ponieważ inni poszukiwacze już zaczynali deptać im po piętach, a jeden z nich prawdopodobnie szedł ich śladami. Harowali w upalnym słońcu, a potem przy blasku księżyca, aż w końcu zmęczenie zmusiło ich do porzucenia narzędzi i odpoczynku. Dopiero po czterech dniach, oznaczywszy całe złoże, z zadowoleniem i ulgą zakończyli pracę. Miedzy ogrodzonymi działkami nie było najmniejszej przerwy, w którą mógłby się jeszcze ktoś wcisnąć. — Janie Cheroot, została nam tylko jedna butelka whisky — jęknął Zouga i rozprostował przygarbione plecy — ale dziś pozwolę ci nalać sobie kropelkę. Z rozbawieniem obserwowali wysiłek, z jakim Cheroot próbował wlać jeszcze jedną kroplę do napełnionego już po brzegi kubka. Zupełnie nie zwrócił uwagi na linię wyznaczającą jego codzienną porcję grogu, a kiedy naczynie było już pełne, nie mogąc zaufać własnym rękom, postawił je na ziemi i wypił pierwszy łyk na czworakach, jak pies. Ralph zabrał mu butelkę i ponurym wzrokiem ocenił resztki trunku, po czym nalał odrobinę ojcu i sobie. — Za Kopalnię Harknessa — Zouga wzniósł toast. — Dlaczego chcesz ją tak nazwać? — zapytał syn, kiedy opuścił kubek i wytarł wąsy zewnętrzną stroną dłoni. — Stary Tom Harkness dał mi mapę, dzięki której tu dotarłem — odpowiedział ojciec. — Moglibyśmy wymyślić lepszą nazwę. — Może, ale ja chcę ją nazwać właśnie tak. — Mam nadzieję, że wydobyte tu złoto będzie równie dobre — Ralph dał za wygraną, a widząc, że Jan Cheroot właśnie opróżnił swój kubek, czym prędzej postawił butelkę z whisky poza jego zasięgiem. — Cieszę się, że znów robimy coś razem, tato. — Oparł się wygodnie o siodło. — Tak — Zouga odparł cicho — minęło już zbyt wiele czasu, odkąd pracowaliśmy razem w New Rush. — Znam tylko jednego faceta, który potrafiłby uruchomić tę kopalnię. Jest doskonały, najlepszy w całym Witwatersrand. A ja sam dopilnuję, żeby maszyny dotarły tu jeszcze przed początkiem pory deszczowej. Zawarli nieformalną umowę, która zobowiązała Ralpha do sprowadzenia ludzi i sprzętu oraz zapewnienia funduszy potrzebnych do uruchomienia Kopalni Harknessa, jeśli Zouga odnajdzie drogę do opuszczonych szybów. Ralph już bardzo wzbogacił się. Niektórzy mówili nawet, że został milionerem, co jednak ojciec uważał za mało prawdopodobne. Zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że jego syn był właścicielem firmy, zapewniającej transport 22 i zaopatrzenie podczas wojny z Matabelami, za co otrzymał ogromną sumę pieniędzy, i to nie w gotówce, ale w akcjach Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego pana Rhodesa. Podobnie jak Zouga, wykupił wiele koncesji gruntowych od rozrzutnych awanturników, z których w ogromnej części składały się siły militarne Towarzystwa, płacąc im przywiezioną przez jego własne wozy whisky. W ten sposób, należące do niego Rodezyjskie Towarzystwo Ziemskie posiadało więcej gruntów niż Zouga. Ralph czerpał również zyski z obrotu akcjami Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego. Kiedy kolumna wojska dotarła do Fortu Salisbury, sprzedał na londyńskiej giełdzie po trzy funty i piętnaście szylingów akcje, których cena emisji wynosiła jeden funt. Później, gdy nadzieje i optymizm pionierów wygasały wolno na wypalonych słońcem pastwiskach oraz jałowych, nie kryjących w sobie żadnych złóż, ziemiach Maszony, Rhodes i Jameson zaś potajemnie planowali wojnę przeciwko królowi Matabelów, Ralph odkupił akcje po osiem szylingów. A kiedy wojska wmaszerowały do płonącego jeszcze kraalu Lobenguli w GuBulawayo i Towarzystwo weszło w posiadanie wszystkich ziem matabelskiego króla, cena akcji wzrosła do ośmiu funtów. Teraz, słuchając syna mówiącego z tą zaraźliwą energią i siłą, których nie mogła stępić nawet ciężka, wielodniowa praca przy wyznaczaniu działek, Zouga myślał również o tym, że Ralph przeprowadził linię telegraficzną z Kimberley do Fortu Salisbury, o tym, że jego ludzie właśnie budowali linię kolejową do Bulawayo, a jego dwieście wozów rozwoziło towary do ponad stu, należących do niego faktorii porozrzucanych po Beczuanie, Matabele i Maszonie, o tym, że Ralph został współwłaścicielem kopalni złota, która mogła okazać się równie zasobna jak złoża regionu Witwatersrand. Zouga uśmiechał się do siebie, słuchając słów Ralpha i nagle pomyślał: „Do diabła, przecież oni mogą mieć rację, ten szczeniak może już być milionerem." Jego duma wymieszała się z zazdrością. Również ciężko pracował i walczył z trudnościami, których wspomnienie wciąż wywoływało u niego dreszcze, a to przyniosło mu znacznie mniejsze korzyści. Poza znalezioną właśnie żyłą złota, wszystko co osiągnął w ciągu wielu lat mozolnej pracy to King's Lynn i Louise. Potem znów uśmiechnął się do siebie. Posiadając te dwie rzeczy, był bogatszy nawet od samego pana Rhodesa. Zouga westchnął, naciągnął kapelusz na czoło i zasnął, mając przed oczami wyobraźni ukochaną twarz Louise. Niemniej jednak siedzący po drugiej stronie ogniska Ralph mówił dalej, bardziej do siebie niż do ojca, roztaczając coraz to nowsze wizje bogactwa i władzy. Droga powrotna do obozu trwała całe dwa dni. Znajdowali się jeszcze niespełna kilometr od wozów, kiedy zostali wypatrzeni i radosna gromada służących, dzieci, psów oraz żon wybiegła im na spotkanie. Ralph pomknął do przodu, nisko pochylił się w siodle, aby porwać Cathy w ramiona i posadzić obok siebie. Zrobił to tak gwałtownie, że włosy zasłoniły jej twarz, a dziewczyna krzyczała co tchu, dopóki nie zamknął jej ust zmysłowym pocałunkiem. W tym czasie mały Jonathan tańczył niecierpliwie wokół konia wołając: — Ja też! Podnieś mnie, tato! Nawet gdy w końcu zdołał oderwać usta, Ralph mocno przyciskał żonę do siebie; jego sztywne, ciemne wąsy łaskotały ją w ucho, kiedy szeptał: — Jak tylko dojedziemy do namiotu, moja najdroższa, poddamy ten nowy materac bardzo ciężkiej próbie. Cathy zaczerwieniła się jeszcze bardziej i uderzyła go w policzek, klaps był jednak bardzo lekki, czuły. Ralph roześmiał się, schylił, jedną ręką podniósł i posadził Jonathana na końskim zadzie. Chłopiec objął ojca w pasie i zapytał piskliwym głosem: — Znalazłeś złoto, tato? — Całą tonę. — Zastrzeliłeś jakieś lwy? — Setkę. — A zabiłeś jakichś Matabelów? — Już po sezonie. — Ralph roześmiał się znowu i zmierzwił ciemne włosy syna. — Nie można pytać o takie rzeczy, ty mały krwiopijczy bezbożniku — natychmiast zbeształa go Cathy. Louise i młodsza od niej kobieta z dzieckiem szły znacznie spokojniejszym krokiem, lekko stąpając po pylistej drodze. Louise miała związane z tyłu włosy, które odsłaniały wysokie czoło i zwisały w postaci grubego warkocza sięgającego do pasa. Taki sposób uczesania podkreślał jej wysokie haki brwiowe i wydatne kości policzkowe. Oczy znów były innego koloru. Zougę zawsze fascynowało obserwowanie zmian nastroju żony, odbitych w tych ogromnych, lekko skośnych oczach. Teraz przybrały delikatną, jasnoniebieską barwę — kolor radości. Zatrzymała się u głowy konia. Zouga zsiadł z jego grzbietu, podniósł kapelusz i przez chwilę przyglądał się jej uważnie, a następnie powiedział: — Minęło przecież tak niewiele czasu, a ja już zapomniałem, jaka jesteś piękna. — Wcale nie tak mało — zaprzeczyła. — Każda chwila bez ciebie wydaje się trwać wiecznie. To był bardzo dobrze zagospodarowany obóz, głównie dlatego, że Ralph i Cathy nie mieli żadnego innego domu. Jak Cyganie przenosili się tam, gdzie zbiory najobfitsze. Cztery wyprzęgnięte wozy stały pod rozłożystymi figowcami na brzegu rzeki. Rozbite namioty wykonano z nowego, śnieżnobiałego płótna, a jeden z nich, nieco na uboczu, spełniał funkcje łazienki. Znajdowała się w nim cynkowana wanna żeliwna, w której można wyciągnąć się wygodnie. Jedynym obowiązkiem specjalnego służącego było pilnowanie czterdziestogalonowego kotła z wodą oraz dostarczanie w dzień i w nocy 24 nieograniczonych ilości wrzątku. Trochę dalej w innym małym namiocie mieściła się toaleta z deską ozdobioną przez Cathy malunkami amorków i bukietów róż, a obok — oznaka prawdziwego luksusu — kolorowe arkusiki pachnącego papieru umieszczone w pudełeczku z drewna sandałowego. Na każdym łóżku były materace wypchane końskim włosiem, a w namiocie jadalnym znajdowały się długi stół i wygodne płócienne krzesła. Mieli również płócienne naczynia do chłodzenia szampana oraz lemoniady, osłonięte moskitierami szafki najedzenie i trzydziestu służących — do rąbania drewna i pilnowania ognisk; prania i prasowania, dzięki czemu panie mogły codziennie wkładać świeże ubrania; innych do ścielenia łóżek i zamiatania liści, które spadły między namiotami, a potem polewania całego placu wodą, aby nie dopuścić do powstania kurzu; służących do gotowania i podawania posiłków; służących do zapalania lamp i zawiązywania wejść do namiotów, kiedy zapadał zmrok; jednego służącego, który karmił panicza Jonathana, kąpał go, nosił na barana i śpiewał, gdy chłopiec był rozdrażniony; i jednego do opróżniania wiadra stojącego w malowanej latrynie, kiedy tylko zadzwonił mały dzwoneczek. Ralph wjechał przez bramę w wysokiej palisadzie z ciernistych krzewów, otaczającej cały obóz, chroniącej w ten sposób przed nocnymi wizytami lwów. Żona i syn wciąż siedzieli na siodle — Cathy przed, a Jonathan za nim. Z zadowoleniem rozejrzał się po obozie i uścisnął Cathy w pasie. — Na Boga, jak dobrze być w domu, wziąć gorącą kąpiel, a ty, Katie, umyjesz mi plecy. — Urwał i krzyknął z zaskoczenia. — A niech to, kobieto! Mogłaś mnie uprzedzić! — Nie pozwoliłeś mi przecież — zaprotestowała. Na końcu rzędu wozów stał kryty pojazd na amortyzowanych kołach i z oknami, w których znajdowały się chroniące przed gorącem okiennice z tekowego drewna. Cały wóz pomalowano na chłodny, zielony kolor, który po ciężkiej podróży był przysłonięty pyłem i zaschniętym błotem. Drzwi zostały udekorowane płatkami złota, a koła wąskimi paskami tego samego metalu. Całe wnętrze wykończono błyszczącą, zieloną skórą. Na dachu stały, przypięte grubymi pasami, skórzane kufry z mosiężnymi okuciami, a ponad wozem widniały, dokładnie dobrane pod względem wielkości i koloru, wielkie, białe muły jedzące świeżą trawę, którą służący ścięli nad brzegiem rzeki. — Jak to się stało, że ,jego wysokość" nas tu odnalazł? — zapytał Ralph, pomagając żonie zsiąść z konia. Nie musiał pytać, kim był gość, ponieważ jego okazały ekwipaż znano na całym Czarnym Kontynencie. — Obozujemy przecież niespełna dwa kilometry od głównej drogi z południa — Cathy zauważyła zgryźliwie, — Musiałby być ślepy, żeby nas nie spostrzec. — Wygląda na to, że przywiózł ze sobą cały orszak — mruknął Ralph. W zagrodzie, razem z zaprzęgowymi mułami, pasły się dwa tuziny koni pełnej krwi. — Wszystkie konie i wszyscy ludzie Jego królewskiej wysokości" — zgodziła się Cathy. W tej samej chwili przez bramę w palisadzie wbiegł Zouga, w takim samym stopniu podniecony niezapowiedzianą wizytą, jak Ralph zirytowany. — Louise powiedziała mi, że przerwał podróż tylko po to, żeby ze mną porozmawiać. — Nie każ mu już więc czekać, tato — syn uśmiechnął się sardonicznie. Dziwne, że wszyscy ludzie, nawet tak wyniośli i opanowani jak major Zouga Ballantyne, poddawali się dziwnej sile emanującej od ich gościa. Ralph był dumny, że jemu udało się jej przeciwstawić, choć czasami wymagało to świadomego wysiłku. Zouga szedł drugimi krokami wzdłuż rzędu wozów w kierunku wewnętrznej palisady. Louise podążała obok niego, czasami podbiegając, aby dotrzymać mu kroku. Ralph celowo zwlekał, podziwiał piękne figurki zwierząt, które Jonathan ulepił z gliny rzecznej i ustawił, oczekując pochwał od ojca. — Śliczne hipcie, Jon-Jon! Nie hipcie? Aaa, rozumiem, odpadły im rogi, prawda? W takim razie, są to najpiękniejsze i najgrubsze bezrogie kudu, jakie widziałem. Cathy w końcu szarpnęła go za ramię. — Wiesz, że chce rozmawiać również z tobą, Ralph — ponagliła go. Ten posadził sobie Jonathana na ramieniu, a wolną ręką objął żonę, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że taka manifestacja rodzinnego szczęścia rozdrażni gościa, po czym wolno wkroczyli do obozu przez wejście w wewnętrznej palisadzie. Płócienne ściany namiotu jadalnego zostały podniesione, aby wpuścić trochę świeżego, popołudniowego powietrza. Przy długim stole siedziało pół tuzina mężczyzn. W samym środku tej grupy znajdowała się korpulentna postać ubrana w dokładnie zapiętą, źle dopasowaną marynarkę z drogiego angielskiego materiału. Człowiek miał rozwiązany krawat, a umieszczony na nim herb starego oksfordzkiego college'u pokryła warstewka kurzu, który osiadł podczas długiej podróży z Kimberley, miasta utrzymującego się z wydobycia diamentów. Nawet Ralph, którego uczucia do tego zniedołężniełego „kolosa" zawsze pozostawały ambiwalentne — łączyły wrogość ze wstrzemięźliwym podziwem — był zaskoczony ogromnymi zmianami, jakie zaszły w ciągu zaledwie kilku lat. Pulchne policzki przybysza zwisały ciężko, cera przybrała sinoczerwony, niezdrowy kolor. Miał tylko czterdzieści lat, a wyglądał na piętnaście więcej. Wąsy i baki z jasnych stały się już matowosrebrne. Tylko niebieskie oczy zachowały siłę i wizjonerski blask. — Jak się masz, Ralph? — Wysoki, czysty głos zupełnie nie pasował do jego ogromnego ciała. — Dzień dobry, panie Rhodes — odpowiedział Ralph, jakby mimo sobie zdjął syna z ramienia i postawił delikatnie na ziemi. Chłopiec uciekł natychmiast. 26 — A jak idą prace przy budowie mojej linii kolejowej, podczas gdy ty bawisz tutaj? — Szybciej niż zakłada plan i znacznie poniżej przewidywanych kosztów — Ralph odparł słabo zamaskowane upomnienie, niewielkim wysiłkiem uwolnił się od hipnotyzującego wzroku niebieskich oczu Rhodesa i spojrzał na otaczających go ludzi. Po prawej stronie stał cień tego wielkiego człowieka. Niski, wąski w ramionach i ubrany tak elegancko, jak niechlujnie nosił się jego pan. Miał sztywną, ale dość pospolitą twarz nauczyciela i rzadkie, wiotkie włosy. Jedynie żywe, zachłanne oczy przeczyły pierwszemu wrażeniu. — Jameson — Ralph chłodno skinął głową w jego kierunku. Celowo nie zwrócił się do niego — doktorze Leander Starr Jameson, ani w bardziej poufały sposób — doktorze Jim. — Młody Ballantyne — Jameson lekko podkreślił zdrobniałą formę, nadając jej poniżający ton. Od samego początku ich wrogość była instynktowna i obustronna. Po lewej stronie Rhodesa stał młodszy człowiek o wyprostowanych plecach i szerokich ramionach. Miał żywą, ładną twarz i przyjacielski uśmiech, który odsłaniał białe, równe zęby. — Cześć, Ralph. — Mocno uścisnął mu dłoń. Mówił z przyjemnym amerykańskim akcentem. — Harry, rozmawialiśmy o tobie dziś rano. — Ralph nie potrafił ukryć ogromnego zadowolenia. Spojrzał na ojca. — Tato, to jest Harry Mellow, najlepszy inżynier w Afryce. Zouga skinął głową. — My się już znamy. — Ojciec i syn wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ralph pragnął, żeby właśnie ten młody Amerykanin uruchomił wydobycie w Kopalni Harknessa i kierował nim. Niewielkie miało dla niego znaczenie to, że Harry Mellow, jak większość młodych, inteligentnych i obiecujących kawalerów na południu Afryki, pracował już dla Cecila Johna Rhodesa. Wiedział, że będzie musiał znaleźć jakąś przynętę. — Koniecznie chciałbym z tobą porozmawiać — powiedział cicho i odwrócił się do innego młodego mężczyzny, siedzącego na końcu stołu. — Jordan — zawołał. — Na Boga, jak miło cię znowu zobaczyć. Bracia podeszli do siebie i uścisnęli się. Ralph nawet nie próbował kryć swojego wzruszenia, wszyscy przecież uwielbiali Jordana. Kochali go nie tylko za urodę i doskonałe maniery, ale również za wiele zdolności, ciepło i prawdziwe zainteresowanie, którymi darzył wszystkich otaczających go ludzi. — Ralph, mam ci tak wiele do opowiedzenia i o tyle rzeczy chciałbym zapytać. — Jego radość była równie wielka jak radość brata. — Później, Jordanie — Rhodes przerwał im obcesowo. Nie lubił, kiedy mu przeszkadzano. Gestem kazał chłopakowi wrócić na miejsce i ten natychmiast wykonał polecenie. Został jego prywatnym sekretarzem jako dziewiętnastolatek i posłuszeństwo panu stało się częścią natury Jordana. Gość spojrzał na Cathy i Louise. — Panie, jestem przekonany, iż nasza rozmowa wyda się wam bardzo nudna, zapewne macie wiele pilniejszych obowiązków. Cathy zerknęła na męża, zobaczyła, że bardzo zirytował się naturalną dla Rhodesa pewnością siebie, z jaką ten podporządkował sobie cały obóz. Ukradkiem ścisnęła mu dłoń, aby go uspokoić. Ralph opanował się trochę, nie mógł pozwolić sobie na nieposłuszeństwo. Nie był co prawda na żołdzie u Rhodesa, ale kontrakt na budowę linii kolejowej i stu dróg zależał właśnie od tego człowieka. Następnie Cathy spojrzała na Louise. Ona również poczuła się dotknięta słowami przybysza. W jej oczach pojawiła się niebieska iskierka, a piegowate policzki oblał ledwo widoczny rumieniec, udało jej się jednak zachować spokojny i chłodny ton głosu. — Oczywiście ma pan rację, panie Rhodes. Proszę nam wybaczyć, ale rzeczywiście musimy już iść — odpowiedziała za siebie i Cathy. Wiadomo było powszechnie, że Rhodes nie czuł się najlepiej w obecności kobiet. Nigdy ich nie najmował, a w całej jego okazałej rezydencji w Groote Schuur na Przylądku Dobrej Nadziei nie można by znaleźć ani jednego obrazu czy rzeźby, przedstawiającej kobietę. Nigdy również nie zatrudniłby blisko własnej osoby żonatego mężczyzny, a natychmiast zwalniał nawet najbardziej zaufanego pracownika, który na stałe związał się z kobietą. „Nie da się pogodzić wypełniania zachcianek żony z pracą dla mnie" — wyjaśniał, wyrzucając winowajcę z posady. Teraz Rhodes skinął na Ralpha. — Siadaj tutaj, będę cię stąd dobrze widział — wydał polecenie, po czym natychmiast odwrócił się do Zougi i zaczął zasypywać go pytaniami, które cięły jak uderzenia bykowcem. Jednak uwaga, z jaką słuchał odpowiedzi Ballantyne'a świadczyła o tym, iż darzył go wielkim szacunkiem. Znali się od początków istnienia kopalni diamentów na Wzgórzu Colesberg, później przemianowanemu na Kimberley na cześć ministra do spraw kolonii, który włączył je do dominium Jej Królewskiej Wysokości. Tam właśnie znajdowała się działka, która wydała z siebie wspaniały „diament Ballantyne'a", jednak teraz jego dawne działki należały do Rhodesa, podobnie jak wszystkie inne na tym terenie. Potem Rhodes zatrudnił Zougę jako swojego przedstawiciela w kroalu Lobenguli — króla Matabelów, ponieważ płynnie mówił językiem tego plemienia. Kiedy doktor Jameson prowadził błyskawiczną i zwycięską wyprawę przeciwko władcy, Zouga pełnił funkcję oficera, a po ucieczce króla, jako pierwszy wkroczył do płonącego kraalu GuBulawayo. Po śmierci Lobenguli, Rhodes mianował Zougę „kuratorem wszelkich dóbr wroga", powierzając mu zadanie zebrania należących do Matabelów stad bydła i rozprowadzenie zwierząt, jako łupu, wśród ochotników Jamesona i członków Towarzystwa. Potem miał zamiar przyznać Zoudze tytuł głównego pełnomocnika rządowego do spraw tubylców, ten wolał jednak osiąść na stałe z żoną w swojej posiadłości—w King's Lynn, a urząd objął generał Mungo St. John. Niemniej jednak Zouga nadal był członkiem rady nadzorczej Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, a Rhodes ufał mu tak, jak zaledwie garstce ludzi. — Matabele jest w okresie wzmożonego rozwoju, panie Rhodes — relacjonował Zouga. — Bulawayo to prawie miasto, ma własną szkołę i szpital. W Matabele przebywa już ponad sześćset kobiet i dzieci, najlepszy znak, że osadnicy zamierzają zostać tam na stałe. Wszystkie koncesje gruntowe zostały przyznane, a na niektórych farmach już rozpoczęto prace. Przygnane z Kapsztadu bydło szybko przystosowuje się do miejscowych warunków i zaczyna krzyżować z bydłem zdobytym od Matabelów. — A złoża surowców mineralnych? — Zarejestrowano już ponad dziesięć tysięcy działek, sam też widziałem kilka innych doskonałych miejsc. — Zouga zawahał się, spojrzał na Ralpha, a kiedy ten skinął głową, znów odwrócił się do Rhodesa. — W ciągu kilku ostatnich dni syn i ja odnaleźliśmy oraz oznaczyliśmy starą kopalnię, na którą natknąłem się jeszcze w latach sześćdziesiątych. — Kopalnia Harknessa. — Rhodes ciężko opuścił głowę. Jego pamięć nadal była w doskonałym stanie. — Pamiętam opis, który zamieściłeś w Odysei myśliwego. Pobrałeś teraz jakieś próbki? W odpowiedzi Zouga położył przed nim na stole tuzin bryłek kwarcu. Uwięzione w nich złoto błysnęło jasno, a stojący wokół stołu mężczyźni zafascynowani pochylili się. Rhodes obracał jedną z próbek w dużych, pokrytych drobnymi plamkami dłoniach, po czym podał ją amerykańskiemu inżynierowi. — Co o tym sądzisz, Harry? — Jakieś piętnaście uncji na tonę — powiedział cicho Mellow. — Może się nawet okazać, że jest w niej zbyt dużo złota, jak w Nome czy Klondike. — Amerykanin spojrzał na Ralpha. — Głęboko sięga żyła? Ten potrząsnął głową. — Nie wiem, szyby są zbyt wąskie, żeby dostać się do przodka. — To oczywiście skała kwarcowa, a nie zlepieniec jak ten, który występuje w Witwatersrandzie — mruczał Harry Mellow. Konglomerat złotonośny, o jakim mówił, tworzył się z osadów zalegających na dnach starych jezior. Nie był tak bogaty w złoto jak ta bryłka kwarcu, ale miał wiele metrów głębokości i rozciągał się na całym obszarze zajmowanym niegdyś przez jezioro. Taki pokład można eksploatować ponad sto lat bez groźby wyczerpania zasobów. — W tym jest zbyt dużo złota — powtórzył pieszcząc w dłoniach próbkę skały. — To prawie niemożliwe, żeby żyła miała więcej niż kilka centymetrów grubości. — A jeśli ma? — zapytał szorstko Rhodes. Amerykanin uśmiechnął się. — Wtedy będzie pan kontrolował nie tylko niemal wszystkie kopalnie diamentów, ale również większość złota wydobywanego na całym świecie. Te słowa przypomniały Ralphowi, że Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie miało prawo do pięćdziesięciu procent zysków, pochodzących z wydobycia złota w Matabele. Znów poczuł narastającą w nim złość. Rhodes i jego wszechobecne Towarzystwo jak ośmiornica tłamsiło wysiłki mniej znaczących ludzi. — Czy pozwoli pan Harry'emu pojechać tam ze mną na kilka dni w celu bliższego zbadania biegu żyły? — zapytał. Zdenerwowanie sprawiło, że prośba zabrzmiała nieco za szorstko. Gość podniósł szybko rozczochraną głowę, a bladoniebieskie oczy wydawały się przeszywać śmiałka na wylot. Po chwili przytaknął i zakończył temat odwróceniem oczu w kierunku Zougi oraz zadaniem mu kolejnego pytania. — A matabelscy indunowie, jak się sprawują? Tym razem Zouga zawahał się. — Mają pewne pretensje, panie Rhodes. — Tak? — Na jego opuchniętej twarzy pojawiło się groźne spojrzenie. — Sprawa bydła jest oczywiście głównym źródłem konfliktów — powiedział cicho Zouga, a Rhodes przerwał mu obcesowo. — Schwytaliśmy mniej niż sto dwadzieścia pięć tysięcy sztuk, z czego zwróciliśmy im czterdzieści tysięcy. Rozmówca nie przypominał, że nastąpiło to dopiero po złożeniu oficjalnego protestu przez Robyn St. John, siostrę Zougi. Była misjonarką i lekarką mieszkającą w misji Khami, a przed śmiercią Lobenguli również jego najbliższą przyjaciółką i doradczynią. — Czterdzieści tysięcy sztuk bydła, Ballantyne! Gest świadczący o ogromnej hojności Towarzystwa! —powtórzył Rhodes, nie dodał jednak, że zwrotu dokonano tylko po to, żeby zapobiec klęsce głodu, która mogłaby zdziesiątkować Matabelów, a przed którą przestrzegła go Robyn. Masowe wymieranie podbitego narodu sprowokowałoby interwencję rządu brytyjskiego, prawdopodobnie zakończoną odebraniem Towarzystwu Rhodesa wszelkich praw, dzięki którym panowało niepodzielnie w całym Matabele i Maszonie. „Trudno to nazwać przejawem miłości bliźniego" — pomyślał Ralph zgryźliwie. — Kiedy oddaliśmy bydło indunom, zostało nam mniej niż osiemdziesiąt pięć tysięcy sztuk. Towarzystwo ledwie zdołało wynagrodzić sobie poniesione podczas wojny straty. — Indunowie uważają jednak, że zwrócono im same najgorsze sztuki. Stare, jałowe krowy i skarłowaciałe byki. — Do cholery, Ballantyne, ochotnicy zasłużyli sobie na pierwszeństwo przy wyborze zwierząt. Nic dziwnego, że wybrali najlepsze. — Wyrzucił w jego kierunku zaciśniętą w pięść lewą dłoń, a palec wskazujący jak lufa rewolweru był wycelowany w serce Zougi. d— Indunowie tego nie rozumieją — ten odpowiedział. — Powinni przynajmniej zrozumieć, że są podbitym narodem, ich losy zaś zależą teraz od dobrej woli zwycięzców. Oni nie zawracali sobie głowy podbijanymi plemionami, kiedy panoszyli się prawie po całym kontynencie. Na południe od rzeki Limpopo Mzilikazi wyrżnął milion bezbronnych ludzi, a Lobengula — jego syn nazywał mniejsze plemiona swoimi psami i w zależności od kaprysu skazywał je na śmierć lub niewolnictwo. Nie powinni więc skomleć, gdy sami spróbowali, jak gorzko smakuje porażka. Przytaknął mu nawet tak wrażliwy na wszystko Jordan. — Jednym z powodów naszego wkroczenia do GuBulawayo była chęć ochrony Maszonów przed hipiestwem ze strony Lobenguli — powiedział cicho. — Stwierdziłem tylko, że mają pewne pretensje — zauważył Zouga. — Nie mówiłem, że są usprawiedliwione. — No więc na co jeszcze narzekają? — zapytał Rhodes. — Na policję. Młodzi Matabelowie, których zwerbował i uzbroił generał St. John, panoszą się w kraalach, odbierają indunom władzę, wybierają sobie najładniejsze dziewczyny... — Lepsze to niż zbrojne powstanie pod wodzą indunów. — Rhodes znów przerwał mu w pół zdania. —Proszę pomyśleć, dwadzieścia tysięcy uzbrojonych wojowników pod rozkazami Babiaana, Gandaga i Bazo. Nie, St. John słusznie ograniczył władzę indunów. Jego obowiązkiem, jako pełnomocnika do spraw tubylców, było zadbanie o to, by nie odżyła już wśród Matabelów tradycja walki. — Szczególnie w świetle wydarzeń zaistniałych na południe od miejsca, w którym się właśnie znajdujemy. — Doktor Leander Starr Jameson odezwał się po raz pierwszy, a Rhodes szybko skierował ku niemu oczy. — Nie wydaje mi się, żeby to była odpowiednia chwila na rozmowę o tym, doktorze Jim. — Dlaczego nie? Wszyscy tu obecni to godni zaufania, dyskretni ludzie. Każdy jest w równym stopniu zaangażowany w sprawę budowania imperium, a w tej głuszy nikt nie może nas podsłuchać. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego miejsca ani czasu na wyjaśnienie, dlaczego trzeba wzmocnić policję Towarzystwa, uzbroić i wyszkolić możliwie najlepiej. Instynktownie Rhodes spojrzał- na Ralpha, który uniósł jedną brew w cynicznym i lekko wyzywającym geście. — Nie, doktorze Jim — odparł zdecydowanie. — Na to będzie czas kiedy indziej. — Jameson wzruszył ramionami i usunął się, a gość zwrócił się do Jordana. — Słońce już zachodzi — powiedział. Sekretarz posłusznie wstał i poszedł napełnić kieliszki. Picie whisky o zachodzie słońca już stało się tradycyjnym sposobem kończenia dnia na pomoc od rzeki Limpopo. Błyszczące perły Krzyża Południa wisiały nad obozem, przyćmiewając: blask innych, mniejszych gwiazd i oświetlając nagie kopuły granitowych wzgórz bladym światłem. Ralph szedł właśnie do namiotu. Odziedziczył po ojcu mocną głowę, więc jego kroki były wciąż miarowe i równe. Czuł się pijany, lecz nie od whisky, ale własnych myśli. Wślizgnął się do ciemnego namiotu i usiadł na brzegu łóżka. Dotknął policzka Cathy. — Nie śpię — powiedziała cicho. — Która godzina? — Już po północy. — Co cię tam tak długo zatrzymało? — szeptała nie chcąc obudzić Jonathana, który spał obok, oddzielony tylko płócienną zasłoną. — Marzenia i przechwałki ludzi odurzonych władzą oraz własnymi sukcesami. — Uśmiechnął się i po ciemku zdjął buty. — Ja również nie byłem gorszy. — Wstał, żeby ściągnąć spodnie. — Co myślisz o Harrym Mellowie? — niespodziewanie zmienił temat. — Tym Amerykaninie? Jest bardzo... — Cathy zawahała się. — To znaczy sprawia wrażenie bardzo sympatycznego i męskiego. — Atrakcyjny? — pytał dalej Ralph. — Taki, któremu żadna młoda kobieta nie zdoła się oprzeć? — Wiesz, że nie to chciałam powiedzieć — zaprotestowała Cathy zdecydowanie. — Pewnie, że nie — zaśmiał się, a potem pocałował ją, jednocześnie kładąc rękę na jednej z jej okrągłych piersi, która przez cienką bawełnę koszuli nocnej wydawała się twarda jak dojrzewający melon. Cathy próbowała się bronić, lecz gdy Ralph przycisnął ją mocniej do siebie, przestała się opierać i po chwili objęła go za szyję. — Pachniesz potem, cygarami i whisky. — Przepraszam. — Nie ma za co, podoba mi się to — zamruczała. — Daj mi zdjąć koszulę. — Nie, sama chcę to zrobić. Dużo później Ralph leżał na plecach, a Cathy przytulała się do jego nagiego torsu. — Może zaprosilibyśmy tutaj twoje siostry z Khami — zapytał nagle. — Odpowiadają im obozowe warunki, przede wszystkim zaś na pewno chciałyby odpocząć od matki. — Sama przecież chciałam zaprosić bliźniaczki — odpowiedziała sennym głosem. — To ty twierdziłeś, że są zbyt... nieposkromione. — Prawdę mówiąc powiedziałem tylko, że są zbyt hałaśliwe i niesforne — poprawił ją, Cathy podniosła głowę i na niego spojrzała. — Zmieniłem zdanie. — Pomyślała nad tym przez chwilę, świadoma tego, że mąż zawsze miał dobre uzasadnienie dla nawet najbardziej nierozsądnych propozygi. — Ten Amerykanin — wykrzyknęła tak głośno, że śpiący za płócienną zasłoną Jonathan poruszył się niespokojnie i zakwilił. Natychmiast zniżyła głos do szeptu. — Nikomu nie pozwolę wykorzystywać moich sióstr, nawet tobie. Przycisnął jej głowę do swojej klatki piersiowej. — To już dorosłe kobiety. Ile mają lat? — Osiemnaście. — Zmarszczyła nos, ponieważ łaskotały ją jego wilgotne, kręcące się włoski na piersiach. — Ale, Ralph... — Eee, stare panny. — To przecież moje siostry, nie możesz ich wykorzystywać. — W Khami nigdy nie uda im się poznać przyzwoitych chłopaków. Wszyscy boją się twojej matki. — Jesteś okropny, Ralphie Ballantyne. — A mam ci pokazać, jaki wstrętny potrafię być? — Bardzo proszę — powiedziała po chwili i zachichotała cicho. — Pewnego dnia pojadę z tobą — stwierdził Jonathan. — Prawda, tato? — I to już całkiem niedługo — zgodził się Ralph i zmierzwił ciemne, kręcące się włosy chłopca. — Teraz jednak zaopiekuj się mamą, Jon-Jon. Jonathan przytaknął skinieniem głowy. Miał bladą, skupioną twarz, a w oczach błyszczały uparcie powstrzymywane łzy. — Obiecujesz? — Ralph ścisnął ciepłe ciałko siedzącego mu na kolanach dziecka. Potem pochylił się na siodle i postawił synka obok Cathy. Jonathan, który nie sięgał jej nawet do pasa, wziął matkę mężnie za rękę. — Obiecuję, tato — powiedział i głośno przełknął ślinę patrząc na ojca siedzącego wysoko na koniu. Ralph musnął opuszkami palców policzek żony. — Kocham cię — wyznała cicho. — Moja piękna Katie. — Nie było w tym stwierdzeniu odrobiny przesady. Pierwsze promienie słońca zmieniły jej włosy w błyszczącą aureolę, a cała postać wydawała się anielsko spokojna. Ralph spiął konia ostrogami i odjechał. Harry Mellow ruszył za nim natychmiast. Dosiadał pięknego, kasztanowatego konia czystej krwi, pochodzącego z prywatnej stajni pana Rhodesa. Na krawędzi lasu obaj mężczyźni obejrzeli się za siebie. Kobieta i dziecko wciąż stali nieruchomo przy wejściu w palisadzie. — Ty to masz szczęście — powiedział Harry. — Bez dobrej żony człowiek nie ma teraźniejszości, a bez syna przyszłości — zgodził się Ralph. Mimo że szczątki lwów zostały już obrane z mięsa, kości rozniesione po kamienistym wzgórzu, sępy wciąż siedziały na szczytach okolicznych drzew. Aby móc wznieść się w powietrze, musiały najpierw strawić zawartość swoich pełnych brzuchów. To właśnie ciemne kształty ich ciał zarysowane na tle l pogodnego, zimowego nieba, doprowadziły Ralpha i Harry'ego do działek] wchodzących w skład Kopalni Harknessa. — Wygląda całkiem obiecująco — Mellow wydał ostrożną opinie, kiedyl wieczorem siedzieli przy ognisku. — Żyła styka się z rdzenną skałą i możei sięgać naprawdę głęboko, a — jak stwierdziliśmy — sama część nadziemna l ciągnie się ponad trzy kilometry. Jutro zaznaczę miejsca, w których trzeba* zrobić odwierty. — Tu wszędzie jest pełno złota — powiedział Ralph. — To przedłużenie j żył Witwatersrandu, Płlgrims Rest i złotonośnych pól Tati... — urwał na chwilę. — Wiem jednak, że masz pewien szczególny dar. Powiadają, iż] potrafisz wywąchać złoto z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Harry lekceważąco machnął kubkiem z kawą, jakby chciał odgonić] usłyszany właśnie komplement, lecz Ralph mówił dalej. — A ja mam wozy i kapitał na uruchomienie oraz rozwijanie dobrze; prosperującego interesu. Lubię cię, Harry, myślę, że dobrze by nam się | pracowało. Na początku Kopalnia Harknessa, a potem, kto wie, może cały ten cholerny kraj. Mellow chciał coś powiedzieć, ale towarzysz uciszył go, kładąc mu rękę l na ramieniu. — Ten kontynent to skrzynia pełna skarbów. Pola diamentowe Kimberley i i złotonośne żyły Witwatersrandu, jedne obok drugich. Diamenty i złoto w jednym worku. Kto by uwierzył? — Ralph. — Harry potrząsnął głową. — Już zdecydowałem. Pracuję dla Rhodesa. Ralph westchnął i przez pełną minutę wpatrywał się w płomienie ogniska. Potem zapalił cygaro i znów zaczął nakłaniać Harry'ego w charakterystyczny dla siebie, przekonujący, lekko przymilny sposób. Godzinę później, kiedy zawijał się w koc, powtórzył propozycję. — U Rhodesa nigdy nie staniesz się samodzielny. Zawsze będziesz służącym. — Ty też pracujesz dla niego, Ralph. — Zawarłem z nim kontrakt, Harry, ale zysk lub strata należą do mnie. Nie oddałem mu swojej duszy. — A ja tak — zachichotał Harry. — Zostańmy wspólnikami, Harry. Poczuj, co to znaczy licytować własne karty, kalkulować ryzyko i wydawać polecenia. Życie to gra, Harry, istnieje tylko jeden sposób na wygraną — iść na całość. — Jestem człowiekiem Rhodesa. — Kiedy przyjdzie czas, znowu porozmawiamy — powiedział Ballantyne i naciągnął koc na głowę. W ciągu kilku minut jego oddech stał się wolny i regularny. Rano Harry oznaczył miejsca na odwierty stosami kamieni, a obserwujący go Ralph zauważył, że w bardzo pomysłowy sposób były one umiejscowione t A dw pewnej odległości od żyły, aby wiertła natknęły się na nią dopiero na dość dużej głębokości. Mellow skończył pracę jeszcze przed południem, kiedy siodłali konie, Ralph dokonał szybkich obliczeń i zdał sobie sprawę, że siostry Cathy przyjadą do obozu dopiero dwa dni po nich. — Skoro już jesteśmy tak daleko, może powinniśmy przed powrotem pojechać trochę dalej na wschód. Bóg jeden wie, co znajdziemy — jeszcze więcej złota, diamenty. — Zauważywszy, że Harry waha się, dodał: — Rhodes i tak wyruszył już do Bulawayo. Będzie tam co najmniej miesiąc, nawet nie zauważy, że cię nie ma. Mellow pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się jak uczeń, który zamiast do szkoły chce iść do sadu kraść jabłka. — Jedźmy! — powiedział. Poruszali się bardzo wolno. Zatrzymywali się przy każdym korycie rzecznym, zsiadali z koni i zabierali się do przepłukiwania żwiru z dna sadzawek, które utworzyły się po wyschnięciu rzeki. Pobierali próbki podziemnych skał, którym udało się przebić na powierzchnię. Szukali kryjówek mrówkojadów i jeżozwierzy oraz gniazd termitów, aby sprawdzić, jakiego rodzaju ziarenka i okruchy zwierzęta przyniosły spod powierzchni ziemi. Trzeciego dnia Harry stwierdził: — Mamy już tuzin pięknych okazów. Szczególnie podobają mi się te kryształy berylu, to doskonały znak, że w pobliżu są złoża szmaragdów. Jego entuzjazm rósł z każdym przejechanym kilometrem, byli już jednak tak daleko, że nawet Ralph zaczął zdawać sobie sprawę z tego, iż powinni wracać. Znajdowali się pięć dni drogi od obozu, skończyła im się żywność, kawa i cukier, a poza tym Cathy na pewno zaczęła się denerwować. Rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na kraj, który, przynajmniej na razie, pozostanie nie zbadany. — Tu jest pięknie — powiedział Harry. — Nigdy wcześniej nie widziałem równie cudownego widoku. Jak nazywają się te wzgórza? — To południowy koniec Matopos. — Słyszałem, jak pan Rhodes coś o nich mówił. Czy to nie są święte wzgórza Matabelów? Ralph przytaknął skinieniem głowy. — Jeśli wierzyłbym w czary... — urwał i zaśmiał się zawstydzony. — Coś w nich jest. Na niebie pojawiły się pierwsze promienie zachodzącego słońca, które zabarwiły gładkie stoki odległych wzniesień na różowo, a chmury spowijające szczyty — na kolory kości słoniowej i popiołu. — Wśród tych wzgórz znajduje się jaskinia, tam kiedyś mieszkała czarownica opiekująca się plemionami." Mój ojciec i jego ludzie zniszczyli grotę na początku wojny z Lobengulą. — Słyszałem o tym, już prawie stało się legendą. — To prawda. Mówi się... — Ralph przez chwilę z zadumą przypatrywał się wysokim, strzelistym wzgórzom. — To nie są chmury, Harry—powiedział w końcu — lecz dym, a przecież w Matopos nie ma żadnych kradli. Może pożar, ale nie wydaje mi się, źródło dymu jest za wąskie. — Więc skąd bierze się ta smuga? — Właśnie tego musimy się dowiedzieć — odpowiedział. Zanim Harry zdążył zaprotestować, on już wskoczył na konia i cwałował poprzez równinę porośniętą jasną, zimową trawą w kierunku wysokiego granitowego waha. Matabelski wojownik siedział powyżej ludzi, którzy krzątali się wokół glinianych pieców. Znajdował się w skąpym cieniu, jaki rzucało wątłe, poskręcane drzewo. Jego spalona słońcem skóra przybrała kolor hebanowego drewna i lśniła zdrowiem jak sierść wyścigowego konia pełnej krwi. Szpeciły ją jedynie dawno zabliźnione rany postrzałowe na klatce piersiowej i plecach. Wojownik był ubrany tylko w spódniczkę i pelerynę z wyprawionej skóry. Nie miał na sobie wojennych grzechotek, ani insygniów dowódcy, a głowy nie zdobiły pióra marabuta. Nie był również uzbrojony, ponieważ biali ludzie spalili ich długie, obciągnięte grubą skórą tarcze i wywieźli na wozach assegaie o szerokich stalowych ostrzach. Odebrali im również karabiny marki Martini-Henry, którymi Towarzystwo zapłaciło Lobenguli za przyznanie koncesji na całe bogactwo ukryte pod powierzchnią tej ziemi. Na głowie widniała opaska induny zrobiona z żywicy i gliny, która od ciągłego używania już sczerniała i stwardniała jak żelazo. Insygnium, które głosiło wszem i wobec, że noszący je wojownik był kiedyś członkiem Królewskiej Rady Lobenguli, ostatniego króla Matabelów. Ten gliniany pierścień świadczył o tym, iż w żyłach wojownika płynęła królewska krew — krew książąt Kumało wywodzących się z Zululandu, miejsca położonego dobrze ponad tysiąc kilometrów na południe. Dziadkiem tego człowieka był Mzilikazi, ten który pokonał tyrana Chakę i poprowadził swój lud na pomoc. Mzilikazi, niewiele znaczący wódz, który podczas marszu na pomoc zabił milion ludzi i w ten sposób został potężnym władcą, równie silnym i okrutnym jak Chaka. Mzilikazi, ten który przywiódł tutaj swój naród, udał się na wzgórza Matopos i jako pierwszy wysłuchał przepowiedni Umlimo — czarownicy oraz wyroczni. Lobengula — syn Mzilikaziego, który zasiadł na tronie po śmierci starego króla — był wujem tego młodego mężczyzny. To właśnie Lobengula nadał mu tytuł induny i mianował dowódcą jednego z bardziej elitarnych impi. Teraz jednak Lobengula już nie żył, a na brzegach rzeki Shangani karabiny maszynowe rozgromiły niegdyś waleczne impi. Te same karabiny, które pozostawiły głębokie blizny na tułowiu mężczyzny. Miał na unię Bazo, co znaczy — „topór", jednak ludzie częściej nazywali go „Wędrowcem". Cały dzień przesiedział pod tym drzewem, patrząc jak kowale odprawiają swoje obrzędy. Narodziny żelaza stanowiły tajemnicę dla 36 wszystkich z wyjątkiem adeptów sztuki wytapiania tego metalu. Nie byli Matabelami, należeli do starszego plemienia — starożytnego ludu, którego pochodzenie w pewien sposób wiązało się z nawiedzanymi przez duchy ruinami Wielkiego Zimbabwe. Mimo że nowi, biali panowie i ich królowa mieszkająca za oceanem twierdzili, iż Matabelom nie wolno już mieć amaholi — niewolników, to jednak ci kowale z plemienia Rozwi nadal byli „psami" Matabelów i wykonywali polecenia wojowniczych panów. Dziesięciu najstarszych i najbardziej doświadczonych kowali wybrało rudę, naradzając się nad każdym jej kawałkiem jak próżne dziewczęta przebierające w ceramicznych paciorkach na straganie. Zwracali uwagę na kolor i wagę rudy, w ten sposób oceniając jej czystość i jakość zawartego w niej metalu. Potem na kamiennych kowadłach rozbili wybrane kawałki, aby nadać im odpowiednią wielkość. Podczas gdy ci pracowali z zaangażowaniem i w całkowitym skupieniu, ich uczniowie ścinali pnie drzew i wypalali z nich węgiel drzewny w specjalnie przygotowanych zagłębieniach. Kontrolowali szybkość procesu przysypując doły warstwami ziemi, a w końcu ugasili palące się kłody wodą przyniesioną w glinianych naczyniach. Tymczasem inna grupa uczniów udała się do kopalni wapna, skąd przywiozła okruchy potrzebnej substancji w skórzanych workach, przypiętych do grzbietów wołów. Mistrzowie z konieczności zaaprobowali jakość węgla drzewnego i wapna, więc można było rozpocząć budowę glinianych pieców. Każdy piec miał kształt tułowia kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży — wielki brzuch, w którym będą ułożone warstwy rudy żelaza, węgla drzewnego i wapna. W dolnej części znajdowało się łono — krótkie gliniane uda, między nimi otwór, do którego zostanie wprowadzony wylot skórzanego miechu. Kiedy wszystko było już gotowe, mistrz ceremonii ściął głowę ofiarnemu kogutowi, a potem, śpiewając pieśń do ducha żelaza, przemaszerował wzdłuż linii pieców, ochlapując każdy z nich gorącą krwią. Bazo patrzył zafascynowanym wzrokiem, gdy przez symboliczne wargi sromowe wprowadzano ogień do pieców — magiczny moment zapłodnienia, po którym rozległ się radosny okrzyk zgromadzonych kowali. Następnie uczniowie zaczęli dąć w skórzane miechy, jednocześnie śpiewając hymny, mające zapewnić pomyślność wytopu oraz nadać ich pracy stały rytm. Kiedy wyczerpani czeladnicy opuszczali swoje stanowiska, na ich miejsca natychmiast zjawiali się inni, aby nawet na chwilę miechy nie przestawały tłoczyć powietrza do wnętrza pieców. Nad miejscem wytopu wisiała mgiełka dymu. Wznosiła się ponad nagimi szczytami wzgórz, jak kropelki wody nad spokojną taflą morza w słoneczny dzień. Nadszedł w końcu czas na spust surówki. Mistrz ceremonii wyciągną) glinianą zatyczkę z pierwszego pieca, błyszczący strumień stopionego metalu wytrysnął z łona pieca i z ust zgromadzonych kowali wyrwał się dziękczynny okrzyk. Bazo poczuł ogromne podniecenie i zdumienie. Podobnie jak wtedy, gdy w jednej z jaskiń wśród tych samych wzgórz był świadkiem narodzin swojego pierworodnego syna. — Narodziny grotów — szepnął głośno. W wyobraźni słyszał już uderzenia młotów i syk zanurzanego w wodzie metalu. Z zadumy wyrwał go dotyk czyjejś ręki, spojrzał na stojącą nad nim kobietę i uśmiechnął się. Miała na sobie skórzaną spódniczkę udekorowaną paciorkami, taką jakie nosiły mężatki, jednak na gładkich ramionach i nogach nie zauważył żadnych bransoletek ani pierścieni. Stała prosto, jej ciało było jędrne, a nagie piersi symetryczne i doskonale pasujące do figury. Mimo że wykarmiła już dorodnego chłopca, nawet odrobinę nie wyciągnęły się. Brzuch pozostał wklęsły jak u charta, a skóra gładka i napięta niczym na bębnie. Miała długą, pełną wdzięku szyję, prosty i wąski nos oraz lekko skośne oczy osadzone ponad egipskimi kośćmi policzkowymi. Jej twarz przypominała oblicze posągu strzegącego grobowca jakiegoś dawno zmarłego faraona. — Tanase — powiedział Bazo — następny tysiąc grotów. — Potem dostrzegł u niej zaniepokojenie, urwał, a po chwili zapytał: — Co się stało? — Biali jeźdźcy — odpowiedziała. — Dwóch, jadą od strony lasów na południu. Bardzo im się spieszy. Bazo podniósł się zwinnie jak lampart, którego spłoszyli zbliżający się myśliwi. Dopiero teraz dało się zobaczyć, jak bardzo był wysoki i dobrze zbudowany. Chwycił wiszący na szyi róg i zadął, wydobywając pojedynczy, ostry dźwięk. Natychmiast ucichły głosy i ustała krzątanina wokół pieców, a mistrz całej ceremonii podbiegł do niego. — Ile czasu potrzeba, aby spuścić resztę wytopu i zniszczyć piece? — zapytał Bazo. — Dwa dni, panie — odpowiedział kowal i dygnął z szacunkiem. Miał przekrwione od dymu oczy, a jego śnieżnobiałe, siwe włosy stały się brudnożółte. — Daję wam czas do świtu. — Ależ panie! — Możecie pracować całą noc, ale musicie zasłonić ogniska, żeby nie były widoczne z równiny. — Odwrócił się i poszedł w kierunku grupy dwudziestu mężczyzn, stojących na stromym zboczu pod granitowym szczytem wzgórza. Podobnie jak Bazo, byli ubrani jedynie w proste skórzane spódniczki. Ich ciała jednak zahartowały się od wojen i ciągłych ćwiczeń, a kiedy podnieśli się, aby powitać swojego indunę, w ich postawie można było dostrzec charakterystyczną dla wojowników zuchwałość. Bez wątpliwości należeli do Matabelów, a nie amaholi. — Za mną! — Bazo wydał rozkaz i poprowadził ich truchtem wzdłuż podstawy wzgórza, gdzie znajdowała się wąska jaskinia. Odgarnął zwisające pnącza, odnalazł wejście i wszedł do mrocznego wnętrza. Pieczara miała tylko dziesięć kroków długości, a na końcu znajdowała się sterta głazów. 38 Gestem ręki kazał dwóm wojownikom podejść do ściany jaskini i odsunąć kamienie. Za nimi, w zagłębieniu odbił się słaby blask wypolerowanego metalu, podobny do połysku łusek śpiącego węża. Kiedy Bazo wychodził, promienie zachodzącego słońca wdarły się głęboko do groty i oświetliły ukryty arsenał. Dzidy powiązano rzemieniami, po dziesięć w każdym pęku. Dwaj wojownicy wyjęli jeden, rozcięli paski i szybko podawali broń wzdłuż linii czekających mężczyzn, dopóki wszyscy nie zostali uzbrojeni. Bazo podniósł dzidę, aby ocenić jej ciężar. Drzewce wykonano z wygładzonego, czerwonego drewna mkusi, nazywanego krwawym drzewem. Ręcznie wykuty grot miał szerokość dłoni Bazo i długość jego przedramienia. Był tak ostry, że można by z łatwością zgolić nim włoski rosnące po zewnętrznej stronie ręki. Do tej pory wydawało mu się, że jest bezbronny, niemal nagi, ale teraz, kiedy czuł znajomy ciężar, znów był mężczyzną. Gestem kazał ludziom zasłonić głazami zagłębienie, w którym znajdowały się dzidy, a potem poprowadził ich ścieżką na górę. Na szczycie czekała Tanase. Stała na półce skalnej, skąd rozciągał się widok na trawiastą równinę oraz znajdujące się za nią, spowite promieniami wieczornego słońca lasy. — Tam — wskazała. Dwa konie poruszające się spokojnym cwałem dotarły do stóp wzgórz i szły wzdłuż pasma. Jeźdźcy przyglądali się głazom ułożonym na gładkich granitowych powierzchniach, próbując znaleźć dogodną drogę. Do doliny prowadziły tylko dwa szlaki, oba wąskie i strome, a często zwężały się jeszcze bardziej, dzięki czemu z łatwością można było strzec dostępu do miejsca, gdzie pracowali kowale. Bazo spojrzał za siebie. Już prawie zniknął dym, wydobywający się z pieców, jedynie kilka jasnych wstążeczek wiło się na tle szarych granitowych skał. Do rana nie będzie już żadnego śladu, który pomógłby ciekawskim jeźdźcom dotrzeć do tajemnego miejsca. Jednak do zapadnięcia zmroku została jeszcze godzina, może mniej, ponieważ tutaj, w Afryce, powyżej rzeki limpopo noc nadchodzi zaskakująco szybko. — Musimy ich jakoś wygonić, dopóki nie ściemni się — powiedział Bazo. — Trzeba ich zawrócić, zanim znajdą drogę. — A jeśli nie zechcą wycofać się? — spytała Tanase cicho. W odpowiedzi mężczyzna zmienił jedynie sposób trzymania dzidy, po czym gwałtownie pociągnął kobietę do tyłu, ponieważ jeźdźcy stanęli, a jeden z nich, wyższy i lepiej zbudowany, obserwował zbocze przez lornetkę. — Gdzie jest mój syn? — zapytał Bazo. — W jaskini — wyjaśniła Tanase. — Wiesz, co robić, jeśli... — nie musiał kończyć, ponieważ od razu przytaknęła skinięciem głowy. — Wiem — powiedziała cicho, a Bazo odwrócił się od niej i z dwudziestoma uzbrojonymi amadoda zszedł ze stromego zbocza. Zatrzymali się w miejscu, w którym dróżka zwężała się znacznie. Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że wykonał gest wolną ręką, a jego ludzie natychmiast zniknęli w zakamarkach między ogromnymi głazami po obu i stronach ścieżki. W ciągu kilku sekund nie było po nich nawet najmniejszego ; śladu. Bazo odłamał gałąź jednego ze skarłowaciałych drzew i pobiegł j z powrotem wzdłuż dróżki, zacierając wszelkie ślady, mogące zwrócić uwagę jeźdźców. Potem położył dzidę na wysokości ramienia, na skalnej półce obok ! ścieżki i przykrył zieloną gałęzią. W ten sposób łatwo odnajdzie broń, jeśli będzie musiał wprowadzić białych ludzi w zastawioną zasadzkę. — Spróbuję ich zawrócić, a jeżeli mi się nie uda, poczekajcie, aż dotrą do tego miejsca — zawołał do ukrytych wojowników. — I postarajcie się zrobić to szybko. Jego ludzie ustawili się w rzędy długości dwustu kroków po obu stronach przejścia, jednak najwięcej czyhało ich tutaj, na zakręcie. Dobra zasadzka musi być rozległa: jeśli ofiara przedrze się przez pierwszą linię wojowników, wpadnie w ręce innych. To była właśnie taka pułapka, zastawiona na wąskiej, stromej ścieżce, gdzie koń nie mógłby szybko zawrócić ani nawet przebiec pełnym galopem. Bazo pokiwał głową zadowolony, a potem bez dzidy i tarczy zbiegł ze zbocza, podskakując zwinnie jak kozica. — Za pół godziny będzie już ciemno — zawołał Harry Mellow. — Powinniśmy rozejrzeć się za miejscem na obóz. — Tu gdzieś ciągnie się ścieżka. — Ralph jechał z pięścią opartą na biodrze i filcowym kapeluszem zsuniętym na tył głowy, rozglądając się po stromych zboczach. — Co ty właściwie chcesz tam znaleźć? — Sam nie wiem i właśnie dlatego koniecznie muszę się tam dostać. — Odwrócił głowę i uśmiechnął się łobuzersko, W tej samej chwili jego koń spłoszył się nagle. Ralph był tak zaskoczony, że noga wypadła mu ze strzemienia i musiał chwycić się łęgu, aby nie spaść z siodła. Przytomnie jednak krzyknął do Harry'ego: — Osłaniaj mnie! Wolną ręką próbował wyciągnąć winchestera ze skórzanego pokrowca pod kolanem. Nie mógł go jednak wydobyć, ponieważ spłoszony koń wierzgał kopytami. Ralph miał świadomość tego, że zasłania Harry'emu pole ostrzału i że jest teraz zupełnie bezbronny. Klął siarczyście oczekując, że zaraz rzuci się na niego wataha wojowników. Nagle zdał sobie sprawę, że był tam tylko jeden człowiek i do tego nie uzbrojony. Ralph znów krzyknął do Harry'ego, tym głośniej, że usłyszał już szczęk zamka ładowanego przez Amerykanina karabinu. — Nie strzelaj! Koń ponownie stanął dęba, ale teraz Ralph uspokoił go, a potem spojrzał na wysokiego czarnego człowieka, który tak cicho i nieoczekiwanie wyszedł ze szczeliny w popękanym granitowym bloku. 40 d— Kim jesteś? — zapytał chrypliwym głosem. Nadal czuł przerażenie, które skręciło mu wnętrzności w twardą kulę i pompowało do żył ogromne ilości krwi. — A niech cię, prawie cię zabiłem. — Wiedział, że człowiek może go nie rozumieć, więc płynnie powtórzył pytanie w języku Matabelów — sindebele. — Kim jesteś? Wysoki mężczyzna w skórzanej pelerynie skłonił lekko głowę, jego ciało pozostało jednak zupełnie nieruchome, a ręce wisiały bezwładnie. — Dziwne pytanie — powiedział poważnie — jeśli zadaje je brat bratu. Ralph przyjrzał mu się uważnie. Zwrócił uwagę na opaskę induny zdobiącą jego czoło i wychudzoną twarz poprzecinaną głębokimi zmarszczkami, które mogło wyżłobić tylko jakieś ogromne cierpienie, ból lub choroba. Głęboko poruszony patrzył na wyniszczone oblicze stojącego przed nim mężczyzny, ale było w nim coś jeszcze, te gniewne, ciemne oczy i znajomy, głęboki głos, jednak tak zmieniony, że nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna. — Henshaw — mężczyzna odezwał się znowu, nazywając Ralpha tak, jak nazywali go Matabelowie. — Henshaw, Sokole, nie poznajesz mnie? Czyżby tych kilka krótkich lat zmieniło nas tak bardzo? Ralph potrząsnął głową z niedowierzaniem i wydusił zdziwionym głosem: — Bazo, to przecież nie ty, na pewno nie ty. Przecież zginąłeś razem ze swoim impi nad Shangani. — Wyrzucił nogi ze strzemion i zeskoczył z siodła. — A jednak to ty! — powiedział i pobiegł uścisnąć matabelskiego wojownika. — Mój bracie, mój czarny bracie — w głosie było słychać ogromną radość. Bazo nie odwzajemnił uścisku, jego ręce wisiały nieruchomo. Po chwili Ralph odsunął się. — Wtedy nad Shangani, kiedy umilkły karabiny, zostawiłem swoje wozy i poszedłem na pole bitwy. Tam byli twoi wojownicy, Krety ryjące pod wzgórzem. — Tę nazwę sam król Lobengula nadał impi Bazo, Izimwkuzane Ezembintaba. —Poznałem ich po czerwonych tarczach, pióropuszach z piór marabuta i opaskach ze skór kretów. Oni tam byli, Bazo, leżeli na sobie jak liście, które opadły z drzew. Szukałem cię, przewracałem ciała martwych wojowników, aby zobaczyć ich twarze, ale zginęło ich tak wielu. — Tak wielu — zgodził się Bazo spokojnie, jedynie szkliste oczy zdradzały jego prawdziwe uczucia. — A miałem mało czasu, żeby cię odnaleźć — Ralph wyjaśnił cicho. — Musiałem uważać, niektórzy z twoich ludzi byli fanisa flle. — To stara sztuczka Zulusów, udawanie martwego na polu bitwy i czekanie, aż wrogowie nadejdą, aby policzyć i ograbić trupy. — Nie chciałem, żeby któryś wbił mi w plecy assegai. Potem wszyscy ruszyliśmy w kierunku królewskiego kraalu. Musiałem z nimi iść. — Byłem tam — powiedział Bazo i odsunął skórzaną pelerynę. Ralph zobaczył ukryte pod nią blizny, po czym opuścił wzrok, przybysz zaś zasłonił tors. — Leżałem między trupami. 41 — A teraz? — zapytał Ralph. — Co robisz, kiedy to wszystko już się| skończyło? — A co czyni wojownik, gdy wojna się kończy, impi są pokonane i rozbrojone, a król nie żyje? — Bazo wzruszył ramionami. — Teraz wybieram dziki miód. — Podniósł wzrok i spojrzał na ledwie widoczne na tle ciemniejącego nieba wstęgi dymu. — Waśnie odymiałem barć i was zobaczyłem. — Aaa! — Ralph pokiwał głową. — Właśnie ten dym nas tu sprowadził. — W takim razie był to szczęśliwy dym, mój bracie. — Ciągle nazywasz mnie bratem? — zdziwił się Ralph. — Przecież mogłem wystrzelić kule, które... — nie dokończył, tylko znów spojrzał na jego pierś. — Żadnego człowieka nie można winić za to, co robi podczas bitwy — odpowiedział Bazo. — Jeśli tamtego dnia nam udałoby się dotrzeć do waszego obozu — wzruszył ramionami — ty mógłbyś mieć teraz takie same blizny. — Bazo — gestem ręki Ralph kazał Harry'emu podjechać do nich — to jest Harry Mellow — człowiek, który rozumie tajemnice ziemi, który potrafi znaleźć złoto i żelazo. — Nkosi, pozdrawiam cię. — Bazo powiedział poważnie. Nazwał go „panem" i ani na chwilę nie okazał głębokiej złości. Jego król został zabity, a naród zniszczony z powodu dziwnej pasji białego człowieka do tego przeklętego, żółtego metalu. — Bazo i ja dorastaliśmy razem na polach diamentowych Kimberley. Nigdy nie miałem bliższego przyjaciela — szybko wyjaśnił Ralph, po czym zwrócił się do wojownika. — Mamy trochę jedzenia, chętnie podzielimy się z tobą. — Zauważył, że wzrok Bazo kieruje się w inną stronę. — Zostań z nami. Mamy sobie tyle do powiedzenia. — Nie mogę, na wzgórzach zostali moja kobieta i syn — odpowiedział. — Przyprowadź ich tu — powiedział Ralph. — Pospiesz się, żebyście zdążyli przed zapadnięciem zmroku. Bazo uprzedził wojowników o swoim nadejściu, naśladując wieczorny krzyk kuropatwy. Jeden z jego ludzi wyszedł na ścieżkę. — Zatrzymam białych u stóp wzgórza—powiedział Bazo cicho. — Może nawet uda mi się sprawić, że odjadą stąd uspokojeni i w ogóle nie będą szukać doliny. Mimo wszystko, powiedz kowalom, że do jutra rana muszą zgasić piece, na niebie nie może widnieć ślad dymu. Polecił jeszcze ukryć wykończone dzidy i świeżo wytopiony metal oraz zatrzeć ślady na ścieżkach. Kazał kowalom wycofać się w głąb wzgórz, a matabelskim strażnikom bezpiecznie ich tam doprowadzić. — Wyruszę za wami, jak tylko odejdą biali. Czekajcie na mnie na szczycie Ślepej Małpy. — Nkosi. — Pozdrowili go i zniknęli cicho jak polujące w nocy lamparty. 42 Bazo poszedł w przeciwnym kierunku i dotarł do skalistego szczytu. Tym razem nie musiał nikogo wołać, Tanase już przybyła gotowa do drogi, na rękach trzymała dziecko, na głowie niosła zrolowane maty do spania i skórzany worek z ziarnem przewieszony przez ramię. — To Henshaw — powiedział. Z jej gardła wydobył się dźwięk przypominający syk węża. Nie widział wyrazu twarzy żony, ale domyślał się, co mógłby zobaczyć. — To syn tego białego psa, który zbezcześcił święte miejsca. — To mój przyjaciel — zaznaczył Bazo. — Złożyłeś przysięgę — przypomniała mu zapalczywie. — Jak możesz mówić, że biały człowiek jest twoim przyjacielem. — Wtedy nim był. — Pamiętasz wizję, którą miałam, zanim ojciec tego człowieka odebrał mi mój dar? — Tanase — zignorował pytanie — musimy do niego zejść. Jeśli ujrzy moją żonę i syna, nie będzie nic podejrzewał. Uwierzy, że rzeczywiście wybieramy miód dzikich pszczół. Chodź ze mną. — Ruszył ścieżką w dół, Tanase szła tuż za nim. Zniżyła głos do szeptu, Bazo rozumiał każde wypowiadane przez nią słowo, ale nie oglądał się za siebie, tylko słuchał. — Pamiętasz moją wizję, Bazo? Ostrzegałam cię tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkałam człowieka, którego nazywasz Sokołem. Zanim narodził się twój syn, gdy nie odebrano mi jeszcze dziewictwa, zanim biali jeźdźcy przyjechali z trójnożnymi karabinami, które śmieją się jak rzeczne demony mieszkające między skałami przy wodospadzie na Zambezi. Ostrzegałam cię przed nim wtedy, kiedy ty nazywałeś go „bratem" i „przyjacielem". — Pamiętam — mówił równie cicho jak ona. — W mojej wizji widziałam cię wysoko na drzewie, Bazo. — Tak — szepnął, idąc dalej i nawet na nią nie spoglądając. Zabobonny strach zmienił mu barwę głosu. Piękna żona była przecież kiedyś uczennicą opętanego czarownika, zwanego Pembą. Bazo zdobył jego twierdzę, odciął mu głowę i zabrał Tanase jako nagrodę wojenną, jednak bardzo szybko duchy upomniały się o tę kobietę. W przeddzień ślubu, kiedy Tanase miała zostać pierwszą żoną Bazo, ze Wzgórz Matopos przyszedł po nią czarownik. Bazo nie mógł nic zrobić, ponieważ jego przyszła żona była córką duchów ciemności, a Wzgórza —jej przeznaczeniem. — To była tak realistyczna wizja, że aż się rozpłakałam — przypomniała Tanase. W jaskini ukrytej na Wzgórzach Matopos zstąpiła na nią moc duchów i Tanase została wyrocznią zwaną Umlimo. To ona przepowiedziała Lobenguli jego tragiczny koniec. To ona przewidziała nadejście białych ludzi razem z ich cudownymi urządzeniami, które potrafiły zamienić noc w dzień i lustrami, które świeciły jak gwiazdy zawieszone na wzgórzach i przekazywały wiadomości poprzez ogromne obszary równin. Nikt nie wątpił, że miałaj kiedyś moc wyroczni, że potrafiła wejrzeć w przyszłe losy Matabelów. Ten dar można było zniszczyć, pozbawiając Tanase dziewictwa. Mówiłal o tym Bazo, błagała, by uwolnił ją od ciężaru owej mocy, ale on, chcąc byćl posłusznym prawom i zwyczajom Matabelów, sprzeciwiał się, aż w końcuj czarownicy z Matopos odebrali mu kobietę. Na początku wojny od armii białych odłączyła się mała grupka; tworzylil ją najbardziej twardzi i okrutni ludzie, którymi dowodził Bakela — Pięść, niej mniej twardy i okrutny niż jego żołnierze. Szybko dotarli na Wzgórza, jechali j wzdłuż szlaku, odkrytego przez Bakelę jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej l i odnaleźli jaskinię Umlimo. Bakela znał wartość wyroczni; wiedział, że j Matabelowie uważali niewiastę za świętą, a zniszczenie jej mocy będzie! tragedią całego narodu. Żołnierze zastrzelili strażników jaskini i wdarli się do I środka. Dwóch z nich znalazło piękną i młodą Tanase w najgłębszych j zakamarkach groty. Zgwałcili ją odbierając to, co kiedyś sama chciała j zaofiarować Bazo. Parzyli się z nią, dopóki dziewicza krew nie spryskała) podłogi jaskini, a krzyki nie przywołały Bakeli. Pięściami i butami przegonił swoich ludzi, kiedy zostali sami, spojrzał na j zakrwawione ciało Tanase. Współczucie pokonało tego twardego i okrutnego człowieka. Mimo że przyjechał tu tylko po to, żeby zabić Umlimo, bestialskie zachowanie kawalerzystów osłabiło jego postanowienie i zmusiło do zadość-1 uczynienia. Bakela musiał wiedzieć, że razem z dziewictwem Tanase straciła moc, ponieważ powiedział: — Ty, która byłaś Umlimo, już nią nie jesteś. — Dokonał jej zniszczenia j nie używając karabinu ani noża, odwrócił się i wyszedł z ciemnej jaskini, j darowując kobiecie życie w zamian za cnotę i utratę magicznych sił. Opowiadała o tym Bazo wiele razy, a on zdawał sobie sprawę z tego, że j mgła czasu zasnuła się przed jej oczyma i nie pozwalała już zaglądać : w przyszłość. Nikt nie mógł jednak zaprzeczyć temu, iż kiedyś żona miała moc Widzenia. Wzdrygnął się, jakby nagle poczuł zaciskające się na szyi palce ducha. Tanase mówiła dalej: — Płakałam, Bazo, mój panie, widząc cię tam, wysoko na drzewie, a kiedy ja płakałam, człowiek, którego nazywasz Henshaw, Sokół patrzył na ciebie i... uśmiechał się! Jedli zimną konserwę wołową. Wybierali mięso ostrzami noży myśliwskich i przekazywali sobie puszki z rąk do rąk. Nie mieli kawy, więc popijali całą tę kleistą packę ciepłą od słońca wodą z pokrytych filcem butelek. Potem Ralph podzielił się z Harrym i Bazo resztką swoich cygar. Zapalili je wyciągniętymi z ogniska gałązkami i przez długi czas zaciągali się w zupełnym milczeniu. 44 Gdzieś niedaleko zawyła hiena, zwabiły ją ognisko i zapach jedzenia. Trochę dalej, na równinie polowały lwy, nie ryczały przed atakiem, tylko kaszlały gardłowo, aby nie stracić kontaktu z innymi zwierzętami w stadzie. Tanase z dzieckiem na kolanach siedziała prawie poza zasięgiem światła ogniska. Była oddalona od mężczyzn, którzy zupełnie nie zwracali na nią uwagi. Gdyby okazywali zainteresowanie, Bazo mógłby poczuć się obrażony, jednak teraz Ralph wyjął cygaro z ust i spojrzał w jej kierunku. — Jak ma na imię twój syn? — zapytał, a Bazo wahał się przez chwilę, zanim odpowiedział. — Nazywa się Tungata Zebiwe. Ralph zmarszczył czoło, ale udało mu się powstrzymać ostre słowa, które cisnęły mu się na usta. Powiedział tylko: — Ładny chłopak. Bazo wyciągnął ręce w kierunku syna, Tanase jednak nie chciała go puścić. — Niech do mnie przyjdzie — warknął ostrym tonem, a kobieta niechętnie pozwoliła rozespanemu dziecku podejść do ojca i wtulić się w jego ramiona. Chłopiec miał skórę o pięknym, ciemnoczekoladowym kolorze, miękkie ciemne włosy, okrągły brzuszek i pucołowate rączki. Z wyjątkiem bransoletek z miedzianego drutu na nadgarstkach, był zupełnie nagi. Przyglądał się Ralphowi zaspanymi, sowimi oczyma. — Tungata Zebiwe — Ballantyne powtórzył jego imię, po czym pochylił się i lekko uderzył go w główkę. Malec nie próbował odsuwać się, nie okazywał żadnych oznak zdenerwowania. Natomiast siedząca samotnie Tanase syknęła cicho i wyciągnęła rękę, jakby chciała przygarnąć synka do siebie. — „Szukający tego, co zostało skradzione" — Ralph przetłumaczył imię dziecka i spojrzał w ciemne oczy jego matki. — Szukanie sprawiedliwości — to wielki obowiązek, a spoczywa na barkach kogoś tak małego — powiedział cicho. — Chcielibyście, aby pomścił wszelkie niesprawiedliwości popełnione przed jego narodzinami? Wydawało się, że zupełnie zmienił temat, kiedy dodał: — Bazo, czy pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy? Ty byłeś żółtodziobem wysłanym przez ojca i jego brata — króla Lobengulę do pracy na polach diamentowych. Ja byłem wtedy jeszcze młodszy i bardziej niedoświadczony. Pamiętam, że mój ojciec znalazł cię gdzieś na stepie i natychmiast zaproponował pracę, żeby nie podkupili cię inni poszukiwacze. Kiedy Bazo uśmiechnął się, zmarszczki cierpienia i smutku, które szpeciły jego twarz, wydawały się znikać. Przez chwilę znów był niewinnym, beztroskim młodzieńcem. — Dopiero później dowiedziałem się, że Lobengula posłał ciebie i tysiące innych młodych mężczyzn, abyście przynieśli z powrotem tyle diamentów, ile uda wam się ukraść. — Zaśmiali się obaj, w śmiechu Bazo dźwięczały jeszcze szczątki młodzieńczej wesołości. — Król na pewno ukrył gdzieś wielki skarb. Jamesonowi jednak nie udało się odnaleźć tych diamentów po zdobyciu GuBulawayo. — A pamiętasz Scipio, naszego sokoła? — zapytał Bazo. — Albo tego ogromnego pająka, dzięki któremu zarobiliśmy nasze pierwsze złote suwereny? — dokończył Ralph. Wspominali wspólną pracę w kopalni diamentów i dzikie rozrywki, pozwalające im zapomnieć o monotonnej, ciężkiej harówce. Nie znający języka Matabelów Harry Mellow wsunął się cały pod koc i zasnął. Tanase siedziała nieruchomo jak piękna hebanowa rzeźba. Nie uśmiechała się nawet, kiedy rozmawiający mężczyźni wybuchali śmiechem, ale jej oczy uważnie obserwowały ruchy ich warg. Ralph znów zmienił temat. — Ja też mam syna — powiedział. — Urodził się jeszcze przed wojną, więc jest starszy od twojego o rok, albo dwa. Śmiech ucichł natychmiast i mimo że twarz Bazo nie drgnęła, w jego oczach było widać zaniepokojenie. — Mogliby zostać przyjaciółmi, tak jak my — zauważył Ralph. Tanase spojrzała na syna opiekuńczym wzrokiem, a Bazo nic nie odpowiedział. — Znów moglibyśmy razem pracować—mówił dalej Ralph. —Wkrótce w tamtym lesie uruchomię wielką kopalnię złota i będzie mi potrzebny t induna, który pokieruje setkami pracowników. — Ja jestem wojownikiem — zaznaczył Bazo — przestałem już byćj robotnikiem w kopalni. — Świat się zmienia, Bazo — odparł cicho Ralph. — W Matabele niej ma już wojowników. Tarcze zostały spalone, a ostrza dzid połamane. Nikt] nie ma już czerwonych z wściekłości oczu, ponieważ skończyły się wojny. Teraz oczy są białe i przez tysiąc lat na tej ziemi będzie panował pokój. Bazo nic nie mówił. — Chodź ze mną, Bazo. Weź ze sobą syna, żeby zdobył umiejętności białego człowieka. Pewnego dnia nauczy się czytać i pisać, stanie się kimś znaczącym, a nie tylko zbieraczem dzikiego miodu. Zapomnij o tym smutnym imieniu, które mu nadałeś, i znajdź inne, weselsze. Przyprowadź go, żeby poznał mojego syna, i niech razem cieszą się tą piękną ziemią, niech zostaną braćmi, tak jak my. Bazo westchnął. — Może masz rację, Henshaw. Impi rozproszyły się, a dawni wojownic pracują teraz przy budowie dróg pana Lodzi. — Matabelowie zawsze mielił trudności z wymawianiem „r", dlatego też w ich ustach nazwisko Rhodesj brzmiało jak Lodzi, Bazo mówił zaś o systemie pracy przymusowej wprowa- ] dzonym przez pełnomocnika rządowego do spraw tubylców — generała i Mungo St. Johna. Znów westchnął. — Jeśli człowiek musi pracować, lepiej żeby czynił to godnie i dla kogoś, kogo szanuje. Kiedy zaczynasz szukać j swojego złota, Henshaw? — Zaraz po porze deszczowej, ale jedź ze mną już teraz. Zabierz żonę i syna... Bazo podniósł rękę, aby go uciszyć. — Kiedy skończy się pora deszczowa i przejdą wielkie burze, znowu porozmawiamy, Henshaw — powiedział cicho, a Tanase skinęła głową i po raz pierwszy uśmiechnęła się. Wiedziała, że mąż ma rację, próbując zwieść i uspokoić Ralpha mglistymi obietnicami. Jakiś szczególny zmysł podpowiadał jej, że mimo szczerego spojrzenia jego zielonych oczu i niemal dziecinnego uśmiechu na twarzy, ten młody biały człowiek był jeszcze bardziej niebezpieczny niż Bakela, jego ojciec. — Kiedy przejdą wielkie burze — obiecał Bazo. W tym stwierdzeniu kryło się jeszcze jedno znaczenie. Wielka burza była tym, do czego Matabe-lowie właśnie się przygotowywali. — Jest jeszcze kilka spraw, które muszę załatwić, ale gdy tylko to zrobię, odnajdę cię — zapewnił. Bazo szedł wąską, stromą ścieżką wijącą się między granitowymi skałami. Kilkanaście kroków za nim podążała Tanase. Na głowie niosła zrolowane maty do spania i żelazny garnek; szła lekkim, niemal płynnym krokiem, aby przenoszony ładunek nie stracił równowagi. Chłopiec podskakiwał koło niej, śpiewając piskliwym głosikiem jakąś dziecięcą piosenkę. Złowróżbny nastrój w dolinie wydawał się zupełnie nie robić na nim wrażenia. Rosnące po obu stronach krzaki były cierniste i gęste. Panowała przytłaczająca cisza, nie rozlegał się śpiew ptaków ani szelest liści. Bazo przeprawił się przez wąski strumyczek, który przecinał ścieżkę, przeskakując lekko z kamienia na kamień. Po drugiej stronie zatrzymał się i spojrzał na Tanase. Nabrała trochę chłodnej wody w złożone ręce i podała ją chłopcu. Potem ruszyli dalej. Dróżka kończyła się pionową ścianą gładkiego granitu. Bazo stanął i podparł się lekkim oszczepem. Jedynie ten rodzaj broni mógł posiadać czarny, aby obronić siebie i rodzinę przed drapieżnikami; była delikatna, lekka i zupełnie nie przypominała wyposażonych w szerokie groty, wojennych dzid. Spojrzał na granitową ścianę. Na występie skalnym, pod samym szczytem znajdowała się strażnica, z której dobiegł drżący, starczy głos. — Kto ośmiela się naruszać tajemne przejście? Bazo podniósł głowę i ryknął odpowiedź, a echo odbiło ją kilka razy od kamiennych bloków. — Bazo, syn Gandanga, Induna z królewskiego rodu Kumało. Potem, nie czekając nawet na odzew, przeszedł przez granitowy portal. Znajdujący się za nim korytarz był tak wąski, że z trudem mogliby się w nim zmieścić idący obok siebie dwaj mężczyźni. Pod jego bosymi stopami znajdował się czysty biały piasek wymieszany z okruchami miki, która błyszczała i chrzęściła jak cukier, kiedy po niej stąpał. Korytarz wił się jak wąż, a potem gwałtownie wpadał do rozległej doliny wypełnionej bujną roślinnością i rozciętej szumiącym strumykiem. Była okrągła, miała mniej więcej półtora kilometra średnicy. Ze wszystkich stron otaczały ją wysokie skalne wzniesienia, a na środku znajdowała się maleńka wioska. Kiedy Tanase dotarła do końca przejścia i stanęła obok Bazo, oboje spojrzeli nie na osadę, ale na przeciwległą ścianę doliny. Znajdujące się u jej stóp wejście do jaskini wyszczerzało się na nich jak bezzębne usta. Nic nie mówili przez wiele minut, oboje patrzyli na świętą grotę, a wspomnienia kłębiły im się w głowach. W tej jaskini Tanase przeszła inicjację, która zmieniła ją w Umlimo. Później w tym samym miejscu, na kamienistej podłodze pieczary została zgwałcona, straciła swoją moc i znów stała się zwykłą kobietą. Teraz ktoś inny zajął dawne miejsce Tanase i został duchowym przywódcą narodu. Moc Umlimo nigdy nie ginie, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Tak dzieje się już od niepamiętnych czasów, od kiedy wybudowano mury Wielkiego Zimbabwe. — Jesteś gotowa? — zapytał w końcu Bazo. — Tak, panie — odpowiedziała i oboje ruszyli w kierunku wioski. Zanim jednak do niej dotarli, natknęli się na dziwaczny pochód jakichś stworzeń. Niektóre szły na czworakach i skowyczały jak zwierzęta. Były wśród nich pomarszczone staruchy z pustymi, wysuszonymi piersiami, które obijały im się o brzuchy; małe dziewczynki z twarzami bez wyrazu; starcy ze zdeformowanymi kończynami; szczupli młodzieńcy o pięknych, muskularnych ciałach i obłąkanych oczach, którymi nieustannie przewracali. Wszyscy byli obwieszeni pęcherzami lwów i krokodyli, skórami pytonów i ptaków oraz czaszkami i zębami małp, ludzi, zwierząt. Otoczyli przybyszów, tańczyli wokół nich, jęczeli i spoglądali z ukosa. Bazo poczuł obrzydzenie, podniósł i posadził syna na ramieniu, aby nie mogły dosięgnąć go ich wścibskie ręce. Tanase nie zwracała na nich najmniejszej uwagi, ci ludzie stanowili przecież kiedyś jej świtę. Kiedy jedna z tych okropnych czarownic podpełzła i zaczęła lizać jej bose stopy, ona stała spokojnie z obojętnym wyrazem twarzy. Tańcząc i śpiewając, strażnicy Umlimo zaprowadzili dwoje wędrowców do wioski, a potem zniknęli, chowając się w krytych strzechą chatach. Nie zostali jednak zupełnie sami. Na środku wioski stała setenghi, konstrukcja składająca się ze słomianego dachu opartego na białych palach. W jej cieniu siedzieli ludzie, jednak zupełnie różni od motłochu, który powitał ich u wejścia do osady. Każdy z tych mężczyzn siedział na niskim, rzeźbionym stołku. Mimo że jedni byli grubi, a inni chudzi, wszystkich otaczała wyczuwalna aura godności i władzy. Niektórzy mieli siwe włosy i brody oraz pomarszczone twarze, a inni znajdowali się jeszcze w kwiecie wieku, lecz wszyscy nosili na głowach proste pierścienie z żywicy oraz gliny. 48 Tutaj w dolinie Umlimo zgromadzili się ci, którzy kiedyś byli przywódcami tnatabelskiego narodu, ci którzy kiedyś stali na czele walecznych impi, gdy te ustawiały się w szyku „walczącego byka", otaczali wroga jego „rogami" i miażdżyli „piersią". Najstarsi pamiętali jeszcze exodus z południa, kiedy Matabelowie uciekali przed Burami; jako młodzieńcy walczyli pod rozkazami samego Mzilikaziego i nadal z dumą nosili przyznane przez niego chwasty z ogonów dzikich zwierząt. Wszyscy z nich zasiadali w Radzie króla Lobenguli — syna wielkiego Mzilikaziego — i byli na Wzgórzach Indunów tamtego dnia, gdy władca stanął przed zebranym wojskiem i spojrzał na wschód, skąd nadciągała kolumna wozów oraz białych żołnierzy. Kiedy Lobengula dźwignął swoje ogromne cielsko i utrzymując się niepewnie na zniekształconych od artretyzmu nogach, cisnął symboliczną dzidę w najeźdźców, którzy znajdowali się jeszcze za linią horyzontu, z ich gardeł wyrwało się królewskie pozdrowienie Bayete! To właśnie ci indunowie paradowali wtedy ze swoimi wojownikami, śpiewali hymny swoich regimentów i pieśni pochwalne na cześć króla, pozdrawiali go po raz ostatni, a potem odeszli w kierunku obozu białych, gdzie czekały już na nich karabiny maszynowe. W środku, między zebranymi indunami zajmowali miejsca trzej mężczyźni — trzej żyjący jeszcze synowie Mzilikaziego. Somabula, najstarszy, siedzący po lewej stronie, był zwycięzcą setek zaciekłych bitew i wojownikiem, którego imię nosiły piękne Lasy Somabuli. Po prawej siedział Babiaan, mądry i odważny. Jego ramiona oraz tors pokrywało wiele, przynoszących zaszczyt blizn. Na spotkanie wędrowcom wyszedł jednak mężczyzna siedzący w środku. — Gandangu, ojcze, pozdrawiam cię, a moje serce śpiewa z radości — zawołał Bazo. — Pozdrawiam cię, mój synu — odpowiedział Gandang. Ogromna radość rozpogodziła poważne oblicze, a kiedy Bazo uklęknął przed nim, pobłogosławił go dotykając ręką jego głowy, po czym pomógł mu wstać. — Baba! — Tanase z szacunkiem zasłoniła rękoma twarz, Gandang aprobująco skinął głową, wycofała się więc cicho do najbliższej chaty, skąd mogła przysłuchiwać się ich rozmowie. Kobiety nie uczestniczyły w posiedzeniach Wysokiej Rady. Dawniej te, które odważyły się zbliżyć do obradujących indunów, były zabijane dzidami. Jednak Tanase posiadała kiedyś moc Umlimo, a wyrocznia nadal mówiła przez jej usta. Poza tym, świat się zmieniał — odeszli królowie, wraz z nimi wymarły dawne obyczaje. Ta kobieta cieszyła się większym poważaniem niż niejeden ze zgromadzonych indunów, jednak zostawiła ich samych, aby nie naruszać starych zwyczajów. Gandang klasnął w dłonie, niewolnicy natychmiast przynieśli dla Bazo taboret i gliniane naczynie z piwem. Wojownik odświeżył się długim haustem gęstego, spienionego napoju, po czym powitał zebranych w ścisłym hierarchicznym porządku. Zaczął od Somabuli, a potem pozdrowił młodszych od niego członków Rady. Smutek wypełnił mu serce, kiedy zdał sobie sprawęj z tego, że zostało ich tylko dwudziestu sześciu. — Kamuzo, mój kuzynie. — Spojrzał na dwudziestosześcioletniego i jednocześnie najmłodszego z indunów. — Pozdrawiam cię, najdroższy! przyjacielu. Później zrobił coś, czego nikt przed nim nie uczynił. Wstał, popatrzył w dal ponad głowami siedzących mężczyzn i zaczął witać nieobecnych. — Pozdrawiam cię, odważny Manondo! — zawołał. — Widzę, jak wisiszf na gałęzi drzewa mkusi. Wolałeś umrzeć, niż żyć jako niewolnik białych. Zgromadzeni obejrzeli się do tyłu i zerknęli tam, gdzie padał wzrok Bazo.J W ich oczach widać było zabobonny strach. — Czy to ty, Ntabene? Za życie nazywali cię Górą i jak góra leżałeś na f brzegu Shangani. Pozdrawiam cię, mężny duchu. Zebrani wiedzieli już, że Bazo wzywał poległych wojowników do apeluj i przyłączyli się do powitań. — Sakubona, Ntabene. — Pozdrawiam cię, Tambo. Twoja krew zabarwiła wody rzeki Bembesi. — Sakubona, Tambo — ryknęli indunowie Kumało. Bazo zrzucił pelerynę i zaczął tańczyć. Jego skóra lśniła od potu, a blizny | po ranach postrzałowych błyszczały na torsie jak czarne diamenty. Za każdym razem kiedy wymawiał imię nieobecnego, podnosił wysoko nogę i uderzał bosą stopą o twardą ziemię, a zgromadzenie niczym echo powtarzało imię bohatera. W końcu Bazo opadł na taboret, zapadła przepełniona wojenną ekstazą cisza. Wszyscy wolno odwrócili głowy i spojrzeli na Somabulę, najczcigodniejszego z nich. Stary induna podniósł się i stanął naprzeciwko, a ponieważ była to indaba o ogromnym znaczeniu, zaczął recytować historię matabels-kiego narodu. Mimo że wszyscy słyszeli ją już tysiące razy, pochylili się chciwie. Nie znali pisma, więc musieli zapamiętać każde słowo, aby przekazać je swoim dzieciom i dzieciom swoich dzieci. Wszystko zaczęło się w Zululandzie, tysiąc sześćset kilometrów na południe, kiedy młody wojownik Mzilikazi przeciwstawił się szalonemu tyranowi — Chace i wraz ze swoim impi zbiegł na północ. Somabula opowiadał o jego wędrówkach, o bitwach z oddziałami, które wysłał za nim Chaka i o zwycięstwach nad małymi plemionami, które spotykał po drodze. Mówił o tym, że Mzilikazi włączył do swoich impi młodych mężczyzn z podbitych ludów, a dziewczęta dał wojownikom za żony. Pokazał, w jaki sposób z uciekiniera i buntownika, Mzilikazi przeistoczył się najpierw w wodza niewielkiego plemienia, a w końcu w potężnego króla. Somabula wiernie zrelacjonował Mfecane — rzeź miliona ludzi, jakiej dokonał Mzilikazi między rzekami Oranje i Limpopo. Później przypomniał o nadejściu białych i nowych strategiach wojennych. Wyczarowywał przed oczami słuchaczy stada silnych koni niosących na grzbietach brodatych ludzi. Opowiadał o tym, jak wojownicy po raz pierwszy zobaczyli „ruchome 50 fortece" — ustawione w kwadrat i powiązane łańcuchami wozy z gęstymi, ciernistymi gałęziami powkładanymi między szprychy i we wszystkie inne szpary w drewnianej barykadzie — oraz o tym, jak szeregi Matabelów zostały rozbite i pokonane pod tymi ścianami z drewna i cierni. Mówił o exodusie na pomoc, kiedy cały naród musiał uciekać przed okrutnymi, brodatymi ludźmi jadącymi na końskich grzbietach. Głos załamywał mu się, gdy wspominał masowe umieranie dzieci i starców podczas tej wyczerpującej wędrówki, ale gdy opisywał przeprawę przez Limpopo i Shashi oraz odkrycie położonej za nimi cudownej krainy, znów był pełen radości. Kiedy Somabula zmęczył się i opadł ciężko na taboret, aby piwem ugasić pragnienie, wstał Babiaan — jego przyrodni brat — i zaczął opisywać najlepszy okres w historii narodu: podbój i podporządkowanie sobie sąsiadujących plemion, mnożenie się bydła, którego stada wkrótce zapełniły porośnięte bujną trawą równiny, początek panowania Lobenguli — „tego, który pędzi jak wiatr", wyprawy na tereny położone setki kilometrów poza granicami ich państwa oraz powroty wojowników z Kipami i niewolnikami. Przypomniał im o tym, że wojownicy ubrani w stroje wojenne paradowali przed królem, a ich pochód, podobnie jak wody Zambezi, wydawał się nie mieć końca; o tańcach dziewcząt na Święcie Pierwszych Owoców — ich ciała były pokryte cienką warstewką błyszczącej czerwonej gliny i ozdobione dzikimi kwiatami oraz paciorkami. Mówił o potajemnych pokazach królewskiego skarbu, kiedy żony Lobenguli smarowały jego ogromne ciało gęstym tłuszczem, a potem układały na nim diamenty, ukradzione przez Matabelów pracujących w wielkich rowaph, które biali wykopali daleko na południu. Słuchając jego słów, indunowie widzieli oczami wyobraźni blask nieoszli-fowanych diamentów; na wielkim ciele króla wyglądały niczym łuski jakiegoś olbrzymiego, mitycznego gada. Jakże potężnym był wtedy władcą, jak ogromne były jego stada, jak waleczni jego żołnierze i piękne jego dziewczęta. Potem Somabula usiadł, a w$tał Gandang, wysoki i silny wojownik, którego szlachetności nikt nie kwestionował, a odwagę setki razy wypróbowano. Mówił głębokim, dźwięcznym głosem. Opowiadał o przybyciu białych z pohidnia. Na początku zjawiło się niewielu i prosili o drobne rzeczy — pożalenie na upolowanie słonia czy wymianę koralików i alkoholu na miedź oraz kość słoniową. Stopniowo przyjeżdżało ich coraz więcej, a żądania spawały się coraz bardziej natarczywe i niepokojące. Chcieli nauczać o jakimś dziwnym trzygłowym bogu, chcieli kopać doły i szukać w ziemi żółtego metalu, błyszczących kamyków. Głęboko zaniepokojony Lobengula udał się na Wzgórza Matopos, a Umlimo ostrzegła go, że gdy święte posągi ptaków wyfruną ze swojego gniazda w Wielkim Zimbabwe, rozpocznie się wielka wojna. — Ze świętego miejsca skradziono kamienne sokoły — przypomniał im Gandang — a Lobengula wiedział już, że nie zdoła oprzeć się białym ludziom. Dlatego też król wybrał najpotężniejszego spośród białych — Lodzi, niebieskookiego mężczyznę, do którego należały wszystkie kopalnie diamen- j tów i był on induną białej królowej mieszkającej za oceanem. Pragnąc uczynić j z niego sprzymierzeńca, Lobengula zawarł z nim układ: w zamian za złote monety i broń, dał mu prawo do szukania i wydobywania skarbów, znajdujących się na terenie wschodniej części jego dominium. Natomiast pan Lodzi wysłał wielką kolumnę wozów i uzbrojonych białych ludzi, aby zdobyli cały ten teren. Smutnym głosem Gandang przedstawił długą listę krzywd wyrządzonych Matabelom, zakończonych zniszczeniem królewskiego kraalu w GuBulawayo oraz ucieczką Lobenguli na pomoc. Na końcu opisał śmierć władcy. Zrozpaczony i ciężko chory król poprosił o podanie trucizny. Potem Gandang umieścił jego ciało w jaskini, wychodzącej na dolinę Zambezi i ułożył wokół niego wszystkie jego rzeczy: krzesło, podgłówek z kości słoniowej, maty do spania i futrzany kaross, naczynia na piwo, półmiski, strzelby i tarczę, topór i dzidę oraz małe gliniane pojemniki pełne błyszczących diamentów. Kiedy wszystko było już zrobione, Gandang kazał niewolnikom zamknąć wejście do jaskini ogromnymi głazami, potem zabił ich wszystkich, aby nikt nie wiedział, gdzie znajduje się ciało króla. Następnie Gandang powiódł pokonany naród z powrotem na południe i oddał w ręce zwycięzców. Wypowiedziawszy ostatnie słowa opuścił ręce, a broda opadła mu na szeroką, umięśnioną klatkę piersiową. Zapanowała cisza. W końcu odezwał się induną siedzący w drugim rzędzie, wątły, bezzębny starzec. Dolne powieki wydłużyły mu tak bardzo, że widać było znajdujące się pod nimi różowe ciało. Mówił ochrypłym głosem i miało się wrażenie, że z trudem chwyta powietrze. — Wybierzmy następnego króla — zaczął, ale Bazo przerwał mu natychmiast. — Króla niewolników i jeńców? — Zaśmiał się pogardliwie. — Nie może być króla, dopóki nie będzie narodu. Stary induną opadł na taboret i zaczął rozglądać się wokół siebie. Jego myśli szybko podążyły w innym kierunku. — Bydło — powiedział — zabrali nam bydło. Wszyscy inni powitali jego uwagę wyrażającym zgodę mruczeniem. Bydło stanowiło jedyne prawdziwe bogactwo; złoto i diamenty były dobre dla białych, ale bydło to podstawa dobrobytu ich narodu. — Jedno Bystre Oko odbiera indunom władzę w kraalach i przekazuje ją jakimś przypadkowym ludziom — żalił się następny. Takie imię Matabelowie nadali generałowi Mungo St. Johnowi, głównemu pełnomocnikowi rządowemu do spraw tubylców. — Policjanci powołani przez Towarzystwo są uzbrojeni w karabiny, a poza tym nie okazują szacunku naszym zwyczajom ani prawom. Wyśmiewają się z indunów i starszych plemienia, zaciągają dziewczęta w krzaki... — Jedno Bystre Oko każe wszystkim naszym amadoda — nawet tym, 52 w których żyłach płynie krew Zanzi, szanowanym wojownikom i ojcom wojowników — pracować przy budowie jego dróg. Po raz kolejny przedstawili długą litanię pretensji. Tylko Somabula, Babiaan, Gandang i Bazo zachowywali spokój oraz milczenie. — Pan Lodzi spalił nasze tarcze, zabrał nam dzidy. Odmówił wojownikom prawa do najazdów na Maszonę, a przecież cały świat wie, że Maszoni to nasze psy, które możemy zabić lub pozwolić im żyć, jeśli nam się tak podoba. — Jedno Bystre Oko rozbił nasze tmpi, teraz nikt nie wie, kto ma prawo do wzięcia sobie kobiety, nikt nie wie, jakie pole należy do danej wioski, a ludzie pilnują tych kilku wychudłych krów, które zwrócił nam pan Lodzi. — Co mamy robić? — zawołał jeden z nich, a potem stało się coś dziwnego, co nie zdarzyło się nigdy dotąd. Wszyscy, nawet Somabula, spojrzeli na wysokiego, młodego mężczyznę, którego nazywali Wędrowcem i czekali, sami nie wiedząc na co. Bazo wykonał gest ręką, a Tanase natychmiast ukazała się w drzwiach chaty. Była ubrana tylko w prostą skórzaną sukienkę, na rękach niosła zrolowaną matę. Uklęknęła przed mężem i rozwinęła matę u jego stóp. Ci, którzy siedzieli najbliżej, mogli zobaczyć, co znajdowało się w środku. Bazo chwycił dzidę obiema rękami i podniósł ją wysoko. Odbiły się w niej promienie słoneczne, a wszystkim aż dech zaparło. Kształt grotu zaprojektował sam król Chaka; metal wykuli i wypolerowali najlepsi kowale z plemienia Rozwi, a drzewce z mkusi zostało obwiązane miedzianym drutem i sztywnym włosiem z ogona słonia. — Jee! — syknął jeden z indunów. Inni szybko podchwycili prawie zapomniany już bitewny okrzyk, a twarze wojowników rozjaśniła wojenna ekstaza. Gandang przywołał ich do porządku. Zerwał się na równe nogi i okrzyk urwał się natychmiast. — Jedno ostrze nie wystarczy, aby uzbroić naród, jedno ostrze nie zwycięży tych małych trzynożnych karabinów, które ma pan Lodzi. Bazo podniósł się i stanął naprzeciwko ojca. — Weź to, Baba — powiedział, a Gandang ze złością potrząsnął głową, mimo że nie mógł oderwać oczu od dzidy. — Poczuj jej ciężar, przekonaj się, że każdego potrafi zamienić w wojownika — nalegał Bazo cicho. Tym razem ojciec wyciągnął prawą rękę. Jego dłoń była niemal sina, a palce drżały, kiedy zaciskały się na drzewcu. — Mimo wszystko, to tylko jedno ostrze — powtórzył, rozkoszując się widokiem trzymanej broni. — Jest ich tysiąc — szepnął Bazo. — Gdzie? — zapytał Somabula. — Powiedz, gdzie — powtórzyli indunowie chórem, a Bazo tylko potęgował ich ciekawość. — Przed nastaniem pory deszczowej będzie jeszcze pięć tysięcy więcej. Kowale pracują w pięćdziesięciu miejscach na Wzgórzach. — Gdzie? — dociekał Somabula. — Gdzie one są? — Ukryte w jaskiniach na Wzgórzach. — Dlaczego nic nam nie powiedziano? — chciał wiedzieć Babiaan. — Zawsze znaleźliby się tacy, którzy wątpiliby, czy można tego dokonać — odpowiedział Bazo. — Znaleźliby się tacy, którzy radziliby, żeby czekać i być ostrożnym, a brakowało czasu na takie rozmowy. Gandang przytaknął skinieniem głowy. — Wszyscy wiemy, że on ma rację. Porażka zamieniła nas w baby, potrafiące tylko gadać. Ale teraz — podał dzidę siedzącemu obok mężczyźnie — przypomnijcie sobie, jak kiedyś tym walczyliście! — Jak mamy zebrać nasze impf! — zapytał mężczyzna przekładając broń z ręki do ręki. — Zostały przecież rozbite, a wojownicy rozeszli się po całym kraju. — To będzie zadanie dla każdego z was. Odbudować impi i zadbać o to, żeby wojownicy byli gotowi, Medy nadejdzie czas na rozdanie dzid. — A jak one do nas dotrą? — Przyniosą je kobiety. Dzidy będą ukryte w pękach słomy lub zawinięte w maty. — Gdzie zaatakujemy? Czy uderzymy prosto w serce, w wielki kraal, który wybudowali biali ludzie na miejscu GuBulawayo? — Nie. — W głosie Bazo było słychać złość. — Właśnie to nas zniszczyło. W szaleństwie zapommeliśmy o tym, jak walczyli Chaka i Mzili-kazi, porwaliśmy się na najmocniejszy punkt wroga, wyszliśmy na otwartą przestrzeń i ruszyliśmy prosto na ich wozy, gdzie ustawiono karabiny. — Urwał i skłonił głowę w kierunku najstarszych indunów. — Wybaczcie mi, szczeniak nie powinien szczekać, zanim stare psy dadzą głos, poczekam na swoją kolej. — Nie jesteś już szczeniakiem, Bazo — powiedział Somabula. — Mów dalej! — Musimy być jak pchły — rzekł cicho Bazo. — Musimy ukryć się w ubraniach białego człowieka i kąsać w najczulsze miejsca, aż doprowadzimy go do szaleństwa. A kiedy zacznie się drapać, przeniesiemy się w inne miejsce. — Musimy podkradać się nocą i atakować o świcie, musimy czekać na nich tam, gdzie teren pozwoli nam najlepiej się ukryć, a potem szczypać ich w boki i pięty. — Bazo nie podnosił głosu, a wszyscy słuchali w ogromnym skupieniu. — Nigdy nie wolno nam biec prosto na ściany obronnego obozu, gdy zaś trzynogie karabiny zaczną się śmiać, musimy zniknąć jak mgła o poranku. — To nie jest wojna — zaprotestował Babiaan. — To jest wojna, Baba — zaprzeczył Bazo — nowy rodzaj wojny, jedyny sposób walki, w jakiej możemy zwyciężyć. — On ma rację — odezwał się ktoś. — Tak musi być. Wszyscy kolejno zabierali głos, żaden z indunów nie spierał się z wizją Bazo, dopóki znów nie przyszła kolej na Babiaana. 54 — Mój brat Somabula rzekł prawdę, nie jesteś już szczeniakiem, Bazo. Ujawnij nam jeszcze tylko jedno, kiedy to wszystko się zacznie? — Tego nie potrafię wam powiedzieć. — Więc kto? Bazo spojrzał na Tanase, która wciąż klęczała u jego stóp. — Zebraliśmy się tu z ważnego powodu — zaznaczył Bazo. — Jeśli wszyscy wyrażą zgodę, moja żona, która sama była kiedyś Umlimo, uda się do świętej jaskini i wysłucha przepowiedni. — Niech tam pójdzie natychmiast. — Nie, Baba. — Głowa Tanase wciąż była pochylona z szacunkiem. — Musimy poczekać, aż Umlimo po nas pośle. W niektórych miejscach blizny na ciele Bazo zmieniły się w twarde narośle. Kule karabinów maszynowych dokonały ogromnego spustoszenia. Jego ręka — na szczęście nie ta, w której trzyma dzidę — była krótsza i na stałe zdeformowana. Po długim marszu, wyczerpujących ćwiczeniach lub męczących naradach, gdy musiał spierać się i przekonywać innych o swoich racjach, okaleczonym ciałem szarpały konwulsje. Klęcząca obok Tanase widziała mięśnie oraz ścięgna kurczące się i skręcające pod jego ciemną skórą, jak żywe czarne mamby, próbujące wydostać się z atłasowego worka. Silnymi palcami wcierała mu maść z tłuszczu i ziół w skórę okrywającą lędźwie, łopatki i szyję aż do podstawy czaszki. Bazo jęknął z bólu, kiedy twarde niczym kości palce Tanase dotknęły jego ciała, odprężał się jednak powoli, a jego napięte mięśnie rozluźniały się stopniowo. — Jesteś dla mnie taka dobra — zamruczał. — Tylko po to się urodziłam — odpowiedziała, a Bazo westchnął i wolno pokręcił głową. — Ty i ja urodziliśmy się, aby wypełnić obowiązek, który jest wciąż dla nas tajemnicą. Oboje o tym wiemy. Zakryła mu usta dłonią i powiedziała: — Wrócimy do tego jutro. Położyła obie ręce na jego ramionach i lekko pociągnęła go do tyłu, aby legł płasko na macie z trzciny, po czym zaczęła masować napięte mięśnie mężowskiej klatki piersiowej i brzucha. — Dzisiaj mówmy tylko o nas — rzekła gardłowym głosem, przypominającym mruczenie lwicy nad upolowaną zdobyczą. Rozkoszowała się siłą ukrytą w opuszkach swoich palców, a jednocześnie czuła, że ogromna tkliwość wypełnia jej piersi. — Dzisiejszego wieczora jesteśmy całym kwiatem. — Nachyliła się i dotknęła językiem jednej z blizn. Bazo próbował wstać, ale Tanase powstrzymała go, naciskając lekko na j/ego klatkę piersiową, potem zrzuciła sukienkę i usiadła na nim okrakiem. Oboje jęknęli mimowolnie. Jakiś nagły, nieprzezwyciężony szał porwał ich rozpalone ciała. Potem położyła głowę męża na swoim łonie i nuciła mu j'ak dziecku, dopóki jego oddech znów nie stał się głęboki i regularny. Nawet wtedy, gdy już zamilkła, nie spała, tylko leżała i zastanawiała się, jak to możliwe, że tak wielka wściekłość i współczucie jednocześnie mogły nad nią zapanować. — Nigdy więcej nie zaznam spokoju — zdała sobie nagle sprawę. — Ani on. — I zapłakała nad losem człowieka, którego tak bardzo kochała, a mimo wszystko, będzie musiała oddać w ręce przeznaczenia. Trzeciego dnia do wioski przyszła posłanniczka z jaskini Umlimo — bardzo ładna dziewczynka z poważnym wyrazem twarzy i mądrymi oczyma. Była właśnie w tym wieku, kiedy z dziecka przeistaczała się w kobietę. Jej sutki koloru jagód morwy stawały się coraz twardsze, a rozcięcie między udami przykrył już delikatny meszek. Na szyi miała talizman, którego znaczenie rozumiała tylko Tanase. Był to znak, że pewnego dnia owo dziecko weźmie na siebie obowiązki Umlimo i zamieszka w jaskini ponad wioską. Mała instynktownie spojrzała na Tanase, która wzrokiem oraz gestem ręki, znanym jedynie wtajemniczonym, wskazała Somabulę. Niezdecydowanie dziewczynki pokazało, jak daleko posunęła się już degradacja systemu społecznego Matabelów. Dawniej nikt, dziecko czy dorosły, nie miałby wątpliwości co do hierarchicznego porządku indunów, Kiedy Somabula podniósł się, aby pójść za posłanniczką, jego przyrodni bracia stanęli obok niego — Babiaan po jednej stronie, Gandang po drugiej. — Ty też, Bazo — powiedział Somabula. Mimo że Bazo był młodszy i stał niżej w hierarchii społecznej niż wielu innych indunów, żaden nie śmiał odmówić mu prawa uczestniczenia w wyprawie. Dziewczynka wzięła Tanase za rękę, jako że były siostrami duchów ciemności, i obie wprowadziły mężczyzn na strome zbocze. Wejście do jaskini miało około stu kroków szerokości, lecz okazało się bardzo niskie. Kiedyś umocniono je kamiennymi blokami, podobnymi do tych, z których zbudowano Wielkie Zimbabwe, pokruszyły się one jednak, zostawiając dziury przypominające przerwy w uzębieniu starca. Grupka zatrzymała się mimo woli. Indunowie zbliżyli się do siebie, jakby chcieli dodać sobie nawzajem otuchy. Mężczyźni, którzy stoczyli setki krwawych bitew i ruszyli na karabiny strzegące obozu białych ludzi, poczuli strach, stojąc naprzeciw ciemnego wejścia do jaskini. Usłyszeli głos wydobywający się z gładkiej, pokrytej porostami granitowej ściany. — Niech indunowie z rodu Kumało wejdą do świętego miejsca! —-Wojownicy spojrzeli w górę, skąd dochodziły słowa, jednak żaden z nich nif miał tyle odwagi, żeby odpowiedzieć. Tylko Tanase wiedziała, na czym polega „sztuka głosów", której uczono w jaskini Umlimo. Nawet dziewczynka, znająca już wiele sztuk, zadrżała lekko. Tanase nagle zdała sobie sprawę z tego, jak wiele ta mała już na 56 pewno potrafi i ilu ciężkim próbom ją poddano. Uścisnęła mocniej jej chłodną rękę i obie weszły przez zniszczony portal. Za nimi czterej wojownicy tłoczyli się niczym zuchwałe dzieci, rozglądali dookoła i potykali na nierównej powierzchni. Gardziel jaskini zwężała się, a Tanase była nawet zadowolona, że światło jest zbyt słabe, aby mogli dostrzec, co znajduje się pod ścianami korytarza — ich mocne nerwy mogłyby nie znieść widoku ogromnego cmentarzyska. W zamierzchłych czasach, o których nie wspomina nawet historia mówiona plemion Rozwi i Karanga, wiele pokoleń wcześniej zanim Mzilikazi przyprowadził na te wzgórza swój naród, przybył tutaj jakiś inny okrutny wódz. Możliwe, że była to Manatassi — legendarna królowa, przywódczyni hord bezlitosnych wojowników, niszczących wszystko, co stało na ich drodze; zabijali kobiety, dzieci, nawet zwierzęta domowe. Przerażone plemiona ukryły się w dolinie. Jednak wojownicy podążyli za nimi, a zdesperowani ludzie mogli schronić się już tylko w jaskini. Jej kamienne sklepienie nadal było pokryte sadzą, ponieważ tamtego dnia napastnicy zburzyli zewnętrzną ścianę groty, zamknęli wejście zielonymi gałęziami i podłożyli ogień. Zginęło wtedy całe plemię. Dym zmumifikował ciała, które przeleżały długie wieki w stosach sięgających niskiego sklepienia. Grupka posuwała się dalej. Przed nimi pojawiło się słabe, niebieskawe światełko, które stopniowo stawało się coraz mocniejsze, aż wreszcie Bazo krzyknął z przerażenia i wskazał palcem zwał ludzkich szczątków. W niektórych miejscach cienka jak pergamin skóra trupów popękała, odsłaniając ich białe czaszki, a wykrzywione ramiona wydawały się pozdrawiać indunów idących wzdłuż korytarza. Mimo panującego w jaskini chłodu spływały po nich strumienie potu, a po twarzach było widać, że zrobiło im się niedobrze. Kręta ścieżka dobiegła wreszcie końca, urywając się nagle ponad głębokim, naturalnie utworzonym amfiteatrem. Przez szczelinę w kopule sklepienia wpadała do środka cienka wiązka światła słonecznego. Na ziemi znajdowało się ognisko, nad którym wiła się ledwie widoczna wstążka niebieskiego dymu. Tanase oraz dziewczynka sprowadziły indunów po stromych schodach na gładkie, piaszczyste podłoże amfiteatru, a na znak przewodniczki wszyscy czterej z ulgą usiedli naprzeciwko ogniska. Tanase puściła rękę dziecka i zajęła miejsce z boku, za mężczyznami. Dziewczynka podeszła do przeciwległej ściany, wzięła pełną garść ziół z jednego ze stojących tam okrągłych glinianych naczyń. Wrzuciła zioła do ognia. Natychmiast wystrzeliła z niego chmura żółtego, gryzącego dymu, która rozwiewała się stopniowo. Nagle indunowie krzyknęli z przerażenia. Przed nimi, po drugiej stronie ogniska pojawiła się jakaś groteskowa postać albinosld o białosrebrnej, bruzdowatej skórze. O tym, że była to kobieta, świadczyły tylko ciężkie, obwisłe piersi z sutkami koloru boleśnie poparzonego ciała. Wyszła zupełnie naga. Jej gęste owłosienie łonowe przybrało barwę białą jak oszroniona trawa, a ponad nim wisiały luźne wałki S7 tłuszczu. Miała niskie czoło i bardzo szerokie usta, co sprawiało, że wyglądała niczym ropucha. Pozbawiona pigmentu skóra na policzkach i płaskim nosie była obsiana rozdrapanymi krostami. Klęczała na skórze z zebry, z szeroko rozłożonymi udami pokrytymi dużymi, ciemnobrązowymi piegami i uważnie przyglądała się siedzącym naprzeciw niej mężczyznom. — Pozdrawiam cię, Wybrana —powitał ją Somabula. Mimo ogromnego wysiłku woli nie udało mu się uspokoić drżącego głosu. Umlimo nic nie odpowiedziała, a Somabula odchylił się do tyłu i również zamilkł. Dziewczynka była zajęta przy naczyniach, teraz jednak podeszła i uklękła obok wielkiej albinoski, podając jej glinianą fajkę, którą właśnie przygotowała. Umlimo ją wzięła i wsunęła ją między wąskie wargi. Dziewczynka tymczasem wyjęła gołymi rękami płonący węgielek z ogniska i włożyła go do główki fajki. Kobieta zaciągnęła się głęboko aromatycznym dymem, który później wypuściła swoim płaskim, szerokim — niemal małpim — nosem. Natychmiast ciężki, słodki zapach insanghu doszedł do czekających mężczyzn. Poszczególne kapłanki wchodziły w trans różnymi sposobami. Zanim Tanase straciła swoją moc, przepowiednie zstępowały na nią samorzutnie, wywołując u niej spazmatyczne drgawki, jednocześnie głosy duchów próbowały wyrwać się z gardła. Jednakże osobliwa następczyni musiała uciekać się do fajki nabitej haszyszem. Wysuszone na słońcu kulki ze zmiażdżonych nasion i kwiatów rośliny zwanej cannabis sativa były jej kluczem do świata duchów. Zaciągnęła się już tuzin razy, zatrzymywała dym tak długo, dopóki jej twarz nie zaczynała puchnąć, a różowe źrenice oczu nie stawały się szkliste. Wtedy głośno wypuszczała dym i znów się zaciągała. Indunowie obserwowali ją z tak ogromnym zaciekawieniem, że nie usłyszeli nawet cichego skrobania w podłogę jaskini. Bazo zareagował pierwszy, mimowolnie łapiąc ojca za ramię. Gandang krzyknął i zerwał się na równe nogi, jednak głos Tanase kazał mu wrócić do poprzedniej pozycji. — Nie ruszaj się. To niebezpieczne — szepnęła natarczywym tonem. Usiadł i znieruchomiał natychmiast. Gdzieś z ciemnych zakamarków z tyłu groty wyszło podobne do homara stworzenie i przebiegło przez wysypane jasnym piaskiem podłoże do miejsca, w którym siedziała kobieta. Kiedy dotarło do Umlimo i zaczęło wspinać się na wielkie, srebrnobiałe ciało, płomienie ognia odbijały się w jego błyszczącym pancerzu. Zatrzymało się na jej łonie, a pajęcze nogi na chwilę wczepiły się w białe, silnie skręcone włosy, po czym zwierzę na nowo podjęło wędrówkę w górę. Wspięło się na wielki brzuch i zawisło na jednej z nagich piersi jak jakiś zniekształcony owoc na gałęzi; ruszyło dalej, weszło na ramię, a potem usiadło na szyi, poniżej ucha. Umlimo zachowywała spokój, pykała wolno fajkę, wciągając do płuc narkotyczne opary i patrzyła na indunów zaczerwienionymi oczyma, Ogromny, błyszczący owad wdrapał się na skroń, później zaś przesunął wolno na 58 środek pokrytego strupami czoła, gdzie opadł do góry nogami, a długi ogon wygiął się nad pokrytym twardym pancerzem ciałem. Kobieta zaczęła bełkotać coś w jakimś zupełnie nieznanym języku, a na jej ustach pojawiła się biała piana. Skorpion siedzący na jej czole poruszył swoim segmentowanym odwłokiem i z umieszczonego na końcu czerwonego żądła wypłynęła kropelka jadu, która zabłysła w przyciemnionym świetle jak drogocenny kamień. Umlimo znów przemówiła szorstkim, ochrypłym głosem w niezrozumiałym dla indunów języku. — Co ona powiedziała? — zapytał szeptem Bazo, odwracając głowę w kierunku żony. — Jakim językiem mówi? — To język wtajemniczonych — odpowiedziała Tanase. — Prosi teraz duchy, żeby zawładnęły jej ciałem. Albinoska wolno podniosła rękę i zdjęła skorpiona z czoła. Zamknęła w dłoni jego głowę oraz tułów, a wystający długi ogon wił się wściekle, kołysząc z boku na bok. Umlimo przystawiła owada do piersi i pozwoliła mu wbić sztywne żądło w jej różowe ciało. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, a skorpion kąsał ją raz za razem pozostawiając małe, czerwone nakłucia. — On ją zabije! — szepnął Bazo. — Przestań — syknęła Tanase. — Ona jest inna. Jad nic jej nie zrobi, pomoże tylko duchom wejść do ciała. Albinoska chwyciła skorpiona i wrzuciła go w płomienie, gdzie skurczył się po chwili, stając się małą, czarną plamką. Nagle z gardła czarownicy wyrwał się przeraźliwy krzyk. — Zstępują na nią duchy — szepnęła Tanase. Umlimo otworzyła usta, kilka błyszczących kropelek śliny potoczyło się po brodzie. Różne głosy wydawały się walczyć w jej gardle, każdy próbował zagłuszyć inne — głosy mężczyzn, kobiet, zwierząt — w końcu jeden zdobył przewagę, a pozostałe musiały zamilknąć. Był to głos mężczyzny, który mówił tym samym niezrozumiałym, mistycznym językiem, jednak Tanase przetłumaczyła wszystko siedzącym obok niej indunom. — Kiedy w południe słońce zasłonią skrzydła, a drzewa na wiosnę będą nagie, wojownicy Matabele zaczną ostrzyć stal swoich dzid. Indunowie skinęli głowami. Już kiedyś słyszeli tę przepowiednię, Umlimo często się powtarzała, w dodatku to co mówiła zawsze było wieloznaczne. Usłyszeli słowa, które wędrujący od wioski do wioski Bazo oraz Tanase dawno już głosili wśród Matabelów. Prorokini chrząknęła i teraz wymachiwała rękami, jakby walczyła z jakimś niewidzialnym przeciwnikiem. Jej przekrwione oczy zaczęły zezować boleśnie, a zęby zacisnęły się z głośnym chrzęstem podobnym do tego, jaki rozlega się, gdy pies miażdży znalezioną kość. Mała dziewczynka wstała cicho, wyszła spomiędzy glinianych naczyń, podeszła do Umlimo i obsypała jej twarz szczyptą czerwonego proszku. i Przyniosło to wyraźną ulgę czarownicy, której zaciśnięte szczęki rozwarły się, pozwalając przemówić następnemu głosowi. Był gardłowy i niewyraźny, ledwie przypominał ludzki i posługiwał się tym samym dziwacznym dialektem. Tanase pochyliła się, aby uchwycić każdą sylabę, potem powtórzyła spokojnie: — Kiedy bydło legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogło się podnieść, niech wojownicy Matabele uzbroją się w odwagę, ponieważ nadchodzi już czas zemsty. Ta część przepowiedni różniła się nieco od tego, co usłyszeli wcześniej. Teraz w ciszy rozważali słowa Umlimo, a sama prorokini upadła na twarz, rzucając się bezwładnie jak pozbawiona szkieletu ryba. Albinotyczne ciało nieruchomiało powoli i wkrótce sprawiało wrażenie martwego. Gandang chciał wstać, lecz Tanase powstrzymała go nie znoszącym sprzeciwu, ostrym szeptem. Czekali. Jedynymi dźwiękami, jakie rozlegały się w jaskini, były trzaskanie i szum ogniska oraz trzepotanie skrzydeł nietoperzy latających wysoko pod kopułą sklepienia. Ciałem Umlimo szarpnął jeszcze jeden gwałtowny spazm, który wygiął kręgosłup prorokini, ukazując jej przerażającą twarz. Tym razem jednak z ust kobiety wydobył się miły, dziecięcy głosik, a Umlimo mówiła językiem Matabelów, aby wszyscy mogli ją zrozumieć. — Niech burza rozpocznie się, kiedy bezrogie bydło zostanie pożarte przez wielki krzyż. Opuściła głowę, dziewczynka nakryła jej wyczerpane ciało puszystym kaross z futer szakali. — Teraz to już koniec — powiedziała Tanase. — Już nic więcej nie powie. Indunowie podnieśli się i wolno szli wzdłuż ciemnego korytarza, jednak zobaczywszy przed sobą nikłe światełko, przyspieszyli kroku, aż w końcu wybiegli z jaskini w tak nieprzyzwoitym pośpiechu, że przez dłuższą chwilę jeden drugiemu nie mógł spojrzeć w oczy. Tamtej nocy, kiedy znów zasiedli w setenghi na dnie doliny, Somabula powtórzył zebranym słowa Umlimo, a oni kiwali głowami słuchając dwóch pierwszych, znajomych przepowiedni, tak jak miało to miejsce już setki razy. Próbowali dociec ich znaczenia, szybko jednak zgodzili się: — Dowiemy się, gdy nadejdzie właściwa pora, zawsze tak się dzieje. Potem Somabula powtórzył trzecią przepowiednię Umlimo: — Kiedy bezrogie bydło zostanie pożarte przez wielki krzyż. Indunowie zażywali tabaki, przekazywali sobie z rąk do rąk naczynia z piwem i dyskutowali nad sensem wyroczni. Kiedy wszyscy zabrali już głos, Somabula spojrzał ponad ich głowami na Tanase, która siedziała, trzymając dziecko po4| skórzaną peleryną, by chronić je w ten sposób przed nocnym chłodem. — Kobieto, jakie jest prawdziwe znaczenie tych słów? — zapytał. U — Tego nie wie nawet sama Umlimo — odpowiedziała Tanase. — Alq gdy nasi przodkowie po raz pierwszy zobaczyli nadjeżdżających z połudr białych ludzi, myśleli, że zwierzęta, na których jechali, były bezrogim bydłem.f — Konie? — dociekał Gandang. — Może — zgodziła się Tanase. — Nie wolno nam jednak zapominać, że jedno słowo Umlimo miewa tyle znaczeń, ile pławi się krokodyli w rzece Limpopo. — A czym jest krzyż, wielki krzyż z przepowiedni? — zapytał Bazo. — To symbol trzygłowego boga białego człowieka — odrzekł Gan-dang. — Moja najstarsza żona — Juba, Gołębica nosi taki znak na szyi. Dała go jej ta misjonarka z Khami, po tym, gdy polała jej głowę wodą. — Czy to możliwe, żeby bóg białego człowieka pożarł jego konie? — powątpiewał Babiaan. — Powinien przecież chronić białych, a nie niszczyć. Dyskusja ciągnęła się w nieskończoność, ognisko przygasało, a ogromne sklepienie niebieskie dostojnie stawało się coraz ciemniejsze. Na południu, między innymi ciałami niebieskimi, jaśniała grupa czterech gwiazd, które Matabelowie nazywali „Synami Manatassi". Wspominali królową Manatassi, która udusiła własnymi rękami swoich synów, aby żaden nie mógł nigdy odebrać jej władzy. Legenda mówi, że dusze chłopców świecą teraz na niebie, przypominając wszystkim o okrucieństwie ich matki. Żaden z indunów nie wiedział jednak, że te same gwiazdy biali ludzie nazywali Krzyżem Południa. Ralph Ballantyne nie miał racji mówiąc, że kiedy on i Harry Mellow wrócą do obozu, pan Rhodes ze swoim orszakiem będą już w drodze do Bulawayo. Wjeżdżając przez bramę w palisadzie, Ralph zobaczył wspaniały powóz gościa dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał, gdy widział go po raz ostatni. Obok niego znajdował się tuzin innych, zniszczonych od podróży pojazdów: wozy, dwukółki, nawet rower, którego zdarte opony zastąpiono pasami bawolej skóry. — Pan Rhodes sprowadził cały swój dwór — wyjaśniła Cathy zdenerwowanym głosem, kiedy oboje z mężem znaleźli się sami w namiocie kąpielowym. — Urządziłam to wszystko zbyt dobrze, on panoszy się tu jak u siebie. — Zawsze tak robi — zauważył Ralph filozoficznie, zdejmując z siebie cuchnącą koszulę i rzucając w najdalszy kąt. — Spałem w tym przez pięć nocy. Trzeba ją będzie chyba zatłuc pałką na śmierć, zanim nada się do prania. — Bądź choć przez chwilę poważny — Cathy tupnęła ze złości. — To jest mój dom. Jedyny, jaki posiadam, a wiesz, co ten... Rhodes mi powiedział? — Masz więcej mydła? — zapytał Ralph, podskakując na jednej nodze i próbując zdjąć bryczesy. — Jedna kostka może nie wystarczyć. — Oznajmił: „Pani Ballantyne, Jordan zajmie się kuchnią podczas naszego pobytu. On wie, co mi smakuje." Co ty na to? — Jordan to rzeczywiście cholernie dobry kucharz. — Ralph wszedł do wanny, kucnął i aż syknął, kiedy jego nagie pośladki zetknęły się z powierzchnią niemal wrzącej wody. — Praktycznie zabroniono mi wchodzić do mojej własnej kuchni. — Wskakuj! — rozkazał, a Cathy spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Coś ty powiedział? — W odpowiedzi Ralph złapał ją za kostki i, nie zważając na protesty, wciągnął do wanny. Gorąca woda oraz mydliny chlapnęły na płócienne ściany namiotu. W końcu puścił Cathy, była zupełnie przemoczona do pasa. — Zmoczyła ci się sukienka — zauważył, zadowolony z siebie — teraz nie masz wyboru, musisz ją zdjąć. Siedziała naga w cynkowanej wannie, odwrócona do niego plecami, z przyciągniętymi pod brodę kolanami i mokrymi włosami spiętymi na czubku głowy. — Nawet Louise nie mogła dłużej znieść jego arogancji i wrogości do kobiet. Namówiła twojego ojca, żeby zabrał ją do King's Lynn, więc teraz sama muszę się z nim męczyć. — Zawsze byłaś odważną dziewczynką — powiedział Ralph i pieszczotliwie pogładził jej gładkie plecy namydloną flanelową ściereczką. — A teraz wszystkie lenie i pasożyty dowiedziały się, że Rhodes jest tutaj, więc ściągają tu z całego Matabele na darmową whisky. — To bardzo hojny człowiek — zgodził się Ralph, delikatnie przesuwając flanelę po ramieniu i piersi żony. — On rozdaje twoją whisky — powiedziała Cathy, chwytając go za nadgarstek, zanim jeszcze ściereczką dotarła do oczywistego miejsca przeznaczenia. — Ten to ma tupet. — Po raz pierwszy Ralph okazał zainteresowanie poczynaniami Rhodesa. — Będziemy musieli się go jak najszybciej pozbyć. W Bulawayo za butelkę whisky można wziąć dziesięć funtów. — Udało się mu wsunąć flanelę jeszcze odrobinę niżej. — Ralph, to łaskocze — zachichotała Cathy. — Kiedy przyjadą twoje siostry? — Jakby nie zwracał uwagi na jej protesty. — Wysłały przodem posłańca, powinny być tutaj przed zapadnięciem zmroku. Ralph, oddaj mi natychmiast tę ściereczkę! — Przekonamy się, czy Rhodes jest rzeczywiście taki opanowany. — Ralph, sama potrafię to zrobić, dziękuję ci serdecznie. Oddaj mi ściereczkę. — Przekonamy się również, jak kochliwy jest Harry Mellow. — Ralph, zwariowałeś? Nie w wannie! — Za jednym zamachem weźmiemy ich obu w obroty. — Ralph, przestań! Przestań, nie w wannie! — W ciągu dwóch godzin od przyjazdu bliźniaczek wyrzucimy Jordana z kuchni, z Mellowa zrobimy zarządcę Kopalni Harknessa, a Rhodesa wyślemy do Bulawayo. — Ralph, kochanie, przestań mówić. Nie potrafię skupić się na dwóch rzeczach naraz — szepnęła Cathy. Scena przy stole w namiocie jadalnym wydawała się zupełnie nie zmieniona, jakby nikt nie poruszył się od wyjazdu Ralpha. Odnosiło się wrażenie, że to nie ludzie, ale woskowe figury jak w Gabinecie Madame Tussaud. Rhodes, którego silna osobowość zdominowała wszystkich zebranych, miał nawet na sobie to samo ubranie. Zmieniły się jedynie postacie drugoplanowe — siedzący naprzeciwko stołu petenci. Była to grupka pechowych poszukiwaczy złota i diamentów oraz ubogich inicjatorów ambitnych przedsięwzięć, których przyciągnęły reputacja i fortuna Rhodesa, jak szakale i hieny zwabione do lwiej zdobyczy. Stało się już zwyczajem w Matabele, żeby indywidualność własnej osoby zaznaczać ekscentrycznym nakryciem głowy. Dlatego też Rhodes widział przed sobą między innymi szkocki czepek z piórem orła przypiętym do ronda szpilką z ametystem, wysoką czapkę z futra bobra ozdobioną zieloną wstążką i wspaniałe, haftowane meksykańskie sombrero. Jego właściciel opowiadał właśnie bardzo zawiłą historię, którą Rhodes przerwał po chwili, ponieważ słuchanie nie sprawiało mu tak wielkiego zadowolenia jak mówienie. — Więc masz już dosyć Afryki. Nie mylę się, prawda? Nie masz za to pieniędzy na powrót, czy tak? — zapytał obcesowo. — Właśnie tak. Widzi pan, panie Rhodes, moja matka... — Jordanie, daj temu nieszczęśnikowi na bilet do domu. Weź gotówkę z mojego osobistego konta. — Lekceważącym gestem ręki pozwolił wdzięcznemu człowiekowi odejść i spojrzał na wchodzącego właśnie do namiotu Ralpha. — Harry mówił mi, że wasza wyprawa była bardzo udana. Ocenia, że w jednej tonie urobku znajduje się trzydzieści uncji złota, to trzydzieści razy więcej niż na najlepszych działkach Witwatersrandu. Myślę, że powinniśmy otworzyć butelkę szampana. Jordanie, zostało nam jeszcze trochę Pommery rocznik 87? — Przynajmniej szampan nie pochodzi z mojej dostawy — wymamrotał cynicznie Ralph podnosząc kieliszek. — Za Kopalnię Harknessa — powtórzył słowa toastu wzniesionego przez Rhodesa, wypił i zwrócił się do doktora Leandera Starra Jamesona. — O co chodzi z tymi nowymi przepisami w kopalniach? — zapytał. — Harry mówi, że chcecie wprowadzić amerykański system. — A ma pan jakieś obiekcje? — zaatakował Jameson. — Ten system wymyślili prawnicy, którzy pragnęli zapewnić sobie duże | stałe dochody. Przepisy stosowane w Witwatersrandzie są znacznie prostsze 1 lepiej dostosowane do panującej sytuacji. Nie wystarczy, że Towarzystwo °grabi nas z pięćdziesięciu procent zysków? — Mówiąc to Ralph zdał sobie sprawę, że skomplikowane amerykańskie przepisy będą stanowiły zasłonę dymną, za którą przebiegły Rhodes zechce poprowadzić swoje nieczyste interesy. . — Przypomnij sobie, młody Ballantynie — Jameson pogładził wąsy 1 Przymrużył pobożnie oczy. — Przypomnij sobie, do kogo należy ten kraj. Przypomnij sobie, kto poniósł koszty okupacji Maszony i sfinansował wojnę! z Matabelami. — Towarzystwo. — Ralph poczuł kolejny napływ złości i mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. — Towarzystwo, które ma w swoich rękach policję i wymiar sprawiedliwości. A gdybym wszczął spór z Towarzystwem, kto go rozstrzygnie, chyba nie wasi sędziowie? — Były już podobne przypadki. — Głos Rhodesa, w przeciwieństwie do oczu, był spokojny i ugodowy. — Brytyjskie Towarzystwo Indyjskie... Ralph nie pozwolił mu dokończyć. — Rząd brytyjski odebrał w końcu Indie tym piratom, Clive'owi, Hastingsowi i im podobnym, za korupcję i ciemiężenie tubylców. Powstanie zapoczątkowane przez sipajów to jedynie logiczny skutek ich krótkowzrocznej polityki. — Panie Ballantyne — zawsze kiedy Rhodes był zły lub zdenerwowany, jego głos stawał się nieco piskliwy — muszę pana poprosić o wycofanie tych uwag, są obraźliwe i historycznie nie potwierdzone. — Wycofuję wszystko. — Ralph zezłościł się teraz na samego siebie. Zazwyczaj był na tyle opanowany, że nikt nie zdołał wyprowadzić go z równowagi. Z utarczki z Rhodesem nie mogło wyniknąć dla niego nic dobrego. Uśmiechnął się przyjacielsko i powiedział: — Mam nadzieję, że nie będziemy musieli korzystać z usług sądów Towarzystwa. Rhodes odpowiedział na ten uśmiech z właściwą sobie łatwością, kiedy jednak wznosił toast, w jego oczach pojawił się złowróżbny błysk. — Za przynoszącą zysk kopalnię i owocną współpracę — powiedział. Tylko jedna osoba odebrała to jako wyzwanie. Jordan podszedł do krzesła stojącego z tyłu namiotu, zaniepokojony. Doskonale znał ich obu i obu równie gorąco kochał. Ralph — jego brat spędził z nim całe samotne, burzliwe dzieciństwo, był jego obrońcą i pocie-szycielem w złych chwilach, a w dobrych — cieszył się jego radościami. Kiedy patrzył teraz na niego i porównywał się z nim, wydawało mu się niemożliwe, żeby bracia mogli się tak różnić. Jordan był szczupłym, obdarzonym wdziękiem blondynem, Ralph dobrze zbudowanym, silnym brunetem; Jordan był czuły i skromny, Ralph twardy i odważny jak sokół, co zresztą sugerowało nadane mu przez Matabelów imię. Instynktownie Jordan przeniósł wzrok na tęgą postać stojącą naprzeciwko brata, po drugiej stronie stołu. Poczuł coś potężniejszego od miłości, jakąś religijną żarliwość. Nie widział nawet zmian, jakie tych kilka krótkich lat odcisnęło na jego bóstwie: ogromnej tuszy, spowodowanych niewydolnością krążenia sinych plam na twarzy, coraz szybciej powiększającej się łysiny i siwych włosów na skroniach. Jak kobieta, która nie przywiązuje większej wagi do wyglądu ukochanego mężczyzny, tak i Jordan potrafił dostrzec to, co skrywało się pod oznakami cierpienia, choroby i nieubłaganie biegnących lat. Widział stalowe serce tego j człowieka, źródło jego ogromnej siły i niezłomnej postawy. Jordan chciał krzyknąć, podbiec do ukochanego brata i powstrzymać go od popełnienia straszliwego głupstwa. Poznał już, jak inni ludzie stawali się wrogami Rhodesa, a później byli bezlitośnie przez niego niszczeni. Wiedział też, za kim się opowie, jeśli taka konfrontacja będzie miała miejsce. Został człowiekiem Rhodesa; ponad braterską miłością i rodzinnymi powinnościami, do końca życia nim pozostanie. Rozpaczliwie szukał usprawiedliwienia, które pozwoliłoby mu przerwać napięcie między tymi najważniejszymi osobami w jego życiu. Pomoc nadeszła zza palisady — rozległy się krzyki służących, histeryczne szczekanie psów, odgłosy kół nadjeżdżających wozów i podniecone wrzaski kilku kobiet. Tylko Jordan obserwował twarz brata i jedynie on zauważył na niej chytry, łobuzerski wyraz. — Wygląda na to, że mamy więcej gości — powiedział Ralph. Bliźniaczki weszły przez bramę w wewnętrznej palisadzie. Jak spodziewał się Ralph, Yictoria podążała pierwsza. Miała długie, kształtne nogi zarysowujące się pod warstwą falujących, cienkich, bawełnianych spódnic. Na przekór wszelkim zasadom dobrego wychowania, szła boso. W jednej ręce niosła buty, a drugą przytrzymywała Jonathana siedzącego okrakiem na jej biodrze i wydzierającego się jak głodny prosiak, który nie może znaleźć sutka matki. — Yicky! Yicky, przywiozłaś mi coś? — Całusa w policzek i klapsa w tyłek. — Yicky zaśmiała się i przytuliła chłopca. Śmiała się głośno, wesoło i naturalnie. Miała może trochę za duże usta, ale jej pięknie uformowane wargi były czerwone i aksamitne niczym płatki róży, a zęby duże, równe i białe jak porcelana. Zachwycały szeroko rozstawione, zielone oczy i jedwabista, jasna skóra, której ani słońce, ani wielkie dawki chininy nie mogły zeszpecić. Jej twarz i ramiona oplatały rozwiane złociste włosy. Przyciągnęła uwagę każdego z obecnych tam mężczyzn, nawet pan Rhodes nie pozostał obojętny. Pobiegła jednak prosto do Ralpha, jakby nie zauważyła nikogo innego, i zarzuciła mu na szyję wolną rękę. Była tak wysoka, że wystarczyło, iż stanęła na palcach i mogła dosięgnąć jego ust swoimi miękkimi i wilgotnymi wargami. Kiedy przycisnęła gorące, sprężyste piersi do jego torsu, a uda do jego nóg, po plecach przeszły mu ciarki. Zaskoczony, odepchnął ją od siebie, a jej zielone oczy jeszcze przez chwilę kpiły sobie z niego i prowokowały do czegoś, czego nie mógł w pełni zrozumieć. Potem oddała Jonathana Ralphowi, boso pobiegła na drugi koniec namiotu i rzuciła się Jordanowi w objęcia. — Najdroższy Jordanie, tak bardzo nam cię brakowało! — powiedziała i zmusiła wystraszonego chłopca do wesołego tańca wokół palisady. Ralph zerknął na Rhodesa, a kiedy zobaczył na jego twarzy zakłopotanie, uśmiechnął się i puścił Jonathana, który natychmiast pobiegł do Yicky, chwycił ją kurczowo za spódnicę i dołączył swój piskliwy głos do i tak \f, nieznośnego już zgiełku, sam natomiast poszedł przywitać się z drugą bliźniaczką. Elizabeth okazała się równie wysoka jak Vicky, lecz o ciemniejszej karnacji. Jej włosy przybrały barwę mahoniu, a opalona skóra — złota jak tygrysie oczy. Była szczupła niczym tancerka, o wąskich biodrach i ramionach, na których opierała się długa, łabędzia szyja. Miała mniejsze piersi niż Vicky, mówiła ciszej od siostry, jej śmiech wydawał się nieco bardziej gardłowy, jednak spojrzenie i beztroski wyraz twarzy mówiły, że ich właścicielka jest świadoma swojej kobiecej mocy. Teraz wyrwała się z objęć Cathy, swojej starszej siostry i podeszła do Ralpha. — Mój najdroższy szwagierek — powiedziała. Ten spojrzał jej prosto w oczy i nagle przypomniał sobie, że mimo mniej donośnego głosu i pozornie większej powściągliwości, to właśnie ona była inicjatorką każdej z popełnionych przez tę parkę psot. Gdy się lepiej przyjrzał, zdał sobie sprawę z jej urody, może nie tak przyciągającej jak piękno Vicky, jednak rysy twarzy i głębia złocistobrązowych oczu Elizabeth znacznie bardziej intrygowały. Pocałowała go. Jej pocałunek był równie krótki i równie namiętny jak objęcie Vicky. Odsunęła się i niewinnie zmrużyła oczy. Ralph oderwał od niej wzrok i zrezygnowany spojrzał na Cathy. Ciągle miał nadzieję, że żona będzie wierzyła, iż unikał bliźniaczek, uważając je za zbyt dziecinne i niesforne. Zdyszana i rumiana Vicky puściła Jonathana, położyła ręce na biodrach ł zapytała: — Ralphie, czy nie masz zamiaru przedstawić nas swoim gościom? — Panie Rhodes, chciałbym przedstawić panu moje szwagierki — powiedział z satysfakcją Ballantyne. — Ach, to ten sławny pan Rhodes — wykrzyknęła teatralnie Yicky, a w jej zielonych oczach pojawiły się małe iskierki. — To dla nas wielki zaszczyt spotkać tego, który podbił Matabelów, ponieważ, jak może panu wiadomo, król Lobengula został bliskim przyjacielem naszej rodziny. — Proszę wybaczyć mojej siostrze, panie Rhodes — Elizabeth złożyła głęboki ukłon i z poważnym wyrazem twarzy dodała: — Nie chciała nikogo obrazić, ale nasi rodzice byli pierwszymi misjonarzami w Matabele, a tata poświęcił życie, próbując pomóc Lobenguli, kiedy ścigały go pańskie oddziały. Moja matka... < — Młoda damo, doskonale mi wiadomo, kim jest pani matka —l obcesowo przerwał jej Rhodes. J — To się nawet dobrze składa — Vicky wtrąciła się do rozmowy. —"* Tym bardziej powinien spodobać się panu od niej prezent. Włożyła rękę do głębokiej kieszeni swojej długiej spódnicy i wyjęła cienką książeczkę. Miała tekturowe okładki i szorstki, matowy papier. Położyła ją na stole przed Rhodesem, a kiedy ten przeczytał tytuł, zamknął usta i zacisnął zęby. Nawet Ralph przestraszył się trochę. Wiedział, że panny 66 zrobią trochę zamieszania, nie przypuszczał jednak, że spowodują wybuch już kilka minut po przyjeździe. Książka była zatytułowana Kawalerzysta Hackett z Matabele, autorstwa Robyn Ballantyne, jako że matka bliźniaczek publikowała pod panieńskim nazwiskiem. Wśród zebranych nie znalazłby się chyba człowiek, który nie czytał tej cienkiej książeczki lub przynajmniej nie słyszał o jej treści, a gdyby Vicky rzuciła na stół żywą mambę, ich osłupienie nie byłoby większe. Książkę uznano za tak niebezpieczną, że zwróciło ją trzech szanowanych, londyńskich wydawców. W końcu Robyn St. John opublikowała tomik za własne pieniądze i natychmiast stał się sensacją. W ciągu sześciu miesięcy sprzedano prawie dwieście tysięcy egzemplarzy, a recenzje ukazały się we wszystkich wpływowych pismach zarówno w Anglii, jak i w koloniach. Na początku znajdowała się ciemna fotografia przedstawiająca tuzin mężczyzn ubranych w mundury Towarzystwa, stojących pod rozłożystym drzewem tekowym i patrzących na wiszące na gałęziach ciała czterech półnagich Matabelów. Pod zdjęciem nie widniał żaden podpis, a twarze białych były zbyt niewyraźne, by móc je rozpoznać. Rhodes otworzył książkę i spojrzał na ilustrację. — To matabelscy indunowie, którzy zostali ranni podczas bitwy pod Bembesi, później powiesili się, żeby uniknąć poddania się naszym siłom — powiedział mrukliwie. — To nie są ofiary jakiejś okropnej zbrodni, jak sugeruje ten szmatławy stek bzdur, Zamknął książkę z trzaskiem, Elizabeth zaś wykrzyknęła słodko: — Och, panie Rhodes, mama będzie bardzo rozczarowana, kiedy się dowie, że nie podobała się panu jej historyjka. Opisywała przygody fikcyjnej postaci — kawalerzysty Hacketta, jego udział w rzezi Matabelów, pościgu za uciekinierami, paleniu kraalów, rozkradaniu stad Lobenguli i gwałceniu matabelskich dziewcząt. Potem kawalerzysta Hackett spędza samotną noc na wzgórzu, a kiedy skulony siedzi przy ognisku, podchodzi do niego tajemniczy biały człowiek i siada obok. Hackett zauważa: — Widzę, że ty też byłeś na wojnie. — Pochyla się i przygląda stopom nieznajomego. — Na Boga! Obie! I to na wylot, nieźle cię urządzili. Mężczyzna odpowiada: — To stało się bardzo dawno temu. — Czytelnik nie ma już wątpliwości, kim jest ów nieznajomy, szczególnie przeczytawszy opis jego pięknych, szlachetnych rysów i wszystko widzących, zielonych oczu. Nagle przybysz wydaje młodemu Hackettowi polecenie. — Zawieź wiadomość do Anglii. Jedź i zapytaj ten wielki naród: „Gdzie jest miecz, który wam powierzono, a za pomocą którego mieliście wymierzać sprawiedliwość i rozdzielać szczęście? Jak to się stało, że oddaliście go w ręce ludzi, szukających złota, których jedynym pragnieniem jest zdobycie bogactwa i którzy traktują dusze oraz ciała innych jak pionki w grze; ludzi, którzy przemienili miecz wielkiego narodu w narzędzie do wykopywania złota." Nic więc dziwnego, że Rhodes cisnął książkę na bok i wytarł rękę o klapę wymiętoszonej marynarki. — Och, panie Rhodes — powiedziała Vicky z anielską twarzyczką i szeroko otwartymi oczami. — Musi pan przynajmniej poznać dedykację. — Podniosła odrzucony tomik, otworzyła na stronie tytułowej i przeczytała głośno: „Dla Cecila Johna Rhodesa, bez którego wysiłków ta książka nie mogłaby powstać." Rhodes podniósł się z godnością. — Ralph — powiedział cicho. — Bardzo dziękuję za gościnę. Doktor Jim i ja musimy udać się w dalszą drogę do Bulawayo. I tak spędziliśmy tu już zbyt dużo czasu. — Potem spojrzał na Jordana. — Muły zdążyły już dobrze wypocząć. Czy dziś w nocy zaświeci księżyc? — Tak, bardzo jasno — odpowiedział usłużnie Jordan — nie ma chmur, więc droga będzie dobrze oświetlona. — Możemy wyruszyć przed wieczorem? To było polecenie, więc Rhodes nie czekał na odpowiedź, tylko odszedł w kierunku swojego namiotu, a za nim, sztywnym krokiem, podążył doktor. Jak tylko ci dwaj wyszli przez bramę w palisadzie, bliźniaczki wybuchnęły wesołym, donośnym śmiechem. — Mama byłaby z ciebie dumna, Yictorio Izabelo... — A ja nie. — Głos Jordana przerwał ich wesołość. Chłopak zbladł i aż drżał ze złości. — Jesteście źle wychowane i głupie. — Jordanie — jęknęła Yicky i chwyciła go za rękę. — Nie gniewaj się. Tak bardzo cię kochamy. — To prawda. Obie bardzo cię kochamy. — Elizabeth wzięła go za drugą rękę, lecz on gwałtownie wyszarpnął obie dłonie. — Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, w jak niebezpieczną grę się wplątałyście. — Odszedł od nich zamaszystym krokiem, lecz zatrzymał się na chwilę przed Ralphem. — Ty również, Ralph. — Potem jednak uśmiechnął się blado, położył rękę na jego ramieniu i dodał: — Bądź ostrożny... ze względu na mnie, jeśli nawet nie na siebie samego. — Po czym, jak jego pan, wyszedł przez bramę w palisadzie. Ralph wyciągnął złoty zegarek myśliwski z wewnętrznej kieszeni kamizelki i ostentacyjnie sprawdził godzinę. — No, no — oznajmił bliźniaczkom — wypłoszenie nieproszonych gości z obozu zabrało wam szesnaście minut. To musi być chyba nawet dla was rekord. — Włożył zegarek do kieszeni, podszedł do Cathy i ją objął. — Katie, moja najdroższa, znowu możesz poczuć się jak w domu. Nie ma już nikogo obcego. — Prawie nikogo — odezwał się Harry Mellow wstając z kłody, na której siedział nie zauważony aż do tej pory, i zdejmując kapelusz. Zaskoczone bliźniaczki popatrzyły na niego przez chwilę, po czym wymieniły wyrażające całkowitą aprobatę spojrzenia. Nagle zaszła w nich ogromna przemiana: Liza wygładziła spódnicę, Yicky odgarnęła z twarzy 68 gęste włosy, miny obu stały się poważne, a sposób zachowania bardzo wytworny. — Czy mógłbyś przedstawić nam tego młodego dżentelmena, kuzynie Ralphie — powiedziała Vicky w sposób tak dystyngowany, iż Ralph musiał spojrzeć na nią, by upewnić się, że rzekła to ta sama dziewczyna. Kiedy ciągnięty przez muły wóz wyjechał przez bramę w zewnętrznej palisadzie, jeden członek świty Rhodesa pozostał w obozie. — Co przekazałeś panu Rhodesowi? — zapytała Cathy, kiedy stali objęci, patrząc na wóz jadący po drodze oświetlonej srebrzystym światłem księżyca. — Że potrzebuję Harry'ego jeszcze przez kilka dni, bo chciałbym, żeby mi pomógł sporządzić plan zagospodarowania kopalni. — Ralph zapalił cygaro i oboje z żoną ruszyli na spacer wokół obozu, co było ich małym, codziennym rytuałem. Mówili wtedy o wydarzeniach mijającego dnia i dyskutowali o tym, co przyniesie następny. — A czy to prawda? — zapytała Cathy. — Tylko częściowo — przyznał. — Będzie mi potrzebny dłużej niż przez kilka dni — jakieś dziesięć, dwadzieścia lat. — Jeśli ci się uda, dołączysz do grona nielicznych, którzy przechytrzyli Rhodesa, a jemu to się na pewno nie spodoba. Ralph zatrzymał się i powiedział: — Posłuchaj! Z obozu docierał do nich pomarańczowy blask ogniska i dźwięki bandżo, na którym ktoś grał z tak ogromnym kunsztem, że wydobywająca się z instrumentu melodia brzmiała jak śpiew jakiegoś egzotycznego ptaka. Muzyka poszybowała wysoko, a potem opadła gwałtownie. Przez kilka sekund w powietrzu wibrowała zupełna cisza, zanim zawstydzone cykady niepewnie podjęły przerwany koncert. Potem rozległy się oklaski i radosne krzyki bliźniaczek. — Ten twój Harry Mellow kryje w sobie niejeden talent. — A najważniejszym z nich jest ten, że potrafi dostrzec złoty ząb w uśmiechu faceta stojącego na drugim końcu boiska do gry w polo. Niemniej jednak nie mam wątpliwości, że twoim siostrom bardziej spodobają się inne jego zalety. — Chyba powinnam położyć je do łóżek — powiedziała Cathy. — Nie bądź złą, starszą siostrą — zganił ją Ralph. Znów usłyszeli muzykę, Harry Mellow śpiewał barytonem, bliźniaczki szybko podchwyciły refren piosenki i pomagały soliście swoimi czystymi głosikami. — Zostaw te biedactwa, w domu niczego im nie wolno. — Ale to mój obowiązek — zaprotestowała Cathy, sama jednak nie była o tym w pełni przekonana. — Jeśli chodzi ci tylko o obowiązki — Ralph zaśmiał się — to muszę ci przypomnieć, kobieto, że masz znacznie pilniejszy do wykonania! Ralph wyciągnął się wygodnie na łóżku i obserwował, jak Cathy szykuje się do pójścia spać. Długo trwało, zanim zapomniała o zasadach wpajanych przez rodziców-misjonarzy i pozwoliła mu patrzeć na swoje ciało. Teraz już sprawiało jej to przyjemność. Przeparadowała przed nim prowokacyjnie, a Ralph uśmiechnął się, zgasił cygaro, i wyciągnął w kierunku żony obie ręce. — Chodź do mnie, Katie! — powiedział, ona jednak odsunęła się zalotnie. — Wiesz, czego chcę? — Nie, ale wiem, czego ja pragnę. — Chcę mieć dom. — Przecież masz dom. — Murowany, z dachem pokrytym strzechą i prawdziwym ogrodem. — Masz ogród, najpiękniejszy na świecie, ciągnie się od Limpopo aż do Zambezi. — Ogród pełen róż i geranium. — Podeszła do łóżka i podniosła róg kołdry. — Wybudujesz mi dom, Ralph? — Tak. — Kiedy? — Jak tylko skończymy budowę torów kolejowych. Westchnęła cicho. To samo obiecywał, jeszcze przed narodzeniem Jonathana, kiedy ciągnęli linię telegraficzną. Nie przypominała mu jednak o tym, tylko wślizgnęła się pod kołdrę, a jego mocne ramiona stały się na chwilę jej domem. Wiosną 1896 roku, na brzegach jeziora znajdującego się w pobliżu południowego końca Wielkiego Ryftu — potężnego uskoku geologicznego, który rozciął tarczę kontynentu afrykańskiego jak uderzenie topora, miało miejsce dziwne zjawisko. Z jaj schistocera gregaria -— pustynnej szarańczy, zagrzebanych w ziemi wokół jeziora, wylęgły się ogromne ilości bezskrzydłych poczwarek. Jaja zostały złożone w wyjątkowo sprzyjających warunkach. Nietypowe dla tej pory roku wiatry przygnały wielki rój owadów nad brzegi jeziora bujnie porośnięte papirusem. Tak ogromna ilość pokarmu zwiększyła tylko ich płodność. Kiedy nadszedł czas składania jaj, kolejny silny podmuch wichru przerzucił szarańczę na teren pokryty suchą, luźną ziemią o odpowiedniej kwasowości, dzięki której jajeczka były chronione przed grzybem, a umiarkowana wilgotność — spowodowana bliskością jeziora — zapewniła elastyczność skorupek i pomogła larwom wydostać się na zewnątrz. Zazwyczaj ginęło do dziewięćdziesięciu pięciu procent larw, w tym roku jednak z ziemi wydostał się taki ogrom poczwarek, iż nie mogła ich na sobie pomieścić. Mimo że teren wylęgu zajmował kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych, owady chodziły po sobie, a powierzchnia pustyni wyglądała jak jeden, monstrualnie wielki i przerażający organizm. Trwające ciągle pobudzenie spowodowane przez nieustanny kontakt z innymi poczwarkami wywołało dziwne zmiany u tej ogromnej masy 70 insektów. Ich kolor zmienił się z szarobrązowego na pomarańczowoczarny. Nastąpiło przyspieszenie metabolizmu, wskutek czego larwy zrobiły się hiperaktywne i bardzo nerwowe. Odnóża stawały się coraz dłuższe i silniejsze, stadny instynkt zaś coraz potężniejszy. Kiedy po raz ostatni wyliniały, a ich skrzydła wyschły, aura znów okazała się łaskawa. Wiatr rozwiał chmury, promienie palącego słońca zamieniły dolinę w piec, a cały rój spontanicznie wzbił się w powietrze. Podczas pierwszego lotu pomogła im wysoka temperatura ich ciał, którą dodatkowo podniosła praca skrzydeł. Zatrzymał je dopiero wieczorny chłód, owady obsiadły gałęzie drzew, łamiąc swoim ciężarem niektóre. Przez całą noc posilały się żarłocznie, a rano upał kazał im lecieć dalej. Drzewa, które zostawiały za sobą, były zupełnie ogołocone z delikatnych, wiosennych liści. Kiedy insekty przelatywały, ich skrzydła przysłaniały słońce i przykrywały ziemię czarnym cieniem. Zmierzały na południe, dopóki srebrzysta wstęga rzeki Zambezi nie zamigotała niepewnie w rzucanym przez nie cieniu. Słońce nielitościwie paliło pobielone ściany misji Khami. Dom, otoczony szerokimi, ocienionymi werandami i pokryty ciemną strzechą, był oddalony trochę od kościoła i innych budynków, jednak wszystkie przycupnęły u podnóża porośniętych lasem wzgórz i wyglądały jak kurczaki kryjące się pod kurą, gdy na niebie krąży jastrząb. Ogród rozciągał się od schodów domu aż do małego strumyka. Przy domu rosły róże, poinsecje i floksy, klomby kwiatów tworzyły kolorowe plamy na tle pokrytej suchą, brązową trawą równiny; bliżej strumyka natomiast znajdowały się pola kukurydzy, którymi zajmowali się pacjenci szpitala przy misji. Już wkrótce na czubkach zielonych łodyg powinny zacząć zawiązywać się kolby. Między rzędami kukurydzy ziemię przykrywały wielkie liście dyń. Te pola musiały wyżywić setki głodnych osób: rodzinę, służących, chorych i nawróconych, ściągających z całego Matabele do tej maleńkiej oazy nadziei i pomocy. Wszyscy siedzieli na werandzie przy ciężkim, ręcznie heblowanym stole. Jedli lunch składający się z gorącego chleba kukurydzianego upieczonego w liściach i maas — chłodnego, gęstego kwaśnego mleka, którym napełniono stojący pośrodku stołu kamienny dzbanek. Zdaniem bh'źniaczek, modlitwa dziękczynna była stanowczo za długa w porównaniu z tak skromnym posiłkiem. Yicky zaczęła się niespokojnie kręcić na krześle, a Elizabeth westchnęła, jednak na tyle cicho, żeby swoim zachowaniem nie wzbudzić gniewu matki. Doktor Robyn St. John, po śmierci poprzedniego męża najważniejsza osoba w misji, z szacunkiem podziękowała Wszechmogącemu za hojne dary, po czym wspomniała, że odrobina deszczu pomogłaby zapylić tworzące się właśnie kolby kukurydzy, zapewniając w ten sposób lepsze plony. Robyn miała zamknięte oczy i spokojny wyraz twarzy. Jej cera była prawie tak samo gładka jak cera Yictorii, a na ciemnych włosach widniały takie same naturalne rdzawe pasemka jak na włosach Elizabeth. Wiek matki zdradzały tylko delikatne srebrne niteczki na skroniach. — Dobry Boże — powiedziała — w Swojej mądrości pozwoliłeś naszej najlepszej krowie — Maselniczce stracić mleko. Poddajemy się Twojej woli, która jednak przewyższa nasze zrozumienie. Jeśli jednak ta misja ma dalej istnieć i sławić Ciebie, będziemy potrzebowali mleka. — Robyn zrobiła przerwę, aby słowa wybrzmiały do końca. — Amen! — rzekła Juba siedząca po przeciwległej stronie stołu. Od kiedy nawróciła się na wiarę chrześcijańską, zaczęła przykrywać swoje czarne piersi wielkości dorodnych arbuzów, zapinaną męską kamizelką. Na szyi, między koralami z pokruszonych skorupek strusich jaj i kolorowych ceramicznych paciorków, wisiał złoty krzyżyk na delikatnym łańcuszku. Poza tym była ubrana w tradycyjne szaty matabelskiej matrony. Robyn otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niej. Przyjaźniły się już od wielu lat — odkąd Robyn wyrwała ją z rąk handlarzy niewolnikami na Kanale Mozambickim, długo zanim przyszły na świat dzieci, kiedy obie były młode i niezamężne. Jednak dopiero kilka dni przed miażdżącym zwycięstwem wojsk Towarzystwa, król Lobengula pozwolił Jubie na przyjęcie wiary chrześcijańskiej. Juba, Gołębica — jakże bardzo zmieniła się od tamtych niepamiętnych czasów. Teraz należała do najstarszych żon Gandanga, jednego z wielkich indunów matabelskiego narodu, brata samego władcy. Urodziła mu dwanaścioro dzieci, z których najstarszym był Bazo, Topór. Czworo młodszych zginęło w bitwie nad Shangani, a gdy tylko ta okrutna wojna dobiegła końca, Juba wróciła do misji Khami i Robyn. Uśmiechnęła się do przyjaciółki. Jej twarz przypominała czarny księżyc w pełni, a lśniąca skóra ciasno opinała grube warstwy tłuszczu. Kiedy się roześmiała, pokazała idealnie białe zęby, a w oczach pojawił się inteligentny błysk. Na kolanach, w objęciach swoich ramion, masywnych jak uda mężczyzny, trzymała jedynego syna Robyn St. John. Robert nie skończył jeszcze nawet dwóch lat. Był wątłym dzieckiem, nie odziedziczył po ojcu grubych kości, miał za to jego dziwne oczy z na-krapianymi na żółto tęczówkami. Od regularnie przyjmowanych dawek chininy jego skóra nabrała ziemistej barwy. Podobnie jak w przypadku większości dzieci, które urodziły kobiety zbliżające się do klimakterium, była w nim jakaś osobliwa powaga. Obserwował twarz matki, jakby rozumiał każde wypowiadane przez nią słowo. Robyn znów zamknęła oczy, a bliźniaczki ożywione nadzieją na ostateczne „amen", spojrzały na siebie i zrezygnowane westchnęły ciężko. — Dobry Boże, Ty wiesz o wielkim eksperymencie, któremu jeszcze przed końcem tego dnia podda się Twoja służebnica. Jesteśmy pewni Twego zrozumienia i opieki podczas nadchodzących niebezpiecznych dni. T) Juba znała angielski na tyle dobrze, by zrozumieć, o czym mówiła Robyn. Uśmiech znikł z jej twarzy. Nawet bliźniaczki były tak zaniepokojone i smutne, że gdy matka wypowiedziała długo oczekiwane „amen", żadna nie sięgnęła po chleb ani mleko. — Yictoria, Elizabeth, możecie już zaczynać — Robyn musiała namawiać je do jedzenia. Dziewczynki żuły posępnie drobne kęsy. — Dlaczego nie powiedziałaś nam wcześniej, że chcesz to zrobić dzisiaj? — odezwała się w końcu Yicky. — Ta młoda dziewczyna z kraalu Zamy to doskonały przypadek, godzinę temu dostała dreszczy. Przypuszczam, że jeszcze przed zmierzchem gorączka osiągnie maksimum. — Proszę, mamo. — Elizabeth podbiegła, uklęknęła obok matki i objęła ją w talii. Była przerażona. — Proszę, nie rób tego. — Nie bądź niemądra, Elizabeth — powiedziała zdecydowanym tonem Robyn. — Wróć na miejsce i dokończ jedzenie. — Lizzie ma rację. — W zielonych oczach Vicky zakręciły się łzy. — Nie rób tego, mamo. To takie niebezpieczne, takie okropne. Wyraz twarzy Robyn złagodniał trochę, położyła wąską lecz silną, brązową rękę na głowie Elizabeth i rzekła: — Czasami musimy czynić rzeczy, które nas przerażają. W ten sposób Bóg sprawdza naszą siłę i wiarę. — Odsunęła błyszczące, ciemne włosy z czoła córki. — Twój dziadek, Fuller Ballantyne... — Dziadek był pomylony — przerwała jej Vicky. — To był wariat. Robyn potrząsnęła głową. — Fuller Ballantyne stał się wielkim człowiekiem, wizjonerem, którego odwaga nie miała granic. Tylko mali, nikczemni ludzie nazywają takich ludzi wariatami. Nie wierzyli mu, nie wierzą i mnie, ale podobnie jak on udowodnię, że mam rację — rzekła nieugięcie. Rok wcześniej Robyn jako wyższy inspektor medyczny misji Khami przedłożyła Brytyjskiemu Stowarzyszeniu Medycznemu pracę naukową, w której zawarła wyniki dwudziestoletnich badań nad tropikalną malarią. Na początku rozprawy wyraziła głębokie uznanie dla pracy Charlesa Louisa Alphonsa Laverana, któremu udało się pod mikroskopem wyodrębnić pasożytniczego pierwotniaka wywołującego malarię. Potem zasugerowała, że pojawiające się naprzemiennie uczucie zimna i gorączka są związane z rozmnażaniem się zarodźców w krwi chorego. Czcigodni członkowie Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego doskonale zdawali sobie sprawę, iż mają do czynienia z osobą znaną z radykalnych poglądów. Nigdy nie zapomnieli również, że aby dostać się do szkoły medycznej i otrzymać dyplom, Robyn przebrała się za chłopaka, bezczeszcząc w ten sposób „ścisły rezerwat męskości". Pamiętali skandal, jaki wybuchł, kiedy władze uczelni postanowiły, co było przecież uzasadnione, odebrać jej tytuł. Utkwiła im również w pamięci cała seria bardzo popularnych książek, w tym najbardziej kontrowersyjna — Ka- walerzysta Hackett z Matabele, ostry atak na Towarzystwo Południowoafrykańskie, w które Stowarzyszenie Medyczne zainwestowało dużą część swoich funduszy. Oczywiście szanownym członkom tego dostojnego ciała obce były tak niskie uczucia jak zazdrość czy złośliwość. Żaden z nich nie patrzył zawistnym okiem na jej honoraria za książki, a kiedy głoszone przez Robyn teorie dotyczące chorób tropikalnych, poparte przez jej przyjaciela — redaktora naczelnego „Evening Standard" — Oliviera Wicksa, okazały się prawdziwe, wielkodusznie wycofali poprzednie zarzuty. Jednakże, gdy doktor Robyn St. John, wcześniej Codrington, z domu Ballantyne, wpadała w pułapkę własnych przypuszczeń, członków Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego zabrakło wśród tych, którzy przychodzili jej z pomocą. Po przeczytaniu pierwszej strony pracy Robyn na temat tropikalnej malarii byli tylko lekko zaniepokojeni. Teoria o powiązaniu cyklu rozwojowego zarodźca ze zmianami temperatury ciała chorego mogła jedynie dodać blasku reputacji autorki. Później, z coraz bardziej rosnącym zadowoleniem, zdali sobie sprawę, że po raz kolejny Robyn mogła narazić siebie i swoje dobre imię. Odkąd Hipokrates, w piątym wieku przed naszą erą, opisał tę chorobę, wiadomo było, że malarię powoduje wilgotne, cuchnące powietrze występujące na bagnistych terenach. Robyn St. John sugerowała, że to rozumowanie błędne, gdyż choroba rozprzestrzenia się przez kontakt zakażonej krwi z krwią osoby zdrowej. Następnie w rozprawie postulowała, iż roznosicielami zarazków są komary, którym najbardziej odpowiadają bagna i podmokłe rejony, a tam z kolei najczęściej notuje się chorobę. Jako dowód Robyn przedstawiła wyniki badań mikroskopowych zawartości żołądka insektów, gdzie znalazła wywołującego malarię pasożyta. Członkowie Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego nie mogli powstrzymać się od szydzenia z jej teorii. Doktor St. John nie powinna pozwalać swoim skłonnościom do mrożących krew w żyłach opowiadań wkraczać na święty teren nauk medycznych — pisał jeden z bardziej życzliwych krytyków. — Nie istnieją żadne dowody, że jakakolwiek choroba może być przenoszona przez krew, a uznanie komarów za roznosicieli zarazków przypomina wiarę w wampiry i wilkolaki. — Z waszego dziadka też sobie kpili. — Robyn podniosła głowę i spojrzała na córki, na jej twarzy było widać siłę i determinacja. — Kiedy wykazał błędność przekonania, że żółta febra jest chorobą zakaźną, kazano mu dostarczyć dowody. Bliźniaczki słyszały o wyczynie dziadka już tuzin razy, a samo oczekiwanie na kolejną relację wywołało u nich mdłości. — Poszedł do szpitala, w którym zebrali się ci wybitni lekarze. Wzniósł toast kryształową szklanką pełną wymiocin pacjenta, umierającego na tę chorobę, potem wypił zawartość naczynia na oczach wszystkich — opowiadała Robyn. dYicky zakryła usta, a Elizabeth czknęła cicho i zrobiła się trupio blada. — Wasz dziadek był odważnym człowiekiem, a ja jestem jego córką — powiedziała Robyn. — Dokończcie teraz lunch, a po południu oczekuję waszej pomocy. Za kościołem znajdował się oddział szpitalny, który Robyn wybudowała po śmierci pierwszego męża. Konstrukcja przypominała bardziej magazyn z niskimi, sięgającymi pasa ścianami. Pokryty słomą dach opierał się na drewnianych palach. Kiedy było gorąco, wiatr przyjemnie chłodził wnętrze, a gdy padało lub robiło się zimno, opuszczano zwisające z dachu maty i w ten sposób uszczelniano całą budowlę. Maty do spania leżały w rzędach na glinianej podłodze. Nikt nie starał się rozdzielać rodzin, dlatego też współmałżonkowie i dzieci mieszkali z chorymi i cierpiącymi. Robyn doszła do wniosku, że lepiej zamienić oddział w tętniącą życiem małą społeczność, niż pozwolić pacjentom usychać z tęsknoty za bliskimi. Ten układ okazał się jednak tak dobry, a jedzenie na tyle smaczne, że często trudno było przekonać wyleczonych do opuszczenia szpitala. Robyn wpadła w końcu na pomysł, aby wysyłać ozdrowieńców i ich rodziny do pracy na polach lub przy budowie nowych oddziałów. Ten podstęp pozwolił zredukować liczbę mieszkańców misji do rozmiarów, nad którymi można już było zapanować. Laboratorium znajdowało się między kościołem i oddziałem — maleńka rotunda wzniesiona z wysuszonej na słońcu cegły i wyposażona w jedno okno. Całe wnętrze otaczały półki i stoły. Na najbardziej eksponowanym miejscu stał mikroskop, kupiony dzięki honorarium za Kawalerzystę Hacketta z Matabele, a obok leżał dziennik — gruby, oprawiony w skórę zeszyt, w którym Robyn zapisywała wszystkie obserwacje. Przypadek: Biała kobieta, obecnie w dobrym zdrowiu... — zaczęła notować swoim zdecydowanym, starannym charakterem pisma. Spojrzała na Jubę. Tragiczny ton i smutny wyraz twarzy Murzynki zmusiły ją do odłożenia pióra. — Złożyłaś przysięgę wielkiemu królowi Lobenguli, że zaopiekujesz się jego ludźmi, kiedy on odejdzie. Jak będziesz mogła dotrzymać tej obietnicy, jeśli umrzesz, Nomusa? — zapytała Juba w języku sindebele, zwracając się do Robyn imieniem nadanym jej przez Matabelów: Nomusa — Dziewczę Miłosierdzia. — Nie umrę, Juba — warknęła zirytowana Robyn. — I na miłość boską, spróbuj się uśmiechnąć. — Nie powinnaś prowokować duchów ciemności, Nomusa. — Juba ma rację, mamo — poparła ją Vicky. — Celowo przestałaś zażywać chininę, ani jednej tabletki w ciągu sześciu tygodni, a twoje własne badania wskazują, że niebezpieczeństwo zwiększa się... — Dosyć! — Robyn uderzyła w stół otwartą dłonią. — Nie chcę już ° tym słyszeć. — Dobrze — zgodziła się Elizabeth. — Nie będziemy przekonywać cię do zaniechania eksperymentu, ale czy gdyby twojemu życiu zagrażało niebezpieczeństwo, czy powinnyśmy jechać do Bulawayo po generała St. Johna? — Nawet nie waż się o tym myśleć, słyszysz mnie, dziecko? Nie wolni wam zbliżać się do tego człowieka. — Mamo, przecież to twój mąż — powiedziała Yicky. — I ojciec Bobby'ego — szybko dodała Elizabeth. — A poza tym, on cię kocha — dorzuciła Vicky, zanim Robyn zdołała je uciszyć. Była blada, drżała ze złości i przez dłuższą chwilę nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa. Elizabeth skwapliwie wykorzystała tak dziwne dla matki milczenie. — To taki silny... — Elizabeth! — Głos Robyn zabrzmiał jak spadający nóż gilotyny. — Wiesz, że zabroniłam rozmawiać o tym człowieku. — Usiadła przy biurku, podniosła pióro i przez długą minutę skrobanie stalówki było jedynym słyszalnym dźwiękiem w pokoju. Znów się odezwała, tym razem spokojnie i rzeczowo. —W razie mojej niedyspozycji Elizabeth zajmie się prowadzeniem dziennika. Chcę, żebyś co godzina sporządzała notatki, bez względu na to, w jak poważnym będę stanie. — Dobrze, mamo. — Vicky, ty zajmiesz się podawaniem lekarstw, nie wcześniej jednak niż zdobędziemy niezaprzeczalne dowody świadczące o regularności cyklu. Przygotowałam dla was listę instrukcji, do których macie się zastosować, jeśli straciłabym przytomność. — Dobrze, mamo. — A ja, Nomusa? — spytała cicho Juba. — Co ja mam robić? Robyn uśmiechnęła się i położyła rękę na przedramieniu Murzynki. — Juba, musisz pojąć, że ja nie chcę odwoływać złożonej Lobenguli obietnicy. Ten eksperyment pomoże mi zrozumieć chorobę, która od niepamiętnych czasów wyniszczała Matabelów i wszystkie inne plemiona afrykańskie. Zaufaj, to będzie wielki krok w kierunku uwolnienia twojego i mojego ludu od tej strasznej plagi. — Nie można zrobić tego w inny sposób, Nomusa? — Obawiam się, że nie. — Robyn pokręciła głową. — Zapytałaś, co masz czynić, żeby mi pomóc. Zostaniesz ze mną i dodasz mi otuchy? — Wiesz, że tak — szepnęła Juba i przycisnęła do siebie przyjaciółkę. ^ 1 Murzynka leżała na macie pod niską ścianą szpitalnego oddziału. Choć jeszcze bardzo młoda, nie była już dzieckiem. Jej ciało w pełni dojrzało, miała szerokie biodra i nabrzmiałe sutki. Wyniszczała ją gorączka, wydawało się, że skóra chorej stała się cienka i łamliwa jak pergamin. Szare usta popękały, a oczy błyszczały nienaturalnie. Robyn włożyła pod pachę cierpiącej swoją dłoń i wykrzyknęła: — Jest gorąca niczym piec, biedaczka przechodzi właśnie przesilenie. — Wyciągnęła rękę i przykryła dziewczynę grubym, futrzanym kaross. —Myślę, że teraz nadeszła najodpowiedniejsza chwila. Vicky, przytrzymasz ją, a ty Elizabeth, przynieś miskę. Vicky chwyciła łokieć Murzynki, Robyn wsunęła na przedramię chorej skórzaną opaskę i ścisnęła mocno, tak że purpurowoczarne żyły w nadgarstku pacjentki nabrzmiały i stały się bardzo twarde. — Pospiesz się, dziecko — matka warknęła na Elizabeth, która natychmiast podała białą emaliowaną miskę i drżącą ręką ściągnęła przykrywającą naczynie białą chusteczkę. Robyn podniosła strzykawkę. Mosiężny cylinder miał wąskie szklane okienko biegnące przez całą długość. Zdjęła igłę ze strzykawki i jednocześnie, kciukiem wolnej ręki, masowała żyły w nadgarstku dziewczyny. Następnie zdecydowanym ruchem wbiła igłę. Niemal natychmiast znalazła żyłę i z drugiego końca igły wytrysnęła ciemnoczerwona krew, zachlapując glinianą podłogę. Robyn nałożyła strzykawkę na igłę i wolno wyciągnęła tłok, uważnie obserwując przez szybkę podnoszący się w cylindrze poziom gorącej krwi. — Pobrałam dwa centymetry sześcienne — powiedziała, kiedy wędrująca czerwona linia dotarła do odpowiedniego miejsca na podziałce, wybitej na mosiężnym cylindrze. Robyn wyjęła igłę z nadgarstka dziewczyny i zatamowała wypływającą z ranki krew silnym uciskiem kciuka, wrzuciła strzykawkę do miski i zdjęła opaskę z przedramienia pacjentki. — Juba — poleciła — daj jej teraz chininy i zostań z nią, dopóki nie zacznie się pocić. — Robyn wstała i poszła w kierunku laboratorium tak szybko, że bliźniaczki musiały biec, aby nadążyć za matką. Gdy tylko weszły do środka, Robyn zatrzasnęła drzwi. — Musimy się pospieszyć — zaznaczyła rozpinając mankiet bluzki i wysoko podciągając rękaw. — Nie możemy pozwolić, by zginęły jakiekolwiek żyjące w tej krwi mikroorganizmy. — Wyciągnęła rękę do Vicky, aby córka założyła jej opaskę zaciskającą. — Zapamiętaj dokładną godzinę — wydała polecenie. — Szósta siedemnaście — rzekła stojąca obok niej Elizabeth. Ze zgrozą patrzyła na fioletowe żyły na ramieniu matki, wyraźnie widoczne pod jej bladą skórą. — Spróbuję wkłuć się w żyłę odłokciową — stwierdziła Robyn rzeczowym tonem i wzięła świeżą igłę ze stojącego na biurku pudełka. Zacisnęła zęby i wbiła igłę. Wolno wciskała ją coraz głębiej w kierunku napuchniętej żyły, dopóki z drugiego końca igły nie wytrysnęła krew. Robyn chrząknęła z zadowoleniem i sięgnęła po napełnioną strzykawkę. — Mamo! — zawołała Yicky, nie mogąc już się dłużej powstrzymać. — Bądź cicho, Yictorio. Robyn założyła strzykawkę na igłę i bez żadnej teatralnej przerwy czy dramatycznych słów wstrzyknęła gorącą jeszcze krew Matabelki do własnej żyły. Wyjęła igłę, spokojnie opuściła rękaw. — Dobrze — powiedziała. — Jeśli mam rację — a wiem, że mam — za czterdzieści osiem godzin możemy spodziewać się pierwszego ataku. Na północ od Kimberley Clubu i na południe od „Hotelu Shepheard" w Kairze był tylko jeden stół bilardowy o pełnych wymiarach. Wieziono go w kawałkach prawie pięćset kilometrów z ostatniej stacji kolei żelaznej, za co Ralph Ballantyne zażądał stu dwunastu funtów. Niemniej jednak, właściciel „Grand Hotelu" zarobił już dziesięciokrotnie więcej, odkąd ogromny blat na pękatych tekowych nogach stanął pośrodku hotelowego baru. Stół był źródłem dumy każdego mieszkańca Bulawayo. W pewien sposób symbolizował on przejście od barbarzyństwa do cywilizacji. Poddani królowej Yictorii posyłali kule z kości słoniowej po zielonym płótnie w tym samym miejscu, w którym jeszcze kilka lat temu pogański czarny król przeprowadzał egzekucje i ceremonie „wywąchiwania" złych duchów. Hotelowy bar wypełnił tłum kibiców, niektórzy stali nawet na stołach, by móc lepiej przyjrzeć się grze. Niemal wszyscy byli już bardzo bogaci, ponieważ za uczestnictwo w wojnie z Matabelami zostali wynagrodzeni koncesjami gruntowymi i działkami na złotonośnych terenach. Każdy z nich posiadał spore porośnięte bujną trawą pastwiska, na których trzymał swoją część należącego niegdyś do Lobenguli bydła. Wielu oznaczyło już działki, wbijając kołki w ziemię, a wokół leżały widoczne gołym okiem i mieniące się w afrykańskim słońcu grudki złota. Oczywiście nie wszystkie żyły były tak wjdajne, jak znaleziona przez Eda Pearsona stara kopalnia między rzekami Hwe Hwe i Tshibgiwe, gdzie w każdej tonie urobku znajdowało się pięć uncji złota. Harry Mellow, zgodnie z instrukcjami pana Rhodesa, zbadał żyłę i ocenił jej zasoby na dwa miliony ton, co oznacza, że okazała się najbardziej wydajna z istniejących kopalni, może z wyjątkiem wysuniętej nieco na południe Kopalni Harknessa, której zasoby oceniono na pięć milionów ton, zatem każda zawierała niewiarygodną ilość dwudziestu uncji kruszcu. Tylko dobry Bóg wiedział, jakie jeszcze skarby kryła w sobie ta ziemia. Bulawayo stało się miastem prosperity, a jego mieszkańcy optymistyczni i weseli. Zgromadzeni kibice robili zakłady i kierowali złośliwe uwagi pod adresem graczy. Generał Mungo St. John dokładnie natarł kredą koniuszek kija, po czym wytarł palce w jedwabną chusteczkę. Był wysokim, barczystym mężczyzną o wąskich biodrach. Kiedy chodził dookoła stołu, dało się zauważyć, że oszczędzał jedną z nóg z powodu starej rany postrzałowej, o czym nikt nie ważył się mówić w jego obecności. Zdjął marynarkę. Miał na sobie tylko haftowaną złotą i srebrną nicią kamizelkę oraz białe płócienne rękawy, trzymające się na gumkach powyżej łokci. Na każdym innym mężczyźnie tak teatralny strój wyglądałby wyjątkowo ostentacyjnie, ale nie na Mungo, na nim prezentował się jak cesarska purpura i gronostaje. Zatrzymał się na rogu stołu i przyjrzał układowi kuł. Jego jedyne oko błysnęło drapieżnie, było ciemnożółte z dziwnymi cętkami na tęczówce, dzięki którym przypominało nieco oko orła. Drugi, pusty oczodół przykrywała czarna łata, a kiedy Mungo uśmiechnął się do przeciwnika, wyglądał niczym jakiś dystyngowany, należący do dobrego towarzystwa pirat. — Karambol z uderzeniem czerwonej — powiedział spokojnie. Wśród zgromadzonego tłumu dało się słyszeć różnorodne komentarze i głosy, proponujące zwiększone stawki zakładów na pięć do jednego albo nawet więcej. Harry Mellow roześmiał się nieco dziecinnie i złapał za głowę z podziwu dla zuchwalstwa partnera. Grali w „Trzy bandy", tak dalece odmienne od zwykłego bilardu, jak sześciometrowe, żyjące w Zambezi, krokodyle błotne różnią się od małych gekonów. Była to miejscowa odmiana gry łącząca najtrudniejsze elementy bilardu angielskiego i francuskiego. Uderzona kijem bila, zanim mogła popchnąć inną bilę czy wpaść do siatki, musiała odbić się od trzech band stołu — stąd nazwa — a jakby tego mało, gracz musiał wcześniej ogłosić, w jaki sposób zamierza zdobyć punkty. Ten warunek oznaczał, że jeśli gracz uzyskał jakieś punkty w efekcie niezamierzonego, czyli nie ogłoszonego wcześniej strzału, odejmowano je od ogólnego wyniku. To była twarda gra. Uczestnicy płacili sobie wzajemnie po pięć funtów za każdy zdobyty punkt, co oczywiście nie przeszkadzało im ani widzom robić zakładów na boku. Zawsze ogłoszenie strzału stwarzało okazję do przyjmowania nowych zakładów, a kiedy przy stole zjawiali się gracze kalibru Harry'ego Mellowa i Mungo St. Johna, każdemu uderzeniu towarzyszyło postawionych przez różnych ludzi co najmniej tysiąc funtów. Głosy wykrzykujących wysokość stawek oraz tych, którzy je przyjmowali, były ochrypłe z podniecenia. Mungo St. John włożył w zęby długie, czarne cygaro, ustawił na blacie stołu palce lewej ręki, po czym umieścił kij z klonowego drewna miedzy kciukiem i palcem wskazującym. Słychać było jeszcze ostatnie z przyjmowanych zakładów, wreszcie zapanowała cisza. Powietrze zabarwiło się na niebiesko od dymu tytoniowego, a twarze, które pochyliły się w kierunku stołu, były czerwone i spocone. Mungo St. John przyjrzał się białej bili swoim jedynym okiem, a stojący po drugiej stronie stołu Harry Mellow wziął głęboki oddech i zatrzymał tlen w płucach. Jeśli St. Johnowi uda się karambol, zdobędzie dwa punkty, a kolejne trzy za uderzenie czerwonej bili. Nie była to jednak cała stawka, ponieważ Harry postawił pięćdziesiąt funtów na porażkę Mungo, mógł więc stracić lub wygrać ponad setkę. Mungo St. John miał poważną minę, jak profesor filozofii próbujący rozgryźć zagadkę wszechświata. Wykonał próbne uderzenie kijem, zatrzymując jego skórzany koniuszek zaledwie Mika milimetrów od bili. Potem l cofnął kij tak daleko, jak tylko mógł, a kiedy miał już uderzyć, ciszę przerwa głos młodej kobiety. — Generale St. John, musi pan natychmiast ze mną jechać. Na całym ogromnym obszarze na północ od rzeki Shashi i na południe od Zambezi mieszkało zaledwie sto białych kobiet, z których prawdopodobnie dziewięćdziesiąt było mężatkami, a większość pozostałych już zaręczona. piękny głos przyciągnąłby uwagę mężczyzn spacerujących po obu stronacli Pól Elizejskich, ale w sali bilardowej „Grand Hotelu" w spragnionym kobiet Bulawayo miał siłę rażenia zbliżoną do mocy ognia kartaczowego. Kelner upuścił tacę z ustawionymi na niej kuflami piwa; ciężka drewniana ława przewróciła się z ogromnym hukiem, kiedy siedzący na niej mężczyźni zerwali się na równe nogi jak zaniepokojeni strażnicy; pijany woźnica, stojący na barze, aby lepiej widzieć grę, runął teraz do tyłu, prosto na barmana, który instynktownie wymierzył mu cios, chybił i skosił rząd stojących na półce butelek whisky. Tak gwałtowny rumor poruszyłby nawet marmurowy posąg Zeusa, jednak Mungo St. John gładko dokończył strzał. Spokojnie obserwował tor kuli, która odbiła się od przeciwległej bandy, wróciła, odbiła się pod kątem i uderzyła w trzecią bandę, bardzo tracąc w ten sposób na szybkości. Toczyła się teraz prosto na Mungo, ten podniósł lewą rękę i pozwolił bilil przejść pod swoim nosem; popchnęła inną białą bilę tak lekko, że tal odsunęła się zaledwie kilka centymetrów w kierunku czerwonej i pocałowa-f ła ją czule jak kochanek. Zderzenie pozbawiło uderzoną kijem bilę resztek pędu, zawisła na chwilę na rogu stołu, po czym bezgłośnie wpadła do siatki. To był doskonały strzał, ogłoszony i wykonany, a w jego wyniku tysiąc funtów zmieniło właścicieli, nikt jednak się nie odzywał, wszyscy zgromadzeni mężczyźni, z wyjątkiem Mungo, w hipnotycznym transie patrzyli na drzwi. St. John wyjął bilę z siatki, ustawił na stole, następnie zaczął nacierać kredą koniuszek kija i powiedział: — Yictorio, drogie dziecko, czasami nawet najładniejsze młode damy powinny zachować milczenie. — Znów pochylił się nad stołem. — Wbicie czerwonej — ogłosił, ale widzowie byli tak zauroczeni dziewczyną, że nie przyjęto żadnego zakładu. Kiedy jednak Mungo przymierzał się do wykonania strzału, Yictoria znów się odezwała. — Generale St. John, mama umiera. Mungo gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na Yicky. Potem z łoskotem upuścił drewniany kij i wybiegł z baru. Dziewczyna stała jeszcze przez chwilę w drzwiach. Miała poplątane od wiatru włosy i oddychała ciężko, a jej piersi podnosiły się i opadały prowokacyjnie pod cienką bawełnianą bluzką. Powiodła oczyma po morzu przymilnie uśmiechniętych twarzy i zatrzymała wzrok, dopiero gdy odnalazła wśród tłumu wysoką postać Harry'ego Mellowa w ciemnych butach do jazdy konnej, bryczesach i rozpiętej pod szyją wypłowiałej niebieskiej koszuli. sn Vicky oblała się rumieńcem, odwróciła w kierunku wyjścia i wybiegła na zewnątrz. Mellow rzucił barmanowi swój kij i zaczął przeciskać się przez rozczarowany tłum. Kiedy znalazł się na ulicy, zobaczył generała wciąż bez marynarki, siedzącego już na gniadej klaczy i pochylonego, by zamienić kilka słów z Yicky. Mungo podniósł głowę, dostrzegł Harry'ego. — Panie Mellow — zawołał — byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciał pan bezpiecznie odwieźć moją pasierbicę do domu. Muszę udać się do Khami. — Potem uderzył klacz kolanami, a ta ruszyła galopem po pylistej ulicy. Vicky wdrapała się na kozioł niewielkiego wozu, ciągniętego przez parę małych osłów z oklapniętymi smutnie uszami. Obok niej siedziała wielka, czarna kobieca postać. — Panno Codrington — zawołał natarczywie Harry. — Proszę zaczekać. Kilkoma długimi krokami dobiegł do wozu i spojrzał na dziewczynę. — Tak bardzo chciałem panią znowu zobaczyć. — Panie Mellow — Yicky podniosła dumnie głowę — droga do misji Khami jest bardzo dobrze oznaczona, z pewnością nie mógł pan zabłądzić. — Pani matka nie chce mnie widzieć w Khami, wie pani o tym cholernie dobrze. — Proszę nie używać takich słów w mojej obecności, sir — powiedziała Yicky przybrawszy afektowany wyraz twarzy. — Bardzo przepraszam. Wszyscy wiedzą przecież, że kiedyś pani matka strzeliła do nieproszonego gościa z dwururki. — No — zgodziła się Yicky — to prawda, ale on był jednym ze sługusów Rhodesa, do tego mama wypaliła z nabojów na ptaki, a poza tym raz spudłowała. — Ja też jestem sługusem Rhodesa, do tego pani matka mogła załadować naboje na grubszą zwierzynę, a poza tym tamto doświadczenie może poprawiło jej umiejętności. — Lubię zdecydowanych mężczyzn. Takich, którzy potrafią zdobyć wszystko, co chcą, i niech szlag trafi konsekwencje. — Cóż to za słowa, panno Codrington? — Do widzenia, panie Mellow. — Yicky szarpnęła za lejce, a osły niechętnie ruszyły do przodu. Mały wóz dotarł już na obrzeża miasta, gdzie, obok murowanych budynków, stały podobne do szałasów chaty oraz namioty z brudnego, zniszczonego płótna. Po obu stronach drogi znajdowały się rzędy równo ustawionych wozów, nadal załadowanych workami, belami materiału i innymi towarami przywiezionymi ze stacji kolei żelaznej. Yicky siedziała prosto i spoglądała przed siebie, jednak ukradkiem, nieznacznie tylko otwierając usta, rzekła do Juby: — Powiedz mi, jak go zobaczysz, ale niech nie wie, że na niego patrzysz. — Jedzie — oświadczyła Juba. — Pędzi jak gepard za gazelą. Yicky usłyszała za sobą tętent galopującego konia i wyprostowała się jeszcze bardziej. — Hau! — Juba uśmiechnęła się nostalgicznie. — Namiętność mężczyzny. Mój mąż przebiegł bez odpoczynku osiemdziesiąt kilometrów, w tamtych czasach moja uroda doprowadzała mężczyzn do szaleństwa. — Nie patrz na niego, Juba. — Jest taki silny i porywczy. Spłodzi ci pięknych synów. — Juba! — Yicky oblała się rumieńcem. — Chrześcijanka nie powinna nawet myśleć o podobnych rzeczach. Chyba powinnam kazać mu, aby zawrócił. Juba wzruszyła ramionami i roześmiała się. — W takim razie spłodzi swoich synów innej. Widziałam jak patrzył na Elizabeth, kiedy przyjechał do Khami. Rumieniec Yicky przybrał jeszcze ciemniejszą barwę. — Jesteś okropna, Juba... — nie mogła dokończyć, ponieważ dokładnie w tej samej chwili Harry Mellow na smukłym ogierze zjawił się obok wozu i ściągnął cugle. — Pani ojczym prosił, bym się nią zaopiekował, dlatego też moim obowiązkiem jest szybkie odwiezienie pani do domu. Pochylił się w jej kierunku i, zanim Vicky zdała sobie sprawę z jego zamiarów, objął ją w talii, po czym krzyczącą i wierzgającą posadził na zadzie konia. — Trzymać się! — zawołał. — Mocno! — Instynktownie objęła rękami jego szczupłe, umięśnione ciało. Przestraszyła się tego, co zrobiła i odchyliła | się nieco do tyłu. W tym samym czasie wierzchowiec gwałtownie ruszył do przodu, a Yicky o mało nie spadła na pylistą drogę. Przylgnęła więc żarliwie do Harry'ego, jednocześnie próbując oddzielić swoje ciało i umysł od nieznanych dotąd doznań. Odebrane wychowanie ostrzegało ją, że coś, co wywołuje zawroty głowy, dziwne ciepło w jej łonie, mrowienie na całym ciele oraz odbiera oddech, musi być grzeszne i niegodziwe. Usiłując zmienić tok myśli, zaczęła przyglądać się delikatnym włoskom rosnącym na jego szyi i miękkiej, jedwabistej skórze za uszami. Skutek okazał się jednak zupełnie przeciwny, ponieważ Yicky poczuła w gardle coś w rodzaju dławiącej tkliwości. Pragnęła tylko jednego, przycisnąć twarz do wypłowiałej, niebieskiej koszuli i wdychać męską woń jego ciała. Była to kombinacja zapachu stali uderzonej o krzemień i pierwszych kropel deszczu wsiąkających w spieczoną słońcem ziemię. Nagle Yicky zdała sobie sprawę, że koń nadal galopuje na złamanie karku, w tym tempie zaś podróż do Khami za chwilę dobiegnie końca. — Zamęczy pan wierzchowca, sir — powiedziała drżącym głosem. Harry odwrócił do niej głowę. — Nic nie słyszę. Przylgnęła do niego, tak że jej rozwiane włosy dotknęły jego policzka, a usta otarły się o ucho Mellowa. 82 — Nie tak szybko — powtórzyła. — Pani matka... — ...nie jest aż taka chora. — Ale oznajmiła pani generałowi St. Johnowi... — Czy myśli pan, że ja i Juba wyjechałybyśmy z Khami, gdyby istniało jakiekolwiek zagrożenie? — St. John? — To była doskonała okazja, żeby znów ich połączyć. To takie romantyczne. Dajmy im obojgu trochę czasu. Mellow zebrał cugle. Koń zwolnił i szedł teraz znacznie spokojniejszym krokiem, a Vicky, zamiast odsunąć się od Harry'ego, przylgnęła do niego jeszcze bardziej. — Moja matka nie rozpoznaje swoich własnych uczuć — wyjaśniła. — Lizzie i ja musimy czasami brać sprawy w swoje ręce. Natychmiast pożałowała, że wymieniła to imię. Również zauważyła sposób, w jaki Harry patrzył na Elizabeth oraz spojrzenie, jakim mu odpowiedziała. Po jego wyjeździe z Khami, Vicky próbowała zawrzeć porozumienie z siostrą, na mocy którego ta miałaby nie zachęcać pana Mellowa do rzucania w jej kierunku podobnych spojrzeń. W odpowiedzi Lizzie uśmiechnęła się tylko i stwierdziła: — Nie sądzisz, że powinnyśmy pozwolić, żeby to on dokonał wyboru? Jeśli Harry do tej pory był tylko atrakcyjny, nieustępliwość Elizabeth uczyniła go zniewalającym. Yicky jeszcze mocniej objęła Mellowa w pasie. W tej samej chwili zobaczyła porośnięte lasem wzgórza Khami majaczące ponad niskimi krzewami. Poczuła strach, wkrótce Harry znów ujrzy brązowe oczy i bujne ciemne włosy drugiej bliźniaczki. Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu nikt jej teraz nie obserwuje, ani matka, ani Juba, a przede wszystkim jest poza zasięgiem uszu siostry. To było wyjątkowo orzeźwiające uczucie, które w połączeniu z innymi nieznanymi doznaniami, pozwoliło jej zapomnieć o surowych zasadach wpojonych przez rodziców. Nieomylna kobieca intuicja podpowiadała jej, że może mieć wszystko, czego pragnie, ale tylko jeśli podejmie odważne i natychmiastowe działanie. — To strasznie smutne i gorzkie, że kobieta musi znosić samotność, nawet jeżeli tak bardzo kocha. Zamruczała jak kotka, a Harry ściągnął lejce i zwolnił krok konia do stępa. — Bóg nie chciał, żeby kobiety były samotne — szepnęła i zobaczyła, że delikatna skóra za jego uszami zaczerwieniła się lekko — mężczyźni również nie — dodała, a Harry wolno odwrócił głowę i spojrzał w jej zielone oczy. — Tak strasznie gorąco na tym słońcu — powiedziała, nie odrywając od niego wzroku. — Chciałabym odpocząć przez chwilę w cieniu. Zsiedli z konia. Yicky nadal stała bardzo blisko Mellowa i patrzyła mu w oczy. — Tu nie ma gdzie usiąść, wszystko jest pokryte kurzem/— stwierdziła — może znajdziemy jakieś miejsce dalej od drogi. / Wzięła go za rękę i poprowadziła przez miękką, sięgającą kolan trawę w kierunku drzewa mimozy. Ukryci pod jej rozłożystymi gałęziami będą zupełnie niewidoczni. / Mungo St. John przejechał przez przełęcz; i ruszył w stronę białych budynków misji Khami. Klacz była już zmęczona, z szeroko otwartego pyska spływała spieniona ślina i ochlapywałam^ buty. Elizabeth usłyszała tętent kopyt i wyszła na werandę. Zasłoniła oczy przed słońcem i spojrzała na wzgórze, a jak tylko rozpoznała Mungo, zbiegła ze schodów. — Generale St. John, dzięki Bogu, że pan przyjechał. — Podbiegła i wzięła od niego cugle. — Jak ona się czuje? — Wyrzucił stopy ze strzemion, zeskoczył z siodła, złapał Elizabeth za ramiona i nią potrząsnął. Miał dzikie, obłąkane spojrzenie. — To tylko żart, Vicky i ja chciałyśmy, żeby pan przybył, bo mama pana potrzebuje. Nie było z nią tak źle, tylko niezbyt wysoka gorączka. — Do diabła, dziewczyno — krzyknął Mungo — co się stało? Powstrzymywane dotąd łzy, z głośnym szlochem spłynęły jej po policzkach. — Zmieniła się, to pewnie przez krew tej dziewczyny; ona płonie w środku. — Weź się w garść. — Znów nią potrząsnął. — Uspokój się, Lizzie, to zupełnie do ciebie niepodobne. Elizabeth przełknęła ślinę i powiedziała spokojniejszym głosem: — Wstrzyknęła sobie krew pacjentki chorej na malarię. — Murzynki? Na miłość boską, po co? — zapytał Mungo, ale nie czekał na odpowiedź. Zostawił bliźniaczkę, wbiegł na werandę i wpadł do sypialni Robyn. Zatrzymał się. Mały pokoik wypełniało powietrze przesiąknięte zapachem choroby, a ciepło bijące z leżącego na wąskim łóżku ciała skropliło się na szybie jedynego okna jak para z czajnika. Obok wyrka, niczym pies u stóp pana, siedział syn generała. Robert spojrzał na ojca ogromnymi, smutnymi oczyma, jego buzię wykrzywił blady uśmiech. — Synu! — St. John zrobił jeden krok w kierunku posłania, lecz chłopiec zerwał się na równe nogi, prześlizgnął pod wyciągniętą ręką ojca i uciekł na zewnątrz, tupiąc bosymi stopami po werandzie. Przez chwilę Mungo chciał biec za nim, lecz potem potrząsnął głową i podszedł do łóżka. Nachylił się i przyjrzał wyciągniętej na nim nieruchomej postaci. Robyn była tak wyniszczona, że wydawało się, iż przez bladą skórę na policzkach prześwitywały kości. Miała zamknięte i głęboko zapadnięte oczy. Włosy, lekko siwiejące na skroniach, wydawały się suche i łamliwe jak zimowa trawa na stepie. Nachylił się bardziej, żeby dotknąć jej czoła. W tej samej chwili ciałem chorej zaczęły wstrząsać dreszcze; szczękała zębami tak głośno, że miało się wrażenie, iż zaraz pokruszą się niczym porcelana. Mungo 84 dotknął jej niewiarygodnie gorącej skóry, po czym spojrzał na stojącą obok Elizabeth. — Chinina? — zapytał. — Dałam jej więcej niż powinnam, od rana dostała sześć i pół grama, ale nie ma żadnej reakcji. — Urwała, nie chcąc mówić mu najgorszego. — O co chodzi? — Przed eksperymentem mama nie brała lekarstwa przez sześć tygodni. Chciała ułatwić chorobie działanie i udowodnić swoją teorię. Mungo patrzył na nią przerażony. — A jej własne obserwacje? — Potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Przecież wywnioskowała, że duże dawki chininy po okresie nieprzyjmowania leku... — nie dokończył, jakby słowa same mogły wywołać to, czego najbardziej się obawiał. Elizabeth domyśliła się, o czym mówi. — Jej bladość — szepnęła — zupełny brak reakcji na chininę, tak się boję. Instynktownie Mungo objął Elizabeth, która jakby skurczyła się w jego ramionach. Zawsze był w dobrych stosunkach z bliźniaczkami. Od pierwszego dnia w Khami, kiedy przyjechał umierający od ropiejącej rany postrzałowej w nodze, dziewczynki zostały jego tajnymi sojuszniczkami i zawsze chętnymi do działania współpracownicami. Mimo że były wtedy jeszcze małymi dziećmi, blizniaczki stały się tylko kolejnym dowodem jego hipnotycznego wpływu na kobiety, bez względu na ich wiek. — Vicky i ja kusiłyśmy los, mówiąc panu, że mama jest umierająca. — Wystarczy. — Spojrzał na nią łagodnie. — Oddawała już mocz? — A potem dodał grubiańsko, jakby chciał ukryć zmieszanie: — Sikała już? — Od wczoraj nie — Elizabeth pokręciła głową. Mungo popchnął dziewczynę w kierunku drzwi. — Musimy zmusić ją do pobrania płynu. Mam w torbie butelkę koniaku. Przynieś kilka cytryn z ogrodu, cukier i duży dzbanek gorącej wody. St. John trzymał głowę Robyn, a bliźniaczka próbowała wlewać między jej białe usta małe ilości parującego napoju. Chora opierała im się, jakby walczyła z dręczącymi ją majakami. Po pewnym czasie dreszcze ustąpiły gwałtownie, ciało zaczęła wysuszać gorączka; mimo że nie rozpoznała ani Mungo, ani Elizabeth, piła zachłannie, krztusząc się i dławiąc, podawany przez nich napój. Była tak słaba, że kiedy próbowała podnieść głowę, ta opadała ciężko i przekręcała się na bok. Mungo podtrzymywał ją swoimi dużymi, silnymi rękami, które, gdy wycierały ociekające po jej brodzie kropelki płynu, stały się dziwnie delikatne i czułe. — Ile już wypiła? — zapytał. — Ponad dwa litry — odpowiedziała Lizzie, sprawdzając poziom cieczy w dzbanku. Zapadał zmrok, w pokoju zrobiło się ciemno. Elizabeth wstała, złapała się za obolałe plecy i podeszła do wyjścia. Spojrzała na drogę wiodącą przez przełęcz. — Yicky i Tuba powinny już być z powrotem — powiedziała. Robyn znów krzyknęła, więc zamknęła drzwi i podbiegła do łóżka. Nagle, kiedy klękała obok Mungo, poczuła ostry, amoniakalny zapach. Odwróciła oczy i odezwała się cicho: — Muszę ją przebrać. St. John nie wstawał. — To moja żona — rzekł. — Vicky i Juba jeszcze nie wróciły, a ty będziesz potrzebowała pomocy. Elizabeth skinęła głową i ściągnęła kołdrę. — Słodki Jezu — szepnęła. — Tego obawialiśmy się najbardziej — stwierdził Mungo cicho, jakby stracił już nadzieję. Koszula nocna sfałdowała się wokół białych, dziewczęcych ud Robyn. Podobnie jak cienki materac, zupełnie się przemoczyła. Nie był to jednak czysty, żółty mocz, jaki mieli nadzieję zobaczyć. Patrząc na mokrą pościel, Mungo przypomniał sobie piosenkę, śpiewaną przez żołnierzy z kolumny Jamesona: Czarny jak anioł, Czarny jak treflowy as, Kiedy czarny będzie jego mocz, Położymy go na desce I sypniemy ziemią w jego twarz. Cuchnąca plama była czarna, czarna jak zakrzepła krew — wypływ' z nerek, próbujących oczyścić zakażoną krew krążącą w żyłach Robyn. Przyczyną jej upiornej bladości było niszczenie czerwonych krwinek, a sama choroba przybrała najgroźniejszą formę. Oboje patrzyli z przerażeniem na łóżko. Na werandzie rozległy się czyjeś kroki, po chwili otworzyły się drzwi do sypialni. Na progu pojawiła się Yictoria. Zmieniona, promieniowało od niej piękno kobiety, która po raz pierwszy odkrywa magię miłości. — Gdzie się podziewałaś, Vicky? — zapytała Elizabeth. Potem zauważyła stojącego za nią wysokiego, młodego mężczyznę. Wiedziała, co oznaczał jego otumaniony, ale dumny wyraz twarzy. Nie była oburzona ani zazdrosna, wręcz przeciwnie, czuła zadowolenie. Harry Mellow jej się nie podobał; drażniła się tylko z siostrą udając, że się nim interesuje. Elizabeth obdarzyła miłością mężczyznę, którego nigdy nie zdoła zdobyć i już dawno pogodziła się z tą myślą. Cieszyła się szczęściem Yicky, lecz na twarzy nadal miała smutek i przygnębienie. — Co się stało? — Z pięknej buzi Vicky zniknął poprzedni blask, przycisnęła rękę do piersi, jakby chciała powstrzymać zbierające się w niej przerażenie. — Co się stało, Lizzie? — Krwiomocz — odpowiedziała Elizabeth. — Mama ma krwiomocz. \ Nie musiała nic więcej wyjaśniać. Bliźniaczki spędziły całe swoje życie w misji i prowadzonym przez Robyn szpitalu. Wiedziały, że ta forma malarii jest dziwacznie wybiórcza/Atakowała tylko białych, a z obserwacji matki wynikało, że istnieje współzależność miedzy występowaniem tego zjawiska i przyjmowaniem chininy, do której dostęp mieli prawie wyłącznie biali. Robyn trafiła na około pięćdziesiąt takich przypadków. Na początku byli to głównie myśliwi i/wędrowni kupcy, później kawalerzyści z kolumny Jamesona, nowi osadnicy oraz poszukiwacze złota, którzy zjeżdżali do Bulawayo. Bliźniaczki wiedziały, że z tych pięćdziesięciu pacjentów, tylko trzech pozostało przy życiu. Reszta spoczęła na małym cmentarzu po drugiej stronie rzeki. Matka wydała na siebie wyrok śmierci. Vicky podbiegła do jej łóżka i rzuciła się na kolana. — Mamo — szepnęła dręczona wyrzutami sumienia. — Powinnam była tu przy tobie zostać. Juba rozgrzała w ognisku kamienie z rzeki i zawinęła w koce. Ułożyli je wokół Robyn, a potem przykryli ją czterema futrzanymi karossami. Ostatkiem sił próbowała zrzucić to z siebie, lecz silne ręce Mungo nie pozwoliły żonie wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Mimo gorączki i ciepła wydzielanego przez kamienie, jej skóra była sucha, a oczy błyszczały jak zimny kryształ górski. Dopiero później, kiedy słońce dotknęło szczytów drzew, a pokój wypełniło pomarańczowe światło, pot zaczął sączyć się przez pory w skórze i wyciekać niczym sok z miażdżonej w prasie trzciny cukrowej. Na czole pojawiły się maleńkie kropelki, które łączyły się w większe, po czym spływały w postaci drobnych strumyków i wsiąkały we włosy. Wpływały jej do oczu tak szybko, że Mungo z trudem tylko nadążał z ich wycieraniem. Pot wsiąkał w cienki materac i stukał jak deszcz w twardą, suchą podłogę pod łóżkiem. Temperatura obniżyła się gwałtownie, a kiedy Robyn przestała się pocić, Juba i bliźniaczki obmyły gąbkami jej nagie ciało. Była odwodniona i wyczerpana, sterczały jej żebra, a miednica zapadła się. Obchodziły się z matką z przesadną ostrożnością, ponieważ każdy nagły ruch mógłby uszkodzić delikatne ścianki naczyń krwionośnych w nerkach i spowodować gwałtowny krwotok, którym tak często kończyła się choroba. Kiedy skończyły, zawołały Mungo, siedzącego z Harrym Mellowem na werandzie. Robyn zapadła w śpiączkę. St. John postawił lampę na podłodze, żeby światło nie przeszkadzało chorej. — Poproszę was, jeśli nastąpi jakaś zmiana. — Kazał kobietom wyjść, a sam usiadł na taborecie obok łóżka. W nocy stan Robyn pogarszał się stopniowo, a rano wyglądała, jakby jakiś wampir wyssał z niej krew. Wiedział, że umiera. Wziął ją za rękę, ale ona nawet nie drgnęła. Usłyszał czyjeś kroki i odwrócił głowę. W drzwiach stał Robert — jego syn. Miał na sobie zniszczoną i połataną koszulę nocną, była za ciasna pod pachami i nie sięgała nawet do kolan. Zmierzwione włosy zasłaniały jego blade, szerokie czoło. Chłopiec patrzył na Mungo zaspanymi oczyma. Mężczyzna siedział sztywno czując, że jeśli się poruszy, dziecko ucieknie jak przerażone dzikie zwierzę. W końcu mały spojrzał na twarz matki, a jego oczy nabrały wyrazu. Wolno, krok po kroku podszedł do łóżka, wyciągnął rękę i dotknął policzka chorej. Robyn otworzyła oczy — szkliste i niewidzące, jakby spoglądały już za zasłonę ciemności. — Mamusiu — powiedział Robert. — Mamusiu, proszę, nie umieraj. Oczy Robyn błądziły przez chwilę, po czym skupiła się na twarzy synka. Spróbowała podnieść rękę, ale udało jej się tylko zacisnąć ją nieznacznie i znowu rozluźnić. — Posłuchaj mnie. Jeśli umrzesz — rzekł Mungo szorstko, a oczy żony odwróciły się w jego kierunku — jeśli umrzesz — powtórzył dobitnie — dziecko będzie moje. Dopiero teraz go rozpoznała. Widział to wyraźnie, docierały do niej również słowa. Dostrzegł w jej oczach złość, widział, ile wysiłku kosztowało ją wypowiedzenie tego jednego wyrazu. — Nigdy! — Więc żyj — prowokował. — Żyj, do cholery! — I zobaczył, że Robyn znów zaczyna walczyć. Chęć do życia opadała i rosła zgodnie z rytmem choroby, gorączka następowała po dreszczach, długie okresy śpiączki po zalewających potach. Od czasu do czasu dręczyły ją majaki, nawiedzały wspomnienia z przeszłości. Czasami patrzyła na Mungo i widziała go takim, jakim był dawno temu, na pokładzie „Hurona" — pięknego klipera z Baltimore, kiedy sama miała jakieś dwadzieścia lat. — Taki przystojny — szeptała. — Tak diabelsko, niemożliwie przystojny. Potem na krótko odzyskiwała świadomość, lecz gorączka tylko wzmacniała jej złość. — Zabiłeś go, zabiłeś, a on był święty — szeptała głosem słabym, ale pełnym pasji. — On był moim mężem, a ty wysłałeś go na drugą stronę rzeki, doskonale wiedząc, że czekają tam uzbrojeni Matabelowie. Zabiłeś mojego męża, tak jakbyś sam wepchnął mu w serce ostrze dzidy. Potem jej nastrój znów się zmieniał. — Czy nigdy przez ciebie nie zaznam spokoju? — błagała tak cicho, że musiał się nachylać, by zrozumieć słowa. — Wiesz, że nie potrafię ci się oprzeć, jednak wszystko, co dla mnie oznaczasz, obraża mnie i mojego Boga, mnie i pozbawionych przywódcy ludzi, których dał mi w opiekę. — Pij — powiedział. — Musisz pić. — A ona odwracała głowę, kiedy zbliżał dzbanek do jej ust. Potem choroba znów wracała, wraz z nią gorączka oraz utrata przytom- 88 ności. Dni i noce mijały, zamazywały się w jej pamięci. Czasami Mijmgo budził się w środku nocy, wstawał zdrętwiały ze zmęczenia, i zmuszał Robyn do picia. — Pij — szeptał. — Pij, bo inaczej umrzesz. Następnie siadał ciężko na krześle. Kiedy znów się ocknął, było już rario, a obok krzesła stał jego syn. Jak tylko otworzył oczy, chłopiec uciekał, gdy^ zaś próbował go wołać, matka syczała wściekle: — Nigdy ci go nie oddam, nigdy! Czasami w ciągu dnia, kiedy Robyn leżała blada i cicha, odpoczywając po niedawnym ataku choroby, Mungo mógł zdrzemnąć się przez kilka godzin na sienniku położonym w odległym końcu werandy, dopóki nie zawołała go Juba lub któraś z bliźniaczek. — Znów się zaczęło. — Wtedy biegł do żony, prośbami oraz groźbami próbował wyrwać ją z letargu i zmusić do ponownego podjęcia walki. Czasami, kiedy zmęczony siedział na łóżku obok Robyn, zastanawiał się nad własnym życiem. Miał setki dużo ładniejszych od niej kobiet. Był świadomy swojego uroku, wiedział, że może zdobyć niemal każdą niewiastę. Dlaczego więc wybrał tę, której nigdy nie będzie miał; tę, która nienawidziła go równie mocno, jak on ją kochał; tę, która urodziła mu syna poczętego w namiętnym uniesieniu, a jednak z całym zaangażowaniem nie pozwalała mu się nawet do niego zbliżyć. Ona była tą, która zmusiła Mungo do małżeństwa, a jednocześnie stanowczo odmawiała wypełniania obowiązków żony i dopuszczała go do siebie tylko, gdy jak teraz stała się zbyt słaba, żeby protestować lub wtedy, gdy pożądanie brało górę nad świadomością. Przypomniał mu się jeden z takich dni. Było to mniej więcej miesiąc temu. Obudził się w środku nocy w swojej sypialni w domu w Bulawayo. Zobaczył palącą się świeczkę i Robyn stojącą obok jego łóżka. Aby tu dotrzeć, jechała w ciemnościach przez zupełne odludzie. — Przebacz mi, Boże! — szepnęła, rzucając się na niego w szale pożądania. O świcie opuściła go wyczerpanego i oszołomionego, a kiedy następnego dnia podążył za nią do misji Khami, wyszła mu na spotkanie trzymając w rękach karabin. Instynktownie czuł, że jeśli spróbuje się do niej zbliżyć, zabije go. Nigdy wcześniej nie widział w jej oczach tyle nienawiści i pogardy dla niego i samej siebie. Bez końca pisywała do gazet, zarówno miejscowych, jak i angielskich, kwestionując wszystkie postanowienia, które wydał jako główny pełnomocnik rządowy do spraw tubylców. Atakowała jego politykę, zapewniającą farmerom i poszukiwaczom złota czarną siłę roboczą. Potępiała działalność sił policyjnych, których zadaniem było utrzymanie porządku w plemionach. Pewnego razu wdarła się na zwołane przez niego posiedzenie starszych. Wygłosiła przemówienie w języku sindebele, nazywając indunów „starymi babami" i „tchórzami", w jego obecności skrytykowała ich uległość i podporządkowanie się władzy Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańs- kiego. Niecałą godzinę później czekała na niego obok ścieżki, w gęstych krzakach w pobliżu rzeki, a potem nadzy niczym dzikie zwierzęta kochali się na kocu wyciągniętym spod siodła. — Jak ja cię nienawidzę, o Boże, jak ja cię nienawidzę — szeptała ze łzami w oczach, kiedy wsiadła na konia i jechała z powrotem do Khami, nie zważając na ciernie, które darły spódnicę. Jej nakazy skierowane do indunów jawnie nawoływały do rebelii i krwawej rewolucji. W swojej książce Kawakrzysta Hackett z Matabele, w której wymieniła Mungo z nazwiska, słowa włożone mu w usta i przypisane czyny były jadowitym oszczerstwem. Pan Rhodes oraz inni dyrektorzy Towarzystwa nalegali, aby St. John wniósł przeciw niej oskarżenie. — Przeciw mojej własnej żonie? — Spojrzał ukośnie jedynym okiem i uśmiechnął się ponuro. — Zrobiłbym z siebie durnia. Stała się najbardziej nieprzejednanym i bezlitosnym wrogiem, jakiego miał, a mimo to myśl o jej śmierci sprawiała mu ogromny ból, więc za każdym razem, kiedy tonęła w otchłani, on tonął razem z nią, każda zaś zauważalna poprawa była dla niego źródłem wielkiej radości. Jednak gra uczuć i sposób, w jaki poświęcał się, by ją ocalić, niepokoiły go do głębi duszy. Ciągnęło się to przez wiele długich, męczących dni. Wreszcie nadszedł oczekiwany koniec. Elizabeth wyrwała ojczyma z głębokiego snu, na który sobie pozwolił. Usłyszał drżący głos dziewczyny i zobaczył łzy w jej oczach. — Już koniec, generale St. John — powiedziała. Wzdrygnął się, jakby uderzyła go w twarz, po czym stanął na chwiejnych nogach. Poczuł, iż łzy napływają mu do oczu. — To nieprawda — zaoponował, lecz nagle zdał sobie sprawę, że bliźniaczka uśmiecha się zapłakana, a w rękach trzyma emaliowany nocnik. Mocz miał zapach amoniaku — zniknął dziwny, gnijący odór choroby, kolor cieczy zmienił się z czarnego —jak Guinness, na jasnozłoty — niczym Pilsner. — Już koniec — powtórzyła Elizabeth. — Mocz jest czysty. Nic jej już nie grozi. Dzięki Bogu, nic jej już nie grozi. Jeszcze tego samego popołudnia Robyn czuła się na tyle dobrze, żeby kazać Mungo opuścić misję, następnego ranka próbowała wstać z łóżka, by wydane polecenie wprowadzić w życie. — Nie mogę pozwolić, aby mój syn pozostawał pod twoim zgubnym wpływem przez choćby jeszcze jeden dzień. — Robyn... — zaczął, lecz ona nawet nie chciała słuchać. — Postanowiłam nie mówić dziecku o tobie. Nie wie, że jego ojciec kiedyś zajmował się handlem niewolnikami. Nie wie o tysiącach ludzi, niewinnych, afrykańskich dzieciach, które wywiozłeś do Ameryki. Nie rozumie jeszcze, że to ty i tobie podobni wywołaliście krwawą wojnę z Matabelami, ani tego, że jesteś narzędziem okrutnego ucisku. Ale jeśli nie wyjedziesz, zmienię swoje postanowienie. — W głosie dało się usłyszeć resztki dawnej on siły, lecz Juba musiała podeprzeć jej plecy. — Nakazuję ci natychmiast opuścić Khami. Wysiłek był tak wielki, że Robyn zbladła i zdyszała się, a delikatne ręce Juby pomogły chorej oprzeć się z powrotem o poduszkę. Elizabeth szepnęła do generała: — Może tak byłoby najlepiej. Znów może mieć atak. Kącik ust Mungo podniósł się, na twarzy pojawił się kpiący uśmiech, który Robyn doskonale pamiętała, jednak w głębi jego oka zobaczyła jakiś den — żal, że jest tak potwornie samotny. — Wedle rozkazów, jaśnie pani. — Ukłonił się przesadnie głęboko i wyszedł z sypialni. Żona wsłuchiwała się w dźwięki kroków, kiedy szedł po werandzie i schodził ze schodów. Dopiero teraz odepchnęła Murzynkę i odwróciła się do białej ściany. Aż na szczycie grzbietu górskiego, gdzie ścieżka przebiegała przez przełęcz między porośniętymi gęstym lasem wzgórzami, Mungo St. John ściągnął cugle i zerknął za siebie. Na werandzie nie było nikogo. Westchnął, znów wziął cugle do rąk i spojrzał na drogę wiodącą na północ. Nie ruszał jednak, zmarszczył tylko brwi, podniósł głowę i popatrzył w górę. Niebo na północy ściemniało. Wyglądało to tak, jakby ciężka zasłona opadła zeń prosto na ziemię. Nie przypominała ona chmury, ponieważ była bardzo gęsta — jak przesuwająca się fala tajemniczego, czerwonego plank-tonu, którą widział na wodach południowego Atlantyku. Zostawiała po sobie tylko śmierć oraz zniszczenie. Ogrom zjawiska pobudził jego wyobraźnię. Wielkim łukiem kotara wisiała nad połową horyzontu i podnosiła się w kierunku stojącego w zenicie słońca. Daleko na północy Mungo widywał ogromne burze piaskowe wzniecane na Saharze przez bardzo suchy, gorący wiatr — harmatan, jednak zdał sobie nagle sprawę, że w odległości tysięcy kilometrów nie ma żadnej pustyni. Nie potrafił tego zrozumieć, a zdziwienie zmieniło się w zaniepokojenie, kiedy dotarło do niego, z jaką szybkością to coś się zbliżało. Czarna zasłona dotknęła już krawędzi słońca, zmieniając emitowane przez nie światło. Klacz poruszyła się niespokojnie, stado kuropatw, które kwiliło w trawie przy drodze, zamilkło nagle. Ciemna fala szybko zalewała niebo, słońce stało się pomarańczowe jak tarcza rozgrzanego metalu. Na ziemię padł ogromny cień. Wszystko ucichło. Umilkł chór owadów w lesie, ćwierkanie małych ptaszków w zaroślach — dźwięki, będące tłem Afryki — niezauważalne, dopóki nie zanikły. Cisza była przytłaczająca. Klacz opuściła głowę, a dzwonienie łańcuszka wędzidłowego zabrzmiało zgrzytliwie głośno. Rozszerzająca się kurtyna zgęstniała i pokryła już całe niebo, rzucany przez nią cień pogłębił się. Rozległ się jakiś dźwięk. Niewyraźny, odległy świst, jak wiatr poruszający biały niczym cukier piach pustynnych wydm. Słońce świeciło blado, niby dogasające obozowe ognisko. Syk przybierał na sile, jak głuche echo w morskiej muszli przytkniętej do ucha, a światło słońca miało dziwny purpurowy kolor. Mungo zadrżał, mimo że południowy upał wydawał się teraz jeszcze dotkliwszy. Dziwny świszczący dźwięk szybko zmienił się w głębokie mruczenie, słońce zniknęło zupełnie. W mroku St. John widział, jak chmura przemieszczała się nad lasem, przesuwała w jego kierunku w postaci wijących się wstęg. Była już wokół niego. Uzbrojone w twarde skrzydła owady zderzały się boleśnie z jego twarzą, raniły mu skórę. Zasłonił się rękoma, a przestraszona klacz stanęła dęba i tylko dzięki ogromnemu doświadczeniu nie spadł z siodła. Oślepił go, oszołomił pędzący prąd skrzydeł wokół głowy. Machnął dłonią i bez trudu schwytał jednego z lecących owadów. Okazał się niemal dwa razy dłuższy od jego palca wskazującego, miał błyszczące pomarańczowe skrzydła ze skomplikowanymi czarnymi wzorami, tułów okryty twardym pancerzykiem, na główce parę wyłupiastych oczu, żółtych jak polerowany topaz, a długie, czarne nogi były uzbrojone w kolce z czerwonymi końcówkami. Owad wierzgał konwulsyjnie w jego ręce, raniąc mu skórę i zostawiając na niej kilka kropelek krwi. Zmiażdżył go, a ze środka wypłynęła żółta ciecz. — Szarańcza! — Znów spojrzał na niebo, zdziwiony ich ilością. — Trzecia z egipskich plag — powiedział głośno, po czym odwrócił łeb klaczy od nadlatujących insektów i puścił się galopem w kierunku misji. Szarańcza przemieszczała się szybciej niż klacz, więc jechał w mroku, otoczony bębniącym rykiem skrzydeł. Chmura owadów była tak gęsta, że tuzin razy niemal zgubił szlak. Insekty siadały mu na plecach i chodziły po nim, boleśnie kłując odsłoniętą skórę. Jak tylko się otrzepał, inne zajmowały ich miejsca. Przerażała go wizja utopienia się we wrzącym kotle żywych organizmów. Zamajaczyły przed nim budynki misji Khami. Bliźniaczki i służący zebrali się na werandzie, sparaliżowani i zadziwieni. Mungo zeskoczył z siodła i do nich podbiegł. — Wyprowadźcie na pola wszystkich, który potrafią utrzymać się na nogach. Niech wezmą miski, garnki — wszystko, co może zrobić dużo hałasu, i koce do machania... Bliźniaczki natychmiast wyrwały się z zamyślenia. Elizabeth naciągnęła na głowę szal i popędziła w kierunku kościoła oraz szpitala, Yicky natomiast poszła do kuchni i wyniosła stamtąd mnóstwo metalowych garnków. — Zuch dziewczyna — powiedział Mungo przytuliwszy ją do siebie. — Kiedy to się skończy, chciałbym porozmawiać o tobie i Harrym. — Wyrwał jej z rąk największe naczynie. — Chodź! Nagle niebo znów stało się czyste, a słońce tak jasne i oślepiające, że musieli zasłaniać oczy. Nie było to jednak żadnym pocieszeniem, ponieważ cała chmura szarańczy opadła teraz na ziemię. Mimo że niebo ujrzeli niebieskie, pola i lasy zupełnie i się zmieniły. Najwyższe drzewa wyglądały jak groteskowo pomalowane stogi siana — pomarańczowoczarne, ruszające się kopce. Gałęzie kołysały się pod ciężarem maleńkich ciał, a co kilka sekund rozlegał się głośny trzask i jakiś konar spadał na ziemię. Na ich oczach pole kukurydzy zostało zmiażdżone, a po grudach pełzały niezliczone ilości owadów. Wbiegli na pola, sto ludzkich postaci, walących w metalowe garnki i machających szarymi szpitalnymi kocami. Insekty schodziły im z drogi tylko po to, by za chwilę usiąść odrobinę dalej. Teraz powietrze wypełnił inny dźwięk — podniecone krzyki tysiąca ptaków, pożerających rój szarańczy. Były to latające wysoko stada szpaków w kolorze malachitowej zieleni oraz turkusowych, żółtych, karminowych, purpurowych krasek i żołn. Inne maszerowały po żywym dywanie, dziobiąc zachłannie ruszające się owady. Nie trwało to długo, krócej niż godzinę. Potem — równie gwałtownie, jak usiadł — wielki rój spontanicznie zerwał się do lotu, jakby był jednym, monstrualnie wielkim organizmem. Chmura zasłoniła słońce i po raz kolejny zapadł zmierzch, a gdy przesunęła się na południe, znów nastąpił świt. Na pustym polu ludzie wydawali się maleńcy i nieważni, kiedy przerażeni rozglądali się wokół siebie. Nie mogli rozpoznać własnego domu. Pole kukurydzy było teraz tylko skrawkiem jałowej ziemi, owady zjadły nawet twarde łodygi. Rosnące przy domu krzewy róż stały się brązowymi patykami. Zniknęły kwiaty z brzoskwiń i jabłoni w sadzie, a ich powykręcane, ogołocone gałęzie przypominały o zimie, zostały zniszczone nawet lasy na wzgórzach i gęste krzaki nad rzeką Khami. Nie widniał ślad zieleni, ani jeden liść, ani jedno źdźbło trawy nie uchroniło się przed atakiem roju żarłocznych owadów, który przeszedł przez serce Matabele. Juba podróżowała tylko z dwiema kobietami. Był to jeden ze znaków, wskazujących na upadek narodu Matabelów. Kiedyś, jeszcze przed wojną z Towarzystwem, najstarsza żona wielkiego induny z rodu Kumało miałaby entourage złożony z czterdziestu dam dworu i pięćdziesięciu uzbrojonych, ubranych w pióropusze amadoda, którzy czuwaliby nad jej bezpieczeństwem w kraalu męża. Teraz jednak Juba sama musiała nieść na głowie własną matę do spania, lecz mimo swojej ogromnej tuszy, poruszała się z niezwykłą lekkością i gracją. Miała wyprostowane plecy, wysoko podniesioną głowę. Kiedy była już daleko od misji, zdjęła wełnianą kamizelkę, ale na szyi wciąż wisiał krzyżyk. Jej ogromne piersi kołysały się i obijały z młodzieńczą sprężystością. Zostały wysmarowane tłuszczem, świeciły więc w blasku słońca; nogi błyszczały pod krótkim fartuchem z wołowej skóry, gdy szła szybkim krokiem po pylistej drodze. Jej towarzyszki — obie młode mężatki z kraalu Juby — podążały za nią ^ milczeniu. Nie śpiewały, nie śmiały się, tylko obracając głowy na boki, ze zgrozą przyglądały się otaczającej je martwej ziemi. Rój szarańczy przelatywał również tędy. Na ogołoconych z liści drzewach nie było ani owadów, ani ptaków. Słońce wypaliło odsłoniętą ziemię na pył, który roznosiły słabe podmuchy wiatru. Weszły na niewielkie wzniesienie, zatrzymały się i mimowolnie zbliżyły do siebie. Tak przeraziły się widokiem, rozciągającym się przed nimi, że nawet nie położyły swoich tobołków. Kiedyś był to wielki kraal, w którym mieszkali wojownicy z dowodzonego przez Gandanga impi Inyanti. Później, zgodnie z dekretem wydanym przez pełnomocnika do spraw tubylców w Bulawayo, impi zostało rozwiązane, wojownicy rozeszli się po całym kraju, a kraal spalono. Kiedy kobiety widziały go po raz ostatni, trawa zaczęła już pokrywać rany, teraz jednak rój szarańczy zniszczył ją, odsłaniając w ten sposób usypane z popiołu okręgi. Przywołały one wspomnienia o dawnej potędze i nowym kraalu Gandanga, który wydawał się taki mały i nic nie znaczący. Znajdował się około dwóch kilometrów dalej, również nad brzegiem Inyati. Wiosenne deszcze nie zdążyły napełnić jeszcze koryta rzeki. Piaszczyste brzegi miały srebrnobiały kolor, wypolerowane przez wodę kamienie błyszczały w słońcu jak łuski gadów. Nowy kraal wydawał się opuszczony, a zagrody dla bydła puste. — Znów zabrali bydło — powiedziała Ruth, ładna, młoda kobieta stojąca obok Juby. Nie skończyła nawet dwudziestu lat, a mimo że już od dwóch wiosen nosiła na głowie opaskę mężatki, nie zaszła jeszcze w ciążę. To skrywana obawa, iż może się okazać bezpłodną, skłoniła ją do nawrócenia się na wiarę chrześcijańską — trzech bogów tak potężnych, jak opisywała Juba, na pewno nie pozwoliłoby, aby pozostała bezdzietną. Nomusa ochrzciła ją niemal miesiąc temu, zmieniając jednocześnie jej imię z Kampu na Ruth. Nie mogła się już doczekać, kiedy wróci do męża —jednego z siostrzeńców Gandanga — i wypróbuje skuteczność nowej religii. — Nie — odpowiedziała krótko Juba. — Gandang z pewnością kazał pognać bydło na wschód, na nowe pastwiska. — A amadoda, gdzie są mężczyźni? — Może wyruszyli za stadem. — To praca dla chłopców, nie dla mężczyzn. Juba roześmiała się. — Odkąd Jedno Bystre Oko odebrał im tarcze, nasi mężczyźni są tylko mujiba. Mujiba znaczy — chłopcy zajmujący się pasaniem bydła, tacy którzy nie przeszli jeszcze inicjacji i nie zostali wojownikami. Towarzyszki Juby zawstydziła prawda zawarta w jej słowach. Ich mężczyźni już nie mieli broni, zabroniono im również napadać na inne plemiona. Pocieszały się tylko tym, że mężowie byli prawdziwymi wojownikami, ponieważ zagłębili ostrza swoich dzid w ciałach żołnierzy Wilsona na brzegach Shangani podczas jedynej zwycięskiej dla Matabelów bitwy. Na kogo wyrosną obecni chłopcy, kiedy odebrano im tradycję i jej wartości? Czy kiedykolwiek będą mogli zdobyć na polu walki prawo, by udać się między kobiety i wziąć żonę? Czy może zwyczaje i prawa, którymi kierowali się przez całe życie, pójdą w zapomnienie? A jeśli tak, co stanie się z narodem? — Kobiety są nadal tutaj. — Juba wskazała rzędy kołyszących się z rytmem motyk postaci. — Obsadzają pole po raz drugi — powiedziała Ruth. — Już za późno — odrzekła Juba — w tym roku nie będzie plonów, ani tańców na Święcie Pierwszych Owoców. — Potem otrząsnęła się z zamyślenia i dodała: — Zejdźmy do nich. Położyły tobołki obok jednej z płytkich sadzawek, zwykle tworzących się między brzegami rzeki. Zdjęty fartuchy, weszły do chłodnej, zielonej wody i zmyły z ciał pot oraz kurz. Ruth znalazła, żółte kwiatki, które przetrwały atak szarańczy i wpięła sobie we włosy. Kobiety na polach zobaczyły je wychodzące z koryta rzeki na brzeg, wybiegły im na spotkanie, krzycząc radośnie i przepychając się wzajemnie, ponieważ każda chciała jako pierwsza złożyć Jubie pokłon. — Momewethu — wołały, kłaniając się i z szacunkiem klaskając w dłonie. Wzięty jej tobołek, a dwoje z wnucząt podeszło wstydliwie, by chwycić ją za ręce. Potem, śpiewając pieśni powitalne, mała procesja ruszyła w stronę kroalu. Nie wszyscy mężczyźni poszli. Gandang siedział na swoim rzeźbionym taborecie pod ogołoconym z liści figowcem, a Juba podbiegła od niego i rzuciła mu się do nóg. Uśmiechnął się czule i kiwaniem głową wyraził zadowolenie z okazanego w ten sposób oddania, potem na znak nadzwyczajnych uczuć do niej, pomógł jej wstać i pozwolił usiąść na macie, którą położyła przed nim jedna z jego młodszych żon. Następnie cierpliwie czekał, kiedy Juba piła piwo z dużego glinianego dzbanka, podanego jej przez inną żonę. Wreszcie gestem ręki kazał żonom i dzieciom odejść, a gdy zostali sami, pochylili głowy i rozmawiali niczym najdrożsi sobie przyjaciele. — Czy Nomusa czuje się już dobrze? — zapytał Gandang. Nie darzył kobiety z misji Khami tak wielką miłością jak Juba, był nawet bardzo podejrzliwy w stosunku do obcej religii, którą przyjęła jego żona. Podczas wojny, nad rzeką Shangani patrol Wilsona wpadł w ręce impi Gandanga. Wszyscy żołnierze zostali zabici. Między trupami — rozebranymi do naga przez wojowników, aby rany po dzidach byty lepiej widoczne na ich białych ciałach — leżały zwłoki pierwszego męża tej misjonarki. Nie może być oiiłości tam, gdzie płynęła krew. Jednakże Gandang darzył tę białą kobietę szacunkiem. Znał ją równie długo, jak Jubę i obserwował jej niezmordowane wysiłki, by chronić Matabelów. Stała się oddanym przyjacielem i doradcą króla Lobenguli, pomogła tysiącom cierpiących Matabelów, jego zainteresowanie więc nie było udawane. — Czy zrzuciła już z siebie złe duchy, które zstąpiły na nią, kiedy wypiła krew tej dziewczyny? Nieuniknione było to, że relacje z eksperymentu Robyn zostaną przekręcone i ostatecznie nabiorą klimatu czarów. — Ona nie wypiła jej krwi — Juba próbowała wyjaśnić, że Robyn wstrzyknęła sobie zakażoną krew dla dobra Matabelów, ale ponieważ sama do końca tego nie rozumiała, to co mówiła nie brzmiało przekonująco. Zobaczywszy na twarzy Gandanga rysujące się wątpliwości, dała sobie spokój. — Gdzie jest Bazo, Topór? — zapytała. — Na wzgórzach razem z innymi mężczyznami — wyjaśnił. Wzgórza Matopos zawsze były schronieniem dla Matabelów, kiedy zagrażało im niebezpieczeństwo. Juba pochyliła się i ponownie zapytała: — Jakieś kłopoty? W odpowiedzi Gandang wzruszył ramionami i powiedział: — W obecnych czasach zawsze są kłopoty. — A skąd się biorą? — Jedno Bystre Oko przesłał wiadomość przez swoich kanka — szakali — że musimy przygotować dwustu młodych do pracy w nowej kopalni złota na południu, należącej do Henshawa, Sokoła. — Nie wysłałeś mu ludzi? — Powiedziałem jego kanka — uwłaczająca nazwa tubylczej policji Towarzystwa, porównująca ich do małych padlinożerców, które chodzą za lwami, licząc na zostawione przez nie resztki i wyrażająca nienawiść, jaką Matabelowie czuli do tych zdrajców — że biali ludzie odebrali mi tarczę, assegai i honor induny, dlatego też straciłem prawo do rozkazywania moim ludziom. Nie mogę więc kazać im kopać dołów dla białych i budować dla nich dróg. — A teraz Jedno Bystre Oko jedzie tutaj? Juba mówiła z rezygnacją. Doskonale znała ten schemat: rozkaz, sprzeciw i konfrontacja. Widziała to już wcześniej, robiło jej się niedobrze na myśl o męskiej dumie, wojnie, śmierci i kalectwie, głodzie i cierpieniu. — Tak — zgodził się Gandang. — Nie wszyscy kanka to zdrajcy, jeden z nich powiedział, że Jedno Bystre Oko jest w drodze, razem z pięćdziesięrionia ludźmi. Dlatego też mężczyźni poszli na wzgórza. — A ty zostałeś? — zapytała Juba. — Sam, nieuzbrojony czekasz na Jedno Bystre Oko i pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi? — Nigdy przed nikim nie uciekałem — odpowiedział Gandang — nigdy, w całym moim życiu. Juba poczuła, że duma i miłość dławią jej gardło, kiedy patrzyła przystojną, surową twarz swojego męża i po raz pierwszy zauważyła siw| włosy na jego skroniach. — Gandangu, mój panie, dawne czasy już minęły. Wszystko się zmieniło Synowie Lobenguli pracują jako służący w kraalu pana Lodzi daleko południu, nad wielką wodą. Impi są porozrzucane. Jest inny, łagodniejs bóg — Bóg Jezus. Wszystko się zmieniło, a my musimy dostosować się nowych czasów. Gandang milczał przez dłuższą chwilę i patrzył na drugi brzeg rzeki, jakby nie usłyszał tego, co powiedziała. Potem westchnął i zażył tabaki z rogu, który wisiał na rzemieniu na jego szyi. Kichnął, przetarł oczy i spojrzał na nią. — Twoje ciało jest częścią mojego ciała — rzekł. — Twój pierworodny syn jest moim synem. Jeśli nie ufam tobie, nie mogę ufać sobie. Więc mówię ci, że stare czasy jeszcze wrócą. — Co to znaczy, panie? — dociekała Juba. — Co znaczą twoje dziwne słowa? — To słowa Umlimo. Przepowiedziała, że nasz naród znów będzie wolny i wielki... — Umlimo posłała impi prosto na karabiny nad Shangani i Bembesi — Juba szepnęła gorzko. — Umlimo głosi wojnę, śmierć i zarazę. Teraz jest nowy bóg — Bóg Jezus pokoju. — Pokoju? — zdziwił się Gandang z goryczą. — Jeśli tak nazywa się ten bóg, biali ludzie wcale go nie słuchają. Zapytaj Zulusów o pokój, jaki przypadł im w udziale pod Ulundi, zapytaj cień Lobenguli o pokój, jaki biali przynieśli do Matabele. Juba nic nie odpowiedziała, ponieważ sama nie do końca zrozumiała wyjaśnienia Nomusy, zrezygnowana opuściła głowę. Po chwili, kiedy Gandang był pewien, że zgadza się z nim, dodał: — Przepowiednia Umlimo składa się z trzech części, z których pierwsza już się sprawdziła. Ciemność w południe, skrzydła szarańczy i drzewa ogołocone z liści na wiosnę. To wszystko już się stało, teraz musimy przygotować naszą stal. — Biali ludzie zniszczyli przecież assegaie. — Na wzgórzach narodziła się nowa stal. — Mimowolnie Gandang zniżył głos do szeptu. — Kowale Rozwi palą w piecach dzień i noc, a stopione żelazo płynie obficie jak wody Zambezi. Juba popatrzyła na niego. — Kto tego wszystkiego dokonał? — Bazo, twój własny syn. — Rany na jego ciele są nadal bardzo świeże. — Ale on jest induną z rodu Kumało — szepnął dumnie Gandang — i wojownikiem. — Jedynym wojownikiem — odparła Juba. — Gdzie są impfł — Przygotowują się w tajemnicy, na odludziu zdobywają umiejętności, których jeszcze do końca nie zapomnieli. — Gandangu, mój panie, czuję, że znów pęka mi serce, czuję, iż łzy zbierają się w moich oczach jak letnie deszcze. Czy zawsze musi być wojna? — Jesteś córką Matabele, w twoich żyłach płynie czysta krew Zanzi. Ojciec twojego ojca szedł za Mzilikazim, twój ojciec przelał za niego swoją krew, podobnie jak twój syn — za Lobengulę. Czy musisz zadawać mi to Pytanie? Milczała wiedząc, że nie warto spierać się z nim, gdy w jego oczach pojawia się ten błysk. Kiedy opanowywało go wojenne szaleństwo, nie było miejsca na rozsądek. — Juba, moja Gołębico, dla ciebie też będzie praca, po spełnieniu się słów Umlimo. — Panie? — zapytała. — Kobiety muszą zanieść assegaie czekającym impi. Dzidy zostaną powiązane w pęki i zawinięte w maty do spania oraz słomę na strzechy. — Tak, panie — powiedziała spokojnym głosem, opuściła wzrok, by nie patrzeć dłużej w jego rozognione oczy. — Biali ludzie i ich kanka nie będą podejrzewać kobiet, pozwolą im przejść — mówił dalej Gandang. — Teraz, kiedy żony króla nie żyją lub rozeszły się, ty stałaś się matką narodu. Twoim obowiązkiem jest zebranie kobiet, powiedzenie im, co mają zrobić i dopatrzenie, by złożyły assegaie w ręce wojowników w czasie przepowiedzianym przez Umlimo — gdy bezrogie bydło zostanie pożarte przez krzyż. Juba zwlekała z odpowiedzią obawiając się, że może wywołać jego gniew. Gandang musiał zażądać odzewu. — Słyszałaś moje słowa, kobieto, znasz obowiązki względem swojego męża i narodu. Juba podniosła głowę i spojrzała mu głęboko w oczy. — Wybacz mi, panie. Tym razem nie mogę być ci posłuszna. Nie chcę przyczyniać się do wyniszczania tego kraju, nie chcę już słuchać lamentów wdów i sierot. Będziesz musiał wymyślić inny sposób przeniesienia dzid. Spodziewała się mężowskiego gniewu. Zdołałaby mu zapobiec, tak jak czyniła już setki razy, ale zobaczyła w jego oczach coś, czego nie widziała nigdy przedtem. Była to pogarda, a ona nie wiedziała jak sobie z tym poradzić. Kiedy Gandang wstał bez słowa i odszedł w kierunku rzeki, chciała biec za nim i rzucić mu się do stóp, ale nagle przypomniała sobie słowa Nomusy: — To łagodny Bóg, ale próby, jakim nas poddaje, są bardzo trudne. Juba nie mogła się poruszyć. Czuła się jak w pułapce między dworna^ światami i dwiema powinnościami, które rozdzierały jej duszę. Juba przesiedziała samotnie resztę dnia pod ogołoconym z liści figowcem. Ręce trzymała złożone na swoich wielkich, błyszczących piersiach i kołysała się cicho wierząc, że w ten sposób zdoła uciszyć nerwy, niczym płaczącej dziecko. Nagle zdała sobie sprawę, że klęczą przed nią towarzyszki podróży."! Nie wiedziała, czy długo już tam były. Własne myśli zaabsorbowały ją tak] bardzo, że nawet nie słyszała, jak kobiety nadeszły. — Witam cię, Ruth — powiedziała i skinęła głową — ciebie równieżs Imbali, mój Mały Kwiatuszku. Dlaczego jesteście takie smutne? — Mężczyźni poszli na wzgórza — szepnęła Ruth. — A wasze serca za nimi — Juba uśmiechnęła się do nich. To był czuły, ale smutny uśmiech, jakby przypomniała sobie własną młodzieńczą namiętność i żałowała, że te czasy już minęły. — Każdej nocy podczas naszej podróży nie marzyłam o niczym innym, tylko o moim mężu — powiedziała Ruth. — I o pięknym synu, którego spłodzi — zaśmiała się Juba. Wiedziała o rozpaczliwej potrzebie dziewczyny i przekomarzała się z nią czule. — Lelesa — Uderzenie Pioruna, twój mąż ma odpowiednie imię. Ruth zwiesiła głowę. — Nie kpij sobie ze mnie, Mcunewethu — szepnęła żałośnie i zwróciła się do Imbali. — A ty, Mały Kwiatuszku, też nie masz pszczoły, która połaskotałaby twoje płatki? Dziewczyna zachichotała i zażenowana zakryła usta. — Jeśli nas potrzebujesz, Mamewethu — powiedziała poważnie Ruth — zostaniemy przy tobie. Juba trzymała je przez kilka sekund w niepewności. Jakże jędrne i piękne były ich młode ciała, jakże chętne były ich wielkie, ciemne oczy, jak ogromny był ich głód wszystkiego, co przynosi życie. Juba znów się uśmiechnęła i klasnęła w dłonie. — Możecie odejść — rzekła. — Są tacy, którzy potrzebują was bardziej niż ja. Idźcie na wzgórza do swoich mężczyzn. Dziewczęta pisnęły ze szczęścia i, zapomniawszy o etykiecie, uścisnęły Jubę radośnie. — Jesteś blaskiem słońca i księżyca — powiedziały i pobiegły do chat, by przygotować się do drogi. Juba rozweseliła się trochę, ale kiedy zapadł zmrok i żadna z młodszych żon nie przyszła, aby zaprowadzić ją do Gandanga, jej żal stał się jeszcze bardziej nieznośny, płakała samotnie, dopóki nie znużył jej sen. Sny były pełne blasku płomieni i fetoru rozkładających się ciał. Krzyczała, ale nikt jej nie słyszał i nie przyszedł zbudzić Juby. Generał Mungo St. John ściągnął cugle i rozejrzał się dookoła. Szarańcza zniszczyła lasy, nie miał się gdzie ukryć. Mogło to tylko utrudnić mu jeszcze wykonanie zadania. Zdjął z głowy kapelusz i wytarł czoło. Wielkie cumulusy wisiały wysoko nad horyzontem, a rozgrzane powietrze drżało ponad spieczoną ziemią. Ostrożnie poprawił czarną łatę na oku, odwrócił się w siodle i spojrzał na podążający za nim oddział żołnierzy. Było ich pięćdziesięciu, sami Matabelowie, ale odziani w dziwaczną kombinację tradycyjnych i europejskich ubrań. Jedni mieli na sobie spodnie ze skór kretów, a inni futrzane spódniczki. Jedni byli bosi, inni mieli na nogach skórzane sandały, a niektórzy nawet podkute, wojskowe buty. Większość z nich świeciła nagimi torsami, jednak niektórzy włożyli stare marynarki lub poprzecierane koszule. Mimo to był jeden element munduru, który posiadali wszyscy — błyszcząca, mosiężna tarcza z wygrawerowanym napisem: „Policja Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego". Wszyscy też zostali uzbrojeni w nowe wielostrzałowe winchestery i ban-doliery z amunicją. Po całym dniu marszu nogi zakurzyły się im po kolana. Mungo popatrzył na nich z zadowoleniem. Choć nie mieli odpowiedniego umundurowania, wierzył, iż szybkość, z jaką się poruszali, zaskoczy kraale. Czuł się jak przed laty, kiedy łapał niewolników na zachodnim wybrzeżu, dopóki Lincoln i Królewska Marynarka Wojenna nie zakazała tego wielomilionowego interesu. Na Boga, to były czasy. Szybki marsz, otoczenie wioski i atak z pałkami walącymi w czarne czaszki. Mungo wyrwał się z zamyślenia. Czy to, że tak często wracał do wspomnień, oznaczało nadchodzącą starość? — zastanawiał się. — Ezra — zawołał sierżanta, który, poza nim, jako jedyny jechał na koniu. Siedział na siwku z siodłowato wygiętym grzbietem i szorstką sierścią. Ezra był ciężki, niezgrabny i miał pokryty bliznami policzek — pamiątka po wypadku w kopalni diamentów w Kimberley. Właśnie tam dostał nowe imię i nauczył się angielskiego. — Jak daleko jeszcze do kraalu Gandanga? — zapytał Mungo. — Tak daleko — Ezra powiódł ręką po nieboskłonie, zaznaczając łuk odpowiadający przemieszczeniu słońca w ciągu mniej więcej dwóch godzin. — Dobrze —generał przytaknął skinieniem głowy. —Poślij zwiadowców. Tylko żadnych błędów. Wyjaśnij im jeszcze raz, że mają przeprawić się przez Inyanti powyżej wioski, zatoczyć koło i czekać u podnóża wzgórz. — Nkosi — Ezra skinął głową. — Powiedz im, że mają złapać każdego, kto będzie próbował uciec z wioski. Drażniło go tłumaczenie każdego polecenia i po raz setny od przekroczenia Limpopo postanowił nauczyć się sindebele. Ezra zasalutował przesadnie szerokim gestem, starając się naśladować brytyjskich żołnierzy, których widział przez okno swojej celi, kiedy siedział za kradzież diamentów. Odwrócił się w siodle i powtórzył rozkazy ludziom, idącym za nimi. — Powiedz im, że muszą zająć pozycje przed świtem, to znaczy zanim j my przystąpimy do akcji. Mungo odpiął butelkę z wodą od łęku siodła i wyciągnął korek. — Są gotowi, Nkosi — zameldował sierżant. — Doskonale, sierżancie, niech ruszają — powiedział St. John i podniósł butelkę do ust. Przez kilka sekund po obudzeniu Juba myślała, że krzyki kobiet oraz i zawodzenie dzieci były tylko częścią jej koszmarnego snu i naciągnęła na ] głowę futrzany kaross. \r\t\ Potem rozległ się huk i drzwi do chaty zostały wyłamane. Kilku mężczyzn wbiegło do ciemnego wnętrza, a Juba obudziła się w pełni i zrzuciła z siebie przykrycie. Szorstkie ręce chwyciły ją, mimo że krzyczała i walczyła, wyciągnięto nagą na zewnątrz. Niebo robiło się już jasne. Policjanci dołożyli do ognia, więc Murzynka natychmiast rozpoznała białego człowieka; zanim ten zdążył ją zauważyć, schroniła się w tłumie szlochających i lamentujących kobiet. Mungo St. John był wściekły, ryczał na swojego sierżanta, kroczył w tę i z powrotem po drugiej strome ogniska, uderzając pejczem o błyszczące wysokie buty. Miał czerwoną ze złości twarz, a jego jedyne oko błyszczało w blasku płomieni. — Gdzie są mężczyźni? Chcę wiedzieć, gdzie uciekli mężczyźni! Sierżant Ezra szedł wzdłuż rzędu płaczących kobiet, przyglądając się ich twarzom. Zatrzymał się przed Jubą. Rozpoznał ją natychmiast, jedna z grandes dames plemienia. Kiedy wyprostowała się, mimo że była naga, wydawała się pełna godności i dostojeństwa. Oczekiwała jakiejś oznaki szacunku, jakiegoś gestu z jego strony, lecz zamiast tego sierżant złapał ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę, a ona, by uniknąć bólu, upadła przed nim na kolana. — Gdzie są amadodal — syknął. — Gdzie poszli mężczyźni? Juba z trudem powstrzymała łzy, przełknęła ślinę i chrapliwym głosem powiedziała: — To prawda, nie ma ich tu, gdyż z pewnością ci, którzy noszą te małe mosiężne tabliczki od pana Lodzi, nie są mężczyznami... — Krowa — warknął sierżant — gruba, czarna krowa — i pociągnął jej ramię do góry tak, by zaryła twarzą w ziemię. — Wystarczy, kankal — Wrzawę przeciął czyjś głos, a jego ton i siła wymusiły natychmiastową ciszę. — Zostawcie tę kobietę. Mimowolnie sierżant puścił rękę Juby i odsunął się do tyłu, nawet Mungo St. John stanął w miejscu. Gandang podszedł do nich, mimo że miał na sobie tylko opaskę induny i krótką spódniczkę, wyglądał groźnie jak skradający się lew. Juba podniosła się, rozcierając jednocześnie nadgarstek, lecz Gandang nawet na nią nie spojrzał. Zbliżył się do Mungo St. Johna i zapytał: — Czego szukasz biały człowieku i dlaczego przychodzisz niczym złodziej w nocy do mojego kraałul Mungo spojrzał na sierżanta, aby ten przetłumaczył usłyszane słowa. — Mówi, że jesteś złodziejem — wyjaśnił Ezra, a generał gwałtownie podniósł brodę i spojrzał na Gandanga. — Powiedz mu, że doskonale wie, po co przybywam; powiedz mu, że potrzebuję dwustu silnych, młodych mężczyzn. Gandang natychmiast uciekł się do obronnej „afrykańskiej tępoty". Bardzo niewielu Europejczyków potrafiło ją odeprzeć, doprowadzała do wściekłości ludzi, którzy, jak Mungo St. John, nie znali języka i musieli h zdawać się na czasochłonny proces przekładu. Słońce było już wysoko, kiedy Gandang powtórzył pytanie, zadane niemal godzinę temu. — Dlaczego on chce, by moi ludzie z nim poszli? Jest im tutaj całkiem dobrze. Mungo zacisnął mocniej pięści. — Wszyscy muszą pracować — przetłumaczył sierżant — tak stanowi prawo białego człowieka. — Powiedz mu — odpowiedział Gandang — że prawo Matabelów mówi co innego. Kopanie w ziemi nie przynosi amadoda chwały ani godności. To zajęcie dla kobiet i amaholi. — Induna twierdzi, że jego ludzie nie będą pracować — sierżant przetłumaczył złośliwie, a Mungo poczuł, że dłużej już tego nie wytrzyma. Podszedł do Gandanga i uderzył go pejczem w twarz. Induna przymrużył oczy, ale nie zachwiał się ani nie podniósł ręki, by dotknąć palącej pręgi na policzku. Nie wykonał żadnego ruchu, by zatamować cienką strużkę krwi wypływającą z rozciętej wargi i pozwolił jej skapywać na swój nagi tors. — Mam teraz puste ręce, biały człowieku — powiedział szeptem, który bardziej przeszywał od krzyku — ale nie zawsze takie będą. — I odwrócił się w kierunku chaty. — Gandang — krzyknął za nim Mungo. — Twoi ludzie zaczną pracować, nawet jeśli będę musiał na nich polować i skuć łańcuchami jak zwierzęta. Obie kobiety, mimo ciężkich tobołów na głowach, szły lekkim, tanecznym krokiem. Niosły dary dla mężów: sól i zmieloną kukurydzę, tabakę, paciorki i perkal na spódniczki, wyłudzony od Nomusy. Obie miały dobry humor, ponieważ wyszły już ze zniszczonego przez szarańczę obszaru. Drzewa akacjowe były pokryte żółtymi kwiatami, w których krzątały się pszczoły. Przed nimi wyrosła pierwsza z granitowych kopuł, gdzie spodziewały się odnaleźć swoich mężów. Przekomarzały się wesoło, a ich śmiech brzmiał jak brzęczenie dzwoneczków i niósł daleko po całym lesie. Obeszły podstawę wysokiego zbocza i bez przerwy na odpoczynek wspinały się na naturalnie utworzone schody z szarej skały, wiodące do głębokiego jaru, a tam zaczynała się już ścieżka na szczyt. Imbali szła pierwsza. Kiedy przeskakiwała z kamienia na kamień, jej okrągłe pośladki kołysały się pod krótką spódniczką. Ruth podążała zaraz za nią. Dziewczęta skręciły nagle i znalazły się między dwoma ogromnymi głazami, które stoczyły się z góry. Imbali zatrzymała się tak gwałtownie, że Ruth niemal wpadła na towarzyszkę, po czym syknęła przestraszona. Pośrodku ścieżki stał mężczyzna. Mimo że niewątpliwie był Matabelem, dziewczęta nie widziały go nigdy przedtem. Nieznajomy miał na sobie niebieską koszulę, a na jego ramieniu błyszczała okrągła mosiężna tabliczka. W ręce trzymał karabin. Ruth obejrzała się za siebie i też syknęła. Inny uzbrojony mężczyzna wyszedł na ścieżkę zza wielkich głazów i odciął im drogę ucieczki. Uśmiechał się, ale w uśmiechu nie było nic, co mogłoby uspokoić dziewczęta. Zdjęły z głów tobołki i przytuliły się do siebie. — Gdzie idziecie, kociaczki? — zapytał uśmiechnięty kanka. — Może poszukać kocura? Żadna nic nie odpowiedziała. Patrzyły na niego wielkimi, przerażonymi oczyma. — Pójdziemy z wami. — Kanka miał tak szerokie ramiona i umięśnione nogi, że wydawał się zniekształcony. Miał też duże, białe, podobne do końskich zęby, a uśmiech nie dosięgał jego oczu, które pozostały małe, zimne i jakby martwe. — Podnieście tobołki, kociaki, i zaprowadźcie nas do waszych kotów. Ruth potrząsnęła głową. — My idziemy tylko po lecznicze korzenie, nie wiemy, czego od nas chcecie. Kanka podszedł bliżej. Krzywe nogi sprawiały, że szedł nieco chwiejnym krokiem. Mocnym kopnięciem rozwalił tobołek Ruth i wysypał jego zawartość. — Aaa? — uśmiechnął się zimno. — Dla kogo niesiecie te podarunki, jeśli tylko zamierzacie szukać mutfł Ruth rzuciła się na kolana, próbując zebrać rozsypane koraliki i kukurydzę. Mężczyzna położył jej rękę na plecach i poklepał czarną, błyszczącą skórę. — Mrucz, koteczku. — Uśmiechnął się, a dziewczyna znieruchomiała. Klęczała u jego stóp z garściami pełnymi ziarna. Kanka delikatnie przesunął palce w górę i zatrzymał na jej karku. Miał ogromne dłonie, powiększone kostki i grube, silne palce. Kiedy zaczęły zaciskać się na szyi, Ruth zadrżała. Kanka zerknął na swojego towarzysza, który nadal strzegł ścieżki. Obaj wymienili spojrzenia, które zauważyła i zrozumiała Imbali. — Jej mężem jest bratanek Gandanga — szepnęła. — Strzeż się, kanka. Mężczyzna nawet nie zwrócił uwagi na te słowa. Podniósł Ruth za szyję i wykręcił jej głowę tak, by na niego spojrzała. — Zabierz nas do miejsca, w którym ukryli się wasi mężczyźni. Dziewczyna patrzyła przez kilka sekund w zupełnym milczeniu, po czym nagle plunęła mu w twarz. Spieniona ślina ochlapała mu policzki i spłynęła na brodę. — Kanka! — syknęła. — Zdradziecki szakal! Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać. — Właśnie o to mi chodziło — rzekł, włożył palec za pasek jej spódniczki i go rozerwał. Trzymał ją za kark, a ona próbowała się wyrwać i obiema rękami zakrywała swoje łono. Kanka zerknął na kobiece nagie ciało, a rytm jego °ddechu zmienił się. — Pilnuj drugiej —powiedział do towarzysza i rzucił mu swój winchester. Policjant złapał karabin za kolbę, potem popychał Imbali lufą, dopóki dziewczyna nie oparła się o wysoki, granitowy głaz. — Na nas też przyjdzie pora — zapewnił ją i odwrócił głowę, by popatrzeć na tamtych, jednocześnie trzymając Imbali przyciśniętą do skały. Kanka odciągnął Ruth zaledwie kilka kroków ze ścieżki, a zasłaniały ich krzewy rzadkie i pozbawione liści. — Mój mąż cię zabije — krzyknęła. Na dróżce było wszystko słychać, nawet przyspieszony oddech mężczyzny. — Spraw przynajmniej, żeby okazało się to warte mojego życia — zaśmiał się, a potem syknął z bólu. — No kotku, masz ostre pazurki. — Rozległy się plaśnięcie dłoni o miękkie ciało i szamotanina, krzaki zatrzęsły się, a ze zbocza stoczyły kamienie. Policjant pilnujący Imbali próbował dostrzec, co się stało. Oblizywał rozchylone usta. Przez gałęzie widział tylko niewyraźny ruch, potem usłyszał uderzenie ciała o ziemię, a Ruth westchnęła ciężko, przygnieciona torsem kanki. — Leż spokojnie, kotku — dyszał — bo się rozzłoszczę. Nie ruszaj się. — Nagle krzyknęła. Był to świdrujący krzyk, jaki wydaje z siebie umierające zwierzę. Kanka mruczał:— Tak, tak — potem prychnął jak knur przy żłobie, po czym dało się słyszeć rytmiczne postękiwanie. Mężczyzna strzegący Imbali oparł zbędny karabin o głaz, zszedł ze ścieżki, lufą własnego winchestera odgarnął gałęzie i patrzył. Jego twarz zdawała się puchnąć i ciemnieć, był zupełnie pochłonięty tym, co widział. Imbali, zauważywszy, że policjant przestał zwracać na nią uwagę, przesunęła się wzdłuż granitowej ściany, zatrzymała się na chwilę i zaczęła uciekać. Dotarła już do zakrętu na ścieżce, kiedy mężczyzna obejrzał się i ją zobaczył. — Wracaj! — zawołał. — Co się stało? — zapytał kanka zza krzaków niskim, zmęczonym głosem. — Uciekła. — Złap ją — ryknął, a jego towarzysz pobiegł za dziewczyną. Imbali była pięćdziesiąt kroków przed nim, zbiegała ze zbocza lekko jak gazela. Mężczyzna odciągnął kurek winchestera, przystawił kolbę do ramienia i nie celując strzelił. Fartem trafił dziewczynę w krzyż, a duża, miękka ołowiana kula przeszyła jej ciało i wyszła przez brzuch. Ranna upadła i stoczyła się ze stromego zbocza. Policjant opuścił karabin. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie. Wolno, z wahaniem podszedł do Imbali. Leżała na plecach. Miała otwarte oczy, z rany w płaskim, młodym brzuchu wychodziły wnętrzności. Oczy dziewczyny spojrzały na niego, przez chwilę było w nich widać przerażenie, po czym wolno stały się bez wyrazu. — Nie żyje. Kanka odtrącił Ruth i zszedł ścieżką w dół. W krzakach zostawił spódniczkę, a wokół nagich nóg majtała się niebieska koszula. j Obaj patrzeli na martwą. — Nie chciałem jej zabić — powiedział kanka z gorącym jeszcze karabinem w ręce. — Nie możemy pozwolić, by ta druga rozpowiedziała, co się stało — odpowiedział jego towarzysz i poszedł na górę. Idąc, podniósł własną broń, która stała oparta o skałę. Zbiegł ze ścieżki i podążył za cienką ścianę krzewów. Kiedy rozległ się drugi strzał, mężczyzna wciąż patrzył w puste oczy Imbali. Wzdrygnął się i podniósł głowę. Echo niosło huk daleko między wzgórza. Kanka wyszedł na dróżkę i wyjął zużytą łuskę z komory nabojowej. Metal z brzękiem upadł na skałę. — Teraz musimy wymyślić jakąś historyjkę dla Jednego Bystrego Oka i indunów — powiedział cicho i zawiązał skórzaną spódniczkę wokół bioder. Ciała dziewcząt zostały przywiezione do kraalu Gandanga na grzbiecie siwka sierżanta. Ich nogi dyndały z jednej strony, a ramiona z drugiej. Zwłoki były zawinięte w szary koc, jakby oprawcy wstydzili się ran, które im zadali. Krew przesiąkła przez wełnę i zakrzepła w postaci czarnych plam, wokół wesoło latały metaliczne, zielone muchy. Kiedy znaleźli się pośrodku kraalu, sierżant kazał odciąć linę, przytrzymującą nogi dziewcząt. Ciała straciły równowagę i zsunęły się głowami do przodu na twardą ziemię. Runęły jak upolowana zwierzyna przywieziona przez myśliwych. Kobiety do tej pory milczały, lecz teraz zaczęły lamentować głośno, a jedna wzięła garść wysuszonej ziemi i sypnęła sobie nią na włosy. Inne poszły za jej przykładem, ich zawodzenie wywołało gęsią skórkę na ramionach sierżanta, mimo że jego wyraz twarzy pozostał neutralny, głos zaś spokojny. — Sam jesteś przyczyną smutku twoich ludzi, starcze — odezwał się do Gandanga. — Jeśli byłbyś posłuszny słowom pana Lodzi i wysłał mu ludzi, co należało do twoich obowiązków, te kobiety nadal by żyły i urodziły pięknych synów swoim mężom. — Jakie przestępstwo popełniły? — zapytał Gandang, patrząc jak jego żona podchodzi i klęka obok zakrwawionych ciał. — Próbowały zabić dwóch z moich policjantów. — Hou! — Gandang wyraził pogardliwe niedowierzanie. — Oni złapali je i zmusili do zaprowadzenia do miejsca, w którym ukrywają się amadoda. Podczas ostatniej nocy, kiedy moi ludzie spali, chciały wbić im w uszy do mózgu zaostrzone patyki. Na szczęście strażnicy mają Płytki sen, a gdy się obudzili, one uciekły i moi ludzie musieli je zatrzymać. Przez dłuższą chwilę Gandang patrzył na sierżanta, jego oczy były tak Przerażające, że Ezra odwrócił wzrok w kierunku najstarszej żony, która klęczała obok martwych dziewcząt. Juba zamknęła otwarte usta Ruth, po Czym wytarła krzepnącą krew z jej warg i nosa. — Tak — Gandang powiedział do Ezry. — Dobrze się napatrz, szaka białego człowieka i zapamiętaj to na całe życie. — Śmiesz mi grozić, starcze? — rzekł sierżant wyzywającym tonem. — Wszyscy są śmiertelni — Gandang wzruszył ramionami — ale jedni umierają wcześniej i bardziej cierpią niż inni. — Odwrócił się i odszedł w kierunku chaty. Gandang siedział w chacie — sam przy małym, dymiącym ognisku. Nie tknął nawet pieczonej wołowiny ani białych placków kukurydzianych, które leżały obok niego na półmisku. Patrzył w płomienie i słuchał zawodzenia kobiet oraz bicia w bębny. Wiedział, że Juba przyjdzie mu powiedzieć, kiedy ciała dziewcząt zostaną umyte i zawinięte w skóry świeżo zabitych wołów. O świcie będzie musiał nadzorować kopanie grobu pośrodku zagrody dla bydła, więc nie był zaskoczony, gdy usłyszał ciche skrobanie do drzwi i zawołał, by weszła. Juba uklękła obok niego. — Wszystko jest już przygotowane, mężu. Skinął głową. Oboje milczeli przez chwilę, po czym kobieta odezwała się: — Kiedy ciała dziewcząt będą składane do grobu, chciałabym zaśpiewać chrześcijańską pieśń, której nauczyła mnie Nomusa. Pochylił się na znak zgody, a ona mówiła dalej. — Pragnę również, żebyś wykopał im groby w lesie, abym mogła postawić na nich krzyże. — Jeśli tak życzy sobie twój nowy bóg — zgodził się, a potem wstał i podszedł do swojej maty. — Nkosi — Juba pozostała na kolanach. — Panie, jest coś jeszcze. — Co takiego? — Popatrzył na nią spojrzeniem zimnym i odległym. — Ja i moje kobiety zaniesiemy dzidy, tak jak mi kazałeś — szepnęła. — Złożyłam przysięgę, włożywszy palec do rany w ciele Ruth. Zaniesiemy assegaie do amadoda. Nie uśmiechnął się, ale jego oczy nie były już tak lodowate. Wyciągnął rękę do Juby, kobieta wstała i do niego podeszła. Wziął ją za dłoń i zaprowadził na posłanie. Bazo zszedł ze wzgórz trzy dni po pogrzebie dziewcząt. Było z nim dwóch młodych ludzi. Juba zaprowadziła ich bezpośrednio do świeżych grobów. Po chwili Bazo zostawił obu mężów, pozwalając im opłakiwać żony i poszedł do figowego drzewa, gdzie czekał na niego ojciec. Powitał go z szacunkiem, po czym obaj zasiedli i w milczeniu pili piwo z tego samego naczynia, a kiedy już opustoszało, Gandang westchnął. — To okropne. Bazo spojrzał na niego bystrymi oczyma. — Ciesz się, ojcze. Dziękuj duchom przodków —powiedział—ponieważ dały nam lepszy pretekst, niż moglibyśmy się spodziewać. — Nie rozumiem cię — popatrzył na syna. — Za dwa życia — życia bez znaczenia, życia, które zostałyby spędzone w próżnej i bezmyślnej frywolności — za tak niewielką cenę udało nam się rozniecić ogień w sercach ludzi. Teraz nawet najmniej odważni z naszych amadoda rwą się do walki. Kiedy nadejdzie czas, nikt nie będzie się wahał. Ciesz się, ojcze, z daru, który otrzymaliśmy. — Stałeś się bezwzględnym człowiekiem — Gandang szepnął w końcu. — Jestem dumny, że za takiego mnie uważasz — odpowiedział Bazo. — Ale jeśli nie byłbym wystarczająco bezwzględny, by dobrze wypełnić zadanie, mój syn lub jego syn staną się tacy w swoim czasie. — Nie wierzysz w przepowiednię Umlimo? — zapytał Gandang. — Obiecała nam zwycięstwo. — Nie, ojcze. — Bazo potrząsnął głową. — Przemyśl dokładnie jej słowa. Kazała nam tylko spróbować. Niczego nie przyrzekła. Od nas samych zależy czy zwyciężymy, czy poniesiemy klęskę. Dlatego też musimy być twardzi i nieustępliwi, nie wolno nam nikomu ufać, musimy w pełni wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Gandang pomyślał nad tym przez chwilę, a potem westchnął znowu. — Kiedyś tak nie było. — I już nigdy tak nie będzie. Wszystko się zmieniło, Baba, a my musimy przystosować się do nowych czasów. — Powiedz, co jeszcze trzeba zrobić — zachęcał go ojciec. — W jaki sposób mogę pomóc. — Każ mężczyznom zejść ze wzgórz i pójść do pracy u białego człowieka. Zastanawiał się nad jego prośbą, nic nie mówiąc. — Musimy stać się pchłami. Musimy zamieszkać pod koszulą białego człowieka tak blisko jego skóry, żeby nie mógł nas dostrzec; tak blisko, żeby zapomniał, iż tam jesteśmy i w każdej chwili możemy go pokąsać. Skinieniem głowy Gandang przyznał mu rację, jednak w jego oczach można było dostrzec niezgłębiony żal. — Bardziej podobało mi się, kiedy walczyliśmy w „szyku byka", z „rogami", które okrążały przeciwnika, a w środku najbardziej zasłużeni czekali, by go zmiażdżyć. Podobało mi się „zamykanie", gdy śpiewaliśmy pieśń regimentu, zabijaliśmy w blasku słońca, a nasze pióropusze trzepotały na wietrze. — Te czasy już nigdy nie powrócą, Baba — powiedział Bazo. — W przyszłości będziemy czekać w trawie jak zwinięte żmije. Może rok, może dziesięć, a nawet całe życie, może nie dożyjemy tej chwili, ojcze. Może dopiero dzieci naszych dzieci wyjdą z ukrycia i ruszą do walki z bronią inną pd srebrzystej stali, którą ty i ja tak bardzo kochamy. Ale to my otwieramy 'd drogę do wielkości. Gandang znów skinął głową, w jego oczach pojawił się blask przypomi-naJący pierwsze promyki świtu. — Mówisz prawdę, Bazo. Doskonale ich znasz i masz rację. Biały człowiek jest od nas lepszy pod każdym względem, ale my jesteśmy bardziej cierpliwi. On chce, żeby wszystko stało się zaraz, a my potrafimy czekać. Zamilkli obaj, siedzieli, ledwie dotykając się ramionami. Ogień zaczął już przygasać, kiedy Bazo powiedział: — Odejdę przed świtem. — Dokąd? — zapytał Gandang. — Na wschód, do Maszony. — Po co? — Oni również muszą się przygotować. — Chcesz prosić o pomoc te psy, te gównojady? — Chcę prosić o pomoc każdego, kto może mi jej udzielić — odpowiedział Bazo. — Tanase mówi, że znajdziemy sprzymierzeńców poza granicami naszego państwa, za wielką rzeką. Mówi nawet o sprzymierzeńcach z kraju, w którym panuje takie zimno, że wody stają się tam twarde i białe jak sól. — Jest gdzieś taki kraj? — Nie wiem. Wiem tylko, że musimy być wdzięczni za każdą pomoc, wszelkie wsparcie, niezależnie od tego, skąd będzie pochodziło. Ludzie pana Lodzi to twardzi, zaciekli wojownicy. Ty i ja już o tym wiemy. Wszystkie okna wozu otwarto, a okiennice opuszczono, by pan Rhodes mógł rozmawiać z ludźmi, którzy jechali po obu stronach. To arystokracja tego kraju. Było ich zaledwie tuzin, a należały do nich ogromne obszary żyznej ziemi, wielkie stada bydła i złoża minerałów, pod którymi kryły się marzenia o niezmierzonym bogactwie. Człowiek jadący w luksusowym powozie, ciągniętym przez zaprzęg złożony z pięciu białych mułów, był ich przywódcą. Zdobył majątek i siłę, jakie zwykle należą się królom. Jego Towarzystwo posiadało teren większy od Zjednoczonego Królestwa i Irlandii razem wziętych; na mocy dekretu zarządzał nim jak prywatną posiadłością. Jako właściciel kopalń produkujących dziewięćdziesiąt pięć procent diamentów, kontrolował ich światową produkcję. Jego wpływy na złotonośnych polach Witwatersrandu nie były tak wielkie, jak mogłyby być, ponieważ przepuścił wiele okazji nabycia działek wzdłuż żyły, gdzie bogata złotonośna skała sterczała dumnie ponad otaczający step — czarna i ostra niczym płetwa rekina. — Coś mi mówi, że ta żyła nie jest zbyt bogata — powiedział kiedyś, stojąc na odsłoniętej skale i patrząc na nią swoimi bladoniebieskimi, rozmarzonymi oczyma. — Kiedy siedzę na krawędzi szybu w kopalni w Kimberley, po prostu wiem, ile i jakich diamentów będzie w każdym wyciąganym na powierzchnię ładunku, a tu... — Potrząsnął głową i wrócił do konia, odwracając się plecami do stu milionów funtów w czystym złocie. W końcu przyjął do wiadomości prawdziwy potencjał Skały Spienionej Wody i miał już pędzić z powrotem, by zabrać to, co zostało, lecz tragiczny 108 wypadek odciągnął jego uwagę. Dowiedział się, że koń zrzucił i powlókł jego najdroższego przyjaciela—przystojnego, młodego człowieka imieniem Neville pickering, wieloletniego towarzysza oraz partnera. Rhodes został w Kimberley, by się nim zająć, a potem, kiedy Neville zmarł, by go opłakiwać. W ciągu tych kilku tygodni przepuścił wiele okazji, ale założył w obrębie nowo odkrytej żyły Consolidated Goldfields Company. Mimo że było ono niczym w porównaniu z przedsiębiorstwem „De Beers", Consolidated Mines Company lub imperium złota wybudowanym przez jego odwiecznego rywala — J.B. Robinsona, pod koniec ostatniego roku finansowego wypłacił dywidendy w wysokości stu dwudziestu pięciu procent. Był tak bogaty, że gdy zapragnął zostać pierwszym plantatorem owoców w południowej Afryce, kazał kupić całą dolinę Franschhoek. — Panie Rhodes, to będzie kosztowało milion funtów — przekonywano go- — Nie prosiłem nikogo o kalkulacje — odpowiadał rozdrażniony. — Wydałem polecenie, macie ją nabyć. Tak wyglądało jego życie prywatne, a publiczne nie mniej spektakularnie. Został jednym z osobistych doradców królowej, dzięki czemu miał okazję rozmawiać z ludźmi, którzy sterowali największym imperium, jakie kiedykolwiek istniało. Prawdę powiedziawszy, część z nich nie była do niego życzliwie nastawiona. Gladstone zauważył kiedyś: „Wiem tylko jedno o panu Rhodesie. Zarobił bardzo dużo pieniędzy w niezwykle krótkim czasie, a to nie napełnia mnie bezgranicznym zaufaniem." Reszta angielskiej arystokracji okazywała mniej krytycyzmu i, kiedykolwiek odwiedzał Londyn, zapraszano go na wszystkie przyjęcia. Ściągali na nie również książęta różnej maści wiedząc, że w Brytyjskim Towarzystwie Południowoafrykańskim czeka jeszcze wiele dyrektorskich foteli. Imponowało im również to, że jedno słowo Rhodesa mogło spowodować załamanie giełdy. Poza tym został wybrany premierem kolonii Przylądka. Miał zapewniony głos każdego anglojęzycznego obywatela, a dzięki dobrym stosunkom z Afrykanerami, również głosy osadników pochodzenia holenderskiego. Teraz, kiedy kołysał się na siedzeniu wozu — ubrany niedbale, w wygnieciony garnitur, a węzeł krawatu w tradycyjnych kolorach oksfordzkiego college'u Oriel zsunął mu się trochę — był u szczytu bogactwa, potęgi 1 Wpływów. Siedzący naprzeciwko niego Jordan Ballantyne udawał, że uważnie czyta spisane przez siebie, a podyktowane przez pana Rhodesa słowa, jednak sPonad zeszytu obserwował swojego pana pełnymi troski oczyma. Mimo że duże, płaskie rondo kapelusza nie pozwalało mu dostrzec w oczach pana Rhodesa śladów bólu, to jednak ich kolor nie był zdrowy i choć starał się Biówić najgłośniej jak tylko mógł, pocił się bardziej, niż usprawiedliwiałby to Poranny chłód. Podniósłszy teraz głos, zawołał tym swoim cienkim, jakby nieco rozdrażnionym tonem: — Ballantyne. — Ten podjechał bliżej okna i nachylił się posłusznie. — Powiedz mi, drogi przyjacielu — rzekł Rhodes. — Co to będzie za budynek? Wskazał palcem fundamenty i sterty czerwonych cegieł leżące przy skrzyżowaniu dwóch szerokich, pylistych dróg Bulawayo. — Nowa synagoga — odpowiedział Zouga. — Więc moi Żydzi zdecydowali się zostać! — powiedział Rhodes z uśmiechem na twarzy. Zouga przypuszczał, że Rhodes doskonale wiedział, co zostanie wzniesione w tym miejscu, ale zadał to pytanie, by móc pochwalić się własnym dowcipem. — W takim razie nic nie zagraża memu krajowi, Ballantyne. Oni są jak ptaki, które nigdy nie zakładają gniazd na drzewie przeznaczonym na ścięcie. Zouga zaśmiał się z obowiązku, po czym obaj kontynuowali rozmowę, a Ralph, jadący z resztą grupy, obserwował ich z takim zainteresowaniem, że zapomniał o damie, podążającej obok niego, aż ta musiała postukać go pejczem w przedramię, by zwrócić na siebie uwagę. — Powiedziałam, że interesująco będzie zobaczyć, co się stanie, kiedy dojedziemy do Khami — powtórzyła Louise. Jechała okrakiem — jedyna kobieta, jaką znał, która w ten sposób dosiadała konia. — Mimo że nosiła sięgające kostek, wielowarstwowe spódnice, siedziała wyjątkowo elegancko i pewnie. Ralph widział kiedyś, jak wygrała wyścig z jego ojcem. Miało to miejsce jeszcze w Kimberley, zanim wyruszyli na północ i dotarli do tego kraju, jednak lata obeszły się z nią bardzo łagodnie. Uśmiechnął się do siebie, wspominając własne młodzieńcze zafascynowanie, kiedy po raz pierwszy ujrzał ją, gdy powoziła bryczkę zaprzężoną w dwa złote konie po zatłoczonej, głównej ulicy Kimberley. To zdarzyło się tak dawno i choć wyszła za jego ojca, nadał darzył ją uczuciem, które nie było ani synowskie, ani wymuszone. Była tylko kilka lat od niego starsza, a krew Indian Czarnostopych, krążąca w jej żyłach, dodawała urodzie Louise ponadczasowego elementu. — Nie wyobrażam sobie, żeby nawet Robyn, moja szacowna ciotka i teściowa, wykorzystała ślub swojej najmłodszej córki do osiągnięcia korzyści politycznych — stwierdził Ralph. — Jesteś na tyle pewien, że mógłbyś się założyć, o gwineę, powiedzmy? —• zapytała Louise i uśmiechnęła się, pokazując równe, białe zęby. Ralph odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno. — Dałaś mi już nauczkę. Już nigdy o nic się z tobą nie założę. — Poteffl zniżył głos. — Poza tym aż tak bardzo nie ufam powściągliwości teściowej. — Dlaczego więc pan Rhodes nalegał, by pojechać na ten ślub? Przecież wie, czego może się tam spodziewać. — Po pierwsze dlatego, że do niego należy ziemia, na której stoi misja Khami, a po drugie prawdopodobnie uważa, iż panie z misji odbierają &$ bardzo cennego człowieka. — Ralph podniósł głowę, wskazując pafl& młodego, który jechał na przedzie. Harry Mellow miał kwiatek w dziurce o» guzika, błyszczące buty na nogach i uśmiech na ustach. — Nie stracił go jeszcze — zauważyła Louise. — Wylał go, kiedy tylko zdał sobie sprawę, że nie może mu tego pomysłu wyperswadować. — Ale to taki utalentowany geolog, mówią, że potrafi wywęszyć złoto na kilometr. — Rhodes nie jest zadowolony, gdy jego ludzie żenią się, bez względu na to, czy są zdolni, czy też nie. — Biedny Harry, biedna Vicky, co oni teraz zrobią? — Wszystko już załatwione — Ralph rozpromienił się. — Ty? — zaryzykowała. — A któż inny? — Powinnam była się domyślić. Prawdę mówiąc, wcale bym się nie zdziwiła, gdybym się dowiedziała, że zaaranżowałeś całą tę sprawę — powiedziała Louise, a Ralph wyglądał jakby sprawiła mu swoimi słowami wielką przykrość. — To ogromna niesprawiedliwość, mamo. — Wiedział, że Louise nie znosi, kiedy tak do niej mówi i celowo zwrócił się w ten sposób. Potem spojrzał przed siebie, a wyraz jego twarzy zmienił się jak mina psa myśliwskiego, który wyczuł trop zwierzyny. Goście weselni wyjechali już poza miasto na szeroką, pociętą koleinami drogę. Z przeciwka, z południa, zmierzały wozy towarowe. W sumie dziesięć, a cała kolumna tak rozciągnęła się, że najodleglejsze z nich były zaznaczone tylko tumanami kurzu, wznoszącymi się ponad płaskie szczyty drzew akacjowych. Na plandekach najbliższych wozów Louise odczytała nazwę firmy „RHOLANDS" — skrót od Rhodesian Lands and Mining Co., którą Ralph wybrał na parasol dla swoich interesów. — A niech mnie — zawołał wesoło. — Stary Isazi przyprowadził je pięć dni przed czasem. Ten mały, czarny diabeł jest nie do pokonania. — W przepraszającym geście uchylił kapelusza i powiedział: — Interesy mnie wzywają. Wybacz mi, mamo. — Pogalopował naprzód. Zatrzymał się przy jadącym na czele wozie i objął małą postać, ubraną w starą wojskową marynarkę i ściskającą w rękach długi bat, która szła obok zaprzęgu wołów. — Co cię tak długo zatrzymało, Isazi? — zapytał. — Czyżbyś spotkał po drodze jakąś ładną Matabelkę? Zuluski woźnica próbował nie okazywać zadowolenia, ale siateczka zmarszczek na jego twarzy ściągnęła się, a w oczach pojawiła się psotna iskierka. — Potrafiłbym dogodzić Matabelce, jej matce i wszystkim siostrom * takim samym czasie, jaki byłby ci potrzebny, aby odprzęgnąć jednego wołu. Nie była to tylko deklaracja męskości, również niewyraźna aluzja do zdolności Ralpha jako woźnicy. Isazi nauczył go wszystkiego, co sam ^edzłał o powożeniu, jednak nadal traktował pobłażliwie jak małego chłopca. — Nie, Mały Sokole, nie chciałem wyciągać od ciebie większej premii, Przyprowadzając wozy pięć dni przed czasem. W ten subtelny sposób dał do zrozumienia, jakiej nagrody oczekuje przy okazji następnej wypłaty. Teraz niewysoki Zulus z ciągle spoczywającą na siwej głowie opaską, którą dostał od króla Cetewayo przed bitwą pod Ulundi, odsunął się i spojrzał na Ralpha w sposób, w jaki zwykle ocenia się woły. — Hau, Henshaw, aleś się wystroił? — Popatrzył na jego garnitur i angielskie buty, a potem na kwiat mimozy włożony w dziurkę od guzika. — Nawet kwiatki jak u wdzięczącej się panienki podczas pierwszego tańca. A co masz tam pod płaszczem? U was w rodzinie chyba Nkosikazi rodzi dzieci. Ralph zerknął na brzuch. Isazi przesadzał, był tam zaledwie ślad zbędnego ciała, tak niewielki, że tydzień intensywnego polowania usunąłby go zupełnie, jednak Ralph podtrzymywał żartobliwy ton rozmowy, który obaj tak bardzo lubili. — Przywilejem wielkiego człowieka jest nosić gustowne ubrania i spożywać wykwintne jedzenie — powiedział. — No to dalej, Mały Sokole o pięknych piórkach — Isazi potrząsnął głową, wyrażając w ten sposób niezadowolenie. — Opychaj się i baw niczym mały chłopczyk, kiedy prawdziwi mężczyźni pracują. — Ciepły uśmiech przeczył tonowi głosu, a Ralph poklepał go po ramieniu. — Nigdy nie miałem takiego woźnicy jak ty, Isazi i pewnie już nigdy takiego nie zdobędę. — Hau, Henshaw, więc jednak czegoś cię nauczyłem. Teraz przynajmniej potrafisz zauważyć prawdziwą wielkość — Isazi zaśmiał się w końcu, podniósł bat i strzelił głośno jak z armaty, po czym zawołał do wołów. — Chodź, Fransman, ty czarny diable! Chodź, Szatan, mój kochany! Pakamisa, zbieraj się! Ralph wsiadł na konia i zjechał z drogi, potem przez chwilę patrzył na swoje załadowane wozy. Każdy taki transport przynosił mu trzy tysiące funtów zysku, a ten ogromny kontynent przemierzało dla niego dwieście pojazdów. Potrząsnął głową ze zgrozą, kiedy przypomniał sobie stary, rozklekotany wóz, którym wraz z Isazim po raz pierwszy wyjechali z Kimberley. Kupił go za pożyczone pieniądze i załadował towarem, nie należącym do niego. — Długa i ciężka droga — powiedział na głos, wbijając koniowi obcasy w boki i ruszając za oddalającym się wozem Rhodesa oraz resztą weselnych gości. Znów znalazł się obok Louise, otrząsnęła się z zamyślenia, jakby w ogóle nie zauważyła jego nieobecności. — Rozmarzyłaś się —wysunął zarzut, a ona rozpostarła palce delikatnej dłoni, przyznając się do winy, po czym podniosła rękę jeszcze wyżej i wskazała jakiś punkt na niebie. — Spójrz, Ralphie. Jaki on jest piękny! Ponad drogą, przed wozem przefrunął ptak. Była to dzierzba z czarnym, błyszczącym grzbietem i brzuszkiem tak czerwonym, że w mocnym słońcu ptak wyglądał jak drogocenny rubin. — Jakie tu wszystko jest piękne — powiedziała, jednocześnie zakreślając ręką łuk po horyzoncie. — Wiesz, Ralph, że King's Lynn to pierwszy prawdziwy dom, jaki miałam? — Dopiero teraz Ralph zdał sobie sprawę, iż ciągle są na terenie posiadłości jego ojca. Zouga Ballantyne zużył cały majątek zarobiony w kopalni złota w Kimberley na wykupienie koncesji od wiecznych włóczęgów spośród kawalerzystów doktora Jamesona, którzy najechali Matabele i pokonali Lobengulę. Każdy z nich był uprawniony do wybranej przez siebie działki, a niektórzy odsprzedali mu swoje prawa za cenę butelki whisky. Nawet na dobrym koniu objechanie całego King's Lynn zabrałoby trzy dni. Dom, który Zouga wybudował dla Louise, stał na jednym z widocznych w oddali wzgórz. Złocista strzecha i wypalone cegły tak dobrze mieszały się z otaczającymi drzewami, że wydawało się, jakby tkwił tam zawsze. — Ten piękny kraj będzie dla nas taki dobry — szepnęła, głos był nieco matowy, a oczy przepełnione niemal religijną radością. — Yicky wychodzi dzisiaj za mąż, jej dzieci wyrosną tu na porządnych ludzi. Może... —urwała, w spojrzeniu Luise pojawił się smutek. Nadal wierzyła, że urodzi Zoudze dziecko. Każdej nocy, kiedy kochał się z nią, leżała z rękami złożonymi na brzuchu i zaciśniętymi udami, jakby pragnęła zatrzymać w sobie jego nasienie i modliła się, gdy obok niej spał spokojnie. — Może... — nie chciała o tym mówić, żeby nie zapeszyć, więc dokończyła zdanie inaczej — może Jonathan lub inny z twoich nie narodzonych jeszcze synów zostanie właścicielem King's Lynn. — Wyciągnęła rękę i położyła na jego przedramieniu. — Ralph, mam jakieś dziwne przeczucie, że nasi potomkowie będą mieszkali tu wiecznie. Uśmiechnął się do niej czule i dotknął jej dłoni. — Moja droga Louise, nawet sam pan Rhodes daje temu krajowi tylko cztery tysiące lat. Czy to ci nie wystarczy? — Oj, daj spokój! — Szturchnęła go w ramię. — Czy ty nigdy nie spoważniejesz! — Potem zjechała z drogi i oddaliła się nieco od reszty. Pod jednym z drzew akacjowych stała dwójka matabelsldch chłopców, obaj mieli po mniej niż dziesięć lat. Nosili na sobie tylko przepaski biodrowe. Kiedy Louise witała ich płynnie w języku sindebele, z szacunkiem opuścili głowy. W King's Lynn zatrudniali dziesiątki takich mujiba, a ich praca polegała na zajmowaniu się ogromnymi stadami bydła. Louise znała imiona obu chłopców, kiedy odpowiadali na powitanie, ich twarze rozjaśniało szczere uwielbienie. — Pozdrawiamy cię, Balela. — Imię, które nadali jej służący z King's Lynn znaczyło — „Ta, która przynosi czyste i słoneczne niebo". Chłopcy odpowiadali na wszystkie pytania, po czym Louise sięgnęła do kieszeni w spódnicy, wyjęła z niej cztery cukierki i położyła po dwa na każdej 2 nadstawionych, różowych dłoni. Chłopcy pobiegli do swoich stad, z wypchanymi policzkami i oczami szeroko otwartymi z rozkoszy. — Psujesz ich — zbeształ ją Ralph, kiedy do niego wróciła. — To przecież nasi ludzie — odpowiedziała, a potem jakby z żalem dodała: — Tu biegnie granica. Nie cierpię opuszczać naszej posiadłości. Goście weselni przeszli obok prostego słupa i znaleźli się na ziemi należącej do misji Khami. Jednak minęła jeszcze godzina, zanim muły wciągnęły wóz na strome zbocze, minęły gęste zarośla i zatrzymały się na krótki odpoczynek na płaskim szczycie wysoko ponad kościołem i towarzyszącymi mu budynkami. Miało się wrażenie, że na dole, w dolinie stanęła cała armia. Jordan zeskoczył z wozu, zdjął bawełniany, płaszcz, który chronił przed kurzem jego elegancki garnitur, pogładził swoje piękne, złociste loki i podszedł do brata. — Co się tam do licha dzieje, Ralph? — zapytał. — Nigdy bym się* czegoś takiego nie spodziewał. — Robyn zaprosiła na wesele połowę plemienia, a druga połowa zaprosiła się sama. — Uśmiechnął się do brata. — Niektórzy musieli przejść ponad sto kilometrów, żeby tu dotrzeć. Wszyscy jej pacjenci; wszyscy nawróceni, mężczyźni, kobiety i dzieci, które kiedyś przyszły do niej po radę lub pomoc; ci, którzy mieli okazję powiedzieć do niej „Nomusa" — wszyscy są tutaj, a z nimi rodziny i przyjaciele. To będzie największa zabawa od ostatniego Święta Chawala z dziewięćdziesiątego trzeciego roku. — A kto ich wyżywi? — Jordan natychmiast przystąpił do spraw bardziej przyziemnych. — Robyn stać na wyłożenie paru funtów z ostatniego honorarium, a poza tym wysłałem jej w prezencie pięćdziesiąt sztuk bydła. Mówi się również, że żona Gandanga — stara Juba nawarzyła tysiące litrów swojego słynnego twala. Napchają się jak pytony i będą się świetnie bawić. — Ralph lekko uderzył brata pięścią w ramię. — A propos, właśnie mi się przypomniało, potwornie chce mi się pić. Ruszajmy stąd. Po obu stronach drogi stały setki śpiewających panien, wszystkie ozdobione koralami i kwiatami. Ich wysmarowana tłuszczem oraz gliną skóra błyszczała w słońcu, jakby dziewczęta były posągami z brązu. Ich krótkie fartuszki trzepotały wokół nóg, kiedy przytupywały i kołysały się, a nagie piersi drżały i podskakiwały. — Na Boga, Jordan, widziałeś kiedyś coś równie podniecającego? — Ralph drażnił brata, doskonale świadom jego powściągliwego stosunku do kobiet. — Tamte dwie rozgrzałyby człowieka w najgorszej zimnicy, mogę się założyć. Jordan zaczerwienił się i szybko wrócił do swojego pana. Dziewczęta natomiast obstąpiły wóz ze wszystkich stron, zmuszając woły do zwolnienia kroku. Jedna rozpoznała Rhodesa. — Lodzi! — zawołała, a inne powtórzyły: — Lodzi! Lodzi! Potem zobaczyły Louise. — Balela, pozdrawiamy cię. Witaj, Balela — śpiewały kołysząc się j klaskając w dłonie. — Witaj, Ty, która przynosisz czyste i słoneczne niebo. Potem rozpoznały Zougę i zawołały: — Przyjdź w pokoju, Bakela, Pięść. — A potem do Ralpha: — Witamy cię, Mały Sokole, nasze oczy są pełne radości. Zouga zdjął kapelusz i pomachał nim w powitalnym geście. — Na Boga — szepnął do Louise — szkoda, że nie ma tu Labouchere'a i tego jego Towarzystwa Ochrony Autochtonów. — Są szczęśliwi i bezpieczni jak nigdy podczas krwawych rządów Lobenguli — zgodziła się — a ta ziemia będzie dla nas dobra, czuję to głęboko w sercu. Z grzbietu konia Ralph spojrzał ponad głowami dziewcząt. W witającym tłumie znajdowało się bardzo niewielu mężczyzn, a ci, którzy byli, stali na obrzeżach ogromnej masy czarnych ciał. Uwagę Ralpha zwróciła jedna twarz — jedyna poważna wśród tak wielu uśmiechniętych. — Bazo! — zawołał i pomachał ręką. Młody induna popatrzył na niego, choć na jego twarzy wciąż nie pojawiał się uśmiech. — Później porozmawiamy — dodał Ralph. Pojechał dalej, zmieciony przez tłum w alejkę wysokich drzew obsypanych ognistopomarańczowymi kwiatami. Kiedy dotarli do trawników, dziewczęta zatrzymały się, ponieważ, niepisanym prawem, to miejsce przeznaczono tylko dla białych gości. Pod szeroką, pokrytą strzechą werandą zebrało się około stu osób. Wśród nich była już Cathy, gdyż wyruszyła trzy dni wcześniej, by pomóc w przygotowaniach. W sukience z żółtego muślinu wyglądała nadzwyczaj dobrze, na głowie miała słomkowy kapelusz wielkości koła od wozu obładowany jedwabnymi kwiatami, które Ralph sprowadził aż z Londynu. Jonathan, widząc ojca, krzyknął głośno, lecz Cathy trzymała jego rękę na tyle mocno, by nie pozwolić, żeby został stratowany przez tłum, który ruszył właśnie w kierunku pana młodego. Ralph zostawił konia i przecisnąwszy się przez ciżbę, do nich podszedł. Porwał żonę w ramiona tak gwałtownie, że niemal zrzucił jej z głowy kapelusz. Musiała łapać go w locie, po czym znieruchomiała z zastygłą twarzą jak oblicze posągu. Otworzyły się drzwi wozu, ze środka wyskoczył Jordan i rozłożył schodki. — Ralph — powiedziała Cathy, łapiąc kurczowo męża za ramię. — To on! Co on tu robi? Ogromna postać pana Rhodesa pojawiła się w drzwiach wozu, a wszyscy zamiM. — Ralph, co powie na to mama? Nie mogłeś go jakoś powstrzymać? — Nikt nie jest w stanie go powstrzymać — szepnął, nie wypuszczając Jej z ramion. — Poza tym, zapowiada się lepsza zabawa niż na walkach kogutów. Jak tylko to powiedział, Robyn St. John, zwabiona całym zamieszaniem, wyszła na schody. Na jej twarzy, wciąż pokrytej rumieńcem od panującego wewnątrz gorąca, był obowiązkowy powitalny uśmiech, który znikł bez śladu, gdy rozpoznała człowieka stojącego w drzwiach wozu. Zastygła w bezruchu i zbladła. — Panie Rhodes — rzekła wyraźnie w panującej ciszy. — Jestem zaszczycona, że zechciał pan przybyć do misji Khami. Rhodes zamrugał oczami, jakby dostał w policzek. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego. Skłonił nisko głowę, a Robyn mówiła dalej: — Ponieważ odbieram to jak zesłaną od Boga okazję, by osobiście powiedzieć panu, że nie życzę sobie, aby choć na chwilę przekroczył pan próg mego domu. Przybysz ukłonił się z ulgą. Nie lubił sytuacji, nad którymi nie miał kontroli. — Załóżmy, że ma pani tak daleko sięgające prawa — zgodził się. — Jednak ta ziemia należy do Towarzystwa, a ja jestem przewodniczącym... — Nie, proszę pana — zaprzeczyła Robyn — Towarzystwo dało mi prawo użytkowania tej własności. Rhodes potrząsnął głową. — Poproszę mojego administratora o wyjaśnienie owej zawiłej kwestii prawnej. — Był nim doktor Leander Starr Jameson. — Tymczasem chciałbym wznieść toast za szczęście pary młodej. — Zapewniam, panie Rhodes, że w Khami nie otrzyma pan niczego do picia. Skinął na Jordana, który natychmiast wrócił do wozu. Tam kazał ubranym w liberie służącym rozpakować krzesła i stoły oraz ustawić je w cieniu ocalałych po ataku szarańczy drzew. Kiedy pan Rhodes i jego towarzysze usiedli, Jordan otworzył pierwszą butelkę szampana i nalał spieniony napój do kryształowego kieliszka. Robyn natomiast czym prędzej weszła do domu. — Ona coś knuje—powiedział Ralph, pobiegł przez trawnik, przeskoczył niską balustradę werandy i wpadł do pokoju dokładnie w chwili, kiedy kobieta zdejmowała znad kominka karabin. — Ciociu Robyn, co ty robisz? — Zmieniam drobny śrut na loftkowy! — Najdroższa teściowo, nie wolno ci tego czynić — zaprotestował Ralph i zaczął powoli się do niej zbliżać. — Nie wolno mi używać śrutu loftkowego? — Nie pozwalała mu się złapać, trzymała karabin na wysokości piersi i w pośpiechu zmieniała naboje. — Nie możesz do niego strzelać. — Dlaczego? — Pomyśl, jaki z tego wybuchnie skandal. — Odkąd pamiętam, skandal i ja zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. — No to pomyśl o bałaganie — przekonywał. — Zrobię to na trawniku — odpowiedziała. Był już pewny, że naprawdę jest do tego zdolna. Rozpaczliwie szukał następnego argumentu i znalazł. — Szóste! — zawołał, a Robyn zamarła w bezruchu i na niego spojrzała. — Szóste. „Nie zabijaj!" — Bóg nie miał na myśli Cecila Johna Rhodesa — powiedziała, jednak w jej oczach było widać wahanie. — Jeśli Wszechmogący dopuszczałby sezonowy odstrzał, z pewnością zawarłby to w przypisach — Ralph dalej wykorzystywał swoją przewagę. Robyn natomiast westchnęła i sięgnęła po wiszącą na ścianie skórzaną torbę. — A teraz co robisz? — zapytał podejrzliwie. — Znów wkładam drobny śrut — odrzekła. — Bóg nie mówił nic o ranach postrzałowych. — Ralph złapał kolbę karabinu, a Robyn z symbolicznym tylko oporem oddała mu broń. — Och, Ralph — szepnęła. — Jak on może być tak bezczelny. Szkoda, że nie wolno mi kląć. — Bóg to zrozumie — zachęcał ją Ralph. — A niech go diabli porwą! — warknęła. — Lepiej? — Nie bardzo. — Masz — powiedział, wyciągając srebrną piersiówkę z wewnętrznej kieszeni. Robyn napiła się i zamrugała oczami, w których zebrały się wywołane złością łzy. — Lepiej? — Troszeczkę — przyznała. — Co ja mam zrobić, Ralph? — Zapanować nad swoimi emocjami. — Słusznie. — Podniosła wysoko głowę i wyszła na werandę. Jordan włożył śnieżnobiały fartuch i podawał szampana oraz paszteciki tym, którzy poprosili o poczęstunek. Weranda, na której przed przyjazdem wozu stał tłum gości, teraz była zupełnie pusta, a wszyscy zgromadzili się wokół pana Rhodesa. — Zaczynamy gotować kiełbaski — Robyn zwróciła się do Juby. — Powiedz dziewczętom, żeby zabrały się do pracy. — Przecież nie było jeszcze ślubu, Nomusa — zaprotestowała Juba. — Ceremonia ma się rozpocząć dopiero o piątej... — Trzeba gości nakarmić — powiedziała Robyn. — Podamy kiełbaski, aby odciągnąć ludzi od pasztecików Jordana. — Założę się, że szampan Rhodesa jednak ich tam zatrzyma — stwierdził Ralph. — Możesz mu dorównać? — Nie mam ani kropelki, Ralph — przyznała. — Tylko piwo i brandy, ale nie szampana. Jednym spojrzeniem przywołał do siebie jednego z młodszych gości. Był nim kierownik sklepu Ralpha w Bulawayo. Bezbłędnie odczytał wiadomość in z jego twarzy i szybko skoczył po schodach na werandę, zatrzymał się obok Ralpha, wysłuchał polecenia i pobiegł do swojego konia. — Gdzie go wysłałeś? — zapytała Robyn. — Dzisiaj przybył konwój moich wozów. Jeszcze ich nie rozładowali. Za kilka godzin przyjedzie tu wóz pełen bąbelków. — Jak ci się za to odwdzięczę, Ralph? Przez chwilę rozważała ten problem, po czym stanęła na palcach i pocałowała go prosto w usta, potem, jakby zawstydzona, uciekła do kuchni. Wóz pojawił się na szczycie wzgórza w decydującym momencie. Jordan opróżniał już ostatnie butelki szampana, za jego plecami utworzyła się sterta zielonego szkła, a goście zaczęli już odchodzić w kierunku rusztów, na których Robyn piekła wołowe kiełbaski skwierczące w obłokach aromatycznej pary. Isazi zatrzymał pojazd naprzeciwko werandy i jak iluzjonista ściągnął plandekę, ukazując całą zawartość. Tłum natychmiast opuścił pana Rhodesa, zostawiając go samego, siedzącego obok swojego wozu. Kilka minut później Jordan podszedł do brata. — Ralph, pan Rhodes chciałby kupić kilka skrzynek twojego najlepszego szampana. — Nie sprzedaję na sztuki. Cały wóz albo nic. — Uśmiechnął się dobrotliwie. — Po dwadzieścia funtów za butelkę. — To zdzierstwo — syknął Jordan. — I również jedyny dostępny szampan w Matabele. — Pan Rhodes nie będzie zadowolony. — Ja za to będę zadowolony za nas obu — zapewnił Ralph. — Powiedz mu, że chcę gotówkę z góry. Jordan odszedł, by zanieść swemu panu złą wiadomość. Ralph natomiast^ podszedł do pana młodego i poklepał go po ramieniu. — Bądź mi wdzięczny, Harry, mój chłopcze. Twoje wesele stanie sif legendą, będą o nim wspominać nawet za sto lat. Powiedziałeś już ślicznej) Yictorii o waszym miesiącu poślubnym? — Jeszcze nie — przyznał Harry Mellow. — Mądra decyzja, chłopie. Ziemia Wankiego nie jest aż tak atrakcyjnal dla młodych mężatek, jak apartament w hotelu „Mount Nelson" w Kap-| sztadzie. — Ona to zrozumie — powiedział Harry, mimo że sam chyba nie wierzył] w prawdziwość własnych słów. — Oczywiście — zgodził się Ralph i odwrócił się do Jordana, który j właśnie wrócił, trzymając w ręku czek wypisany przez Rhodesa na etykietce \ zdartej z butelki szampana. — Jakże czarująco stosownie — skwitował Ralph i włożył czek do l kieszeni. — Wyślę Isaziego, by przyprowadził następny wóz. Pogłoski o darmowym szampanie w misji Khami zamieniły Bulawayo j w wymarłe miasto. Nawet barman z „Grand Hotelu" zamknął interes! 118 i ruszył ze wszystkimi na południe. Sędziowie przerwali mecz krykieta rozgrywany na policyjnym placu ćwiczebnym, a dwudziestu dwóch graczy vt flanelowych strojach utworzyło honorową eskortę wozu Isaziego. Za nimi podążali, konno lub pieszo, pozostali mieszkańcy miasta. Kościół misji mógł pomieścić zaledwie niewielką część zaproszonych i nie zaproszonych gości. Reszta rozlewała się po dziedzińcu, choć największe skupiska znajdowały się w pobliżu oddalonych od siebie wozów. Ciepły szampan spożywany w nadzwyczaj dużych ilościach sprawił, że mężczyźni stali się sentymentami i hałaśliwi, a wiele kobiet szlochało głośno. Tak więc, gdy panna młoda pojawiła się w końcu na werandzie, powitały ją gromkie brawa i okrzyki. Trzymając szwagra pod ramię i otoczona przez siostry, Yictoria ruszyła utworzoną przez gości alejką, która otwierała się przed nią na trawniku. Wyglądała naprawdę bardzo ładnie —jej zielone oczy błyszczały, a włosy o żywym kolorze miedzi opadały na białą atłasową sukienkę. Kiedy wracała tą samą drogą, tym razem wsparta na ramieniu swojego męża, była prawdziwie piękna. — No dobrze — zakomunikował Ralph. — Teraz wszystko już jest zatwierdzone, możemy zaczynać zabawę. Dał sygnał orkiestrze — pośpiesznie skompletowanemu kwartetowi, który prowadził, grający na skrzypcach, jedyny grabarz w całym Matabele. Muzycy zaczęli grać fragmenty z popularnej w owym czasie opery Gilberta i Sulłivana — Mikado. Na północ od Limpopo nie były dostępne żadne inne nuty, więc każdy z członków kwartetu przedstawiał własną interpretację utworu, a goście tańczyli walca lub polkę, w zależności od upodobań i ilości wypitego szampana. O świcie następnego dnia atmosfera stała się jeszcze bardziej gorąca, za kościołem wybuchły pierwsze bójki. Ralph pogodził jednak przeciwników mówiąc: — Tak nie można, panowie, spotkaliśmy się tu, by się cieszyć i okazywać miłość bliźniemu. — Zanim tamci zrozumieli jego intencje, leżeli już na plecach w wyniku kilku szybkich, precyzyjnych ciosów. Potem troskliwie pomógł im wstać i zaprowadził do najbliższego wozu z alkoholem. Nad ranem kolejnego dnia zabawa była w pełnym toku. Państwo młodzi, nie chcąc stracić ani chwili ze swojego wesela, nie wyruszyli jeszcze w podróż poślubną, ale tańczyli pod drzewami. Pan Rhodes, który spędził ostatnią noc odpoczywając w wozie, wyszedł na zewnątrz, zjadł na śniadanie jajka na bekonie, popił szampanem, a czując potrzebę przemówienia do swoich rodaków, wszedł na kozioł swojego wozu. Mówił z właściwą sobie elokwencją i charyzmą zaostrzoną jeszcze głęboką wiarą w poruszaną sprawę oraz doniosłością całego wydarzenia. — Moi drodzy Rodezjanie — zwrócił się do słuchaczy, którzy odebrali to bardziej jak przejaw czułości Rhodesa niż jego żądzy posiadania. — Dzięki naszym wspólnym wysiłkom coraz bliższy jest dzień, kiedy mapa Afryki 110 zostanie pomalowana na różowo od Kapsztadu aż do Kairu, nasz kraj zaś umieszczony obok Indii jako wielki diament obok błyszczącego rubinu w koronie naszej ukochanej królowej. Wszyscy klaskali i cieszyli się — Amerykanie, Grecy, Włosi, Irlandczycy i oczywiście sami poddani „ukochanej królowej". Robyn wytrzymała pół godziny tych sentymentalnych wynurzeń, potem jednak, mimo usilnych próśb Ralpha, straciła kontrolę nad emocjami i z werandy domostwa zaczęła czytać własne, niepublikowane wiersze: Stoi spokojny, pogrążony w melancholii, Doglądając cudzego stada na polu. Kiedyś jego ojciec, teraz biały człowiek buduje Swój dom i dumnie wydaje polecenia. Jego ciemne oczy nie mają blasku, bierne ręce Opierają się na lasce, nie dzierżą już Błyszczącej stali, lecz poddają się ciemięzcy. Jej donośny, wysoki głos zagłuszył Rhodesa. Głowy zebranych odwracały się w tę i z powrotem jak na meczu tenisa. — To tylko początek — Rhodes podniósł głos — wielki początek, to prawda, ale jednak początek. Nadal istnieją ciemni i aroganccy ludzie, z których nie wszyscy są czarni — nawet najbardziej tępi zgromadzeni zrozumieli, że chodzi mu o starego Krugera, prezydenta Transwalu — i którym należy dać możliwość schronienia się pod tarczą pax britannica, ale nie zmuszać ich do tego siłą. Jego słuchacze znów zaczęli wiwatować, więc Robyn wybrała kolejny wiersz, o podobnie wojowniczym nastroju jak słowa Rhodesa, i recytowała: Drwi sobie z bólu, nie zważa na blizny Po niedawnych ranach, lecz poleruje na wojnę Swoją dzidę i tarczę ze skóry bawołu. Czy to buntownik? Tak, wciąż trwa walka Między czarnoskórym drapieżcą i białym człowiekiem. Barbarzyńca? Tak, choć nie mierzy on w życie Lecz złem mści się za wyrządzone mu zło. Poganin? Naucz go więc lepszej wiary, Chrześcijaninie! Jeśli sam zasługujesz na takie imię. Dwa dni i dwie noce ucztowania znacznie osłabiły krytycyzm słuchaczy, którzy gromkimi brawami nagrodzili recytację Robyn, na szczęście jednak, nic nie rozumiejąc. — Niech Bóg nas chroni przed szowinizmem oraz kiepską poezją! —-powiedział Ralph i oddalił się alejką, by nie słuchać już głosów współzawodniczących oratorów. Szedł przed siebie z butelką szampana w jednej ręce i synem siedzącym mu na barana. Jonathan był ubrany w marynarski garnitur i słomkowy kapelusz. Poganiał ojca obcasami, jakby siedział na kucyku. Tutaj odbywały się jeszcze bardziej energiczne tańce niż na dziedzińcu. Młodzi czarni mężczyźni skakali i przytupywali, kurz wznosił się do wysokości kolan, a pot spływał po ich nagich plecach i torsach. Dziewczęta kołysały biodrami, tańczyły i śpiewały, bębniarze wybijali frenetyczny rytm, dopóki nie padli z wyczerpania, wtedy inni brali od nich drewniane pałki i zaczynali walić w obciągnięte skórą, wydrążone pnie. Kiedy Jonathan na ramionach Ralpha piszczał z radości, jeden z wołów został wywleczony z zagrody. Uzbrojony w dzidę mężczyzna wybiegł naprzeciw i wbił mu ostrze w tętnicę szyjną. Rycząc zwierzę runęło na ziemię, wierzgając spazmatycznie kopytami. Kiedy było już martwe, rzucili się na nie rzeźnicy, ściągnęli zeń skórę, wyjęli najlepsze kąski — nerki, wątrobę oraz jelita — i rzucili je, mokre jeszcze, błyszczące, na rozżarzone węgle. Potem pocięli resztę tuszy i ułożyli grube plastry mięsa na ruszcie ustawionym nad ogniskiem. Na pół surowe, ociekające tłuszczem oraz krwistym sokiem kawałki były natychmiast pochłaniane przez głodne usta. Jeden z kucharzy rzucił Ralphowi część jelita, przypaloną od zbyt silnego ognia, a w środku znajdowały się jeszcze nie strawione resztki. Ralph ugryzł kęs, zupełnie nie okazując obrzydzenia. — Mushle! — powiedział do kucharza. — Dobre! Bardzo dobre! — Po czym podał kawałek Jonathanowi. — Jedz, Jon-Jon, będziesz od tego silny. — Chłopiec zjadł, głośno okazując, że zgadza się z opinią ojca. — Mushle, to naprawdę tnush, tato. Potem otoczyli ich tancerze, podskakiwali i wirowali wokół, zachęcając Ralpha do przyłączenia się. Posadził więc Jonathana na płocie zagrody, skąd synek miał doskonały widok, a sam wszedł w rozbawiony tłum i przybrał pozę tancerza Nguni. Bazo nauczył go tego tańca, gdy byli jeszcze wyrostkami. Ralph podniósł prawą nogę do wysokości ramienia, po czym uderzył nią głośno o twardą ziemię. — Jee! Jee! — krzyknęli inni, by zachęcić go do dalszych popisów. Ralph skakał i przytupywał, a pozostali tancerze starali mu się dorównać, kobiety klaskały i śpiewały, siedzący zaś na płocie Jonathan aż zawył z podniecenia i dumy. — Patrzcie na mojego tatę! Koszula Ralpha była już przesiąknięta potem, a klatka piersiowa unosiła si? i opadała ciężko. W końcu znów posadził syna na barkach i obaj ruszyli dalej, witając po imieniu wszystkich znajomych w weselącym się tłumie. Jedli podawane im kawałki wołowiny i popijali gęstym, spienionym piwem. Wreszcie, na wzniesieniu za zagrodą, ponad tancerzami oraz biesiadnikami, Ralph odnalazł człowieka, którego szukał. — Witam cię, Bazo, Toporze — powiedział siadając obok niego na leżącej kłodzie. Postawił przed nim butelkę szampana i podał mu cygaro, które tak bardzo polubił, kiedy razem pracowali w kopalni diamentów w Kimberley. Palili w milczeniu, obserwując tancerzy i biesiadników. W końcu znudziło to Jonathana, chłopiec wstał i odszedł w poszukiwaniu ciekawszego zajęcia. Napotkał dziecko, mniej więcej rok od niego młodsze. Tungatę — syna Bazo, który był synem Gandanga, a ten synem wielkiego Mzilikaziego. Poza sznurem koralików na biodrach, Murzynek był zupełnie nagi. Pośrodku małego, okrągłego brzuszka odznaczał się pępek. Malec miał silne, pulchne kończyny, okrągłą buzię gładką i błyszczącą, a kiedy z niezmiernym zaciekawieniem patrzył na Jonathana, jego oczy stały się wielkie i poważne. Jonathana nie zdziwiło zaciekawienie chłopca, zachował spokój, gdy Tungata wyciągał rękę, by dotknąć kołnierza jego marynarskiego garnituru. — Jak ma na imię twój syn? — zapytał Bazo, obserwując dzieci badawczym wzrokiem. — Jonathan. — Co to imię oznacza? — Dar od Boga — wyjaśni Ralph. Johathan nagle zdjął kapelusz i włożył go na głowę nowo poznanemu chłopcu. Słomkowy kapelusz zupełnie nie pasował do nagiego Murzynka z okrągłym brzuszkiem i sterczącym, małym członkiem. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się mimowolnie, widząc taki obrazek. Tungata zaśmiał się wesoło, wziął Jonathana za rękę i wprowadził go w tańczący tłum. Ciepło, z jakim powitały się dzieci, pozwoliło również zmniejszyć chłód dzielący ich ojców. Zaczęli wspominać wspólnie spędzone dzieciństwo. Podawali sobie butelkę szampana, a kiedy była już pusta, Bazo klasnął w dłonie i Tanase przyniosła im gliniane naczynie z piwem. Nie spojrzała nawet na Ralpha i odeszła tak cicho, jak przyszła. W południe wróciła do pogrążonych w rozmowie mężczyzn, przyprowadziła Jonathana i Tungatę, który wciąż miał na głowie słomkowy kapelusz. Ralph, zapomniawszy zupełnie o synu, przeraził się, kiedy go zobaczył. Anielski uśmiech dziecka był prawie niewidoczny spod grubej warstwy brudu i tłuszczu. Jego garniturek stał się ofiarą wspaniałych zabaw, które wymyślili z nowo poznanym kolegą. Kołnierz wisiał na jednej nitce, na kolanach utworzyły się wielkie dziury. Wśród plam Ralph zauważył ślady po krwi, błocie, popiele i świeżym krowim łajnie; co do pozostałych nie miał całkowitej pewności. — Jezus Maria — jęknął — twoja matka udusi nas obu. — Natychmiast wziął chłopca na ręce. — Kiedy się teraz zobaczymy, przyjacielu? — zapytał. — Wcześniej niż ci się wydaje — odpowiedział Bazo cicho. — Obiecałem ci, że gdy będę gotów, znów zacznę dla ciebie pracować. — Tak — przytaknął Ralph. — Jestem już gotowy — powiedział Bazo. Yictoria okazała się nadzwyczaj uległa, kiedy Harry Mellow powiadomił ją o zmianie planów dotyczących miesiąca poślubnego. — To był pomysł Ralpha, Chciał, żebyśmy podążyli szlakiem jednej z afrykańskich legend, do miejsca zwanego Ziemią Wankiego, położonej w pobliżu ogromnych wodospadów odkrytych przez doktora Livingstone'a na Zambezi. Yicky, wiem, jak bardzo chciałaś pojechać do Kapsztadu, żeby po raz pierwszy zobaczyć morze, ale... — Przez dwadzieścia lat żyłam nigdy nie widząc morza, więc poczekam jeszcze trochę dłużej, nic mi się nie stanie. — Wzięła Harry'ego za rękę. — Gdziekolwiek pojedziesz, najdroższy, do Ziemi Wankiego, do Kapsztadu czy na biegun północny, ja będę z tobą. Wyprawa odbyła się w zwykłym stylu Ralpha Ballantyne'a. Do przeniesienia rzeczy dwóch rodzin przez ogromne lasy pomocnego Matabele w kierunku rzeki Zambezi potrzebowali sześciu wozów i czterdziestu służących. Pogoda była ładna, tempo marszu spokojne, a okolice pełne łownej zwierzyny. Nowożeńcy gruchali i patrzyli na siebie tak rozmarzonymi oczyma, że druga para również podchwyciła miłosny nastrój. — Właściwie czyj to miesiąc poślubny? — pewnego leniwego ranka Cathy szepnęła Ralphowi do ucha. — Pytania później — odpowiedział, a ona zaśmiała się i wtuliła w puchowy materac na łóżku. Wieczorami i w czasie posiłków trzeba było siłą zdejmować Jonathana z kucyka, który dał mu Ralph na piąte urodziny. Cathy natomiast musiała smarować mu maścią odciski na pośladkach. Dojechali do wioski Wankiego w ciągu dwudziestu dwóch dni i po raz pierwszy od wyjazdu z Bulawayo sielanka przeniosła się na ziemię. Podczas rządów Lobenguli, Wankie został zdrajcą i banitą. Król wysłał cztery różne impi z rozkazem ścięcia oraz przyniesienia do GuBulawayo jego głowy. Wankie jednak okazał się równie sprytny, jak zuchwały i podobnie chytry, co kłamliwy, a wszystkie impi wróciły z pustymi rękami, narażając się na gniew króla. Po klęsce i śmierci Lobenguli, bezczelnie ogłosił się wodzem plemienia zamieszkującego teren miedzy rzekami Zambezi oraz Gwaai i żądał haraczu od wszystkich, którzy przyszli handlować lub polować na słonie na tym terytorium. Wankie był przystojnym, wysokim mężczyzną w średnim wielu. Uważał się za wodza, w taki też sposób — bez zbytniej wylewności — przyjął od Ralpha dary w postaci koców i koralików. Uprzejmie zapytał o zdrowie jego, także jego ojca, brata i syna, po czym przyczaił się jak krokodyl u wodopoju, czekając na wyjawienie prawdziwej przyczyny wizyty. — Płonące kamienie? — powtórzył zdziwiony, przymknął oczy i szukał w pamięci śladów tak dziwnej rzeczy, po czym, zupełnie szczerze wyjawił, że zawsze chciał zdobyć wóz. Lobengula miał kiedyś wóz, dlatego też Wankie uważał, że każdy wielki wódz powinien posiadać coś takiego. Odwrócił się na taborecie i spojrzał na stojące na polanie zaprzęgi Ralpha. — Ta szuja ma tupet białego — powiedział Ralph do Harry'ego, który siedział po drugiej stronie ogniska. — Taki wóz kosztuje trzysta funtów. — Ależ kochanie, jeśli Wankie zgodzi się być przewodnikiem, czy to nie będzie dobry interes? — zapytała Cathy przymilnie. — Nie. Niech mnie szlag, jeśli mu się poddam. Kilka koców, skrzynka brandy, ale nie wóz za takie pieniądze. — Masz rację, Ralph — zaśmiał się Harry. — My za tę cenę kupiliśmy Long Island. Przerwało mu czyjeś dyskretne pochrząkiwanie. Od ogniska, przy którym siedzieli służący i woźnice, szedł w ich kierunku Bazo. — Henshaw — zaczął, gdy Ralph zauważył jego obecność. — Powiedziałeś, że jedziemy polować na bawoły. Czyżbyś mi nie ufał? — Bazo, jesteś dla mnie bratem. — Czy ty okłamujesz swoich braci? — Gdybym w Bulawayo wspomniał o płonących kamieniach, ruszyłoby za nami ze sto innych wozów. — Czy nie mówiłem ci, że prowadziłem moje impi przez te wzgórza, ścigając tego samego pawiana, którego teraz obsypujesz podarunkami? — Nie mówiłeś — odpowiedział Ralph, a Bazo szybko porzucił ten temat. Nie był dumny ze swojej wyprawy przeciwko Wankiemu — jedynej, która dla induny Kretów nie zakończyła się pełnym sukcesem. Wciąż pamiętał żal starego króla i już chyba nigdy go nie zapomni. — Henshaw, jeśli powiedziałbyś mi wcześniej, nie musielibyśmy tracić tyle czasu i poniżać się, pertraktując z tym synem trzydziestu ojców, z tym śmierdzącym szakalem, z tym... Ralph wstał i złapał go za ramiona, nie pozwalając wyrazić do końca co myśli na temat ich gospodarza. — Bazo, możesz nas tam zaprowadzić? Czy o to ci chodzi? Zdołasz zaprowadzić nas do kamieni, które płoną? Ten skinął głową. — I nie będzie cię to kosztowało tyle, co cały wóz — dodał. Wyjechali z lasu na oświetloną czerwonym, porannym słońcem i spowitą mgłą równinę. Ogromne stado bawołów rozstepowało się przed nimi i zamykało, jak tylko przejechali. Wielkie, czarne zwierzęta trzymały wysoko podniesione łby, a ciemnoszare rogi dodawały im godności. Patrzyły ze zdziwieniem na mijających je już w odległości kilkuset kroków jeźdźców, po czym spokojnie wracały do skubania trawy. Podróżnicy prawie nie zwracali na nie uwagi, oczy utkwili w szerokich, pokrytych bliznami plecach Bazo, który prowadził ich w kierunku widocznej na horyzoncie linii niskich wzgórz. Spętali konie i zostawili je u stóp wzniesienia, a sami wspięli się na zbocze. Biegli prawie, a mimo to nie mogli dotrzymać kroku Bazo. Czekał na nich na skalnej półce w połowie drogi na szczyt, w miejscu, w którym zaczynała się niemal pionowa ściana. Bez żadnych dramatycznych oznajmień, ruchem głowy wskazał to, czego szukali. Ralph i Harry patrzyli, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, dyszeli ciężko, a ich koszule przywarły do mokrych od potu pleców. Zbocze rozcinał poziomy pokład o szerokości sześciu metrów. Ciągnął się w obu kierunkach tak daleko, jak sięgał wzrok; czarny niczym najczarniejsza noc, jednak opalizujący na zielono w promieniach porannego słońca. — To jedyna rzecz, jakiej brakowało nam w tym kraju — powiedział cicho Ralph. — Płonące kamienie, czarne złoto. Teraz mamy już wszystko. Harry Mellow podszedł do przodu i z czcią położył rękę na warstwie węgla, jak wierny dotykający świętej relikwii. — Nawet na wzgórzach Kentucky nie widziałem węgla takiej jakości w tak głębokim pokładzie. Nagle zerwał z głowy kapelusz, rzucił w dół zbocza i wrzasnął dziko. — Jesteśmy bogaci! — krzyczał. — Bogaci! Bogaci! — Lepsze to niż praca dla Rhodesa? — zapytał Ralph, a Harry złapał go za ramiona i obaj zaczęli tańczyć radośnie na wąskim występie skalnym. Bazo natomiast oparł się o skałę i obserwował ich z poważną miną. Zbadanie i oznaczenie całego terenu, pod którym mogły znajdować się pokłady węgla, zabrało im dwa tygodnie. Harry wykreślał linie za pomocą teodolitu, a Bazo, Ralph i grupa robotników szli za nim, wbijając kołki oraz oznaczając rogi działek stertami kamieni. Badając wzgórze, odkryli jeszcze tuzin innych miejsc, w których głęboki pokład błyszczącego węgla wychodził na powierzchnię. — Węgiel na tysiąc lat — ocenił Harry. — Węgiel dla kolei i do pieców; węgiel, który da energię nowemu krajowi. Po czternastu dniach, na czele grupy wyczerpanych Matabelów, wrócili do obozu. Yictoria, pozbawiona przez dwa tygodnie swojego dopiero poślubionego małżonka, była smutna jak wdowa, jednak już następnego dnia przy śniadaniu, w jej spojrzeniu widniał dawny blask. Krzątała się wokół męża, dolewając mu kawy i dokładając wędzonego mięsa oraz jajecznicy ze strusich jaj. Siedzący na honorowym miejscu ustawionego pod drzewami stołu, Ralph zawołał do Cathy: — Otwórz butelkę szampana, Katie, moja najdroższa, mamy co świętować — i podniósł napełniony po brzegi kubek. — Panie i panowie, wznoszę toast za złoto z Kopami Harknessa, węgiel z Ziemi Wankiego i wydajność obu! Zaśmiali się, stuknęli kubkami i wypili toast. — Zostańmy tutaj na zawsze — poprosiła Vicky. — Jestem taka szczęśliwa. Nie chcę, żeby to się skończyło. — Zabawimy tu jeszcze trochę — zgodził się Ralph. — Powiedziałem doktorowi Jimowi, że jedziemy polować na bawoły. Jeśli nie przywieziemy całego wozu skór, doktorek może zauważyć, że coś nie gra. Ze wschodu wiał słaby wieczorny wiatr. Ralph wiedział, że o tej porze roku utrzyma się taki przez noc, a rano, wraz ze wzrostem temperatury, wzrośnie jego siła. Wysłał dwie grupy Matabelów, każda z nich była uzbrojona w pudełko zapałek i prowadziła zaprzęg wołów. Poruszali się na wschód, przed świtem dotarli do rzeki Gwaai. Tutaj ścięli dwa duże, wyschnięte drzewa i łańcuchami przypięli je do zaprzęgów. Kiedy podpalili gałęzie, suche konary zapłonęły jak pochodnia, a woły wpadły w panikę. Woźnice biegli obok każdego z zaprzęgów, prowadząc je w przeciwnych kierunkach i tworząc w ten sposób prostopadłą do kierunku wiatru linię płonących drzew. Godzinę później była to już ściana ognia, ciągnąca się wiele kilometrów, zbliżająca do długiej i szerokiej doliny, w której stały wozy Ralpha. Dym unosił się wysoko jak ogromna, ciemna zasłona. Już przed świtem Ralph zrobił pobudkę w obozie. Zarządził wypalanie trawy w dolinie, aby zagrodzić drogę zbliżającemu się żywiołowi. Matabelowie podpalili trawę po nawietrznej stronie, a kiedy płomienie docierały już do linii lasu, po przeciwnej stronie doliny, opadająca mgła pomogła im ugasić ogień, zanim zajęły się drzewa. Isazi wprowadził wozy na oczernioną, gorącą jeszcze ziemię i ustawił je w czworościan, w środku którego zamknął swoje drogocenne woły. Teraz po raz pierwszy mieli okazję odpocząć i spojrzeć na wschód. Odnosili wrażenie, że stoją na małej wysepce odciętej od reszty świata ścianą ognia. Nawet zwykle weseli Matabelowie, spoważnieli nagle, wpatrując się w kłębiącą się chmurę dymu. — Na wszystkim osiądą sadze — narzekała Cathy. — Wszystko będzie brudne. — I nieźle osmalone — zaśmiał się Ralph, kiedy razem z Bazo sprawdzali zapasowe konie i wkładali karabiny do pokrowców. Potem podszedł do Cathy i objąwszy ją, powiedział: — Ty i Vicky macie zostać przy wozach. Pod żadnym pozorem nie wolno wam się oddalać. Jeśli będzie wam gorąco, ochlapcie się wodą, ale nie odchodźcie od wozów. Wciągnąwszy głęboko powietrze poczuł wyraźny już zapach dymu. Puścił oko do Harry'ego, który wciąż trzymał Yicky w ramionach, nie mogąc si? z nią rozstać. — Postawię przeciwko tobie moją część Ziemi Wankiego. — Żadnych niemądrych zakładów, Ralphie Ballantyne — przerwała TO» Vicky. — Harry musi teraz utrzymać żonę! — No to przynajmniej gwineę! — Ralph obniżył wartość zakładu. — Zgoda! — powiedział Harry. Uścisnęli sobie dłonie i wsiedli na konie. Bazo prowadził zapasowego wierzchowca Ralpha, z karabinem i bandolierem pełnym błyszczących mosiężnych naboi zawieszonym na łęku siodła. — Trzymaj się blisko mnie, Bazo — powiedział Ralph i spojrzał na Harry'ego. Jego foryś z zapasowym koniem stał tuż za nim. — Gotowy? — zapytał Ralph. Harry skinął głową i wszyscy czterej wyjechali z obozu. W powietrzu unosił się silny, drażniący zapach dymu. Konie poruszały niespokojnie nozdrzami i kroczyły jak koty po gorącym popiele. — Spójrz na nie — w głosie Harry'ego było słychać połączony z podziwem lęk. Stada bawołów zaczęły uciekać przed ogniem. Stopniowo jedno stado wymieszało się z następnym; ze stu zrobiło się pięćset, potem tysiąc. Tysiące zwielokrotniały się, ucieczka stawała coraz szybsza, czarne cielska zbliżały do siebie, a ziemia drżała pod ich ciężkimi kopytami. Co kilka minut któryś z byków — zwierzę tak czarne i masywne, że miało się wrażenie, iż jest wyrzeźbione z jednego kawałka skały — zatrzymywał się i odwracał ogromny łeb uzbrojony w wygięte, szeroko rozłożone rogi. Wciągał powietrze w wilgotne nozdrza, mrugał oczami, poczuwszy ostry zapach dymu, i biegł ociężale dalej; podążające za nim krowy również były zaniepokojone, a zdezorientowane cielęta ryczały i przyciskały się do boków matek. Ogromne zwierzęta, z których największe ważyły półtorej tony, poruszały się w zbitej masie, frontem o szerokości ponad kilometra. Samce —przewodnicy stad dotarły już do krawędzi lasu i zaczęły wybiegać na otwartą przestrzeń doliny, natomiast stłoczone stada były jeszcze schowane pomiędzy pniami drzew. Ralph zsunął na oczy kapelusz, a nos i usta zasłonił szalikiem. — Harry, przyjacielu, każdy po tej stronie wozów — zakreślił ręką szeroki łuk —jest mój. Po tamtej stronie — twój. — I gwinea dla tego, który ustrzeli więcej — zgodził się Harry. Załadował karabin, z dzikim indiańskim okrzykiem wbił obcasy w boki konia, po czym ruszył prosto na biegnące w jego kierunku zwierzę. Ralph nadal jechał stępa. Delikatnie, by nie spłoszyć ich przedwcześnie, skręcił w kierunku nacierających stad. Pozwalając im skoncentrować się na szalejącym za nimi żywiołem, podszedł je naprawdę blisko. Teraz dostrzegł ogromnego byka pędzącego w pierwszym rzędzie. Podniósł karabin i wycelował w szyję zwierzęcia. Huk wystrzału został zagłuszony przez łoskot kopyt oraz ryk cieląt, Jednak byk upadł nosem do ziemi, przekoziołkował i runął ciężko na bok. Potem zawierzgał jeszcze kilkakrotnie i zawył ponuro jak syrena mgielna w śnieżnej zadymce. Spłoszone stada ruszyły na niego pełnym galopem. Ralph prowadził konia tylko za pomocą nóg, w ten sposób mógł swobodnie ładować i strzelać. Przedzierał się przez morze czarnych zwierząt; czasami był tak blisko, że lufa karabinu znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od ogromnego cielska, a wylatująca z niej kula, gładko jak lancet, zagłębiała się w grubej, czarnej skórze. Po każdym wystrzale padało Strzelał, dopóki kurek nie uderzył w pustą komorę nabojową. Załadował do magazynka kolejne kule, nie odrywając nawet kolby od ramienia, ani oka od celownika. Lufa stała się już nieprawdopodobnie gorąca. Dotkliwie odczuwał te zmagania, kolba wbijała mu się w ramię, a obtarty palec wskazujący prawej ręki zaczął krwawić. Wokół panował tak nieznośny zgiełk, że strzały wydawały się tylko cichymi puknięciami, a ryk galopujących zwierząt był jakby odległy i nierzeczywisty. Nic nie widział, ponieważ wszystko spowiła gęsta chmura pyłu, a kiedy wjechał do lasu, widoczność pogorszył również panujący tam półmrok. Z podbródka, wargi i czoła leciała mu krew, ponieważ uderzały go w twarz kamienie, wyskakujące spod kopyt pędzących przed nim zwierząt. Nadal ładował, strzelał i znów ładował. Już dawno przestał liczyć zabite przez siebie sztuki, a nieprzebrane stada wciąż przesuwały się po obu stronach jego konia. Nagle zdał sobie sprawę, że cały bandolier już opustoszał — zużył dokładnie sto naboi. Wyciągnął następny z torby przy siodle. Instynktownie schylił się, przejeżdżając pod długą gałęzią, kiedy się podniósł, zobaczył galopującego przed nim ogromnego byka. Wydawał się Ralphowi samym królem bawołów, jego rogi rozrosły się szerzej niż ramiona człowieka, był potężny jak granitowe głazy na Matopos i tak stary, że końce rogów stępiły się i zaokrągliły. Zad oraz grzbiet były łyse i szare ze starości, a w fałdach skóry, po obu stronach wielkich jąder gnieździły się nieprawdopodobne ilości kleszczy. Koń Ralpha, już bardzo zmęczony, nie potrafił dogonić uciekającego zwierzęcia. Kopyta bawołu zagłębiały się w miękkiej ziemi pod ogromnym ciężarem ciała. Ralph stanąwszy na strzemionach wycelował w kręgosłup byka, tuż obok drugiego, zakończonego kępką włosów ogona. Kiedy oddawał strzał, gałąź uderzyła go w ramię, kula zaś trafiła w czarny, okrągły zad i zwierzę zachwiało się nagle, po jego tylnych nogach popłynęła krew. Ralph poganiał i tak wykończonego już konia, jednak z chmury kurzu wyłonił się przed nimi pień; aby go uniknąć, jeździec musiał gwałtownie zatrzymać wierzchowca. Obtarł sobie kolano o korę drzewa, a byk zniknął w uciekającym stadzie. — Niech leci — zawołał Ralph. Nie miałby najmniejszej szansy odnalezienie go w takiej mnogości zwierząt. Do rozgrzanych komór naboje wych wprowadził następne dwie kule. Zastrzelił krowę o lśniącej, czerwone sierści, chwilę później położył bardzo młode jeszcze cielę. Karabin był już pusty, więc zaczął go załadowywać. Swą uwagę całkowici^ skupił na tym zadaniu, jednak jakiś instynkt kazał mu spojrzeć w górę. Ranny byk wrócił, by teraz na niego zapolować. Wyłonił się z mroku jak czarna lawina. Przebijał się przez rzeH uciekających zwierząt. Miał wysoko podniesioną głowę, pysk mokry i błys czący, a z drgających nozdrzy zwisały dwie długie nici śluzu. Pylista zie rozpryskiwała się pod ciężkimi kopytami. — Ruszaj, przyjacielu! — zawołał Ralph, spinając zmęczonego koni* aby uciec szarżującemu bawołowi, i jednocześnie wpychając kule do magazynka. Byk był już przy nich. Ralph wypalił w jego ogromną głowę wiedząc, że nie będzie miał czasu na oddanie następnego strzału. Siła uderzenia kuli odrzuciła łeb zwierzęcia, odłupując jednak zaledwie kawałek ciemnoszarego rogu. Potem bawół zwolnił i opuścił głowę. Znajdował się tak blisko, że Ralph mógłby dotknąć włochatej skóry między jego łopatkami. Jeździec wyszarpnął stopę ze strzemiona i wysoko podniósł nogę. W tym samym czasie byk wbił wielkie rogi w bok konia. Tępy koniec czarnego rogu wcisnął się w klatkę piersiową wierzchowca, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się kolano człowieka. Ralph usłyszał odgłos łamanych kości, a powietrze z płuc ogiera wydobyło się w postaci świszczącego wrzasku. Nagle koń i jeździec znaleźli się w górze. Ralph zeskoczył z jego grzbietu i upadł na bok. Karabin wyleciał mu z rąk. Przez kilka drogocennych sekund nie mógł się poruszyć, od uderzenia miał zupełnie zdrętwiałą nogę. Bawół stał na rozkraczonych nogach nad powalonym koniem, z nisko pochyloną głową, a po jego masywnym, umięśnionym ciele spływała krew. Teraz wbił rogi w miękki brzuch wierzchowca i rozpłatał go jak rybę. Pulchne mokre wnętrzności, błyszczące niczym gotowane spaghetti, okręciły się wokół tępych rogów. Byk potrząsnął łbem i wyciągnął je z otwartego brzucha. Koń wierzgnął jeszcze raz kopytami, a po chwili znieruchomiał. Ciągnąc za sobą prawą nogę, Ralph doczołgał się do pnia tekowego drzewa. — Bazo! — krzyknął. — Przynieś karabin! Przyprowadź konia! Bazo! Głos drżał mu ze strachu. Byk zostawił martwe zwierzę i ruszył w jego kierunku. Ralph słyszał, jak racice zagłębiają się w piaszczystej ziemi, słyszał chrapliwy oddech, czuł cuchnący zapach bawołu. Wstał i skacząc na jednej nodze, próbował dotrzeć do następnego drzewa. Wiedział, że nie ma szans. Odwrócił się twarzą do rozwścieczonego zwierzęcia. Było tak blisko, że Ralph dostrzegł mokrą smugę łez biegnącą z kącików małych, przekrwionych ślepi po czarnych, włochatych policzkach i różowo-szary język zwisający z pyska. Bawół opuścił głowę, by nadziać na rogi i rozpłatać człowieka tak, jak przed chwilą uczynił z jego koniem. Jednak w tej samej chwili odezwał się inny głos i zawołał w języku sindebele: —- Hau! Ty brzydszy od śmierci! — Byk zatrzymał się i odwrócił w jego kierunku, nie ruszając z miejsca przednich nóg. — Chodź, ty klątwo czarownicy! Bazo próbował odwrócić uwagę byka od Ralpha. Wyłonił się z gęstych kłębów kurzu, na lince prowadził konia. Zakręcił teraz przed bawołem, drażnił go swoim głosem i wymachiwał mu przed oczami peleryną ze skór ^ałp. Byk zwabiony ruchem peleryny, pochylił głowę i na niego ruszył. Koń, na którym przyjechał Bazo, był jeszcze świeży, więc udało mu się uniknąć zetknięcia z rogami zwierzęcia. — Henshaw, bierz — krzyknął Bazo i puścił linkę, pozwalając wolnemu koniowi pełnym galopem biec w kierunku Ralpha. Ten ukucnął na ścieżce. Klacz dostrzegła go i w ostatniej chwili próbowała zboczyć z drogi, lecz Ralphowi udało się rzucić na nią i złapać za łęk siodła. Przez kilka sekund jechał, wisząc na boku klaczy i dotykając nogami do ziemi. Potem nagłym ruchem zarzucił ciało na jej grzbiet. Jego pośladki obijały się o twarde siodło, nie tracił jednak czasu na szukanie strzemion. Wyciągnął z pokrowca umieszczonego pod kolanem zapasowy karabin, kazał klaczy zawrócić i prowadził ją prosto na wielkiego, czarnego byka. Swoim ciężkim, groteskowym krokiem zwierzę wciąż próbowało dogonić Bazo. Nagle na pół nagi, matabelski induna zaczepił o niską gałąź, która zraniła go dotkliwie w głowę oraz ramię. Peleryna wypadła mu z rąk i opadła ciężko jak przejedzona wrona. Bazo osuwał się z siodła, a w końcu zawisł głową w dół, niemal dotykając ziemi między kopytami ogiera. Ralph znajdował się z tyłu byka, wymierzył w kręgosłup ukryty pod górą czarnej skóry i pęczniejących mięśni. Mechanicznym ruchem oddał strzał i wyrzucił puste haski. Huk wystrzału zagłuszył głuchy dźwięk przypominający uderzenie trzepaczką w dywan, z jakim ołowiane kule zagłębiły się w ciele bawołu. Jedna z nich musiała przebić mu płuca, ponieważ z obu nozdrzy trysnęła spieniona krew, a dzika szarża zamieniła się w krótki, niezdarny kłus. Ralph podjechał bliżej, zwierzę odwróciło głowę i spojrzało na niego oczami pełnymi łez. Pochylił się i prawie dotknął jego szerokiego czoła lufą karabinu. Siła wystrzału odrzuciła łeb zwierzęcia do tyłu, a po chwili byk cicho upadł na kolana. Potem już się nie poruszył. Ralph pogalopował dalej i złapał za cugle spłoszonego konia Bazo. Udało mu się go uspokoić oraz zatrzymać. — Tylko Matabel jeździ z głową w strzemionach i nogami na siodle — powiedział, pociągając przyjaciela do góry. Ostra kora gałęzi zdarła mu skórę z czoła. Odsłonięte ciało było różowe, a toczące się po nim kropelki czystej limfy wyglądały jak drobne perły. — Henshaw, mój Mały Sokole — odpowiedział Bazo — wrzeszczałeś tak głośno, że już myślałem, że tracisz dziewictwo... rogiem, od tyłu. Ralph wybuchnął histerycznym śmiechem, tym silniejszym, że zdał sobie wreszcie sprawę z tego, iż śmiertelne zagrożenie i strach już minęły. Bazo potrząsnął głową, aby oprzytomnieć; jego oczy znów stały się bystre, a uśmiech zawadiacki. — Wracaj do kobiet, Henshaw, bo drzesz się jak panienka. Oddaj ffli karabin, to wygram ten zakład za ciebie. — Najpierw spróbuj mnie dogonić — powiedział Ralph i spiął konia obcasami. Przerażenie zmieniło się w jakieś atawistyczne szaleństwo —dziką; myśliwską pasję. Po chwili znów był miedzy galopującymi w popłochu zwierzętami. Płomienie zmusiły ich do przerwania rzezi. Ralph i Bazo niemal zostali otoczeni przez niszczące ramiona ognia. Zdążyli jednak uciec, choć sierść ich koni przypaliła się nieco i cuchnęła, a w koszuli Ralpha wypaliły się brązowe plamy. Potem z bezpiecznego miejsca obserwowali rozprzestrzeniający się pożar. To było jak gorąca wichura, która podrzucała płonące gałęzie i przenosiła się z drzewa na drzewo, przeskakując wielometrowe odległości ze świszczącym rykiem i atakując każde następne drzewo gwałtownie niczym pocisk z haubicy. Płomienie wsysały powietrze, Bazo i Ralph oddychali ciężko i kaszleli, ponieważ dym dostawał się do ich płuc. Mieli osmalone twarze; gorący żar zdawał się wysuszać im gałki oczne, a blask ognia oślepiał tak mocno, jakby patrzyli na słońce. Po pewnym czasie pożar przesunął się na zachód, oni zaś stali w milczeniu, pełni powagi dla potęgi żywiołu i świadomi swojej bezradności w obliczu jego ogromnej siły. Ziemia tak nagrzała się, że dopiero następnego dnia rano przystąpiono do ściągania skór z zabitych zwierząt. Ciała bawołów były na pół upieczone, a sierść zupełnie spalona, jednak po stronie, na której leżały — nienaruszona. Praca odbywała się w krajobrazie przypominającym wizję piekła Hieronima Boscha — spustoszona, oczerniona ziemia, groteskowo powykręcane, nagie drzewa i sępy siedzące na najwyższych gałęziach. Jedna grupa przekręcała ogromne cielska i wykonywała płytkie nacięcia wokół szyi, wzdłuż grzbietu oraz obwisłego brzucha, następna przyczepiała zaprzęg wołów i ściągała skórę w jednym kawałku, w końcu trzecia soliła wilgotne jeszcze skóry i rozkładała je na słońcu. Powietrze wypełniał przykry zapach setek rozkładających się ciał, a krzyki, wycie i krakanie padlinożerców towarzyszyło całej scenie. Mimo że zniknęła już czarna kotara dymu, niebo było ciemne od skrzydeł wron, kań i majestatycznych sępów. Wokół każdego obdartego ze skóry ścierwa z brzuchem napuchniętym od zbierających się gazów, panoszyły się hieny. Małe, podobne do psów, szakale podbiegały do rozkładających się resztek, łapały w zęby kawałek wnętrzności j uciekały chyłkiem. Sępy podskakiwały, trzepotały skrzydłami, wrzeszczały 1 dziobały się wzajemnie ostrymi jak żelazo dziobami, jednocześnie próbując dostać się do wnętrza brzucha przez powiększoną odbytnicę. Pojawiły się również biało-czarne marabuty, poważne niczym grabarze, 2 łysymi głowami oraz bystrymi i chciwymi oczami. Ich wola były również pozbawione piór — zwisały pod gardłami jak poparzone, napuchnięte genitalia jakiegoś obrzydliwego albinosa. Długimi, ostrymi dziobami od-dzierały paski mięsa, na których zaczęła tworzyć się już warstewka zielonej Pleśni, potem podnosiły głowy do góry i z pewnym wysiłkiem wrzucały kawałek do i tak pełnego już wola. Fetor poparzonych, rozkładających się ciał oraz przykry zapach padlinożerców dochodził również do małego koła wozów i nie pozwalał kobietom zasnąć. — Ralph, nie moglibyśmy jutro wyjechać? — szepnęła Cathy. — Dlaczego? — zapytał zaspanym głosem. — Sama mówiłaś, że ci się tu podoba. — Już nie — odpowiedziała, a po chwili dodała: — Ralph, jeśli będziecie nadal wszystko palić i niszczyć, jak długo to przetrwa? Był tak zaskoczony, że dźwignął się na jednym łokciu i na nią spojrzał. — O czym ty mówisz, dziewczyno? — Kiedy zabijecie wszystkie zwierzęta, to już nie będzie ziemia, którą znam i tak bardzo kocham. — Wszystkie? — Pokiwał głową ze współczuciem, jakby rozmawiał z naiwnym dzieckiem. — Wszystkie? Na Boga, Katie, widziałaś te stada, są niezliczone, nieograniczone. Takie nieprzebrane stada ciągną się odtąd, aż do Khartoum. Moglibyśmy polować tak codziennie i nawet nie drasnęlibyśmy wierzchołka tej góry. Nie, Katie, nigdy ich nie przetrzebimy. — Ile zabiłeś? — zapytała cicho. — Ja? Dwieście czternaście, trzydzieści dwa więcej niż twój szanowny szwagier. — Ralph wyciągnął się wygodnie i położył jej głowę na swoim torsie. — Co kosztowało tego zarozumiałego skurczybyka gwineę. — Razem zabiliście prawie czterysta... w ciągu jednego dnia, Ralph. — Powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał, jego głos natomiast zabrzmiał wyjątkowo szorstko ze zniecierpliwienia. — Do licha, Katie, potrzebuję skór. Należą do mnie i mogę je wziąć, kiedy mi się to podoba. To wszystko, co mam ci do powiedzenia. A teraz idź już spać, głuptasie. Ocena Ralpha Ballantye'a dotycząca liczebności bawołów była co najmniej bardzo ostrożna. Prawdopodobnie nigdy w całej historii ziemi żaden wielki ssak nie zamieszkiwał jej powierzchni w tak wielkim skupisku. Ogromne stada czarnych zwierząt wędrowały po obszarze rozciągającym się od Sudu — gdzie dzieciątko Nil wije się między otchłannymi trzęsawiskami — na południe, poprzez rozległe sawanny wschodniej i środkowej Afryki, aż do Zambezi i dalej do złocistych polan oraz lasów Matabele. Prymitywne plemiona nigdy nie stanowiły dla nich zagrożenia. Dla uzbrojonych w łuki i dzidy myśliwych bawoły były zbyt szybkie i za silne. Kopanie pułapek tak dużych, głębokich, by złapać w nie te ogromne zwierzęta, to praca, dla której niewielu tylko rezygnowało z tańców, picia piwa i podkradania bydła sąsiadom. Arabowie, którzy podróżowali w głąb kontynentu, również nie byli nimi zainteresowani, woleli pozyskiwać kość słoniową lub chwytać młode dziewczęta i silnych młodzieńców, aby sprzedać ich na targowiskach w Malindi czy Zanzibarze. Bardzo niewielu Europejczyków, wyposażonych w wyrafinowaną broń, zawędrowało w te odległe tereny, a podążające za bawołami lwy nie potrafiły zahamować ich naturalnego przyrostu. Sawanny poczerniały od ogromnych, ciężkich ciał. Niektóre stada, złożone z dwudziestu, trzydziestu tysięcy sztuk, były tak gęste, że zwierzęta idące z tyłu przymierały głodem, ponieważ pastwiska zostały spustoszone przez te, podążające z przodu. Osłabione swoją własną mnogością, okazały się bezbronne w obliczu nadchodzącej z pomocy zarazy. Taką samą epidemię Bóg Mojżesza zesłał na egipskiego faraona — zarazę bydlęcą, peste bońne, chorobę zakaźną atakującą przeżuwacze, z których najbardziej podatne były bawoły i bydło domowe. Zainfekowane sztuki są oślepiane śluzem wyciekającym im z oczu. Spływająca z ich pysków i nozdrzy wydzielina zaraża inne zwierzęta pasące się na tym samym terenie nawet długo po śmierci nosiciela. Postępy choroby są szybkie i nieodwracalne. Po wycieku z błon śluzowych następuje ostra biegunka, która wyniszcza ich ciała. A kiedy zwierzęta w końcu padają, nie mając już siły, by się podnieść, konwulsje wykręcają im głowy tak bardzo, że pyskami dotykają swoich grzbietów. W takiej właśnie pozycji umierają. Zaraza przesuwała się nad kontynentem z szybkością huraganu; w największych skupiskach bawołów, dziesiętiotysięczne stado tych ogromnych, rogatych zwierząt przestawało istnieć między świtem i zmrokiem tego samego dnia. Leżące na sawannie ścierwa przylegały do siebie jak wyrzucona na brzeg ławica zatrutych sardynek. Charakterystyczny zapach choroby mieszał się z fetorem rozkładających się ciał, a ogromne stada sokołów oraz sfory żarłocznych hien nie były w stanie pożreć nawet setnej części tego potwornego żniwa śmierci. Wichura choroby i śmierci przesuwała się na południe, połykając po drodze stada ryczących zwierząt, aż dotarła nad Zambezi. Nawet tak szeroka bariera wartkiej wody nie mogła powstrzymać zarazy. Przedostała się na drugi brzeg w pełnych wolach sępów i marabutów albo została rozsiana po pastwiskach w postaci ptasich odchodów. Huragan znów się zerwał i przemieszczał na południe — niezmiennie na południe. Isazi, zuluski woźnica, zawsze budził się pierwszy. Świadomość tego, że on już czuwa, kiedy o połowę od niego młodsi jeszcze śpią, sprawiała mu duże zadowolenie. Wstawał z maty i szedł do ogniska. Rano była to już tylko kupka białego Pyłu, lecz Isazi zgarniał osmalone resztki, dorzucał trochę wysuszonych liści Palmy, nachylał się nisko i rozdmuchiwał ogień. Popiół wzlatywał w powietrze, węgielki jarzyły się słabo, ale już po chwili na liściach pojawiał się mały, wesoły ognik. Potem zapalały się grube gałęzie, a Isazi ogrzewał przez chwilę dłonie, następnie opuszczał obóz i szedł do swoich wołów. Kochał je tak, jak niektórzy ludzie swoje dzieci czy psy. Wszystkim nadał imiona. Znał naturę każdego z nich, ich dobre i złe strony. Wiedział, który może próbować wyrywać się z zaprzęgu, gdy droga będzie za ciężka, a ścieżka zbyt miękka; wiedział, które mają dobre serca i które są najbardziej inteligentne. Oczywiście miał swoich ulubieńców: ogromnego, czerwonego wołu, nazwanego Czarny Księżyc z powodu jego wielkich, łagodnych oczu — mimo że pod kopytami zapadał mu się grunt, utrzymał załadowany wóz podczas przeprawy przez wezbraną Shashi; czy Holendra, czarno-białego, nakrapianego wołu, którego nauczył przychodzić na gwizd i prowadzić inne woły na miejsce w zaprzęgu. Isazi otworzył bramę prowizorycznej zagrody i zagwizdał na Holendra. Zwierzę zakaszlało w jakiś dziwny, charczący sposób. Zdrowy wół tak nie kaszle. Zatrzymał się przy wejściu, nie mając pewności, czy powinien wkroczyć dalej. Potem poczuł coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. Choć był to bardzo słaby zapach, zemdliło go. Pachniało jak oddech żebraka czy rany trędowatego. Musiał się przemóc, by wejść, pomimo okropnego fetoru i przerażenia. — Holender — zawołał. — Gdzie jesteś, mój piękny? Usłyszał podobny do parsknięcia dźwięk, jaki wydaje z siebie zwierzę cierpiące na biegunkę. Isazi pognał w tamtym kierunku. Mimo panującego półmroku, natychmiast rozpoznał nakrapianego wołu, leżącego na ziemi. Isazi do niego pobiegł. — Wstań — zawołał. — Vusa, thandwa! Wstań, mój śliczny. Wół kładzie się tylko wtedy, gdy traci nadzieję. Zwierzę bezskutecznie próbowało się podnieść. Isazi uklęknął obok i położył rękę na jego szyi. Szyja była wykręcona do tyłu pod nienaturalnym kątem, a aksamitny pysk przyciśnięty do boku. Mięśnie pod błyszczącą sierścią napięły się i stwardniały jak żelazo. Isazi pogładził wołu. Poczuł, że wysoka gorączka wyniszcza zwierzę. Dotknął jego policzka — był gładki, wilgotny. Podniósł dłoń i powąchał palce pokryte gęstym śluzem, którego zapach o mało nie wywołał u niego wymiotów. Wstał, tyłem ruszył w kierunku bramy. Potem odwrócił się i pobiegł do obozu. — Henshaw — wrzasnął dziko. — Szybko, Mały Sokole. — Ogniste lilie — mruknął Ralph Ballantyne, kiedy maszerował szybkim krokiem przez zagrodę. Ogniste lilie to ładne karmazynowe kwiatki, z płatkami d złotej obwódce, rosnące na jasnozielonych krzewach i zwabiające wszystkie roślinożerne zwierzęta, które ich nie znały. — Gdzie są te pastuchy? Przyprowadzić mi tu tych cholernych mujiba. — Zatrzymał się obok wykręconego ścierwa Czarnego Księżyca. Wyszkolony wół jak ten jest wart z pięćdziesiąt funtów. Nie był to jedyny martwy wół, padło również osiem innych, a drugie tyle jeszcze dogorywało. Isazi i pozostali woźnice przyprowadzili pasterzy — grupkę wystraszonych dzieci, z których najstarsze zaledwie wchodziło w wiek dojrzewania, najmłodsze zaś miało dopiero dziesięć lat. Ich przyrodzenia były osłonięte kawałkami mutsha, a okrągłe pośladki zupełnie nagie. — Nie wiecie, co to są ogniste lilie? — wrzeszczał Ralph. — Do was należy pilnowanie, żeby zwierzęta nie zjadły niczego trującego. Wytrzaskam wasze czarne tyłki, żeby wam o tym przypomnieć. — Tu nie rosły żadne lilie — oświadczył odważnie najstarszy z chłopców, a Ralph ryknął: — Ty zarozumiały bękarcie. Trzymał w ręku bicz ze skóry hipopotama. Miał dobre półtora metra długości, u podstawy był grubszy od ludzkiego kciuka i zwężał się ku końcowi. Skóra przybrała piękny, bursztynowy kolor jak fajka z pianki morskiej. —— Nauczę cię pilnować wołów, zamiast spać pod najbliższym drzewem. Machnął batem, który owinął się wokół nóg dziecka i syknął niczym żmija. Chłopiec krzyknął z bólu. Ralph złapał go za nadgarstek i trzymał tak przez resztę chłosty. Bił po pośladkach i nogach. Potem puścił go i złapał następnego mujiba. Dzieciak tańczył w rytmie batoga i wył przy każdym uderzeniu. — Dobrze — Ralph był w końcu zadowolony. — Zaprzęgnijcie zdrowe woły. Wynosimy się stąd. Udało im się utworzyć tylko trzy zaprzęgi. Ralph był zmuszony zostawić połowę wozów załadowanych bawolimi skórami. Ruszyli na południe. W ciągu godziny padł następny wół, odcięli go od reszty zaprzęgu i położyli obok drogi. Niespełna kilometr dalej — dwa kolejne. Jeszcze przed południem Ralph musiał porzucić dwa wozy, a ten który został, ciągnął znacznie zmniejszony zaprzęg. Już dawno złość Ralpha ustąpiła zupełnej dezorientacji. Miał pewność, że nie był to przypadek zwykłego zatrucia. Żaden z woźniców nigdy nie widział niczego podobnego; o niczym takim nie wspominała również żadna z ogromnej ilości afrykańskich legend. — To tagathi — wyraził swoją opinię Isazi. Wydawało się, że starzec skurczył się z żalu za swoimi ukochanymi wołami i wyglądał teraz jak mały, smutny gnom. — To jakieś straszne czary. — Na Boga, Harry — Ralph wyprowadził nowego szwagra poza zasięg uszu kobiet. — Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli dowieziemy do domu choć jeden wóz. Musimy przeprawić się jeszcze przez kilka rzek. Lepiej pojedźmy pierwsi i spróbujmy znaleźć dogodne miejsce do przeprawy przez Łupane. Rzeka znajdowała się przed nimi zaledwie kilka kilometrów. Widzieli już selen lasu ciągnącego się wzdłuż jej biegu. Ralph i Harry jechali obok siebie, °baj zdenerwowani i zaniepokojeni. — Zostawiliśmy pięć wozów — wymamrotał Ralph. — Każdy wart trzysta funtów, nie wspominając o bydle, które straciłem — urwał i wyprostował się. Wyjechali właśnie na kolejną polanę, Ralph przypatrywał się trzem wielkim żyrafom. Szczudłowate nogi i pełne wdzięku, łabędzie szyje sprawiały, że były to najdziwniej wyglądające ze wszystkich afrykańskich ssaków. Ich ogromne oczy są spokojne i smutne, a głowy — jednocześnie piękne i brzydkie — ozdobione nie rogami, lecz kostnymi wyrostkami przykrytymi skórą oraz sierścią. Poruszają się wolno jak kameleony, jednak duży samiec może ważyć tonę i mieć ponad pięć metrów wysokości. Są zupełnie nieme, żaden ból czy gniew nie mógłby spowodować, by z gardeł wyrwał się jakikolwiek dźwięk. Ich serca są wielkie niczym bębny — aby pompować krew do tak wysoko umieszczonych głów — a tętnice szyjne wyposażone w zastawki, by mózgi tych zwierząt nie wybuchły pod wpływem ciśnienia krwi, kiedy pochylały się nad wodopojem. Zwierzęta szły przez równinę. Na czele byk —prawie czarny ze starości — za nim krowa, a na końcu ich młode o ładnym beżowym kolorze. Cielę tańczyło. Ralph nigdy nie widział niczego podobnego. Kołysało się i wykonywało wolne, eleganckie piruety, jego szyja wyginała się na jedną, to na drugą stronę. Co kilka kroków zaniepokojona matka patrzyła na potomka, jednak już po chwili poczucie obowiązku zwyciężało nad matczyną miłością i odwracała się, by podążyć za starym samcem. W końcu, wolno, dostojnie, jakby nieco znużone, cielę legło na trawiastej ziemi i znieruchomiało. Matka zatrzymała się, kilka minut postała nad dogorywającym ciałem swojego dziecka, po czym, zgodnie z prawem natury, zostawiła je i poszła za samcem. Wolno, niby z ociąganiem, Ralph i Harry podjechali do miejsca, w którym leżało małe. Dopiero teraz zauważyli śluz wypływający z pyska i nozdrzy zwierzęcia oraz oblepione rzadkim kałem tylnie nogi. Z niedowierzaniem patrzyli na martwe cielę. Ralph pociągnął nosem. — Ten zapach, taki sam jak wołów... — zaczął i nagle doznał olśnienia. — Zaraza — szepnął. — Harry, to jakaś zaraza. Zabija wszystkie zwierzęta. — Mimo ciemnej opalenizny cera Ralpha stała się wyraźnie ziemista. — Dwieście wozów, Harry — szeptał — prawie cztery tysiące wołów. Jeśli to się dalej rozprzestrzeni, przepadnie wszystko. — Zachwiał się i o mało nie stracił równowagi. — Będę skończony — powiedział drżącym głosem, lecz już po chwili otrząsnął się jak mokry spaniel, a zdrowy kolor wrócił na jego przystojną twarz. — Nie będę — rzekł zdecydowanym tonem. — A przynajmniej nie bez walki. — Odwrócił się do Harry'ego. — Musisz sam przywieźć kobiety do Bulawayo — oświadczył. — Biorę cztery najlepsze konie. — Gdzie jedziesz? — zapytał Harry. — Do Kimberley. — Po co? Ralph zawrócił konia w miejscu, jak na meczu polo i, leżąc na jego szyi, pogalopował w kierunku jedynego wozu, który właśnie wyjechał za nimi z lasu. Kiedy do niego dotarł, kolejny wół upadł i legł w rowie szarpany konwulsjami. Następnego ranka Isazi nie poszedł do zagrody. Bał się tego, co może tam zastać. Bazo go zastąpił. Wszystkie zwierzęta padły martwe. Nie przeżył ani jeden wół. Były już zimne i sztywne — jak posągi zatrzymane w ostatniej konwulsji. Bazo zadrżał i naciągnął na ramiona swoją pelerynę z małpich skór. Dotknął go nie poranny chłód, ale zimny palec zabobonnego strachu. — Kiedy bydlo legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogio się podnieść... — powtórzył głośno słowa Umlimo, a lęk ustąpił miejsca radosnemu przypływowi wojennych uczuć. — To wszystko się dzieje, tak jak zostało przepowiedziane. Nigdy przedtem słowa Wybranej nie brzmiały tak jednoznaczne. Powinien był już wcześniej to zauważyć, jednak bieg wydarzeń tak bardzo go zdezorientował, że dopiero teraz zdał sobie sprawę z prawdziwego znaczenia tej okropnej zarazy. Chciał wyjść z zagrody i biec na południe, dzień i noc, nie zatrzymując się, dopóki nie dotrze do jaskini na świętych wzgórzach. Chciał stanąć przed zebranymi indunami i powiedzieć: — Wy, którzy wątpiliście, uwierzcie teraz w słowa Umlimo. Wy, których brzuchy pełne są mleka i piwa, włóżcie tam teraz kamień. Chciał iść do kopalń i wsi, które budowali biali ludzie, a gdzie pracowali jego dawni wojownicy, ubrani w stare rzeczy swoich panów zamiast wojennych pióropuszy i trzymający w rękach oskardy oraz łopaty zamiast srebrzystych ostrzy. Chciał ich zapytać: — Pamiętacie jeszcze pieśń wojenną Izimwkuzane Ezembintaba, Kretów Ryjących Pod Wzgórzem? Chodźcie wy, którzy kopiecie w brudzie białego człowieka, chodźcie przećwiczyć ze mną pieśń Kretów. Nie nadeszła jeszcze na to pora, została bowiem trzecia — ostatnia część przepowiedni Umlimo, więc do tego czasu Bazo i jego wojownicy muszą pozostać służącymi białego człowieka. Z pewnym wysiłkiem ukrył swoją barbarzyńską radość, wkładając na twarz nieprzeniknioną maskę Afryki. Wyszedł z zagrody i podszedł do wozu. Białe kobiety oraz dziecko spali na wozie, a Harry Mellow zawinięty w koc leżał pod pojazdem, gdzie nie mogła go zmoczyć opadająca rosa. Henshaw opuścił ich wczoraj późnym popołudniem, jeszcze zanim dotarli do brzegu rzeki Łupani. Zabrał ze sobą cztery konie — najsilniejsze 1 najszybsze. Obarczył Bazo zadaniem doprowadzenia wszystkich do Bula-, potem pocałował żonę, syna, uścisnął rękę Harry'emu i pogalopował na południe w kierunku brodu na Łupani. Prowadząc trzy konie na długiej linie pędził, jakby goniła go sfora dzikich psów. Bazo pochylił się, przemówił wolno, wyraźnie do zawiniętej w koc postaci. Mimo że z dnia na dzień Harry coraz lepiej rozumiał sindebele, jego znajomość języka Matabelów była wciąż na poziomie pięciolatka, Bazo zaś musiał mieć pewność, że zostanie zrozumiany. — Zdechły już wszystkie woły. Bawół zabił jednego konia, a Henshaw zabrał cztery. Harry podniósł się szybko i podjął decyzję. — To oznacza, że mamy po jednym wierzchowcu dla kobiet, Jon-Jon może jechać z jedną z nich. Reszta pójdzie piechotą. Jak daleko jest do Bulawayo? Bazo wymownie wzruszył ramionami. — Jeśli bylibyśmy impi — pięć dni, ale w tempie białego człowieka w butach... Wyglądali jak uciekinierzy. Za dwoma końmi szli w długim sznurze służący, którzy nieśli na głowach pakunki zawierające tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Długie spódnice krępowały kobietom ruchy, kiedy te zsiadały z koni, by dać im trochę odpocząć. Bazo nie mógł dostosować się do takiego tempa. Wyszedł daleko naprzód, a gdy był już poza zasięgiem ich wzroku i słuchu, zaczął tańczyć i przytupywać, przeszywając wyimaginowaną dzidą nieistniejącego wroga. Tańczył giya — taniec wojenny i śpiewał pieśń swojego dawnego impi. Jak kret ryjący w ziemi Bazo odnalazł tajemne przejście... Pierwsza zwrotka nawiązywała do zdobycia zbudowanej na niedostępnej górze twierdzy czarownika Pemby, kiedy to Bazo odnalazł wyżłobiony przez podziemny strumień korytarz i dostał się na szczyt zbocza. Właśnie za ten wyczyn Lobengula przyznał mu tytuł induny, pozwolił „pójść między kobiety" i wziąć Tanase za żonę. Tańcząc samotnie w lesie, Bazo nucił pozostałe zwrotki. Wszystkie zostały ułożone po jakimś wielkim zwycięstwie — wszystkie z wyjątkiem ostatniej. Ta była jedyną, jaka nigdy nie została odśpiewana przez cały regiment stojący w bojowym szyku. Mówiła ona o ostatniej bitwie Kretów; wówczas, pod dowództwem Bazo, ruszyli na obóz białych nad rzeką Shangani. Ułożył ją sam, kiedy leżał w jaskini w Matopos i, ciężko ranny, walczył ze śmiercią. Dlaczego płaczecie, wdowy spod Shangani, Kiedy trójnogie karabiny tak głośno się śmieją? Dlaczego płaczecie, mali synowie Kretów, Kiedy wasi ojcowie wykonują wolę króla? l l Nagle przyszła mu do głowy następna zwrotka — cała i doskonała, jakby odśpiewano ją już dziesięć tysięcy razy. Krety ukryły się pod ziemią „Czy nie żyją?" —pytają córy Maszobane. Posłuchajcie, dziewczęta, czy nie słyszycie, Że coś poruszyło się w ciemnościach? Bazo, Topór zaśpiewał drzewom, które pochyliły się od podmuchu wschodniego wiatru, jakby uważnie go słuchały. Ralph zatrzymał się w King's Lynn. Rzucił cugle Janowi Cherootowi — staremu hotentockiemu myśliwemu. — Napój je i napełnij worki ziarnem. Za godzinę wyjeżdżam. Potem wbiegł na werandę okazałego domu, a macocha wyszła na powitanie. Kiedy go rozpoznała, konsternacja natychmiast ustąpiła miejsca ogromnej radości. — Och Raiph, ale mnie wystraszyłeś... — Gdzie jest ojciec? — zapytał, pocałowawszy ją w policzek. Wyraz twarzy Louise zmienił się, by dorównać jego powadze. — W północnej części, piętnują cielaki... ale o co chodzi, Ralph? Nigdy wcześniej cię takim nie widziałam. Zignorował pytanie. — Północna część to sześć godzin drogi. Nie mam czasu, żeby do niego jechać. — To coś poważnego — zdecydowała. — Nie męcz mnie dłużej, Ralph. — Przepraszam. — Położył rękę na jej ramieniu. — Jakaś okropna zaraza nadchodzi z pomocy. Nad Gwaai zachorowały moje woły. Wszystkie zdechły, ponad sto sztuk w ciągu dwunastu godzin. Louise na niego spojrzała. —- Może... — szepnęła, lecz przerwał jej obcesowo. — Zabija żyrafy, bawoły, bydło; tylko konie na razie na to nie chorują. Na Boga, Louise, jadąc tutaj widziałem martwe bawoły leżące po obu stronach drogi. Zwierzęta, które jeszcze dzień wcześniej były silne i zdrowe. — Co trzeba zrobić, Ralph? — Sprzedać — odpowiedział. — Sprzedać całe bydło za każdą cenę, zanim to do nas dotrze. — Odwrócił się i zawołał do Jana: — Przynieś notatnik z mojej torby. Pisał wiadomość dla ojca, a Louise zapytała: — Kiedy ostatnio jadłeś? — Nie pamiętam. Pochłaniał plastry zimnej dziczyzny z cebulą i ostrym serem na grubych kromkach chleba, popijając piwem i jednocześnie wydawał polecenia. — Nie rozmawiaj z nikim oprócz mojego ojca. Nikomu nie wolno ci o tym powiedzieć. Pospiesz się, Janie. —Jednak Ralph od dawna siedział już w siodle, kiedy Hotentot dopiero przygotowywał się do drogi. Ralph okrążył Bulawayo wielkim kołem, aby uniknąć spotkania z kimś, kto mógłby go rozpoznać i dotrzeć do linii telegraficznej w jakimś odludnym miejscu, z dala od głównej drogi. Linię zbudowali jego ludzie, więc znał każdy odcinek, każdy słaby punkt i wiedział jak najbardziej efektywnie odciąć Bulawayo i Matabele od Kimberley oraz reszty świata. Spętał konie przy jednym ze słupów, a sam wdrapał się na górę do kości porcelanowych izolatorów i zwojów błyszczącego miedzianego drutu. Związał przewód paskiem, aby po rozcięciu nie spadł na ziemię. Drut rozstąpił się z brzękiem, jednak rzemień utrzymał końce, a kiedy Ralph zszedł na dół i spojrzał w górę, wiedział, że tylko doświadczony monter będzie w stanie odnaleźć przerwę. Wsiadł na konia i spiął go obcasami. W południe dotarł do drogi, podążył nią na południe. Co godzinę zmieniał wierzchowca i jechał dopóki nie było tak ciemno, że nie widział już szlaku. Spętał wtedy konie, położył się na twardej ziemi i spał jak zabity. Obudził się przed świtem, zjadł kawałek sera oraz kromkę chleba, które Louise włożyła mu do torby, a gdy tylko niebo na południu rozjaśniło się trochę, ruszył w dalszą drogę. Przed południem zboczył ze szlaku, udał się w kierunku linii telegraficznej ciągnącej się nad płaskim wzgórzem. Wiedział, iż monterzy szukający pierwszej przerwy mogą już się do niej zbliżać i że w Bulawayo może być ktoś, kto zechce wysłać panu Rhodesowi wiadomość o zarazie dziesiątkującej stada bydła. Ralph przeciął linię w następnych dwóch miejscach i pojechał naprzód. Późnym popołudniem jeden z koni zaniemógł. Był zbyt zmęczony, by galopować dalej, więc Ralph zostawił zwierzę w pobliżu drogi. Jeśli nie dorwie go lew, może któryś z woźniców rozpozna piętno. Następnego dnia, kilkadziesiąt kilometrów od rzeki Shashi, spotkał jeden ze swoich konwojów jadący ze wschodu. Było w nim dwadzieścia sześć wozów. Ralph zażądał koni, w zamian za które dał wycieńczone zwierzęta i natychmiast ruszył dalej. Zanim dotarł do stacji kolejowej, uszkodził przewody telegraficzne jeszcze dwa razy, po obu stronach rzeki. Najpierw natknął się na własnego inspektora, rudego Szkota z grupą Murzynów. Wycinali drzewa pod linię kolejową i pracowali z osiem kilometrów przed głównymi brygadami. Ralph nie zsiadł nawet z konia. — Mac, dostałeś telegram, który wysłałem z Bulawayo? — zapytał, nie tracąc czasu na powitanie. — Nie, panie Ballantyne. — Szkot potrząsnął swoimi brudnymi włosami. — Od pięciu dni nie było żadnych wiadomości z pomocy. Mówią, że linia jest zerwana, najdłuższe uszkodzenie, o jakim słyszałem. — Niech to szlag — Ralph zaklął ze złością, by ukryć ulgę. — Chciałem, żebyś zatrzymał dla mnie wagon. — Jeśli się pan pospieszy, sir, to dzisiaj wraca cały sznur pustych wagonów. Kilka kilometrów dalej Ralph dotarł do miejsca, w którym kończyła się linia kolejowa. Przecinała szeroką, płaską równinę rzadko porośniętą ciernistymi krzewami. Wraca tam praca wydawała się nie pasować do tego opuszczonego terenu na granicy pustyni Kalahari. Zielona lokomotywa wypuszczała w błękitne niebo kłęby srebrzystej pary i wolno pchała sznur platform kolejowych do końca lśniących torów. Zespoły czarnych mężczyzn, ubranych tylko w przepaski biodrowe, ale uzbrojonych w metalowe drągi, zrzucały szyny z platform, a kiedy te spadały na ziemię wzniecając kłęby jasnego pyłu, druga grupa podbiegała, podnosiła je i układała na tekowych podkładach. Inni z kolei wyrównywali szyny za pomocą żelaznych klinów, a idący na końcu mężczyźni przybijali je stalowymi gwoździami. Około kilometr wcześniej znajdowała się siedziba kierownictwa — mała komórka zbudowana z drewna i falistej blachy, którą codziennie przenoszono z miejsca na miejsce. Przy biurku, zbitym ze skrzynek po skondensowanym mleku, siedział główny inżynier ubrany w koszulę z krótkimi rękawami. — Ile zrobiliście? — zapytał Ralph, stojąc na progu chaty. — Sir — inżynier zerwał się na równe nogi. Był nieco wyższy od przybysza, miał mocny kark i grube, owłosione przedramiona, jednak bał się Ballantyne'a. To widniało w jego oczach. Sprawiło też Ralphowi niemałe zadowolenie, nie starał się zostać najpopularniejszym człowiekiem w Afryce — nie można było dostać za to żadnej nagrody. — Nie spodziewaliśmy się pana przed końcem miesiąca. — Wiem. Ile zrobiliście? — Mieliśmy trochę trudności, sir. — Na miłość boską, człowieku, jakżeż ja zdołam to z ciebie wydusić? — Od początku miesiąca... — zawahał się. Wiedział, że nie opłaci mu się okłamywać Ralpha Ballantyne'a. — Dwadzieścia pięć. Ralph podszedł do mapy i przeanalizował cyfry. Po drodze sprawdzał słupki kilometrowe przy torach. —- Dwadzieścia cztery kilometry i sześćset metrów, to nie dwadzieścia Pi?ć kilometrów — zaznaczył. — Nie, sir. Prawie dwadzieścia pięć. — Czy jest pan zadowolony z takiego wyniku? — Nie, sir. — Ja również nie. — Ralph powiedział sobie w duchu, że powinien już Przestać. Odtąd aż do rzeki Oranje nie było na to miejsce lepszego człowieka. — Dostaliście mój telegram z Bulawayo? — Nie, panie Ballantyne. Linia została zerwana. — A do Kimberley? — Ta jest czynna. — Dobrze. Niech telegrafista nada tę wiadomość. Ralph pochylił się nad kartką papieru i napisał na niej szybko. Do Aarona Fagana, prawnika, ulica De Beers, Kimberley. Przyjeżdżam wcześnie jutro, szóstego. Pilnie zorganizuj spotkanie z Ujeżdżaczem Koni z Rholand. Ujeżdżaczem Koni nazywano Roelofa Zeederberga, głównego rywala Ralpha w przemyśle transportowym. Wozy Zeederberga kursowały z Delagoa do Zatoki Algoa, ze złotonośnych pól Pilgrims Rest do Witwatersrandu i Kimberley. Kiedy telegrafista wystukiwał treść wiadomości na przyrządzie zbudowanym z mosiądzu i drewna lękowego, Ralph zwrócił się do inżyniera. — No więc jakież trudności tak opóźniły pracę i jak możemy sobie z nimi poradzić? — Najgorsze są zatory na dworcu przetokowym w Kimberley. Godzinę później zagwizdała lokomotywa. Wyszli na zewnątrz, wciąż spierając się i planując dalsze posunięcia. Ralph wrzucił torbę oraz koc na jeden z pustych wagonów i na dziesięć minut wstrzymał odjazd pociągu, aby uzgodnić z inżynierem ostatnie szczegóły. — Od dzisiaj będziecie dostawać szyny szybciej niż zdołacie je układać i przybijać — obiecał poważnym głosem, wskakując na platformę i machając na maszynistę. Z komina lokomotywy — w suche, pustynne powietrze — wystrzelił strumień pary, koła parowozu obróciły się, a długi sznur pustych wagonów ruszył na południe. Ralph znalazł osłonięte od wiatru miejsce, położył się i przykrył kocem. Osiem dni od rzeki Łupani do końca linii kolejowej — na pewno pobił rekord. — Za to też nie można było dostać nagrody — uśmiechnął się do siebie, naciągnął kapelusz na oczy i ułożył się wygodnie, wsłuchując w pieśń żelaznych kół. „Trzeba się pospieszyć. Trzeba się pospieszyć." A później, gdy zasypiał, pieśń zmieniła się na „Bydło ginie, bydło już nie żyje." Tak śpiewały koła wagonów, jednak Ralph był zbyt zmęczony, by nie spać. Pociąg wjechał na dworzec przetokowy w Kimberley szesnaście godzin później. Minęła właśnie czwarta rano. Ralph zeskoczył z wagonu, kiedy lokomotywa zwolniła przed zwrotnica.-Potem z torbą przewieszoną przez ramię szedł ulicą De Beers. W biurze telegrafisty paliło się światło. Ralph pukał do drewnianych drzwi, dopóki zaspany telegrafista nie wyjrzał na niego jak sowa ze swojego gniazda. — Chcę wysłać pilny telegram do Bulawayo. — Nic z tego, bracie, linia przerwana. 1/11 — A kiedy będzie czynna? — Bóg jeden wie, jest uszkodzona od sześciu dni. . Ralph uśmiechał się jeszcze, kiedy wchodził do hotelu Diamentowej Lii. Nocny recepcjonista był nowy. Nie rozpoznał Ralpha. Zobaczył wysokiego, szczupłego, opalonego mężczyznę w nieco za luźnym i dosyć brudnym ubraniu. Podczas szalonej podróży stracił cały nadmiar tłuszczu. Nie golił się od wyjazdu znad Łupani, a cholewy jego butów były niemal przetarte na wylot od ocierania się o cierniste krzaki. Sadza z lokomotywy przyciemniła mu twarz i zaczerwieniła oczy. Recepcjonista od razu uznał go za włóczęgę. — Bardzo mi przykro, sir — powiedział. — Nie mamy wolnych pokoi. — Kto jest w błękitnym apartamencie? — zapytał Ralph uprzejmie. — Sir Randolph Charles — wyjaśnił recepcjonista nabożnym tonem. — Wywalić go stamtąd — polecił przybysz. — Co proszę? — recepgonista spojrzał na niego zdziwionymi oczyma. Ralph wyciągnął rękę, złapał go za jedwabny krawat i przyciągnął do siebie. — Wywalić go z mojego apartamentu — powtórzył prosto w ucho przerażonego człowieka. — Natychmiast! W tej samej chwili zjawił się inny pracownik hotelu. — Pan Ballantyne — zawołał głosem, w którym jednocześnie było słychać trwogę i udawaną radość. — Pański apartament będzie zaraz gotowy. — Potem syknął do ucha zdezorientowanego kolegi. — Wyrzuć stamtąd sir Charlesa, albo on zrobi to za ciebie. Błękitny apartament posiadał jedną z niewielu łazienek z bieżącą gorącą wodą w Kknberley. Dwóch czarnych służących paliło w bojlerze zamocowanym za oknem, a Ralph — zanurzony po brodę — regulował dużym palcem u nogi strumień gorącej wody. W tym samym czasie golił się brzytwą na wyczucie nie używając lusterka. Wyciągnięto jego kufer, odprasowano garnitury i wyglansowano buty. Za pięć dwunasta Ralph, pachnący brylantyną i wodą kolońską, wszedł do biura Aarona Fagana. Aaron był szczupłym, przygarbionym mężczyzną z rzadkimi włosami, zaczesanymi do tyłu i odsłaniającymi wysokie czoło intelektualisty. Miał garbaty nos, pełne, zmysłowe usta i bystre oczy. Prowadził bezwzględną grę, nikogo nie oszczędzał, jednak w jego charakterze istniała litościwa żyłka, którą Ralph cenił równie wysoko jak wszystkie inne cechy prawnika. Gdyby znał zamiary Ralpha, z pewnością Próbowałby go od nich odwieść; później jednak napisałby dla niego umowę, która dokładnie spełniałaby wszystkie jego oczekiwania. Nie było czasu na rozważania o etyce, więc kiedy już się przywitali 1 Poklepali po ramionach, Ralph uprzedził pytania Aarona, mówiąc: — Przyszli już? — po czym otworzył drzwi do wewnętrznego pokoju. Roelof i Doel Zeederberg nie wstali, gdy wszedł do środka. Nikt również °ie próbował wyciągać rąk w powitalnym geście. Mieli za sobą zbyt wiele °strych, acz nie decydujących potyczek. — No więc, Ballantyne, widzę, że znów zabiera mi pan czas? — W przy-ciężkim akcencie Roelofa wciąż pobrzmiewał język szwedzkich przodków, jednak jego brązowe oczy były ruchliwe i bystre. — Mój drogi Roelofie — zaprotestował Ralph —jakże bym śmiał. Chcę tylko, żebyśmy ustalili taryfę na nowej trasie przez Matabele, zanim wzajemnie pozbawimy się zysków. — Ja! — zgodził się Doel sarkastycznie. — To doskonała myśl, trochę jak ta, że moja teściowa powinna mnie kochać. — .Chętnie posłuchamy przez kilka minut. — Ton Roelofa wydawał się spokojny, lecz było już w nim słychać rozbudzone zainteresowanie. — Jeden z nas powinien wykupić drugiego i ustalić swoje własne taryfy — powiedział Ralph, a bracia spojrzeli na siebie mimowolnie. By ukryć zaskoczenie, Roelof sięgnął po zapalniczkę i z namaszczeniem zapalał cygaro. — Na pewno zastanawiacie się, dlaczego? — ciągnął Ralph. — Dlaczego Ralph Ballantyne chce się wyprzedać? — Żaden z braci nie zaprzeczał, czekali cicho jak sępy na szczytach drzew. — Prawda jest taka, że za szeroko rozwinąłem interesy w Matabele. Kopalnia Harknessa... Wywołane napięciem zmarszczki wokół ust Roelofa wygładziły się nieco. Słyszeli o kopalni, na giełdzie w Johannesburgu mówiło się, że jej uruchomienie będzie kosztowało pięćdziesiąt tysięcy funtów. — Mam trudności z realizacją kontraktu dla Rhodesa — mówił dalej Ralph. —Potrzebuję gotówki. — Myśli pan o jakiejś konkretnej liczbie? — zapytał Roelof i pociągnął cygaro. Ralph skinął głową i podał mu swoją cenę. Roelof zakrztusił się dymem, a brat uderzył go mocno w plecy. Gdy odzyskał oddech, zaśmiał się i potrząsnął głową. — Ja — powiedział. — Niezłe. Naprawdę niezłe. — Wygląda na to, że miałeś rację — zgodził się Ralph. — Chyba tracę czas. — Odsunął krzesło i wstał. — Niech pan usiądzie. — Roelof spoważniał nagle. — Proszę usiąść i porozmawiajmy — rzekł. Jeszcze przed upływem dwudziestu czterech godzin Aaron Fagan własnoręcznie napisał odpowiednią umowę. Była bardzo prosta. Nabywcy uznawali załączony spis majątku za pełny i zgodny z rzeczywistością. Wyrażali zgodę na przejęcie wszystkich istniejących kontraktów na transport i brali odpowiedzialność za wszelkie przewożone w tym czasie dobra. Sprzedający nie udzielał żadnych gwarancji. Cała kwota miała być zapłacona gotówką, a termin sprzedaży pokrywał się z dat? złożenia podpisów. Dokument podpisano w obecności prawników, po czym obie strony> w towarzystwie swoich radców prawnych, przeszły do pobliskiego Bank11 Kolonialnego, gdzie bez trudu zrealizowano czek firmy Zeederberg Ralph zgarnął pliki pięciofuntowych banknotów do torby, dotknął ronda kapelusza i zwrócił się do braci: — Życzę szczęścia, panowie. — Potem wziął Aarona Fagana pod rękę i razem poszli w kierunku hotelu Diamentowej Lii. Roelof Zeederberg pogładził łysinę na czubku głowy. — Coś mnie nagle tknęło — powiedział patrząc na odchodzące postacie. Następnego ranka Ralph pożegnał Aarona na progu jego kancelarii. — Bracia Zeederberg dadzą o sobie znać znacznie wcześniej, niż się spodziewasz — ostrzegł go uprzejmie. — Ale postaraj się nie zawracać mi głowy ich oskarżeniami — dodał i odszedł powolnym krokiem przez rynek, zostawiając Aarona, który patrzył za nim w zamyśleniu. Ralph poruszał się wolno, pół tuzina znajomych zatrzymało go, by troskliwie wypytać o zdrowie, a potem otrzymać potwierdzenie pogłosek o sprzedaży firmy transportowej lub dowiedzieć się, czy Ralph zamierza udostępnić obcym inwestorom akcje Kopalni Harknessa. — Proszę mi dać znać, kiedy już po weźmie pan decyzję. — Jeśli mógłbym tylko służyć jakąś pomocą, cała przyjemność będzie po mojej stronie, panie Ballantyne. Plotki o sześćdziesięciu uncjach złota w każdej tonie urobku z Kopalni Harknessa sprawiły, że wszyscy chcieli zostać udziałowcami, a pokonanie pół kilometra dzielącego go od biur Zrzeszenia Kopalnianego De Beers zajęło mu niemal godzinę. Był to wspaniały gmach, świątynia wzniesiona ku czci diamentów. Tarasy na wszystkich trzech kondygnacjach posiadały barierki z pomalowanych na biało, delikatnych żelaznych prętów, ściany z czerwonej cegły, a rogi uwydatnione obrobionymi kamiennymi blokami, w oknach widniały witraże, drzwi zaś zrobiono z tekowego drewna i wyposażono w mosiężne okucia. Ralph wpisał się do książki gości i w towarzystwie odźwiernego w liberii oraz białych rękawiczkach udał się na górę po kręcących się spiralnie schodach. Na drzwiach z tekowego drewna była umieszczona mosiężna tabliczka — tylko imię i nazwisko, bez tytułu, czy stanowiska — „Jordan Ballantyne", jednak okazałość pomieszczenia za ciężkim wejściem wiele mówiła o znaczeniu Jordana w hierarchii przedsiębiorstwa „De Beers". Podwójne okno wychodziło na kopalnię. Odkrywka ciągnęła się dobrze Ponad kilometr, a nawet ze znacznej wysokości nie można było dostrzec dna wyrobiska. Wyglądało to jakby meteoryt uderzył w ziemię i wyżłobił ten ogromny krater. Każdego dnia stawał się coraz głębszy, górnicy wydobyli diamenty o łącznej masie niemal dziesięciu milionów karatów i wszystkie należały do Towarzystwa pana Rhodesa. Ralph zerknął jedynie na kopalnię, w której spędził większą część Młodości, czołgając się i drapiąc ziemię własnymi paznokciami w poszukiwaniu tych kapryśnych kamieni. Rozejrzał się po pokoju. Ściany wyłożono dębowymi płytami o skomplikowanych wzorach, na podłodze leżały perskie dywany, a stojące na półkach książki, oprawione w marokin, miały złote litery na grzbietach. Z otwartej łazienki słychać było szum lecącej z kranu wody, a głos zapytał: — Kto tam? Ralph rzucił kapelusz na stojak i odwrócił się do drzwi, kiedy właśnie przechodził przez nie Jordan ubrany w koszulę z najdelikatniejszego irlandzkiego płótna i jedwabny krawat. Wycierał się ręcznikiem z monogramem. Kiedy zobaczył gościa, zamarł, jednak już po chwili odrzucił ręcznik na bok i przemierzył pokój trzema długimi krokami, krzycząc z radości. Ralph pierwszy przerwał braterski uścisk i odsunął Jordana na odległość wyciągniętych ramion, by przyjrzeć mu się dokładnie. — Zawsze taki sam elegancik — drażnił się z nim i zmierzwił jego gęste, modnie ułożone złociste włosy. Nawet ta poufałość nie mogła przyćmić faktu, że w oczach Ralpha brat nadal pozostał jednym z najprzystojniejszych mężczyzn. Nie, był bardziej niż przystojny, on był piękny, a przyjemność, jaką sprawił mu swoją obecnością Ralph, pobudziła blask jego zielonych oczu za długimi rzęsami. Jak zawsze ujęły Ralpha osobisty urok oraz łagodna natura jego młodszego brata. — A ty — zaśmiał się Jordan — jesteś taki opalony i szczupły, co do licha stało się z tym wcale okazałym brzuszkiem? — Zgubiłem go po drodze z Matabele. — Z Matabele! — wyraz twarzy Jordana zmienił się nagle. — W takim razie na pewno słyszałeś o tym. — Podszedł do biurka z obitym skórą blatem. — Linia telegraficzna była zerwana przez tydzień, to jest pierwsza informacja, jaką otrzymaliśmy. Dopiero godzinę temu skończyłem ją rozkodowywać. Podał Ralphowi kartkę. Treść wiadomości napisał własnoręcznie Jordan. Adresatem był Jowisz, pseudonim pana Rhodesa, a nadawcą — generał Mungo St. John, który, podczas nieobecności doktora Jamesona, zastępował go na stanowisku Administratora Matabele. Potwierdzone informacje o wybuchu zarazy wyniszczającej bydło w północnym Matabele. Straty — sześćdziesiąt procent, powtarzam sześćdziesiąt procent. Weterynarz Towarzystwa stwierdził podobieństwo objawów do „peste bovine" — epidemii, która w 1880 nawiedziła Włochy. Znana również jako zaraza bydlęca. Nie istnieje skuteczne lekarstwo. Możliwe straty — 100 procent, jeśli nie uda nam się zapanować nad jej rozprzestrzenianiem. Niezwłocznie wydać polecenie zabicia i spalenia bydła w prowincjach centralnych, by zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby na południe. Udając zdziwienie po przeczytaniu pierwszego akapitu, Ralph rzucił okiem na resztę tekstu. Nieczęsto zdarzało mu się poznać rozkodowane meldunki Towarzystwa, a fakt, że Jordan pozwolił mu na to, było miarą jego zdenerwowania. Znajdowały się tam spis sił policyjnych, zarządzenia, wykazy przyjętych i wydanych kwot, zamówienia towarów, preferencje związane z wydawaniem koncesji handlowych oraz lista działek pod wydobycie minerałów, zatwierdzonych przez urząd w Bulawayo. Ralph oddał kartkę bratu z odpowiednio poważnym wyrazem twarzy. Na samej górze wykazu nowych działek zobaczył blok ponad sześćdziesięciu kilometrów kwadratowych, zarejestrowanych pod nazwą Przedsiębiorstwa Wydobywczego na Ziemi Wankiego. Taką właśnie nazwę Ralph 1 Harry Mellow uzgodnili dla swojego przedsiębiorstwa. Ralph był zadowolony. Harry z pewnością dowiózł już bezpiecznie kobiety i Jonathana do Bulawayo, pomyślał również o zarejestrowaniu przedsiębiorstwa. Ralph pogratulował sobie wyboru wspornika i szwagra. Jedynym źródłem niepewności była klauzula dodatkowa do spisu działek: Pozycja 198 — Przedsiębiorstwo Wydobywcze na Ziemi Wankiego — rejestracja wstrzymana do czasu otrzymania reszty danych. Działki zostały zarejestrowane, lecz tego faktu jeszcze nie potwierdzono, tym jednak będzie zaprzątał sobie głowę później, teraz musi skupić się na Jordanie. — Ta choroba, owa zaraza przesuwa się prosto w kierunku stad ojca. Całe życie tak ciężko pracował i zawsze miał takiego pecha. Ralph, to nie może mu się znowu przydarzyć — Jordan zamilkł, a do głowy przyszła mu kolejna myśl. — Ty też. Ile zaprzęgów trzymasz w Matabele, Ralph? — Ani jednego. — Ani jednego? Nie rozumiem. — Sprzedałem wszystkie woły i wozy Zeederbergom. Jordan popatrzył na niego. — Kiedy? — zapytał w końcu. — Wczoraj. — A kiedy wyjechałeś z Bulawayo, Ralph? — A co to ma z tym wspólnego? — Ktoś umyślnie przeciął linię telegraficzną... w czterech miejscach. — Zdumiewające, któż mógłby zrobić coś takiego? — Nawet nie śmiem pytać. — Jordan potrząsnął głową. — Choć po namyśle, nie chcę wiedzieć, kiedy wyjechałeś z Bulawayo, ani tego czy ojciec sprzedał stada tak nagle, jak ty swoją firmę. — Przestań już, Jordan, zabieram cię na lunch do klubu. Butelka szampana, mam nadzieję, pozwoli ci zapomnieć, iż należysz do rodziny szubrawców i że pracujesz dla takiego oszusta. Kimberley Club posiadał jedną z najbrzydszych fasad w całym mieście. Odkąd został wybudowany, już dwa razy go powiększano, a wszystkie dobudówki były jaskrawo widoczne. Suszone na słońcu cegły stykały się 2 elementami wykonanymi z cynkowanego żelaza, a te z kolei z czerwonymi, palonymi cegłami. Budynek przykryto żelaznym, nie pomalowanym dachem, otaczał go biały płot, a frontowe drzwi ozdabiało weneckie okno. Dopóki nie zostało się członkiem klubu, nie można było uważać się za pełnoprawnego mieszkańca Afryki Południowej. Członkostwo tak ceniono, że Barney Barnato — który mimo swoich milionów, w balotowaniu niezmiennie dostawał większość czarnych gałek — zdecydował się sprzedać Rhodesowi swoje działki rodzące ogromne ilości diamentów, kiedy obiecano mu, że częścią umowy będzie członkostwo w klubie. Nawet wtedy, trzymając pióro w ręce, Barnato wahał się jeszcze z podpisaniem kontraktu. — Jaką mam pewność, że znów mnie nie wykolegują, gdy tylko podpiszę. — Mój drogi, zostanie pan mianowany dożywotnim członkiem zarządu klubu — zapewnił go Rhodes, proponując mu coś, czemu ten pochodzący z ubogiej rodziny londyńczyk nie mógł się oprzeć. Pierwszego wieczora jako członek klubu, Barnato podszedł długimi krokami do baru. Był ubrany jak teatralny impresario. Zamówił kolejkę drinków dla wszystkich, po czym błysnął sygnetem ze wspaniałym dziesięcio-karatowym diamentem, który nosił na środkowym palcu. — Co o tym sądzicie, chłopaki. Jeden z nich przyglądał mu się przez chwilę, po czym zauważył: — Strasznie gryzie się z kolorem twoich paznokci, kolego. — Potem, ignorując zaoferowanego drinka, wolnym krokiem przeszedł do sali bilardowej, a wszyscy, z wyjątkiem Barneya Barnato i barmana, poszli za nim. To był właśnie taki klub. Ralph i Jordan mieli zapewnione członkostwo, gdy staną się pełnoletni. Ich ojciec był nie tylko członkiem-założycielem oraz dożywotnim członkiem zarządu, ale również posiadaczem pełnomocnictwa królowej i dżentelmenem. Takie rzeczy liczyły się w klubie bardziej niż zwykłe bogactwo. Odźwierny powitał braci po imieniu. Zanim jeszcze złożono zamówienie, barman stojący za długim barem nalał Jordanowi różowego dżinu z tonikiem, po czym skruszony odwrócił się do Ralpha. — Tak rzadko pana widujemy, panie Ralphie. Czy nadal whisky Glenlivet z wodą i bez lodu? Z wózka w sali jadalnej obaj wybrali soczystą jagnięcinę i posypane zieloną pietruszką młode ziemniaki. Jordan podziękował za zaproponowanego przez Ralpha szampana. — Ja jestem człowiekiem pracującym — uśmiechnął się — mój gust nie jest tak wyrafinowany jak twój, jakieś Chateau Margaux rocznik 73 bardziej by mi odpowiadało. To dwudziestoczteroletnie czerwone wino kosztowało czterokrotnie więcej niż jakikolwiek szampan. — Na Boga! — powiedział Ralph. — Pod tą miejską powłoką kryje sif jednak prawdziwy Ballantyne. — A ty z pewnością toniesz w morzu pieniędzy po sprzedaniu firmy-Moim braterskim obowiązkiem jest pomóc ci w pozbyciu się choćby ich części. — Puściłem ją za pół ceny — zaprotestował Ralph, ale pokiwał głową, wyrażając uznanie dla wyboru wina przez brata. Przez kilka minut jedli w milczeniu, potem Ralph podniósł kieliszek. — Co myśli pan Rhodes o złożach węgla, które razem z Harrym znaleźliśmy i oznaczyliśmy? — zapytał mimochodem udając, że przygląda się rubinowym iskierkom w kieliszku, a tak naprawdę obserwując reakcję brata. Zobaczył, że kąciki jego ust drgają z zaskoczenia, a oczy płoną od jakiegoś innego uczucia, którego nie zdążył odczytać, zanim zostało zamaskowane. Jordan podniósł srebrnym widelcem różowy kawałek jagnięciny, przeżuwał go wolno, połknął i zapytał: — Węgla? — Tak, węgla! — potwierdził Ralph. — Harry Mellow i ja oznaczyliśmy ogromne złoże wysokowartościowego węgla w północnym Matabele. Nie widziałeś akt? Czyżby komisja nie potwierdziła jeszcze rejestracji? Musiałeś o tym słyszeć. — Cóż to za cudowne wino. — Jordan delektował się zapachem. — Wspaniały, korzenny bukiet. — Ach, oczywiście, linia telegraficzna była uszkodzona. Jeszcze nie przyszło? — Ralph, tak się składa, że dowiedziałem się od moich szpiegów — powiedział ostrożnie Jordan, a brat pochylił się w jego kierunku — że sekretarz klubu otrzymał ponad dziesięciokilogramowego stiltona z Fortnums. — Jordan. — Ralph popatrzył na niego, lecz ten nawet nie podniósł głowy. — Wiesz, że nic nie mogę powiedzieć — szepnął. Zjedli więc stiltona na herbatnikach i popili portwajnem, nie figurującym w spisie win i o którego istnieniu wiedzieli tylko uprzywilejowani członkowie klubu. W końcu Jordan wyciągnął złoty zegarek z kieszeni. — Muszę już wracać, jutro w południe wyruszamy z panem Rhodesem do Londynu. Zostało nam jeszcze mnóstwo pracy. Kiedy jednak wyszli z klubu, Ralph wziął brata pod ramię i zaprowadził go na ulicę De Beers, cały czas opowiadając mu rodzinne plotki, by uśpić jego uwagę. Znaleźli się w końcu naprzeciwko ładnego domku z czerwonej cegły, prawie zupełnie zasłoniętego krzewami dzikiej róży. W oknach wisiały firanki z falbankami, a na furtce znajdował się szyld: „Francuskie krawcowe. Haute couture. Kontynentalne szwaczki. Specjalności dla wyszukanych gustów." Zanim Jordan zdał sobie sprawę z zamiarów brata, ten nacisnął klamkę i wprowadził go na ścieżką wiodącą do domu. Ralph uważał, że oprócz dobrego jedzenia oraz wina, towarzystwo jednej z młodych dam, które Diamentowa Lii wybierała z taką uwagą i gustem, by ozdobić swoją Różaną Chatkę, pomoże rozwiązać język nawet tak lojalnego sługi jak Jordan i nakłoni do niedyskretnych komentarzy na temat spraw jego pana. Jordan zrobił tylko jeden krok, po czym, ze zbędną gwałtownością, wyrwał się z rąk Ralpha. — Dokąd idziesz? — zapytał. Zbladł, jakby po ścieżce u jego stóp przemknęła właśnie mamba. — Czy wiesz, co to za miejsce? — Wiem — przytaknął Ralph. — To jedyny burdel, o jakim słyszałem, w którym przynajmniej raz w tygodniu lekarz sprawdza wystawiony towar. — Nie możesz tam iść. — Daj spokój, Jordie — Ralph uśmiechnął się i znów wziął go za ramię. — To tylko ja, twój brat. Nie musisz przede mną udawać. Taki przystojny, młody kawaler jak ty, na Boga, założę się, że nad każdym łóżkiem wiszą tam tabliczki z twoim imieniem... — urwał, kiedy zdał sobie sprawę, że chłopak jest naprawdę zakłopotany. — O co chodzi, Jordie? — Po raz pierwszy Ralph stracił pewność siebie. — Chyba mi nie powiesz, że jeszcze nigdy żadna ze szwaczek Diamentowej Lii nie podwijała ci mankietów. — Moja noga do tej pory nie postała w tym miejscu — Jordan gwałtownie potrząsnął głową. Był blady, a jego usta drżały. — Ty również nie powinieneś tam chodzić, Ralph. Jesteś w końcu żonaty. — Jezu, Jordie, odbiło ci, chłopie? Nawet dieta złożona wyłącznie z kawioru i szampana może się z czasem znudzić. Kawał wiejskiej szynki i dzbanek zwykłego wina z jabłek są miłą odmianą. — To twoja sprawa — rzucił Jordan. — Proponuję tylko, byśmy nie stali na ulicy przed tym... przed tą instytucją i dyskutowali o tym. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował chodnikiem, po chwili jednak spojrzał na Ralpha. — Lepiej, żebyś zasięgnął rady prawnika w sprawie tego cholernego węgla, niż... — urwał przerażony swoją niedyskrecją, po czym pośpieszył w kierunku rynku. Ralph zacisnął szczęki, jego oczy stały się zimne i twarde jak szlifowane szmaragdy. Dostał od Jordana to, czego chciał i nie kosztowało go to tyle, co jedna z panienek Diamentowej Lii. W oknie Różanej Chatki podniosła się firanka, a ładna, ciemnooka dziewczyna o kremowej, owalnej twarzy i miękkich, czerwonych ustach uśmiechnęła się do niego, potrząsając lokami i zapraszając do wejścia. — Poczekaj kochanie — powiedział Ralph smutno. — Zagrzej mi miejsce, wrócę później. Rozgniótł obcasem wypalone do połowy cygaro i poszedł w kierunku kancelarii Aarona Fagana. Aaron Fagan nazywał ich „sforą wilków". — Rhodes trzyma ich na łańcuchach w specjalnie skonstruowanych klatkach, wypuszcza jednak czasami, by mogli posmakować ludzkiego mięsa. Nie wyglądali szczególnie „wilczo". Było to czterech, elegancko ubranych mężczyzn w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu kilku lat. Aaron przedstawił każdego z nich oddzielnie, a potem razem. — Ci panowie są stałymi radcami prawnymi przedsiębiorstwa „De Beers". Mam chyba rację sądząc, że działają również w imieniu Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego? — Zgadza się, panie Fagan — powiedział jeden, po czym on i jego koledzy zasiedli po przeciwnej stronie długiego stołu. Położyli przed sobą skórzane teczki z dokumentami, a potem, jak trupa aktorów z wodewilu, jednocześnie podnieśli wzrok. Dopiero teraz Ralph dostrzegł w ich oczach wilczy błysk. — W jaki sposób moglibyśmy pomóc? — Mój klient potrzebuje wyjaśnień dotyczących praw wydobywczych Towarzystwa — odpowiedział Aaron, a dwie godziny później Ralph nadal przedzierał się przez labirynt żargonu i kręte prawnicze ścieżki, próbując zrozumieć coś z prowadzonej rozmowy, a jego rozdrażnienie stawało się coraz bardziej oczywiste. Aaron poprosił go o cierpliwość i z dużym wysiłkiem Ralph powstrzymywał gniewne słowa, które cisnęły mu się na usta. Przesunął się na brzeg krzesła, w umyślnie prostackim geście położył nogi na błyszczącym blacie między rozłożonymi dokumentami. Przysłuchiwał się rozmowie przez jeszcze jedną godzinę, coraz bardziej zapadając się w krzesło i patrząc spode łba na siedzących naprzeciwko prawników. W końcu Aaron Fagan spytał nieśmiało: — Czy to oznacza, że waszym zdaniem mój klient nie spełnił warunków postawionych w ustępie 27 B artykułu piątego, odczytanego łącznie z ustępem 7 bis? — Panie Fagan, musielibyśmy najpierw sprawdzić kwestię zastosowania się do ustępu 31 — odpowiedział przywódca „sfory", przygładzając wąsik i spoglądając na swoich doradców, który zgodnie pokiwali głowami. — Na mocy tego ustępu... Nagle Ralph poczuł, że dłużej już tego nie wytrzyma. Zdjął nogi ze stołu i postawił je na podłodze z takim hukiem, że czterej ubrani w szare garnitury mężczyźni siedzący po przeciwnej stronie zadrżeli ze strachu. Jeden z nich strącił swoją teczkę, a papiery poszybowały jak pióra w kurniku, gdy do środka dostał się ryś. — Możliwe, że nie znam różnicy między „zastosowaniem się do ustępu" i otworem między pańskimi pośladkami — oświadczył Ralph głosem, który sprawił, że przywódca prawników zbladł i skurczył się. Jak wszyscy wykształceni ludzie, nie znosił przemocy, a właśnie to dostrzegł w spojrzeniu Ralpha. — Jednak potrafię rozpoznać wóz pełen końskiego łajna. A to, o czym panowie dyskutują, jest niczym innym jak pierwszorzędnym końskim nawozem. — Panie Ballantyne —jeden z młodszych prawników okazał się odważ-niejszy od swojego szefa. — Muszę prosić pana o zmianę tonu. Pańskie insynuacje... — To nie są żadne insynuacje — wrzasnął Ralph. — Mówię wam tylko, że jesteście bandą złodziei. Czy nie jest to jeszcze wystarczająco jasne? Jesteście bandytami, albo piratami. Co wam bardziej odpowiada? — Proszę pana... — Prawnik zerwał się na równe nogi, czerwony z oburzenia. Ralph wyciągnął w jego kierunku rękę i złapał go za przód koszuli. — Proszę o ciszę, kolego, teraz ja mówię — upomniał go — mam już dosyć dyskutowania ze złodziejaszkami. Chcę rozmawiać z waszym hersztem. Gdzie jest Rhodes? Dał się słyszeć gwizd lokomotywy stojącej na dworcu przetokowym. Dźwięk brzmiał jeszcze, kiedy zapadła cisza po pytaniu Ralpha, a ten nagle przypomniał sobie wymówkę Jordana do zakończenia lunchu. Puścił walczącego prawnika tak gwałtownie, że mężczyzna przewrócił się na krzesło. — Aaron — zapytał Ralph — która godzina? — Osiem po dwunastej. — On mnie nabił w butelkę, ten chytry skurczybyk nabił mnie w butelkę! Ralph wybiegł z pokoju konferencyjnego. Przed budynkiem przedsiębiorstwa „De Beers" stało pół tuzina koni. Ralph wybrał dużego, silnego, gniadosza i do niego podbiegł. Podciągnął popręgi, odwiązał cugle i odwrócił jego głowę w kierunku drogi. — Hej, ty — zawołał odźwierny — to koń sir Randolpha. — Powiedz sir Randolphowi, że może już wrócić do apartamentu — odkrzyknął Ralph i wskoczył na siodło. To był dobry wybór, gniadosz galopował obok rusztowań kopalni, przez dolinę między wysokimi hałdami. Ralph zobaczył prywatny pociąg Rhodesa. Mijał właśnie zwrotnice na południowym końcu dworca przetokowego i wyjeżdżał na otwartą przestrzeń. Lokomotywa ciągnęła cztery wagony, para buchała z tłoków kół przy każdym obrocie. Ramię semafora było opuszczone, a światła zielone. Lokomotywa szybko nabierała prędkości. — Szybciej — Ralph poganiał gniadosza, prowadząc go w kierunku płotu z drutu kolczastego ciągnącego się wzdłuż torów. Koń zwolnił nieco i zaczął strzyc uszami, kiedy zauważył drut. Potem ruszył na niego odważnie. — Dobry konik. — Ralph wzniósł go rękami i kolanami. Przelecieli nad płotem z dużym zapasem, wylądowali łatwo. Mieli przed sobą płaską równinę oraz skręcające tory. Ralph zamierzał przeciąć je właśnie na zakręcie. Położył się na grzbiecie konia, ciągle uważając na dziury w kamienistej drodze. Pociąg oddalał się od nich, lecz gniadosz biegł dzielnie dalej. Potem lokomotywa zaczęła wjeżdżać na wzniesienie wzgórz Magers-fontein, a buchanie w kotle zmieniło rytm i zwolniło. Dopadli pociąg jakieś pół kilometra przed szczytem. Ralph podprowadził konia na tyle blisko, by mógł wychylić się z siodła i złapać poręcz tylnego balkonika ostatniego wagonu. Wdrapał się na pomost i spojrzał do tyłu. Gniadosz posilał się już liśćmi krzewów rosnących wzdłuż torów. — Coś mi mówiło, że jeszcze się spotkamy. — Ralph odwrócił się szybko. W drzwiach wagonu stał Jordan. —Przygotowałem nawet dla ciebie łóżko w przedziale gościnnym. — Gdzie on jest? — zapytał Ralph. — Czeka na ciebie w salonie. Z ogromnym zainteresowaniem obserwował twój pościg. Wygrałem dzięki tobie gwineę. Pociąg przeznaczono rzekomo do użytku wszystkich dyrektorów przedsiębiorstwa „De Beers", mimo to żaden z nich, z wyjątkiem Przewodniczącego Rady Dyrektorów, nie okazał jak dotąd śmiałości, by skorzystać z przysługującego mu prawa. Lokomotywa i wagony były brązowo-złote, wnętrze zaś tak luksusowe, jakim nieograniczone środki finansowe mogły go uczynić. W salonie znajdowały się perskie dywany i kryształowe kandelabry, a w łazience armatura wykonana ze szczerego złota i onyksu. Rhodes siedział obok okna w swoim prywatnym wagonie w głębokim fotelu pokrytym cielęcą skórą. Na biurku leżały sterty papierów, a przy jego łokciu stała kryształowa szklaneczka z whisky. Wyglądał na zmęczonego i chorego. Na jego twarzy były purpurowe plamy, a w wąsach i falujących włosach więcej srebra niż złota. Jedynie oczy miały wciąż ten sam fanatyczny, niebieski kolor, a głos pozostał wysoki i ostry. — Proszę usiąść, panie Ballantyne — powiedział. — Jordanie, zrób bratu drinka. Jordan postawił na stoliku obok Ralpha srebrną tacę z karafką, kryształową szklanką i dzbankiem z wodą. Pan Rhodes pochylił się nad leżącymi na biurku papierami. — Co jest największym majątkiem każdego kraju, Ballantyne? — zapytał nagle, nie podnosząc nawet wzroku. — Diamenty? — zasugerował kpiącym tonem Ralph i usłyszał za plecami syk Jordana. — Ludzie — powiedział Rhodes, jakby nie dosłyszał odpowiedzi. — Młodzi, światli ludzie, którym wpojono wielką wizję w najbardziej wrażliwym okresie ich życia. Młodzi ludzie podobni do pana, Anglicy obdarzeni wszelkimi możliwymi cnotami. — Zrobił krótką pauzę. — W moim testamencie zapisałem utworzenie serii stypendiów. Chciałbym, żeby pieczołowicie wybierano kandydatów i wysyłano ich na studia do Oksfordu. — Po faz pierwszy spojrzał na Ralpha. — Nie do przyjęcia jest to, żeby najszlachetniejsze myśli człowieka przestawały istnieć tylko dlatego, że ten człowiek umiera. Oni staną się moimi myślami. Dzięki temu będę żył wiecznie. — Jak będą wybierani ci ludzie? — zapytał Ralph, zaintrygowany Projektem nieśmiertelności, wymyślonym przez „kolosa" z niewydolnym sercem. — Właśnie nad tym pracuję — Rhodes ułożył leżące na biurku papiery. — Oczywiście osiągnięcia naukowe i sportowe, instynkt przywódczy. — Gdzie chce pan ich szukać? — Ralphowi udało się już opanować gniew. — W Anglii, wszystkich? — Nie, nie. — Rhodes potrząsnął swoją włochatą, lwią głową. — Z każdego zakątka Imperium Brytyjskiego — z Afryki, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, nawet z Ameryki. Co roku trzynastu stypendystów z Ameryki — po jednym z każdego stanu. Ralph powstrzymał uśmiech. Ten afrykański „kolos", o którym Mark Twain napisał, że „Kiedy on staje na Górze Stołowej, jego cień pada na Zambezi", miał białe palmy w swojej ogromnej pamięci. Wciąż wydawało mu się, że Ameryka składa się z trzynastu stanów. Ta mała niedoskonałość dała mu odwagę do zmierzenia się z nim. Nie tknął nawet stojącej obok jego łokcia karafki. Znalezienie kolejnej słabości wymagałoby użycia całej przebiegłości. — A po ludziach? — zapytał Rhodes. — Co jest następnym największym majątkiem nowego kraju? Czy, jak pan sugeruje, diamenty i złoto? — Znów potrząsnął głową. — To siła, która wprawia w ruch lokomotywy, która napędza wyciągi w kopalniach, która daje moc piecom i uruchamia wszystkie koła. Węgiel. Obaj zamilkli teraz i wpatrywali się w siebie. Ralph czuł, że każdy mięsień jego ciała jest naprężony, a włoski na szyi jeżą się w atawistycznej furii. Młody byk, który po raz pierwszy chce się zmierzyć z przewodnikiem swojego stada. — To bardzo proste, Ralph, złoża węgla na Ziemi Wankiego muszą pozostać w odpowiedzialnych rękach. — W rękach Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego? — zapytał poważnie Ralph. Rhodes nie musiał odpowiadać. Patrzył tylko rozmówcy prosto w oczy. — W jaki sposób zamierza mi je pan odebrać? — Ralph przerwał ciszę. — Nie zawaham się użyć wszelkich niezbędnych środków. — Legalnych lub nie? — Niech pan da spokój, wie pan doskonale, że potrafię zalegalizować wszystko w Rodezji. — Nie w Matabele, ani w Maszonie, zauważył Ralph, ale w Rodezji. Jego marzenie o potędze było pełne. — Oczywiście, dostanie pan odszkodowanie — ziemia, działki na złotonośnych terenach — cokolwiek zechce. Co pan wybiera, Ralph? Ten potrząsnął głową. — Chcę złoża węgla, które sam odkryłem i oznaczyłem. Są moje. Nie oddam ich panu. Rhodes westchnął i złapał się za grzbiet nosa. — Doskonale, w takim razie wycofuję moją propozycję zadośćuczynienia-Chciałbym jednak wyłuszczyć panu kilka rzeczy, których jest pan pewnie nieświadomy. Mamy dwóch świadków; pod przysięgą złożyli oświadczenie, że widzieli, jak przecinał pan druty telegrafu na południe od Bulawayo w poniedziałek czwartego, o godzinie czwartej po południu. — To kłamcy — powiedział Ralph i odwrócił się do brata. Tylko on mógł się tego domyślić i powiedzieć o tym Rhodesowi. Jordan siedział cicho w fotelu po drugiej stronie salonu. Jego oczy były wlepione w leżący na kolanach blok do stenotypowania, a piękna twarz anielsko spokojna. Ralph poczuł już smak zdrady na końcu języka' i odwrócił się do swojego przeciwnika. — Możliwe, że to kłamstwo — zgodził się spokojnie Rhodes — ale gotowi są powtórzyć to pod przysięgą. — Złośliwe zniszczenie własności przedsiębiorstwa — Ralph podniósł brwi. — Czy skazuje się teraz za to na śmierć? — Wciąż pan nie rozumie? Sąd może unieważnić każdy kontrakt zawarty nieuczciwie z zatajeniem istotnych informacji. Jeśli Roelof Zeederberg będzie w stanie udowodnić, że kiedy podpisywał umowę, wiedział pan o zarazie bydlęcej, która szerzy się w Rodezji (znów ta nazwa) i popełnił przestępstwo polegające na zatajeniu przed nim tej informacji... — Rhodes nie dokończył. Westchnął tylko i podrapał się w brodę. — Czwartego pana ojciec — major Zouga Ballantyne — sprzedał pięć tysięcy sztuk rozpłodowego bydła hodowli Gwaai, jednemu z moich własnych przedsięwzięć. Trzy dni później połowa z nich padła, a reszta, zgodnie z rozporządzeniem Towarzystwa, wkrótce będzie zniszczona. Do tej pory bracia Zeederberg stracili sześćdziesiąt procent bydła, które im pan sprzedał. Zostało im teraz dwieście wozów z ładunkiem porzuconych na drodze z północy. Nie rozumie pan, że kontrakty pański i ojca można uznać za nieważne? Obaj zostaniecie zmuszeni do zwrotu pieniędzy i dostaniecie za nie tysiące martwych lub umierających zwierząt. Ralph zachował kamienną twarz, jednak jego skóra stała się żółta, jakby od pięciu dni cierpiał na żółtą febrę. Gwałtownym ruchem nalał whisky do kryształowej szklanki i wypił, krzywiąc się boleśnie jak gdyby połknął potłuczone szkło. Rhodes pozwolił, by temat zarazy bydlęcej leżał między nimi niczym zimna żmija, i wydawał się zmierzać w innym kierunku. — Mam nadzieję, że moi radcy prawni poinformowali pana o prawach poszukiwawczych i wydobywczych, jakie zostały wprowadzone na terytorium należącym do Towarzystwa. Postanowiliśmy zastosować prawo amerykańskie zamiast transwalskiego. — Rhodes napił się ze swojej szklanki, a potem zaczął obracać ją między palcami. Jej podstawa zostawiła mokre koło na kosztownej włoskiej skórze. — Jest tam kilka interesujących postanowień. Wątpię, czy miał pan okazję zapoznać się ze wszystkimi, proszę więc Pozwolić, że zwrócę pańską uwagę na jedno z nich. Zgodnie z artykułem 23 działka oznaczona między zmierzchem jednego dnia i świtem następnego jest Uważna, a tytuł do niej może być unieważniony przez postanowienie Pełnomocnika rządowego do spraw kopalnictwa. Wiedział pan o tym? Ralph przytaknął skinieniem głowy. i — Mówiono mi. — W tej chwili na biurku Administratora leży oświadczenie złożone pod przysięgą w obecności Sędziego Pokoju przez niejakiego Jana Cheroota — Hotentota, służącego majora Zougi Ballantyne'a — mówiące, że pewne działki zarejestrowane na Rodezyjskie Towarzystwo Ziemskie, którego jest pan głównym udziałowcem — znane jako Kopalnia Harknessa — zostały oznaczone w nocy i dlatego też można uznać je za nieważne. Ralph gwałtownym ruchem odstawił szklankę na srebrną tacę, wylewając na nią kilka kropel płynu. — Zanim wychłosta pan tego biednego Hotentota, proszę pozwolić, że zapewnię pana, iż składając to oświadczenie wierzył, że działa w pańskim i jego pana najlepszym interesie. Tym razem cisza trwała wiele minut. Rhodes wyglądał przez okno na pozbawione drzew tereny, które pokrywała zaschnięta, gliniasta skorupa. Nagle znów się odezwał. — Słyszałem, że nabył pan już jakieś urządzenia do Kopalni Harknessa i wystawił weksel na ponad trzydzieści tysięcy funtów. Ma pan więc przed sobą dość prosty wybór: albo zrezygnuje z roszczeń do złóż węgla na Ziemi Wankiego, albo straci pan nie tylko je, ale również kontrakt z Zeederbergami i Kopalnię Harknessa. Pozostanie pan bogaty, albo... Ralph nic nie mówił przez dziesięć uderzeń swojego walącego serca, po czym zapytał: — Albo? — Albo pana zniszczę — odpowiedział Rhodes. Spokojnie spojrzał w pełne nienawiści oczy stojącego przed nim młodego człowieka. Był już przyzwyczajony zarówno do pochlebstw, jak i do wrogości. Takie rzeczy nie miały znaczenia w porównaniu z wielkim projektem jego życia. Mimo to jednak mógł pozwolić sobie na ugodliwe słowo. — Musi pan zrozumieć, Ralph, że nie ma w tym nic osobistego — rzekł. — Wielce podziwiam pańską odwagę i upór. Tak jak powiedziałem wcześniej, to właśnie w takich młodych ludziach jak pan pokładam nadzieję na przyszłość. Nie, Ralphie, nie ma w tym nic osobistego. Po prostu nie dopuszczę, by coś lub ktoś stanął mi na drodze. Wiem, co trzeba zrobić i wiem również, że zostało bardzo niewiele czasu. Ralph poczuł instynkt zabijania, który zawładnął nim w czarnym, bezbożnym gniewie. Wyobrażał sobie, jak jego palce zaciskają się na opuchniętej szyi, a kciuki miażdżą krtań, z której wydobywał się ten świdrujący, okrutny głos. Zamknął oczy i starał się zwalczyć złość. Zrzucił j? z siebie niczym brudny płaszcz, a kiedy znów otworzył oczy, miał wrażenie, że całe jego życie uległo nagłej zmianie. Był spokojny, dłonie nie drżały mu już, a głos brzmiał równo. — Rozumiem — skinął głową. — Na pańskim miejscu prawdopodobnie zrobiłbym to samo. Poprośmy więc Jordana o przygotowanie umowy, w której ja i moi wspólnicy zrzekniemy się wszelkich praw do złóż węgla na Ziemi Wankiego na rzecz Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, w zamian za co rzeczone Towarzystwo nieodwołalnie potwierdzi moje prawo do działek znanych pod nazwą Kopalni Harknessa. Rhodes skinął głową pochwalające. — Daleko pan zajdzie, młody człowieku. Potrafi pan walczyć o swoje. — Potem spojrzał na Jordana. — Zrób to! — powiedział. Lokomotywa pędziła coraz dalej w noc. Mimo ton ołowiu, którym obciążono osie, by zwiększyć komfort jazdy, wagon pana Rhodesa kołysał się rytmicznie, a podkłady stukotały zgrzytliwie pod żelaznymi kołami. Ralph siedział przy oknie w swoim przedziale. Na dwuosobowym łóżku za zieloną, atłasową zasłoną leżała pierzyna z gęsiego pierza, zachęcająco podwinięta do tyłu. Nie chciało mu się jednak spać. Siedział w ubraniu, mimo że stojący obok łóżka zegar z pozłacanego brązu wskazywał już trzecią nad ranem. Był pijany, jednak zachował jasność umysłu, zupełnie jakby gniew niwelował działanie alkoholu. Popatrzył przez okno. Pełnia — księżyc wisiał nad purpurowymi wzgórzami o osobliwych kształtach — a kiedy przejeżdżali po żelaznych mostach nad wyschniętymi rzekami, których, podobny do cukru, biały piasek mienił się w świetle księżyca niczym stopione srebro, rytm kół zmieniał się w metaliczny dźwięk. Ralph przesiedział kolację przy stole pana Rhodesa słuchając, jak wysokim, zgrzytliwym głosem opowiada o swoich dziwacznych i wielkich pomysłach, przeplatanych szokującymi prawdami lub wyświechtanymi frazesami, które bez ustanku wylewały się z tego człowieka o wielkim, pokracznym ciele. Ralphowi udało się zapanować nad emocjami i zachować kamienną twarz, zdołał nawet przytaknąć na znak zgody czy uśmiechnąć się, usłyszawszy jedną z ciętych uwag Rhodesa. Wszystko to tylko dlatego, że odkrył kolejną ze słabości przeciwnika. Rhodes żył w świecie tak odległym od świata innych ludzi, był tak odizolowany swoim wielkim bogactwem, tak oślepiony przez własne wizje, że bodaj nie zdawał sobie sprawy z tego, iż właśnie stworzył sobie śmiertelnego wroga. Jeśli w ogóle pomyślał o uczuciach Ralpha, to niógł co najwyżej stwierdzić, że ten pogodził się już ze stratą węgla na Ziemi Wankiego oraz przyjął ją równie filozoficznie i bezosobowo, jak zrobiłby to °n sam. . Nawet gdyby tak było, najlepsze jedzenie i szlachetne wina smakowały Jak trociny. Ralph z trudem przełykał kolejne kęsy i doznał ogromnej ulgi, kiedy w charakterystyczny dla siebie, gwałtowny sposób pan Rhodes ogłosił koniec posiłku — bez żadnego ostrzeżenia odsuwając krzesło do tyłu 1 ^stając. Dopiero teraz zatrzymał się i dokładnie przyjrzał twarzy Ralpha. —- Oceniam ludzi po sposobie, w jaki stawiają czoło przeciwnikom — rzekł. — Pan robi to nawet nie najgorzej, młody Ballantyne. Ralph poczuł, że znów traci panowanie nad sobą. Jednak Rhodes wyszedł z salonu swoim ciężkim, niedźwiedziowatym krokiem, zostawiając obu braci przy stole. — Przepraszam, Ralph — powiedział Jordan. —Próbowałem cię ostrzec. Niepotrzebnie go prowokowałeś. Nie powinieneś zmuszać mnie do wyboru między tobą i nim. Zostawiłem butelkę whisky w twoim przedziale. Rano dojedziemy do wioski Matjiesfontein. Facet nazwiskiem Logan prowadzi tam pierwszorzędny hotel, gdzie możesz zaczekać do rana na pociąg powrotny do Kimberley. Ralph popatrzył ze zdziwieniem na pustą butelkę. Po takiej ilości powinien być nieprzytomny. Dopiero kiedy próbował się podnieść, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, przewrócił się i upadł obok umywalki. Wstał i spojrzał na odbicie w lustrze. To nie była twarz pijaka. Miał wystające i silne kości policzkowe, zaciśnięte usta, ciemne, pełne gniewu oczy. Odwrócił się od lustra i zerknął na łóżko. Pojął, że nie zaśnie, nawet teraz, gdy wypaliły go wściekłość i nienawiść. Nagle zdał sobie sprawę, że pragnie znaleźć w czymś zapomnienie. Wiedział, gdzie go szukać. W salonie, za wysokimi, podwójnymi drzwiami znajdowała się armia butelek — najszlachetniejszych i najbardziej egzotycznych trunków przywiezionych z wszystkich cywilizowanych krajów — tam właśnie znajdzie zapomnienie. Przeszedł przez swój luksusowy przedział i po krótkiej walce z zamkiem w drzwiach, wyszedł na korytarz. Noc była zimna, a on drżał ubrany w samą koszulę. Ruszył wąskim korytarzem w kierunku salonu. Uderzył się w tekową ścianę — najpierw jednym, później drugim ramieniem — i zaklął ze złości. Dotarł na pomost oddzielający wagony, złapał się poręczy, by nie stracić równowagi i wkroczył na korytarz następnego wagonu, aby jak najszybciej schronić się przed zimnym wiatrem. Gdy tylko wszedł, jedne z drzwi rozsunęły się i stanęła w nich szczupła, wdzięczna postać. Jordan nie zauważył brata. Zatrzymał się na progu i obejrzał za siebie. Wyraz jego twarzy był tak łagodny i kochający niczym oblicze matki, która zostawia śpiące dziecko. Delikatnie, z przesadną ostrożnością, by nie spowodować najcichszego dźwięku, zasunął za sobą drzwi. Odwrócił sif i stanął twarzą w twarz z Ralphem. Podobnie jak brat, Jordan nie miał na sobie marynarki, tylko koszul? rozpiętą do srebrnej sprzączki paska u bryczesów, a mankietów nie przypiął do rękawów, jakby w pośpiechu zarzucił ubranie na siebie. Nie włożył butów, a jego bose, kształtne stopy na tle ciemnego dywanu wydawały sif bardzo białe. Ralph nie zdziwił się. Mógł się tego spodziewać. Może Jordan zgłodniał, albo był w toalecie. Zbyt pijany, by się nad tym zastanawiać, już miał g° zaprosić, aby poszedł z nim poszukać następnej butelki, gdy dostrzegł wyra2 jego twarzy. Natychmiast przypomniał sobie wydarzenie, które miało miejsce piętnaście lat temu w chacie ich ojca przy kopalni złota w Kimberley, gdzie z bratem spędzili większą część młodości. Pewnej nocy Ralph przyłapał go pogrążonego w dziecinnym akcie onanizowania się. Wtedy zobaczył na jego pięknej twarzy ten sam wyraz. Teraz również Jordan stał jak sparaliżowany — sztywny, blady — i patrzył na Ralpha wielkimi, przestraszonymi oczyma. Podniósł rękę, jakby chciał osłonić gardło. Nagle Ralph zrozumiał. Cofnął się przerażony i oparł o drzwi wychodzące na pomost. Przylgnął do nich plecami i przez kilka długich sekund nie był w stanie wydać z siebie głosu. Bracia patrzyli na siebie. W końcu Ralph odzyskał mowę i powiedział głosem zdyszanym, jak po wyczerpującym biegu. — Na Boga, teraz już wiem, dlaczego nie korzystasz z usług dziwek — sam jesteś jedną z nich. Odwrócił się i gwałtownie otworzył drzwi. Wybiegł na pomost, rozglądając się wokół siebie niczym złapane w pułapkę, zdezorientowane zwierzę. Zobaczył oblaną światłem księżyca ogromną przestrzeń stepu. Kopnięciem utworzył barierkę balkonu, zszedł po schodkach i zeskoczył w otchłań nocy. Ziemia uderzyła go z miażdżącą siłą. Stoczył się z nasypu i wpadł w kępę ciernistych krzaków, rosnących wzdłuż torów. Kiedy podniósł głowę, czerwone światła ostatniego wagonu znikały wolno na południu, a odległość tłumiła stukot kół. Ralph wstał i utykając wyszedł na otwartą przestrzeń. Kilkaset metrów od torów znów upadł, zwymiotował wypitą whisky i własne obrzydzenie. Świt miał nieziemski, pomarańczowy kolor. Słońce próbowało wznieść się ponad czarną kotarę wzgórz o płaskich szczytach. Ralph podniósł głowę, odwrócił się w stronę wschodzącego słońca i powiedział głośno: — Przysięgam, że go dopadnę. Przysięgam, że sam zginę albo zniszczę tego potwora. W tej samej chwili brzeg tarczy słonecznej wydostał się ponad wzgórza, a pomarańczowe światło oblało twarz Ralpha, jakby jakiś bóg wysłuchał jego słów i ogniem przypieczętował zawarty pakt. — Mój ojciec zabił w tym miejscu wielkiego słonia. Jego kły stoją na grandzie w King's Lynn — rzekł cicho Ralph. — Ja również położyłem tu ^e najgorszego lwa. Dziwne, że nic takiego już się tu nie wydarzy. Harry Mellow, który właśnie dokonywał pomiarów teodolitem, wyprostował się, a jego twarz przez chwilę pozostawała bardzo poważna. -— Przybyliśmy tu, aby podporządkować sobie dziką przyrodę — za-zpaczył. — Wkrótce będzie tutaj górowała wieża szybowa, a jeśli złoże okaże f1? Wystarczająco wydajne, pewnego dnia powstanie tu miasto ze szkołami, kościołami i setkami, a może i tysiącami rodzin. Czy nie tego obaj chcieliśmy? Ralph pokiwał głową. — Jeśli powiedziałbym nie, znaczyłoby, że mięknę. Po prostu wydaje mi się to takie dziwne, kiedy to wszystko obserwuję. Doliny wciąż porastała kwitnąca na różowo trawa, a wzdłuż ich brzegów stały wysokie drzewa, których pnie oświetlone promieniami słońca miały srebrzysty odcień. Jednak nawet teraz, kiedy na nie patrzyli, jedno zadrżało, po czym runęło z ogłuszającym trzaskiem. Matabelscy drwale tłoczyli się wokół leżącego olbrzyma, obcinając gałęzie. Przez chwilę w spojrzeniu Ralpha majaczył cień żalu. — Wybrałeś dobry teren — powiedział, a oczy Harry'ego podążyły za jego wzrokiem. — Wzgórze Knobs — zaśmiał się. Kryta strzechą chata o glinianych ścianach stała w miejscu, z którego nie można było zobaczyć baraków czarnych robotników. Rozciągał się z niej zapierający dech w piersiach widok na las aż do punktu, gdzie południowa skarpa zanurzała się w niebieskiej przestrzeni. Z chaty wyszła drobna, kobieca postać. Na jałowej, czerwonej ziemi rosła kępka żółtych tulipanów, którą Yicky chciała przemienić w ogród. Młoda kobieta dostrzegła stojących poniżej mężczyzn i do nich pomachała. — Na Boga, ta dziewczyna potrafi czynić cuda. — Harry zdjął kapelusz, aby odpowiedzieć na powitanie. Jego twarz rozjaśniał czuły, cielęcy uśmiech. — Tak dobrze sobie ze wszystkim radzi — nawet z kobrą w toalecie dziś rano — po prostu ją zastrzeliła. Oczywiście będę musiał teraz naprawić deskę, ale jakie to ma znaczenie. — Takie życie jej odpowiada — zauważył Ralph. — W mieście, po dziesięciu minutach zalałaby się łzami. — Wszystkie, tylko nie ona — stwierdził dumnie Harry. — Dokonałeś dobrego wyboru — zgodził się Ralph — ale pamiętaj, że nie wolno wychwalać własnej żony. — Nie wolno? — Mellow pokręcił głową ze zdziwieniem. — Ty przebrzydły Angliku — powiedział i pochylił się, przykładając oko do soczewki teodolitu. — Odłóż to na chwilę — Ralph uszczypnął go lekko w ramię. — Nie po to przejechałem taki szmat drogi, żeby oglądać twój wypięty tyłek. — No dobrze. — Wyprostował się. — O czym chcesz rozmawiać? — Powiedz mi, jak wybrałeś miejsce na szyb numer l — zapytał Ralph. Mężczyźni ruszyli wzdłuż doliny, a Harry wyjaśniał dokładnie, jakie czynniki pomogły mu dokonać wyboru. — Stare rowy są pochylone pod kątem czterdziestu stopni, poza tym znajdują się tam również trzy warstwy łupków. Przedłużyłem zasięg starego wyrobiska i tutaj wykonaliśmy odwierty. Eksploatacyjne odwierty to wąskie, pionowe szyby, każdy z ustawiony® nad nim drewnianym żurawiem, które ciągnęły się w prostej linii wzdłuż zbocza. — Zrobiliśmy pięć odwiertów głębokości trzydziestu metrów każdy- przebiliśmy się przez kruche warstwy i znów dotarliśmy do górnej warstwy łupków... — Na łupkach nie zrobimy dużych pieniędzy. — Ale pod nimi biegnie złotonośna skała. — Skąd wiesz? — Wynająłeś mnie ze względu na mój nos — zaśmiał się Harry. — Czuję to. — Prowadził Ralpha dalej. — Jak widzisz, to jedyny logiczny wybór na miejsce głównego szybu. Zamierzam przeciąć skałę jeszcze raz na głębokości dziewięćdziesięciu metrów, a potem będziemy już mogli zacząć wydobycie. Mała grupka czarnych mężczyzn oczyszczała wejście do szybu. Ralph rozpoznał najwyższego. — Bazo — zawołał, a induna wyprostował się i oparł na trzonku kilofa. — Henshaw — przywitał się poważnym tonem. — Przyszedłeś popatrzeć, jak pracują prawdziwi mężczyźni? Umięśnione ciało Bazo lśniło niczym mokry antracyt, a pot spływał po nim w postaci wijących się strumyków. — Prawdziwi mężczyźni? — zapytał Ralph. — Obiecałeś dwustu, a przyprowadziłeś zaledwie dwudziestu. — Inni jeszcze czekają — zapewniał Bazo. — Ale w ogóle nie przyjdą, jeśli nie będą mogli zabrać ze sobą swoich kobiet. Jedno Bystre Oko chce, żeby kobiety zostały w wioskach. — Wolno im wziąć żony, ile tylko zechcą. Porozmawiam z Jednym Bystrym Okiem. Idź po nich. Wybierz najsilniejszych i najlepszych. Przyprowadź towarzyszy z impi Kretów i powiedz im, że dobrze zapłacę oraz dam dużo jedzenia. Powiedz im, że mogą przybyć wraz ze swoimi kobietami i spłodzić silnych synów, którzy w przyszłości będą pracować w moich kopalniach. — Wyruszę jutro rano — postanowił Bazo. — Wrócę, zanim jeszcze księżyc pokaże rogi. Przez chwilę obserwował oddalających się mężczyzn. Jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, a oczy nie zdradzały żadnych uczuć. Potem spojrzał na swoich ludzi i skinął głową. Matabelowie splunęli w dłonie, podnieśli kilofy, a Bazo zaśpiewał pierwszy werset pieśni. Ubunyonyo bu ginye entudhla. Mole czarne mrówki mogą pożreć żyrafę. Ułożył ten wers, patrząc na martwą żyrafę, ofiarę szalejącej zarazy. Żadne z padlinożerców nie było już w stanie choćby tknąć leżącego ścierwa, z wyjątkiem kolonii czarnych mrówek, która oczyściła ciało aż do białych kości. Bazo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego, co zobaczył — w jaki sposób uporem można pokonać nawet najpotężniejszego Wroga, a pozornie niewinne słowa pieśni podstępnie przygotowywały umysły pracujących pod jego kierownictwem amadoda. Stojący ramię przy ramieniu robotnicy podnieśli kilofy, których kształty zarysowały się wyraźnie na tle pogodnego nieba, — Guga mzimba! — odpowiedzieli chórem. — Sala nhliziyo. Choć nasze ciała są wycieńczone, nasze serca pozostają nie zmienione. A potem razem ryknęli: — Jee! — i z głośnym trzaskiem wbili kilofy w twardą jak stal ziemię. Wyciągnęli ostrza kilofów, zrobili jeden krok naprzód, zatrzymali się, a Bazo zaśpiewał: Małe czarne mrówki mogą pożreć żyrafę. Znów powtórzyli całą operację, i jeszcze raz, i jeszcze setki razy. Pot spływał po ich ciałach, a wokół wznosiły się obłoki czerwonego pyłu. Bazo biegł równym krokiem, który nie zmieniał się mimo stromych zboczy i głębokich dolin. Rozpierała go wielka radość. Nie był świadomy tego, jak bardzo zmęczyła go całotygodniowa praca, dopóki znów nie poczuł się wolny. Kiedyś, dawno temu, pracował kilofem i łopatą w kopalni w Kimberley. Wtedy Henshaw mu towarzyszył, a razem potrafili zamienić ciężką, nie kończącą się harówkę w zabawę. Rozwinęli mięśnie i stali się silni, jednak czuli, że praca krępuje ich, a kiedy nie mogli już tego dłużej znieść, uciekli. Od tamtego czasu Bazo zdążył poznać barbarzyńską radość i boskie szaleństwo, jakiego doznaje się w chwili, którą Matabelowie nazywają „zamykaniem". Ubrany w powiewający na wietrze pióropusz, walczył z wrogami króla i zabijał w blasku palącego słońca. Zdobył sobie szacunek oraz poważanie innych. Zasiadał w Radzie Królewskiej z opaską induny na skroniach, doszedł nawet do czarnej rzeki i przez chwilę patrzył na drugi brzeg, na zakazaną ziemię, którą ludzie nazywają śmiercią. Teraz poznał następną prawdę — trudniej jest cofać się, niż iść do przodu. A monotonna, ciężka praca wydawała się tym gorsza, że poprzedzała ją tak wielka chwała. Ścieżka skręciła w kierunku rzeki i zniknęła w gęstych, ciemnozielonych krzakach, jak wąż wślizgujący się do swojego gniazda. Bazo wszedł do mrocznego tunelu i zatrzymał się. Instynktownie sięgnął po nieistniejącą dzidę przymocowaną rzemieniem do uchwytu również nieistniejącej tarczy •— trudno pozbyć się dawnych nawyków. Tarcza została spalona razem z dziesięcioma tysiącami innych, a grot rozpołowiony przez kowali pracujących dla Brytyjskiego Towarzystwa. Teraz dopiero spostrzegł, że to nie wróg wyszedł mu na spotkanie, a jeg" serce, niemal boleśnie, zaczęło walić w klatkę żeber. — Pozdrawiam cię, panie — powitała go ciepłym głosem Tanase. Była szczupła i zgrabna jak dziewczyna, którą schwytał w twierdzy czarownika Pemby — wciąż miała takie same kształtne nogi, wcięcie w talii i łabędzią szyję, przypominającą łodygę pięknej, czarnej lilii. — Dlaczego odeszłaś tak daleko od wioski? — zapytał, kiedy żona usłużnie klęknęła u jego stóp. — Zobaczyłam cię na drodze, Bazo, synu Gandanga. Otworzył usta, by zadać jej kolejne pytanie, zrezygnował jednak, gdy poczuł dziwne mrowienie na szyi u nasady czaszki. Nadal niepokoiły go pewne rzeczy w tej kobiecie, wciąż odnosił wrażenie, że nie straciła jeszcze wszystkich mocy, które nabyła w jaskini Umlimo. — Pozdrawiam cię, panie — powtórzyła Tanase. — A moje ciało pragnie twojego, jak głodny noworodek zbudzony ze snu pragnie mleka matki. Pomógł jej wstać, ujął dłońmi głowę żony i przyjrzał się twarzy jak pięknemu, rzadkiemu kwiatu znalezionemu w lesie. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do sposobu, w jaki wyrażała swoje pożądanie. Zawsze mu powtarzano, iż kobiecie nie przystoi mówić ani okazywać tego, że akt prokreacji sprawia jej przyjemność. Powinna być tylko uległym i biernym naczyniem na nasienie męża; gotowym, kiedy on jest gotowy i w przeciwieństwie do niego, zawsze skromnym i powściągliwym. Tanase była zupełnie inna. Już na samym początku zadziwiła go i przestraszyła tym wszystkim, czego nauczyła się terminując u czarownika Pemby. Strach zmienił się jednak w fascynację, gdy kolejno wyjaśniała mu, na czym polegają jej zdolności. Miała mikstury, które były w stanie postawić na nogi rannego i zmęczonego po długiej bitwie wojownika. Jej palce potrafiły znaleźć na ciele męża miejsca, których uciskanie czyniło go bardziej męskim, niż jemu samemu wydawało się to możliwe. Umiała posługiwać się swoimi wdziękami z większym kunsztem, niż on walczyć dzidą i tarczą. Była zdolna poruszać każdym pojedynczym mięśniem własnego ciała. Potrafiła doprowadzić go do gwałtownego wytrysku lub sprawić, by lewitował wysoko jak czarny ptak, szybujący na szeroko rozłożonych skrzydłach. — Zbyt długo byliśmy rozdzieleni — szepnęła głosem, który zaparł mu dech w piersiach i spowodował, że serce zaczęło jeszcze mocniej walić. — Wyszłam ci na spotkanie, aby znaleźć się z tobą sam na sam, byśmy mogli przez chwilę pozostać poza zasięgiem wzroku wieśniaków oraz twojego syna. — Potem wzięła go za rękę, oboje zeszli ze ścieżki. W zacisznym Miejscu zdjęła skórzaną pelerynę i rozłożyła ją na miękkim łożu z leżących liści. Kiedy burza minęła, a bolesne napięcie opuściło jego ciało, kiedy oddech znów stał się równy i głęboki, a powieki opadły ze zmęczenia, które następuje PO akcie miłosnego uniesienia, Tanase pochyliła się nad nim, podparła łokciem i z jakimś pobożnym zdziwieniem wodziła palcem po jego twarzy. Nagle powiedziała cicho: — Sayete! Tym słowem wita się tylko króla. Bazo poruszył się niespokojnie i otworzył szeroko oczy. Popatrzył na nią i od razu rozpoznał wyraz jej oczu. Nie zmienił go nawet ich szalony, wyczerpujący stosunek. Tanase nie była śpiąca, a królewskie powitanie nie było żartem. — Bayete — powtórzyła. — Dlaczego niepokoi cię ten dźwięk, mój piękny toporze o ostrym jak brzytwa ostrzu? Bazo znów poczuł na skórze dziwne mrowienie, zły i przerażony. — Nie wolno ci tak mówić, kobieto. Nie obrażaj duchów głupią babską gadaniną. Na jej twarzy pojawił się okrutny, chytry uśmiech. — Och, Bazo, najodważniejszy i najsilniejszy, dlaczego tak bardzo niepokoi cię moja babska gadanina? Ty, w którego żyłach płynie czysta krew Zanzi? Synu Gandanga, który był synem Mzilikaziego, czy nie marzyłeś nigdy o tej małej włóczni z mkusi, kiedyś należącej do Lobenguli? Synu Juby, której pradziadkiem był potężny Diniswayo, szlachetniejszy nawet od swojego protegowanego — Chaki, który został królem Zulusów, czy nie czujesz, że w twoich żyłach krąży królewska krew, czy nie każe ci ona sięgnąć po rzeczy, o jakich nie miałeś nawet odwagi głośno mówić? — Jesteś chyba szalona, kobieto, dzikie pszczoły musiały dostać się do wnętrza twojej głowy i doprowadziły cię do szaleństwa. Tanase jednak uśmiechnęła się tylko i dotknęła jego powiek miękkimi, różowymi opuszkami palców. — Czy nie słyszysz wołania wdów znad Shangani i Bembesi? „Nasz ojciec, Lobengula odszedł, zostałyśmy sierotami i nikt nie będzie nas chronił." Czy nie widzisz, jak Matabelowie przychodzą z pustymi rękoma do czarowników i błagają: „Daj nam króla. Musimy mieć króla"? — Babiaan — szepnął Bazo. — Somabula i Gandang. To przecież bracia Lobenguli. — To już starcy, mają obwisłe brzuchy, a z ich oczu zniknął już ognień. — Tanase, nie mów tak. — Bazo, mój mężu, mój królu, czy nie widzisz, na kogo indunowie kierują swój wzrok, gdy odbywa się rada? — To szaleństwo. — Bazo potrząsnął głową. — Czy nie wiesz, na czyje słowa teraz czekają; czy nie widzisz, że nawet Somabula słucha, kiedy mówi Bazo? Położyła dłoń na jego ustach, by nie mógł zaprotestować, potem usiadła na nim okrakiem, a on znów poczuł napływające pożądanie. — Bayete, synu królów! — zawołała Tanase. — Bayete, ojcze królów, którego potomkowie będą panowali, gdy białych ludzi pochłonie ten saffl ocean, który wyrzucił ich na brzeg. Bazo poczuł nagle, jakby Tanase wyssała z niego chęć do życia, a zamiast | niej zostawiła dręczące pragnienie; ogień we krwi, który nie zgaśnie, dopóki nie zdobędzie małej włóczni z krwawego drzewa — symbolu monarchów Nguni. Szli obok siebie, trzymając się za ręce, co było dość niezwykłe, ponieważ żony Matabelów chodzą zawsze za swoimi mężami, niosąc na głowach zrolowane maty do spania. Oni jednak zachowywali się jak dzieci wyrwane z głębokiego snu, a kiedy dotarli do szczytu, Bazo wziął ją w ramiona i przytulił do torsu. — Jeśli ja jestem toporem, ty jesteś krawędzią mojego ostrza, bo stanowisz część mnie i to najostrzejszą. — Razem, mój panie, pokonamy wszelkie stojące nam na drodze trudności — odpowiedziała, po czym wyślizgnęła się z jego objęć i otworzyła wiszący u pasa, ozdobiony koralikami woreczek. — Mam tu coś, co uczyni twoje odważne serce jeszcze od ważniejszym, a wolę —jeszcze silniejszą. — Wyciągnęła coś miękkiego, szarego i włochatego, stanęła na palcach, by założyć mu ten futrzany pasek na głowę. — Noś ów kawałek kreciej skóry na znak minionej chwały, która znowu nastanie, induno Kretów, które kopały pod wzgórzem. Pewnego dnia zamienimy skórkę na opaskę z nakrapianego futra lamparta, ozdobioną piórami królewskiej czapli. Wzięła go za rękę i oboje ruszyli w dół zbocza. Nie doszli jeszcze nawet do porośniętej trawą równiny, gdy Bazo znów się zatrzymał, pochylił głowę i zaczął przysłuchiwać się niewyraźnym, cichym trzaskom, przypominającym dźwięki, jakie wydaje gotująca się, gęsta owsianka. — Karabiny — powiedział. — Są jeszcze daleko, ale jest ich bardzo dużo. — To prawda, panie — odparła Tanase. — Odkąd odszedłeś, karabiny należące do karika Jednego Bystrego Oka, trajkoczą jak pijane, stare baby. — W całym kraju panuje straszliwa zaraza. — Generał Mungo St. John stał na glinianym kopcu termitów i przemawiał do zgromadzonego tłumu. — Przenosi się od jednego zwierzęcia na następne, jak ogień przeskakuje z jednego drzewa na drugie. Jeśli jej nie powstrzymamy, padnie całe nasze bydło. Stojący obok mrowiska sierżant Ezra głośno tłumaczył jego słowa, a zgromadzeni Matabelowie siedzieli po turecku naprzeciwko przemawiającego. Było ich niemal dwa tysiące — mieszkańcy wszystkich wiosek, jakie wybudowano wzdłuż brzegów Inyati, na miejscu dawnych militarnych kraali, w których mieszkali wojownicy z impi Lobenguli. Mężczyźni zajęli pierwsze rzędy, mieli pozbawione wyrazu twarze i skupione spojrzenia. Za nimi usiedli chłopcy, nie zostali jeszcze pasowani na wojowników. To mujiba — pasterze, których obowiązkiem było piklowanie należących do plemienia stad. Odbywająca się właśnie indaba dotyczyła ich w równym stopniu, jak plemienną starszyznę. Nie znalazły się wśród nich kobiety, ponieważ dyskutowano o bydle — największym majątku narodu. — To wielki grzech ukrywać bydło na wzgórzach, czy w lesie. Te zwierzęta są roznosicielami nasion zarazy — wyjaśnił Mungo. Poczekał, aż sierżant przetłumaczy jego słowa i znów podjął. — Pan Lodzi i ja jesteśmy na was bardzo źli. Wymierzymy surowe kary wioskom, skrywającym bydło, a dodatkowo podwoimy liczbę mężczyzn branych do pracy przymusowej; będziecie pracować jak amaholi, będziecie harować jak niewolnicy, jeśli spróbujecie nie zastosować się do rozporządzenia pana Lodzi. — Mungo znów zrobił przerwę, zdjął czarną opaskę z oka i wytarł pot wypływający spod szerokiego ronda kapelusza. Zwabione do pasących się w zagrodzie stad, wielkie, błyszczące, zielone muchy roiły się wszędzie dookoła, a całe miejsce przepełniał fetor krowiego łajna i niedomytych ludzkich ciał. Mungo miał już dosyć wyjaśniania swoich działań zbiorowiskom na pół nagich dzikusów. Powtórzył to samo ostrzeżenie na co najmniej trzydziestu podobnych zgromadzeniach w całym Matabele. Sierżant skończył tłumaczyć i z wyczekiwaniem spojrzał na Mungo. Generał St. John wskazał bydło w zagrodzie, znajdującej się za jego plecami. — Jak mogliście się przekonać, na nic nie zda się ukrywanie zwierząt. Policja jest w stanie wytropić wszystkie stada. — Zamilkł, z rozdrażnieniem zmarszczył czoło. Ktoś z drugiego rzędu wstał i przypatrywał mu się bez słowa. Był wysoki, dobrze zbudowany. Jedno ramię wydawało się zdeformowane, jakby pod nienaturalnym kątem łączyło się z obojczykiem. Miał ciało mężczyzny w sile wieku, twarz natomiast przedwcześnie postarzałą, zniszczoną i pokrytą siateczką głębokich zmarszczek, jakby wywołanych żalem czy bólem. Na jego głowie widniała opaska induny i druga, wykonana z paska szarego futra. — Baba, mój ojcze — powiedział induna. — Słyszymy twoje słowa, ale jak dzieci, nic z nich nie rozumiemy. — Co to za człowiek? — Mungo zapytał sierżanta Ezrę, a kiedy otrzymał odpowiedź, przytaknął skinieniem głowy. — Słyszałem o nim. Lubi się buntować. — Potem podniósł głos i zwrócił się do Bazo. — Cóż jest takiego dziwnego w tym, co mówię? Co cię tak intryguje? — Mówisz, Baba, że choroba zabije bydło, więc zanim ona to zrobi, ty chcesz je zastrzelić. Mówisz, Baba, że aby ocalić nasze bydło, musisz je zabić. Ciche rzędy Matabelów poruszyły się w końcu. Twarze zgromadzonych pozostały jednak zupełnie obojętne — tu ktoś kaszlnął, tam poruszył nogami zdrętwiałymi od siedzenia w tej samej pozycji, ktoś inny znów odgonił krążące niezmordowanie muchy. Żaden nie zaśmiał się, nie rzucił kpiącego słowa, czy spojrzenia. Jednak była to drwina i Mungo doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ich czarne, nieprzeniknione twarze przysłuchiwały się pozornie rzeczowym pytaniom induny. — Nie potrafimy pojąć tak wielkiej mądrości, Baba. Miej na tyle cierpliwości, by wytłumaczyć to swoim dzieciom. Mówisz, że jeśli ukryjemy nasze bydło, ty je odnajdziesz, skonfiskujesz i wymierzysz nam surowe kary. Jednocześnie mówisz, Baba, że jeśli będziemy posłuszni nakazom pana Lodzi i przyprowadzimy bydło, ty je zastrzelisz i spalisz. dJeden ze starców zażył tabaki i kichnął głośno, wywołując w ten sposób epidemię kaszlu oraz kichania. Mungo wiedział, że w ten sposób zachęcali młodego indunę do dalszych drwin. — Baba, łaskawy ojcze, ostrzegasz nas, iż podwoisz liczbę mężczyzn branych do pracy przymusowej i że będziemy harować jak niewolnicy. To następna rzecz, której nie mogę pojąć. Czy człowiek pracujący przez jeden dzień pod rozkazami drugiego człowieka jest w mniejszym stopniu niewolnikiem niż ten, który pracuje dwa dni? Czy niewolnik nie pozostaje zawsze niewolnikiem, a osoba wolna — zawsze wolną? Baba, proszę, wyjaśnij nam stopnie niewolnictwa. Rozległ się cichy szmer przypominający brzęczenie pszczół w ulu, i mimo że usta siedzących naprzeciwko Mungo Matabelów nie poruszały się, ich gardła drgały lekko. Zaczynali mruczeć — był to tylko wstęp, po którym, gdyby temu nie zapobiec, nastąpiłoby śpiewne i głębokie: Jeel Jee! — Znam de, Bazo — krzyknął Mungo St John. — Słyszę i zapamiętuję twoje słowa. Możesz mieć pewność, że pan Lodzi również je usłyszy. — Jestem zaszczycony, mały ojcze, że moje słowa dotrą do samego wielkiego białego ojca — pana Lodzi. Tym razem na twarzach ludzi otaczających Bazo pojawiły się chytre, przebiegłe uśmieszki. — Sierżancie — zawołał Mungo. — Przyprowadźcie mi tu tego człowieka. Barczysty sierżant z błyszczącą mosiężną odznaką na ramieniu ruszył w kierunku Bazo, jednak rzędy milczących Matabelów powstały i otoczyły młodego indunę gęstym murem. Żaden z nich nie podniósł nawet ręki, jednak Ezra szamotał się, jakby pochłaniał go żywy, czarny, grząski piasek, a kiedy dotarł w końcu do miejsca, w którym stał Bazo, induny już tam nie było. — Doskonale — powiedział poważnym tonem Mungo, gdy sierżant zdał przed nim raport. — Niech ucieka. Poczekam na niego jeszcze jeden dzień, teraz musimy wziąć się do pracy. Każ ludziom zająć pozycje. Tuzin umundurowanych czarnych policjantów podbiegło do przodu i, ze złożonymi do strzału karabinami, ustawiło się w rzędzie, twarzami do zebranych Matabelów. W tym samym czasie reszta oddziału wspięła się na zbudowane z gałęzi ściany zagrody i na rozkaz wprowadziła kule do komór nabojowych swoich wielostrzałowych winchesterów. — Zaczynać. — Mungo skinął głową, po czym rozległ się ogłuszający huk pierwszej salwy. Czarni policjanci celowali do kłębiącej się w zagrodzie masy bydła. Po każdym strzale któreś ze zwierząt podrzucało wysoko rogatą głowę i upadało, a inne natychmiast tratowały leżące ciało. Zapach świeżej krwi przerażał stado, które, w poszukiwaniu ucieczki, taranowało wysokie ściany zagrody. Ryk był ogłuszający, a od strony obserwujących wszystko Matabelów rozległ się płaczliwy jęk. Te zwierzęta stanowiły ich cały majątek i jedyny motyw życia. Jako doglądali na stepie nowo narodzone cielaki, pomagali odganiać hieny i inne drapieżniki. Znali każde z tych zwierząt po imieniu i darzyli je miłością, która sprawia, że pasterze rezygnują z życia osobistego i wyruszają, by chronić swoje stada. W pierwszym rzędzie stał mężczyzna o nogach cienkich jak nogi marabuta i skórze pokrytej gęstą siateczką drobnych zmarszczek. Miało się wrażenie, że w wysuszonym ciele starca nie pozostała ani jedna kropelka wody, jednak gdy patrzył na policjantów zabijających bydło, po jego zwiędłych policzkach potoczyły się wielkie, ciężkie łzy. Karabiny zamilkły dopiero o zachodzie słońca. Całą zagrodę wypełniały martwe zwierzęta. Leżały na sobie, jak ścięte kosami kłosy pszenicy. Żaden z Matabelów nie poruszył się, wszyscy stali i w milczeniu obserwowali to, co się stało. — Ciała muszą zostać spalone. — Mungo St. John maszerował wzdłuż rzędu wojowników. — Najpierw jednak trzeba je przykryć drewnem. Nikogo nie ominie ta praca, ani chorych, ani starych. Każdy ma wziąć siekierę i zabrać się do roboty, a kiedy skończycie, sam podłożę ogień. — W jakim nastroju są ludzie? — cicho zapytał Bazo. Odpowiedział mu Babiaan — najstarszy z tych, którzy zasiadali w Radzie Królewskiej. Wszyscy zgromadzeni w przypominającej ul chacie zauważyli, że jego głos był pełen szacunku. — Ich serca przepełnia smutek — powiedział. — Od czasu śmiercij starego króla nasz naród nie pogrążył się w takiej rozpaczy jak teraz, kiedjj zabija się bydło. — To tak, jakby biali ludzie sami chcieli, byśmy zagłębili assegaie w ic piersiach. — Bazo pokiwał głową. — Każde ich okrucieństwo dodaje na sił i potwierdza przepowiednię Umlimo. Czy są jeszcze wśród nas tacy| którzy mają wątpliwości? — Nikt nie wątpi. Wszyscy jesteśmy gotowi — odrzekł Gandang. Mimc że był ojcem Bazo, patrzył na swojego syna w oczekiwaniu potwierdzenia i odpowiedzi. — Nie jesteśmy jeszcze gotowi — Bazo zaprzeczył. — Nie będziem>| gotowi, dopóki nie wypełni się trzecia część przepowiedni. — Kiedy bezrogie bydło zostanie pożarte przez krzyż — szepnął Somabu-| la. — Widzieliśmy, jak zabijano dzisiaj bydło, które oszczędziła zaraza. — Nie o to chodziło w wyroczni — odpowiedział Bazo. — Kiedy sid spełni, nie będziemy się wahać. Jednak do tego czasu musimy dalej prowadzi^ przygotowania. Ile mamy dzid i gdzie są ukryte? Indunowie wstawali jeden po drugim i zdawali raport przed Bazo. Mówił o liczbie wojowników, gdzie się znajdują, jak szybko są w stanie ich uzbroić oraz przysposobić do walki. Kiedy skończyli, zgodnie ze zwyczajem Bazo poprosił najstarszych o radę, po czym wydał dowódcom rozkazy. — Suku, induno impi Imbezu. Twoi ludzie przeczeszą trasę od brodu na Malundi do kopalni Gwanda. Zabijcie wszystkich spotkanych na drodze i przetnijcie miedziane druty przy każdym słupie. Amadoda pracujący w kopalni dołączą do was. W Gwanda jest dwudziestu ośmiu białych, łącznie z kobietami i rodziną prowadzącą faktorię. Później policzcie ciała, by upewnić się, że nikt nie uciekł. Suku powtórzył dyrektywy, słowo po słowie, demonstrując doskonałą pamięć, jaką posiadają ci, którzy nie mogą polegać na piśmie. Bazo przytaknął skinieniem głowy i zwrócił się do następnego dowódcy; ten podobnie jak poprzedni, wysłuchał skierowanych do niego poleceń i powtórzył je dokładnie. Było już po pomocy, kiedy wszyscy otrzymali oraz przypomnieli dyrektywy. Teraz Bazo znów przemówił do zgromadzonych. — Podstęp i szybkość są naszymi sprzymierzeńcami. Nie wolno nam nosić tarcz, ponieważ chęć bębnienia w nie — jak to robiliśmy dawniej — mogłaby okazać się zbyt silna. Tylko stal, cicha stal. Podczas marszu nie wolno śpiewać — lampart również nie warczy, gdy podchodzi zwierzynę, lecz poluje w ciemności, a wchodząc do zagrody dla kóz, niczego nie oszczędza, z równą łatwością przegryza gardło capowi, koźlicy i koźlętom. — Kobiety? — zapytał smutnym głosem Babiaan. — Tak samo, jak oni zastrzelili Ruth i Imbali — odpowiedział Bazo. ^ — A dzieci? — dociekał następny induna. — Małe, białe dziewczynki dojrzeją i wydadzą na świat małych białych chłopców, ci z kolei urosną i wezmą w swoje ręce karabiny. Kiedy mądry człowiek znajduje gniazdo mamby, nie tylko zabija węża, ale również miażdży stopami złożone przez niego jaja. — Nikogo nie oszczędzimy? — Nie — potwierdził cicho Bazo. W jego głosie było słychać coś, co sprawiło, że Gandang zadrżał nagle. W tej chwili władza przeszła ze starego byka na młodego. Nikt nie mógł już zakwestionować faktu, że Bazo stał się ich przywódcą. On też powiedział: — Indaba pelile! Posiedzenie skończone! — Po czym indunowie kolejno oddawali mu cześć i wychodzili z chaty, a kiedy ostatni zniknął w ciemnościach, kotara z kozich skór odsunęła się i wyszła zza niej Tanase. Zbliżyła się do Bazo i szepnęła: — Jestem taka dumna, że mam ochotę się rozpłakać. To była długa kolumna. Łącznie z kobietami i dziećmi liczyła niemal tysiąc osób. Ciągnęła się ponad kilometr i wiła jak okaleczona żmija. Ludzie schodzili ze wzgórz. Znów zlekceważyli zwyczaj, mimo że mężczyźni szli na czele, byli obładowani workami z ziarnem i garnkami. Dawniej nosili tylko tarcze oraz broń. Zgodnie z obietnicą daną Ralphowi, Bazo prowadził ponad dwustu silnych pracowników. Za nimi podążały kobiety. Wielu mężów zabrało więcej niż jedną żonę, niektórzy nawet po cztery. Małe dziewczynki dźwigały na głowach zrolowane maty do spania, a ich matki miały przypięte do bioder niemowlęta, które podczas drogi mogły ssać mleko z dużych, czarnych piersi. Juba niosła tak samo ciężki ładunek jak inne kobiety. Niemniej jednak, mimo swej ogromnej tuszy, szła tak szybko, że idąca obok niej znacznie młodsza kobieta musiała co jakiś czas podbiegać, by dotrzymać jej kroku. Bazo maszerował na tył kolumny. Kiedy przechodził, niezamężne dziewczęta oglądały się za nim ostrożnie, by nie pospadały im niesione na głowach rzeczy. Potem zaczynały szeptać i chichotać między sobą. Choć nie był już bardzo młody, a jego ciało pokrywały blizny, otaczająca go aura władzy sprawiała, że nawet najmłodsze i najbardziej kapryśne panny wciąż uważały go za atrakcyjnego. Bazo podszedł do Juby i powitał ją z szacunkiem: — Mamewethu. Gężary, które niosą twoje kobiety, będą trochę lżejsze, jak przeprawimy się przez rzekę. Zostawimy trzysta dzid dla ludzi Suku. Ukryjemy je w naczyniach na proso w komórce dla kóz. — A resztę? — zapytała Juba. — Zabierzemy do Kopalni Harknessa. Kryjówka została już przygotowana. Stamtąd dziewczęta będą roznosiły je do pobliskich wiosek. Bazo ruszył z powrotem w kierunku czoła kolumny, kiedy Juba go zawołała. — Mój synu, jestem niespokojna, bardzo niespokojna. — Zasmuca mnie to, matko. Co cię tak niepokoi? — Tanase powiedziała mi, że chcecie pocałować białych stalą. — Wszystkich — zgodził się Bazo. — Nomusa, która jest dla mnie więcej niż matką, czy ona też musi umrzeć, mój synu? To taka szlachetna i dobra dla naszych ludzi osoba. Bazo ujął ją delikatnie za ramię i sprowadził ze ścieżki, tak by nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy. — Dobroć, o której mówisz powoduje, że ta kobieta stała się najgroźniejsza z nich wszystkich — wyjaśnił. — Miłość, jaką ją darzysz, osłabia nas. Jeśli powiem ci: „Oszczędzimy ją", ty natychmiast poprosisz: „Darujmy życie również jej małemu synkowi, córce i ich dzieciom." — Bazo potrząsnął głową. — Nie, wyjawię ci prawdę, jeżeli mielibyśmy oszczędzić kogokolwiek, byłby to sam Jedno Bystre Oko. — Jedno Bystre Oko! — zdziwiła się Juba. — Nie rozumiem, ten człowiek jest okrutny, zły i zupełnie pozbawiony współczucia. — Kiedy nasi wojownicy patrzą na tę twarz i słyszą jego głos, przypominają sobie wszystkie krzywdy, które rai wyrządził, wzmaga się ich gniew i stają się silniejsi. Spoglądając zaś na Nomusę, miękną i zaczynają się wahać. Ona stanie się martwa jako jedna z pierwszych i sam dopilnuję, by uczynił to człowiek, którego umiejętnościom można zaufać. — Mówisz, że wszyscy muszą? — zapytała. — A ten, czy on też dzginie? — Juba wskazała na zbliżającego się od strony Kopalni Harknessa jeźdźca. Był jeszcze daleko, w miejscu, gdzie ścieżka wiła się między rozłożystymi drzewami akacji, lecz nawet z tej odległości potrafiła rozpoznać jego szerokie, silne ramiona i charakterystyczny, lekko arogancki sposób siedzenia na koniu. — Spójrz na niego! To ty nadałeś mu imię — Mały Sokół. Często opowiadałeś mi, jak pracowaliście razem i jedli z tej samej miski. Rozpierała cię duma, kiedy mówiłeś o sokole, którego razem złapaliście i wytresowaliście. — Juba zniżyła głos. — Synu, czy zabijesz człowieka, którego nazywasz bratem? — Nie pozwolę, by zrobił to ktokolwiek inny — potwierdził Bazo. — Dokonam tego własnoręcznie, będę miał wtedy pewność, że umarł szybko i nie cierpiał. Potem zabiję jego kobietę i dziecko. Nie będzie już wówczas powrotu. — Stałeś się bezwzględny, mój synu — szepnęła Juba ochrypłym głosem, a w jej oczach zamigotał cień żalu. Bazo odwrócił się od niej i wrócił na ścieżkę. Ralph Ballantyne zobaczył go i pomachał mu zdjętym z głowy kapeluszem. — Bazo — zaśmiał się, gdy podjechał bliżej. — Czy ja kiedyś nauczę się nie wątpić w twoje słowa? Przyprowadziłeś znacznie więcej niż obiecanych dwustu mężczyzn. Ralph Ballantyne przekroczył granicę posiadłości King's Lynn, ale upłynęły jeszcze dwie godziny, zanim na horyzoncie zobaczył kształty wzgórz, na których stał dom jego ojca. Przejeżdżał przez zupełnie opustoszałą i cichą równinę. Tam, gdzie zaledwie kilka miesięcy temu pasły się wielokolorowe stada dorodnego bydła, teraz rosła gęsta, zielona i nie zniszczona kopytami trawa, jakby chciała przykryć białe kości, którymi jeszcze niedawno była usiana ziemia. Tylko ostrzeżenie Ralpha uchroniło Zougę przed zupełną klęską finansową. Zanim zaraza dotarła do King's Lynn, udało mu się sprzedać niewielką część stad. Pozostałe zwierzęta padły, a ich szkielety błyszczały jak sznury pereł w świeżej trawie. Przed nim, pomiędzy drzewami mimozy, znajdowało się jedno z pastwisk ojca. Zdziwiony unoszącymi się nad zagrodą kłębami czerwonego pyłu, Ralph stanął na strzemionach i osłonił oczy przed słońcem. Taką chmurę mogły wzniecić tylko kopyta zwierząt, a poza tym co jakiś czas rozlegało się trzaskanie bata — dźwięk, którego nie słyszano w Matabele już od wielu aiiesięcy. Nawet z tej odległości rozpoznał siedzące na ogrodzeniu zagrody postacie, które wyglądały jak para wychudłych, starych wron. — Janie Cheroot! — zawołał, gdy podjechał bliżej. — Isazi! Co wy tam wyczyniacie? Uśmiechnęli się do niego i podeszli, by się z nim przywitać. — Rany boskie! — krzyknął, kiedy zdał sobie sprawę z tego, jakie zwierzęta znajdują się w zagrodzie. Aż do tej pory były spowite gęstymi kłębami pyłu. — Tak się zabawiacie, gdy mnie nie ma? Isazi, czyj to wymysł? — Bakeli, twojego ojca. — Wyraz twarzy Isaziego natychmiast stał się bardzo poważny. — I uważam, że to bardzo głupi pomysł. Zwierzaki miały na całym ciele biało-czarne paski i grzywy sztywne jak szczotka kominiarza. — Zebry, na miłość boską! — Ralph potrząsnął głową. — A jak wyście je tu zagonili? — Potrzeba było aż dwanaście koni, żeby je złapać — wyjaśnił Jan Cheroot, a jego starcza, żółta twarz zmarszczyła się z niezadowolenia. — Twój ojciec planuje zastąpić woły tymi tępymi osłami. Są dzikie i nierozsądne jak dziewice wendyjskie. Gryzą oraz kopią, dopóki nie założysz im uprzęży, po czym kładą się i za żadne skarby nie chcą ciągnąć. — Isazi splunął z obrzydzeniem. Jawną głupotą była próba zniwelowania ogromnych różnic między zwierzętami dzikimi i udomowionymi w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Wykształcenie odwagi, posłuszeństwa, siły pociągowych byków trwało całe tysiąclecia hodowli i selekcji. Próbę Zougi można wytłumaczyć jedynie rozpaczliwą potrzebą posiadania środków transportu. — Isazi — Ralph potrząsnął głową — jak już skończysz się wygłupiać, dam ci prawdziwą pracę w obozie na końcu linii kolejowej. — Kiedy wrócisz, będę już gotowy — przyrzekł entuzjastycznie Isazi. — Rzygać mi się chce, gdy patrzę na te pasiaste osły. Ralph zwrócił się do Jana Cheroota: — Chcę z tobą porozmawiać, stary przyjacielu. — Po chwili już oddalili się od zagrody, więc zapytał: — Czy postawiłeś krzyżyk na dokumencie, który mówił, że Kopalnię Harknessa oznaczaliśmy w nocy? — Nigdy bym cię przecież nie zawiódł — z dumą oświadczył Jan. — Generał S.t John wyjaśnił mi wszystko, więc postawiłem krzyżyk, żeby nikt nie mógł odebrać tobie, ani majorowi waszych działek. — Dostrzegł zmianę w wyrazie twarzy Ralpha i czym prędzej upewnił się: — Dobrze zrobiłem, prawda? Ralph pochylił się w siodle i położył rękę na kościstym ramieniu Cheroota. — Przez całe życie byłeś moim wiernym i oddanym przyjacielem. — Od dnia, w którym się urodziłeś — rzekł Jan Cheroot. — Kiedy umarła twoja mama, karmiłem cię i trzymałem na kolanach. Ralph otworzył torbę zawieszoną przy siodle, a oczy starego Hotentota rozjaśniły się, gdy w jej wnętrzu ujrzały butelkę kapsztadzkiej whisky. — Daj trochę Isaziemu — powiedział Ralph, lecz Jan mocno przycisnął flaszkę do piersi, jak pierworodnego syna. — Nie będę dzielił się dobrym alkoholem z tym czarnym barbarzyńcą — oświadczył z oburzeniem, a Ralph zaśmiał się tylko i odjechał w kierunku domu w King's Lynn. 170 Zgodnie z własnymi oczekiwaniami, zastał tam wielki harmider i zamieszanie. Na padoku obok wielkiej, krytej strzechą budowli były jakieś nie znane mu konie, a miedzy nimi starannie dobrane białe muły z ekwipażu pana Rhodesa. Jego wóz stał na podwórku pod drzewami, a uprzęże pedantycznie ułożono na półkach w siodłami. Ralph poczuł napływający gniew. Nienawiść paliła go jak tanie wino, a w gardle czuł jej kwaśny smak. przełknął ślinę i zsiadł z konia. Dwóch czarnych służących podbiegło, by wziąć od niego wodze. Jeden z nich odpiął zrolowany koc, torbę i pokrowiec z karabinem, po czym pognał z tym wszystkim w kierunku domu. Ralph podążył za nim. Był dopiero na środku trawnika, kiedy na szeroką werandę wyszedł Zouga Ballantyne. Właśnie jadł lunch. Płócienną serwetą zasłonił oczy przed oślepiającym słońcem i zawołał: — Ralph, chłopcze, myślałem, że przyjedziesz dopiero wieczorem. Ralph wbiegł po schodach i przywitał się z ojcem. Potem Zouga wziął go za ramię i wprowadził do środka. Ściany były obwieszone zdobytymi przez Zougę trofeami — długimi, skręconymi rogami kudu i eland, błyszczącymi, czarnymi porożami antylop szablorogiej i modrej — a podwójnych drzwi wiodących do jadalni strzegły ogromne kły wielkiego słonia, którego Zouga zastrzelił w miejscu, gdzie znajdowała się teraz Kopalnia Harknessa. Te potężne słupy kości słoniowej były grube jak uda otyłej damy i tak wysokie, że tylko stojąc na palcach, można było dosięgnąć ich szczytów. Zouga i Ralph przeszli miedzy nimi i weszli do jadalni. Panował tam lekki półmrok i przyjemny chłód, tym bardziej odczuwalny, że na zewnątrz paliło oślepiające słońce. Podłogę i belki pod sufitem wykonano z tekowego drewna. Długi stół i krzesła ze skórzanymi siedzeniami zrobił Jan Cheroot z drewna ściętego na posiadłości, srebra natomiast pochodziły z rodzinnego domu Ballantyne'ów w King's Lynn w Anglii —jedyna, wątła nić łącząca te dwa, tak zupełnie różne od siebie miejsca o tej samej nazwie. Puste krzesło Zougi znajdowało się na jednym końcu długiego stołu. Na drugim natomiast siedziała znajoma, ociężała postać, która, gdy Ralph wszedł do środka, podniosła swoją rozczochraną głowę. — Ach, Ralph, jak miło znów cię zobaczyć. — Ten był zaskoczony, że ani w głosie, ani w spojrzeniu Rhodesa nie odnalazł nawet śladu wrogości. Czyżby zapomniał już o kłótni o kopalnię na Ziemi Wankiego, jakby ta nigdy nie miała miejsca? Z ogromnym wysiłkiem Ralphowi udało się w podobny sposób odpowiedzieć na powitanie. — Jak się pan miewa, sir? — Uśmiechnął się nawet, gdy ściskał jego szeroką rękę z wydatnymi kostkami. Prawdopodobnie w rezultacie nieprawidłowego krążenia, dłoń była zimna niczym skóra gada, a gdy mógł ją w końcu puścić, poczuł prawdziwą ulgę. Nie miał pewności, jak długo zdoła ukrywać swoje prawdziwe uczucia przed badawczym spojrzeniem tych hipnotyzujących oczu. Byli tam wszyscy. Po prawej stronie Rhodesa siedział uroczy doktorek. jfj — Młody Ballantyne — powiedział zimno, podając mu rękę i nie wstając nawet z miejsca. — Jameson! — Ralph kiwnął do niego poufale głową, wiedząc doskonale, że pominięcie tytułu podziała mu na nerwy równie silnie, jak jego samego irytowało protekcjonalne „młody". Po drugiej stronie Rhodesa siedział dość niezwykły gość. Po raz pierwszy Ralph zobaczył w King's Lynn generała Mungo St. Johna. Kiedyś, jeszcze przed wyjazdem Ralpha z Kimberley, ten szczupły, szpakowaty żołnierz i jego macocha — Louise Ballantyne pozostawali ze sobą w zażyłych stosunkach. To działo się jednak wiele lat temu. Ralph nigdy do końca nie rozumiał, na czym opierał się ich związek, ani dlaczego otaczała go aura skandalu. Znaczące było jednak to, że w pokoju zabrakło Louise, a przy stole dla niej nakrycia. Jeśli pan Rhodes nalegał, by St. John był obecny, a Zouga Ballantyne wyraził zgodę na zaproszenie go, musiał istnieć ku temu jakiś ważny powód. Kiedy podawali sobie ręce, Mungo St. John błysnął do Ralpha wilczym uśmiechem. Mimo rodzinnych nieporozumień, Ralph darzył tego romantycznego pirata swego rodzaju podziwem i uśmiech, jakim mu odpowiedział, nie był wymuszony. Ranga pozostałych zgromadzonych przy stole mężczyzn potwierdzała tylko wagę i znaczenie spotkania. Ralph domyślał się, że zebranie odbywało się tutaj, a nie w Bulawayo, by zachować je w zupełnej tajemnicy. Domyślał się również, że goście zostali wybrani i zaproszeni przez pana Rhodesa, a nie ojca. Poza Jamesonem i St. Johnem, przy stole siedział również Percy Fitzpatrick — wspólnik towarzystwa wydobywczego „Corner House" i ważny przedstawiciel Izby Górniczej Witwatersrandu, skupiającej magnatów wydobywczych Johannesburga. Ten pełen życia, czarujący młody człowiek o jasnej cerze, rudych włosach i wąsach, w swojej karierze zawodowej zdążył już być urzędnikiem bankowym, woźnicą, plantatorem cytrusów, przewodnikiem lorda Randolpha Churchilla podczas jego wyprawy do Afryki, pisarzem i potentatem wydobywczym. Dopiero wiele lat później Ralph zdał sobie sprawę z tego, że wszystko, co Percy mówił na temat nieśmiertelności wywodziło się z sentymentalnej książki o psie imieniem Jock. Za Fitzpatrickiem usadowił się Bobbie Wbite, który na zaproszenie Rhodesa bawił właśnie w Johannesburgu. Był to przystojny i bardzo miły młody arystokrata — właśnie taki typ Anglika, jaki podobał się panu Rhodesowi. Był również oficerem sztabowym i zawodowym żołnierzem, na co wskazywał jego ubiór. Obok niego zajął miejsce John Willoughby — zastępca dowódcy oddziału, który zdobył port Salisbury i Maszonę oraz uczestnik dowodzonej przez Jamesona wyprawy na Lobengulę. Należące do niego Zjednoczone Przedsiębiorstwo Willoughby'ego posiadało w Rodezji hektary najlepszych pastwisk, stanowiło konkurencję dla Ralpha i jego firmy — Rholands, więc icb powitanie było raczej zdawkowe i chłodne. Dalej siedział doktor Rutherford Harris — pierwszy sekretarz Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego i członek partii politycznej pana Rhodesa, z ramienia której reprezentował w parlamencie kolonii Przylądka okręg Kimberley. Był małomównym, szarym człowieczkiem o złowróżbnym spojrzeniu. Ralph nie ufał mu, podobnie jak wszystkim innym sługusom Rhodesa. Teraz jego wzrok padł na siedzącego na końcu stołu Jordana. Wahał się przez chwilę, dopóki nie dostrzegł w łagodnych oczach brata błagalnego spojrzenia. Zdawkowo uścisnął mu dłoń. Nie uśmiechnął się nawet, a ton jego głosu był zimny i bezosobowy, jakby witał się z odległym znajomym. Potem zajął miejsce obok Zougi, w pośpiechu przygotowane dla niego przez służącego w białej sukmanie ze szkarłatną szarfą. Znów podjęto ożywioną dyskusję, którą przerwało niespodziewane przybycie Ralpha. — Co powiesz o swoich tresowanych zebrach? — zapytał Zougę. — To desperacki krok od początku skazany na niepowodzenie. Ale jeśli weźmiesz pod uwagę to, że ze stu tysięcy sztuk bydła, jakie mieliśmy w Matabele, zanim wybuchła zaraza, zostało tylko pięćset, z pewnością stwierdzisz, iż należało spróbować wszystkiego. — Mówi się, że zaraza wybiła wszystkie bawoły w kolonii Przylądka — rzekł doktor Jameson. — Słyszał pan coś o tym, majorze? — Straty były zupełnie katastrofalne. Dwa tygodnie temu pojechałem aż do rzeki Pandamatenga i tam, gdzie jeszcze w zeszłym roku widziałem stada złożone z pięciuset sztuk, teraz nie zostało ani jedno zwierzę. Przypuszczam, że przetrwały pojedyncze, szczególnie odporne okazy i mam nadzieję, iż wkrótce zaczną się mnożyć. Pan Rhodes nie był myśliwym; kiedyś powiedział nawet o swoim bracie Franku: „Tak, to miły facet; poluje, łowi ryby — innymi słowy — doskonały przykład obiboka." Rozmowa o zwierzynie łownej znudziła go niemal natychmiast, więc zwrócił się do Ralpha: — Jak tam prace przy budowie linii kolejowej? Dokąd już dotarliście? — Nadal mamy dwumiesięczne wyprzedzenie w stosunku do planu — odpowiedział Ralph lekko wyzywającym tonem. — Piętnaście dni temu przecięliśmy granicę Matabele. Przypuszczam, że w tej chwili robotnicy są Już w pobliżu faktorii w Plumtree. — Doskonale. — Rhodes skinął głową. — Już wkrótce twoja linia będzie nam bardzo potrzebna — oznajmił, po czym on i doktor wymienili konspiracyjne spojrzenia. Kiedy zjedli przygotowany przez Louise pudding z rodzynkami, orzechami 1 leśnym miodem, Zouga kazał służącym odejść, a sam zabrał się do nalewania koniaku. W tym czasie Jordan poczęstował gości cygarami, a gdy ^szyscy usiedli z powrotem na miejscach, pan Rhodes gwałtownie zmienił temat i tempo rozmowy. Ralph miał pewność, że zaraz dowie się, dlaczego Został wezwany do King's Lynn. — Nie ma wśród nas takiego, który nie wiedziałby, że celem mojego życia jest dodanie Afryki — jako następnego klejnotu — do korony naszej królowej. Pewnego dnia chciałbym ujrzeć mapę tego kontynentu, od Kapsztadu do Kairu, pomalowaną na czerwono. — Ton jego głosu, do tej pory wydawało się uszczypliwy i rozdrażniony, nagle stał się hipnotyzujący. — My Anglosasi jesteśmy narodem wybranym, przeznacznie dało nam do wypełnienia świętą misję — doprowadzić do pokoju na świecie, zjednoczyć wszystkie kraje pod jedną flagą i oddać rządy jednemu wielkiemu monarsze. Musimy zdobyć Afrykę, całą, a potem przekazać ją naszej królowej. Moi emisariusze wyruszyli już na pomoc, na obszar położony między rzekami Zambezi i Kongo, by poczynić wstępne przygotowania. — Przerwał i ze złością potrząsnął głową. — Jednak zda się to wszystko na nic, jeśli południowy kraniec kontynentu nie podda się naszym zamysłom. — Republika Południowoafrykańska — powiedział Jameson. — Paulus Kruger i jego mała bananowa republika w Transwalu. — Mówił cichym, ale przesiąkniętym goryczą głosem. — Proszę nie dać się ponieść emocjom, doktorze Jim — upomniał go Rhodes. — Przyjrzyjmy się samym faktom. — A jakie są te fakty, panie Rhodes? — Zouga Ballantyne pochylił się w kierunku przemawiającego. — Takie, że pewien nierozgarnięty, stary bigot, któremu wydaje się, że zgraja niepiśmiennych holenderskich koczowników, której jest przywódcą, to nowi Izraelici, wybrani przez ich starotestamentowego Boga — ta niewątpliwie niezwykła osoba stoi okrakiem na wielkim obszarze jednej z najbogatszych części kontynentu afrykańskiego — jak wygłodzony zły pies, trzymający w zębach kość — i warczy przy każdej próbie wprowadzenia postępowych zmian. Wszyscy milczeli usłyszawszy tak gorzką inwektywę, a Rhodes powiódł oczami po ich twarzach i kontynuował. — Na złotonośnych polach Witwatersrandu pracuje trzydzieści osiem tysięcy Anglików; Anglików, którzy zarabiają dziewiętnaście na każde dwadzieścia funtów zysku, jaki wpada do kieszeni Krugera; Anglików, którym ten barbarzyński kraj zawdzięcza cywilizację, a mimo tego wszystkiego Kruger odmawia im jakichkolwiek praw, nałożono na nich bezlitośnie wysokie podatki i nie pozwolono na posiadanie przedstawicieli w parlamencie. Ich postulaty o prawo wyborcze spotykają się w Yolksraadzie z pogardliwymi drwinami zgrai niedouczonych kretynów. — Rhodes spojrzał na Fitzpatric-ka. — Czy moja ocena sytuacji jest niesprawiedliwa, Percy? Znasz tych ludzi, przebywasz z nimi codziennie. Czy moja charakterystyka transwalskieg0 Bura jest nieprawdziwa? Percy Fitzpatrick wzruszył ramionami. — Pan Rhodes ma rację. Transwalski Bur różni się znacznie od swojego kapsztadzkiego kuzyna. Holendrzy mieszkający w kolonii Przylądka przej?> pewne wartości angielskiego stylu życia. Są to teraz cywilizowani ludzie, w przeciwieństwie do transwalczyków, którzy na nieszczęście nie stracili żadnych z cech swoich holenderskich przodków i pozostali uparci, powolni, podejrzliwi, wrogo nastawieni i przebiegli. Szlag człowieka trafia, kiedy im podobni mówią nam, byśmy poszli do diabła, jeśli domagamy się tylko prawa, jakie mają wszyscy wolni ludzie — prawa do głosowania. Pan Rhodes, nie chcąc, by ktoś go uprzedził, znów zabrał głos. — Kruger nie tylko obraża naszych obywateli, ale prowadzi również inne niebezpieczne gierki. Dyskryminuje brytyjskie towary, nakładając na nie surowe cła. Zmonopolizował cały przemysł wydobywczy; rozdał wszystkie kierownicze stanowiska członkom rodziny i rządu. Zupełnie nie kryje się z zamiarem uzbrojenia swoich obywateli w niemieckie karabiny i utworzenia korpusu artylerii, poza tym jawnie flirtuje z Kaiserem. — Rhodes zamilkł na chwilę. — Jeśli w samym środku dominiów naszej królowej powstanie niemiecka strefa wpływów, na zawsze będziemy musieli pożegnać się z marzeniami o brytyjskiej Afryce. Niemców nie cechuje nasz altruizm. — Całe nasze złoto miałoby pojechać do Berlina — rzekł cicho Ralph i natychmiast pożałował swoich słów. Rhodes jednak wydawał się nie słyszeć tego, co powiedział, i mówił dalej. — Jak można dyskutować z człowiekiem takim jak Kruger? Jak można rozmawiać z człowiekiem, który nadal wierzy, że ziemia jest płaska? Rhodes znów zaczął się pocić, mimo że w pokoju panował przyjemny chłód. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że kiedy sięgał po szklankę, przewrócił ją, a złocisty koniak rozlał się po blacie stołu. Jordan podniósł się szybko i starł płyn, zanim ten zdążył spłynąć na kolana mówcy. Potem sięgnął do kieszeni po srebrne pudełeczko, wyjął z niego białą tabletkę i położył na stole obok prawej dłoni pana Rhodesa. Mężczyzna podniósł ją i, wciąż dysząc ciężko, włożył sobie pod język. Po chwili oddech stał się bardziej regularny, a Rhodes mógł podjąć przerwaną kwestię. — Pojechałem tam, panowie. Pojechałem do Pretorii, by spotkać się ^ Krugerem w jego własnym domu. Przez służącego wysłał mi wiadomość, że tego dnia nie może się ze mną zobaczyć. Wszyscy słyszeli tę historię, dziwiło ich tylko to, że Rhodes zdecydował się opowiedzieć o tym, jakże uwłaczającym dla niego, wydarzeniu. Prezydent Kruger wysłał czarnego sługę do jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie z następującą wiadomością: „Jestem teraz zaJ?ty. Jeden z moich obywateli przyszedł do mnie po radę w sprawie chorego wołu. Proszę wrócić we wtorek." — Bóg wie — odezwał się doktor Jim, by przerwać kłopotliwą ciszę — że Pan Rhodes zrobił wszystko, co mógł uczynić rozsądny człowiek. Narażanie si? na dalsze zniewagi ze strony tego starego Bura przyniosłoby ujmę nie tylko samemu panu Rhodesowi, ale również królowej oraz Imperium. — ^oktor zamilkł, rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Wszyscy niecierpliwie czekali na to, co teraz powie. — Musimy coś z tym zrobić. Rhodes poruszył się i spojrzał na młodego oficera sztabowego wspaniałym mundurze. — Bobbie! — powiedział, zachęcając go do zabrania głosu. — Panowie, jak wam prawdopodobnie wiadomo, wróciłem niedawno z Transwalu. — Bobbie Wbite podniósł leżącą obok jego krzesła skórzaną teczkę i wyjął z niej plik śnieżnobiałych kartek, które rozdał wszystkim siedzącym przy stole mężczyznom. Ralph zerknął na swój egzemplarz i poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Ujrzał rozkaz rozpoczęcia działań wojennych. Ralph był tak zaskoczony, że nie zauważył nawet, iż White zaczął już i przegapił pierwszą część jego wypowiedzi. — Fort Pretoria jest aktualnie poddawany kompleksowemu remontowi i rozbudowie. Z tego też powodu ściany zostały znacznie osłabione i przez pewien czas nie będą stanowiły zbyt wielkiej przeszkody nawet dla małej, ale zdeterminowanej armii. — Ralph nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. — Z wyjątkiem korpusu artylerii, nie stacjonują tam obecnie żadne inne wojska. Jak wynika z dokumentu, który macie panowie przed sobą, system obronny Transwalu opiera się na pospolitym ruszeniu i batalionach obywatelskich. Zorganizowanie ich w sprawną armię trwa cztery do sześciu dni. Bobbie White skończył swój występ, a Rhodes zwrócił się do Fitzpatricka. — Percy? — Wiecie panowie, jak Kruger określa tych z nas, dzięki których kapitałowi rozwinął się jego przemysł wydobywczy? Nazywa nas „Uitlan-deramf — „cudzoziemcami". Wiecie również, że my — cudzoziemcy — wybraliśmy swoich przedstawicieli, tak zwany „Komitet Johannesburski". Mam zaszczyt być jednym z jego członków i dlatego też uważam, że mogę pozwolić sobie na wyrażenie opinii wszystkich Anglików mieszkających w Transwalu —urwał, z namaszczeniem pogładził wąsy i dodał: —Przynoszę dwie wiadomości. Pierwsza jest krótka i prosta. „Jesteśmy zjednoczeni i zdecydowani. Możecie liczyć na nasze całkowite poparcie i pomoc." Siedzący przy stole mężczyźni pokiwali głowami, a Ralph poczuł, że z podniecenia pieką go policzki. To nie dziecinada, oni byli zupełnie poważni. Planowali jeden z najbardziej zuchwałych spisków w historii. Z ogromnym trudem udawało mu się zachować poważny i spokojny wyraz twarzy. — Drugą wiadomość — kontynuował Fitzpatrick — przekazuje list podpisany przez wszystkich członków Komitetu, który chciałbym, z waszym przyzwoleniem, odczytać. Jest zaadresowany do doktora Jamesona — Administratora Rodezji i brzmi jak następuje: Johannesburg Szanowny Panie —"ł"acja w kraju stała się na tyle poważna, że w niezbyt odległej przyszłości ^odziewać się konfliktu między rządem Transwalu i społecznością rów... ' Teraz Ralph był już pewien, że list stanowi próbę znalezienia pretekstu do zbrojnego powstania. Burowie robią wszystko, by pozbawić nas świadomości narodowej i ukształtować naszą tożsamość na wzór obcy społeczności brytyjskiej... Siłą chcą odebrać najbogatsze z istniejących złóż złota. Ralph był oniemiały. Rząd Transwalu stworzył klimat, który grozi wybuchem konfliktu zbrojnego. W tej sytuacji jesteśmy zmuszeni zwrócić się do Pana, jako Anglika, o pomoc. Gwarantujemy zwrot wszelkich poniesionych kosztów i zapewniamy, że nasz apel został podyktowany niczym innym, jak tylko bezwzględną koniecznością. Percy Fitzpatrick spojrzał na doktora Jima, po czym dodał: — List jest podpisany przez wszystkich członków Komitetu: Leonarda, Phillipsa, brata pana Rhodesa — Francisa, Johna Haysa, Hammonda, Farrara i przeze mnie. Dokumentu nie opatrzono datą. Zouga Ballantyne wolno wypuścił powietrze. Nikt się nie odzywał. Jordan wstał i okrążył stół, napełniając szklanki koniakiem z kryształowej karafki. Rhodes siedział pochylony nad blatem stołu, podpierał głowę ręką i patrzył przez okno na linię odległych wzgórz. Były to Wzgórza Indunów, kiedyś stał tam królewski kraal. Wszyscy siedzący przy stole mężczyźni czekali na Rhodesa, który w końcu westchnął ciężko i powiedział: — Zawsze wolałem dowiedzieć się, jakiej ceny żąda dany człowiek i zapłacić. Tutaj jednak nie mamy do czynienia z normalnym człowiekiem. Niech nas Bóg chroni przed świętymi i fanatykami, lepiej już spotykać na swojej drodze samych bandytów. — Jego głowa odwróciła się w kierunku doktora Jamesona, a marzycielskie, niebieskie oczy na niego spojrzały. — Doktorze Jim — rzekł; niewysoki doktor odsunął gwałtownie krzesło do tyłu i zamaszystym ruchem włożył ręce do kieszeni. — Będziemy musieli wysłać do Johannesburga pięć tysięcy karabinów oraz milion sztuk amunicji. Ralph przerwał mu i zapytał: — Skąd je weźmiecie, a właściwie — weźmiemy? Nie są to przecież zwyczajne towary handlowe. Doktor Jim kiwnął głową. — Dobre pytanie, Ballantyne. Karabiny i amunicja zostały już sprowadzone do Kimberley. Ralph przymrużył oczy. Spisek był już w dosyć zaawansowanym stadium, nawet bardziej, niż wydawało mu się to możliwe. Potem przypomniał sobie Podejrzane zachowanie doktora w obozie, z którego wyruszyli na poszukiwanie Kopalni Harknessa. Pracują nad tym już od kilku miesięcy, musi poznać szczegóły. — Jak przewieziemy to wszystko do Johannesburga? Trzeba będzie jakoś przemycić, a to całkiem duży ładunek... — Ralph. — Rhodes uśmiechnął się do niego. — Chyba nie myślałeś, że spotkaliśmy się tu tylko po to, by zjeść lunch. Jak ci się wydaje, kto z nas jest najbardziej doświadczony w transportowaniu broni? Kto zawiózł te stare karabiny dla Lobenguli? Kto należy do najsprytniejszych przewoźników na tym kontynencie? — Ja? — Ralph był nieco zaskoczony. — Ty — potwierdził Rhodes. Ballantyne patrzył na niego i nagle poczuł, że wypełnia go dziwne podniecenie. Będzie w samym środku konspiracyjnych knowań, pozna każdy szczegół. Tracił kontrolę nad rozsądkiem. Intuicyjnie wiedział, iż taka okazja zdarza się tylko raz w życiu i że będzie musiał wycisnąć z niej wszystkie możliwe korzyści. — Zrobisz to, mam rację? — Cień niepewności pojawił się w świdrujących, niebieskich oczach Rhodesa. — Oczywiście — odpowiedział Ralph, ale cień nie zniknął. — Jestem Anglikiem, znam swoje obowiązki — mówił cicho, lecz szczerze, a oczy Rhodesa rozjaśniały się stopniowo. Nie miał podstaw, by nie wierzyć jego słowom. Potem znów zwrócił się do doktora Jamesona. — Zorganizujemy armię złożoną z około sześciuset ludzi... — powiedział Jameson i spojrzał na Johna Willoughby'ego i Zougę Ballantyne'a — najbardziej doświadczonych żołnierzy. — Będę potrzebował waszej pomocy, panowie. — Willoughby przytaknął skinieniem głowy, a Zouga zmarszczył czoło i zaznaczył: — Przerzucenie sześciuset ludzi z Bulawayo do Johannesburga potrwa tygodnie. — Nie wyruszymy z Bulawayo — odparł zdecydowanym tonem Jameson. — Mamy zgodę rządu brytyjskiego na utrzymywanie lotnych oddziałów wojskowych w Beczuanie wzdłuż budowanej na granicy z Transwalem linii kolejowej. Zadaniem wojska jest tylko ochrona linii, ale będzie stacjonowało w Pitsani. Możemy dotrzeć tam w ciągu pięćdziesięciu godzin szybkiej jazdy, na długo przed tym, jak Burowie zdołają zorganizować jakikolwiek opór. Dopiero teraz Ralph zdał sobie sprawę z tego, że przedsięwzięcie było wykonalne. Biorąc pod uwagę legendarne już szczęście doktora Leandera Starra Jamesona, to wszystko mogło się udać. Niewykluczone, że zdobędą Transwal z taką samą łatwością, z jaką Lobenguli odebrali Matabele. Na Boga, cóż to byłby za łup! Prywatny kraj Rhodesa — Rodezja — przywłaszczyłby sobie miliard funtów szterlingów w złocie. Potem już wszystko stałoby się możliwe — brytyjska Afryka, cały kontynent. Ralph był oniemiały wobec ogromu całego projektu. Znów Zouga Ballantyne był tym, który starał się znaleźć w ich planie jakieś niedopatrzenie. — Jakie jest stanowisko rządu Jej Królewskiej Wysokości? Poprą nas? zapytał. — Bez nich wszystko pójdzie na marne. — Właśnie wróciłem z Londynu — odpowiedział Rhodes. — Podczas mojego pobytu jadłem obiad z ministrem do spraw kolonii — panem Josephem Chamberlainem. Jak wiadomo, to właśnie on zaszczepił panom na Downing Street ducha siły i zdecydowania. Jest pełen współczucia dla sytuacji naszych rodaków w Johannesburgu, również świadomy niebezpieczeństw związanych z niemiecką interwencją w południowej Afryce. Chcę zapewnić, że pan Chamberlain i ja rozumiemy się doskonale. Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej, musicie mi panowie zaufać. ,Jeśli to prawda — pomyślał Ralph — szansę na sukces są większe niż kiedykolwiek wcześniej. Szybki cios, prosto w serce nieprzygotowanej armii, zbrojne powstanie obywateli, apel do wielkodusznego rządu brytyjskiego i ostateczna aneksja." Przysłuchując się dyskusji, Ralph szybko obliczał zyski z całej operacji. Największym było to, że Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie oraz De Beers Consolidated Diamond Company staną się najbogatszymi i najpotężniejszymi przedsiębiorstwami handlowymi na świecie. Rhodes traktował je jak swoje alter ego. Złość i nienawiść wróciły do Ralpha z taką siłą, że nie zdołał zapanować nad drżeniem rąk. Musiał przycisnąć dłonie mocno do ud, ale wciąż nie mógł powstrzymać się od spoglądania na swojego młodszego brata. Jordan patrzył na pana Rhodesa z takim uwielbieniem, iż Ralphowi wydawało się, że siedzący przy stole mężczyźni muszą to widzieć. Robiło mu się niedobrze ze wstydu. Przestał interesować się już rozmową, wszyscy wpadli w pułapkę potęgi wielkiego marzenia, zastawioną przez obdarzonego ogromną siłą woli „kolosa" z rozwichrzonymi włosami, który zajmował honorowe miejsce przy stole. Tylko Zouga Ballantyne — doświadczony żołnierz — wciąż próbował znaleźć jakieś słabe punkty planu. — Doktorze Jim, czy zamierza pan zebrać tych sześciuset ludzi tutaj, w Rodezji? — zapytał. — Z uwagi na tajność i konspiracyjność naszych posunięć nie możemy pozwolić sobie na organizowanie armii w kolonii Przylądka czy gdziekolwiek indziej — odpowiedział Jameson. — Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę fakt, że z powodu zarazy mieszkańcy stracili prawie wszystko, liczymy na znacznie więcej niż sześciuset młodych mężczyzn, którzy zechcą zaciągnąć się do wojska, choćby tylko ze względu na żołd i darmowe wyżywienie; a przy tym będą to sami doświadczeni żołnierze, walczyli już przecież z wojownikami Lobenguli. — Uważa pan, że rozsądnie jest pozostawić kraj bez opieki jego najodważniejszych ludzi? Rhodes zmarszczył czoło i wtrącił się do rozmowy. — Tylko na kilka krótkich miesięcy, poza tym i tak nie mamy się kogo obawiać. — Nie? — zdziwił się Zouga. — A dziesiątki tysięcy Matabelów? 101 — Majorze — przerwał mu Jameson — Matabelowie to teraz tylko podbity, zdezorganizowany motłoch. Podczas mojej nieobecności funkcję administratora tych ziem będzie sprawował generał Mungo St. John. Myślę, że wiedząc, kto zajmie się utrzymaniem porządku, może pan zapomnieć o swoich obawach. Wszyscy spojrzeli teraz na wysokiego mężczyznę stojącego obok Jamesona. Mungo St. John wyjął z ust długie cygaro i uśmiechnął się, mrużąc jednocześnie swoje jedyne oko. — Mam dwustu uzbrojonych policjantów, których lojalność jest niekwestionowana. Mam szpiegów w każdej większej matabelskiej wiosce, którzy poinformują mnie o wszystkich niepokojących posunięciach. Nie, majorze, zapewniam pana, że jedyny wróg, jakiego możemy brać pod uwagę, to ten stary, uparty Bur w Pretorii. — Zapewnienie żołnierza kalibru generała St. Johna w zupełności mnie satysfakcjonuje — odpowiedział Zouga i znów zwrócił się do Rhodesa. — Czy moglibyśmy omówić teraz szczegóły utworzenia armii? Ile posiadamy pieniędzy do dyspozycji? Ralph przyglądał się ich twarzom i ze zdziwieniem zauważył, że jego ojciec był tak samo chciwy, jak pozostali. Każde słowo wydobywające się z ich ust, wszystko, o czym mówili, dotyczyło pieniędzy. Nagle Ralph przypomniał sobie świt na pustyni, kiedy to uklęknął i wzywając Boga na świadka, złożył przysięgę. Musiał teraz wykorzystać całą swoją silną wolę, by nie spojrzeć na Rhodesa. Wiedział, że tym razem nie udałoby mu się tego przed nim ukryć. Siedział więc, wpatrując się w stojącą naprzeciw kryształową szklankę z koniakiem i próbując zapanować nad emocjami. Jeśli realne byłoby zniszczenie tego człowieka, czy można by zniszczyć również jego Towarzystwo i pozbawić je władzy, praw do ziem oraz złóż mineralnych Rodezji? Ralph poczuł, że krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Zdał sobie właśnie sprawę z tego, że nadarza się teraz okazja nie tylko na bezlitosną zemstę, ale również wielkie bogactwo. Jeśli spisek zawiedzie, wtedy ceny akcji wszystkich zaangażowanych weń przedsiębiorstw wydobywających złoto — Corner House Mining Group, Rand Mines, Consolidated Goldfields — pójdą w dół. Bessa na giełdzie w Johannesburgu mogłaby mu przynieść miliony funtów czystego zysku. Ralph był oniemiały wspaniałością stojącej przed nim okazji, szansy na zdobycie potęgi i majątku, o jakim nigdy, aż do tej chwili, nie marzył. Tak zamyślił się, że nie dosłyszał skierowanego do niego pytania. Podniósł szybko głowę i spojrzał na Rhodesa. — Pytałem, kiedy możesz jechać do Kimberley, by przygotować transport? — Jutro — odpowiedział bez wahania. — Wiedziałem, że możemy na tobie polegać — odrzekł Rhodes. i Ralph celowo zwlekał z wyjazdem, gdyż chciał jako ostatni opuścić King's Lynn. Teraz obaj z ojcem stali na werandzie i patrzyli na kłęby pyłu, które spowijały zjeżdżający ze wzgórza wóz pana Rhodesa. Ralph oparł się o jeden z białych słupów podtrzymujących dach. Złożył na piersiach opalone, umięśnione ręce i mrużył oczy przed strużkami dymu z trzymanego w ustach cygara. — Tato, chyba nie jesteś tak naiwny, by uwierzyć w to, co mówił o Burach młody Percy? Zouga roześmiał się. — Że są powolni, podejrzliwi, wrogo nastawieni i całą resztę tych bzdur. — Potrząsnął głową. — To doskonali jeźdźcy i strzelcy, podbili wszystkie czarne plemiona na południe od Limpopo... — Żeby nie wspomnieć naszego własnego wojska — przypomniał mu Ralph. — Wzgórze Majuba w 1881 — generał Colley i dziewięćdziesięciu ludzi poległo na tym szczycie, a Burowie nie stracili ani jednego człowieka. — To rzeczywiście świetni żołnierze — przyznał Zouga — ale my zadziałamy z zaskoczenia. — Chyba zgodzisz się tato, że będzie to akt międzynarodowego bandytyzmu. — Ralph wyjął z ust cygaro i strząsnął popiół. — Nie mamy do tego żadnych moralnych podstaw. Ralph patrzył, jak blizna na policzku Zougi stopniowo staje się biała niczym chińska porcelana. Niezawodny wskaźnik jego nastroju. — Nie wiem, o co tu chodzi — powiedział Zouga. Obaj jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie była to prawda. — To rabunek — utrzymywał Ralph. — Nie żadne tam drobne nieporozumienie, ale grabież na wielką skalę. Zawiązaliśmy spisek, aby przywłaszczyć sobie cały kraj. — Czy tę ziemię również ukradliśmy Matabelom? — zapytał Zouga. — To było co innego. — Ralph uśmiechnął się. — Matabelowie są poganami i barbarzyńcami, a tutaj planujemy obalenie chrześcijańskiego rządu. — Kiedy weźmiemy pod uwagę dobro Imperium... — Blizna Zougi z białej stała się purpurowa. — Imperium, tato? — Ralph wciąż się uśmiechał. — Jeśli na całym świecie istnieją dwaj ludzie, którzy powinni być ze sobą zupełnie szczerzy, to właśnie ty i ja. Spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że jedynym zyskiem dla nas będzie satysfakcja z wykonania naszej powinności dla dobra Imperium. Zouga nie spojrzał na niego, tylko stwierdził: — Jestem żołnierzem... — Tak — przerwał mu Ralph. — Ale również farmerem, który poniósł ogromne straty w wyniku zarazy. Udało ci się sprzedać pięćset sztuk bydła, lecz obaj wiemy, że to za mało. Ile masz długów, tato? Po chwili wahania Zouga odpowiedział mu niechętnie. ił i — Trzydzieści tysięcy funtów. — Możesz oddać te pieniądze? — Nie. — Nie, chyba że zagarniemy Transwal. Zouga nic nie odrzekł, tylko westchnął, a blizna na jego policzku zrobiła się jaśniejsza. — No dobrze — powiedział Ralph. — Chciałem jedynie upewnić się, że ktoś jeszcze ma motywy podobne do moich. — Chcesz wziąć w tym wszystkim udział? — zapytał Zouga. — Nie martw się, tato. Wyjdziemy z tego, obiecuję. — Odepchnął się od słupa i zawołał na służącego, by ten przyprowadził konia. Z siodła spojrzał na ojca i po raz pierwszy zauważył, jak bardzo zmęczenie i starość zmieniły jego, kiedyś tak żywe, zielone oczy. — Mój chłopcze, to że niektórzy z nas zostaną wynagrodzeni za swoje wysiłki wcale nie oznacza, iż całe przedsięwzięcie nie jest szlachetne. Służymy tylko imperium, a wierni słudzy mają prawo do odpowiedniej zapłaty. Ralph pochylił się i poklepał go po ramieniu, potem zebrał wodze i ruszył w dół wzgórza przez akacjowy zagajnik. Linia kolejowa wspinała się na skarpę jak ostrożna żmija, często wykorzystując dawne szlaki słoni, ponieważ te ogromne zwierzęta jako pierwsze znalazły najłagodniejsze zbocza i najłatwiejsze przejścia. Daleko w dole zostawiła spuchnięte baobaby i inne zdeformowane drzewa dorzecza Limpopo, lasy były coraz piękniejsze, powietrze — świeższe, a woda w strumieniach — czystsza i zimniejsza. Obóz Ralpha wraz z linią kolejową przesunął się do jednej z zacisznych dolin. Znajdował się tak blisko pracujących robotników, że czasami dochodziły tam odgłosy młotów wbijających żelazne haki szynowe w tekowe podkłady. Samo miejsce posiadało wiele uroków zupełnego odludzia. Stado antylop szablorogich przychodziło wieczorami paść się na polanie poniżej obozu, a o świcie budziły ich dochodzące ze wzgórz krzyki pawianów. Jednak, by dojść do budki z telegrafem, która znajdowała się tuż obok torów, trzeba było odbyć dziesięciominutowy spacer wokół porośniętego drzewami wzgórza. Lokomotywa, przywożąca z Kimberley szyny i podkłady, dostarczyła również najnowszy numer „The Diamond Fields Advertiser" i inne drobiazgi potrzebne w obozie. W razie konieczności Cathy mogła wezwać na pomoc brygadzistę i jego pracowników. Poza tym obóz był strzeżony przez dwudziestu godnych zaufania matabelskich służących i Isaziego —niewielkiego zuluskiego woźnicę, który kiedyś skromnie zauważył, że sam jest wart tyle co dwudziestu najodważniejszych Matabelów. Gdyby Cathy poczuła się samotna, lub gdyby jej się nudziło, Kopalnia Harknessa znajdowała się niespełna pięć- 184 dziesiąt kilometrów od obozu, a poza tym Harry i Yicky obiecali przyjeżdżać do niej na każdy weekend. — Nie mógłbym pojechać z tobą, tato? — prosił Jonathan. — Pomagałbym ci, naprawdę. Ralph posadził go sobie na kolanach. — Jeden z nas musi tu zostać, by zaopiekować się mamą — wyjaśnił. — Wiesz, że tylko tobie mogę zaufać. — Ją również zabralibyśmy — zaproponował z zapałem Jonathan, a Ralph wyobraził sobie żonę i dziecko zagubionych w wirze zbrojnego powstania, barykady na ulicach oraz oddziały Burów pustoszące cały kraj. — To doskonały pomysł, Jon-Jon — zgodził się — ale co z dzidziusiem? Co się stanie, jeśli bocian przyleci, kiedy nikogo tutaj nie będzie i nikt nie podpisze pokwitowania na odbiór twojej siostrzyczki? Jonathan miał nachmurzoną minę. Już teraz czuł ogromną niechęć do tej jeszcze nie istniejącej, lecz wszechobecnej małej kobietki. Wydawała się przeszkodą w realizacji każdego interesującego planu. Rodzicom udawało się wtrącić słówko o jego najdroższej siostrzyczce do niemal każdej rozmowy, a czas, który do tej pory Cathy poświęcała paniczowi Jonathanowi, teraz spędzała robiąc na drutach, szyjąc lub po prostu siedząc i uśmiechając się do siebie. Już nie jeździła z nim na poranne i wieczorne przejażdżki konne, nie urządzali również hałaśliwych zabaw, które kiedyś sprawiały mu tyle radości. Chłopiec pytał nawet Isaziego, czy możliwe byłoby jeszcze wysłanie wiadomości do bociana, że się rozmyślili i aby nie zawracał już sobie głowy. Isazi nie zachęcał go do tego kroku, jednakże obiecał, iż skonsultuje się w jego imieniu z miejscowym szamanem. Po kolejnej konfrontacji z tą wszechobecną osóbką, Jonathan skapitulował w niezbyt pięknym stylu. — A pojadę z tobą, gdy moja siostrzyczka już tu będzie i ona zajmie się mamą? — Coś ci powiem, zrobimy inaczej. Chciałbyś może popłynąć wielkim okrętem przez ocean? — Ta propozycja spodobała się mu od razu, twarzyczka zaś rozweseliła się natychmiast. — A będę mógł sterować? — zapytał. — Jestem przekonany, że kapitan zgodzi się, byś mu pomagał. — Ralph roześmiał się. — Kiedy przypłyniemy do Londynu, zamieszkamy w ogromnym hotelu i kupimy mnóstwo prezentów dla mamy. Cathy odłożyła robótkę i na niego spojrzała. — A dla mnie? — dociekał Jonathan. — Czy dla mnie również kupimy mnóstwo prezentów? — Dla ciebie i dla twojej siostrzyczki — zgodził się Ralph. — Po powrocie pojedziemy do Johannesburga i kupimy duży dom z błyszczącymi żyrandolami oraz marmurowymi podłogami. — I stajnią dla mojego kucyka. — Jonathan klasnął w dłonie. — I budą dla Chaki. — Ralph zmierzwił mu włosy. — A ty pójdziesz do ślicznej szkoły razem z wieloma innymi małymi kolegami. — Uśmiech Jonathana zbladł trochę; możliwe, że ta ostatnia propozycja nie była aż tak kusząca jak poprzednie. Ralph postawił chłopca na podłodze, klepnął go lekko w tyłek i powiedział: — Teraz idź, pocałuj mamę na dobranoc i poproś, żeby położyła cię spać. Cathy przybiegła czym prędzej z namiotu synka, choć ze względu na ciążę poruszała się dość wolno i niezgrabnie. Ralph wciąż siedział przy ognisku, na składanym płóciennym krześle, z nogami wyciągniętymi w kierunku ognia i szklanką whisky w ręce. Żona stanęła za nim, objęła go rękami za szyję, przycisnęła usta do jego policzka i zapytała: — Czy to prawda, czy tylko sobie ze mnie żartujesz? — Zachowałaś się dzielnie i odważnie już wystarczająco długo. Chcę kupić ci dom, o jakim nie śmiałaś nawet marzyć. — Z żyrandolami? — I powozem, którym będziesz jeździła do opery. — Nawet nie wiem, czy lubię operę. Nigdy nie oglądałam żadnego przedstawienia. — Przekonamy się w Londynie. — Ralph, jestem taka szczęśliwa. Chyba się zaraz rozpłaczę. Ale dlaczego akurat teraz? Co się stało, że tak nagle przyszedł ci do głowy ten pomysł? — Przed Bożym Narodzeniem zdarzy się coś, co zupełnie zmieni nasze życie. Będziemy bogaci. — Myślałam, że już jesteśmy. — Chodziło mi o to, że naprawdę wzbogacimy się. Tak jak Robinson czy Rhodes. — Możesz mi wyjaśnić, co to znaczy? — Nie — odpowiedział krótko. — Sama dowiesz się już za kilka tygodni, tuż przed Bożym Narodzeniem. — Kochany — westchnęła. — Aż tak długo cię nie będzie, wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię. — No to nie traćmy już drogocennego czasu. — Wstał, podniósł ją i zaniósł ostrożnie do namiotu usytuowanego pod rozłożystym figowcem. Rano Cathy i Jonathan patrzyli na Ralpha, stojącego na pomoście wielkiej, zielonej lokomotywy. Żona trzymała go za rękę, jakby pragnęła zapobiec ich kolejnej rozłące. — Mam wrażenie, że zawsze się tylko żegnamy. — Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć syk pary z cylindrów i ryk ognia w palenisku. — To już ostatni raz — obiecał Ralph. Jaki był przystojny i radosny. Cathy poczuła, że jej serce zaczyna szybciej bić, jakby chciało wyrwać się z piersi. — Wróć do mnie, gdy tylko będziesz mógł. — Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe. — Maszynista pociągnął za mosiężny uchwyt, a przejmujący gwizd zagłuszył ostatnie słowa Ralpha. — Co? Co powiedziałeś? — Cathy biegła ciężkim krokiem obok toczącej się wolno po żelaznych torach lokomotywy. — Nie zgub listu — powtórzył. — Nie martw się, nie zgubię — obiecała. Wysiłek okazał się zbyt duży, nie mogła już dalej biec, zatrzymała się i machała białą, koronkową chusteczką, dopóki pociąg nie zniknął za wzgórzem, a ostatni, żałosny gwizd nie zamilkł w powietrzu. Potem odwróciła się i ruszyła w kierunku dwukółki i Isaziego. Jonathan wyrwał rękę z jej dłoni, pobiegł do przodu i wdrapał się na kozioł. — Mogę powozić, Isazi? — błagał. Cathy była zła na to, że uczucia chłopca tak szybko się zmieniają — smutny i osamotniony, a za chwilę już tryska radością na myśl o trzymaniu lejcy. Jak tylko usiadła na skórzanej kanapie w dwukółce, wsunęła rękę do kieszeni fartucha, by sprawdzić, czy nie wypadła koperta, którą dał jej Ralph. Wyciągnęła ją i odczytała napisane na niej polecenie: Otwórz dopiero po otrzymaniu mojego telegramu. Już miała włożyć list z powrotem do kieszeni, potem ugryzła się boleśnie w wargę, próbując odpędzić pokusę, a w końcu paznokciem otworzyła kopertę i wyjęła złożoną na pół kartkę papieru. Natychmiast po otrzymaniu mojego telegramu, wyślij wiadomość o następującej treści: Do majora Zougj Ballantyne'a. Dowództwo Rodezyjskiego Regimentu Konnego w Pitsani Beczuana: PAŃSKA ŻONA — PANI LOUISE BALLANTYNE JEST CIĘŻKO CHORA. PROSZĘ NATYCHMIAST WRÓCIĆ DO KING'S LYNN. Cathy przeczytała instrukcje dwa razy i nagle poczuła śmiertelny strach. — Mój kochany wariacie, w co ty się pakujesz — szepnęła. Jonathan tymczasem, ku swojej ogromnej radości, prowadził konie wzdłuż torów w kierunku obozu. Warsztaty kopalni złota Simmer and Jack znajdowały się poniżej stojącej na szczycie zbocza wieży szybowej. W dolinie i na łagodnych, niskich wzgórzach rozciągał się Johannesburg. Dach oraz ściany warsztatu zrobiono z falistej blachy, na betonowej podłodze stały czarne kałuże rozlanego oleju silnikowego. Wewnątrz było gorąco jak w piecu, poranne słońce, widoczne Przez podwójne, rozsuwane drzwi warsztatu, świeciło oślepiającym blaskiem. — Zamknijcie drzwi — rozkazał Ralph Ballantyne, a dwóch z niewielkiej grupy mężczyzn poszło zmagać się z ciężką konstrukcją z drewna i żelaza. Kiedy zdyszani i spoceni zasunęli ją w końcu, wewnątrz zrobiło się mroczno jak w gotyckiej katedrze, a w białych smugach słonecznego światła, wpadającego przez szpary w blaszanych ścianach, tańczyły drobinki kurzu. Na środku betonowej podłogi stał rząd pięćdziesięciu żółtych dużych beczek z olejem silnikowym. Ralph zdjął beżową płócienną marynarkę, rozwiązał krawat, podwinął rękawy koszuli. Z najbliższego stołu wziął młot oraz dłuto i zaczął rozcinać pokrywę jednej z beczek. Pozostali czterej mężczyźni podeszli bliżej, by lepiej widzieć. Odgłosy uderzania młotem odbijały się echem po długim warsztacie. Żółta farba odpryskiwała spod dłuta i spadała na podłogę w postaci delikatnych płatków, a odsłonięty metal błyszczał jak nowo wybite szylingi. W końcu Ralph podważył na pół rozcięte deko i odchylił je do tyłu. W słabym świetle olej wydawał się gęsty, lepki, czarny niczym węgiel. Ralph zanurzył w nim rękę i wyciągnął zawiniętą w ceratę, ociekającą olejem podłużną paczkę. Zaniósł ją na stół, dłutem rozerwał sznurek i rozwinął ceratę. — Najnowszy model karabinów marki Lee Metford z zamkiem ryglowym, strzelających z nowych bezdymnych ładunków kordytowych. Na całym świecie nie ma lepszej broni. Karabin wędrował z rąk do rąk, a kiedy dotarł do Percy Fitzpatricka, ten zagrzechotał ryglem, otwierając i zamykając go szybko. — Ile? — Pięćdziesiąt beczek, po dziesięć w każdej — wyjaśnił Ballantyne. — A reszta? — zapytał Frank Rhodes. Był tak niepodobny do swojego młodszego brata, jak Ralph do Jordana. Wysoki, szczupły mężczyzna z głęboko osadzonymi oczyma, wystającymi kośćmi policzkowymi i wydatnym czołem. — Mogę dostarczać taki ładunek co siedem dni przez najbliższe pięć tygodni — odpowiedział Ralph, wycierając rękę w kłębek pakuł. — Nie można szybciej? — A zdążylibyście je wtedy wyczyścić i rozprowadzić? — odparował i nie czekając na odzew, zwrócił się do Johna Haysa Hammonda — amerykańskiego inżyniera, któremu ufał dużo bardziej niż zniewieściałemu Frankowi. — Podjęliście już decyzje co do ostatecznego planu działań? — dociekał. — Kiedy wrócę do Kimberley, pan Rhodes będzie mnie o to wypytywał. — Najpierw chcemy zająć Fort Pretoria i arsenał — odpowiedział Hays Hammond, po czym wdali się w dyskusję. Ralph zadawał drobiazgowe pytania i robił notatki na paczce papierosów. W końcu kiwnął głową, schował papierosy do kieszeni, a Frank Rhodes zapytał: — Są jakieś wieści z Bulawayo? — Jameson zebrał już ludzi, ponad sześciuset. Mają konie i są uzbrojeni-Będzie gotów do wymarszu na południe do Pitsani ostatniego dnia miesiąca. Tak brzmiał jego najnowszy meldunek. — Ralph włożył marynarkę. — Lepiej, żeby nie widzieli nas razem. Zatrzymał się jeszcze, by uścisnąć wszystkim dłonie, a kiedy żegnał się z pułkownikiem Frankiem Rhodesem, nie mógł powstrzymać się i dodał: — Lepiej byłoby również, gdyby ograniczył pan do minimum wysyłane przez telegraf wiadomości. Szyfr, którego pan używa — te aluzje do fikcyjnej kopalni złota, jaką pan niby zakłada, mogą wzbudzić podejrzenia nawet najmniej bystrych szpiegów transwalskiej policji, a wiemy na pewno, że w johannesburskim biurze telegraficznym pracuje jeden z ich agentów. — Proszę pana, nikt nie wysyłał żadnych zbędnych informacji — odpowiedział chłodnym głosem Frank. — Więc jak pan ocenia swoje ostatnie dzieło? „Czy sześciuset akcjonariuszy z północy jest już gotowych do podjęcia obligacji?" — Ralph naśladował jego afektowany, staropanieński sposób mówienia, potem skinąwszy głową na pożegnanie wyszedł na zewnątrz. Wsiadł na konia i odjechał w kierunku centrum miasta. Spojrzenie matki wystarczyło, by Elizabeth podniosła się i zaczęła zbierać talerze po zupie. — Nie skończyłeś, Bobby — powiedziała do brata. — Nie jestem głodny, Lizzie — odrzekł chłopiec. — Ta zupa jakoś dziwnie smakuje. — Zawsze znajdziesz powód, żeby nie jeść, paniczu Robercie — zganiła go Elizabeth. — Nic dziwnego, żeś taki chudy. Nigdy nie wyrośniesz na silnego mężczyznę jak twój tata. — Dosyć, Elizabeth — przerwała jej Robyn. — Zostaw go, jeśli nie ma apetytu. Wiesz, że nie czuje się najlepiej. — Ze stertą talerzy w jednej ręce 1 lampą naftową w drugiej Elizabeth poszła do krytej strzechą chaty, w której znajdowała się kuchnia. — Pora już, żeby wyszła za mąż — Juba smutno pokręciła głową. — Potrzebny jej mężczyzna w łóżku i dziecko przy piersi. — Nie mów takich bzdur, Juba — warknęła Robyn. — Później będzie niiała na to czas. Jest mi tu potrzebna, nie mogę pozwolić jej odejść. Pracuje jak wykwalifikowana lekarka. — Mężczyźni przychodzą z Bulawayo jeden za drugim, a ona odsyła ich 2 powrotem — ciągnęła Juba, nie zwracając uwagi na zakazy. — To rozsądna i poważna dziewczyna — zgodziła się Robyn. — To smutna dziewczyna, którą coś trapi. — Och Juba, nie każda kobieta chce spędzić życie w roli służącej jakiegoś Mężczyzny — zadrwiła sobie z niej Robyn. — Czy pamiętasz, kiedy była młodsza — ciągnęła nie zrażona Murzynka. — Jakże wtedy radowała się, błyszczała niczym kropelka porannej rosy. — Wydoroślała. — Myślałam, że to ten wysoki, młody poszukiwacz kamieni zza morza, który zabrał od nas Vicky — Juba pokręciła głową — ale to nie on. Śmiała się na ślubie siostry wcale nie śmiechem dziewczyny, która straciła ukochanego. To coś innego — oświadczyła poważnym tonem Juba — lub ktoś inny. Robyn miała już zgłosić kolejny sprzeciw, gdy na zewnątrz, w ciemnościach rozległ się chór podnieconych głosów. Zerwała się na równe nogi i zawołała: — Co się tam dzieje, Elizabeth? Płomyk lampy przeleciał nad podwórkiem, oświetlając biegnące stopy córki. — Mamo! Mamo! Chodź szybko! — Lizzie wbiegła do środka. — Opanuj się, dziewczyno. — Robyn chwyciła ją za ramię, potrząsnęła gwałtownie. Elizabeth wzięła głęboki oddech i powiedziała: — Stary Mojżesz przyszedł z wioski — mówi, że widział żołnierzy, setki żołnierzy, przejeżdżali obok kościoła. — Juba, przynieś płaszcz Bobby'ego. — Robyn wyjęła zza drzwi laskę i wełnianą chustę. — Elizabeth, daj mi lampę! Matka prowadziła ich w kierunku kościoła. Szli małą, zwartą grupą wzdłuż drogi, przy której rosły rozłożyste drzewa. Bobby owinięty w wełniany płaszcz siedział na rękach u Juby. Zanim jeszcze dotarli do świątyni, zauważyli wiele innych postaci, które również biegły w tym samym kierunku. — Wychodzą ze szpitala — powiedziała z oburzeniem Juba. — A jutro znów będą chorzy. — Nie powstrzymasz ich — westchnęła Elizabeth. — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. — A potem krzyknęła: — Tam są! Mojżesz miał rację. Patrzcie! Gwiazdy świeciły na tyle jasno, że można było dostrzec kolumnę jeźdźców wyjeżdżających z wąskiego przesmyku między wzgórzami na drogę. Jechali dwójkami oddalonymi od siebie o jedną długość. Ale panowała zbytnia ciemność, by zobaczyć ich twarze ukryte pod szerokimi rondami kapeluszy. Ponad ramieniem każdego z mężczyzn wystawała, jak palec oskarżyciela, lufa karabinu. Gruba warstwa piasku wyciszała uderzenia kopyt, rozlegało się tylko skrzypienie skórzanych siodeł, a gdy konie potrząsały głowami, również pobrzękiwanie łańcuszków wędzidłowych. Panująca cisza nie pasowała do takiej mnogości. Nie wydawano żadnych rozkazów, obserwujący żołnierzy ludzie nie ośmielili się rozmawiać głośno. Kolumna dotarła już do rozwidlenia drogi i skręciła w lewo, na południe. — Kim oni są? — zapytała Juba drżącym ze strachu głosem. — Wyglądają niczym duchy. — To nie duchy — powiedziała stanowczym tonem Robyn — lecz ołowiane żołnierzyki Jamesona, jego nowy Rodezyjski Regiment Konny. — Dlaczego wybrali starą trasę? — wyszeptała Elizabeth, podobnie jak Juba, będąca pod wrażeniem niezwykłej ciszy. — I dlaczego jadą w nocy? — To mi śmierdzi Jamesonem... oraz jego panem. — Robyn podeszła do krawędzi drogi, podniosła lampę i zawołała głośno: — Dokąd jedziecie? Odpowiedział jej czyjś niski głos: — Tu i tam, paniusiu, żeby zobaczyć, jak to daleko. — Potem było słychać stłumiony chichot kilku żołnierzy. Bez zatrzymania przesuwali się dalej. W środku kolumny znajdowało się siedem wozów transportowych. Ciągnęły je muły, ponieważ zaraza nie oszczędziła ani jednego wołu. Za wozami jechało osiem dwukółek, pod których plandekami ukryto karabiny maszynowe marki Maxim, a za nimi trzy lekkie armatki polowe, pamiętające jeszcze zwycięską wyprawę Jamesona na Bulawayo. Tył kolumny, podobnie jak jej czoło, składał się z podążających dwójkami żołnierzy. Przejazd kolumny trwał niemal dwadzieścia minut. Zaległa zupełna cisza, a o jeźdźcach przypominał tylko wciąż unoszący się pył. Pacjenci ze szpitala jeden po drugim znikali między drzewami. Jedynie mała grupka w milczeniu wciąż stała przy drodze i czekała, aż Robyn da znak do powrotu. — Mamusiu, zimno mi — zakwilił w końcu Bobby, wyrywając ją z zamyślenia. — Ciekawe co teraz knują? — powiedziała cicho, jakby do siebie ł poprowadziła ich na wzgórza ku domowi. — Fasola pewnie zupełnie wystygła — narzekała Elizabeth, biegnąc czym prędzej do kuchni, gdy Juba i Robyn wchodziły po schodach na werandę. Juba postawiła Bobby'ego na podłodze, a chłopiec natychmiast pognał do ciepłej jadalni. Chciała już zrobić to samo, lecz Robyn powstrzymała ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. Obie kobiety stały razem otoczone wzajemną miłością i zrozumieniem, patrzyły w kierunku, w którym pojechali milczący żołnierze. — Jakie to piękne! — szepnęła Robyn. — Zawsze myślę o gwiazdach jak o swoich przyjaciołach. Są takie stałe, dzisiaj wydają się również bardzo bliskie. — Podniosła rękę, jakby chciała zerwać je z nieboskłonu. — To gwiazdozbiór Oriona, tam zaś — Byka. — A dalej — czterej Synowie Manatassi — powiedziała Juba — jej biedne zamordowane dzieci. — Te same gwiazdy — Robyn przytuliła się mocniej do Juby — te same gwiazdy świecą nad głowami nas wszystkich, mimo że znamy je pod innymi nazwami. Wy nazywacie te cztery jasne gwiazdy Synami Manatassi, a my mówimy na nie — Krzyż Południa. Poczuła, że Juba zadrżała nagle, i zapytała pełnym troski głosem: — Co się stało, moja mała gołąbeczko? — Bobby miał rację — szepnęła Juba. — Jest zimno, chodźmy do środka. — Ani razu nie odezwała się podczas kolacji, a kiedy Elizabeth zabrała chłopca do jego sypialni, rzekła: — Nomusa, muszę iść do wioski. — Juba, przecież dopiero co stamtąd wróciłaś. O co chodzi? — Moje serce mi mówi, Nomusa, że mój mąż bardzo mnie potrzebuje. — Q mężczyźni — stwierdziła gorzkim tonem Robyn. — Życie byłoby 0 tyle łatwiejsze, gdyby kobiety rządziły światem. — To znak — szepnęła Tanase, przyciskając syna do piersi. Blask płonącego pośrodku chaty małego ogniska oświetlał jej twarz, jednocześnie rzucając głębokie cienie na oczy, które wyglądały jak puste oczodoły czaszki. — Znaczenie przepowiedni Umlimo staje się jasne dopiero wtedy, kiedy zapowiadane wydarzenia stają się faktem. — W południe skrzydła owadów zasłoniły słońce — przypomniał Bazo — i bydło legło z wykręconymi głowami, a teraz... — A teraz krzyż pożarł bezrogie bydło — żołnierze jechali nocą na południe. To trzeci i ostatni znak, na który czekaliśmy — Tanase powiedziała radośnie. — Duchy naszych przodków wzywają nas do działania. Czas czekania się skończył. — Matko, duchy wybrały ciebie, byś wyjaśniła znaczenie trzeciej części przepowiedni. Gdyby nie ty, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak biali ludzie nazywają te cztery jasne gwiazdy. Teraz duchy mają dla ciebie następne zadanie. Tylko ty jedna wiesz, ile osób znajduje się w misji Khami. Juba spojrzała na męża. Jej usta drżały, a w oczach pojawiły się łzy. Gandang skinął głową, by zaczęła mówić. — Nomusa — szepnęła. — Nomusa, która jest dla mnie więcej niż matką i siostrą. Nomusa, która przecięła łańcuch, jakim byłam związana na statku niewolniczym. — Spróbuj o tym wszystkim zapomnieć — poradziła Tanase. — Nie ma teraz miejsca na wspomnienia. Powiedz, kto jeszcze przebywa w misji. — Elizabeth, moja kochana, smutna Lizzie i Bobby, którego nosiłam na rękach. — Kto jeszcze? — nalegała Tanase. — Już nikt więcej — szepnęła Juba. Bazo spojrzał na ojca. — Są twoi, wszyscy w misji Khami. Wiesz, co trzeba zrobić. Gandang przytaknął skinieniem głowy, a Bazo zwrócił się do matki. — Powiedz mi, kochana matko — mówił ciepłym, spokojnym głosem — powiedz mi o Bakeli i jego kobiecie. Wiesz coś o nich? — W zeszłym tygodniu był w tym dużym domu w King's Lynn — on i Balela — „Ta, która przynosi czyste i słoneczne niebo." Bazo zwrócił się do jednego z indunów, siedzących w rzędzie za Gan-dangjem. — Suku! Ten podniósł się i przyklęknął na jedno kolano. — Baba? — zapytał. — Bakela i jego kobieta są twoi — rzekł Bazo — a kiedy wypełnisz to zadanie, zajmij się górnikami na Wzgórzach Hartley. Jest tam trzech mężczyzn i kobieta z czterema szczeniakami. — Nkosi Nkulu — przyjął rozkaz. Nikt nie protestował, kiedy powiedział do Bazo „Nkosi Nkulu!" — „Królu!" — Matko, gdzie jest Henshaw i jego kobieta, córka Nomusy? — Trzy dni temu Nomusa dostała od niej list. Są w obozie na końcu linii kolejowej — ona i jej synek. Drugie dziecko ma się narodzić mniej więcej w czasie Święta Chawala. Pisała o swojej radości oraz szczęściu. — A Henshaw? — Bazo wypytywał cierpliwie. — Gdzie podziewa się Henshaw? — W liście napisała, że jest z nią — źródło jej radości. Możliwe, że nadal są razem. — Sam się nimi zajmę — powiedział Bazo. — A także pięcioma białymi, którzy pracują przy budowie torów. Potem pójdziemy po dwóch mężczyzn, kobietę i troje dzieci z Kopalni Antylopy. — Cichym głosem wydawał dyrektywy swoim dowódcom. Każdy dostał jakąś farmę lub stojącą na uboczu kopalnię łącznie z wykazem spodziewanych ofiar. Wszystkie rzeczne brody miały być strzeżone, linie telegrafu zerwane, a policjanci generała St. Johna zabici. Wojownicy musieli zlikwidować wszelkie spotkane po drodze osoby i zabrać ich broń. Następnie zwrócił się do kobiet. — Tanase, ty dopilnujesz, żeby kobiety oraz dzieci bezpiecznie dotarły na Wzgórza Matopos. Dopilnuj również, by zamieszkały w małych, odizolowanych od siebie grupkach, mujiba zaś obserwowali ze szczytów wzgórz, czy nie nadchodzą biali. Niech kobiety przygotowują wywary i muti dla rannych. — Nkosi Nkulu — odpowiadała Tanase po każdym poleceniu i patrzyła na niego, starając się nie okazywać dumy i ogromnej radości, jaka ją przepełniała. „Królu!", mówiła do niego, tak jak wszyscy inni indunowie. Skończył już, a zgromadzeni czekali na coś jeszcze. W chacie panowała grobowa cisza. W czarnych, jakby wyrzeźbionych w mahoniu, twarzach błyszczały jedynie białka oczu. Bazo odezwał się wreszcie. — Zgodnie z tradycją w noc Chawala synowie i córy Maszobane, Mzilikaziego i Lobenguli powinni obchodzić Święto Pierwszych Owoców. W tym roku jednak nie będzie żadnych plonów, zniszczyła je szarańcza. W tym roku również młodzi wojownicy nie będą mogli zabić gołymi rękoma czarnego byka, ponieważ wyręczyła ich już zaraza. Bazo wolno powiódł oczyma po otaczających go twarzach. — Niech wiec wszystko rozpocznie się w noc Chawala. Niech rozpęta się burza. Niech oczy staną się czerwone. Niech wojownicy Matabele ruszą do ataku! — Jee! — zamruczał Suku w drugim rzędzie indunów. — Jee! — stary Babiaan powtórzył wojenny okrzyk. Po chwili już wszyscy kołysali się, 2 naprężonych gardeł wyrywała się pieśń, a oczy nabiegły krwią. Transport amunicji okazał się niezwykle czasochłonny, tym bardziej że mógł polegać tylko na dwudziestu zaufanych ludziach. W każdej żelaznej skrzyni ze strzałką i literami „W.D." wytłoczonymi na ^ieku znajdowało się dziesięć tysięcy sztuk amunicji. Paki zamknięto prostymi klamrami, które można było rozwalić kolbą karabinu. Armia brytyjska zawsze uczyła się na własnych błędach. Tego nauczyła się na Isandhlwana — Wzgórzu Małej Ręki — na granicy Zululandu, kiedy lord Chelmsford zostawił w obozie tysiąc żołnierzy, a sam z lotną kolumną wyruszył, by sprowadzić zuluskich indunów na pole walki. Unikając kontaktu z kolumną, indunowie wrócili i zaatakowali obóz. Kiedy impi przekroczyły linię posterunków strażniczych, kwatermistrzowie zdali sobie sprawę z tego, że Chelmsford zabrał klucze do skrzyń z amunicją. Isazi — zuluski woźnica Ralpha — przekazał mu dokładny opis starcia. — Darli je siekierami, bagnetami, gołymi rękoma. Klęli, krzyczeli z wściekłości i bezsilności. Podeszliśmy bliżej, a oni próbowali bronić się jeszcze swoimi nie naładowanymi karabinami. — Oczy Isaziego zamgliły się nieco jak oczy starca, który wspomina swoją pierwszą miłość. — Mówię ci, Mały Sokole, okazali się naprawdę odważnymi ludźmi, a nasze dzidy wykonały piękną pracę. Nikt nie miał pewności, ilu Anglików poległo na Wzgórzu Małej Ręki, ponieważ ponowne odebranie Zulusom tego terenu zabrało Chelmsfordowi niemal cały rok. Była to jedna z największych tragedii w historii brytyjskiej armii, a natychmiast po tym wydarzeniu Ministerstwo Wojny zmieniło wzór opakowań na amunicję. Fakt, że załadowano ją w nowe skrzynie, w pewnym stopniu świadczył o tym, jak głębokie zrozumienie panowało miedzy panem Rhodesem i brytyjskim sekretarzem kolonialnym. Niemniej jednak ogromne pojemniki musiały zostać otwarte, a amunicja zawinięta w woskowany papier. Sto sztuk w każdej paczce, które później należało szczelnie zawinąć w cienkie arkusze blachy cynowej i włożyć do beczek z olejem. Było to wyjątkowo uciążliwe zadanie, więc Ralph wydawał się szczerze zadowolony, kiedy mógł uciec na kilka godzin z warsztatów De Beers Consolidated Mines Company, gdzie cały proces miał miejsce. Aaron Fagan czekał na niego w biurze. Nie zdjął płaszcza, a w ręku trzymał melonik. — Stajesz się bardzo tajemniczy, Ralph — orzekł. — Nie mogłeś przynajmniej powiedzieć mi, czego się spodziewasz? — Wkrótce sam się dowiesz — obiecał Ballantyne i wziął cygaro do ust. — Chcę tylko wiedzieć, czy można temu człowiekowi zaufać i czy jest dyskretny. — To najstarszy syn mojej własnej siostry — Aaron żachnął się. Ralph spokojnie zapalił cygaro. — Doskonale, a potrafi trzymać język za zębami? — Dałbym za niego głowę. — Możliwe, że będziesz musiał — powiedział sucho Ralph. — Chodźmy więc zobaczyć ten ideał. Dawid Silver był otyłym, młodym człowiekiem o różowej cerze. Na nosie nosił binokle w złotych oprawkach, jego włosy błyszczały od nadmiaru brylantyny, a przedziałek pośrodku głowy przypominał ogromną bliznę. Z szacunkiem przytakiwał „wujkowi Aaronowi" i dołożył wszelkich starań, by obaj jego goście siedzieli wygodnie, by obaj mieli obok siebie popielniczki i filiżanki z herbatą, krzesła zaś ustawił tak, żeby wpadające przez okna promienie słońca oświetlały ich, lecz nie raziły w oczy. — To jeden z najdroższych gatunków herbaty — zauważył skromnie, zasiadając za biurkiem. Potem położył przed sobą dłonie, w afektowany sposób zacisnął usta i wyczekująco spojrzał na Ralpha. Kiedy ten wyjaśniał, na czym polega jego sprawa, Dawid Silver cmokał cicho oraz kiwał głową jak chińska lalka. — Panie Ballantyne — powiedział, nie przestając kiwać głową — my brokerzy — rozpostarł ramiona — w naszym żargonie nazywamy to „skracaniem pozycji" lub „krótką sprzedażą". Jest to dość często zawierana transakcja. Aaron Fagan popatrzył przepraszająco na Ralpha. — Dawidzie, myślę, że pan Ballantyne wie... — Nie, nie — zaprotestował Ralph — proszę pozwolić, aby pan Silver mówił. Jestem pewien, że to, co powie, będzie bardzo pouczające. — Miał poważny wyraz twarzy, ale bardzo rozbawione oczy. Dawid Silver nie zauważył ironii i gorliwie wyjaśniał dalej. — To krótkotrwały kontrakt spekulacyjny. Zawsze przypominam o tym moim klientom, którzy chcą zawrzeć takowy. Szczerze mówiąc, panie Ballantyne, ja nie popieram spekulacji na giełdzie. W takim miejscu kapitał powinien być inwestowany w legalne przedsięwzięcia. Gra na giełdzie to nie wyścigi konne. — Bardzo szlachetna myśl — zgodził się Ralph. — Cieszę się, że pan też tak sądzi. — Dawid Silver wydął policzki. — Wracając jednak do sprawy krótkiej sprzedaży udziałów. Polega na tym, że klient oferuje akcje danej firmy — których nie posiada — po cenie niższej od aktualnego kursu, zobowiązując się dostarczyć je w późniejszym terminie, zazwyczaj jeden do trzech miesięcy. — Tak — przytaknął Ralph. — Myślę, że rozumiem. — Oczywiście sprzedający akcje liczy na to, że ich cena spadnie znacznie, zanim będzie musiał przekazać je nabywcy. Z tego punktu widzenia im większa jest obniżka wartości, tym większy zysk sprzedającego. — Aaa! Łatwy sposób na duże pieniądze — zauważył Ralph. — Z drugiej jednak strony — pulchna twarz Dawida Silvera nagle stała się poważna — jeśli cena akcji wzrosłaby, sprzedający poniósłby znaczne straty, ponieważ byłby zmuszony kupić udziały po wyższej cenie, by dostarczyć je nabywcy. Naturalnie dostanie za nie uprzednio uzgodnioną sumę. — Naturalnie. — Rozumie pan już, dlaczego próbuję odwodzić moich klientów od tego rodzaju transakcji. 195 — Pański wuj zapewniał mnie, że jest pan bardzo rozważnym człowiekiem. Dawid Silver był wyraźnie z siebie zadowolony. — Panie Ballantyne, myślę, że powinien pan wiedzieć, iż na giełdzie panuje bardzo optymistyczny nastrój. Słyszałem pogłoski, że przedsiębiorstwa z Witwatersrandu w tym kwartale odnotują duże zyski. Moim zdaniem trzeba teraz kupować akcje, a nie wyzbywać się ich. — Panie Silver, jestem okropnym pesymistą. — No dobrze. — Dawid Silver westchnął z wyższością osoby, która przyzwyczaiła się już do przekory prostych ludzi. — Czy może mi pan teraz zdradzić, panie Ballantyne, co dokładnie ma pan na myśli? — Chcę w ten sposób sprzedać akcje dwóch firm — wyjawił Ralph. — Consolidated Goldfields i Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego. Silver spoważniał nagle. — Wybrał pan najsilniejsze firmy na rynku, to przedsiębiorstwa pana Rhodesa. Proponuje pan jakąś konkretną sumę, panie Ballantyne? Najmniejsza ilość, jaką można sprzedać, to sto akcji. — Dwieście tysięcy — powiedział spokojnie Ralph. — Dwieście tysięcy funtów! — wykrztusił rozmówca. — Akcji — poprawił go Ralph. — Panie Ballantyne. — Silver był blady. — B.T.P. stoją po dwanaście funtów, a Consolidated — po osiem. Jeśli sprzeda pan dwieście tysięcy akcji... to będzie transakcja warta dwa miliony funtów. — Nie, nie! — Ralph potrząsnął głową. — Źle mnie pan zrozumiał. — I dzięki za to Bogu najświętszemu. — Pulchne policzki Dawida Silvera zaróżowiły się trochę. — Nie miałem na myśli dwustu tysięcy akcji w sumie, ale po dwieście tysięcy każdej firmy, czyli cztery miliony funtów. Broker zerwał się na równe nogi i przez chwilę odnosiło się wrażenie, że zaraz wybiegnie z pokoju. — Ale — wyjąkał — ale... — Nie potrafił jednak znaleźć żadnego powodu do sprzeciwu. Wydął usta jak nadąsane dziecko, a jego binokle zaszły mgłą. — Proszę usiąść — powiedział łagodnie Ralph. Silver opadł ciężko na krzesło. — Będę musiał poprosić pana o wpłatę zaliczki — odezwał się z ogromnym wysiłkiem. — Ile pan potrzebuje? — Czterdzieści tysięcy funtów. Ralph otworzył książeczkę czekową i wziął ze stojaka jedno z piór Silvera. Skrzypienie stalówki było jedynym dźwiękiem słyszalnym w małyrfl, dusznym pokoju. Ballantyne skończył, wyprostował się i powachlował czekiem, by wysuszyć atrament. — Jeszcze jedno — zaznaczył. — Nikt poza nami trzema nie może się dowiedzieć, że ja jestem zleceniodawcą tej transakcji. — Daję głowę. — Albo własne jądra — ostrzegł go Ralph, podając czek. Uśmiechał się, ale jego zielone oczy patrzyły tak zimno, że Silver zadrżał i poczuł ostry ból w swoich zagrożonym spodniach. Był to typowy dom Burów, stojący na skalistym wzgórzu powyżej porośniętej falującą trawą równiny. Dach pokryto cynkowaną blachą falistą, która zaczynała już miejscami rdzewieć. Budowlę opasała szeroka weranda, a ze ścian złuszczała się odbarwiona biała farba. Za domem, na rachitycznej wieży, tkwił wiatrak. Jego ramiona poruszane podmuchami suchego, pylistego wiatru obracały się na tle bladego, bezchmurnego nieba. Po każdym mozolnym obrocie na okrągłą betonową rynnę, znajdującą się obok drzwi, wylewała się niewielka ilość zielonej wody. Nie było widać nawet śladów ogrodu czy trawnika. Tuzin chuderlawych, nakrapianych kur grzebało w jałowej, wypalonej słońcem ziemi lub siedziało posępnie na rozwalającym się wozie oraz innych zniszczonych sprzętach, zdobiących podwórze każdego domostwa Burów. Nie opodal rósł australijski eukaliptus, a kora zwisała ze srebrnego pnia jak skóra liniejącego węża. W jego skąpym cieniu stało osiem ciężkich koni. Kiedy Ralph zeskoczył z siodła, wyskoczyła na niego sfora ujadających psów. Rozgonił je kilkoma kopnięciami i uderzeniami bata ze skóry hipopotama. — U kom 'n bietjie laat, meneer. — Na werandę wyszedł jakiś człowiek. Był ubrany w koszulę i wiszące na szelkach spodnie, spod których wystawały gołe kostki. Na nogach miał tylko proste buty z grubej skóry. — Jammer — Ralph przeprosił za spóźnienie, używając uproszczonej formy holenderskiego, którą Burowie nazywali taal — język. Mężczyzna otworzył przed nim drzwi, a Ralph wszedł do pozbawionego okien salonu. Pachniało tu stęchłym dymem i popiołem z wygaszonego kominka. Na podłodze rozłożono plecione maty oraz zwierzęce skóry. Pośrodku pokoju stał ciężki drewniany stół. Na ścianie, naprzeciwko kominka wisiała haftowana makatka z dziesięcioma przykazaniami. Jedyna książka leżała otwarta na blacie stołu. Była to ogromna Biblia w skórzanej oprawie i z mosiężnymi okuciami. Przy stole, na skórzanych krzesłach siedziało ośmiu mężczyzn. Kiedy Ralph wkroczył do środka, jednocześnie na niego spojrzeli. Każdy z nich miał ponad pięćdziesiąt lat. Burowie cenili sobie zdobyte z wiekiem doświadczenie i mądrość. Większość z nich nosiła brody, a wszyscy mieli na sobie bardzo stare ubrania. Osobnik, który powitał gościa, wszedł za nim i bez słowa wskazał puste krzesło. Ralph zajął je, a brodate głowy odwróciły się ku siedzącemu w końcu stołu mężczyźnie. Był potężny i brzydki jak buldog albo ogromny antropoid, o pomarszczonej twarzy i skórze spalonej od bezlitosnego, afrykańskiego słońca. Jego cera przebarwiła się i pokryła brodawkami oraz plamami wskazującymi na początki raka skóry. Jedna powieka opadała mu znacznie, co sprawiało, że wyglądał dość podejrzanie. Brązowe oczy również ucierpiały od palącego słońca i unoszącego się w powietrzu pyłu; były ciągle zaczerwienione, obolałe. Nazywali go Oom Paul — Wujek Paul i darzyli czcią prawie równie wielką jak ich starotestamentowego Boga. Paul Kruger zaczął głośno czytać fragment z leżącej przed nim Biblii. Czynił to wolno i wodził palcem po tekście. Nie miał kciuka — trzydzieści lat temu został odstrzelony przez rozerwaną wybuchem lufę. Jego głos był dudniącym bosso profundo. Tylko że mocny jest, który mieszka w tej ziemi, a miasta są obwarowane, bardzo wielkie; widzieliśmy tam także potomków Anaka... Kaleb uspokajał lud wzburzony na Mojżesza, mówiąc: Gdy wyruszymy na nią, to ją zdobędziemy, gdyż ją przemożemy, * Ralph przyglądał mu się uważnie, studiując jego ogromne cielsko — ramiona tak szerokie, że szpetna głowa wydawała się siedzieć na nich jak zmoknięty ptak na górskim szczycie. Patrzył na niego i myślał o legendzie, która otaczała tego dziwnego człowieka. Paul Kruger miał dziewięć lat, kiedy jego ojciec i wujowie załadowali swoje wozy i wyruszyli na pomoc, aby wydostać się z brytyjskiego terytorium. Prowadziła ich pamięć o dawnych bohaterach powieszonych przez Anglików na Slachters Nek. Krugerowie uciekali od brytyjskich sądów i prawa, które kazało im zwrócić wolność niewolnikom; od sędziów, którzy nie mówili ich językiem; od podatków nałożonych na ziemię, która była ich własnością i od obcego wojska, które, za niepłacenie tychże podatków, odbierało im ukochane stada. Był 1835 rok. Paul Kruger stał się mężczyzną w wieku, gdy inni chłopcy bawią się wciąż latawcami i grają marmurowymi kulkami. Każdego dnia dostawał jeden nabój i porcję prochu, po czym wysyłano go, by zdobył mięso dla całej rodziny. Jeśli mu się nie udało, dostawał od ojca lanie. Z konieczności stał się doskonałym strzelcem. Do jego obowiązków należało również wyszukiwanie wody i pastwisk, a potem doprowadzanie tam całej kolumny. Był bardzo dobrym jeźdźcem, jak mało kto poznał step oraz zwyczaje stad wielokolorowego bydła i owiec, które stanowiły majątek rodziny. Niczym matabelski mujiba znał wszystkie zwierzęta po imieniu i z odległości kilometra potrafił rozpoznać w stadzie chorą sztukę. * Biblia — Nowy Przekład — Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne -Warszawa Kiedy Mzilikazi — matabelski król — posłał swoje impi na niewielką karawanę, mały Paul atakował u boku innych mężczyzn. Wewnątrz okrągłej barykady utworzonej z wozów walczyło trzydziestu trzech Burów. Pojazdy ściśle połączono łańcuchami z zaprzęgów, a szpary między kołami pozatykano gałęziami. Matabelscy amadoda byli niezliczeni. Nacierali na nich, nucąc głębokie, dźwięczne „Jee!". Burowie odpierali atak bez przerwy przez sześć godzin, a gdy zaczęło im brakować kuł, ich kobiety w samym środku bitwy topiły i odlewały ołów. Matabelowie w końcu wycofali się, leżące wokół wozów sterty trupów sięgały w niektórych miejscach do pasa, mały Paul zaś stał się mężczyzną, ponieważ zabił człowieka — wielu ludzi. Dziwne, że pierwszego lwa zastrzelił dopiero cztery lata później. Posłał mu kulę prosto w serce, kiedy zwierzę rzuciło się z tyłu na jego konia. Potrafił również przetestować wierzchowca, galopując po bardzo kamienistym i pagórkowatym terenie. Jeśli się przewrócił, młody Paulus spadał jak kot na cztery łapy, kręcił głową z niezadowoleniem i odchodził. Polując na bawoły, siadał przodem do końskiego zadu, by celniej strzelać, kiedy te ogromne zwierzęta goniły jego ogiera. Tak niezwykły sposób siedzenia w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał mu kontrolować konia, a poza tym umiał tak szybko i gładko odwrócić się, że pędzące w pełnym galopie zwierzę nawet nie zmieniało kroku. Mniej więcej w tym samym czasie okazało się także, że posiada nadprzyrodzone zdolności. Przed polowaniem potrafił wprowadzić się w trans i opisać teren oraz zamieszkującą go zwierzynę. — Godzinę drogi stąd znajduje się mała, błotnista sadzawka, a wokół stado osłów nubijskich. Do wodopoju zbliża się również pięć tłustych eland. Ponad bojarem, na wzgórzu, pod rozłożystym drzewem akacjowym odpoczywają lwy, 'n on swart maanhaar, stary samiec i dwie lwice. Dalej w dolinie — trzy żyrafy. — Myśliwi znajdowali zwierzęta lub ślady, które zostawiły, dokładnie tam, gdzie opisał młody Paul. Kiedy miał szesnaście lat, był już uprawniony, jak dorosły mężczyzna, do dwóch farm, każda o powierzchni mniej więcej czterech hektarów. Były to pierwsze posiadłości z ogromnego obszaru, jaki zdołał nabyć, czasem wymieniając pług lub worek cukru na tyle hektarów doskonałych pastwisk. Jako dwudziestolatek zajął fotel burmistrza miasta. Już sam fakt, że w tak młodym wieku został wybrany na to ważne stanowisko przez ludzi, którzy ponad wszystko cenili sobie doświadczenie życiowe, świadczy o tym, że uważano go za osobę niezwykłą. Mniej więcej w tym samym czasie, biegnąc, wygrał wyścig na dystansie ponad kilometra z jeźdźcem na doskonałym koniu. Później, podczas bitwy z wodzem Sekukuni, przywódcę Burów postrzelono w głowę i stoczył się ze szczytu wzgórza. Generał był otyłym mężczyzną — ponad sto dwadzieścia kilogramów wagi — jednak Paul Kruger popędził za nim, odnalazł ciało i w ogniu muszkietów ludzi Sekukuni zaniósł je na szczyt. 199 Z czasem wyruszył, by pojąć za żunę swoją wybrankę, na przeszkodzie stanęła mu wezbrana rzeka Vaal. W jej spienionych wodach płynęły ścierwa dzikich zwierząt i bydła. Mimo ostrzeżeń, nie zdjąwszy nawet butów, zmusił konia do wejścia do wody i przeprawił się na drugi brzeg. Wezbrana rzeka nie powstrzymałaby takiego człowieka jak Kruger. Kiedy podbił Moshesha i Mzilikaziego oraz wszystkie inne wojownicze plemiona na południe od rzeki Limpopo; kiedy spalił misję doktora Dawida Livingstone'a, podejrzewając go o dostarczanie Murzynom broni; kiedy zwyciężył nawet nad własnymi rodakami — rebelianckimi Burami z Wolnego Państwa Oranje, został zwierzchnikiem sił zbrojnych, a potem prezydentem Republiki Południowoafrykańskiej. Właśnie ten nieposkromiony, odważny, silny, brzydki, uparty, pobożny i swarliwy stary człowiek, posiadający ogromną fortunę oraz wielkie stada bydła, podniósł teraz głowę znad Biblii i zakończył czytanie prostym zaleceniem. — Lękajcie się Boga i nie ufajcie Anglikom — powiedział i zamknął Biblię. Potem, wciąż nie odrywając swoich nabiegłych krwią oczu od twarzy Ralpha, ryknął z niespodziewaną siłą: — Wnieść kawę! — Czarna pokojówka weszła do środka, niosąc blaszaną tacę z ustawionymi na niej parującymi kubkami. Siedzący przy stole mężczyźni częstowali się nawzajem czarnym tytoniem i nabijali fajki, uważnie obserwując Ralpha. Kiedy gęsty, niebieski dym zaczął unosić się w powietrzu, Kruger znów się odezwał. — Chciał się pan ze mną zobaczyć, mijn heerl — W cztery oczy — odpowiedział Ralph. — Ufam tym ludziom. — Dobrze. Mówili językiem taal Ralph wiedział, że Kruger nieźle zna angielski, wiedział jednak również, że dla zasady nie będzie chciał się nim posługiwać. Ralph nauczył się taal w kopalni diamentów. Był to najprostszy ze wszystkich europejskich języków, który bardzo dobrze odpowiadał potrzebom społeczności zwykłych myśliwych i farmerów, choć nawet oni przy okazji politycznych dyskusji oraz uroczystości religijnych uciekali się do wzniosłości klasycznej odmiany holenderskiego. — Nazywam się Ballantyne. — Wiem, kim pan jest. Pańskim ojcem jest łowca słoni. Mówią, że to silny mężczyzna i uczciwy, ale pan — w tonie głosu starca zabrzmiała pogarda — pan należy do tego bałwochwalcy, Rhodesa. — Mimo że Ralph starał się zaprzeczyć, on ciągnął dalej: — Proszę nie sądzić, że nie słyszałem jego bluźnierstw. Wiem, że kiedy go zapytano, czy wierzy w istnienie Boga, odpowiedział — tutaj Kruger posłużył się swoją nie najlepszą angielszczyzną — „Daję Bogu pięćdziesięcioprocentową szansę istnienia". — Wolno pokręcił głową. — Pewnego dnia za to zapłaci, albowiem Bóg rzekł: „Nie wzywaj imienia Pana swego nadaremno". onn — A może dzień zapłaty już nadszedł — powiedział cicho Ralph. — I może właśnie pan jest wybranym przez Boga narzędziem. — Pan również ma czelność bluźnić? — zapytał ostrym tonem starzec. — Nie. — Ralph potrząsnął głową. — Przybyłem, by oddać bluźniercę w pańskie ręce — wyjawił i położył na stole kopertę, po czym przesunął ją w kierunku prezydenta. — Oto spis broni, która potajemnie została sprowadzona do Johannes-burga oraz wykaz miejsc, gdzie ją ukryto. Nazwiska rebeliantów, liczebność wojsk zgromadzonych na granicy w Pitsani; trasa, jaką zamierzają przebyć, by dotrzeć do buntowników w Johannesburgu i data rozpoczęcia działań zbrojnych. Wszyscy siedzący przy stole mężczyźni oniemieli, jedynie starzec dalej spokojnie pykał fajkę i nawet najmniejszym ruchem nie pokazał, że ma ochotę sięgnąć po kopertę. — Dlaczego pan do mnie z tym przychodzi? — Uważam, że moim obowiązkiem jest ostrzec sąsiada, kiedy widzę, że złodziej zamiarza włamać się do jego domu. Kruger wyjął fajkę z ust i wylał z cybucha na podłogę kilka kropel gęstej, żółtej cieczy. — Jesteśmy sąsiadami — wyjaśnił Ralph. — Jesteśmy białymi ludźmi mieszkającymi w Afryce. Łączy nas wspólne przeznaczenie. Mamy wielu wrogów i pewnego dnia możemy być zmuszeni do tego, by razem przeciw nim walczyć. Fajka Krugera zabulgotała cicho. Przez pełne dwie minuty nikt się nie odzywał, w końcu Ralph znów przerwał ciszę. — No dobrze — powiedział. — Jeśli Rhodes zostanie pokonany, zarobię na tym masę pieniędzy. Kruger westchnął i skinął głową. — Nareszcie panu wierzę, oto prawdziwe angielskie usprawiedliwienie zdrady. — Potem wziął kopertę do swojej brązowej, pokrytej naroślami, starczej ręki i rzekł cicho: — Do widzenia, mijn heer. Cathy znów zaczęła malować. Kiedy urodził się Jon-Jon, musiała na pewien czas odłożyć pędzle. Tym razem jednak postanowiła zająć się czymś poważniejszym niż tylko rodzinne portreciki i ładne krajobrazy. Tworzyła studia drzew Rodezji i miała już znaczny zbiór swoich dzieł. Najpierw malowała całe drzewo — przygotowując około dwudziestu prac typowych okazów, zanim zdecydowała się na reprezentatywny przykład — potem do głównego obrazu dodawała bardzo wierne rysunki liści, kwiatów i owoców wykonane akwarelą, a w końcu robiła odciski prawdziwych liści i kwiatów, zbierała nasiona, sporządzała bardzo dokładny opis rośliny. Bardzo szybko zdała sobie sprawę z własnej niewiedzy, więc napisała do Kapsztadu i Londynu z prośbą o przysłanie książek oraz Systema Naturae Linneusza. Z ich pomocą miała ambicję zostać kompetentnym botanikiem. Do tej pory wyróżniła już osiem gatunków drzew, które nie zostały wcześniej opisane. Jedno z nich nazwała „Terminalia Ralphii" na cześć Ralpha, inne natomiast na cześć Jonathana, ponieważ wspiął się na najwyższe gałęzie, by zerwać zdobiące je piękne różowe kwiatki. Kiedy, bez większych nadziei, wysłała niektóre z zebranych okazów i teczkę z rysunkami do sir Josepha Hookera do londyńskiego ogrodu botanicznego w Kew Gardens, otrzymała od niego bardzo życzliwy list, w którym wyraził on uznanie dla poziomu jej pracy i potwierdził klasyfikację nowych gatunków. Do listu został dołączony egzemplarz jego Genera Plantarum z dedykacją dla „badaczki dziwów natury". Był to również początek wieloletniej i fascynującej korespondencji. Z łatwością mogła połączyć swoje nowe hobby z ornitologicznymi zainteresowaniami Jon-Jona, pomogło jej ono również zająć się czymś podczas nieobecności Ralpha. Teraz jednak miała spore trudności z nadążaniem za synkiem — z powodu ogromnego brzucha poruszała się bardzo niezdarnie i na pewien czas musiała zapomnieć o chodzeniu po górach czy wspinaniu się na skały. Tego ranka pracowali w jednym z wysoko położonych wąwozów powyżej obozu, gdzie wcześniej znaleźli piękne, rozłożyste drzewo z dziwacznymi, przypominającymi kandelabry skupiskami owoców na najwyższych konarach. Jonathan wisiał wysoko nad ziemią, próbując zerwać jedną z obwieszonych owocami gałęzi. Nagle Cathy usłyszała jakieś odgłosy dochodzące z gęstych zarośli, które zamykały wejście do wąwozu. Szybko zapięła bluzkę i opuściła spódnicę —w osłoniętej dolinie między wzgórzami panował uciążliwy skwar, więc Cathy siedziała na brzegu strumienia, mocząc nogi w przyjemnie chłodnej wodzie. — Kto to? — zawołała, a po chwili na strome zbocze wbiegł spocony telegrafista. Był to niewysoki, łysy człowieczek o wyłupiastych oczach, był on również jednym z najbardziej zagorzałych wielbicieli Cathy. Nadejście telegramu oznaczało dla niego możliwość opuszczenia stanowiska pracy, by odszukać adresatkę. Kiedy czytała depeszę, on stał obok, trzymając w rękach kapelusz i patrzył na nią z uwielbieniem. Miejsca zarezerwowane na „Union Castle" wypływający z Kapsztadu do Londynu 20 marca stop otwórz kopertę i dokładnie wykonaj polecenia stop wkrótce wracam kocham cię Ralph. — Wyśle pan dla mnie telegram, panie Braithwaite? M — Oczywiście, pani Ballantyne, z ogromną przyjemnością. ** Mały człowieczek zaczerwienił się jak dziewczyna i nieśmiało spuścił oczy-Na kartce ze szkicownika Cathy napisała wiadomość do Zougi Ballafl- tyne'a, wzywającą go do powrotu do King's Lynn. Pan Braithwaite przycisnął złożony arkusik niczym relikwię do wklęsłej klatki piersiowej i powiedział: — Wesołych świąt, pani Ballantyne. Cathy zadrżała. Dni mijały tak szybko, że nawet nie spostrzegła, iż rok 1895 miał się już ku końcowi. Nagle przeraziła ją myśl o samotnych świętach w zupełnej głuszy, następnych świętach bez Ralpha. — Wesołych świąt, panie Braithwaite — odwzajemniła, mając nadzieję, że telegrafista odejdzie, zanim ona się rozpłacze. Z powodu ciąży była taka słaba i łatwo dawała się ponieść emocjom — gdyby tak Ralph mógł wrócić. Gdyby tak... Pitsani to nie miasto, ani nawet wioska. Znajdowała się tam jedynie faktoria stojąca samotnie na krawędzi pustyni Kalahari, która ciągnęła się hen na zachód. Do granicy z Transwalem pozostało zaledwie kilka kilometrów, jednak żaden płot czy tabliczka nie wskazywały na jej istnienie. Teren był tak płaski, a krzewy na tyle niskie, że jadący na koniu człowiek z dużej odległości dostrzegł faktorię i drżące w rozgrzanym powietrzu kształty białych namiotów stacjonującego wojska. Jeździec nielitościwie poganiał wierzchowca przez prawie pięćdziesiąt kilometrów od stacji kolejowej w Mafeking. Mii do przekazania bardzo pilną wiadomość. Nie spełniał on roli posłańca pokoju, ponieważ był żołnierzem i człowiekiem czynu. Nazywał się kapitan Maurice Heany — przystojny mężczyzna o ciemnych włosach i bystrym spojrzeniu. Służył w siłach policyjnych Beczuany, a podczas wojny z Matabelami dowodził oddziałem kawalerzystów. Stał się sokołem, który jak gołąb przynosi wiadomości. Wartownicy zauważyli tumany kurzu, gdy jeździec znajdował się jeszcze od nich ponad trzy kilometry. Kiedy Heany wjechał na teren obozu, starsi oficerowie już czekali u wejścia do namiotu dowódcy. Na spotkanie wyszedł sam doktor Jameson, uścisnął mu dłoń i wprowadził do namiotu, który izolował ich od ciekawskich spojrzeń. Zouga Ballantyne nalał toniku do szklanki z dżinem i podał ją przybyszowi mówiąc: — Przykro mi, Maurice, to nie Kimberley Club, niestety, nie mamy lodu. — Z lodem, czy bez, ratujesz mi w ten sposób życie. Znali się bardzo dobrze. Maurice Heany został jednym ze wspólników Ralpha Ballantyne'a i Harry'ego Johnstona, kiedy ci zawarli umowę na sprowadzenie do Maszony pierwszej kolumny europejskich pionierów. Heany wypił drinka i wytarł usta, po czym spojrzał na Johna Willough-Vego. Był w rozterce, ponieważ nie wiedział, do kogo powinien się teraz zwrócić — mimo że Willoughby pełnił funkcję dowódcy regimentu, * Zouga Ballantyne jego zastępcy i choć doktor oficjalnie występował tylko jako cywilny obserwator, wszyscy wiedzieli, kto podejmuje ostateczne decyzje. Jameson pomógł mu wybrnąć z trudnej sytuacji, mówiąc po prostu: H — No dalej, jakie wieści przywozisz? — Niezbyt dobre, doktorze Jim. Pan Rhodes jest przekonany, że powinien pan zostać tutaj, dopóki Komitet nie zajmie Johannesburga. — A kiedyż to nastąpi? — zapytał gorzko Jameson. — Spójrz tylko. — Podniósł ze stołu plik telegramów. — Co kilka godzin przychodzi inna wiadomość, napisana tym idiotycznym szyfrem Franka Rhodesa. Proszę, ta nadeszła wczoraj. — Jameson odczytał głośno: Koniecznie trzeba wstrzymać otwarcie przedsiębiorstwa, dopóki nie zostanie uzgodniony projekt nagłówka na papierze firmowym. — Z obrzydzeniem rzucił depeszę na stół. — Ta cała śmieszna gadanina dotycząca flagi. Do cholery, jeśli nie robimy tego dla brytyjskiego sztandaru, to niby dla czego innego? — To trochę jak nieśmiała panna młoda, która po ustaleniu terminu ślubu z niepokojem obserwuje nieubłagane zbliżanie się daty uroczystości. — Zouga Ballantyne uśmiechnął się. — Musimy pamiętać, że nasi przyjaciele z Komitetu Johannesburskiego są bardziej przyzwyczajeni do transakcji giełdowych i spekulacji finansowych niż do machania szablami. Możliwe, że niczym czerwieniącym się ze wstydu dziewicom potrzeba im trochę uzasadnienia prawnego. — Ma pan zupełną rację — zgodził się Jameson. — Mimo to jednak, Rhodes nalega, by to właśnie oni wykonali pierwszy krok. — Jest jeszcze coś, o czym powinniście wiedzieć — z wahaniem wtrącił Heaney. — Wygląda na to, że panowie z Pretorii są świadomi tego, iż coś się szykuje. Mówi się nawet, że jest wśród nas zdrajca. — Niewiarygodne — rzucił Zouga. — Zgadzam się, Ballantyne — odrzekł doktor Jim. — Niewykluczone, że Kruger zainteresował się tymi cholernymi, dziecinnymi telegramami Franka Rhodesa. — Wszystko jedno, panowie. Ważne jest to, iż Burowie zaczynają się przygotowywać. Może nawet zwołali swoje komanda w prowincjach Rusten-burg i Zeerust. — Jeśli dzieje się tak, jak pan sugeruje — odezwał się cicho Zouga — mamy do wyboru: albo wyruszyć natychmiast, albo wrócić do domu. Doktor Jameson nie mógł już dłużej usiedzieć, zerwał się z krzesła i zaczął przemierzać namiot drobnymi, sztywnymi krokami. Patrzyli na niego w milczeniu, w końcu zatrzymał się przy wejściu i spojrzał na wschód, w kierunku linii horyzontu, za którą znajdowała się czekająca na nich nagroda — złotonośne pola Witwatersrandu. Kiedy odwrócił się do zebranych, wiedzieli, że już podjął decyzję. — Idę — powiedział. — Tak myślałem — odrzekł Zouga. — A ty? — zapytał cicho Jameson. — Idę z tobą — odpowiedział Zouga. — Tak myślałem — zaznaczył Jameson i spojrzał na Willoughby'ego, który również przytaknął. — Doskonale! Johnny, poinformuj ludzi. Chciałbym porozmawiać z nimi, zanim wyruszymy. Zouga, dopilnuj, by zerwano linię telegraficzną. Już nigdy nie chcę widzieć tych idiotycznych, zaszyfrowanych telegramów. Jeśli Frankie ma mi coś jeszcze do przekazania, powie mi to osobiście, kiedy dotrzemy do Johannesburga. — Mają Jamesona! — Wołanie zabrzmiało wśród ściszonych rozmów w Kimberley Clubie, jak okrzyk wojenny Huna u wrót Rzymu. Nastąpiła natychmiastowa i przytłaczająca konsternacja. Członkowie klubu wybiegli z baru i stłoczyli się wokół herolda, wypełniając cały marmurowy hali. Pozostali wyszli z czytelni, ustawili się wzdłuż poręczy schodów i wołali do zgromadzonych osób, by dowiedzieć się, o co chodzi. W jadalni ktoś wpadł na wózek kelnerski, zrzucając z niego pieczeń i ziemniaki w mundurkach, które potoczyły się po podłodze jak oddział piechoty. Człowiek, który przyniósł wiadomość, zajmował się skupem diamentów. Był tak poruszony, że zapomniał zdjąć z głowy swój słomkowy kapelusz. Tego rodzaju uchybienie zwykle zasługiwało na naganę. Stał teraz pośrodku hallu, z kapeluszem na głowie i w okularach, zsuwających się z jego purpurowego nosa. Trzymał w rękach najnowszy numer „The Diamond Fields Advertiser", tak świeży, że farba drukarska brudziła mu palce. Jameson wywiesi! białą flagę pod Doornkop — odczytywał fragment artykułu — po starciu, w którym zginęło szesnastu łudzi. Doktorze Jameson, mam zaszczyt pana poznać. Generał Cronje przyjmuje pańską kapitulację. Ralph Ballantyne nie opuścił swojego miejsca przy stole, mimo że jego goście razem z innymi pobiegli do hallu. Gestem kazał zdezorientowanemu kelnerowi napełnić kieliszek, po czym, wciąż czekając na powrót gości, nałożył sobie jeszcze jedną łyżkę sole bonne femme. Na czele szedł Aaron Fagan, wyglądali jak wracająca z cmentarza grupa żałobników. — Burowie jakby na nich czekali... — Doktor Jim wszedł prosto na nich... — Co on, do licha, sobie myślał? Usiedli i natychmiast sięgnęli po kieliszki. — Miał sześciuset sześćdziesięciu ludzi i broń. Na Boga, to wszystko było Wcześniej zaplanowane. — Będzie o czym opowiadać. — I spadnie kilka głów. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. — W końcu powinęła się noga doktorowi Jłmowi. — Ralph, twój ojciec jest wśród jeńców — powiedział Aaron, podnosząc głowę znad artykułu. Dopiero teraz Ralph okazał zaniepokojenie. — To niemożliwe. — Wyrwał gazetę Aaronowi i patrzył na nią z niedowierzaniem. — Co się stało? — mamrotał. — O Boże, co się stało? W hallu znów było słychać czyjeś wołanie. — Kruger aresztował wszystkich członków Komitetu Johannesbursldego. Obiecał, że staną oni przed sądem i dostaną dożywocie. — Kopalnie złota! — powiedział ktoś wyraźnie w ciszy, która nastąpiła po fali tragicznych wiadomości. Zgromadzeni instynktownie podnieśli głowy i spojrzeli na zegar, wiszący nad wejściem do jadalni. Za dwadzieścia druga. O drugiej otwierano giełdę. Znów powstało zamieszanie. Tym razem wszyscy skierowali się do wyjścia. Na chodniku jedni próbowali przywołać swoje powozy, a inni szybkim krokiem ruszyli w kierunku giełdy. Klub był niemal pusty, pozostało nie więcej jak dziesięć osób. Aaron i Ralph siedzieli sami przy swoim stole. Ralph wciąż trzymał w ręce listę jeńców. — Nie mogę w to uwierzyć — szeptał. — To katastrofa — zgodził się Aaron. — Co opętało tego Jamesona. Wydawało się, że wszystko najgorsze już się wydarzyło, nic nie było już w stanie dorównać okropnościom, o jakich przed chwilą usłyszeli. W tej chwili jednak w drzwiach jadalni pojawił się sekretarz klubu. — Panowie — powiedział ochrypłym głosem — mam jeszcze gorsze wiadomości. Przed chwilą nadszedł telegram. Pan Rhodes zrezygnował ze stanowiska premiera kolonii Przylądka. Prosi również o odwołanie go ze stanowiska przewodniczącego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, „De Beers" i Consolidated Goldfields. — Rhodes — szepnął Aaron. — On był w to zamieszany. To spisek. Bóg tylko jeden wie, jakie będą tego ostateczne konsekwencje i kogo Rhodes pociągnie za sobą. — Zamówmy lepiej karafkę portwajnu — powiedział Ralph, odsuwając talerz. — Nie jestem już głodny. Pomyślał o ojcu siedzącym w burskim więzieniu i nagle wyobraził go sobie w białej koszuli, z rękami związanymi z tyłu, opartego o białą ścian? i spokojnymi, zielonymi oczyma patrzącego na pluton egzekucyjny. Zrobiło mu się niedobrze, a rzadki gatunek portwajnu miał dla niego smak chininy. Odstawił kieliszek. — Ralph. — Aaron przyglądał mu się uważnie. — Ta krótka sprzedaż akcji Towarzystwa i Consolidated... twoja pozycja jest wciąż otwarta. — Zamknąłem wszystkie pańskie transakcje — oznajmił Dawid Silver. -7 Udało mi się sprzedać pańskie udziały w B.T .P. za średnio trochę powyżej siedmiu funtów, co daje panu — po zapłaceniu prowizji i podatku — cztery funty zysku na każdej akcji. Na Consolidated Goldfields wyszedł pan nawet jeszcze lepiej. Ich akcje najbardziej ucierpiały na załamaniu giełdy — z ośmiu funtów, kiedy zaczął pan je sprzedawać, spadły do prawie dwóch, gdy wydawało się, że w odwecie Kruger zajmie kopalnie złota w Witwaters-randzie. — Dawid Silver zamilkł i popatrzył z szacunkiem na Ralpha. — To posunięcie stanie się legendą na giełdzie, panie Ballantyne. Takie ogromne ryzyko. — Pokręcił głową z podziwem. — Co za odwaga! Co za wyczucie! — Co za szczęście! — powiedział zniecierpliwiony Ralph. — Ma pan dla mnie czek? — Tak. — Silver położył sobie na kolanach czarną, skórzaną aktówkę, otworzył ją i wyjął ze środka śnieżnobiałą kopertę ze szkarłatną woskową pieczęcią. — Jest kontrasygnowany i gwarantowany przez mój bank. — Dawid nabożnie przesunął kopertę po biurku wujka Aarona. — Opiewa na sumę — wziął głęSObloki oddech —jednego miliona pięćdziesięciu ośmiu funtów, ośmiu szylingów i sześciu pensów. Po czeku, który Rhodes wystawił Barneyowi Barnato za jego działki, jest to czek opiewający na najwyższą kwotę wystawiony w Afryce, na południe od równika. Co pan na to powie, panie Ballantyne? Ten spojrzał na siedzącego za biurkiem Aarona. — Wiesz, co trzeba zrobić. Dopilnuj tylko, żeby nikt nie dowiedział się, że to były moje akcje. — Rozumiem. — Prawnik przytaknął skinięciem głowy, a Ralph natychmiast zmienił temat. — Nadeszła już odpowiedź na mój telegram? Żona zwykle odpisywała szybciej. — Ponieważ Aaron był ich starym przyjacielem i kochał Cathy jak wszyscy z licznego grona jej wielbicieli, Ralph pozwolił sobie mówić dalej. — Za dwa miesiące będzie rodzić. Teraz, kiedy uspokoiło się nieco po tej nieszczęsnej wyprawie Jamesona i nie grozi nam już wojna, muszę ją tu sprowadzić. Tylko tutaj można zapewnić jej odpowiednią opiekę medyczną. — Wyślę mojego sekretarza do biura telegrafisty. — Aaron wstał 2 krzesła, podszedł do drzwi pokoju sekretarza i poprosił go o wykonanie polecenia. Potem spojrzał na siostrzeńca. — Czy masz coś jeszcze, Dawidzie? — Broker wpatrywał się w Ballantyne'a pełnym uwielbienia wzrokiem. Dopiero teraz poruszył się i zaczął w pośpiechu zbierać papiery i wpychać je do aktówki. Potem podszedł do Ralpha i podał mu swoją miękką, białą dłoń. — Nie jestem w stanie wyrazić, jak wielkim zaszczytem była dla mnie Praca dla pana. Jeśli mógłbym coś jeszcze zrobić... Aaron musiał prawie wyprosić go za drzwi. — Biedny Dawid — powiedział, wracając na swoje miejsce przy biurku. — Stałeś się jego pierwszym milionerem. To jak woda, która wprawia * nich młyńskie koło każdego młodego brokera. — Co z moim ojcem? — zapytał poważnym tonem Ballantyne. — Bardzo mi przykro, Ralph, nic więcej nie możemy uczynić. Z Jame-sonem i innymi zostanie przewieziony do Anglii, a potem umieszczony w więzieniu Wormwood Scrubs do czasu rozprawy. — Aaron wyjął kartkę z leżącej na biurku sterty papierów. Oni, wraz z innymi osobami, w miesiącu grudniu 1895 roku na terenie dominiów Jej Królewskiej Wysokości przygotowywali wyprawę wojskową przeciwko dominiom przyjacielsko nastawionego państwa — Republiki Południowoafrykańskiej, co jest niezgodne z ustaleniami wydanego w 1870 roku aktu o siłach zbrojnych stacjonujących na terytoriach obcych państw. Odłożył dokument i potrząsnął głową. — Nikt nic tu nie poradzi. — Co się z nimi stanie? Czy grozi im za to kara śmierci? — Ależ nie, Ralph, jestem przekonany, że do tego nie dojdzie. Ralph usiadł wygodnie na krześle i smutnymi oczyma popatrzył przez okno. Po raz setny obwiniał się za to, że nie przewidział, iż Jameson może kazać zerwać linię telegraficzną przed wymarszem na Johannesburg. Telegram z nieprawdziwą wiadomością o chorobie Louise, który wysłała Cathy, nigdy do niego nie dotarł i Zouga wraz z innymi wpadł w ręce czekających na nich burskich oddziałów. Nagle coś wyrwało go z zamyślenia. Do pokoju wszedł sekretarz Aarona. Ralph spojrzał na niego z wyczekiwaniem. — Nadeszła odpowiedź od mojej żony? — zapytał, lecz mężczyzna pokręcił głową. — Jest mi bardzo przykro, sir, ale nie — zawahał się, a Ralph go ponaglił. — No więc, o co chodzi? Wyduś pan w końcu z siebie. — Wygląda na to, że wszystkie połączenia telegraficzne z Rodezją nie działają od poniedziałku. — Aaa, więc dlatego. — Nie, panie Ballantyne, to nie wszystko. Dostaliśmy wiadomość z Tati, z rodezyjskiej granicy. Dziś rano przedarł się przez nią pewien człowiek. — Urzędnik głośno przełkną) ślinę. — Wygląda na to, że tylko on jeden ocalał. — Ocalał? — Ralph spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Co to znaczy? O czym pan w ogóle mówi? — Matabelowie powstali. Mordują wszystkich białych w Rodezji —mężczyzn, kobiety, dzieci — wyrzynają wszystkich! — Mamusiu, nie ma Douglasa ani Sussa. Nie ma nikogo, kto mógłby ffl1 zrobić śniadanie. — Jon-Jon wkroczył do namiotu, kiedy Cathy szczotkowała włosy i układała je w grube warkocze. — Wołałeś ich? — Wołałem. — Powiedz któremuś ze stajennych, by ich przyprowadził, kochanie. — Stajennych też nie ma. — No dobrze, chodź, przygotujemy ci śniadanie. Wyszła na zewnątrz. Poranne niebo przybrało piękny ciemnoróżowy kolor z pomarańczowym odcieniem na wschodzie. Dochodzący spośród drzew śpiew ptaków brzmiał jak pobrzękiwanie srebrnych dzwoneczków. Ognisko wygasło już i było teraz tylko kupką szarego popiołu. — Dorzuć trochę drewna, Jon-Jon — poleciła Cathy, a sama weszła do chaty, w której znajdowała się kuchnia. Ze złości zmarszczyła brwi. Nikogo tam nie zastała. Wzięła z półki jakąś puszkę, po czym spojrzała w kierunku wejścia. — Aaa, Isazi — powiedziała. — Gdzie są pozostali służący? — Kto wie, gdzie może się schować matabelski pies, kiedy go potrzebują? — zapytał pogardliwym tonem Isazi. — Pewnie przez całą noc tańczyli i pili piwo, a teraz ich głowy stały się tak ciężkie, że nie mogą ich podnieść. — Będziesz musiał mi pomagać — stwierdziła — dopóki nie wróci kucharz. Po śniadaniu Cathy znów zawołała Isaziego. — Zjawił się już któryś z nich? — Jeszcze nie, Nkosikazi. — Chcę pojechać na stację. Mam nadzieję, że czeka tam telegram od Henshawa. Zaprzęgniesz konie do dwukółki, Isazi? Dopiero teraz zauważyła zaniepokojenie na pomarszczonej twarzy Zulusa. — O co chodzi? — Konie też zniknęły. Zagroda jest pusta. — No to gdzie one mogą być? — Może mujiba wyprowadzili je wcześniej. Pójdę ich poszukać. — Nie ma potrzeby. — Cathy potrząsnęła głową. — Do budki telegrafisty nie jest przecież daleko. Spacer dobrze mi zrobi. — Potem zawołała do Jonathana. — Przynieś mi mój czepek, Jon-Jon. — Nkosikazi, to chyba nie najlepszy pomysł, ten mały... — Oj, daj już spokój — Cathy skarciła go czule i wzięła synka za rękę. — Jeśli odnajdziesz konie, mógłbyś po nas przyjechać. — Potem, kołysząc trzymanym za wstążkę czepkiem i z Jonathanem podskakującym u jej boku, poszła wzdłuż ścieżki, która wiodła wokół porośniętego lasem wzgórza do stacji kolejowej. Chłopiec pierwszy zauważył, że nie było słychać charakterystycznych uderzeń młotów w żelazne haki szynowe. — Jest tak cicho, mamo. — Stanęli, by posłuchać. — Przecież dziś nie piątek — Cathy myślała głośno. — Pan Mac nie płaci dzisiaj robotnikom. — Potrząsnęła głową, ale nie wzbudziło to w niej większego zaniepokojenia. — Dziwne — powiedziała i poszli dalej. Zatrzymali się, dopiero kiedy wyszli zza wzgórza. Cathy osłoniła oczy tną czepkiem i spojrzała przed siebie. Tory kolejowe biegły na południe jak jedwabiste nici pajęczej sieci, jednak u stóp wzniesienia, na którym stali urywały się nagle. Tuż obok znajdowały się sterta lękowych podkładów i niewielki stos szyn. Pociąg dostawczy miał przyjechać tego popołudnia z Kimberley, by uzupełnić zapas materiałów. Młoty i łopaly były ustawione w równe kozły, tam gdzie poprzedniego wieczora zostawili je robotnicy. Przy torach nie widniały żadne ludzkie postaci. — To jeszcze dziwniejsze — powiedziała Cathy. — Gdzie jest pan Henderson, mamo? — zapytał Jonathan nienaturalnie przyciszonym głosem. — Gdzie są pan Mac i pan Braithwaite? — Nie wiem. Pewnie jeszcze w swoich namiotach. Namioty brygadzisty, inżyniera i zarządców rozbito tuż za budką, w której znajdował się telegraf. Ani przy niej, ani pomiędzy płóciennymi piramidami nie było widać żadnych oznak życia, z wyjątkiem wrony, siedzącej na wierzchołku jednego z namiotów. Dobiegło ich niewyraźne krakanie, ptak rozpostarł skrzydła i ciężko sfrunął na ziemię. — Gdzie są robolnicy? — zakwilił Jonathan, a Cathy zadrżała, nagle. — Nie wiem, kochanie. — Jej głos załamał się. Odchrząknęła i dodała: — Zejdziemy na dół i dowiemy się. — Dopiero teraz zauważyła, że przez cały czas mówiła dziwnie głośno. Jonathan przywarł do jej nóg. — Mamusiu, boję się. — Nie bądź głuptasem — powiedziała ostrym tonem, wzięła chłopca za rękę i ruszyła zboczem. Zanim dotarli do budki telegrafisty, szli już tak szybko, jak tylko pozwalał na to wyraźnie zaokrąglony brzuch Cathy. — Poczekaj tutaj. — Zupełnie nie wiedziała, co kazało jej zostawić Jonathana, ale na werandę wolała wejść sama. Drzwi do budki były uchylone. Pchnęła je, by otworzyć szerzej. Pan Brailhwaite siedział przy swoim stole z twarzą zwróconą w kierunku wejścia. Patrzył na nią bladymi, szeroko otwartymi oczyma. — Panie Braithwaite — powiedziała, a w tej samej chwili w powietrze wzbił się rój dużych, niebieskich, metalicznych much, które obsiadły przód jego koszuli. Dopiero teraz Cathy spostrzegła, że w brzuchu mężczyzny była wielka, czerwona dziura, a wnętrzności zwisały mu między kolanami, tworząc splątany zwój na podłodze pod biurkiem. Cofnęła się. Miała nogi jak z waty, a w oczach zobaczyła czarne cienie niczym skrzydła nietoperzy o zachodzie słońca. Jedna z niebieskich much usiadła jej na policzku, za chwilę ospale zaczęła skradać się w kierunku kącika ust. Cathy pochyliła się wolno i zwymiotowała gwałtownie, a zjedzone niedawno śniadanie rozprysnęło się na drewnianej podłodze między jej stopami. Wycofywała się wolno, próbując zetrzeć z ust resztki wymiocin. Niemal potknęła się na schodach, po czym usiadła ciężko. Jonathan podbiegł do niej natychmiast. — Co się stało, mamusiu? — Musisz być teraz bardzo odważnym chłopcem — szepnęła. — Jesteś chora, mamusiu? — zaniepokojony ujął ją za ramię. Cathy zdała sobie właśnie sprawę z tego, kto mógł dokonać tak potwornego okaleczenia telegrafisty. Matabelowie zawsze wyjmowali wnętrzności ze zwłok swoich ofiar. Ten rytuał uwalniał ducha martwego człowieka i pozwalał mu udać się do krainy zmarłych. Gdyby duch pozostał w ciele, den ofiary nawiedzałby później zabójcę. Brzuch pana Braithwaite'a został rozcięty ostrym jak brzytwa grotem matabelskiej dzidy, a jego gorące wnętrzności zostały później wyciągnięte na wierzch niczym z wypatroszonego kurczaka. Ponad wszelką wątpliwość, było to dzieło Matabelów. — Gdzie jest pan Henderson, mamo? — zapytał piskliwym głosem Jon-Jon. — Pójdę do jego namiotu. Wysoki, tęgi inżynier należał do jednego z najlepszych przyjaciół Jonathana. Cathy złapała go za ramię. — Nie, Jon-Jon, nie idź tam. — Dlaczego? Wrona odważyła się w końcu podejść do namiotu inżyniera i po chwili zniknęła w środku. Cathy doskonale wiedziała, co ją tam przyciągnęło. — Bądź cicho, Jon-Jon — prosiła Cathy. — Pozwól mamie pomyśleć. Służący, podobnie jak pracujący przy układaniu torów Matabelowie musieli wiedzieć o tym, że w okolicy grasuje banda wojowników. Ktoś ich ostrzegł i rozproszyli się w porę. Nagle przyszła jej do głowy przerażająca myśl. A może służący sami byli członkami tej bandy. Potrząsnęła głową. Nie, nie oni. To z pewnością jakaś mała grupka renegatów, jej ludzie przecież nie posunęliby się do tego. Na pewno uderzyli o świcie, to ich ulubiona pora. Henderson i brygadzista nie opuścili jeszcze swoich namiotów, tylko Braithwaite tkwił już przy telegrafie. Telegraf— Cathy ożywiła się nagle — to jedyny sposób skontaktowania się ze światem. — Jon-Jon, zostań tutaj — powiedziała, a sama znów podeszła do drzwi budki. Udało jej się opanować nerwy, po czym zajrzała do środka, próbując nie patrzeć na siedzącego na krześle człowieka. Jeden szybki rzut okiem Wystarczył. Telegraf zerwano ze ściany i roztrzaskano na kawałki. Cathy Wycofała się i oparła o metalową ścianę obok wejścia. Objęła brzuch obiema rękami i próbowała zmusić się do racjonalnego myślenia. — Wojownicy uderzyli na rozbite na końcu budowanej linii kolejowej flamioty, następnie ukryli się w lesie—potem przypomniała sobie o służących. To prawda, schowali się w buszu, ale tylko po to, by zataczając koła, zbliżyć się do obozu. Przerażona rozejrzała się wokół siebie spodziewając się, że w każdej chwili z gęstych zarośli może wyłonić się drużyna czarnych wojowników. Pociąg z Kimberley miał przyjechać dopiero późnym popołudniem, mniej więcej za dziesięć godzin, a ona i Jonathan byli zupełnie sami. Cathy uklękła, wyciągnęła do niego rękę i bardzo mocno przytuliła go do siebie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że chłopiec zagląda przez otwarte drzwi do wnętrza budki. — Pan Braithwaite nie żyje! — powiedział rzeczowo. Siłą odwróciła mu głowę. — Nas nie zabiją, prawda, mamo? — Och, Jon-Jon. — Potrzebna jest nam broń. Ja już umiem strzelać, tato mnie nauczył. Broń — Cathy spojrzała w kierunku namiotów. Wiedziała, że nie będzie miała odwagi, by wejść do któregokolwiek. Dokładnie zdawała sobie sprawę z tego, jaki widok tam zastanie. Nagle padł na nią czyjś cień. Krzyknęła. — Nkosikazi, to ja. Isazi zszedł ze wzgórza bezszelestnie jak pantera. — Konie zniknęły — powiedział, a Cathy gestem kazała mu zajrzeć do budki. Wyraz jego twarzy nie zmienił się zupełnie. — Więc — rzekł cicho — matabelskie szakale mogą jeszcze kąsać. — Namioty — szepnęła Cathy. — Sprawdź, czy zostawili jakąś broń. Zamaszystym, młodzieńczym krokiem Isazi podążał od jednego namiotu do drugiego, wsadzając głowę do każdego z nich, a kiedy wrócił, przyniósł ze sobą tylko assegai ze złamanym drzewcem. — Ten wysoki walczył naprawdę dzielnie. Żył jeszcze, mimo że wrony wyżerały już wnętrzności z jego rozpłatanego brzucha. Nie mógł mówić, ale patrzył na mnie, gdy przywracałem mu spokój. Karabinów nie było, Matabelowie musieli je zabrać. — W obozie zostały karabiny — wymamrotała Cathy. — Chodź, Nkosikazi — podniósł ją delikatnie, a Jonathan po męsku wziął matkę za drugą rękę, choć sam nie sięgał jej nawet do łokcia. Zanim jeszcze dotarli do gęstych zarośli na krawędzi lasu, Cathy dostała pierwszych boli. Podtrzymywali ją cały czas. Jonathan zupełnie nie wiedział, co się dzieje, dostrzegł tylko, że Isazi jest bardzo poważny i, co było dość niezwykłe, nic nie mówi. — Już dobrze — Cathy wyprostowała się i próbowała odgarnąć z czoła długie kosmyki przesiąkniętych potem włosów. Wolno posuwali się dalej. Isazi uważnie obserwował las po obu stronach ścieżki, usiłując wyłowić jakiekolwiek ślady wskazujące na obecność wojowników. W ręce ściskał złamaną dzidę, w każdej chwili gotowy do obrony. Cathy syknęła i zachwiała się. Znów powróciły bóle. Tym razem nie udało im się jej utrzymać, ciężko osunęła się na ziemię. Kiedy bóle ustąpiły, spojrzała na Isaziego. — Są zbyt często. To się już zaczyna. Nie musiał nic odpowiadać. — Zabierz Jonathana do Kopalni Harknessa. — Nkosikazi, pociąg... — Pociąg będzie za późno. Musicie iść. — Nkosikazi, a co stanie się z tobą? — Bez konia nigdy nie zdołam dotrzeć do kopalni. To za daleko. Nie wolno wam tracić czasu, tu chodzi o życie chłopca. Isazi nie ruszał się. — Możesz go ocalić, ocalisz wtedy również część mnie. Jeśli tu zostaniecie, wszyscy zginiemy. Idźcie. Szybko! Isazi chciał chwycić Jonathana za rękę, lecz ten cofnął ją gwałtownie. — Nie zostawię mamusi — krzyczał histerycznie. — Tatuś powiedział, żebym się nią zaopiekował. Cathy wzięła się w garść i zrobiła coś, co okazało się najtrudniejszym zadaniem jej młodego życia. Uderzyła Jonathana w twarz, z całej siły, z jednej i z drugiej strony. Chłopiec zachwiał się i o mało nie przewrócił. Na jego bladych policzkach pojawiły się szkarłatne pręgi. Nigdy wcześniej nie uderzyła go w twarz. — Zrób, jak ci mówię — wrzasnęła na niego z całych sił. — Idź z Isazim, w tej chwili. Zulus wziął chłopca na ręce i jeszcze przez chwilę popatrzył na Cathy. — Masz serce lwicy. Oddaję ci cześć, Nkosikazi — powiedział i odszedł głębiej w las. Kilka sekund później on i Jonathan zniknęli jej zupełnie z oczu i dopiero wtedy przestała kontrolować swoje emocje, a ciałem Cathy zaczął szarpać spazmatyczny szloch. Stwierdziła, że samotność to najgorsza rzecz w życiu. Myślała o Ralphie; nigdy nie kochała, ani nie pragnęła go tak bardzo jak teraz. Sądziła, że wykorzystała ostatnie ziarenko odwagi, by uderzyć swoje dziecko i odesłać w nieznane, mając nadzieję, że może uda mu się przeżyć. Byłaby szczęśliwa zostając tutaj, klęcząc na piachu i czekając na nadejście oprawców. Potem jednak odnalazła w sobie siłę, aby wstać i iść wolno dalej. Ze szczytu wzgórza popatrzyła na obóz. Sprawiał wrażenie takiego spokojnego i uporządkowanego. Dom. Dym unosił się nad ogniskiem jak jasnoszare piórko. Wydawało się, że jeśli Cathy zdoła dotrzeć do namiotu, będzie bezpieczna. Nie przebrnęła jeszcze nawet dziesięciu metrów, gdy nagle poczuła, że coś pęka jej w środku, po czym po nogach spłynęła gorąca ciecz. Szła dalej — mokra i brudna spódnica krępowała jej ruchy — tylko dzięki ogromnemu uporowi dotarła do namiotu. Wewnątrz było tak chłodno i ciemno jak w kościele. Nie potrafiła już ustać. Upadła. Na czworakach podeszła do skrzyni stojącej u stóp łóżka. Odgarnęła włosy z oczu i oparła się o nią. Pokrywa okazała się tak ciężka, że Cathy z ledwością ją podniosła. Pistolet został schowany pod haftowanymi białymi narzutami, które gromadziła do domu, jaki miał wybudować dla niej Ralph. Był to duży wojskowy rewolwer marki Webley. Strzelała z niego tylko raz. Ralph podtrzymywał jej wtedy rękę i zabezpieczał nadgarstek przed szarpnięciem. Teraz potrzebowała obu rąk, aby wyciągnąć go spod rzeczy. Zbyt zmęczyła się, by wdrapać się na łóżko. Usiadła opierając się o skrzynie, wyciągnęła przed siebie nogi i ułożyła je płasko na podłodze, a na udach położyła sobie pistolet. Musiała zasnąć, bo nagle zbudziło ją szuranie bosych stóp. Rozejrzała się wokół siebie. Na białym płótnie namiotu zobaczyła cień jakiegoś człowieka. Podniosła pistolet i wycelowała w wejście. Rewolwer chwiał się niepewnie w jej rękach. Cień przesunął się w kierunku wejścia i po chwili do środka wszedł mężczyzna. — Dzięki Bogu. — Cathy położyła broń na udach. — Dzięki Bogu, że to ty — szepnęła i bezwładnie opuściła głowę. Gęste włosy rozstąpiły się, ukazując białą skórę tuż u nasady czaszki. Bazo spojrzał na delikatną szyję dziewczyny i zobaczył pulsującą pod skórą tętnicę. Był ubrany w spódniczkę z ogonów cywet, a na głowę włożył opaskę z krecich skór — bez piór ani chwastów. Miał bose stopy. W lewej ręce trzymał assegai o szerokim ostrzu, w prawej maczugę, przypominającą buzdygan średniowiecznego rycerza. Trzonek, prawie metrowej długości, wykonano z wygładzonego rogu nosorożca, a na czubku tkwiła ciężka drewniana kula, nabita ręcznie wykutymi żelaznymi gwoździami. Całą siłą swoich szerokich ramion machnął maczugą i uderzył nią w pulsującą pod skórą tętnicę u nasady czaszki Cathy. Dwóch wojowników weszło teraz do namiotu. Stanęli po obu stronach Bazo. Wciąż mieli szkliste, jakby obłąkane od zabijania oczy. Oni również nosili na głowach opaski z krecich skór. Spojrzeli na martwą kobietę. Jeden z nich zmienił sposób trzymania dzidy i przygotował się do wykonania cięcia. — Duch kobiety musi ulecieć — powiedział, — Zrób to! — rozkazał Bazo, a wojownik pochylił się i szybko, z dużą wprawą wykonał polecenie. — W niej jest jeszcze jedno życie — rzekł. — Patrzcie! Jeszcze się rusza. — Dobij je — warknął Bazo i wyszedł z namiotu. — Odnajdźcie chłopca — zwrócił się do czekających na niego na zewnątrz ludzi. — Odnajdźcie tego białego szczeniaka. Maszynista był przerażony. Zatrzymali się na kilka minut przy faktorii stojącej przy bocznicy w Plumtree, widzieli ciała właściciela i pozostałych członków jego rodziny, leżące na dziedzińcu. Ralph wepchnął mu między łopatki lufę karabinu i siłą odprowadził z powrotem do kabiny. Zmusił go, by jechał dalej na północ, jeszcze głębiej, do samego serca Matabele. Trasę ze stacji przeładunkowej w Kimberley przebyli z otwartym gwizdkiem. Ralph zastąpił palacza i przez całą drogę monotonnie wrzucał do pieca duże bryłki węgla. Pot spływał mu po nagim torsie, a czarny pył osiadał na jego ramionach i twarzy. Dłonie były mokre i obolałe od świeżych odcisków. Do ostatniej stacji przybyli niemal dwie godziny przed rekordowym czasem. Kiedy wyjeżdżali zza zakrętu między wzgórzami, zobaczyli blaszany dach budki telegrafisty. Ralph odrzucił szuflę na bok i wspiął się na kabinę, by lepiej widzieć. Serce ze szczęścia zaczęło mu mocniej bić. Obok budki i wokół namiotów coś się poruszało — nadal więc istniało tam życie. Nagle jego serce jakby zamarło. Zdał sobie sprawę, że poruszające się kształty są podobne do psów. Hieny były tak zajęte wyrywaniem sobie wyciągniętych z namiotów kawałków mięsa, że nawet nie zauważyły zbliżającej się z ogromnym hałasem lokomotywy. Rozpierzchły się dopiero wtedy, kiedy Ralph do nich strzelił. Zanim opróżnił magazynek, położył pół tuzina tych ohydnych zwierząt. Pobiegł do budki, potem do namiotów, a następnie wrócił do lokomotywy. Ani maszynista, ani palacz nie odważyli się wyjść z kabiny. — Panie Ballantyne, te krwiopijcze czarne dzikusy mogą tu wrócić w każdej chwili. — Zaczekajcie! — krzyknął Ralph i wspiął się na wagon do przewożenia bydła, który znajdował się za węgiarką. Wyrwał zatyczki, a drzwi opadły z hukiem, tworząc kładkę. Wyprowadził konie z wagonu. Cztery —jeden już osiodłany — najlepsze wierzchowce, jakie udało mu się znaleźć. Nie wypuszczając nawet z ręki karabinu, podciągnął popręg i natychmiast wskoczył na siodło. — Nie mam zamiaru tutaj tkwić — wrzasnął maszynista. — Chryste Panie, te czarnuchy to zwierzęta — rozumiesz? — zwierzęta. — Jeśli moja żona i syn są w pobliżu, muszę ich stąd wydostać. Daj mi tylko godzinę — prosił Ralph. — Nie postoję tu nawet minuty. Wracam. — Maszynista potrząsnął głową. — No to idź do diabła — odpowiedział mu Ralph i ruszył galopem w kierunku obozu, ciągnąc za sobą pozostałe konie. Myślał o tym, że chyba powinien posłuchać Aarona Fagana i wziąć ze sobą kilka osób. Wiedział jednak, że nie może tracić czasu na szukanie ludzi, którzy zgodziliby się z nim pojechać. Kimberley opuścił pół godziny po otrzymaniu telegramu z Tati — zdążył tylko zabrać ze sobą broń, zapakować amunicję i przeprowadzić konie ze stajni Aarona do stacji przeładunkowej. Zanim wyłonił się zza wzgórza, odwrócił się i spojrzał przez ramię. Lokomotywa zmierzała już na południe. Zdał sobie teraz sprawę, że może być jedynym żywym białym człowiekiem w Matabele. Ralph wjechał do obozu. Już tutaj byli. Wszystko splądrowano. Namiot Jonathana zawalił się, jego ubrania porozrzucano i wdeptano w ziemię. — Cathy — wołał, zsiadając z konia. — Jon-Jon! Gdzie jesteście? Pod jego stopami zaszeleścił papier, Ralph spojrzał na ziemię. Teczka» z pracami żony leżała rozwalona, a rysunki, z których była taka dumna •—-pogniecione i podarte. Podniósł jeden z nich. Przedstawiał on piękne, ciemnoszkarłatne kwiaty kigelia africana — afrykańskiego drzewa kiełbasianego. Próbował wygładzić pognieciony papier, lecz po chwili zdał sobie sprawę z bezsensowności swojego gestu. Pobiegł do namiotu i wszedł do środka. Cathy leżała na plecach, a obok — jej nie narodzone dziecko. Obiecała Ralphowi dziewczynkę i dotrzymała obietnicy. Uklęknął przy niej i próbował podnieść głowę żony, lecz ciało już zesztywniało jak marmurowy posąg. Kiedy ją dźwignął, zauważył wielkie wgniecienie u podstawy czaszki Cathy. Ralph cofnął się i wybiegł z namiotu. — Jonathan — wołał. — Jon-Jon! Gdzie jesteś? Biegał po obozie jak obłąkany. — Jonathan! Jonathan! Upewniwszy się, że chłopca nie ma w pobliżu, pognał do lasu, który znajdował się na zboczu wzgórza. — Jonathan! To ja, twój tatuś. Gdzie jesteś, kochanie? Mimo ogromnego bólu i cierpienia był świadom tego, że jego wołanie może sprowadzić amadoda, podobnie jak beczenie kóz może zwabić lamparta i nagle całym sercem zapragnął, żeby tak się stało. — Chodźcie! — wrzasnął. — Chodźcie i mnie też zabijcie! — Zatrzymał się i strzelił w powietrze, a potem wsłuchiwał się w echo, niosące huk wystrzału po całej dolinie. Nie miał już sił dłużej biec i krzyczeć. Zdyszany usiadł przy pniu jednego z drzew. — Jonathan — powiedział ochrypłym głosem. — Gdzie jesteś, mój kochany? Wolno odwrócił się i zszedł ze wzgórza. Poruszał się jak zmęczony życiem starzec. Gdy dotarł do krawędzi obozu, stanął i spojrzał na coś, co leżało w trawie. Pochylił się, podniósł i dokładnie obejrzał znaleziony przedmiot. Była to opaska z miękkiej kreciej skóry. Zacisnął ją w dłoni tak mocno, że jego kostki stały się zupełnie białe. Nie wypuszczając z ręki znalezionego kawałka futra, wszedł do obozu, by pogrzebać zostawione przez Matabelów ciała. Zbudziło Robyn ciche drapanie w okiennicę sypialni. Podniosła si? i podparła łokciem — Kto tam? — zawołała. — To ja, Nomuso. — Juba, moja gołąbeczko, nie spodziewałam się ciebie. Wstała z łóżka, podeszła do okna i otworzyła okiennice. Była jasna, księżycowa noc. Juba stała skulona pod parapetem. — Zimno ci? — Robyn wzięła ją za rękę. — Przeziębisz się. Wejdź szybko do środka. Przyniosę ci koc. — Nomusa, zaczekaj. — Juba chwyciła jej nadgarstek. — Muszę iść. — Przecież dopiero co przyszłaś. — Nikt nie może się dowiedzieć, że tu byłam. Proszę, nie mów o tym nikomu, Nomusa. — Ó co chodzi? Cała się trzęsiesz... — Posłuchaj, Nomusa. Nie mogę cię tak zostawić — jesteś moją matką, siostrą i przyjaciółką — nie mogę cię tak zostawić. — Juba... — Nic nie mów. Posłuchaj mnie przez chwilę — prosiła. — Mam tak mało czasu. Dopiero teraz Robyn zdała sobie sprawę z tego, że Juba nie drżała z zimna. Jej wielkim ciałem targał wywołany strachem spazmatyczny szloch. — Musicie uciekać: ty, Elizabeth i mały Bobby. Niczego ze sobą nie zabierajcie, uciekajcie natychmiast. Biegnijcie do Bulawayo, może tam będziecie bezpieczni. To jedyna szansa. — Nie rozumiem cię, Juba. Co to za brednie? — Oni już tu idą, Nomusa. Już idą. Proszę, pośpiesz się — powiedziała i poszła. Mimo swojej ogromnej tuszy poruszała się nadzwyczaj cicho i szybko. Zanim Robyn znalazła szal i wybiegła na werandę, nie było po Jubie śladu. Ruszyła więc w kierunku szpitala, wołając z rosnącą irytacją. — Juba, wróć tutaj! Słyszysz mnie? Nie zniosę więcej tych twoich niedorzeczności! Zatrzymała się na rozstaju dróg koło kościoła nie wiedząc, w którą stronę pobiec. — Juba! Gdzie jesteś? Ciszę zakłócało tylko zawodzenie szakala stojącego na zboczu wzgórza powyżej misji. Ze szczytu wzniesienia, tam gdzie droga prowadząca do Bulawayo przekraczała linię wzgórz, odpowiadało mu wycie innego. — Juba! Ognisko obok szpitala wygasło już prawie, Robyn podeszła wiec do niego i położyła na rozżarzonym jeszcze popiele kilka kawałków drewna. Panowała nienaturalna cisza. Drewno rozpaliło się szybko. W świetle płomieni Robyn wkroczyła na schody najbliższego ze szpitalnych pomieszczeń. Maty do spania były równo ułożone w pojedynczych rzędach pod ścianami. W chacie nie zastała nikogo, zniknęli nawet najciężej chorzy. Ktoś musiał ich wynieść, ponieważ niektórzy z nich nie zdołaliby nawet podnieść się z łóżek. Robyn okryła ramiona szalem. — Biedacy — powiedziała głośno. — Znowu przestraszyli się jakichś czarów, niedługo zaczną uciekać przed własnymi cieniami. Odwróciła się i poszła do domu. W pokoju Elizabeth paliło się światło, a kiedy wchodziła po schodach na werandę, otworzyły się drzwi. — Mamo, to ty? — Co robisz, Lizzie? — Wydawało mi się, że słyszałam jakieś głosy. Robyn zawahała się, nie chciała niepokoić Elizabeth. Z drugiej jednak strony wiedziała, że córka jest rozsądnym dzieckiem i nie powinna wpaść w histerię z powodu matabelskich przesądów. — Juba tu była. Znowu obawiają się czarów. — Co mówiła? — Tylko tyle, że powinniśmy iść do Bulawayo, by uniknąć jakiegoś niebezpieczeństwa. Elizabeth wyszła na werandę, ubrana w koszulę nocną, a w ręce niosła świecę. — Juba chrześcijanka, nie wierzy w czary — odezwała się przejętym głosem. — Mówiła coś jeszcze? — Nie — Robyn ziewnęła. — Wracam do łóżka. — Ruszyła w kierunku swojej sypialni, lecz po chwili zatrzymała się. — Aha, wszyscy inni też gdzieś uciekli. Szpital jest zupełnie pusty. To najbardziej mnie drażni. — Mamo, myślę, że należy posłuchać Juby. — Co przez to rozumiesz? — Sądzę, że natychmiast trzeba udać się do Bulawayo. — Elizabeth, miałam o tobie lepsze zdanie. — Mam jakieś dziwne przeczucie. Może powinniśmy iść. Może grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo. — To jest mój dom. Twój ojciec i ja zbudowaliśmy go własnymi rękami. Nie istnieje na ziemi siła, która zmusiłaby mnie do opuszczenia tego miejsca — powiedziała zdecydowanym tonem Robyn. — A teraz do łóżka. Czeka nas jutro pracowity dzień. Siedzieli w długich, rzędach na trawie poniżej szczytów wzgórz. Wszyscy milczeli. Gandang chodził wzdłuż szeregów wojowników, czasami zatrzymując się, by zamienić słowo z którymś ze starych przyjaciół i powspominać „oczekiwanie" przed jakąś bitwą. Dziwnie było siedzieć na gołej ziemi podczas „oczekiwania". Dawniej siedzieli na swoich długich, nakrapianych tarczach z twardej jak żelazo wołowej skóry. Siedzieli na nich nie dla wygody, ale by ukryć je przed czujnym okiem wroga, dopóki nie nadszedł czas na zadanie ciosu; siedzieli na nich również dlatego, żeby co bardziej zapalczywi, młodzi wojownicy zawładnięci świętym szaleństwem, nie zaczęli bębnić w nie dzidami, dając w ten sposób ostrzeżenie czekającym impi. Dziwnie było również nie przywdziać pełnego stroju impi Inyanti: pióra, chwasty z krowich ogonów, wojenne grzechotki na kostkach i nadgarstkach oraz wysoki pióropusz, który zamieniał zwykłego człowieka w olbrzyma. Teraz ubrali się jak neofici, jak chłopcy przed inicjacją; mieli tylko spódniczki na biodrach, jednak blizny na ich ciałach i ogień w oczach zadawały temu wrażeniu kłam. Gandang znów poczuł dumę. Tego uczucia nie spodziewał się już w swoim życiu doświadczyć. Kochał ich, kochał ich zawziętość oraz męstwo, a mimo że jego twarz pozostawała cicha i bez wyrazu, ta ogromna miłość odbijała się w oczach. Zauważyli to i odwzajemnili z jeszcze większą siłą. — Baba! — wołali do niego swoimi głębokimi głosami. — Ojcze, wydawało nam się, że już nigdy nie będziemy walczyć u twego boku. Ojcze, ci z twoich synów, którzy dziś zginą, pozostaną na zawsze młodzi. Usłyszeli wycie szakala dobiegające ze szczytu wzgórza, a po chwili na to \vołanie odpowiedział inny. Impi przyczaiło się na wzgórzach Khami jak zwinięta mamba, cierpliwa, czujna i gotowa do ataku. Na niebie pojawiła się czerwona poświata. Fałszywy poranek, a potem następowała jeszcze ciemniejsza noc — czas, który amadoda potrafili tak dobrze wykorzystać. Poruszyli się bezszelestnie i postawili drzewca swoich dzid między stopami. Byli gotowi do przyjęcia rozkazu o treści: — Powstańcie, moje dzieci. Nastała pora włóczni. Tym razem jednak rozkaz nie nadchodził, a prawdziwy poranek oblał niebo czerwonym światłem. Amadoda patrzyli po sobie. Jeden z indunów — wojownik, który zdobył sobie uznanie Gandanga podczas dziesiątków bitew — podszedł do siedzącego samotnie wodza i przemówił w imieniu wszystkich. — Baba, twoje dzieci są zdezorientowane. Powiedz nam, dlaczego czekamy. — Przyjacielu, czy wasze dzidy są aż tak bardzo spragnione krwi niewinnych dzieci i kobiet, że nie mogą poczekać na godniejszą zwierzynę? — Możemy czekać tak długo, jak nam rozkażesz, Baba, choć nie jest to łatwe. — Przyjacielu, chcę schwytać lamparta, dając mu za przynętę łagodną kozę — odpowiedział Gandang i opuścił głowę. Słońce było coraz wyżej, jego złoty blask oblał wierzchołki drzew i szczyty wzgórz, Gandang jednak nadal się nie poruszał, a milczący wojownicy czekali ukryci w wysokiej trawie. Któryś z młodych szepnął do drugiego. — Już dawno rozpoczęła się burza. Wszyscy nasi bracia ruszyli do walki. B?dą się z nas śmiali, kiedy się dowiedzą, że my w tym czasie siedzieliśmy w trawie na wzgórzu. Jeden ze starszych mężczyzn syknął na niego z wyrzutem i wojownik zamilkł, jednak nieco dalej jakiś inny młodzian poruszył się, a jego dzida stuknęła w broń sąsiada. Gandang nie podniósł nawet głowy. 219 Potem ze szczytu wzgórza dobiegło ich wołanie frankolina. — Kuaali! Kuaali! — Ostry, przejmujący krzyk był dość charakterystycznym dźwiękiem na afrykańskim stepie i tylko ktoś obdarzony doskonałym słuchem mógłby zauważyć, że ten brzmi jakoś dziwnie. Gandang wstał. — Nadchodzi lampart — powiedział cicho i podszedł do stanowiska obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na drogę wiodącą do Bulawayo. Stojący tam strażnik bez słowa wskazywał coś drzewcem dzidy. Drogą jechał otwarty powóz i oddział żołnierzy. Gandang przeliczył ich szybko. Jedenastu, zmierzali prosto na Wzgórza Khami. Nie miał wątpliwości co do tego, kto podąża na czele. Nawet z tej odległości potrafił dostrzec jego masywną postać, czujny sposób trzymania głowy i długie strzemiona. — Hau! Jedno Bystre Oko! — powitał go cicho Gandang. — Wiele miesięcy czekałem na to spotkanie. Generał Mungo St. John został obudzony w środku nocy. Ubrany w koszulę nocną, wysłuchał histerycznej relacji czarnego służącego, któremu udało się uciec z faktorii w Ten-mile Drift. Była to opowieść o krwawej rzezi i paleniu domostw, a oddech przytaczającego ją człowieka pachniał dobrą kapsztadzką whisky. — On jest pijany — powiedział apatycznie Mungo. — Zabierzcie go stąd i spuście mu porządne lanie. Pierwszy biały człowiek dotarł do miasta trzy godziny przed świtem. Miał kłutą ramę w udzie i złamane w dwóch miejscach ramię. Zdrową ręką kurczowo trzymał się końskiej grzywy. — Matabelowie powstali! — krzyczał. — Palą farmy... — dodał jeszcze, zanim martwy osunął się z siodła. Jeszcze przed nastaniem dnia na rynku ustawiono barykadę z pięćdziesięciu wozów. Pozbawieni wołów mieszkańcy musieli sami je tam przyciągnąć. Kobiety oraz dzieci z całego miasta ukryły się we wnętrzu reduty i zajęli przygotowywaniem bandaży, przepakowywaniem amunicji, pieczeniem chleba. Z mężczyzn, których z jakiegoś powodu doktor Jameson nie zabrał ze sobą do Transwalu, naprędce utworzono oddziały wojskowe i wyposażono ich w broń. W całym tym zamieszaniu Mungo St. John zarekwirował szybki, otwarty wóz z czarnym woźnicą, wybrał możliwie najlepszy oddział jeźdźców i, korzystając z uprawnień tymczasowego Administratora, wydał rozkaz: — Za mną! Teraz ściągnął cugle na szczycie wzgórza, powyżej misji Khami, w miejscu, w którym droga stawała się bardzo wąska, a wysoka, żółta trawa i las tworzyły ścianę po jej obu stronach. Osłoniwszy przed słońcem swoje jedyne oko, spojrzał w dół. — Dzięki Bogu! — szepnął. Słomiany dach misji, który spodziewał si? ujrzeć w płomieniach i spowity kłębami dymu, stał spokojnie w zacisznej, zielonej dolinie. Konie były spocone, zdyszane po wyczerpującej wspinaczce. Wóz nadal znajdował się jakieś dwieście metrów za resztą kolumny, a gdy tylko wjechał na szczyt, nie pozwalając mułom nawet na chwilę odpoczynku, Mungo krzyknął: — Oddział, naprzód! — i ruszył w dół zbocza., prowadząc za sobą grupę żołnierzy. Robyn St. John wyszła z krytej strzechą małej rotundy, w której znajdowało się laboratorium. Rozpoznawszy jadącego na czele kolumny człowieka, położyła ręce nr swoich wąskich, jakby chłopięcych biodrach i dumnie podniosła głowę. — Jak mam rozumieć pańskie najście, sir? — zapytała. — Droga pani, Matabelowie zorganizowali powstanie. Mordują kobiety i dzieci, palą domostwa. Robyn cofnęła się nieco, jakby chciała zasłonić Roberta, który właśnie pojawił się za jej plecami i kurczowo uczepił spódnicy. — Przybyłem, by zabrać pani dzieci w bezpieczne miejsce. — Matabelowie są moimi przyjaciółmi — powiedziała. — Z ich strony niczego nie muszę się obawiać. To jest mój dom i nie zamierzam go opuścić. — Nie mam czasu na wdawanie się z panią w dyskusje — rzekł poważnie, po czym stanął w strzemionach. — Elizabeth! — zawołał, a dziewczyna niemal natychmiast wyszła na werandę. — Matabelowie powstali. Wszystkim nam zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Masz dwie minuty na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. — Nie zwracaj na niego uwagi, Elizabeth — krzyknęła ze złością Robyn. — Zostajemy tutaj. Zanim zdała sobie sprawę z jego zamiarów, Mungo spiąwszy konia ostrogami, ruszył prosto na drzwi laboratorium, potem wychylił się głęboko, złapał Robyn w talii i zarzucił na siodło. Krzyczała, wierzgała z wściekłością nogami, a generał podprowadził wierzchowca do otwartego wozu i jedną ręką wpakował ją na miękką stertę leżących na siedzeniu ubrań. — Jeśli spróbuje pani stąd wyjść, nie zawaham się jej związać, co niewątpliwie będzie uchybiało pani godności. — Nigdy ci tego nie wybaczę — syknęła przez białe ze złości usta, siedziała jednak, że Mungo naprawdę był gotów do wprowadzenia groźby ^ życie. — Robert — zwrócił się do syna — idź do matki. Natychmiast! Chłopiec podbiegł do wozu i wdrapał się do środka. — Elizabeth! — znów zawołał Mungo. — Szybciej, dziecko. Nasze życie zależy teraz od pośpiechu. Dziewczyna z tobołkiem na ramieniu wybiegła na werandę. —— Dobrze się spisałaś! — St. John uśmiechnął się do niej. Była taka ładna, odważna i zrównoważona. Zsiadł z konia, by pomóc jej wejść do wozu, po czym znów wskoczył na siodło. — Oddział, naprzód marsz! Kłusem! — wydał rozkaz i kolumna wytoczyła się z podwórka. Powóz znajdował się z tyłu kolumny. Przed nim jechało dziesięciu żołnierzy, a na samym czele — Mungo St. John. Jakby na przekór własnej woli Elizabeth czuła przyjemne podniecenie. To takie inne od monotonnego życia, jakie wiodła w misji — uzbrojeni żołnierze, ich skupione twarze, strach przed nieznanym i romantyczny, wierny mąż, który zmierza przez dolinę śmierci, by ocalić swoją ukochaną żonę. Z jaką lekkością siedział na koniu, jakże szlachetnie i męsko wyglądał, jakże zuchwały był jego uśmiech, kiedy odwrócił się, aby spojrzeć na wóz — tylko jeden mężczyzna mógł mu dorównać. Gdyby to Ralph Ballantyne przybył, by ocalić Lizzie! Już samą myślą grzeszyła, porzuciła ją czym prędzej, dla zajęcia zaś uwagi spojrzała w dół zbocza. — Och, mamo! — krzyknęła i zerwała się na równe nogi, wskazując palcem znajdujący się w dolinie punkt. — Patrz! Misja płonęła. Strzecha kościoła stała w ogniu. Dom był spowity kłębami dymu. Widzieli biegnące po ścieżce małe, czarne ludzkie postacie, z których każda niosła pochodnię z wyschniętej trawy. Jedna z nich zatrzymała się i rzuciła swoją pochodnię na dach szpitala. — Moje książki — szepnęła Robyn. — Wszystkie dokumenty. Dzieło całego mojego życia. — Nie patrz, mamo. — Elizabeth usiadła ciężko koło niej i przytuliła ją do siebie jak zagubione dziecko. Mała kolumna dotarła na szczyt wzgórza. Bez chwili odpoczynku zmęczone konie ruszyły w dół zbocza. Nagle po obu stronach drogi z wysokiej trawy wyrosły dwa rzędy Matabelów. Ich pieśń wojenna wzmagała się niczym ryk lawiny, która nabiera rozpędu, schodząc ze stromego stoku. Całą drogę żołnierze jechali z odbezpieczonymi karabinami, jednak atak Matabelów był tak niespodziewany, że udało im się oddać tylko po jednym strzale. Nie zrobiło to żadnego wrażenia na zalewającej ich czarnej fali-Przerażone konie rżały i wierzgały kopytami, a jeźdźców ściągano z siodeł i wielokrotnie przeszywano dzidami. Wojownicy chodzili po ciałach swoich ofiar, warcząc oraz wyjąc jak psy rozdzierające ścierwo upolowanego lisa. Jeden z wysokich, dobrze zbudowanych napastników złapał czarnego woźnicę za nogę, po czym ściągnął z kozła; gdy ten był w powietrzu, inny nadział go na szerokie, srebrzyste ostrze dzidy. Tylko Mungo St. John, który znajdował się pięć długości przed resztą kolumny, przebił się przez pierścień wojowników. Któryś z Matabelów raz zdołał ugodzić go w bok. Krew spływała generałowi po nogawce spodni, bucie i skapywała z obcasa. Siedział wyprostowany, spoglądając przez ramię do tyłu. Patrzył ponad głowami atakujących, prosto w oczy Robyn. Trwało to tylko chwilę, potefli zawrócił konia i wjechał prosto w czarną masę. Strzelił w twarz człowieka, który próbował schwycić głowę jego konia, w tym samym czasie jednak inny wepchnął mu ostrze głęboko pod pachę. Mungo jęknął, ale dalej poganiał wierzchowca w kierunku wozu. — Jestem tutaj! — wołał do Robyn. — Nic się nie bój, moja najdroższa. — Teraz jednak któryś z wojowników wbił mu assegai w brzuch. St. John zgiął się w pół. Koń, ugodzony prosto w serce, runął ciężko na ziemię. Wydawało się, że to już koniec, jednak Mungo zdołał się podnieść i stanąć na rozkraczonych nogach, trzymając w rękach pistolet. Czarna łatka spadła mu z oka, a pusty oczodół patrzył tak demonicznie, że wojownicy odsunęli się. Z jego brzucha i klatki piersiowej wystawały drzewca dzid, z głębokich ran spływały strumienie ciemnoczerwonej krwi. Gandang wyszedł naprzód. Zapadła zupełna cisza. Przez kilka długich sekund obaj mężczyźni stali naprzeciwko siebie. Mungo próbował podnieść rewolwer, jednak siły opuściły go już zupełnie. Wtedy Gandang wepchnął srebrzysty grot w sam środek klatki piersiowej generała, a po chwili ten sam grot wysunął się z pleców ofiary. Gandang stanął nad ciałem Mungo, oparł nogę o jego tors i wyciągnął dzidę. Rozległo się głośne cmoknięcie przypominające dźwięk, jaki wydaje but wyciągany z gęstego błota. Potem nastąpiła absolutna cisza, bardziej przerażająca nawet od poprzedzającej ją pieśni bojowej i krzyków umierających ludzi. Wóz wydawał się tonąć w oceanie czarnych wojowników, przykrywającym również ciała martwych żołnierzy. Amadoda otoczyli leżącego na plecach Mungo. Z jego nieruchomej twarzy nadal można było odczytać wściekłość i ból. Jego jedyne oko wpatrywało się we wroga, którego nie mógł już zobaczyć. Pojedynczo mężczyźni podnosili głowy, kierując wzrok w stronę otwartego wozu i siedzących na nim, skulonych kobiet oraz dziecka. Nawet w powietrzu czuło się zagrożenie; torsy, ramiona i twarze wojowników były pochlapane krwią, jakby jakąś okropną wojenną farbą, a ich oczy obłąkane i szkliste. Szeregi napastników zakołysały się jak trawa na prerii, gdy wieje słaby wietrzyk. Gdzieś z tyłu pojedynczy głos zaczął intonować wojenną pieśń, jednak zanim podchwycili ją inni, Robyn St. John podniosła się i spojrzała ia nich z góry. Znów zapanowała cisza. Robyn pochyliwszy się, wzięła do rąk lejce. Matabelowie obserwowali kobietę, jednak żaden nie drgnął. Robyn ściągnęła lejce, muły zaś wolno ruszyły do przodu. Gandang — syn Mzilikaziego, najstarszy induna plemienia Matabelów — zszedł z drogi, a za jego plecami rozstąpiły się rzędy amadoda. Muły przeszły Przez utworzoną w ten sposób alejkę, stąpając ostrożnie między trupami kołnierzy. Robyn kurczowo trzymała lejce i patrzyła prosto przed siebie. Tylko raz, kiedy przejeżdżali obok ciała Mungo, zerknęła w dół, lecz ^tychmiast podniosła wzrok. Wóz wolno sunął ze wzgórza; kiedy Elizabeth obejrzała się za siebie, droga była zupełnie pusta. — Już poszli, mamo — szepnęła i dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że ciałem Robyn szarpie spazmatyczny szloch. Elizabeth położyła rękę na jej ramionach, a matka z ulgą oparła się o córkę. — To był wyjątkowo podły człowiek, ale — o Boże, wybacz mi —ja go tak bardzo kochałam — szepnęła, po czym wyprostowała się i ściągnęła muły lejcami. Ralph jechał nocą. Wybrał trudniejszą ścieżkę wiodącą przez wzgórza, zamiast szerokiej, głównej drogi, którą jeździły wozy transportowe. Zapasowe konie obładował żywnością i kocami, znalezionymi w obozie na końcu budowanej linii kolejowej. Teren był nierówny, kamienisty, a Ralph prowadził swoje wierzchowce stępa, tak by nie zmęczyć ich przed ewentualnym wysiłkiem, który mógł czekać je później. Na jego udach leżał nabity oraz odbezpieczony karabin. Mniej więcej co pół godziny zatrzymywał konia i oddawał trzy pojedyncze strzały w gwieździste niebo. Trzy strzały, uniwersalny sygnał przywoławczy. Kiedy echo milkło, nasłuchiwał uważnie, przekręcając wolno głowę, by wyłapać dźwięki dobiegające ze wszystkich kierunków. Potem wołał rozpaczliwie: — Jonathan! Jonathan! Następnie ruszał dalej, a gdy nadszedł świt, napoił zwierzęta w strumieniu i pozwolił im paść się przez kilka godzin. On w tym czasie siedział na kopcu termitów, jadł herbatniki oraz konserwę z wołowiny, pilnował swoich koni i nasłuchiwał. Jakie to dziwne, że tyle dźwięków buszu może przypominać wołanie ludzkiego dziecka, gdy pragnie sieje usłyszeć. Usłyszawszy smutne zawodzenie frankolina, zerwał się na równe nogi, jego serce waliło jak oszalałe. Niepokoiło go nawet piszczenie surykatek, czy lament wiatru w koronach drzew. Jeszcze przed południem osiodłał konie i podążył dalej. Choć za dnia istniało większe niebezpieczeństwo natknięcia się na matabelski patrol, nie powstrzymało go to jednak od dalszych poszukiwań. Miał nawet wrażenie, że chciałby, aby tak się stało. Głęboko w jego duszy znajdowało się miejsce, o którego istnieniu wcześniej nawet nie wiedział. Teraz dopiero mógł je dokładnie zbadać. Odnalazł w nim tyle nienawiści i złości, że sam nie wierzył, iż jest zdolny do takich uczuć. Kiedy jechał przez piękne lasy oświetlone promieniami czystego słońca, zdał sobie sprawę, że wydaje się sam dla siebie obcy; aż do tego dnia nie orientował się, kim jest, teraz jednak zaczynał &$ tego dowiadywać. Zatrzymał konia na wysokim, odsłoniętym szczycie, gdzie czujne oczy Matabelów natychmiast zauważyłyby jego zarysowaną na tle bezchmurnego nieba sylwetkę, i rozmyślnie oddał kolejne trzy pojedyncze strzały. dna jego sygnał nie odpowiedziała ani jedna drużyna wojowników, nienawiść i złość Ralpha stały się jeszcze silniejsze. Godzinę po południu wspiął się na wzgórze, na którym wiele lat temu Zouga zabił swojego największego słonia, i spojrzał w dół, w kierunku Kopalni Harknessa. Wszystkie budynki spalono. Dom, który Harry wybudował dla Vicky, stał nadal. Jego puste okna wyglądały jak oczy czaszki, belki dachowe były oczernione, a kilka z nich zawaliło się pod ciężarem zwęglonej słomy. Ogrody zostały podeptane, a na trawnikach porozrzucano przedmioty, kiedyś należące do dwojga młodych osób — mosiężne łóżko z rozdartym materacem i otwarte skrzynie z wianem Yicky, których zawartość poniewierała się po trawie. Stojące trochę dalej w dolinie sklep oraz biuro również spalono. Sterty towarów tliły się jeszcze, powietrze przepełniał zapach palącej się gumy i skóry. Mieszał się z nim również inny zapach — przypominający smażącą się tłustą wieprzowinę. Zrobiło mu się niedobrze. Po raz pierwszy Ralph poczuł woń piekącego się ludzkiego mięsa. Na drzewach otaczających pogorzelisko tkwiły zgarbione sępy. Były ich setki — od dużych czarnych ptaków z łysymi, czerwonymi głowami do znacznie mniejszych, brązowych o długich szyjach pokrytych ohydnym, wełnistym puchem. Pomiędzy sępami siedziały marabuty i wrony, a po niebie szybowały małe, czarne kanie. Tylko wyjątkowo obfita uczta mogłaby przyciągnąć tak liczne zgromadzenie. Ralph zjechał ze zbocza i niemal natychmiast natknął się na pierwsze ciała. Matabelscy wojownicy — pomyślał ponuro — doczołgali się aż tutaj, dopiero wtedy wykrwawili się na śmierć. Harry Mellow opierał im się znacznie dłużej niż robotnicy budujący linię kolejową. — Mam nadzieję, że położył z tysiąc tych czarnych rzeźników — myślał głośno Ralph, jadąc ostrożnie z gotowym do oddania strzału karabinem. Zatrzymał się za sklepem. Spętał konie tak, by mógł łatwo rozwiązać węzły i jak najszybciej uciec. Wokół dostrzegł jeszcze więcej ciał Matabelów, leżących między ich własnymi połamanymi dzidami. Trzy czy cztery trupy znajdowały się wewnątrz spalonego sklepu, a płomienie zmieniły je w czarne, bezkształtne kopce. Popiół był wciąż gorący, a powietrze przepełniał silny zapach wieprzowiny. Trzymając karabin złożony do strzału, Ralph szedł ostrożnie w kierunku rogu budynku. Trzepotanie skrzydeł i wrzaski sępów zagłuszyłyby każdy dźwięk, jaki mógł spowodować. Był gotowy do odparcia ewentualnego ataku bojowników, którzy może się gdzieś na niego zaczaili. Przygotował się również na znalezienie okaleczonych ciał Harry'ego i ślicznej, małej Vicky. Pochowanie jego najbliższych uodporniło go na wszelkie okropieństwa, jakie spodziewał się tutaj znaleźć. Dotarł do budynku, zdjął kapelusz i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Spalony sklep i wejście do szybu numer l dzieliło ze dwieście metrów otwartej przestrzeni. Cały ten teren przykrywały sterty trupów. Niektóre z ciał były powykręcane niby rzeźby przedstawiające cierpienie; inne leżały pojedynczo, jakby odpoczywały w embrionalnej pozycji. Większość została już poszarpana dziobami ptaków i zębami szakali, inne natomiast wciąż walały się nienaruszone. Rozciągający się widok sprawił Ralphowi gorzką przyjemność. — Brawo, Harry, mój chłopcze — szepnął. Miał już wyjść z ukrycia, gdy nagle usłyszał zgrzytliwy świst przelatującej kuli. Cofnął się i ukrył za ścianą, jednocześnie potrząsając głową, by uwolnić się od nieznośnego dzwonienia w uszach. Kula śmignęła tuż koło jego głowy. Jak na Matabela to całkiem niezły wynik, oni byli wyjątkowo słabymi strzelcami. Zachował się nieostrożnie. Jego uwagę przyciągnęły sterty martwych wojowników. Wydawało mu się, że impi wykonały swoje krwawe zadanie i ruszyły dalej — bardzo nierozważne założenie. Ukucnął i na czworakach przebiegł wzdłuż ściany za budynek. Matabe-lowie uwielbiali tworzyć zaciskającą się wokół ofiary pętlę; jeśli byli z przodu, to wkrótce pojawią się również z tyłu — wyłonią się spomiędzy rosnących tam drzew. Dotarł do koni, rozwiązał im pęta i wprowadził je po gorącym jeszcze popiele do wnętrza spalonego sklepu. Z torby wyjął nowy bandolier z amunicją i przewiesił go sobie przez ramię. Z dwoma skrzyżowanymi na piersiach szerokimi pasami wyglądał jak meksykański bandyta. — Dobra, czarne skurczybyki, spalimy trochę prochu — wymamrotał pod nosem. W jednym rogu ściana zawaliła się. Niewypalona, produkowana w Kim-berley cegła nie potrafiła wytrzymać tak wysokiej temperatury. Utworzona w ten sposób dziura była nierówna, dzięki czemu stanowiła doskonałą kryjówkę, tym lepszą, że nienaruszona tylna ściana nie wpuszczała do środka światła, które mogłoby zdradzić jego obecność. Ostrożnie wystawił głowę i rozejrzał się po terenie. Matabelowie doskonale ukryli się, prawdopodobnie w krzakach powyżej szybu kopalni. Potem ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że wejście do sztolni zabarykadowano drewnianymi belkami. Schowali się w sztolni — uznał. Wiedział, że nie miało to najmniejszego sensu, jednak jego przypuszczenia zostały natychmiast potwierdzone. W głębi szybu, za barykadą dostrzegł poruszający się cień, a po chwili tuż pod jego nosem przeleciała następna kula, drasnęła krawędź ściany i sypnęła mu w twarz czerwonym pyłem. Pochylił się natychmiast, przetarł łzawiące oczy. Potem wziąwszy głęboki oddech, zawołał: — Harry! Harry Mellow! Odpowiedziała mu cisza, zamilkły nawet zaniepokojone nagłym hukiem sępy i szakale. — Harry, to ja, Ralph. Usłyszał niewyraźne wołanie. Błyskawicznie wyskoczył przez dziurę w ścianie i pobiegł w kierunku sztolni. Harry Mellow pędził mu naprzeciw, przeskakiwał sterty martwych Matabelów, a jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Spotkali się w połowie drogi i rzucili sobie w ramiona. Bez słowa poklepywali się po plecach. Zanim jeszcze był w stanie cokolwiek powiedzieć, Ralph spojrzał ponad ramieniem wysokiego Amerykanina. Zza prostej barykady wyłoniły się również inne postacie. Vicky była ubrana w męskie bryczesy i koszulę, w rękach trzymała karabin, a złociste włosy, splątane opadały na ramiona. U jej boku szedł Isazi — niski zuluski woźnica, przed nimi zaś co tchu biegło małe dziecko. Miało wykrzywioną z wysiłku twarz i szeroko wymachiwało rękami. Ralph porwał chłopca w ramiona i przytulił go do piersi, przyciskając swój zapadnięty, nieogolony policzek do aksamitnej skóry małego. — Jonathan — powiedział ochrypłym głosem, ale nie potrafił wydusić z siebie już nic więcej. Ciepłe ciało synka oraz słodki, mleczny zapach jego potu sprawiały mu niemożliwy do zniesienia ból. — Tatusiu —Jon-Jon oderwał bladą, przerażoną twarzyczkę od policzka ojca. — Nie mogłem zaopiekować się mamą. Nie pozwoliła mi. — Wiem, Jon-Jon — szepnął Ralph. — Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Rozpłakał się. Jego ciałem wstrząsał suchy, urywany szloch mężczyzny doprowadzonego do najdalszych granic miłości. Ralph, mimo że nie chciał rozstawać się z dzieckiem nawet na chwilę, kazał Jonathanowi, aby ten pomógł Isaziemu przy karmieniu koni. Potem wprowadził Vicky i Harry'ego do sztolni i tam, w mrocznym tunelu, gdzie nie mogli zobaczyć jego twarzy, powiedział: — Cathy nie żyje. — Jak? — Harry przerwał ciszę. — W jaki sposób umarła? — Odważnie — odpowiedział Ralph. — Bardzo odważnie. Nie chcę o tym mówić. Harry przytulił Yicky do siebie i pozwolił jej się wypłakać, a kiedy uspokoiła się nieco, Ralph mówił dalej. — Nie możemy tu zostać. Mamy do wyboru stację kolejową, albo Bulawayo. — Bulawayo może być już spalone i splądrowane — zauważył Harry. — A na drodze do linii kolejowej możemy natknąć się na matabelskie impi — zaznaczył Ralph. — Jednak jeśli Vicky spróbuje dotrzeć do stacji, °na i Jon-Jon będą mogli pojechać na południe pierwszym pociągiem, który si? tu przedostanie. — A potem? — zapytał Harry. — Co potem? — Wybieram się do Bulawayo. Jeśli jeszcze się bronią, potrzebują ludzi. — Yicky? — Harry objął żonę. — Moja matka i reszta rodziny są w Bulawayo. Tam się urodziłam, nie chcę stąd uciekać. — Kciukami obtarła z policzków łzy. — Jadę z wami. Ralph skinął głową. Byłby bardzo zdziwiony, gdyby wolała udać się na południe. — Wyruszymy jak tylko coś zjemy. Zmierzali na północ drogą, z której korzystały pojazdy transportowe. Okazał się to wyjątkowo przygnębiający szlak. Rozsypujące się wozy porzucone podczas zarazy były równie regularne jak kamienie milowe. Plandeki przegniły i podarły się, ładunki rozgrabiono i porozrzucano po trawie — roztrzaskane skrzynie, rdzewiejące puszki. W zaprzęgach kilku wozów wciąż znajdowały się zmumifikowane szczątki wołów. Leżały tam, gdzie upadły i miały wykręcone do tyłu głowy od konwulsji, które je zabiły. Później natknęli się na świeższe ślady żniwa śmierci. Pośrodku drogi rozwalił się jeden z wozów osobowych Zeederbergów. Muły zostały zabite dzidami, a na gałęziach drzew wisiały wypatroszone zwłoki woźnicy i pasażerów. Przy brodzie na rzece Inyati stały tylko osmalone ściany faktorii. Nagie ciała żony greckiego sklepikarza oraz jej trzech córek ułożono w równym rzędzie przed sklepem, w ich krocza zaś wepchnięto trzonki maczug. Ciało samego sklepikarza miało odciętą głowę, a jego tułów wrzucono do ognia. Głowa, nabita na assegai, sterczała na środku drogi, łypiąc na nich niewidzącymi oczyma. Ralph zakrył twarz Jon-Jona płaszczem i tulił go do siebie, kiedy przejeżdżali obok tego makabrycznego miejsca. Ralph wysłał Isaziego na zwiady nad rzekę. Okazało się, że bród był strzeżony. Zbili się w małą grupkę i puścili galopem prosto na zaskoczonych Matabelów. Udało im się zabić czterech z dwunastu biegnących po broń amadoda i w chmurze kurzu oraz dymu wyjechali na przeciwległy brzeg. Nie ścigano ich, jednak Ralph obawiając się, że wojownicy mogą ruszyć ich śladem, zawrócił i z gotowym do strzału karabinem ukrył się przy drodze. Przez całą noc trzymał Jonathana na kolanach. Co kilka minut budziły go koszmarne sny, w których Cathy krzyczała i błagała o litość. O świcie zauważył, że nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wyjął z kieszeni marynarki opaskę z kreciej skóry i zacisnął ją w pięści. Włożywszy opaskę z powrotem do kieszeni, zapiął klapkę, jakby było tam coś rzadkiego, drogocennego. Przez cały dzień jechali dalej na pomoc. Mijali małe, prowadzone przez pojedynczych ludzi kopalnie złota oraz domy, w których ci ludzie i ich rodziny zaczęli już tworzyć dla siebie cywilizowane warunki pośrodku zupełnej głuszy. Niektórzy nie spodziewali się żadnego zagrożenia. Wciąż byli ubrani w resztki koszul nocnych. Jakiś mały chłopiec ściskał nawet swojego misia. Matka wyciągała do synka rękę, jednak jej zimne, sztywne palce nie mogły już dosięgnąć jego oblepionych ziemią loków. Za życie innych Matabelowie musieli zapłacić bardzo wysoką cenę. Trupy wojowników leżały rozrzucone wokół spalonych domów jak wylatujące spod piły trociny. Przy jednej z chat znaleźli wyłącznie martwych amadoda, nie było tam żadnych białych ciał. Widzieli tylko prowadzące na pomoc ślady koni i wozu. — Andersenowie. Udało im się uciec — powiedział Ralph. — Z Bożą pomocą powinni już być w Bulawayo. Vicky chciała pojechać drogą wiodącą obok misji Khami, jednak Ralph sprzeciwił się. — Jeśli udali się tam, to już i tak za późno. Widziałaś wystarczająco dużo. Jeżeli w ogóle udało im się uciec, możemy znaleźć ich tylko w Bulawayo. Do miasta dotarli wczesnym rankiem trzeciego dnia. Barykady otworzyły się przed nimi i pozwoliły im wjechać do głównego obozu obronnego utworzonego z ustawionych na rynku wozów. Mieszkańcy otoczyli konie i zasypywali nowo przybyłych ludzi setkami pytań. — Czy nadchodzą żołnierze? — Kiedy przyjdą nam z pomocą żołnierze? — Widzieliście gdzieś mojego brata? Pracował w Kopalni Antylopy... — Macie jakieś wiadomości? Yicky rozpłakała się po raz pierwszy od opuszczenia Kopalni Harknessa, kiedy zobaczyła Robyn, stojącą na jednym z ustawionych na rynku wozów. Elizabeth zeskoczyła z wozu i przepchnęła się przez tłum do Ralpha. — Cathy? — zapytała. Ralph pokręcił głową i po chwili ujrzał odbicie własnego smutku w jej ciemnobrązowych oczach. Elizabeth wyciągnęła ręce i zdjęła Jon-Jona z siodła. — Zajmę się nim, Ralph — powiedziała cicho. Cała rodzina zamieszkała w głównym obozie obronnym; w wozie, który, dzięki Robyn i Louise, stał się ciasnym, ale całkiem przyzwoitym domem. Louise i Jan Cheroot przyprowadzili ten pojazd z King's Lynn już pierwszego dnia powstania. Jeden z pozostałych przy życiu ludzi po ataku na Kopalnię Yictorii przejechał obok ich posiadłości, wykrzykując ledwie zrozumiałe ostrzeżenia. Louise i mały Hotentot, już i tak zaniepokojeni zniknięciem robotników oraz służących, załadowali na wóz najpotrzebniejsze rzeczy — puszkowaną żywność, koce, amunicję — i wyruszyli do Bulawayo. Jan Cheroot powoził, a Louise siedziała na szczycie całego ładunku, z karabinem w rękach. Dwa razy z dość dużej odległości widzieli małe drużyny wojowników, jednak kilka ostrzegawczych strzałów pozwoliło im dotrzeć bezpiecznie do celu. Rodzina nie musiała liczyć na dobre serce mieszkańców miasta, w przeciwieństwie do innych, którzy przyjechali do Bulawayo tylko ze zmęczonym koniem i pustym karabinem. Obok wozu, pod płóciennym namiotem Robyn założyła małą przychodnię, a Komitet Obronny poprosił ją o sprawowanie kontroli nad zdrowiem i higieną przebywających w obozie. Louise natomiast zajęła się innymi kobietami w obozie, utworzyła system, zgodnie z którym wszystkie zapasy żywności i inne podstawowe rzeczy zostały zebrane, a potem rozdzielane potrzebującym, znalazła zastępcze matki dla pół tuzina sierot, zorganizowała również lekcje ładowania karabinów i obchodzenia się z bronią dla kobiet, które nie posiadły jeszcze tych umiejętności. Ralph pozwolił, by Yicky poinformowała matkę o śmierci Cathy. Pozostawił Jon-Jona pod opieką Elizabeth, a sam udał się na spotkanie z członkiem Komitetu Obronnego na drugą stronę obozu. Wrócił do wozu dopiero po zmroku. Pomimo okropnych strat, jakie poniosły niemal wszystkie zebrane w mieście rodziny i zagrożenia ze strony zbierających się tuż przy ścianach obozu matabelskich impi, panował tam dość radosny nastrój. Krzyki dzieci bawiących się między wozami w chowanego, wesołe dźwięki koncertyny, śmiech kobiet, radosny blask ognisk przypominały organizowane w weselszych czasach pikniki. Elizabeth wykąpała Jonathana oraz Roberta. Chłopcy mieli teraz lekko zaróżowione ciałka i pachnęli karbolowym mydłem. Jedli obiad, a ona opowiadała im historyjkę tak ciekawą, że ich oczy stały się wielkie jak marmurowe kulki do gry. Ralph uśmiechnął się do niej czule, potem skinieniem głowy przywołał do siebie Harry'ego. Obaj mężczyźni przechadzali się po obozie pozornie niedbałym krokiem. Szli, trzymając pochylone ku sobie głowy i rozmawiali cicho. — Komitet Obronny zrobił już kawał dobrej roboty. Przeprowadzili spis ludności. Wynika z niego, że w obozie znajduje się ponad sześćset kobiet i dzieci oraz ponad dziewieciuset mężczyzn. Obrona miasta powinna nam się powieść, nikt jednak dotychczas nie pomyślał o niczym innym z wyjątkiem obrony. Byli szczerze zachwyceni faktem, że ich sytuacja jest znana w Kimberley i Kapsztadzie. To ja przekazałem im pierwsze wiadomości od czasu wybuchu powstania — Ralph zaciągnął się cygarem — a poza tym wydaje im się, że idzie nam z pomocą co najmniej kilka oddziałów kawalerii. Obaj wiemy, że to nieprawda. — Sprowadzenie tu wojska zajmie wiele miesięcy. — Jameson i jego oficerowie są już w drodze do Anglii. Tam staną przed sądem. Rhodes został wezwany do złożenia wyjaśnień. — Ballantyne potrząsnął głową. — Mara jeszcze gorsze wieści. Maszoni poszli za przykładem Matabelów i również zorganizowali powstanie. — Dobry Boże. — Harry zatrzymał się nagle i ujął Ralpha ze ramię. —-Na całym terytorium? Wszyscy w tym samym czasie? To musiało być już od dawna skrupulatnie zaplanowane. — W dolinie Mazoe i w okolicach Fortu Salisbury miały miejsce poważne starcia. — Ralph, ile osób zamordowały już te dzikusy? — Nikt tego nie wie. Na tym terenie są setki porozrzucanych farm i kopalń. Musimy założyć, że co najmniej pięćset osób straciło życie w tej wojnie. Ruszyli dalej i przez chwilę szli w zupełnym milczeniu. Raz zatrzymali ich wartownicy, ale natychmiast rozpoznali Ralpha. — Słyszeliśmy, że się pan przedarł, panie Ballantyne. Czy nadchodzą żołnierze? — Czy nadchodzą żołnierze? — powtórzył pod nosem Ralph, gdy strażnicy odeszli już od nich. — Wszyscy o to pytają: od członków Komitetu Obronnego do zwykłych mieszczan i farmerów. — Dotarli do przeciwległego krańca obozu, Ralph porozmawiał chwilę ze stojącymi tam wartownikami. — W porządku, panie Ballantyne, ale niech pan ma oczy szeroko otwarte. Te żądne krwi dzikusy są wszędzie. Ralph i Harry wyszli przez bramę do miasta. Było zupełnie opuszczone. Wszyscy przeprowadzili się do głównego obozu na rynku. Kryte strzechą, otynkowane domy stały ciemne i ciche. Mężczyźni szli środkiem szerokiej, pylistej drogi aż do miejsca, w którym po obu stronach nie widniały już żadne zabudowania. Zatrzymali się i przez jakiś czas patrzyli na otaczający miasto step. — Posłuchaj! — powiedział Ballantyne. W pobliżu strumienia Umguza odezwał się zwierzak, a po chwili na jego wołanie odpowiedział inny, ukryty w cieniu akacjowego zagajnika. — Szakal — stwierdził Harry, a Ralph pokręcił głową. — Matabelowie! — Zaatakują miasto? Ralph nie zareagował od razu. Wpatrywał się w step, ściskając w dłoni kawałek kreciej skórki. — Jest tam prawdopodobnie ze dwadzieścia tysięcy wojowników. Zamknęli nas tu jak w klatce. Prędzej czy później, kiedy dotrą tu pozostałe impi i wojownicy nabiorą odwagi, przyjdą — przyjdą na długo przed tym, zanim zdołają przedrzeć się tu nasi. — Jakie są nasze szansę? Ralph owinął pasek brązowego futerka wokół palca. — Mamy cztery maximy, ale mamy również ponad sześćset kobiet i dzieci, a z ponad dziewięciuset mężczyzn połowa nie jest w stanie utrzymać karabinu. Siedzenie w obozie i czekanie nie jest najlepszym sposobem obrony Bulawayo. Ralph odwrócił się i obaj ruszyli w drogę powrotną. — Chcieli, żebym przyłączył się do Komitetu, a ja im odpowiedziałem, że nie podobają mi się oblężenia. — Co zamierzasz zrobić, Ralph? — Chcę stworzyć małą grupkę ludzi. Takich, którzy znają plemię i teren; takich, którzy celnie strzelają i znają sindebele tak dobrze, by można ich pomylić z Matabelami. Pójdziemy na Wzgórza Matopos, zaczniemy zabijać Matabelów. Isazi przyprowadził czternastu ludzi. Byli to zuluscy woźnice z przedsiębiorstwa Zeederbergów. Z powodu zarazy wszyscy utknęli w Bulawayo. — Wiem, że potraficie powozić zaprzęgiem złożonym z osiemnastu wołów — Ralph zwrócił się do siedzących wokół ogniska mężczyzn, którzy przekazywali sobie z rąk do rąk przyniesioną przez niego czerwoną puszkę tytoniu. — Wiem również, że każdy z was potrafi przy jednym posiedzeniu zjeść tyle kukurydzianej owsianki sadza, ile sam waży, a później wypić taką ilość piwa, jaka wystarczyłaby do zamroczenia nosorożca. Nie wiem tylko, czy potraficie walczyć. Isazi odpowiedział za wszystkich, tonem, którym zazwyczaj przemawia się do niezbyt rozgarniętego dziecka. — Jesteśmy Zulusami — powiedział i była to wystarczająca riposta. Jan Cheroot przyprowadził jeszcze sześciu. Podobnie jak on, wszyscy byli pół-Buszmenami i pół-Hotentotami. — Ten nazywa się Grootboom, Wielkie Drzewo. — Ralph pomyślał, że wskazany człowiek bardziej przypomina rosnący na pustyni krzak — ciemny, wyschnięty i ciernisty. — Był kapralem w forcie w Kapsztadzie. To mój bratanek. — Dlaczego wyjechał z Kapsztadu? Cheroot spoważniał nieco. — Wplątał się w spór o pewną damę. Jakiemuś człowiekowi poderżnięto gardło, a mojego najdroższego bratanka oskarżono o dokonanie tego podłego czynu. — Zrobił to? — Oczywiście, że tak. Posługuje się nożem najlepiej ze wszystkich... po mnie, ma się rozumieć — oświadczył skromnie Jan. — Dlaczego chcesz zabijać Matabelów? — Ralph zapytał w języku sindebek, Hotentot zaś odpowiedział mu płynnie w tym samym języku. — Bo jest to zajęcie, które rozumiem i lubię. Ralph skinąwszy głową, odwrócił się do następnego człowieka. — Możliwe, że ten jest jeszcze bliżej ze mną spokrewniony — przedstawił go Jan Cheroot. — Ma na imię Taas, a jego matka była prawdziwą pięknością. Prowadziła kiedyś bardzo popularny szynk u stóp Signal HiU, powyżej kapsztadzkich doków. Przez pewien czas byliśmy nawet bardzo bliskimi przyjaciółmi. Ta dama posiadała jednak dość wielu bliskich przyjaciół. Potencjalny rekrut miał taki sam płaski nos i wysokie kości policzkowe, orientalne oczy i gładką skórę jak Jan Cheroot. Jeśli był jednym z jego nieślubnych dzieci, spędził dzieciństwo w słynnych kapsztadzkich dokach, to pewnie z niego niezły żołnierz. Ralph skina} głową. — Pięć szylingów dziennie — powiedział. — I darmowa trumna, jeśli złapią was Matabelowie. Jameson zabrał ze sobą na południe wiele setek koni, a Matabełowie oczyścili farmy ze wszystkich trzymanych tam zwierząt. Maurice Gifford wziął stu sześćdziesięciu jeźdźców do Gwandy, by iść na odsiecz ludziom, którzy mogą bronić się jeszcze na odciętych od reszty świata farmach. Większość pozostawionych koni kapitan George Grey wykorzystał do utworzenia oddziału kawalerii. Ralph przyprowadził ze sobą cztery doskonałe wierzchowce. Po znacznie zawyżonej cenie kupił jeszcze sześć — zapłacił sto funtów za konia, którego na rynku w Kimberley przy dobrym dniu można by sprzedać za najwyżej piętnaście — nie było jednak żadnych innych. Niespokojne myśli nie pozwalały mu zasnąć. Leżał pod wozem, na górze, pod płócienną plandeką, spali chłopcy, Louise, Robyn i jej córki. Ralph miał zamknięte oczy. Śpiący obok niego Harry Mellow oddychał równo i głęboko, tłumiąc swoim spokojnym oddechem wszelkie szmery. Nagle Ralph zdał sobie sprawę z tego, że w pobliżu znajduje się ktoś jeszcze. Najpierw poczuł dziwny zapach — dym z ogniska, wyprawione skóry i woń tłuszczu, którym matabelscy wojownicy namaszczają swoje ciała. Ralph wsunął prawą dłoń pod siodło, używał je jako poduszki, a jego palce dotknęły rzeźbionej kolby pistoletu. — Henshaw — szepnął nieznany mu głos. Ralph zarzucił lewą rękę wokół grubej, masywnej szyi, jednocześnie wbijając lufę między żebra nieznajomego. — Szybko — syknął — mów kim jesteś, zanim cię zastrzelę. — Uprzedzali mnie, żeś szybki i silny. — Człowiek posługiwał się językiem słndebele. — Teraz wiem, że mówili prawdę. — Kim jesteś? — Przyprowadziłem ludzi i mogę obiecać dostarczenie koni. Cały czas szeptali. — Dlaczego skradasz się jak złodziej? — Bo jestem Matabelem. Biali mnie zabiją, jeśli mnie tu znajdą. Przyszedłem, by zaprowadzić cię do tych ludzi. Ralph uwolnił go ostrożnie, sięgnął po buty. Wyszli z obozu i przemknęli się przez ciche, wyludnione miasto. Ballantyne odezwał się jeszcze tylko raz. — Wiesz, że zginiesz, jeśli to podstęp. — Wiem — odpowiedział Matabel. Był równie wysoki jak Ralph, ale lepiej od niego zbudowany, a kiedy odwrócił się, światło księżyca ukazało błyszczącą bliznę na policzku pod Prawym okiem. Na podwórku przed jednym z ostatnich domów miasta, wychodzącym niemal na otwarty step, jednak ogrodzonym murem, który wzniósł jakiś dumny ze swojego domu człowiek, aby chronić swój ogród, siedziało dwunastu amadoda. Jedni mieli na sobie tradycyjne, futrzane spódniczki, a inni stare, zniszczone europejskie ubrania. — Kim są ci ludzie? — zapytał Ralph. — Kim ty jesteś? — Jestem Ezra, sierżant Ezra. Byłem sierżantem Jednego Bystrego Oka, którego zabito na Wzgórzach Khami. Oni są funkcjonariuszami policji Towarzystwa. — Policja Towarzystwa została rozwiązana — zauważył Ralph. — To prawda, pozbawiono nas karabinów. Powiedzieli, że nam nie ufają, gdyż możemy przyłączyć się do rebeliantów. — A nie zrobicie tego? — wątpił Ballantyne. — Mówi się, że setki policjantów zabrały ze sobą broń i przeszły na drugą stronę. — Nie, nawet gdybyśmy chcieli. — Ezra potrząsnął głową. — Słyszałeś o zamordowaniu dwóch matabelskich dziewcząt nad rzeką Inyati. Jedna miała na imię Ruth, a druga — Mały Kwiatuszek, Imbali, Ralph zmarszczył czoło. — Tak, przypominam sobie. — Zrobili to ci ludzie, a ja byłem ich sierżantem. Induna o imieniu Gandang chce, aby przyprowadzono nas do niego żywcem i by mógł być świadkiem naszej śmierci. — Potrzebni mi ludzie, którzy potrafią zabijać matabelskie kobiety z równą łatwością, jak zabijają nasze — powiedział Ralph. — A co z końmi? — Wiem gdzie Matabelowie trzymają konie, które zdobyli w Essexvale. Długo przed wybiciem godziny policyjnej Jan Cheroot i jego ludzie wymknęli się z głównego obozu, a zanim Ralph i Harry Mellow przeszli główną ulicą, jakby chcieli zaczerpnąć świeżego powietrza przed kolacją, wszyscy czekali w otoczonym murem ogrodzie na granicy miasta. Sierżant Ezra przyniósł dzidy, maczugi i tradycyjne, matabelskie spódniczki, Jan Cheroot zaś wziął ze sobą duży, czarny garnek gęstego smarowidła z wołowego tłuszczu i sadzy. Ralph, Harry, także wszyscy Hotentoci rozebrali się do naga i wysmarowali nawzajem zjełczałym czernidłem, szczególnie dokładnie wcierając je za uszami, w zgięciach rąk, nóg oraz pod oczami, gdzie biała skóra mogła być najbardziej widoczna. Zanim dzwon na anglikańskim kościele wybił godzinę policyjną, wszyscy ubrali się w stroje matabelskich amadoda. Ralph i Harry przykryli włosy pióropuszami z piór czarnego tkacza. Isazi i Jan Cheroot włożyli skórzane buty na końskie kopyta, a Ballantyne w tym czasie wydał jeszcze ostatnie rozkazy w języku sindebele — języku, którego będą używać przez cały czas trwania wyprawy. Wyruszyli miedzy zachodem słońca i wschodem księżyca, kiedy w mieście zapanowały zupełne ciemności. Grube skórzane obuwie tłumiło stukanie końskich kopyt, a ludzie Ezry, ponieważ byli bosi, biegli niemal bezgłośnie. Po godzinie, na rozkaz Ralpha, Matabelowie chwycili się strzemion i zawiśli na nich — po dwóch na każdym koniu. Tempo marszu nigdy nie było wolniejsze od cwału. Jechali na południowy wschód, aż w końcu na rozjaśnionym bladym światłem księżyca niebie zobaczyli zarys Wzgórz Matopos. Kilka minut po północy Ezra powiedział: — To tutaj! Ralph stanął na strzemionach i podniósł prawą rękę. Kolumna zbiła się w zwartą grupkę, jeźdźcy zsiedli z koni, domniemany bękart Cheroota wziął cugle, a sam Jan sprawdził uzbrojenie swoich ludzi. — Ustawię ich tak, by padało na nich światło z ogniska — szepnął do niego Ralph. — Czekaj na mój sygnał. Potem uśmiechnął się do Isaziego. Jego zęby błysnęły na tle lśniącej, czarnej twarzy. — Nie bierzemy jeńców. Trzymaj się blisko, ale nie zasłaniaj Cherootowi celu. — Henshaw, chcę iść z tobą — powiedział w języku sindebek Harry Mellow. — Strzelasz dużo lepiej niż mówisz. Idź z Janem — odpowiedział w tym samym języku Ralph. Wydał kolejny rozkaz, a wszyscy wyjęli ze skórzanych toreb białe naszyjniki z krowich ogonów. Dzięki nim będą się mogli łatwiej rozpoznać i nie pozabijać nawzajem podczas bitwy. Tylko Ralph dołożył do swojego stroju jeszcze jedną ozdobę. Z wiszącej u pasa torby wyjął pasek kreciej skórki, zawiązał go sobie wokół ramienia, potem podniósł ciężką dzidę oraz maczugę i skinął do Ezry. — Prowadź! Kolumna Matabelów wbiegła na zbocze wzgórza. Dotarli do szczytu i zobaczyli czerwony blask palących się w dolinie ognisk. Ralph wyprzedził Ezrę, stanął na czele szeregu, potem wziął głęboki oddech i zaczął śpiewać. Podnieś kamień, pod którym śpi wąż. Podnieś kamień i uwolnij Mambę, Mamba Maszobane ma srebrzyste zęby ze stali. Była to jedna z pieśni wojennych impi Insukamini. Biegnący za nim Matabelowie podchwycili refren i odśpiewali go swoimi głębokimi głosami. Echo odbijało się o góry i obudziło znajdujący się w dolinie obóz. Nagie postacie podnosiły się z mat i dorzucały drewna do ognisk. Czerwony blask oświetlił od spodu korony akacjowych drzew, które utworzyły nad ich głowami baldachim podobny do cyrkowego namiotu. Według przypuszczeń Ezry koni miało pilnować około czterdziestu amadoda, jednak już teraz wokół ognisk zebrało się znacznie więcej, a wciąż do obozu przychodzili następni — wartownicy z rozrzuconych w pobliżu posterunków, aby sprawdzić, co spowodowało takie zamieszanie. To wszystko zostało jednak zaplanowane. Ralph chciał uniknąć maruderów. Wszyscy duszą być w jednym miejscu, tak by jego strzelcy mieli łatwy cel, a jedna kula siłę rażenia trzech czy czterech. Ralph wkroczył na teren obozu. — Kto tutaj dowodzi? — ryknął. — Niech dowódca podejdzie do mnie i wysłucha słów, które przynoszę od Gandanga. — Z tego, co Robyn powiedziała mu o masakrze na Wzgórzach Khami, wiedział, że stary induna jest jednym z przywódców powstania, jego imię wywołało efekt, na jaki liczył. — Jestem Mazui. — Z tłumu wystąpił jakiś wojownik. — Oczekuję słów Gandanga, syna Mzilikaziego. — Konie nie są już bezpieczne tutaj. Biali ludzie dowiedzieli się, gdzie je trzymamy. O wschodzie słońca zabierzemy zwierzęta dalej na wzgórza — powiedział Ralph — do miejsca, które wam wskażę. — Tak się stanie. — Gdzie są konie? — W zagrodzie. Pilnują ich moi amadoda i strzegą przed lwami. — Sprowadź tu wszystkich wartowników — rozkazał Ralph, a dowódca przekazał polecenie swoim podwładnym, po czym gorliwie zwrócił się do przybysza. — Są jakieś wieści? — Odbyła się wielka bitwa. — Ralph relacjonował wymyślone przez siebie starcie: rzucał się, krzyczał, raz za razem przeszywał dzidą niewidocznego wroga. — Tak otoczyliśmy jeźdźców, a tak i tak ich zabijaliśmy... — Przyprowadzeni przez niego Matabelowie wyrzuciwszy z siebie długo wstrzymywane „Jee" razem z nim skakali i przybierali groźne pozy. Słuchacze byli zachwyceni, zaczynali przytupywać, kołysać się z Ralphem i jego Matabelami. Z obrzeży obozu nadeszli wartownicy. Zgromadzili się już wszyscy, z cieni nie wyłaniały się żadne inne czarne postacie. Ballantyne ocenił ich liczebność na sto, może sto dwudzieścia osób, nie więcej. On miał tylko czterdzieści, ale zwerbowani przez Cheroota Hotentoci byli pierwszorzędnymi strzelcami, a Harry Mellow sam wart tyle, co pięciu zwykłych ludzi. Ze zbocza najbliższego wzgórza dobiegło ich wołanie kozodója. Rozległa się melodyjna, wibrująca pieśń, która brzmiała jak „Dobry Boże, zbaw nas". Ralph czekał właśnie na ten sygnał. Był zadowolony z tego, że Jan Cheroot tak dokładnie wypełnia jego rozkazy. Ze stoku strzelcy będą dokładnie widzieli postacie wszystkich amadoda oświetlone jasnym blaskiem ogniska. Wciąż tańcząc, podskakując i przytupując, Ralph oddalił się od najbliższego Matabela na odległość dwudziestu kroków, po czym gwałtownie rozpostarł ramiona i zakończył taniec. Stał tak przez kilka sekund zupełnie nieruchomo, dzikimi oczyma wpatrując się w zgromadzonych amadoda. Żaden z nich nie śmiał poruszyć się ani odezwać. Ralph wolno podniósł ręce. Jego ciało błyszczało od tłuszczu, a wszystkie mięśnie klatki piersiowej i ramion były dumnie naprężone. Spódniczka z ogonów cywet zasłaniała uda, biały kołnierz zaś z krowich ogonów wokół szyi, jak amulet chronił go przed śmiercią, która czaiła się w ciemnościach. Jego czarną twarz wykrzywiał dziki grymas, a widzowie stali nieruchomo niczym zahipnotyzowani. Taniec i śpiew spełniły swoją rolę. Przyciągnęły uwagę amadoda oraz zagłuszyły wszelkie dźwięki, jakie mogli spowodować zajmujący pozycje wokół obozu Zulusi i Hotentoci. Teraz Ralph zawył, jakby opętały go demony, potem opuścił ramiona — był to sygnał, na który czekali Harry i Jan Cheroot. Huk zmasowanego ognia rozdarł zasłonę nocy. Strzelcy mieli łatwy cel, lufy karabinów niemal dotykały masy czarnych, nagich ciał. Jedna kula przeszywała żołądek, płuca i kręgosłup, kładąc czterech ludzi, a zatrzymywała się dopiero wtedy, kiedy trafiała na kość udową czy twarde kości miednicy. Atak był tak nieoczekiwany, że przez kilka pierwszych sekund wojownicy stali nieruchomo, dopiero potem zaczęli uciekać. Do tej pory więcej niż połowa z nich już padła martwa; wielu z tych, którzy trzymali się jeszcze na nogach, zostało rannych. Biegli prosto na Zulusów Isaziego spiętrzając się przed nimi jak woda na tamie. Ralph słyszał wielokrotnie powtarzany zuluski okrzyk „Ngidla! Zjadłem!" i jęki umierających ludzi. W końcu napadnięci oprzytomnieli, w zwartym szyku zaczęli napierać na wąską linię Zulusów. Ralph czekał na ten moment. Poprowadził teraz swoich Matabelów na tył szpaleru atakujących wojowników i rzucił ich na nagie, nieosłonięte plecy szamoczących się ludzi. Wiele lat temu, kiedy jako chłopcy pracowali w kopami złota"w Kimberley, Ralph nauczył się od Bazo sztuki posługiwania się dzidą. Potrafił walczyć równie dobrze, jak wszyscy inni Matabelowie, z którymi pracował. Jednak ćwiczenie ciosów i wbicie szerokiego, srebrzystego ostrza w ludzkie ciało, to dwie różne rzeczy. Nie był przygotowany na to, co może poczuć, kiedy trzymana w ręce dzida ugrzęźnie w kimś, kiedy ostrze zgrzytnie, natknąwszy się na kość, ofiara zacznie wić się i rzucać z bólu, a drzewce będzie wyrywać mu się z dłoni. Tak jak uczył go Bazo, Ralph przekręcił szpikulec, by spowodować większe uszkodzenie tkanek, po czym wyciągnął dzidę, a jego twarz, piersi i prawe ramię oblał strumień gorącej krwi. Przestąpił człowieka, który runął przed nim na ziemię, i znów zanurzył ostrze w czyimś ciele. Zapach krwi oraz krzyki wprawiły go w trans, który poprawił mu wzrok i spowolnił mikrosekundy śmiertelnej walki. Ralph spostrzegł skierowane przeciwko niemu ostrze, z dziecinną łatwością odepchnął je na bok, następnie wbił grot własnej dzidy w splot, utworzony przez obojczyki u podstawy szyi. Oddech Matabela zagwizdał na jego rozdartych strunach głosowych. Człowiek upuścił swoją broń i obiema rękami chwycił drzewce Ralpha. Ten wyciągnął je, a ostry jak brzytwa grot rozciął aż do kości palce ofiary. Matabel otworzył nie czujące dłonie i upadł na kolana. Ralph przeskoczywszy go przygotował się do zadania następnego ciosu. — Henshaw! — jakiś głos krzyknął mu prosto w twarz. — To ja! — Ballantyne zobaczył naszyjnik z białych krowich ogonów i wstrzymał uderzenie; dwie linie atakujących spotkały się. — Już koniec — powiedział zdyszanym głosem Isazi, a Ralph rozejrzał się wokół siebie ze zdziwieniem. To wszystko stało się tak szybko. Potrząsnął Słowa, by zrzucić z niej zimne kleszcze wojennego transu, które ją trzymały. Wszyscy leżeli już na ziemi, niektórzy wciąż wili się z bólu i jęczeli. — Isazi, wykończ ich! — rozkazał Ralph. Po chwili obserwował już, jak Zulus wykonuje swoje zadanie: przechodzi od ciała do ciała, sprawdza puls poniżej ucha ofiary, a jeśli wciąż jest wyczuwalny, ucisza go szybkim ciosem. — Ralph. — Na czele zuluskich woźniców na zbocze wdrapywał się Harry. — Na Boga, ale to była... — Nie po angielsku — syknął Ralph, potem podniósł głos i powiedział: — Teraz zabierzemy konie. Przynieście uzdy oraz liny. W zagrodzie znajdowały się pięćdziesiąt trzy wierzchowce. Większość z nich miała piętno Towarzystwa. Każdy z Zulusów i Matabelów wybrał sobie konia, a pozostałe zwierzęta zostały przywiązane do długich powrozów. Zulusi przeczesali cały teren, zbierając nadające się jeszcze do użytku karabiny i wrzucając maczugi, przestarzałą broń do ognia. Łupy, które znaleźli: sztućce, naczynia kuchenne, europejskie ubrania świadczyły o tym, że rozgromione przed chwilą impi brało udział w pierwszym i najbardziej okrutnym etapie powstania, grabiąc dobytek mordowanych ludzi. Przedmioty te również spalono. Godzinę po oddaniu pierwszego strzału kolumna wracała do miasta. Tym razem wszyscy jechali na koniach, a pozostałe zwierzęta szły za nimi przywiązane do lin. Wczesnym świtem pojawili się na głównej ulicy Bulawayo. Jadący na czele Ralph i Harry zdrapali już z twarzy większość czernidła, ale by przez pomyłkę nie ostrzelali ich wartownicy, Ballantyne powiewał flagą zrobioną z białego podkoszulka Mellowa. Mieszkańcy obozu wstali z łóżek i wyszli na zewnątrz, aby zobaczyć, co się stało. Kiedy zdali sobie sprawę z tego, że mała kawalkada, która wjeżdżała na rynek, zapowiadała zemstę za popełnione przez Matabelów okrucieństwa, powitalne okrzyki zmieniły się w histeryczną radość. Vicky i Elizabeth podawały im śniadanie, Ralph i Harry zaś przyjmowali nie kończący się pochód wielbicieli — wdów, których mężowie polegli od matabelskich dzid i które w podzięce przynosiły pół tuzina jajek lub świeżo upieczony placek; małych chłopców, chcących tylko popatrzeć na bohaterów i gorliwych młodych mężczyzn, którzy pytali: „Czy tutaj można się zapisać do oddziału Ballantyne'a?" Przedstawieniu towarzyszyły radosne okrzyki. Siedzące w pierwszym rzędzie dzieci klaskały w rączki, kiedy pałka grzmociła drewnianą głów? i groteskowy garb Puncha, a dzwoneczki przy czapce kukły pobrzękiwały wesoło. Jon-Jon odważnie sprzeciwiał się opinii pozostałych widzów. Jego twarz była czerwona jak haczykowaty nos Puncha i wykrzywiona ze złości. — Oddaj jej! — krzyczał, wymachując rączkami. — To tylko dziewczyn^ — Mówi jak prawdziwy Ballantyne — zaśmiał się Ralph, jednocześni6 powstrzymując syna przed przyłączeniem się do bójki w obronie tyranizowanego człowieka. Elizabeth z Robertem na kolanach siedziała za Jon-Jonem. Blada buzia dziecka była smutna, a chłopiec z zapałem ssał kciuk jak stary gnom swoją fajkę. Twarz Elizabeth z kolei rozjaśniała dziecięca radość, policzki płonęły, a oczy rozgorzały, kiedy zachęcała żonę Puncha do dalszych wybryków. Błyszczący kosmyk wysunął się spod spinki i leżał na delikatnej, aksamitnej skórze skroni. Włosy owinęły się wokół różowego ucha, tak cieniutkiego i delikatnego, że promienie słońca przebijały przez nie, jakby zostało zrobione z jakiegoś szlachetnego gatunku porcelany. To samo słońce sprawiało, że w grubych, ciemnych włosach pojawiały się iskierki. To właśnie one odciągnęły uwagę Ralpha od marionetek. Patrzył na Lizzie ponad głową Jonathana. Jej śmiech był gardłowy, naturalny i nieskrępowany. Ballantyne uśmiechnął się do niej. Odwróciła się i przez kilka sekund Ralph spoglądał jej prosto w oczy. Wyglądały jak głębokie naczynia pełne gorącego miodu. Wydawało mu się, że jego wzrok sięga tak głęboko, iż jest w stanie dostrzec okruchy uwięzionego tam złota. Elizabeth opuściła ciemne zasłony rzęs i po chwili spojrzała na maleńką scenę. Nie śmiała się już jednak, jej usta drżały, a twarz zaczerwieniła się nagle. Ralph poczuł się winny, czym prędzej więc odwrócił wzrok w kierunku bijących się i kłócących marionetek. Ku ogromnej uciesze Jonathana, na końcu przedstawienia żona Puncha została odprowadzona przez policjanta, a zza kolorowej zasłony wyszedł sklepowy księgowy i ukłonił się zgromadzonym. — Wygląda zupełnie jak Kipling — szepnęła Elizabeth — w dodatku ma dokładnie tak samo żądną krwi wyobraźnię. Ralph był jej wdzięczny za to, że z taką łatwością potrafiła znaleźć wytłumaczenie dla dość niezręcznej sytuacji. Podniósł chłopców, posadził ich sobie na ramionach i ruszyli za rozchodzącymi się już widzami. Jonathan świergotał niczym stado szpaków. Wyjaśniał Bobby'emu wszystkie subtelne elementy przedstawienia, których inteligencja mniejsza od jego nie pozwalała zauważyć. Tylko dorośli nic nie mówili. Kiedy dotarli do wozu, Ballantyne postawił chłopców na ziemi i pozwolił im odejść. Elizabeth wolno ruszyła za nimi, a gdy usłyszała słowa Ralpha, zatrzymała się. — Nie wiem, co bym zrobił bez ciebie... byłaś dla mnie tak cudownie dobra — zawahał się. — Bez Cathy... — Zobaczył ból w jej oczach i zamilkł. — Chciałem ci tylko podziękować — dodał. — Nie musisz mi dziękować, Ralph — odpowiedziała cicho. — Jeśli °?dziesz czegokolwiek potrzebował, zawsze ci pomogę. — Pragnęła jeszcze c°ś powiedzieć, ale głos jej się załamał, odwróciła się gwałtownie i weszła za chłopcami do wozu. Na etykietce z konserwy wołowej Ralph wypisał czek na dwadzieścia funtów. Za tak wygórowaną cenę kupił tylko jedną butelkę whisky, po czym zaniósł ją za pazuchą płaszcza do ogniska, przy którym z dala od swoich ludzi siedzieli Isazi, Jan Cheroot oraz sierżant Ezra. Mężczyźni wyrzuciwszy fusy po kawie z emaliowanych kubków nadstawili je, by Ralph nalał whisky. Potem sączyli ją w milczeniu, wpatrując się w płomienie ogniska i czekając, aż alkohol rozpłynie się po ich ciałach. W końcu Ralph skinął do sierżanta Ezry, a Matabel zaczął cicho mówić. — Gandang i jego łmpi nadal czekają na Wzgórzach Khami. Tysiąc dwieście osób, wszyscy to czystej krwi wojownicy. U stóp Wzgórz Indunów stacjonuje Babiaan i jego sześciuset ludzi. Mogą dotrzeć tutaj w ciągu godziny... — Ezra szybko podał pozycje impi, nazwiska dowodzących nimi indunów, jak również nastrój i krewkość wojowników. — A Bazo i jego Krety? — Ralph spytał w końcu o to, co interesowało go najbardziej. Ezra wzruszył ramionami. — Nic o nich nie wiemy. Posłałem moich najlepszych zwiadowców, by ich odnaleźli, ale nikt nie zna kryjówki. — Gdzie teraz uderzymy? — spytał Ralph, wpatrując się w płomienie ogniska. — Na Babiaana, a może na Zamę i jego tysiąc wojowników okupujących drogę wiodącą do Mangiwe? Isazi zakaszlał sztucznie, a kiedy Ralph spojrzał na niego, powiedział: — Zeszłej nocy siedziałem przy jednym z ognisk w obozie Babiaana, jadłem mięso z jego ludźmi i słuchałem ich rozmów. Mówili o naszym ataku na obóz, w którym trzymali konie. Indunowie nakazali im, by byli nieufni wobec wszystkich obcych, nawet gdyby ci nosili futra i pióropusze wojowników. Nie możemy powtórzyć tej samej sztuczki. Jan Cheroot i Ezra mruknęli na znak zgody, po czym mały Hotentot odwrócił swój kubek dnem do góry, by udowodnić, że jest już pusty, potem zaś spojrzał znacząco na stojącą miedzy nogami Ralpha butelkę. Ten rozlał następną kolejkę, a gdy wziął naczynie w dłonie i poczuł ostry zapach alkoholu, jego myśli wróciły do popołudnia — do śmiechu malców oraz pięknej dziewczyny, której włosy płonęły w blasku słońca. Jego głos zabrzmiał szorstko, nieprzyjemnie. — Ich kobiety i dzieci — powiedział. — Na pewno ukrywają a? w jaskiniach oraz dolinach Matopos. Odnajdźcie je! W strumieniu pluskało się pięciu małych chłopców. Wszyscy zupełni6 nadzy, a ich nogi były po kolana oblepione błyszczącą, żółtą gliną. Śmiali si? i sprzeczali wesoło, kiedy zaostrzonymi palikami wykopywali glinę i wrzucaU ją do uplecionych z trzciny koszyków. Tungata Zebiwe, „Szukający tego, co zostało skradzione" pierwszy wdrapał się na brzeg strumienia, zataszczył swój kosz w cieniste miejsce* usiadł po turecku i zabrał się do pracy. Inni również wgramolili się na brzeg i przyłączyli do niego. Tungata wziąwszy garść gliny, rozwałkował ją między różowymi dłońmi na grubą, miękką kiełbaskę. Potem umiejętnie uformował z niej garbaty grzbiet i mocne nogi. Figurkę położył ostrożnie na kawałku wyschniętej kory. Teraz zabrał się do lepienia głowy z rogami, które zrobił z cierni, i oczami z okruchów kryształu górskiego. Gotową przytwierdził do szyi, wysuwając koniuszek języka, kiedy starał się osadzić ją pod dumnym kątem. Potem odchylił się do tyłu i krytycznym wzrokiem przyjrzał się figurce. — Inkunzi Nkulu! — nazwał swoje dzieło. — Wielki Byk! Zadowolony, umieścił gliniane zwierzę na kawałku kory i położył na słońcu, by wyschło. Wróciwszy szybko zabrał się do lepienia krów oraz cieląt, które będą stanowiły jego stado. Naśmiewał się z figurek, ulepionych przez innych chłopców, porównywał je ze swoim wspaniałym bykiem i uśmiechał się zuchwale, wysłuchując złośliwych uwag. Tanase przyszła ścieżką wiodącą przez gęste, nadrzeczne zarośla, wiedziona odgłosami wesołej dziecięcej zabawy. Obserwowała ich zza krzaków, nie chcąc przerywać tej magicznej chwili. Wojna, smutek, zmagania z trudnościami spowodowały, że śmiech i radość zostały zapomniane. Potrzebne okazały się odporność i sposób widzenia dziecka, by przypomnieć jej o tym, co było kiedyś, a może być znów. Poczuła ogromną miłość, po której natychmiast pojawił się niejasny strach. Pragnęła pobiec do syna i wziąć go w ramiona, przytulić do piersi i chronić przed sama nie wiedziała czym. Tungata spojrzawszy na zarośla spostrzegł ją, po chwili podszedł do niej, niosąc dumnie glinianego byka. — Zobacz, co zrobiłem. — Jest piękny. — To dla ciebie, Umame, zrobiłem go dla ciebie. Tanase wzięła podarunek. — To piękny byk i spłodzi wiele cieląt — powiedziała, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nie chciała, by chłopiec je zauważył. — Zmyj glinę z nóg i rąk — powiedziała. — Musimy iść do jaskini. Tungata podskakiwał wesoło, jego ciało było wciąż mokre od rzecznej wody/skóra zaś błyszczała jak aksamit. Śmiał się, kiedy Tanase postawiwszy sobie na głowie glinianego byka szła wyprostowana, kołysząc biodrami i starając się, by figurka nie spadła na ziemię. Dotarli do podnóża urwiska. Nie była to prawdziwa jaskinia, tylko długi, niski nawis ściany skalnej. Nie oni pierwsi skorzystali z gościnności tego miejsca. Sufit pokrywały sadze z niezliczonej ilości ognisk, a tylną ścianę ozdobiły malowidła i płaskorzeźby wykonane przez Buszmenów, którzy polowali na tych terenach, długo zanim Mzilikazi przyprowadził na te Wzgórza swoje impi. Na owych wspaniałych obrazach przedstawiono nosoroż- ce, żyrafy, gazele oraz małe postacie uzbrojone w łuki i nienaturalnej wielkości genitalia. Mieszkało tu teraz niemal pięćset osób. Do tej jednej z bezpiecznych kryjówek plemienia wysyłano kobiety i dzieci, gdy Matabelom groziła wojna lub jakakolwiek inna katastrofa. Mimo że dolina była wąska i miała strome zbocza, prowadziło z niej pięć dróg ewakuacyjnych — pęknięć w granitowym bloku lub ukrytych ścieżek, wiodących na szczyt urwiska — dzięki nim wrogowie nie mogli osaczyć ich na dnie doliny. Ze strumienia czerpali czystą, świeżą wodę do picia; trzydzieści mlecznych krów, które przeżyły zarazę, dostarczało im maas, kwaśnego mleka —jednego z podstawowych składników plemiennej diety. Kiedy przyszli, by tu zamieszkać, każda z kobiet przyniosła na głowie worek ziarna. Szarańcza znacznie uszczupliła zbiory, ale przy dobrej organizacji powinni przetrwać przez wiele miesięcy. Kobiety siedziały w jaskini, zajęte swoją pracą. Jedne rozcierały ziarno w moździerzach zrobionych z wydrążonych pni drzew — obiema rękami podnosiły ciężkie drewniane tłuczki, po czym upuszczały je na dno naczynia, klaskały w dłonie i chwytały trzonki, by dźwignąć je gotowe do następnego uderzenia. Inne plotły z łyka maty do spania, wyprawiały skóry dzikich zwierząt lub nanizywały na sznurki ceramiczne koraliki. Ponad nimi snuła się niebieska mgiełka dymu z ognisk, a całą jaskinię wypełniało ciche brzęczenie kobiecych głosów, przeplatane gaworzeniem i kwileniem nagich, czarnych niemowląt, które chodziły na czworakach po podłodze jaskini lub wisiały jak tłuste pijawki na piersiach swoich matek. Juba siedziała w kącie i zdradzała swoim dwóm córkom oraz nowo poślubionej żonie jednego z synów tajemnice warzenia piwa. Ziarno sorgo zostało wcześniej namoczone, więc zaczęło już kiełkować. Nadeszła w końcu pora na suszenie i rozcieranie drożdży. Było to zajęcie tak pochłaniające, że Juba nie zdawała sobie sprawy z obecności pierwszej synowej i najstarszego wnuka, dopóki Tanase nie pochyliła się nad nią. Juba odchyliła głowę, a twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — Matko — Tanase uklękła z szacunkiem obok. — Muszę z tobą porozmawiać. Juba próbowała wstać, ale ogromna tusza nie pozwoliła jej na to. Córki wzięły ją pod pachy i podniosły z dużym wysiłkiem. Kiedy stanęła już na własnych nogach, przemieszczała się zadziwiająco zwinnie. Chwyciła Tungatę na ręce i ruszyła po ścieżce. Tanase szła u jej boku. — Bazo po mnie posłał — zaczęła. — Wśród indunów zapanowała niezgoda; Bazo chce, bym pomogła wyjaśnić słowa Umlimo. Wewnętrzne spory mogą spowodować to, że cała nasza walka pójdzie na marne i stracimy wszystko, co z takim trudem do tej pory zdobyliśmy. — W takim razie musisz iść, moje dziecko. — Tak, i to bardzo szybko, dlatego też nie mogę zabrać ze sobą Tungaty- — Tutaj jest bezpieczny, zaopiekuję się nim. Kiedy chcesz wyruszyć? — Natychmiast. Juba westchnęła i kiwnęła głową. — Niech więc tak się stanie. Tanase pogłaskała chłopca po policzku. — Bądź grzeczny — powiedziała cicho i jak cień zniknęła za zakrętem wąskiej ścieżki. Tanase przeszła przez monumentalny granitowy portal, który strzegł wejścia do doliny Umlimo. Jedynymi towarzyszami jej podróży były wspomnienia. Nie najlepsi to kompani, jednak Tanase trzymała wysoko podniesioną głowę, poruszała się wdzięcznie, zwinnie i łagodnie kołysała biodrami. Jak tylko dotarła do znajdującej się na dnie doliny małej wioski, jej wrażliwe zmysły wyczuły napięcie oraz zło, które wisiały nad tym miejscem niczym niezdrowy miazmat nad mokradłami. Bazo również był wzburzony. Zauważyła to natychmiast, gdy uklękła przed nim, by powitać go z należnym mężowi szacunkiem. Doskonale wiedziała, co oznaczają mocno zaciśnięte szczęki i błyszczące oczy. Dostrzegła również, że indunowie podzielili się na dwie grupy. Po jednej stronie siedzieli starsi, a po drugiej — zgromadzeni wokół Bazo — uparci, waleczni młodzieńcy. Tanase wstała, podeszła do drugiej grupy i uklękła przed Gandangiem oraz jego braćmi — Somabulą i Babiaanem. — Pozdrawiam cię, moje dziecko — smutnym głosem Gandang odpowiedział na jej powitanie i od razu przeszedł do prawdziwej przyczyny, dla której została tutaj wezwana. — Chcemy, byś wyjaśniła nam znaczenie ostatniej przepowiedni Umlimo. — Mój panie i ojcze, ja już straciłam moc... Gandang niecierpliwie machnął ręką. — Rozumiesz więcej niż ktokolwiek inny. Wysłuchaj słów Umlimo i wyjaśnij je nam. Tanase z szacunkiem pochyliła głowę i przekręciła ją lekko tak, by kącikiem oka widzieć Bazo. — Umlimo powiedziała tak: Tylko niemądry myśliwy zastawia wyjście z jaskini, z której pragnie wydostać się ranny lampart. — Gandang powtórzył wyrocznię, a jego bracia zgodnie pokiwali głowami. Tanase przymknęła oczy i jeszcze odrobinę przekręciła głowę. Teraz widziała prawą rękę Bazo spoczywającą na jego udzie. Kiedyś nauczyła go podstaw języka migowego, którego używali czarownicy. Jego palec wskazujący dotknął zgięcia kciuka. To było polecenie. — Zachowaj milczenie! — mówił znak. — Nic nie mów! — Tanase wykonała gest, oznaczający zrozumienie i zastosowanie się do dyrektywy, po czym podniosła głowę. — Czy to wszystko, panie? — zapytała Gandanga. — Nie — odrzekł. — Umlimo przemówiła po raz drugi i powiedziała: Gorący wiatr z północy wypali na polu chwasty, a potem będzie można zasiać nowe ziarno. Poczekajcie na wiatr z północy. — Wszyscy indunowie pochylili się z zaciekawieniem, a Gandang nalegał: — Wyjaśnij nam znaczenie tych przepowiedni. — Sens słów Umlimo nigdy nie jest jasny. Muszę się nad nimi zastanowić. — Kiedy będziesz mogła nam je wyjaśnić? — Wtedy, gdy sama znajdę odpowiedź. — Jutro rano? — Gandang nie dawał za wygraną. — Może. — Spędzisz więc noc sama, by nic nie zakłócało ci spokoju — zadecydował. — A mój mąż? — spytała niepewnie Tanase. — Sama — powtórzył Gandang zdecydowanym tonem. — A przy drzwiach postawimy strażnika. Jej chaty pilnował młody wojownik. Nie był nawet jeszcze żonaty, więc tym łatwiej zwiodła go swoimi sztuczkami. Kiedy przyniósł jej miskę z jedzeniem, uśmiechnęła się w taki sposób, że młodzieniec stanął w wejściu i nie zdołał zrobić kroku dalej. A kiedy podała mu wybrany specjalnie dla niego kąsek, wyjrzał pełnymi winy oczyma na zewnątrz, po czym podszedł do niej i wziął zaoferowany przysmak. Smakołyk miał dość dziwny, gorzki smak, lecz wojownik nie chcąc jej urazić, przemknął go po męsku. Uśmiech kobiety obiecywał rzeczy, o których wcześniej nie śmiał nawet marzyć, lecz gdy próbował odpowiedzieć na prowokacyjne uwagi, z jego gardła wydostał się niezrozumiały bełkot i opanowało biedaka tak ogromne zmęczenie, że na chwilę musiał przymknąć oczy. Tanase zakorkowała butelkę, którą ukryła w dłoni, cicho przestąpiła śpiącego strażnika i wyszła z chaty. Dotarła do strumienia, zagwizdała i natychmiast zjawił się przy niej Bazo. — Powiedz mi, panie — szepnęła — czego ode mnie żądasz. Kiedy wróciła, wartownik spał jeszcze głęboko. Posadziła młodzieńca w drzwiach i położyła mu na kolanach dzidę. Rano rozboli go głowa, ale nie będzie zbyt chętnie opowiadał indunom, w jaki sposób spędził noc. — Głęboko zastanawiałam się nad słowami Umlimo — mówiła Tanase, klęcząc przed indunami — i odczytałam znaczenie przypowieści o niemądrym myśliwym, który waha się przy wejściu do jaskini. Gandang domyślił się ciągu dalszego jej odpowiedzi i zmarszczył brwi, lecz Tanase spokojnie kontynuowała. — Czyż dobry myśliwy nie wszedłby odważnie do jaskini, w której czai się zwierzę, aby je zabić? — Jeden ze starszych indunów syknął ze złości i zerwał się na równe nogi. — Ja uważam, że Umlimo chciała nam powiedzieć, byśmy otworzyli drogę na południe i pozwolili białym ludziom, wraz z ich kobietami i całym dobytkiem, opuścić tę ziemię na zawsze — zawołał, a Bazo natychmiast podniósł się i przed nim stanął. — Biali nigdy stąd nie odejdą. Jedynym sposobem, by się ich pozbyć, jest zabicie i pogrzebanie tych ludzi. — Siedzący wokół niego młodzi indunowie ryknęli głośno, dając tym samym do zrozumienia, że zgadzają się z jego słowami, lecz Bazo podniósł rękę, aby uciszyć wojowników. — Jeśli otworzycie drogę na południe, z pewnością zostanie wykorzystana... przez żołnierzy, którzy nadejdą tu ze swoimi małymi trójnożnymi karabinami. Odezwały się podniecone głosy wyrażające zarówno zaprzeczenie, jak i poparcie. — Mówię wam, że to my jesteśmy gorącym wiatrem z północy, który przepowiedziała Umlimo; to my wypalimy chwasty... Okrzyki zagłuszając jego słowa potwierdziły tylko to, jak bardzo opinie przywódców narodu były podzielone. Tradycja i zwyczaje okazały się jednak wciąż bardzo silne, gdy więc Gandang podniósł się, nawet najbardziej rozjuszeni oraz bitni młodzieńcy zamilkli nagle. — .Musimy dać białym ludzipm i ich kobietom szansę ucieczki. Otworzymy drogę i pozwolimy im przejść, a potem będziemy cierpliwie czekać na gorący wiatr — cudowny wiatr z pomocy, który wymiecie stąd naszych wrogów... Bazo jako jedyny nie ukucnął, gdy odezwał się jeden ze starszych indunów, a teraz zrobił coś, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy — przerwał swojemu ojcu, a jego głos był pełen pogardy. — Ty już dałeś im wystarczająco dużo szans —powiedział. —Pozwoliłeś uciec tej kobiecie z Khami i jej wszystkim szczeniętom. Chcę ci zadać tylko jedno pytanie, ojcze, czy twoja propozycja to akt dobroci, czy tchórzostwa? Wszyscy słuchacze oniemieli. Jeśli syn może mówić w ten sposób do własnego ojca, to znaczy, że świat, w którym kiedyś żyli, który znali i rozumieli, przestał istnieć. Gandang spojrzał na Bazo, oddzielała ich niewielka przestrzeń, lecz nagle stała się przepaścią nie do pokonania. Choć wciąż był wysoki i trzymał się prosto, w jego oczach widniał smutek tak ogromny, że miało się wrażenie, iż Gandang jest równie stary jak otaczające dolinę granitowe skały. — Nie jesteś już moim synem — powiedział. — A ty nie jesteś już moim ojcem — odrzekł Bazo, odwrócił się na pięcie i dumnym krokiem wyszedł z chaty. Najpierw Tanase, a potem jeden po drugim młodzi indunowie podnosili się i wychodzili na zewnątrz. Zwiadowca nadjechał pełnym galopem. Zatrzymał konia tak gwałtownie, że zwierzę aż stanęło dęba i zarżało, gdy wędzidło wbiło mu się w szczęki. — Sir, drogą zbliża się do nas duża grupa rebeliantów — zawołał. — Doskonale, kawalerzysto. — Maurice Gifford, oficer dowodzący szwadronami B i D, przyjął meldunek, dotykając ręką ronda swojego kapelusza. — Jedźcie naprzód i ich obserwujcie. — Potem odwrócił się na siodle. — Kapitanie Dawson, pod tamtymi drzewami ustawimy obóz obronny z wozów, nasz maxim będzie miał stamtąd doskonały zasięg. Zabiorę ze sobą pięćdziesięciu ludzi, spróbujemy zająć wroga przez jakiś czas. Mieli naprawdę zadziwiające szczęście, że natknęli się na grupę rebeliantów tak blisko Bulawayo. Po wielu tygodniach poszukiwań, Giffordowi i jego stu sześćdziesięciu jeźdźcom udało się zebrać mniej więcej trzydzieści osób, które przeżyły pierwszą część powstania w swoich odciętych od reszty świata faktoriach i małych wioskach. Jak dotąd jednak nie mieli okazji, by zmierzyć się z Matabelami. Gifford zostawił Dawsona, aby ten przygotował obóz, a sam na czele najlepszych pięćdziesięciu żołnierzy ruszył drogą w kierunku Bulawayo. Był najmłodszym synem hrabiego, przystojnym arystokratą i młodszym oficerem w sławnym pułku gwardzistów. Spotkało go wielkie szczęście, że spędzany w Afryce urlop urozmaiciło mu powstanie tubylców. Maurice Gifford cieszył się opinią „cholernie gorliwego faceta, który z pewnością daleko zajdzie". Ściągnął cugle na szczycie wzniesienia, po czym podniósł rękę, by zatrzymać oddział. — Tam są — zawołał zwiadowca. Gifford przetarł szkła lornetki żółtym, jedwabnym szalikiem i przystawił ją do oczu. — Wszyscy jadą konno — powiedział. — I do tego mają całkiem niezłe konie — dodał. — Ale wyglądają na bandę żądnych krwi oprychów. Zbliżający się jeźdźcy znajdowali się od nich niespełna kilometr. Była to zgraja ubranych w spódniczki i pióropusze mężczyzn, wyposażonych we współczesną oraz prymitywną broń. — Oddział, rozwinąć szyk, na lewo i prawo zachodź — dowódca wydał rozkaz. — Sierżancie, zaatakujemy, gdy wjadą na zbocze, spróbujemy podprowadzić ich w zasięg ognia maxima i odłączymy się. — Bardzo pana przepraszam, sir — bełkotał sierżant — ale czy przypadkiem na ich czele nie jedzie biały człowiek? Gifford podniósł lornetkę i spojrzał przez nią po raz drugi. — Do diabła, rzeczywiście! — wymamrotał. — Ale facet ma na sobie futra i całą tę resztę. Przybysz pomachał im ręką na powitanie i podjechał do stojącego na czele oddziału oficera. — Dzień dobry, czy nie jest pan przypadkiem Maurice'em Giffordem? — Owszem — ten odparł chłodno. — A kim pan jest, jeśli wolno mi zapytać? — Nazywam się Ballantyne, Ralph Ballantyne — uśmiechnął się szeroko. — A ci panowie — kciukiem wskazał podążających za nim jeźdźców —• to mój oddział. Maurice Gifford spojrzał na nich z obrzydzeniem. Nie można było nawet określić ich pochodzenia, ponieważ wszyscy wysmarowali się tłuszczem oraz gliną i mieli na sobie stare, zniszczone europejskie ubrania lub tradycyjne tnatabelskie stroje. Tylko człowiek, który przedstawił się jako Ballantyne, nie pomalował twarzy, prawdopodobnie dlatego, by nie sprowokować ataku zbliżającego się wojska. Można jednak przypuszczać, że gdy tylko dostanie to, czego chce, dołączy do swoich ludzi i też pomaże sobie twarz. Bez ogródek powiedział również, czego oczekuje. — Rekwizycja, panie Gifford — rzekł, podając oficerowi złożone, zapieczętowane pismo. Dowódca ściągnął zębami rękawiczkę, po czym sięgnął po list i złamał pieczęć. — Nie mogę oddać panu maxima — wykrzyknął. — Mam obowiązek chronić powierzonych mojej opiece cywilów. — Znajduje się pan zaledwie kilka kilometrów od Bulawayo. Droga jest czysta, przed chwilą ją przeczesaliśmy. Pańskim cywilom nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. — Ale... — zaczął Gifford. — Dokument o rekwizycji podpisał pułkownik William Napier, głównodowodzący wszystkich wojsk biorących udział w tłumieniu powstania. Proponuję, by porozmawiał pan z nim, kiedy dotrze pan do Bulawayo. — Ralph nie przestawał się uśmiechać. — Nam się trochę śpieszy. Uwolnimy pana jedynie od maxima i nie będziemy dłużej niepokoić. Gifford zgniótł trzymane w ręce pisma, spojrzał bezsilnie na Ralpha, po czym szybko zmienił temat. — Pan i pańscy ludzie macie na sobie umundurowanie wroga — oskarżył. — To niezgodne z ustaleniami konwencji wojennej. — Niech pan powie o tym indunom, Gifford, szczególnie tym, którzy mają na sumieniu torturowanie i mordowanie cywilów. — Nie ma potrzeby, by Anglik zniżał się do poziomu dzikusów, przeciw którym walczy — rzekł górnolotnie oficer. — Miałem zaszczyt poznać pańskiego ojca, majora Zougę Ballantyne'a. To prawdziwy dżentelmen. Jestem ciekaw, co on by powiedział na pańskie zachowanie. — Mój ojciec i reszta konspiratorów, z których wszyscy to angielscy dżentelmeni, stanęli niedawno przed sądem pod zarzutem przygotowywania działań wojennych przeciwko przyjaznemu nam krajowi. Mimo to przy najbliższej okazji poproszę go o skomentowanie mojego zachowania. Teraz jednak pozwolę sobie pożegnać pana i powtórzyć prośbę o przekazanie nam maxima. Karabin maszynowy, trójnóg oraz pudełka z amunicją zostały zdjęte z wozu i załadowane na trzy juczne konie. — Jak udało ci się przekonać Napiera, by oddał nam jeden ze swoich drogocennych maximów? — zapytał Harry Mellow, mocując skórzanymi pasami nowe bagaże. 947 — Odrobina magii — Ralph puścił do niego oko. — Pióro posłużyło mi za czarodziejską pałeczkę... — Sfałszowałeś dokument — Harry wlepił w niego oczy. — Zastrzelą cię. — Najpierw będą musieli mnie złapać. — Ralph odwrócił się i zawołał do swoich żołnierzy: — Oddział, na koń! Stępa, naprzód! Niewątpliwie to czarownik. Zasuszony, mały człowieczek, niewiele wyższy od Tungaty czy któregokolwiek z jego kolegów, za to przepięknie wymalowany — jego twarz, piersi były pokryte purpurowymi, czarnymi i białymi zygzakami. Kiedy wyszedł z krzaków rosnących wzdłuż strumienia w tajemnej dolinie, dzieci znieruchomiały ze strachu. Jednak zanim odzyskały panowanie nad swoimi kończynami i zaczęły uciekać, mała, wymalowana postać wyrzuciła z siebie taki potok okrzyków oraz mruknięć, przypominających odgłosy konia, orła i pawiana, jednocześnie podskakując i wymachując rękami, że strach szybko zmienił się w zainteresowanie. Potem z wiszącego na plecach worka tajemniczy przybysz wydobył ogromnego, cukrowego lizaka i głośno go ssał. Dzieci, które od wielu tygodni nie miały w ustach nic słodkiego, podeszły bliżej przyglądając się starcowi błyszczącymi, ciemnymi oczyma. Czarownik podał bryłkę cukru Tungacie, chłopiec zrobił krok naprzód, chwycił ją i szybko odsunął się do tyłu. Starzec zaśmiał się w tak zaraźliwy sposób, że dzieci również zaczęły się śmiać i podchodzić do niego, wyciągając rączki po lizaki. Otoczony grupką rozradowanych, klaskających w rączki malców, podążał ścieżką w kierunku jaskini. Kobiety uspokojone odgłosami radosnych dzieci, wyszły na zewnątrz i otoczyły czarownika, przypatrując mu się i chichocząc. Najodważniejsze z nich pytały: — Kim jesteś? — Skąd idziesz? — Co niesiesz w tym worku? W odpowiedzi na ostatnie pytanie, gość wyjął z worka garść kolorowych wstążeczek, a najmłodsze kobiety piszcząc ze szczęścia zawiązywały je sobie na nadgarstkach i szyjach. — Przynoszę wam podarunki i dobre nowiny. — Czarownik zachichotał. — Spójrzcie! Wyciągnął z worka metalowe grzebienie, małe, okrągłe lustereczka, w końcu pudełko, z którego wydobywała się muzyka. Kobiety były zauroczone. — Podarunki i dobre nowiny — śpiewał czarownik. — Jakie nowiny? Jakie? — wołały kobiety. — Duchy naszych przodków przyszły nam z pomocą. Zesłały boski wiatr, który pożarł białych ludzi, tak jak zaraza pożarła bydło. Wszyscy biali ludzie nie żyją! — Amakiwa nie żyją! — Zostawili po sobie te cudowne dary. W Bulawayo nie ma już białych, jest za to dużo rzeczy, które każdy może sobie wziąć. Ile tylko zdołacie unieść. Ale pospieszcie się, bo wszyscy Matabelowie już tam wyruszyli. Nic nie zostanie dla tych, którzy się spóźnią. Spójrzcie, spójrzcie tylko na ten piękny materiał, tam są takich tysiące. Kto chce guziki albo ostre noże, niech idzie za mną! — śpiewał czarownik. — Wojna już się skończyła! Biali są martwi! Matabelowie zwyciężyli. Kto chce iść za mną? — Prowadź nas, ojcze — błagały go. — Pójdziemy za tobą. Wciąż wydobywając nowe świecidełka z przepastnego wora, ruszył ścieżką w kierunku wyjścia z wąskiej doliny. Płóciennymi pasami kobiety przywiązały sobie do pleców najmłodsze dzieci, przywołały starsze i poszły za czarownikiem. — Chodźcie za mną, ludzie Maszobane! — wołał. — Wróciły czasy waszej potęgi. Spełniła się przepowiednia Umlimo. Święty wiatr z północy przepędził stąd amakiwa. Tungata, podniecony i,wystraszony, że może nie zdążyć, pobiegł do jaskini. Zobaczył siedzącą pod kamienną ścianą postać. — Babciu — zawołał piskliwym głosem. — Czarownik ma dla nas piękne rzeczy. Musimy się pośpieszyć! Od tysiącleci strumień żłobił wijący się, wąski korytarz prowadzący na dno wąwozu. Po obu stronach stały wysokie, granitowe urwiska, na których pojawiły się żółte i pomarańczowe porosty. Woda wypływała stamtąd w postaci spienionego potoku, który uspokajał się w położonej nieco niżej, szerszej dolinie. Tę porastała świeża trawa koloru dojrzewającej pszenicy. Ścieżka wiodła brzegiem rwącej rzeczki, potem nachylenie stawało się coraz łagodniejsze, a dróżka wpadała do cichej doliny. Woda deszczowa pocięła ściany doliny głębokimi żlebami, z których jeden stał się doskonałym miejscem na maxima. Ralph kazał dwóm swoim żołnierzom umieścić go tak, by lufa nieznacznie tylko wystawała na zewnątrz. W ustawionych za karabinem podłużnych pudłach znajdowało się dwieście sztuk amunicji. Harry Mellow obciął kilka gałęzi do zamaskowania maxima, a Ralph zmierzył krokami odległość od karabinu do ścieżki, następnie tuż przy samej dróżce, ułożył mały kopiec z kamieni. Wrócił na zbocze i powiedział do Harry'ego: — Ustaw celownik na trzysta metrów. Potem przeszedł przez całą długość żlebu, wydając rozkazy i prosząc każdego o powtórzenie, by zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom. — Pierwsze strzały z maxima padną, kiedy Jan Cheroot dotrze do kopca. Później otwórzcie ogień na tył kolumny i stopniowo przesuwajcie go do przodu. Sierżant Ezra skinął głową, wprowadził nabój do komory winchestera. Przymrużył oczy i obserwując kołysanie się trawy oraz wystawiając twarz w kierunku wiatru, starał się określić, jakie będzie odchylenie linii pocisku. Potem oparł łokieć o ziemię, a do kolby karabinu przyłożył swój oszpecony wieloma bliznami policzek. Ralph wrócił do miejsca, w którym Harry przygotowywał maxima. Przyglądał się uważnie, gdy Mellow podkręcał śrubę, aby ustawić lufę na zasięg trzystu metrów, po czym odwrócił karabin w lewo i w prawo, by upewnić się, że nic nie blokuje osi. — Ładuj — Ballantyne wydał rozkaz. Taas włożył do otwartego zamka mosiężną końcówkę taśmy. Harry pociągnął rączkę rygla, cały mechanizm brzęknął głośno. Potem znów podniósł i opuścił rączkę, taśma przesunęła się, a pierwszy nabój gładko wślizgnął się do komory. — Gotowe! — Harry spojrzał na Ralpha. — Teraz musimy trochę poczekać. Ralph otworzył przypasaną na wysokości bioder torbę, wyjął z niej pasek brązowej, kreciej skóry i zawiązał go sobie na ręce powyżej łokcia. Czekali w pełnym słońcu, które paliło ich wysmarowane tłuszczem, nagie plecy. Przez zatkane pory wolno zaczął sączyć się pot, a zwabione do niego muchy wesoło nad nimi krążyły. Słońce stanęło w zenicie i niebawem zaczęło osuwać się po przeciwnej stronie nieba. Nagle Ralph podniósł głowę, strzelcy zaś leżący wzdłuż krawędzi żlebu poruszyli się niespokojnie. Usłyszeli dobiegające z dużej odległości echo wielu rozmów, które odbijało się od strzegących wejścia do wąwozu skalnych ścian. Potem usłyszeli radosny śpiew dzieci; dźwięk, który rósł z każdym podmuchem wiatru i za każdym zakrętem korytarza. Pojawiła się roztańczona, niewysoka postać. Dziwaczny, czerwono--czarno-biały wzór przykrywał płaską, podobną do pyska mopsa twarz Jana Cheroota, ale nic nie było w stanie zamaskować jego sprężystego kroku i ptasiego sposobu trzymania głowy. Szedł ścieżką w kierunku ułożonego z kamieni kopca, a za nim sunęła kolumna matabelskich kobiet oraz dzieci. Tak bardzo im się spieszyło, że tłoczyli się po troje czy czworo w jednym rzędzie i przepychali wzajemnie, by dotrzymać kroku czarownikowi, który ich prowadził. — Więcej niż się spodziewałem — szepnął Ralph, lecz Harry nawet na niego nie spojrzał. Czarne mazidło dokładnie przykrywało jego bladą twarz, jednak w oczach ze skupieniem patrzących przez celownik maxima było widać ogromne napięcie. Długi sznur Matabelów wciąż wyłaniał się z wąwozu, mimo że Jan Cheroot zrównał się już prawie z usypanym kopcem. — Gotów — wycedził Ralph. Cheroot doszedł do kupy kamieni i nagle zniknął, jakby otworzyła się pod nim zapadnia. — Teraz! — powiedział Ralph. Żaden ze strzelców nie poruszył się, wszyscy byli wpatrzeni w idących ścieżką ludzi. — Teraz! — powtórzył. Kobiety i dzieci podążające na czele kolumny zatrzymały się, zdziwione tak nagłym zniknięciem czarownika, a ci, którzy szli z tyła, wpadli na pierwsze rzędy. — Otwórz ogień! — rozkazał Ralph. — Nie mogę — szepnął Harry. Siedział za karabinem z obiema dłońmi kurczowo zaciśniętymi na uchwytach maxima. — Niech cię szlag! — warknął zniecierpliwionym głosem Ballantyne. — Oni rozpłatali brzuch Cathy i wyrwali z jej łona moją córeczkę. Zabij ich, do cholery! — Nie mogę. — Głos Harry'ego załamał się, a Ralph złapał go za ramiona i pociągnął do tyłu. Zajął jego miejsce za karabinem, palcami wskazującymi odblokował bezpiecznik i oboma kciukami wcisnął przycisk spustu. Maxim rozpoczął swoją piekielną pieśń, z komory nabojowej zaś wytrysnął strumień błyszczących łusek. Patrząc przez chmurę niebieskiego dymu, Ralph obracał karabin z lewej na prawą, ostrzeliwując ścieżkę od wejścia do wąwozu po kamienny kopiec. Odezwały się również winchestery, a ryk broni zagłuszał niemal — choć nie całkiem — dochodzące z dna doliny dźwięki. Juba nie była w stanie dotrzymać kroku młodszym kobietom ani biegnącym dzieciom. Ona i poganiający ją gorliwie Tungata zostawali coraz bardziej w tyle. — Spóźnimy się, babciu. Musimy się pośpieszyć. Jeszcze zanim dotarli do gardzieli doliny, Juba sapała już ciężko, słaniała się na nogach, przed oczami widziała czarne plamy, a wałki tłuszczu na jej bokach kołysały się przy każdym kroku. — Muszę odpocząć — szepnęła, siadając ciężko na skraju ścieżki. Wszyscy maruderzy przechodzili koło niej, śmiejąc się i żartując sobie z jej tuszy. — Matko, może chciałabyś, żebym cię trochę poniósł na barana? Tungata czekał, przeskakując z nogi na nogę i ze zniecierpliwienia załamując ręce. — Babciu, jeszcze tylko troszkę... Kiedy czarne plamy zniknęły jej sprzed oczu, Juba skinęła głową na Tungatę, a chłopiec, wkładając w to całą swoją siłę, wziął ją za dłonie i pomógł wstać. Teraz znaleźli się już na samym końcu kolumny, daleko z przodu słyszeli wesoły śmiech oraz rozśpiewane głosy, wzmocnione w kamiennym tunelu. Tungata wybiegł naprzód, lecz po chwili, przywołany poczuciem obowiązku, Wrócił do Juby. — Babciu, proszę cię, proszę! Musiała odpoczywać jeszcze dwa razy. Zostali już zupełnie sami. Promienie słońca nie docierały do dna głębokiego wąwozu, a unoszące się w powietrzu kropelki zimnej wody z płynącego nie opodal wartkiego strumienia ostudziły nawet zapał Tungaty. Wyszli zza zakrętu i wyjrzeli przez wysoki granitowy portal na zalaną słońcem, szeroką, trawiastą dolinę. — Tam są! — zawołał z ulgą Tungata. Wiodąca przez dolinę ścieżka była pełna ludzi, lecz — podobnie jak kolumna mrówek, które napotkały na swojej drodze niemożliwą do przejścia przeszkodę — czoło korowodu kłębiło się i kotłowało. — Pośpiesz się, babciu, możemy ich jeszcze dogonić! Juba ruszyła ciężkim krokiem w kierunku oświetlonej ciepłym blaskiem słońca doliny. W tej samej chwili usłyszała dźwięk, przypominający trzepotanie skrzydeł, zupełnie jakby w jej czaszce siedział uwięziony ptak. Myślała, że to jeden z objawów zmęczenia, lecz nagle zobaczyła, iż stojące daleko przed nią ludzkie postacie zaczynają przewracać się, kłębić i gotować jak drobinki kurzu w powietrznym wirze. Mimo że nigdy tego nie słyszała, z opowiadań wojowników, którzy walczyli nad Shangani i Bembesi, wiedziała o trójnogich karabinach, które śmieją się niczym „stare baby". Poczuła ogromny przypływ energii, wzięła Tungatę na ręce i jak wielka słonica pobiegła z powrotem przez kamienny korytarz. Ralph Ballantyne siedział na brzegu obozowego łóżka. Na odwróconej do góry dnem skrzynce po herbacie, która służyła jako stół, stała zapalona świeca, napełniona do połowy butelka whisky, a obok niej emaliowany kubek. Ralph marszczył czoło, próbując odczytać cokolwiek z trzymanego przed oczyma dziennika. Upił się. Jeszcze godzinę temu butelka była pełna. Podniósł kubek i opróżnił go, potem znów postawił na prymitywnym stole i napełnił alkoholem. Kilka kropli wylało się na pustą kartkę dziennika. Wytarł je kciukiem, a następnie z pijackim zaciekawieniem przyglądał się pozostawionej przez nie mokrej plamce. Potrząsnął głową, podniósł pióro, zanurzył je w kałamarzu, po czym dokładnie wytarł ze stalówki nadmiar atramentu. Pisał bardzo pracowicie, kiedy zaś stalówka dotarła do plamki po rozlanej whisky, atrament rozszedł się po papierze w postaci dużego, jasnoniebieskiego kleksa. Zezłościło go to niezmiernie, rzucił pióro i rozmyś-| lnie napełnił kubek po same brzegi. Wypił wszystko, dwukrotnie tylko robiąc! przerwę na nabranie powietrza, a gdy naczynie było puste, włożył je międzyj kolana i zwiesił głowę. Dopiero po dłuższej chwili i z widocznym wysiłkiem udało mu się j? podnieść i zmusić do przeczytania tego, co napisał. Sylabizował wyrazy, poruszając ustami jak pierwszak zmagający się z czytanką. — Wojna zmienia nas w potwory. Znów sięgnął po butelkę, lecz potrącił ją przez nieuwagę, a złocisty alkohol rozlał się po blacie prostego stołu. Wyciągnął się na łóżku, zamknął oczy i zakrył je ramieniem. Elizabeth położyła chłopców spać, a sama ostrożnie, by nie zbudzić matki, wślizgnęła się do swojego łóżka. Ralph nie jadł obiadu z resztą rodziny, nawet kiedy Jonathan poszedł, by go zawołać, odesłał syna z powrotem. Lizzie leżała na boku pod wełnianym kocem i wyglądała na zewnątrz przez wejście w płóciennej plandece wozu. U Ralpha wciąż paliła się świeca, mimo że w namiocie, w którym mieszkali Harry i Yicky, już od godziny było ciemno. Zamknęła oczy, próbowała zmusić się do snu, wierciła się jednak bardzo niespokojnie, aż śpiąca obok niej Robyn westchnęła rozdrażniona i odwróciła się na drugi bok. Elizabeth otworzyła oczy, wyjrzała ukradkiem przez szczelinę w plandece. W namiocie Ralpha nadal migotał płomień świecy. , Delikatnie, obserwując cały czas matkę, wysunęła się spod koca. Wzięła leżący na pokrywie skrzyni szal i po cichu zeszła na ziemię. Potem okrywszy nim ramiona, usiadła na dyszlu wozu. Dzieliła ją teraz od matki tylko cienka, płócienna ściana. Dokładnie słyszała rytm oddechu Robyn. Wiedziała, kiedy ta zapadła w głęboki sen, ponieważ jej oddech stał się bardziej gardłowy i spokojny. Noc była ciepła, w obozie panowała niemal zupełna cisza; gdzieś tylko zapiszczało jakieś nieszczęśliwe szczenię, a pełna pierś matki szybko uciszyła kwilenie głodnego dziecka. Dwóch strażników spotkało się na rogu obozu. Rozmawiali przez chwilę, po czym rozeszli się w przeciwnych kierunkach. W namiocie wciąż paliła się świeca, choć minęła już chyba północ. Płomień wabił Liznę do siebie jak ćmę. Wstała i podeszła do wejścia. Gcho, jakby ukradkiem, wślizgnęła się do środka. Ralph leżał na plecach na metalowym łóżku, jego obute nogi stały na ziemi, ramię zaś zakrywało mu twarz. Jego oddech przypominał ciche kwilenie. Knot świecy tonął już w kałuży roztopionego wosku, a całe pomieszczenie wypełniał ostry zapach rozlanej whisky. Elizabeth podeszła do stołu i postawiła przewróconą butelkę. Jej uwagę przyciągnął otwarty dziennik, odczytała napisane koślawymi literami zdanie: „Wojna zmienia nas w potwory." Natychmiast zamknęła oprawiony w skórę dziennik. Spojrzała na człowieka, który zapisał ten pełen bólu krzyk własnego serca. Chciała Wyciągnąć rękę i dotknąć jego nieogolonego policzka, zamiast tego jednak Podkasała spódnicę i, jakby zabierała się do pracy, ukucnęła obok łóżka. Rozpięła śpiącemu buty, potem, przytrzymując kolanami, ściągnęła mu je ze stóp. Ralph wybełkotał coś i odwrócił się na bok. Elizabeth delikatnie podniosła mu nogi i położyła na łóżko. Ralph znów coś mruknął i zwinął się w kłębek. — Duże dziecko — szepnęła, uśmiechnąwszy się do siebie. Nie mogąc się już dłużej powstrzymać, odgarnęła z czoła Ralpha kosmyk ciemnych włosów. Jego skóra była gorąca i mokra od potu. Elizabeth pogładziła go po policzku. Sztywny, kilkudniowy zarost łaskotał ją w dłoń. Nagle odsunęła rękę i naciągnęła na niego zwinięty w nogach łóżka koc. Pochyliła się, by przykryć po samą szyję, lecz w tej samej chwili Ralph znów się odwrócił i zanim zdążyła uskoczyć, jego silna ręka złapała ją, Elizabeth straciła równowagę i upadła na niego, a ciężkie ramię kurczowo przyciskało ją do torsu. Leżała nieruchomo, serce biło jej jak szalone. Po chwili uścisk osłabł nieco, a ona delikatnie próbowała się oswobodzić. Kiedy tylko się poruszyła, ramię zacisnęło się wokół niej z taką siłą, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Ralph wybełkotał coś i położył swoją drugą rękę na jej udzie. Nie śmiała się poruszyć. Wiedziała, że nie jest w stanie wyrwać się z jego objęć. Nigdy nie myślała, że Ralph może być taki mocny. W ramionach tego mężczyzny czuła się bezsilna jak niemowlę, zupełnie podporządkowana jego woli. Ciepło jego ciała przesiąknęło jej koszulę. Poczuła, że ręka Ralpha zaczyna wędrować w górę, a potem moment, w którym odzyskał świadomość. Ręka dotarła do nasady jej czaszki, po czym delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem przyciągnęła głowę kobiety do jego twarzy i w tej samej chwili Elizabeth poczuła na swoich ustach wilgotne, gorące wargi. Miały smak whisky i czegoś jeszcze — smak mężczyzny. Namiętnie wtuliła usta w te wargi. Zmysły wirowały jak płonące koła za jej zamkniętymi powiekami. Lizzie kręciło się w głowie tak bardzo, iż dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że Ralph podwinął jej koszulę, a jego gorące i twarde palce wślizgnęły się w szczelinę między kobiecymi pośladkami. Ożywiła się; chciała się uwolnić i uciec od męczarni, jakie zadawały owe zręczne palce oraz jej własna nieodparta żądza. Ralph powstrzymał ją z łatwością, przyciskał usta do jej szyi i mówił ochrypłym głosem. — Cathy! — powiedział. — Moja Katie! Tak bardzo za tobą tęskniłem! Elizabeth przestała się bronić. Leżała na nim zupełnie nieruchomo, jakby była martwa. Nie walczyła już, nie oddychała nawet. — Katie! — Jego palce rozpaczliwie szukały żony. Obudził się już zupełnie. Męskie ręce wędrowały po ciele Elizabeth, aż w końcu dotarły do jej twarzy. Ralph podniósł głowę kobiety i przyglądał si? jej przez dłuższą chwilę, nic nie rozumiejąc. Nagle Elizabeth dostrzegła w jego zielonych oczach jakąś zmianę. — Nie Cathy? — szepnął. Lizzie delikatnie wyswobodziła się z objęć, wstała z łóżka. — Nie Cathy — odpowiedziała cicho. — Cathy już nie ma, Ralph. Pochyliła się nad tonącą w kałuży wosku świecą, osłoniła ją od dłonią i zdmuchnęła. Potem znów się wyprostowała, rozpięła koszulę nocną i pozwoliła jej opaść na podłogę. Następnie podeszła do łóżka, położyła się obok Ralpha, wzięła jego rękę i umieściła ją tam, gdzie znajdowała się przedtem. — Nie Cathy — szepnęła. — Dzisiaj to Elizabeth. Dzisiaj i już na zawsze. — A potem przycisnęła usta do jego warg. A kiedy w końcu poczuła Ralpha we wszystkich spragnionych mężczyzny częściach swojego ciała, jej radość była tak wielka, iż miała wrażenie, że zaraz zmiażdży jej duszę. — Kocham cię. Zawsze cię kochałam i zawsze cię będę kochać — szeptała. Jordan Ballantyne stał razem z ojcem na peronie stacji kolejowej w Kapsztadzie. Kiedy się żegnali, zawsze byli sztywni i zakłopotani. — Nie zapomnij przekazać Louise moich — Jordan zastanawiał się nad wyborem słów — moich najgorętszych wyrazów pamięci. — Jestem pewien, że będzie zadowolona — powiedział Zouga. — Od tak dawna jej nie widziałem... — urwał. Ich rozłąka przeciągnęła się ponad długie miesiące procesu, który toczył się przed Sądem Najwyższym Imperium Brytyjskiego. Sędziemu baronowi Pollockowi udało się nakłonić niechętną początkowo ławę przysięgłych do wydania, według niego, jedynego słusznego wyroku. — Zgodnie z przedstawionymi dowodami winy i na podstawie odpowiedzi, jakie padły na postawione pytania, uważam, że wyrok powinien brzmieć „winny" w stosunku do wszystkich oskarżonych. — I dopiął swego. — Wyrok sądu brzmi jak następuje: Leander Starr Jameson i John Willoughby zostają skazani na piętnaście miesięcy pozbawienia wolności bez ciężkich robót, major Zouga Ballantyne na trzy miesiące pozbawienia wolności bez ciężkich robót. Zouga odsiedział cztery tygodnie w Halloway, po czym umorzono resztę jego kary i został zwolniony. Pierwszą rzeczą, jakiej się dowiedział było to, że w Rodezji i Matabele wybuchło powstanie oraz że Bulawayo jest oblężone. Podróż przez Atlantyk była dla niego potworną męką. Zupełnie nie wiedział, co dzieje się z Louise, a jego wyobraźnia, karmiona opowieściami o potwornych zbrodniach popełnianych przez Matabelów, podsuwała mu najgorsze myśli. Dopiero kiedy dziś rano statek pocztowy „Union Castle" zawinął do portu w Kapsztadzie, dowiedział się, że jego obawy były bezpodstawne. — Jest w Bulawayo, nic jej nie grozi — Jordan odpowiedział na pierwsze Pytanie ojca. Zouga, przepełniony radością, objął swojego najmłodszego syna i powtarzał bez ustanku: — Bogu niech będą dzięki! Bogu niech będą dzięki! Podczas lunchu, który zjedli razem w hotelu „Mount Nelson", Jordan Przekazał ojcu ostatnie wiadomości z pomocy. — Wydaje się, że Napierowi i Komitetowi Obronnemu udało się opanować sytuację. Wszyscy, którzy wyszli cało z pierwszego etapu powstania, są już w Bulawayo. Grey, Selous i Ralph wraz ze swoimi oddziałami stoczyli wiele zwycięskich i krwawych potyczek, a rebelianci trzymają się w bezpiecznej odległości od miasta. — Oczywiście Matabelowie mają kontrolę nad całym terytorium z wyjątkiem naszych obozów w Bulawayo, Gwelo i Belingwe. Mogą zrobić, co im się podoba, jednak — nie wiadomo dlaczego — wydaje się, że nie zablokowali drogi wiodącej do brodów na południu. Jeśli uda ci się dotrzeć do Kimberley i dołączyć do kolumny Spreckleya, powinieneś być w Bulawayo przed końcem miesiąca — a pan Rhodes i ja wyruszymy tam, gdy tylko będzie to możliwe. — Spreckley zabiera jedynie najpotrzebniejsze rzeczy i kilkuset mężczyzn, by wzmocnić siły obronne miasta, dopóki nie dotrą tam oddziały armii brytyjskiej. Jak ci prawdopodobnie wiadomo, generał-major sir Frederick Carrington został wybrany na głównodowodzącego, a pan Rhodes i ja zabierzemy się z jego ludźmi. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, iż już wkrótce rebelianci dostaną się w nasze ręce. Jordan prowadził monolog podczas całego posiłku, przede wszystkim po to, by ukryć zakłopotanie spowodowane szeptami i spojrzeniami innych gości, którzy udawali zgorszonych obecnością jednego z „korsarzy" Jamesona. Zouga nie zwracał uwagi na zamieszanie, które powodował, spokojnie jadł lunch i oddawał się rozmowie z Jordanem. Nagle podszedł do nich młody dziennikarz z kapsztadzkiego „Timesa", niosąc pod pachą notatnik. — Czy mógłbym prosić pana o komentarz na temat wyjątkowo łagodnego wyroku, jaki wydał sąd w pańskiej sprawie? Dopiero teraz Zouga podniósł głowę — miał poważny wyraz twarzy. — Już wkrótce za to, czego my próbowaliśmy dokonać, będą rozdawać medale i tytuły szlacheckie — powiedział cicho. — Czy będzie pan teraz tak uprzejmy, by pozwolić nam dokończyć lunch? Na stacji Jordan dołożył wszelkich starań, aby kufer Zougi znalazł się w wagonie oraz by ojciec jechał przodem do kierunku jazdy pociągu. Kiedy usłyszeli gwizdek konduktora, spojrzeli na siebie. — Pan Rhodes poprosił mnie, bym zapytał, czy nadal zechcesz reprezentować go w Bulawayo. — Powiedz panu Rhodesowi, że jestem zaszczycony tym, że wciąż darzy mnie tak ogromnym zaufaniem. Uścisnęli sobie dloni^ po czym Zouga wszedł na stopnie wagonu. — Jeśli spotkasz się z Raiphem... — Tak? — zapytał Zouga. e, nic — Jordan pokręcił głową. — Szczęśliwej podróży, tato. przez ok*io i studiował oddalającą się sylwetkę S^na' B^ Przystojnym młodym mężczyzną, wysokim. °wanynv, tmał na sobie gustowny, szary, trzyczęścio\vy garnitur. Zouga zauważył jednak coś, co zupełnie nie pasowało do Jordana _ wyraz twarzy zagubionego dziecka — a wokół całej jego postaci wyczuł aurę niepewności oraz głębokiego smutku. _ Bzdura — powiedział do siebie Zouga, schował głowę i zamknął okno. Lokomotywa szybko nabierała prędkości na otaczających Kapsztad równinach i przygotowywała się do ataku na góry, które strzegły dostępu do afrykańskiej tarczy kontynentalnej. Jordan Ballantyne cwałował w kierunku otoczonego dębami i piniami ogromnego białego domu, który znajdował się u stóp góry o płaskim szczycie. Męczyło go poczucie winy. Już nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni mógł sobie pozwolić na zaniedbywanie obowiązków przez cały dzień. Rok temu byłoby to dla niego zupełnie nie do pomyślenia. Codziennie, nawet w soboty i niedziele, pan Rhodes chciał go mieć blisko siebie. Ta zmiana pogłębiała tylko jego poczucie winy. Nie musiał przecież spędzać całego dnia z ojcem — od momentu, w którym statek pocztowy wpłynął do portu aż do chwili, kiedy zdążający na północ pociąg wyjechał spod oszklonej kopuły kapsztadzkiej stacji kolejowej. Mógł wrócić dużo wcześniej, ale nie był w stanie wydusić od Rhodesa odmowy na jego wyjazd, a tym samym potwierdzenia tego, że jest wciąż dla niego niezbędny. _ Pobądź z ojcem przez kilka dni, Jordanie. Arnold z pewnością poradzi sobie ze wszystkim. — Rhodes nawet nie spojrzał znad gazety, która dopiero co nadeszła z Londynu. _ A nowa wersja dwudziestej siódmej klauzuli pańskiego testamentu? _ Jordan próbował go sprowokować, ale otrzymał tylko odpowiedź, której najbardziej się obawiał. _ Zostaw to Arnoldowi. Już czas, żeby i on dowiedział się czegoś na temat stypendiów. A poza tym, dzięki temu będzie miał okazję skorzystać ze swojej nowej maszyny do pisania. Dziecinna radość, jaką sprawiało Rhodesowi obserwowanie, jak treść jego listów jest elegancko i czysto wystukiwana na białym papierze, była dla Jordana kolejnym źródłem niepokoju. On sam nie nauczył się jeszcze pisać na klawiaturze tej hałaśliwej maszyny, głównie dlatego, że Arnold zazdrośnie nie pozwalał nikomu się do niej dotknąć. Jordan zamówił podobną dla siebie, ale miała ona nadejść z Nowego Jorku i mógł spodziewać się jej najwcześniej za kilka miesięcy. Jordan zatrzymał dużego, błyszczącego gniadosza u stóp tylnej werandy Groote Schuur. Zsiadł z konia, rzucił lejce służącemu i szybkim krokiem podążył do środka. Wspiął się tylnymi schodami na drugie piętro. Kierował się do swojego pokoju, po drodze rozpinając koszulę. Wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Nalał wody z dzbanka do miski i ochlapał twarz. Potem wytarł się miękkim, białym ręcznikiem i odłożył go na bok. Następnie wziął szczotkę 17 — Anioła 257 i pogładził nią swoje złociste włosy. Już miał odejść od lustra, by poszukać świeżej koszuli, gdy nagle zatrzymał się i z uwagą patrzył na własnej odbicie. Wolno przybliżył twarz do lustra, dotknął jej opuszkami palców. W kącikach oczu pojawiły się kurze łapki. Rozciągnął skórę palcami, ale zmarszczki nie znikły. Obrócił lekko głowę, a wpadające przez okno światło uwypukliło jego worki pod oczami. — Widać je tylko pod takim kątem — pomyślał, po czym dłonią przygładził włosy. Pomiędzy rzedniejącymi kosmykami już bardzo wyraźnie było widać skórę. Szybko zmierzwił włosy. Chciał się odwrócić, lecz lustro zauroczyło go w jakiś magiczny sposób. Uśmiechnął się — wyglądało to, jakby wykrzywił twarz unosząc górną wargę. Górny, lewy kieł był dużo ciemniejszy niż miesiąc temu, kiedy to dentysta usunął mu nerw. Nagle Jordan poczuł, że jego serce wypełnia zimna, przenikliwa rozpacz. — Za niespełna dwa tygodnie skończę trzydzieści lat. O Boże, starzeję się, będę stary i brzydki. Jak ja mogę się jeszcze komukolwiek podobać? Z trudem powstrzymując napływające mu do oczu łzy, odwrócił się od tafli okrutnego lustra. W swoim gabinecie na obciągniętym marokinem blacie biurka znalazł przyciśnięty srebrnym kałamarzem list. Przyjdź do mnie, jak tylko będziesz mógł. C.J.R. Informacja została napisana dobrze mu znanym, dość niezgrabnym charakterem pisma. Serce zabiło mu mocniej. Wziął notatnik i zapukał do drzwi łączących jego pokój z gabinetem Rhodesa. — Wejdź! — powiedział piskliwy głos. — Dobry wieczór, panie Rhodes, chciał się pan ze mną widzieć? Ten nie odpowiedział od razu. Był zajęty poprawianiem napisanego na maszynie tekstu — skreślał pojedyncze słowa i nadpisywał nad nimi inne, zmieniał przecinki na średniki — a kiedy on pracował, Jordan przyglądał się jego twarzy. Zmiany następowały zaskakująco szybko. Stał się już niemal zupełnie szary, worki pod jego oczami miały głęboki, purpurowy kolor. Pokaźny podbródek wisiał jak podgardle wołu. Powieki zaczerwieniły się, a mesjanis-tyczny niebieski kolor oczu zblakł i rozmył się nieco. I wszystko to w ciągu zaledwie sześciu miesięcy od niefortunnej wyprawy Jamesona. Nagle myśli Jordana wróciły do dnia, w którym przyszły pierwsze wiadomości o klęsce. Zaniósł mu je do tego samego gabinetu. Były to trzy telegramy. Jeden, od Jamesona, wysłany na adres biura Rhodesa w Kapsztadzie, a nie do jego rezydencji w Groote Schuur, dlatego też przeleżał cały weekend w skrzynce pocztowej opuszczonego budynku. Zaczynał się tak: Jako że nie otrzymałem odpowiedzi odmownej... Następny telegram wysłał pan Boyes, urzędnik mający władzę sędziowską w Mafekingu. Jeden z jego fragmentów brzmiał tak: Pułkownik Grey i oddziały policji wyruszyły, by pomóc doktorowi Jamesonowi... Ostatni telegram był od komisarza policji z Kimberley. Uważam, i± moim obowiązkiem jest poinformowanie pana o tym, że doktor Jameson na czele grupy uzbrojonych ludzi przekroczył granicę z Transwalem. Pan Rhodes odczytywał telegramy, a potem kolejno odkładał je na biurko. — Wydawało mi się, że go powstrzymałem — mruczał pod nosem. —-Myślałem, że zrozumiał, iż musimy poczekać. Zanim jeszcze skończył czytać, zrobił się blady niczym wosk ze świeczki, jego ciało zaś wydawało się wisieć na kościach jak niewyrośnięte ciasto. — Biedny stary Jameson — szepnął w końcu. — Byliśmy przyjaciółmi przez dwadzieścia lat, a teraz on próbuje mnie zniszczyć. — Rhodes oparł łokcie o blat biurka, w dłonie wtulił twarz. Siedział tak przez wiele minut, po czym powiedział: — No, Jordanie, dopiero teraz przekonam się, kim są moi prawdziwi przyjaciele. Przez następnych pięć nocy pan Rhodes nie zmrużył oka. Chodził w tę i z powrotem po gabinecie. Jordan leżąc w swoim pokoju, wsłuchiwał się w rytm jego ciężkich kroków. Następnie, na długo przed świtem, Rhodes dzwonił po niego i razem przez długie godziny jeździli po zboczach Góry Stołowej, po czym wracali do wielkiego, białego domu, by bezradnie patrzeć, jak dzieło jego całego życia legnie w gruzach, a przyjaciele opuszczają go jeden po drugim. Potem pojawił się Arnold i zaczął pracować jako asystent Jordana. Oficjalnie był drugim sekretarzem, lecz Jordan obarczył go wszystkimi najbardziej przyziemnymi sprawami związanymi z prowadzeniem ogromnego domu. Towarzyszył im podczas podróży do Londynu, a później w drodze powrotnej przez Kanał Sueski, Beirę i Salisbury było już widać, że bardzo się Rhodesowi spodobał. Teraz Arnold stał obok jego biurka, podał mu kartkę z napisanym na maszynie tekstem, poczekał, aż Rhodes naniesie swoje poprawki, po czym włożył mu do rąk kolejną kartkę. Jordan poczuł ogromną zazdrość, kiedy, zresztą nie po raz pierwszy, zauważył, że Arnold ma delikatne, arystokratyczne rysy, które tak bardzo podobały się panu Rhodesowi. Był skromny, szczery, a gdy się śmiał, całe jego ciało wydawało się świecić jakimś dziwnym, wewnętrznym blaskiem. Studiował w Oksfordzie, w tym samym college'u co Rhodes i coraz bardziej oczywiste stało się to, że jego pracodawca jest zadowolony z jego obecności, tak jak dawniej był kontent z obecności Jordana. Ten czekał przy drzwiach. Miał wrażenie, że im przeszkadza — jakby okazał się zupełnie niepotrzebny w miejscu, które jeszcze do niedawna uważał za swój dom. Rhodes podał Arnoldowi ostatnią kartkę i spojrzał na Jordana. — Aaa, dobrze, że jesteś — powiedział. — Chciałem cię uprzedzić, że zamierzam przybliżyć datę mojego wyjazdu do Bulawayo. Uważam, że moi Rodezjanie potrzebują mnie już teraz. Muszę do nich jechać. 250 — Zaraz się tym zajmę — odpowiedział Jordan. — Zdecydował się pan już na jakiś konkretny dzień? — Przyszły poniedziałek. — Do Kimberley pojedziemy ekspresem. Mam rację? — Ty nie jedziesz ze mną — rzekł obcesowym tonem Rhodes. — Nie rozumiem, panie Rhodes. —Jordan z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Od moich pracowników wymagam absolutnej lojalności i szczerości. — Tak, panie Rhodes, wiem o tym. — Jordan przytaknął skinieniem głowy, po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności i niedowierzania. — Czy sugeruje pan, że kiedykolwiek byłem wobec pana nielojalny lub nieszczery? — Przynieś teczkę, Arnoldzie — Rhodes wydał polecenie, a gdy jego nowy sekretarz zbliżył się do niego z tekturową teczką, dodał: —Zanieś mu ją. Bezgłośnie Arnold przeszedł po grubym dywanie i podał teczkę Jordanowi. Kiedy po nią sięgał, Jordan po raz pierwszy zauważył w oczach swojego współpracownika coś innego niż otwartość oraz przyjazne zainteresowanie. To było jak błysk triumfu i znikło tak szybko, że może w ogóle nie pojawiło się, jednak Jordan poczuł się zupełnie bezbronny w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Położył teczkę na stole i ją otworzył. Znajdowało się w niej mniej więcej pięćdziesiąt kartek. W większości maszynopisów, a wszystkie miały u góry napis: „Kopia oryginału". Były tam polecenia brokerskie na sprzedaż i kupno akcji „De Beers" i Consolidated Goldfields. Transakcje opiewały na ogromne sumy, rzędu milionów szterlingów. Firma brokerska nazywała się Silver and Co. Jordan nic o nich nie słyszał, mimo że podobno prowadzili interesy w Johannesburgu, Kimberley i Londynie. Były tam kopie wyciągów z sześciu banków, z sześciu różnych miejsc, w których Silver and Co. mieli swoje biura. Niektóre pozycje na wyciągach podkreślono czerwonym atramentem: „Przelew na konto przedsiębiorstwa Rholands — 86321 funtów 7 szylingów i 9 pensów. Przelew na konto przedsiębiorstwa Rholands — 146821 funtów 9 szylingów i 11 pensów." Zdziwiła go nazwa firmy. To było przedsiębiorstwo Ralpha, i mimo że nie wiedział dlaczego, poczuł się jeszcze bardziej zagrożony. — Nie rozumiem, co to ma ze mną wspólnego. — Spojrzał na Rhodesa. — Twój brat przezornie sprzedał akcje przedsiębiorstw, które najbardziej ucierpiały z powodu niepowodzenia wyprawy Jamesona. — Wydawałoby się... — Jordan zaczai niepewnie, lecz Rhodes przerwał mu w pół słowa. — Wydawałoby się, że miał z tego ponad milion funtów zysku, a jego agenci nieźle się napracowali, by ukryć te machinacje. — Panie Rhodes, dlaczego pan mi to mówi i dlaczego mówi pan do mnie takim tonem? To mój brat, ale ja nie mogę brać odpowiedzialności... Rhodes podniósł rękę, by go uciszyć. — Nikt cię jeszcze o nic nie oskarżył. Gorliwość, z jaką chcesz się usprawiedliwiać, jest doprawdy niestosowna. Następnie otworzył oprawiony w skórę egzemplarz Żywotów Plutarcha, który leżał na rogu biurka. Między stronami książki znajdowały się trzy kartki papieru listowego. Rhodes wyjął je i podał pierwszą Jordanowi. — Poznajesz? Jordan poczuł, że się czerwieni. Był na siebie wściekły, że w ogóle napisał ten list. Zrobił to tej nocy, kiedy w pociągu jadącym z Kimberley Ralph odkrył jego tajemnicę. — To kopia prywatnego listu, który napisałem do mojego brata... — Nie był w stanie podnieść głowy, by spojrzeć Rhodesowi w oczy. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło, że zatrzymałem tę kopię. Spojrzał na jeden z akapitów, nie mógł powstrzymać się od przeczytania własnych słów. Zrobiłbym wszystko, by przekonać cię o moich uczuciach, ponieważ dopiero teraz, kiedy wydaje się, że utraciłem twoją miłość, przekonałem się, jak wiele ona dla mnie znaczyła. Zaborczo ściskał kartkę w dłoni. — To prywatny i bardzo osobisty list — powiedział niskim głosem, drżącym ze wstydu i gniewu. — Z wyjątkiem mojego brata, do którego jest adresowany, nikt nie ma prawa go czytać. — Nie wypierasz się więc, że jesteś jego autorem? — Nie miałoby to większego sensu. — To prawda — zgodził się Rhodes i podał mu następną kartkę. Jordan czytał list z coraz większym zdziwieniem. Charakter pisma był jego, ale słowa nie. Tak naturalnie łączyły się z tym, co zostało napisane na poprzedniej stronie, że zaczął nawet wątpić w niezawodność swojej pamięci. Właśnie dowiedział się, iż wyraził zgodę na przekazanie Ralphowi tajnych informacji dotyczących wyprawy na Transwal. Zgadzam się, że planowana interwencja zbrojna łamie wszelkie zasady prawa międzynarodowego, dlatego też, jak i z powodu moralnego długu, który na mnie ciąży, postanowiłem udzielić ci wsparcia. Dopiero teraz zauważył, że styl, jakim ten fragment spreparowano, nie był jego. Całą stronę umiejętnie podrobiono. Bez słowa potrząsnął głową. — O tym, że wasz spisek się udał, wiemy z bogatych plonów, jakie zebrał twój brat — powiedział Rhodes. Miał zmęczony głos człowieka, którego zdradzono tyle razy, że każde następne oszustwo już nawet go nie rani. — Moje gratulacje, Jordan. — Skąd to wzięliście? — Ściskał kartkę w drżącej dłoni. — Skąd...? — Urwał i spojrzał na Arnolda. Na twarzy współpracownika nie widniał już ani ślad triumfu. Arnold był zaniepokojony, poważny — i nieznośnie przystojny. — Rozumiem — powiedział Jordan. — To oczywiście fałszerstwo. Rhodes niecierpliwie machnął ręką. — Doprawdy Jordanie, któż zadawałby sobie trud i podrabiał wyciągi bankowe, które z łatwością można sprawdzić. — Nie wyciągi, list. — Powiedziałeś przecież, że sam go napisałeś. — Ale nie tę stronę, nie tę... Rhodes już go nie słuchał, a jego oczy stały się zimne, pozbawione uczuć. — Poproszę księgowego, by przyjechał z miasta, sprawdził księgi i przeprowadził z tobą inwentaryzację. Oczywiście przekażesz klucze Arnoldowi. I najszybciej jak to będzie możliwe, każę księgowemu wypisać ci czek na sumę, stanowiącą równowartość trzymiesięcznej pensji. Byłbym również wdzięczny, gdybyś mógł wyprowadzić się z budynku i zabrać ze sobą osobiste rzeczy jeszcze przed moim powrotem z Rodezji. — Panie Rhodes... — Nie mamy już o czym mówić. Pan Rhodes i cały jego orszak pojechali ekspresem do Kimberley trzy tygodnie temu. Waśnie tyle czasu zabrało Jordanowi uporanie się z inwentaryzacją i zakończenie ksiąg. Od tamtej rozmowy Rhodes nie zamienił z Jordanem ani słowa. Arnold przekazywał mu jego polecenia, a Jordan miał na tyle godności, by powstrzymać się od obrzucania rywala bezcelowymi zarzutami. Widział Rhodesa tylko trzykrotnie: dwa razy, kiedy wracał z długich, bezcelowych przejażdżek i raz, kiedy wsiadał do wozu i odjeżdżał na stację kolejową. Teraz, podobnie jak przez ostatnie trzy tygodnie, Jordan był sam w wielkim, opuszczonym budynku. Służącym pozwolił wcześniej wyjść i osobiście sprawdził kuchnię oraz tylną część domu, zanim pozamykał drzwi. Wolno kroczył korytarzami i obiema rękami trzymał przed sobą lampę. Miał na sobie jedwabny, chiński szlafrok, który dostał od pana Rhodesa na dwudzieste piąte urodziny. Czuł się jak drzewo po przejściu pożaru — wypalone i jeszcze tlące się w środku. Wybrał się na pożegnalną przechadzkę po domu. W jego głowie kłębiły się wspomnienia. Był tu od samego początku. Godzinami przysłuchiwał się rozmowom Herberta Bakera i pana Rhodesa, notował ich propozycje dotyczące renowacji starego budynku i wystroju wnętrza, a zachęcany przez swojego pracodawcę, czasami również mógł sam coś zaproponować. To właśnie on wybrał motyw dla domu — stylizowane podobizny kamiennego sokoła z ruin Wielkiego Zimbabwe. Ten ptak stanowił część życia Jordana. Pierwszy posąg przywiózł ze starożytnej świątyni Zouga Ballantyne. Był to jeden z siedmiu identycznych, jakie tam odnalazł. Udało mu się przytransportować tylko jeden. Wybrał najlepiej zachowany egzemplarz, a resztę zostawił w świątyni. Niemal trzydzieści lat później Ralph, korzystając z notatek i narysowanej przez ojca mapy, wrócił do Wielkiego Zimbabwe. Znalazł pozostałe sześć posągów dokładnie tam, gdzie złożył je Zouga. Ralph jednak lepiej się przygotował. Załadował je na woły i, mimo próbujących go zatrzymać Matabelów, przedostał się przez rzekę Śhashi i uciekł na południe. W Kapsztadzie grupa biznesmenów, na której czele stał multimilioner Barney Barnato, za znaczną sumę odkupiła od niego figury i przekazała je kapsztadzkiemu Muzeum Afryki Wschodniej. Jordan odwiedził kiedyś to muzeum, przez godzinę wpatrywał się w posągi jak zahipnotyzowany. Jednak to ten pierwszy, przywieziony przez ojca miał na niego największy wpływ. Kiedy Jordan był mały i wraz z ojcem, matką oraz bratem wędrowali po rozległych afrykańskich stepach, posąg jeździł z nimi, służąc za obciążenie tylnej osi kół ich wozu. Jonathan przespał obok ptaka co najmniej tysiąc nocy, a duch kamiennego sokoła przeniknął go, zawładnął jego duszą. Kiedy Zouga przyprowadził rodzinę na pola diamentowe w Kimberley, figura została zdjęta z wozu i umieszczona pod rozłożystym drzewem akacjowym, które stało się symbolem ich ostatniego obozu. A gdy matka Jordana, Aletta Ballantyne, zachorowała, po pewnym czasie zaś poddała się chorobie, posąg zajął w jego życiu jeszcze ważniejsze miejsce. Nazwał ptaka Panes — imieniem bogini Indian z Ameryki Północnej. Później chciwie zgłębiał wiedzę dotyczącą tej wielkiej bogini, szczegółowo wyłożoną przez Frazera w Złotej Gałęzi — studium magii oraz religii antycznych. Dowiedział się, że Panes była piękną kobietą, którą zabrano w góry. Dorastający Jonathan zaczął uosabiać ją i posąg ptaka ze swoją nieżyjącą matką. Wymyślił modlitwę do Panes, a w nocy, gdy pozostali członkowie jego rodziny spali, wychodził z łóżka, aby złożyć bogini ofiarę z jedzenia, które chował przy posiłkach oraz by odprawiać swoje własne rytuały. Zouga, ze względów finansowych, był zmuszony sprzedać posąg panu Rhodesowi. Wówczas chłopiec wpadł w rozpacz. Wkrótce jednak możliwość pracy u Rhodesa i podążania za rzeźbą wypełniła pustkę jego bytu nie jednym, lecz dwoma bóstwami: boginią Panes oraz panem Rhodesem. Nawet kiedy stał się dorosłym mężczyzną, kamienny sokół wciąż zajmował ważne miejsce w jego świadomości, mimo że Jordan już bardzo rzadko wracał do swoich dziecinnych rytuałów. Teraz jego życie straciło sens. Szedł na ostatnie spotkanie z posągiem. Wolno schodził po głównych schodach, a idąc gładził pionowe słupki wspierające poręcz, które były wiernymi kopiami rzeźby antycznego ptaka. Podłogę w hallu wyłożono białymi i czarnymi marmurowymi płytkami tworzącymi wzór szachownicy. Ciężkie drzwi wejściowe, wykonane z drewna tokowego, miały błyszczące mosiężne okucia. Lampa, niesiona przez Jordana, rzucała na marmurową podłogę groteskowo zniekształcone cienie. Na środku hallu znajdował się ciężki stół, na którym leżały srebrne tace na karty wizytowe i listy. Pomiędzy nimi stał wazon z suchymi gałęziami srebrzana, które Jordan ułożył własnymi rękoma. Jordan postawił porcelanową lampę na stole jak rytualne światło na pogańskim ołtarzu. Odsunął się nieco i wolno podniósł głowę. Kamienny sokół z Zimbabwe tkwił wysoko w swojej niszy, strzegąc wejścia do Groote Schuur. Kiedy się nań patrzyło, nie sposób było wątpić w magiczną aurę, jaka otaczała figurę. Wydawało się, że modlitwy starożytnych kapłanów wciąż drgają w powietrzu, że cienie na marmurowej podłodze to krew ofiar i że przepowiednie Umlimo — Wybranej starożytnych duchów — obdarzyły posąg niezależnym życiem. Zouga Ballantyne poznał proroctwo z ust samej Umlimo, a potem zapisał je w swoim dzienniku. Jordan czytał te słowa setki razy, potrafił powtórzyć z pamięci i uczynił je częścią swojego własnego rytuału. Dopóki nie wrócą, w królestwach Mambos i Monomatapa nie będzie pokoju. Biały orzeł będzie walczył z czarnym bykiem, dopóki kamienne sokoły nie wrócą do swoich gniazd. Spojrzał na dumną, okrutną głowę ptaka, na niewidzące oczy skierowane na północ, gdzie znajdowała się ziemia plemion Mambos oraz Monomatapa, a którą teraz ludzie nazywali Rodezją i gdzie po raz kolejny biały orzeł oraz czarny byk walczyły na śmierć i życie. Jordan czuł się zupełnie bezsilny, jakby wpadł w sidła przeznaczenia i nie mógł się z nich wydostać. — Zmiłuj się nade mną, wielka Panes — powiedział, rzucając się na kolana. — Nie mogę stąd odejść. Nie mogę opuścić ani ciebie, ani jego. Nie mam dokąd pójść. W świetle lampy jego twarz wydawała się mieć bladozielony odcień, niby wyrzeźbiona z górskiego lodowca. Podniósł ze stołu porcelanową lampę i trzymał ją obiema rękami wysoko nad głową. — Wybacz mi, wielka Panes — szepnął, po czym cisnął lampą w wyłożoną drewnem ścianę. Korytarz pogrążył się w ciemnościach, jednak już za chwilę na kałuży rozlanego oleju pojawił się niebieski ognik. Nagle płomień buchnął z niespodziewaną mocą i przeniósł się na długie, aksamitne kotary, które zasłaniały okna. Jordan wciąż klęczał przed kamiennym posągiem. Zaczął kaszleć, kiedy owinęły się wokół niego pierwsze wstęgi dymu. Był zdziwiony, że gdy ustąpiło palące kłucie w płucach, prawie nie czuł już bólu. Stojący wysoko posąg wolno znikał z oczu Jordana, ponieważ zasłaniały mu go łzy oraz gęste kłęby dymu. Ogień huczał głośno, wspinając się po drewnianych ścianach, wysoko aż do sufitu. Jedna z ciężkich zasłon opadła i rozpostarła się jak skrzydła ogromnego sępa. Gruba aksamitna kotara przykryła klęczącą postać i przycisnęła ją do marmurowej podłogi. Jordan nie bronił się nawet, kiedy góra aksamitu zamieniała się w stos kremacyjny, a płomienie podskakiwały wesoło, by dosięgnąć umieszczonego w niszy kamiennego sokoła. — Bazo wrócił wreszcie od Umlimo — powiedział cicho Isazi. Ralph nie był w stanie zapanować nad swoimi emocjami. — Jesteś pewien? — zapytał podnieconym głosem, a Isazi przytaknął spokojnie. — Siedziałem przy obozowych ogniskach jego impi, widziałem błyszczące na piersiach Bazo blizny, na własne uszy słyszałem, jak przemawiał do amadoda i przygotowywał wojowników do czekającej ich bitwy. — Gdzie on ukrył się, Isazi? Powiedz mi, gdzie mogę go znaleźć. — On nie jest sam. — Isazi nie chciał psuć dramatyzmu swojej relacji i zbyt wcześnie wyjawiać faktów. — Przebywa tam z nim ta czarownica, jego kobieta. Jeśli Bazo jest waleczny, to ta kobieta, Tanase, ulubienica duchów ciemności, jest okrutna, bezlitosna i żądna krwi, a gdy amadoda patrzą na jej piękno, drżą jakby była nieopisanie brzydka. — Gdzie oni ukrywają się? — powtórzył Ralph. — Są z nim również najbardziej bitni indunowie, Zama i Kamuza. Oni również przyprowadzili swoich amadoda — trzy tysiące najlepszych, najmęż-niejszych wojowników. Z Bazo i Tanase na czele, te impi są niebezpieczne jak ranny lew, jak stary bawół, który zakrada się na nieuważnego myśliwego. — Niech cię szlag, Isazi, czekamy już wystarczająco długo — warknął na niego Ralph. — Powiedz mi gdzie on jest. Isazi był wyraźnie niepocieszony. Zażył tabaki. Łzy napłynęły mu do oczu, kichnął z rozkoszą i grzbietem dłoni wytarł nos. — Są z nim również Gandang, Babiaan i Somabula. — Isazi podjął dokładnie tam, gdzie Ralph tak prostacko mu przerwał. — Słyszałem, jak amadoda mówili o indabie, która odbyła się wiele tygodni temu w dolinie Umlimo. Mówili, że starzy indunowie postanowili zaczekać na ingerencję duchów, a zanim ona nastąpi, zostawić drogę na południe otwartą, by biali ludzie mogli opuścić Matabele. Z udawaną rezygnacją Ralph powiedział: — Nie śpiesz się z tym, co masz mi do przekazania. Wspomnij każdy najmniejszy szczegół. Isazi poważnie skina) głową, lecz jego ciemne oczy zabłysły wesoło i musiał przycisnąć brodę do piersi, aby powstrzymać się od śmiechu. — Brzuchy starych indunów stygną, wspominają bitwę nad Shangani i Bembesi. Ich szpiedzy donoszą, że obozu w Bulawayo strzegą trójnogie karabiny. Mówię ci, Henshaw, Bazo jest głową węża. Odetnij ją, a całe ciało umrze. — Isazi filozoficznie pokiwał głową. — Powiesz mi teraz, mój nieustraszony i mądry stary przyjacielu, gdzie ukrywa się Bazo? Isazi znów skinął, pokazując w ten sposób zadowolenie ze zmiany tonu. — Jest bardzo blisko — rzekł. — Nawet mniej niż dwie godziny marszu stąd. On i jego trzy tysiące canadoda stacjonują w Dolinie Kóz. Ralph spojrzał na księżyc, który wisiał nisko na niebie. — Za cztery dni nów — powiedział cicho. — Jeśli Bazo chce dopaść nas tutaj, zrobi to pod osłoną nocy. — Trzy tysiące ludzi — zauważył Harry Mellow. — A nas zaledwie pięćdziesięciu. — Trzy tysiące. Krety, Insukamini i Pływacy. — Sierżant Ezra potrząsnął głową. — Isazi ma rację, to najlepsi i najmężniejsi z wojowników. — Rozprawimy się z nimi — stwierdził spokojnie Ralph. — Rozprawimy się z nimi w Dolinie Kóz. Zaatakujemy za dwa dni, a tak tego dokonamy... Bazo, syn Gandanga, który wyparł się swojego ojca i zbuntował przeciw indunom rodu Kumało, chodził od jednego ogniska do drugiego, a towarzyszyła mu szczupła, pełna wdzięku postać jego kobiety — Tanase. Doszedł do ogniska i stanął obok. Płomienie oświetlały go od dołu, a jego oczodoły wyglądały jak czarne, głębokie otwory, w których znajdowały się błyszczące niczym łuski jadowitego węża oczy. Blask ognia ukazał z okrutną dokładnością każdą zmarszczkę, jaką cierpienie wyryło na jego twarzy. Miał na głowie prostą opaskę z kreciej skóry; nie potrzebował piór czapli ani rajskiego ptaka, by zaznaczyć swoje dostojeństwo. Światło pobłyskiwało na jego muskularnej klatce piersiowej, a blizny były jedynymi insygniami, jakie nosił. Piękno Tanase stało się tym bardziej wyraziste, że zestawione ze zniszczonym wyglądem męża. Jej nagie piersi wyraźnie nie pasowały do wojennej rady, lecz pod czarną, aksamitną skórą były twarde jak mięśnie wojownika, a duże, ciemne sutki wyglądały niczym guzy pośrodku wojennej tarczy. Kiedy Bazo odezwał się, ona spojrzała na niego z dumą. — Musicie dokonać wyboru — powiedział. — Możecie pozostać psami białego człowieka. Możecie pozostać amaholi, najniższymi z niewolników, albo znów stać się canadoda. Mówił spokojnie, nie podnosił głosu, jednak jego słowa docierały do najwyższych części naturalnego kamiennego amfiteatru i zgromadzonej w nim masy czarnych wojowników, którzy poruszali się niespokojnie i wzdychali głośno. — Wybór należy do was, ale trzeba decydować się szybko. Dziś rano przybiegli z południa kurierzy. — Bazo zamilkł na chwilę, słuchacze zaś pochylili się do przodu. Było ich trzy tysiące, jednak wszyscy czekali na jego następne słowa, a misę amfiteatru wypełniła zupełna cisza. — Słyszeliście tę tchórzliwą propozycję, by otworzyć drogę na południe i pozwolić białym ludziom zapakować wozy, zabrać kobiety i odejść pokornie t w kierunku morza. — Wciąż panowała cisza. I i — Ci, którzy tak myśleli, nie mieli racji, teraz są na to dowody. Lodzi jest już w drodze — powiedział Bazo, a wojownicy westchnęli jak wiatr nad sawanną. — Lodzi jest w drodze — powtórzył Bazo — razem z nim żołnierze i karabiny. Zbierają się właśnie na końcu tej żelaznej drogi, którą buduje Henshaw. Niebawem wyruszą drogą, którą specjalnie dla nich otworzyliśmy: zanim nowy księżyc osiągnie połowę swoich rozmiarów, dotrą już do miasta i zamienią nas wszystkich w amaholi. Wy, wasi synowie oraz ich synowie będą harować w kopalniach białego człowieka i wypasać jego bydło. Rozległ się głośny ryk, jakby gdzieś w pobliżu ukrył się rozdrażniony lampart. Bazo podniósł rękę, by uciszyć wojowników. — Tak się jednak nie stanie. Umlimo obiecała nam, że ta ziemia znów będzie do nas należała, ale my musimy do tego doprowadzić. Bogowie nie patrzą łaskawym okiem na tych, którzy czekają, aż dojrzałe owoce same spadną z drzew prosto w ich otwarte usta. Moje dzieci, musimy potrząsnąć tym drzewem. — Jee! — wykrzyknął jeden głos, lecz już po chwili wojenna pieśń z ogromną siłą wzbiła się w kierunku czarnego nieba. — Jee! — śpiewał również Bazo, tupiąc prawą nogą i przeszywając powietrze swoją srebrzystą dzidą o szerokim ostrzu. Tanase stała nieruchomo niczym hebanowa rzeźba, jednak jej usta rozchyliły się nieco, a ogromne, lekko skośne oczy błyszczały w świetle ogniska jak dwa małe księżyce. W końcu Bazo znów podniósł rękę, gdy zapadła cisza, rzekł: — Tak będzie. — Wojownicy wsłuchiwali się w każde wypowiadane przez niego słowo. —Najpierw zaatakujemy obóz w Bulawayo. Matabelowie zawsze ruszali na wroga kilka minut przez nastaniem świtu. — Zgromadzeni zamruczeli cicho, przyznając mu w ten sposób rację. — Ale biali wiedzą już, że walczymy właśnie tak — kontynuował Bazo. — Codziennie, kiedy budzi się dzień, żołnierze stają przy swoich karabinach i czekają, aż lampart wpadnie w zastawioną przez nich pułapkę. „Matabelowie zawsze nadchodzą przed świtem", mówią jeden drugiemu. „Zawsze!", mówią, ale tym razem będzie inaczej, moje dzieci. Bazo zamilkł i uważnie przyjrzał się twarzom siedzących w pierwszym rzędzie mężczyzn. — Tym razem zaatakujemy przed pomocą, kiedy na wschodzie ukaże się biała gwiazda. Tkwiąc w zbitej masie na półnagich ciał, dotykając ramionami skóry wojowników, z pióropuszem na głowie, grubą warstwą sadzy i tłuszczu na ciele oraz twarzy, Ralph Ballantyne słuchał wydawanych przez Bazo rozkazów. — W tym roku wiatr zerwie się o wschodzie białej gwiazdy. Będzie wiał ze wschodu, a my nadejdziemy razem z nim. Każdy z was weźmie ze sobą pęk słomy i zielonych liści z drzew msasa — powiedział Bazo. Ralph poczuł mrowienie w samych koniuszkach palców. „Zasłona dymna — pomyślał. — To element taktyki marynarki wojennej!" — Jak tylko zerwie się wiatr, rozpalimy ogromne ognisko — mówca natychmiast potwierdził jego przypuszczenia. — Każdy z was dorzuci do ognia swój pęk słomy. Pójdziemy naprzód pod osłoną nocy i dymu, który oślepi strzelców. Nawet wystrzeliwanie w niebo rakiet nic im nie pomoże. Ralph wyobraził sobie wojowników, wyłaniających się z nieprzeniknionych kłębów dymu; niewidocznych, .dopóki nie znajdą się tak blisko, że będą mogli dzidami dosięgnąć broniących się ludzi; wspinających się na ścianę ze ściśle ustawionych wozów i przekradających się między kołami. Trzy tysiące napastników — nawet gdyby obóz postawiono w stan gotowości, prawie nie byłoby szans na zatrzymanie tak ogromnej masy ludzi. W gęstym dymie maximy stałyby się prawie bezużyteczne, za to wyposażone w szerokie ostrza matabelskie dzidy spisywałyby się doskonale. Przypomniał sobie jak wyglądało ciało Cathy, a wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obraz okaleczonych szczątków Jonathana i Elizabeth. Gniew dodał mu sił, pozwolił odważnie spojrzeć w dół amfiteatru na zniszczoną twarz heroicznej postaci, która ze szczegółami omawiała plan przeprowadzenia akcji. — Nie możemy pozwolić, by umknął nam choćby jeden z nich. Jeśli zabijemy wszystkich, Lodzi nie będzie miał po co ciągnąć tu swoich wojsk. A jeśli mimo wszystko przyjdzie, zastanie tylko trupy, spalone domy i wymierzone w niego srebrzyste ostrza. Ralph krzyczał wraz z innymi amadoda i śpiewał wojenną pieśń, z dzikimi od gniewu oczyma, a jego twarz była wykrzywiona jak oblicza siedzących wokół niego wojowników. — Indaba zakończona — powiedział w końcu Bazo. — Idźcie teraz spać i odpocznijcie przed jutrzejszym dniem. Kiedy wstaniecie o wschodzie słońca, niech waszym pierwszym zadaniem będzie nacięcie takiej ilości suchej trawy i zielonych liści, ile tylko potraficie unieść. Ralph Ballantyne leżał na uplecionej z trzciny macie, przykryty futrzanym kaross i wsłuchiwał się w dźwięki kładącego się spać obozu. Widział blednące światło ognisk, słyszał cichnące szepty oraz głębokie i coraz bardziej regularne oddechy wojowników. W tym miejscu Dolina Kóz stawała się wąską, skalistą przełęc porośniętą gęstymi krzakami. Impimusiały więc zostać rozdzielone, a wojow| nicy spali w mniej więcej pięćdziesięcioosobowych grupkach na każde z małych polanek, nakrytych baldachimem z koron wysokich drzew. Wraz z powolnym wypalaniem się ognisk zapadała złowróżbna cieml ność. Ralph zaciskając palce na drzewcu dzidy, czekał na odpowiedni^ chwilę. Nadeszła w końcu, zrzucił z siebie kaross i na czworakach podszedł do leżącego najbliżej wojownika. Jego palce dotknęły ramienia śpiącego człowieka. Ten obudził się natychmiast i usiadł przerażony. — Kto to? — zapytał niskim, gardłowym głosem, a Ralph wepchnął mu w brzuch ostrze. Napadnięty krzyknął. Jego krzyk odbił się od kamiennych ścian wąwozu i rozciął spowijającą wszystko ciszę. Ralph wołał razem z nim. — Diabły! Diabły mnie zabijają! — Odwrócił się i dźgnął następnego wojownika. Ranił go, a ten wrzasnął z przerażenia i bólu. — Tutaj są diabły! Przy pięćdziesięciu innych ogniskach w dolinie członkowie oddziału Ballantyne'a zadawali ciosy i darli się razem z Ralphem. — Brońcie się, zaatakowały nas diabły. — Tagati! Czary! Strzeżcie się czarownic! — Zabić czarownice! — Czary! Brońcie się! — Uciekajcie! Uciekajcie! Diabły są między nami. Jęki umierających ludzi i ostrzeżenia wykrzykiwane przez wojowników, którzy stanęli twarzą w twarz z legionami samego diabła, obudziły trzy tysiące mężczyzn. Każdy z nich od wczesnego dzieciństwa był karmiony opowiadaniami o złych czarownikach. Otaczała ich oślepiająca, niemal dusząca ciemność. Chwytali za broń i, wyjąc ze strachu, rzucali się do walki, a towarzysze, których ranili, odpowiadali im równie przerażonymi wrzaskami i próbami odparowania ataku. — Jestem ranny. Brońcie się przed diabłami! Aaa, zabijają mnie duchy ciemności! — W tej dolinie straszy. — Diabły nas wszystkich zabiją! — Uciekajcie! Uciekajcie! U wejścia do doliny rozległ się tak potężny ryk, że mógł to być jedynie głos władcy wszystkich demonów — Tokoloshe. Był to dźwięk, który wyprowadzał zatrwożonych ludzi poza najodleglejsze granice rozsądku i wiódł do królestwa ciemnych mocy. Ralph poruszał się na czworakach, unikając w ten sposób śmiertelnych ciosów. W słabym świetle gwiazd widział sylwetki uciekających ludzi, a kiedy wbijał assegai, celował w ich brzuchy i pachwiny, tak by okaleczeni dołączyli swoje krzyki do ogólnego wrzasku. U wlotu do wąwozu Harry znów włączył syrenę przeciwmgielną. Jej wycie mieszało się z pokrzykiwaniem ludzi, wspinających się na zbocza i próbujących wydostać się na otwarty step. Ralph szedł naprzód, starając się wyłowić jeden głos spośród tysięcy innych. W ciągu kilku pierwszych minut uciekły setki wojowników. Rozpierzchli się we wszystkich kierunkach — ci, którzy bez mrugnięcia okiem naszyliby prosto na dymiące lufy maximów, teraz zachowywali się jak wystraszone dzieci. Krzyki uciekających mężczyzn milkły powoli, a Ralph usłyszał w końcu głos, na który czekał. — Stójcie — ryczał. — Stójcie, to nie są demony. — Skradał się w kierunku miejsca, skąd dobiegało wołanie. Zobaczył przed sobą ognisko, a ponieważ dołożono świeżego drewna, rozpoznał stojące obok niego postacie. Wyniszczonego mężczyznę o szerokich ramionach i szczupłą kobietę. — To sztuczki białego człowieka — krzyczała znajdująca się przy swoim panu kobieta. — Zaczekajcie, moje dzieci. Ralph zerwał się i ruszył w ich kierunku przez gęste krzaki. — Nkosi — wołał. Nie musiał obawiać się, że rozpoznają jego głos. Kurz, zmęczenie i ciągłe napięcie spowodowały> że stał się chrapliwy i przytłumiony. — Bazo, mój panie, jestem z tobą! Razem sprzeciwimy się zdradzie. — Mój dzielny przyjaciel! — Bazo powitał go z ulgą, gdy Ralph wyłonił się z ciemności. — Ustawmy się tyłem do siebie i utwórzmy koło, w którym każdy będzie osłaniał pozostałych i wołajmy innych dzielnych wojowników, by się do nas przyłączyli. Bazo ustawił się plecami do przybysza i przyciągnął do siebie swoją kobietę — Tanase. To właśnie ona spojrzała do tyłu i rozpoznała wroga. — To Henshaw — wrzasnęła, lecz było już za późno. Zanim Bazo zdążył się odwrócić do Ralpha, ten zmienił sposób trzymania dzidy i wbił jej ostrze, jak rzeźniczy topór, w tył jego nóg, tuż powyżej kostek. Ścięgna Achillesa rozeszły się niemal bezgłośnie, a Bazo upadł na kolana — bezbronny niczym przyszpilony do stołu owad. Ralph chwycił Tanase za nadgarstek, odciągnął ją poza zasięg rzucanego przez ognisko światła i pchnął na ziemię. Bez trudu zerwał jej krótką, skórzaną spódniczkę i przyłożył grot do kobiecego łona. — Bazo — szepnął. — Wrzuć dzidę do ognia, bo inaczej otworzę brzuch twojej kobiety, tak jak ty uczyniłeś z moją. W słabym jeszcze świetle budzącego się dnia żołnierze z oddziału Ballantyne'a przesuwali się szerokim szpalerem, wykańczając rannych Mata-belów. Kiedy pracowali, Ralph posłał Jana Cheroota po liny. Służący wrócił po kilku minutach, prowadząc konie, do których siodeł były przymocowane ciężkie zwoje nowej konopnej liny. — Matabelowie uciekli na wzgórza — zameldował poważnym głosem. —; Odnalezienie się i utworzenie nowych oddziałów zajmie im co najmniej tydzień. — Nie będziemy czekali aż tak długo. Ralph wziął powóz i zaczął robić węzły. Żołnierze podchodzili do niego, wycierali groty swoich dzid kępami suchej trawy i wracali do pracy. Sierżant Ezra powiedział: M — Straciliśmy czterech ludzi, ale znaleźliśmy Kamuzę — indunę Pływaków i doliczyliśmy się dwustu ciał. — Przygotujcie się do powrotu — rozkazał Ralph. — To, co zostało do zrobienia, nie zabierze dużo czasu. Bazo siedział przy dogasającym ognisku. Miał związane z tyłu ręce i wyciągnięte przed siebie nogi. Nie panował nad swoimi stopami, które drgały bezwiednie jak wyrzucone na brzeg ryby, a z głębokich ran nad piętami wolno sączyła się rzadka krew. Obok niego siedziała Tanase. Była zupełnie naga i, podobnie jak on, miała związane z tyłu ręce. Sierżant Ezra spojrzawszy na jej ciało, rzekł: — Pracowaliśmy ciężko przez całą noc. Zasłużyliśmy na trochę rozrywki. Pozwól mi i moim kanka zabrać ją na chwilę w krzaki. Ralph nie odpowiedział mu nawet, tylko zwrócił się do Jana Cheroota: — Przyprowadź konie. Tanase odezwała się do niego, nie otwierając ust — tak jak robią to wtajemniczeni. — Po co im te liny, panie? Dlaczego nas nie zastrzelili? — Tak postępują biali. W ten sposób okazują swoją najgłębszą pogardę. Strzelają do wrogów, do których czują szacunek, a dla bandytów używają sznurów. — Panie, tego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkałam człowieka, którego nazywasz Henshaw, ujrzałam cię we śnie. Wisiałeś na drzewie, a on stał na dole i uśmiechał się — szeptała Tanase. — To dziwne, że w tym śnie nie widziałam siebie. — Już są gotowi — powiedział Bazo i odwrócił do niej głowę. — Moje ręce związano, więc obejmuję cię sercem. Byłaś nigdy nie wysychającym źródłem mojego życia. — Obejmuję cię, mój mężu. Obejmuję cię, Bazo, który będziesz ojcem królów. Patrzyła na jego wyniszczoną, jednocześnie piękną i brzydką twarz i nie opuściła oczu, kiedy Ralph podszedł do nich, po czym ochrypłym, zmęczonym głosem powiedział: — Daję wam lepszą śmierć niż ta, którą wy zgotowaliście moim ukochanym. JJny miały różną długość, dlatego też Tanase wisiała nieznacznie niżej od swojego pana. Podeszwy jej nagich stóp, umieszczonych na wysokości głowy rosłego mężczyzny, zrobiły się niemal białe, a palce skierowane prostopadle do ziemi przypominały palce tańczącej dziewczynki. Jej długa, łabędzia szyja była wykręcona na bok i miało się wrażenie, że Tanase wciąż słucha słów swojego pana. Napuchnięta twarz Bazo odwróciła się w kierunku żółtego, porannego nieba. Oblicze Ralpha również skierowało się w górę, kiedy ten stał na końcu Doliny Kóz i patrzył na ciała, wiszące na wysokim akacjowym drzewie. Tanase nie miała racji tylko pod jednym względem — Ralph Ballantyne nie uśmiechał się. Tak więc pan Lodzi przyjechał, a razem z nim przybyli generał-major Carrington, major Robert Stephenson oraz kolumna żołnierzy i karabiny. Kobiety, dzieci witały ich wesołymi piosenkami i bukietami polnych kwiatów. Najstarsi indunowie z rodu Kumało — zdradzeni przez Umlimo, niepewni, skłóceni i wystraszeni — wycofywali się ze swoimi impi poza najbliższe sąsiedztwo Bulawayo. Wojska brytyjskie przeczesywały doliny i ogromne obszary równinne. Żołnierze palili opuszczone wioski, nie zebrane plony. Ostrzeliwali wzgórza, na których, jak przypuszczali, ukrywali się Matabelowie. Ścigali po lasach nieuchwytne czarne cienie, a ich konie padały z wycieńczenia. Maximy strzelały bez przerwy, dopóki nie zagotowała się woda w chłodnicach, jednak odległość do celu wynosiła około dziewięciuset metrów, sam cel zaś poruszał się szybko jak zając. Tygodnie ciągnęły się i stopniowo zamieniały w miesiące. Żołnierze próbowali głodem zmusić Matabelów do regularnej bitwy, jednak indunom udało się przedostać na Wzgórza Matopos, a białym zabrakło odwagi, by ich tam ścigać. Czasami wojownicy zdołali złapać jakiś niewielki patrol czy samotnego człowieka. Kiedyś nawet wpadł im w ręce legendarny Frederick Selous — łowca słoni i podróżnik. Zsiadł z siodła, aby strzelić do jednego z uciekających rebeliantów, kiedy jakaś zabłąkana kula drasnęła jego konia, a zazwyczaj przykładnie spokojne zwierzę wyrwało się i uciekło. Dopiero teraz Selous zdał sobie sprawę z tego, że reszta zwiadowców została w tyle i że Matabelowie doskonale wiedzą o jego położeniu. Wojownicy wróciwszy rzucili się za nim w pościg jak psy za zającem. Bosi, lekko uzbrojeni amadoda byli coraz bliżej, w końcu odpięli przymocowane rzemieniami dzidy i zaczęli śpiewać swoją monotonną pieśń wojenną. W tym momencie przybył mu na ratunek porucznik Windley. Wyrzucił stopę z lewego strzemiona, Selous złapał się wiszącego skórzanego pasa i koń pogalopował z dwoma jeźdźcami w kierunku nadchodzącego patrolu. Innym razem większe szczęście mieli żołnierze. Udawało im się wtedy zaskoczyć grupę wojowników, kiedy ci posilali się nad rzeką, czy w gęstych zaroślach, a potem powywieszać ich na najbliższym drzewie, które utrzymałoby ich ciężar. Była to ciągnąca się w nieskończoność, niczego nie rozwiązująca wojna. Prowadzący ją dowódcy nie należeli do biznesmenów i nie zawracali sobie głowy kosztami. Rachunek za pierwsze trzy miesiące działań wojennych opiewał na sumę jednego miliona funtów, czyli pięć tysięcy za głowę każdego zabitego Matabela. Rachunek zapłacił pan Cecil John Rhodes i jego Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie. Na Wzgórzach Matopos indunowie umierali z głodu, a w Bulawayo pan Rhodes nieuchronnie zbliżał się do bankructwa. Trzej jeźdźcy zachowywali między sobą dość duże odstępy, dzięki czemu mogli się wzajemnie osłaniać. Trzymali się blisko środka drogi, a ich karabiny były naładowane, odbezpieczone i złożone do strzału. Jan Cheroot wyjechał pięćdziesiąt metrów naprzód. Uważnie obserwował rosnące po obu stronach gęste krzaki, jego mała, siwa głowa niezmordowanie obracała się z boku na bok. Za nim podążała Louise Ballantyne. Po długich miesiącach skrywania się w obozie w Bulawayo, każda chwila spędzona poza miastem sprawiała jej ogromną radość. Jechała okrakiem, z gracją urodzonej amazonki. Z zielonej czapeczki sterczało pióro, a Luise co kilka minut czujnie odwracała się do tyłu, jej usta rozchylały się w radosnym uśmiechu. Nie przyzwyczaiła się jeszcze do tego, że odzyskała Zougę, więc od czasu do czasu spoglądała za siebie, aby się upewnić. Zouga znajdował się pięćdziesiąt metrów za nią. Kiedy odpowiedział na uśmiech, Louise poczuła nagły ucisk w sercu. Miał wyprostowane plecy, a szerokie rondo kapelusza zasłaniało mu jedno oko. Słońce ozłociło już jego bladą od czasu spędzonego w więziennej celi skórę, długa broda zaś sprawiała, że wyglądał jak wiking. W takim rozciągniętym szyku sunęli przez porośnięte trawą równiny, ku zboczu pierwszego wzniesienia. Kiedy dotarli do szczytu, Jan Cheroot stanął na strzemionach i zawołał z ulgą. Louise oraz Zouga nie mogli się już dłużej powstrzymać, podjechawszy bliżej, stanęli obok niego. — Dzięki ci, Boże — szepnęła Louise i wyciągnęła rękę do Zougi. — To cud — powiedział cicho i uścisnął jej dłoń. Zobaczyli przed sobą wygrzewającą się na słońcu strzechę domu w King's Lynn. Wydawało im się, że jest to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widzieli. — Nietknięty. — Louise z niedowierzaniem kręciła głową. — To pewnie jedyny w Matabele, który nie został spalony. — Mój najdroższy — zawołała nagle — wróćmy do naszego domu. Zouga kazał jej zaczekać przy schodach prowadzących na szeroką werandę. Miała zostać w siodle, z gotowym do strzału karabinem i trzymać cugle ich koni, podczas gdy Zouga z Janem Cheroot sprawdzali, czy wewnątrz nie ukryli się Matabelowie. Kiedy Zouga wyszedł na werandę, trzymał broń w opuszczonej ręce i uśmiechał się do Luise. — Dom jest pusty! 273 Pomógł jej zsiąść. Jan odprowadził konie, by nakarmić je przywiezionym ziarnem, a Zouga i Louise trzymając się za ręce, weszli na schody. Ogromne słoniowe kły wciąż zdobiły drzwi do jadalni. Przechodząc, Zouga pogładził jeden z nich. — Te twoje przesądy — Louise uśmiechnęła się pobłażliwie. — Te kły strzegą naszego domu — zauważył i oboje weszli do środka. Dom splądrowano, ale oczywiście spodziewali się tego. Książki, zrzucone z półek, leżały na podłodze. Niektóre miały połamane grzbiety, inne zostały pogryzione przez szczury, lecz nie brakowało ani jednej. Zouga podniósł swoje dzienniki, jedwabnym szalikiem starł z nich kurz. Było ich już tuzin, świadectwo jego życia, kartki pokryte drobnym pismem, szczegółowymi rysunkami oraz mapami. — Chyba pękłoby mi serce, gdybym je stracił — powiedział cicho, ostrożnie układając dzienniki na stole i gładząc ich czerwone, marokinowe okładki. Srebra leżały na podłodze w jadalni, niektóre podeptane, lecz większość nienaruszona. Srebro nie przedstawiało dla Matabelów żadnej wartości. Chodzili po domu — po pokojach, które bez jakiegoś jednolitego planu Zouga dobudowywał do pierwotnej konstrukcji — i wśród śmieci odnajdywali bezcenne skarby: srebrny grzebień, który Zouga kupił jej na pierwszą wspólnie spędzoną gwiazdkę, diamentowe spinki do mankietów, które podarowała mu na urodziny. Dała mu je po raz kolejny, stanęła na palcach i nadstawiła usta, czekając na pocałunek. Na półkach w kuchni wciąż stały szklanki i talerze, choć wszystkie garnki i noże zostały rozkradzione, a drzwi do spiżarni wyrwane z zawiasów. — Można to z łatwością naprawić — powiedział Zouga. — Nie mogę uwierzyć, że mieliśmy tyle szczęścia. Louise wyszła z kuchni, zobaczyła cztery czerwone kury, grzebiące w wysuszonej ziemi. Zawołała Jana Cheroota i poprosiła go o kilka garści ziarna. Kiedy je zachęciła, kury natychmiast przybiegły do niej, hałaśliwie machając skrzydłami. Szyby w oknie głównej sypialni wybito, a dzikie ptaki weszły do środka, rozsiadły się na krokwiach pod sufitem. Narzuta była poplamiona ich odchodami, ale przykryta nią pościel pozostała sucha i czysta. Zouga objął Luise w talii, ścisnął mocno i spojrzał jej w oczy, na jego twarzy pojawił się wyraz, który zdążyła już doskonale poznać. — Jest pan nikczemnikiem, majorze Ballantyne — powiedziała — p°za tym w oknach nie ma zasłon. — Na szczęście mamy jeszcze okiennice — odpowiedział i poszedł Je zamknąć, a Louise podwinąwszy róg koca, odpięła górny guzik bluzki-Zouga wrócił szybko i pomógł jej z pozostałymi. Godzinę później, kiedy znów pojawili się na werandzie, zobaczy" ustawiony stół i krzesła oraz rozpakowany koszyk z prowiantem, który przywieźli z Bulawayo. Jedli paszteciki, pili wino, a Jan usługiwał & i zabawiał ich anegdotami oraz wspomnieniami wyczynów oddziału Ballan-tyne'a. — Nie było nam równych — oświadczył skromnie. — Oddział Ballan-tyne'a! Daliśmy się Matabelom we znaki. — Nie mówmy o wojnie — prosiła Louise. Jednak Zouga zapytał jeszcze z dobrotliwym sarkazmem: — Co się stało z twoimi bohaterami? Wojna wciąż trwa i potrzeba nam takich jak ty? — Pan Ralph się zmienił—powiedział smutno Jan Cheroot. — O tak. — Strzelił palcami. — Odkąd złapaliśmy Bazo w Dolinie Kóz, wojna przestała go interesować. Nie wyruszył już nigdzie ze swoim oddziałem, a przed upływem tygodnia wrócił do linii kolejowej i zabrał się do pracy. Mówi się nawet, że jeszcze przed świętami do Bulawayo dotrze pierwszy pociąg. — Dosyć! — powiedziała zdecydowanym tonem Louise. — To nasz pierwszy dzień w King's Lynn od ponad roku. Nie chcę rozmawiać o wojnie. Nalej wina, Janie, sobie też możesz trochę wziąć. — Potem zwróciła się do Zougi. — Kochanie, nie moglibyśmy wyjechać z Bulawayo i wrócić tutaj? Zouga pokręcił głową z żalem. — Przykro mi, najdroższa. To zbyt duże ryzyko. Powstanie nadal trwa, a ten budynek stoi na zupełnym odludziu... Nagle usłyszeli dobiegające z tyłu domu gdakanie i krzyki podnieconego ptactwa. Zouga zamilkł, zerwał się na równe nogi. Sięgnął po oparty o ścianę karabin i powiedział cichym, lecz zdecydowanym głosem: — Janie, idź wokół stajni. Ja wyjdę z drugiej strony. — A potem do Louise: — Zaczekaj tu, jeśli usłyszysz strzał, biegnij po konie. Zouga doszedł już do rogu budynku, gdy ciszę znów przerwało gdakanie i trzepotanie skrzydłami. Skręcił, ruszył wzdłuż pobielonej ściany, która otaczała zagrodę dla kur. Dobiegł do furtki i przywarł do ściany. Wśród krzyków ptactwa usłyszał ludzki głos: — Trzymaj ją! Nie pozwól, żeby ci uciekła! Niemal w tej samej chwili przez furtkę wyskoczyła na pomaga postać. W każdej ręce niosła wyrywającego się kurczaka. Obwisłe, nagie piersi Matabelki obijały jej się o żebra. Zouga wbił kolbę karabinu między jej łopatki, kobieta upadła, a on przycisnął ją nogą. Obok drzwi kuchennych stał Jan Cheroot. W jednej dłoni trzymał broń, a w drugiej chudego, nagiego czarnego chłopca. — Mam mu ukręcić łeb? — zapytał Cheroot. — Nie jesteś już żołnierzem oddziału Ballantyne'a — odpowiedział Zouga. — Nie puszczaj go tylko, ale nie zrób mu krzywdy. — Teraz odwrócił się i spojrzał na swoją zdobycz. Była to stara Matabelka, doprowadzona niemal do granicy głodu. Kiedyś piusiała być postawną, tęgą kobietą, ale teraz jej skóra marszczyła się i wisiała luźno na wyniszczonym ciele. Piersi, zapewne dawniej wielkie jak Arbuzy i jędrne od wypełniającego je tłuszczu, teraz dyndały niczym puste worki, sięgając jej niemal do pępka. Zouga chwycił ją za nadgarstek podniósł i podprowadził do drzwi kuchennych. Jan Cheroot nadal trzymał chłopca. Zouga przyjrzał mu się teraz przez chwilę. Dziecko również było chude jak szkielet, na skórze odznaczały mu się wszystkie żebra i kręgi. Miało się wrażenie, że głowa malca jest zbyt ogromna w stosunku do jego ciała, a oczy za duże do głowy. — Ten mały drań przymiera głodem — powiedział Zouga. — W ten sposób też można ich wykończyć — zgodził się Jan Cheroot. W tym momencie z kuchni wyszła Louise. Wciąż ściskała gotowy do strzału karabin, a kiedy zobaczyła Matabelkę, uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Juba — powiedziała — czy to ty? — Balela — płaczliwym głosem odpowiedziała kobieta — myślałam, że już nigdy nie ujrzę blasku twojego oblicza. — A niech to — rzucił Zouga — upolowaliśmy całkiem niezłą zwierzynę, Janie. To najstarsza żona wielkiego induny Gandanga, a ten szczeniak to pewnie jego wnuk! Zupełnie ich nie poznałem, ledwie trzymają się na nogach. Tungata Zebiwe siedział na kościstych kolanach babki i jadł cicho, w skupieniu, jak umierające z głodu zwierzę. Spałaszował wszystkie paszteciki z koszyka, a potem również okruchy, jakie zostawił Zouga. Louise przeszukała kieszenie przypiętej do siodła torby i znalazła pogniecioną puszkę z wołowiną. Chłopiec wcinał również to, obiema rączkami wpychając do ust tłuste, pożywne mięso. — No ładnie — powiedział cierpko Jan Cheroot — najpierw go utuczą, a później trzeba go będzie zastrzelić — po czym odszedł, by osiodłać konie i przygotować je do drogi powrotnej do Bulawayo. — Juba, Gołębico — zapytała Louise — czy wszystkie dzieci tak wyglądają? — Nie mamy co jeść — Juba skinęła głową. — Wszystkie dzieci wyglądają tak jak on, a wiele najmłodszych już zmarło. — Juba, czy nie nadszedł czas, abyśmy my, kobiety, położyły kres szaleństwu naszych mężczyzn, zanim umrą wszystkie dzieci? — To prawda, Balela — zgodziła się Juba. — Ten czas nadszedł już bardzo dawno temu. — Kim jest ta kobieta? — Pan Rhodes mówił piskliwym głosem, który zawsze zdradzał jego podenerwowanie. Spojrzał na Zougę. Miał wyłupiaste oczy i wydawało się, że coś wypycha je z wnętrza czaszki. — To najstarsza żona Gandanga. — Gandanga? Czy to ten, którego impi wyrżnęło wszystkich żołnierzy z patrolu Wilsona nad Shangani? — Był przyrodnim bratem Lobenguli. Obok Babiaana i Somabuli jest najstarszym z indunów. — Chyba nie zaszkodzi z nim porozmawiać. — Rhodes wzruszył ramionami. — Przeciąganie tej wojny zniszczy nas wszystkich. Niech ta kobieta przekaże indwom, żeby złożyli broń i przyszli do Bulawayo. — Przykro mi, panie Rhodes — powiedział Zouga. — Nie zrobią tego. Na wzgórzach odbyła się indaba. Wypowiedzieli się wszyscy indunowie i zgodzili się tylko na jedno. — Na co, Ballantyne? — Na to, żeby pan do nich poszedł. — Ja? Osobiście? — zapytał cicho Rhodes. — „Będziemy rozmawiać wyłącznie z panem Lodzi. Wolno mu ze sobą przyprowadzić tylko trzech ludzi, ale żaden z nich nie może mieć broni. Jeśli przyniosą karabiny, zabijemy ich natychmiast." — Zouga powtórzył przyniesioną przez Jubę wiadomość, a pan Rhodes przymknął oczy i zasłonił je dłonią. Potem wysapał coś ciężko, Zouga zaś musiał nachylić się, by usłyszeć jego słowa. — Zdać się na ich łaskę? — zastanawiał się. — Sam, nieuzbrojony i zupełnie zdany na ich łaskę? Rhodes opuścił rękę i wstał. Ciężkim krokiem podszedł do wyjścia, złożył ręce z tyłu i stanął na obcasach. Na zewnątrz namiotu panowało suche, gorące południe, trąbka oznajmiała zbliżanie się jakiegoś oddziału, a odległy stukot kopyt oznajmiał, że z obozu wyjeżdża kolejny patrol. Rhodes odwrócił się do Zougi. — Możemy im zaufać? — zapytał. — Musimy im zaufać, panie Rhodes. Zostawili konie w umówionym miejscu, w jednej z tysięcy dolin między granitowymi wzgórzami. Zouga prowadził. Szedł krętą, wąską ścieżką miedzy gęstymi krzakami, zatrzymywał się co kilka kroków i spoglądał na idącą za nim niedźwiedziowatą postać. Kiedy dróżka zaczęła się wspinać na zbocze, Zouga stanął i poczekał, aż Rhodes odzyska oddech. Jego twarz miała siny odcień i pocił się bardzo silnie, jednak już po kilku minutach, zniecierpliwiony, kazał Zoudze ruszać dalej. Za Rhodesem podążali dwaj pozostali ludzie, na zabranie których pozwolili mu indunowie. Jeden był dziennikarzem — Rhodes za bardzo lubił popularność i nie straciłby żadnej okazji, by znów pojawić się na pierwszych stronach gazet — a drugi lekarzem — zdawał sobie sprawę z tego, że dzidy Matabelów nie są jedynym zagrażającym mu niebezpieczeństwem. Gorące powietrze drgało nad granitowymi powierzchniami jak nad rozgrzaną do czerwoności płytą pieca. Cisza wydawała się tak gęsta, że można jej było dotknąć, a nagłe, ostre krzyki ptaków podkreślały jeszcze jej intensywność. Zouga zobaczył drgającą gałązkę, mimo że powietrze w dolinie było zupełnie nieruchome. Szedł dalej, równym krokiem, jakby prowadził wartę 977 honorową na wojskowym pogrzebie. Ścieżka skręcała nagle i znikała w pionowej szczelinie w granitowym zboczu. Zouga zatrzymał się. Rhodes dotarł do niego, oparł się ramieniem o rozgrzaną skałę i jedwabną chusteczką wytarł twarz oraz szyję. Przez kilka drugich minut nie mógł nic powiedzieć, a potem wysapał: — Myśli pan, że przyjdą? Gdzieś w dolinie odezwał się drozd. Zouga pochylił głowę, by wsłuchać się w melodię dźwięku. — Oni już przyszli tutaj. Wzgórza są pełne Matabelów — powiedział i spojrzał na twarz Rhodesa, by odnaleźć w jego błękitnych oczach ślady strachu, a kiedy zdał sobie sprawę z tego, że go tam nie znajdzie, dodał cicho, niemal wstydliwie: — Jest pan odważnym człowiekiem, sir. — Raczej pragmatykiem, Ballantyne. — Uśmiech wykrzywił spuchniętą, wyniszczoną twarz Rhodesa. — Zawsze lepiej jest porozmawiać niż walczyć. — Mam nadzieję, że Matabelowie są takiego samego zdania. — Zouga również się uśmiechnął i wsunął się do pionowej szczeliny w granitowej ścianie. Szybko przeszli przez mroczny tunel i znów wyszli na słońce, a przed nimi widniała ogromna, kamienna misa. Była otoczona wysokim wałem z okruchów skalnych oraz pozbawiona jakiejkolwiek roślinności. Zouga spojrzawszy na okrągłą dolinę, poczuł, że budzi się jego żołnierski instynkt. — To pułapka — powiedział — naturalna pułapka, z której nie ma wyjścia. — Zejdźmy tam — zdecydował Rhodes. Pośrodku misy znajdował się kopiec termitów, wysoka konstrukcja z twardej, żółtej gliny, do której mała grupka mężczyzn instynktownie skierowała swoje kroki. — Moglibyśmy tu trochę odpocząć — wysapał Rhodes i ciężko usiadł na kopcu. Pozostali członkowie wyprawy przycupnęli po jego obu stronach — tylko Zouga nie miał ochoty odpocząć. To było serce Wzgórz Matopos, świętych wzgórz Matabelów. Ich twierdza, w której czują się odważni i bezkarni. Na szaleństwo zakrawało przyjście tu bez broni i oddanie się na łaskę najokrutniejszego plemienia tego dzikiego kontynentu. Zouga ze złożonymi z tyłu rękoma odwracał się wolno na obcasach, badawczo obserwując granitową ścianę. Nie wykonał jeszcze pełnego obrotu, kiedy powiedział cicho: — Panowie, oto ci, na których czekamy. Bez najcichszego szmeru, bez jednej komendy, wojownicy podnieśli się i utworzyli żywy pierścień wokół ścian kamiennej misy — niezliczona ilość ludzi ustawionych ramię przy ramieniu, w wielu długich, zamykających się szeregach. Pojawiły się ich tysiące, jednak cisza była tak uporczywa, jakby przybysze osaczeni na dnie okrągłej doliny mieli zapchane woskowiną uszy. — Nie ruszajcie się, panowie — ostrzegł ich Zouga. Czekali w blasku palącego słońca. Teraz nie odzywał się już żaden ptak, a wiatr nie poruszał pióropuszami ani spódniczkami wojowników. W końcu szeregi rozstąpiły się, w utworzonym przejściu pojawiła się mała grupa ludzi. Po chwili ruszyła ścieżką w dół zbocza. Nadchodzili książęta Kumało, w których żyłach płynęła królewska krew Zanzi. Wszyscy byli już starzy, mieli siwe głowy i brody, i wychudli jak bezpańskie psy. Ich mięśnie stały się obwisłe, przez skórę zaś przebijały starcze kości. Niektórzy z nich byli ranni, a ich rany były zakryte przesiąkniętymi krwią bandażami, natomiast twarze i kończyny innych aż opuchły z głodu. Prowadził ich Gandang, krok za nim szli jego przyrodni bracia — Babiaan i Somabula, za nimi z kolei pozostali synowie Maszobane. Wszyscy nieśli dzidy wyposażone w szerokie, srebrzyste groty oraz wysokie tarcze, od których pochodziła nazwa ich plemienia: Matabele — Ludzie z Drugimi Tarczami. Dziesięć kroków przed Zougą, Gandang zatrzymał się i postawił tarczę na ziemi. Obaj mężczyźni spojrzeli sobie głęboko w oczy i pomyśleli o dniu, w którym, ponad trzydzieści lat temu, spotkali się po raz pierwszy. — Pozdrawiam cię, Gandangu, synu Mzilikaziego — odezwał się wreszcie Zouga. — Pozdrawiam cię, Bakela, ty który uderzasz pięścią. Schowany za plecami Zougi, pan Rhodes powiedział cicho: — Zapytaj go, czy będzie wojna, czy pokój. Zouga nie spuścił oczu z twarzy wysokiego, chudego induny. — Czy wasze oczy wciąż są czerwone? — zapytał. Gandang odpowiedział donośnym głosem, tak by usłyszeli go wszyscy zgromadzeni na szczycie wojownicy. — Powiedz panu Lodzi, że nasze oczy są białe — odparł, po czym pochylił się i położył na ziemi u swoich stóp tarczę oraz assegai. Dwaj Matabelowie, ubrani tylko w opaski biodrowe, pchali żelazny wózek po wąskich torach. Kiedy dotarli do ich końca, jeden z nich wyciągnął zatyczkę blokującą, a żelazna skrzynia przekręciła się, wsypując swoją zawartość do komina zsypowego. Z hukiem okruchy kwarcowej skały przeleciały przez żelazną dyszę i upadły na sito. Rzuciło się teraz na nie tuzin Matabelów, którzy zaczęli rozbijać je dziesięciofuntowymi młotami, tak by kamienie przeleciały przez sito na ubij arkę. Tłuczki były wykonane z żeliwa; sycząca para wprawiała je w monotonny ruch, a rozgnieciona przez nie ruda nabierała konsystencji talku. Nieprzerwany strumień wody spłukiwał proszek i przez drewniane rynny doprowadzał na ustawione pod niskimi dachami stoły. Przy stole numer l stał Harry Mellow. Uważnie obserwował, jak błotnista ciecz rozpływa się po blacie pokrytym grubą miedzianą blachą. Mimośrodowe krzywki delikatnie mieszały rozwodnioną rudę, dzięki czemu można było mieć pewność, że każda drobinka sproszkowanej skały dotknie miedzianej powierzchni. Blat był pochylony, więc bezwartościowe błoto swobodnie spływało na ziemię. Harry przekręcił zawór, kierując strumień błota na stół numer 2, następnie opuścił dźwignię, a krzywki przestały się obracać. Spojrzał na obserwujących go z powątpiewaniem Ralpha i Yicky, po czym podniósł zakrzywiony do góry kciuk, by zapewnić ich, że wie, co robi — ogłuszający huk ubijarki uniemożliwiał tu jakakolwiek rozmowę — i znów pochylił się nad stołem. Miedziany blat pokryła gruba warstwa rtęci. Harry zaczął zdrapywać ją drewnianą szpachelką i zgarniać w ciężką, czarną kulę. Jedną z wyjątkowych właściwości rtęci jest jej zdolność do wyłapywania drobinek złota, tak jak bibuła wsysa rozlany atrament. Kiedy skończył, kula była dwa razy większa od piłki do baseballu, ważyła prawie dwa kilogramy. Podniósł ją obiema rękami i zaniósł do krytej strzechą rotundy, w której mieściły się laboratorium oraz rafineria Kopalni Harknessa. Ralph i Yicky pospieszyli za nim, po chwili również zniknęli w drzwiach ciasnego laboratorium. Wszyscy troje z fascynacją patrzyli na ustawioną nad palnikiem retortę. Znajdujący się w jej wnętrzu amalgamat stawał się coraz rzadszy, a po pewnym czasie zaczął wrzeć. — Odparowujemy teraz rtęć — wyjaśnił Harry Mellow — potem znów ją skroplimy, a w retorcie zostanie nam to. Wrząca srebrzysta ciecz zmniejszyła swoją objętość i zmieniała kolor. Spostrzegli czerwonożółty blask; blask, urzekający ludzi już od ponad sześciu tysięcy lat. — Spójrzcie! — Yicky zaczęła radośnie klaskać w dłonie i potrząsać swoimi lokami, a jej oczy zdawały się jaśnieć blaskiem drogocennej cieczy, w którą się wpatrywała. Wyparowały już resztki rtęci, na dnie naczynia została błyszcząca kałuża czystego złota. — Złoto — powiedział Ralph Ballantyne. — Pierwsze złoto z Kopalni Harknessa. — Odrzuciwszy do tyłu głowę, roześmiał się na całe gardło. Yicky i Harry patrzyli na niego ze zdziwieniem. Nie widzieli, żeby się śmiał od czasu, kiedy wyjechali z Bulawayo; a gdy tak na niego spoglądali, on złapał ich za ręce i wyprowadził na słońce. Tańczyli w kółku. Obaj mężczyźni wrzeszczeli z radości, wyli jak szakale. Matabelowie zostawili robotę i przyglądali się im, początkowo ze zdziwieniem, a potem z życzliwym zrozumieniem. Yicky pierwsza odłączyła się od wesoło podskakującej grupki. Dysząc i obiema rękami trzymając się za ciężarny brzuch, powiedziała: — Jesteście szaleni! Szaleni! Obaj! I kocham was za to! W stosunku jeden do jednego połączono wykopaną na brzegach Khami glinę rzeczną i żółtą glinę z kopców tennitów, które podziemnymi korytarzami wyniosły ją na powierzchnię, a ich ślina poprawiła jej kleistość. Oba rodzaje gliny zostały wymieszane w płytkim rowie obok studni; tej samej studni, którą wiele lat temu wykopali Ralph i pierwszy mąż Robyn — Clinton Codrington. Dwóch nawróconych przez Robyn Matabelów wyciągało ze studni pełne wiadra wody, wlewało ich zawartość do rowu, następnych dwóch wrzucało łopatami glinę, a grupka nagich matabelskich dzieci, z Robertem St. Johnem na czele, bawiła się świetnie, taplając się w błocie i doprowadzając glinę do odpowiedniej konsystencji. Robyn St. John pomagała nakładać glinę do drewnianych, prostokątnych form, grupa chłopców oraz dziewcząt odnosiła je na łąkę, potem ostrożnie kładła mokre cegły na miękkim sianie i wracała z pustymi formami po nowy ładunek gliny. W długich rzędach na słońcu suszyły się już tysiące żółtych cegieł. Z obliczeń Robyn wynikało, że na sam kościół potrzeba im około dwudziestu tysięcy cegieł. Potem oczywiście będą musieli ściąć i wysuszyć drewno oraz przygotować słomę do pokrycia dachu. Robyn wyprostowała obolałe plecy i położyła na biodrach utytłane żółtym błotem ręce. Kosmyk siwiejących włosów uciekł jej spod zawiązanej na głowie chustki. Miała ubrudzone błotem policzek i szyję, a spływające jej po twarzy strumyki potu spłukiwały glinę, zostawiając brudne ślady na kołnierzyku bluzki. Spojrzała na spalony szkielet dawnej misji; zwęglone krokwie zapadły się, ulewne deszcze zaś zamieniły ściany z niewypalonych cegieł w bezkształtne pagórki. Będą musieli od nowa kłaść wszystkie cegły. Perspektywa ciężkiej pracy sprawiła, że Robyn St. John znów poczuła się silna jak młoda lekarka, która czterdzieści lat temu po raz pierwszy postawiła stopę na tej ziemi. — Niech się stanie według słowa twego, Panie — powiedziała głośno, a stojąca obok niej młoda Matabelka zawołała wesoło: — Amen, Nomusa! Robyn uśmiechnęła się do niej, już miała zabrać się do napełniania form, kiedy drgnęła nagle, przysłoniła oczy, podwinęła spódnicę i jak młoda dziewczyna pobiegła w kierunku rzeki. — Juba — zawołała. — Gdzie byłaś? Tak długo na ciebie czekałam. Juba położyła na ziemi ciężki tobołek, który niosła na głowie i ociężale ruszyła w kierunku Robyn. — Nomusa! — Przyciskała ją do siebie i płakała. Spływające po jej policzkach ogromne łzy mieszały się z potem oraz gliną, które oblepiały twarz Robyn. — Przestań płakać, niemądra kobieto — skarciła ją Robyn — bo ja też zaraz zacznę. Spójrz tylko na siebie! Skóra i kości, trzeba cię będzie dobrze nakarmić. A to kto?. Nieśmiało podszedł do nich czarny chłopiec ubrany tylko w brudną przepaskę biodrową. — To mój wnuk. Tungata Zebiwe. — Nie poznałam go, tak bardzo wyrósł. — Nomusa, przyprowadziłam wnuka, byś nauczyła go pisać i czytać. — Najpierw musimy wybrać dla niego cywilizowane imię. Nazwiemy chłopca Gideon i zapomnimy o tym potwornym, mściwym imieniu, które nosił do tej pory. — Gideon — powtórzyła Juba. — Gideon Kumało. A nauczysz go pisać? — Mamy dużo pilniejszej pracy — powiedziała zdecydowanym tonem Robyn. — Gideon może pomóc innym dzieciom w mieszaniu gliny, a ty mogłabyś nakładać ją do form. Musimy zacząć wszystko od początku, Juba, zbudować wszystko od nowa. — Podziwiam ogrom Wzgórz Matopos, dlatego pragnę być tam pochowany; na wzgórzu, które zwykłem odwiedzać i które nazwałem „Widok na świat"; chcę być pochowany w wyciętym w litej skale zagłębieniu, przykrytym mosiężną tablicą z napisem: „Tu spoczywa CECIL JOHN RHODES". Tak więc kiedy stanęło jego schorowane serce, pan Rhodes po raz ostatni udał się w podróż do Bulawayo. Trumna jechała w specjalnym wagonie udekorowanym purpurą i czernią, a w każdym mieście ci, których nazywał „moi Rodezjanie", przynosili wieńce i układali je przy trumnie. Z Bulawayo, dokąd sięgały już położone przez Ralpha tory, na wozie do transportu broni trumna została przewieziona na Wzgórza Matopos, potem czarne woły mozolnie wciągnęły ją na szczyt wybranej przez Rhodesa, granitowej kopuły. Nad otwartym grobem stał dźwig z blokiem i łańcuchem, a wokół niego gęsty tłum ludzi: eleganccy dżentelmeni, umundurowani oficerowie, damy z czarnymi wstążkami przy kapeluszach. Znacznie dalej rozciągało się ogromne morze półnagich Matabelów, dwadzieścia tysięcy ludzi przyszło zobaczyć, jak pan Lodzi będzie składany do ziemi. Na ich czele stali ci, którzy na tych samych wzgórzach zawarli z nim układ pokojowy — Gandang, Babiaan i Somabula. Przy samym grobie stali ludzie, którzy przejęli ich władzę: administ-ratorowie Towarzystwa — Milton i Lawley — oraz członkowie pierwszej Rady Rodezji. Wśród nich byli również Ralph Ballantyne i jego młoda żona. Wisząca na łańcuchach trumna została opuszczona do grobowca, a biskup odczytał napisaną przez Rudyarda Kiplinga mowę pogrzebową. Jego wolą było patrzeć Na zbudowany przez siebie świat, Na granitowe wzgórza I skąpane w słońcu wielkie przestrzenie. Gdy śmierć rzuci mu wyzwanie, Tutaj cierpliwie siedział będzie I czekał na ludzkie nogi, |j Chodzące po wytyczonych przez niego ścieżkach. M Kiedy ciężka mosiężna płyta przykryła grób, Gandang wystąpił przed szeregi Matabelów i podniósł rękę. — Ojciec nie żyje — zawołał, po czym rozległ się ogłuszający ryk jak grzmot tropikalnej burzy. — Bayete! — ryknęli zgodnie. — Bayete! Było to pozdrowienie należne tylko królowi i do tej pory żaden biały nie został w taki sposób uhonorowany. Żałobnicy rozchodzili się wolno. Matabelowie odpływali jak dym i znikali w dolinach swoich świętych wzgórz, a biali ruszyli ścieżką, która wiodła w dół granitowej kopuły. Ralph pomógł Elizabeth przestąpić leżący na dróżce głaz, a potem się do niej uśmiechnął. — Ten człowiek był draniem, a ty za nim płaczesz — drażnił się. — To było takie wzruszające. — Elizabeth otarła oczy. — Kiedy Gandang, no wiesz... — Tak. Rhodes ogłupił wszystkich, nawet tych, którym zabrał wolność. Dobrze, że pochowali go w litej skale i przywalili ciężką metalową płytą, inaczej mógłby przekupić diabła i wyleźć stamtąd w ostatniej chwili. Ralph skręcił gwałtownie i zszedł ze ścieżki, którą podążał tłum żałobników. — Powiedziałem Isaziemu, żeby postawił wóz po drugiej stronie wzgórza. Unikniemy w ten sposób korka. Granitową skałę pokrywała pomarańczowa warstwa porostów. Małe jaszczurki umykały przed ich stopami i chowały się w wąskich szczelinach, a potem patrzyły na nich z zainteresowaniem. Ralph zatrzymał się przy karłowatym drzewie, które zapuściło korzenie w jednej ze szczelin w kamiennej kopule, po czym odwrócił się i spojrzał na szczyt. — W końcu doczekałem się śmierci Rhodesa, jednak jego Towarzystwo wciąż sprawuje nad nami kontrolę. Mam jeszcze dużo pracy do zrobienia; pracy, mogącej zająć resztę mojego życia. Zadrżał nagle, mimo że słońce paliło nielitościwie. — Co się stało, mój najdroższy? — zapytała zaniepokojona Elizabeth. — Nic — odpowiedział. — Może właśnie przeszedłem nad własnym grobem. — Potem zaśmiał się: — Chodźmy już, bo inaczej Jon-Jon doprowadzi biednego Isaziego do szału. Wziął ją za rękę i zaprowadził do ustawionego w cieniu drzew wozu. Jeszcze zanim dotarli na miejsce, usłyszeli piskliwy głosik Jonathana zasypującego zuluskiego woźnicę setkami pytań, z których każde kończyło się natrętnym: — Uthini, Isazi? Jak myślisz, Isazi? I cierpliwe odpowiedzi: — Eh-heh, Bawu. Tak, tak, Mały Bączku. CZĘŚĆ DRUGA Landrover skręcił w czarną, zakurzoną drogę. Gdy tylko na nią wjechał, spod tylnych kół zerwała się chmura jasnego kurzu. Był to dosyć wysłużony pojazd, lakier na nim został porysowany gałęziami i cierniami do samego metalu. Kamienie i łupki oderwały kawałki gumy z poszarpanych kół. Boczne szyby zsunięto, zdjęto też dach. Popękana przednia szyba leżała na masce, aby wiatr mógł wiać po twarzach dwóch mężczyzn, którzy siedzieli na przednich siedzeniach. Za ich głowami widać było stojak na karabiny. Na widełkach prezentowała się imponująca kolekcja broni: dwa półautomatyczne karabiny FN, pokryte ciemnobrązową i zieloną farbą, krótki karabin maszynowy uzi z zapasowym długim magazynkiem, gotowym do natychmiastowego użycia oraz — nadal schowany w płóciennym pokrowcu — ciężki kolt „Grand African", którego nabój kalibru 458 magnum zwaliłby z nóg samca słonia. U góry stojaka wisiały chlebaki z zapasowymi uchwytami i magazynkami oraz wilgotna, płócienna butelka na wodę. Podskakiwały harmonijnie z każdym wstrząsem landrovera. Craig Mellow prowadził, dociskając do końca pedał gazu. Mimo że samochód huczał i trząsł się, nikomu nie dawał zajrzeć do silnika. Wskazówka prędkościomierza doszła do końca tarczy. Istniał tylko jeden sposób uniknięcia zasadzki: należało jechać na pełnej prędkości. Przedrzyj się przez nią jak najszybciej, pamiętając o tym, że zwykle ma długość przynajmniej pół kilometra. Nawet przy stu pięćdziesięciu kilometrach na godzinę oznacza to, że samochód przez dwanaście sekund będzie znajdował się pod obstrzałem. W ciągu takiego czasu dobry strzelec z kałasznikowem może zużyć trzy magazynki po trzydzieści nabojów każdy. Tak, jedynym wyjściem była szybka jazda, ale mina to już zupełnie inna para kaloszy. Jeśli trafiłbyś na jedną z ich milusińskich z dziesięcioma kilogramami plastiku, to ty i twój wóz polecielibyście w górę na wysokość kilkunastu metrów, a kręgosłup przebiłby ci czaszkę. Dlatego, chociaż Craig rozsiadł się wygodnie na twardym skórzanym fotelu, uważnie przypatrywał się rozciągającej się przed nim drodze. Dzień zbliżał się do końca, zdążyło przejechać tędy już wiele samochodów, wiec kierował ku szlakom diamentowym przez tumany kurzu. Jednocześnie wypatrywał każdej podejrzanej kępki "trawy, starej paczki papierosów, lub nawet krążka krowiego łajna, który zdradziłby ukryty dół. Oczywiście, w takiej odległości od Bulawayo bardziej zagrażałby mu jakiś pijany kierowca niż terroryści, ale należało wyrabiać w sobie nawyk. Craig spojrzał przelotnie na pasażera i wskazał kciukiem za siebie. Mężczyzna odwrócił się i sięgnął ręką do zimnego pudełka z tyłu samochodu. Wyjął z niego dwie pokryte szronem puszki piwa. Tymczasem Craig ponownie zajął się obserwowaniem drogi. MeUow miał dwadzieścia dziewięć lat. Zmierzwiona strzecha ciemnych włosów, spadająca aż na czoło, szczere, niewinne spojrzenie piwnych oczu i skrzywienie szerokich, delikatnych ust powodowały, że sprawiał wrażenie małego chłopca, który boi się, że w każdej chwili może spaść na niego niezasłużona kara. Ale nadal nosił na ramieniu koszuli khaki zieloną odznakę strażnika Parku Narodowego z wydziału ochrony środowiska. Siedzący obok niego Samson Kumało otworzył puszki. Miał na sobie taki sam mundur, ale był wysokim Matabelem o inteligentnym czole i gładko ogolonych policzkach. Odchylił się na bok, kiedy z puszek trysnęła fontanna piany. Podał jedną Craigowi, a drugą zatrzymał dla siebie. Mellow podniósł swoją, jakby wznosił toast i pociągnął haust, po czym obtarł biały osad z górnej wargi i skierował landrovera na poskręcaną drogę, wiodącą ku wzgórzom Khami. Zanim dotarli do szczytu, Craig wrzucił pustą puszkę do plastikowej torby na odpadki, która była przymocowana do tablicy rozdzielczej, po czym zwolnił, szukając bocznej dróżki. W pożółkłej trawie kryła się mała wyblakła tabliczka. MISJA ANGLIKAŃSKA KHAMI Mieszkania personelu. Nie ma przejazdu. Craig prawie rok nie jechał tą drogą i niewiele brakowało, by ominął tabliczkę. — To tutaj! — ostrzegł go Samson i skręcił ostro w drugorzędną ścieżkf' Prowadziła przez las, a potem wśród długiej, prostej alei drzew spathodea, wiodącej do wioski zamieszkałej przez personel. Pnie były grubsze niż tułowie mężczyzny, a ich gałęzie łączyły się nad głowami ludzi. Przed nim1 na końcu alei znajdował się bielony, niski mur z zardzewiałą żelazną bram$-Trudno było go zobaczyć poprzez zasłonę drzew i wysokiej trawy. Craig skręcił na pobocze i wyłączył silnik. — Dlaczego się tu zatrzymujemy? — zapytał Samson. Sami zawsze rozmawiali po angielsku; mieli również zasadę, że jeśli ktoś towarzyszył im, używali języka sindebele; podobnie jeśli byli tylko we dwóch, Samson mówił do swego przyjaciela Craig, natomiast w innym wypadku — Nkosi lub Mambo. Zawarli takie ciche porozumienie, ponieważ w tym nękanym wojną kraju dla wielu płynna angielszczyzna Sama oznaczałaby, że jest on jednym z „zuchwalców z misji". Swobodę i ciepło w stosunkach miedzy tymi dwoma ludźmi uznano by za dowód tego, że Craig należy do wielbicieli kaffirów*, których lojalność była bardzo wątpliwa. — Dlaczego zatrzymujemy się przy starym cmentarzu? — powtórzył Samson. — Wszystko przez to piwo. — Craig wygramolił się z samochodu i stanął w rozkroku. — Muszę sobie ulżyć. Wysikał się przy zniszczonym przednim kole, po czym usiadł na niskim murze cmentarnym i machał długimi, gołymi i opalonymi na brązowo nogami. Miał na sobie spodenki khaki i długie, zamszowe buty. Nie nosił skarpetek, ponieważ kolczaste nasiona traw wbijały się w wełnę. Craig spojrzał na dachy domów misji Khami, która leżała poniżej wzgórz porośniętych drzewami. Niektóre ze starszych zabudowań, pochodzące z końca XIX wieku, kryte były strzechą, chociaż nową szkołę i szpital pokrywała czerwona dachówka. Natomiast dachy stojących obok siebie tanich domków wykonano z nie pomalowanego eternitu. Tworzyły one brzydką, szarą hałdę obok wspaniałych zielonych, nawadnianych pól. Obrażały poczucie piękna Craiga, więc odwrócił od nich wzrok. — Chodźmy, Sam, trzeba tłuc się dalej tym gratem... — przerwał i ściągnął brwi. — Co ty, do diabła, robisz? Samson wszedł na cmentarz przez żelazną bramę i beztrosko oddawał mocz na jeden z nagrobków. — Jezu, Sam, to profanacja. — Stary zwyczaj rodzinny. — Samson otrząsnął się i zapiął rozporek. — Nauczył mnie tego dziadek Gi-^eon — wyjaśnił, po czym powiedział w języku sindebele. — Polewanie wodą, aby kwiatek rósł znowu. — A co to, do diabła, ma znaczyć? — Człowiek, który tu leży, zabił dziewczynę z plemienia Matabele o imieniu Lnbali, czyli Kwiat — rzekł Samson. — Mój dziadek zawsze odlewa się na tym grobie, kiedy tędy przechodzi. * Kafiir — pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego „niewierny". W XIX wieku odnosiło się ono do członków plemion południowoafrykańskich. Używano go bez żadnych negatywnych konotacji w stosunku do polityków, wybitnych pisarzy, misjonarzy oraz obrońców autochtonów. Obecnie użycie tego słowa świadczy o uprzedzeniach rasowych mówiącego. Szok zastąpiła ciekawość. Craig przerzucił nogi przez mur i podszedł do swego przyjaciela. — Poświecone pamięci Generała Mungo St. Johna, zabitego w czasie powstania Matabelów w 1896 roku. Craig odczytał napis na głos. Nie ma większej miłości, niż kiedy człowiek oddaje swoje życie za bliźniego swego. Nieustraszony żeglarz, dzielny żołnierz, wierny mąż i oddany ojciec. W głębokim żalu i smutku żegnamy Ciebie żona Robyn i syn Robert Craig odsunął włosy, które opadły mu na oczy. — Sądząc po tych pochwałach, niezły musiał być z niego gość. — To był cholerny morderca... on właśnie — na tyle, na ile mógł to zrobić jeden człowiek — doprowadził do wybuchu tego powstania. — Naprawdę? Craig podszedł do następnego grobu i odczytał napis. Tu spoczywa DOKTOR ROBYN ST. JOHN z domu BALLANTYNE Założycielka misji Khami Zmarła 16 kwietnia 1931 w wieku 94 lat Całe życie poświęciłaś ofiarnej służbie dla innych Spojrzał na Samsona. — Wiesz, kim ona była? — Mój dziadek mówi o niej Nomusa, czyli Dziewczę Miłosierdzia. Należała do najpiękniejszych z ludzi, jacy kiedykolwiek żyli. — O niej też nigdy nie słyszałem. — Powinieneś, to twoja prapraprababka. — Nigdy specjalnie nie zajmowałem się historią mojej rodziny. Matka i ojciec byli kuzynami, to wszystko, co wiem. Mellowowie i Ballantyne'owie wiele pokoleń temu... nigdy nic z tego nie rozumiałem. — „Człowiek bez przeszłości to człowiek bez przyszłości" — zacytował Samson. — Wiesz co, Sam, czasami mnie wkurzasz — Craig uśmiechnął się do niego. — Na wszystko masz gotową odpowiedź. Szedł dalej wśród starych grobów. Niektóre nagrobki były ładnie wykonane, przedstawiały gołębie lub grupy aniołów pogrążonych w żalu. Stały na nich wyblakłe sztuczne kwiaty w kulistych wazonach z czystego szkła. Inne przykryto prostymi betonowymi płytami, na których napisy tak się zatarły, że stały się prawie nieczytelne. Craig odczytał te, które mógł. ROBERT ST. JOHN Żył lat 54 Syn Mungo i Robyn JUBA KUMAŁO Żyła lat 83 Leć, mały Gołąbku Zatrzymał się, gdy zobaczył swoje nazwisko. YICTORIA MELLOW z domu CODR1NGTON Zmarła 8 kwietnia 1936 roku w wieku 63 lat Córka Clintona i Robyn, żona Harolda — Hej, Sam, jeśli nie pomyliłeś się co do tamtych, to tu musi leżeć moja praprababka. W pęknięciu płyty rosła kępka trawy, więc Craig pochylił się i ją wyrwał. Kiedy to robił, poczuł jakąś więź ze szczątkami osoby, która spoczywała w ziemi. Śmiała się, kochała i dała życie, dzięki któremu on mógł istnieć. — Cześć, babciu — szepnął. — Ciekawe, jaka naprawdę byłaś? — Craig, jest prawie pierwsza — przeszkodził mu Sam. — Już idę. — Ale został jeszcze chwilę, przyciągała go niezwykła dla niego nostalgia. — Zapytam Bawu — zdecydował i wrócił do landrovera. Zatrzymali się znowu przy pierwszej chatce we wsi. Niewielkie podwórko było świeżo zagrabione; na werandzie .Y>sły petunie w skrzynkach. — Posłuchaj, Sam — zaczął niezręcznie Craig. — Nie wiem, co masz zamiar teraz zrobić. Możesz wstąpić do policji, tak jak ja. Moglibyśmy znowu pracować razem. — Może — Sam zgodził się bez przekonania. — Albo porozmawiam z Bawu, żeby załatwił ci pracę w King's Lynn. — Jako urzędnik w dziale wynagrodzeń? — zapytał Sam. — No tak, wiem — Craig podrapał się za uchem. — Ale to też coś. — Pomyślę o tym — mruknął Murzyn. — Do diabła, głupio się czuję, ale wiesz przecież, że nie musiałeś odchodzić ze mną. Mogłeś zostać w wydziale. — Nie po tym, co tobie zrobili — potrząsnął głową. — Dzięki, Sam. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, potem Sam wysiadł i wyciągnął torbę z tyłu samochodu. — Wpadnę do ciebie, jak tylko dostanę pracę. Razem coś wymyślimy — obiecał Craig. — Zostańmy w kontakcie. — Jasne. — Sam wyciągnął rękę. Krótko uścisnęli sobie dłonie. — Hamba gashle, idź w pokoju — powiedział Sam. — Shala gashle, zostań w pokoju. Craig włączył silnik i wrócił tą samą drogą, którą przybyli. Kiedy jechał wśród drzew spathodea, spojrzał w lusterko. Sam stał na środku drogi z torbą na ramieniu i patrzył za odjeżdżającym samochodem. Craig poczuł w piersi pustkę, jakby poniósł jakąś wielką stratę. Byli razem tak długo. — Na pewno coś wymyślę — powtórzył z determinacją. Zwolnił na szczycie wzgórza, jak robił to zawsze przewidując, że za chwilę zobaczy obejście, ale kiedy w końcu ukazywało się, był nim trochę rozczarowany. Bawu usunął słomianą ścianę i zastąpił ją pofałdowaną płytą azbestową. Oczywiście, było to konieczne. Rakieta RPG-7 wpadła tu przez ścianę i cały budynek wyleciał w powietrze jak skład dynamitu. Mimo to Craigowi nie podobała się ta zmiana, żałował też pięknych drzew jacaranda. Posadził je dziadek Bawu, stary Zouga Ballantyne, który zbudował King's Lynn w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Wiosną drobny deszcz niebieskich płatków kwiatów pokrywał trawniki. Drzewa zostały wycięte, aby obok domu zapłonęło drugie ognisko, które zapobiegło rozprzestrzenianiu się ognia w niewłaściwą stronę. Na ich miejscu stało teraz wysokie ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego. Craig wjechał w płytkie obniżenie terenu poniżej głównego budynku i skierował się ku kompleksowi biur, magazynów i warsztatów, gdzie naprawia się traktory. Znajdowały się one w samym środku zajmującej ogromny obszar farmy. Zanim przejechał połowę drogi, koścista postać pojawiła się u wejścia do warsztatu i stanęła z rękami na biodrach, przyglądając się nadjeżdżającemu samochodowi. — Cześć, dziadku. — Craig wysiadł z landrovera, a staruszek zmarszczył się, aby ukryć swoje zadowolenie. — Ile razy mam ci powtarzać: „Nie nazywaj mnie tak!" Chcesz, żeby ludzie pomyśleli, że jestem stary? — Jonathan Ballantyne miał skórę spaloną na słońcu tak, że wyglądała jak płaty suszonego mięsa, ciemne pasy suszonej dziczyzny, tego rodezyjskiego specjału. Wydawało się, że gdyby go ktoś skaleczył, polałaby się nie krew, lecz posypałby się kurz, ale w jego zielonych oczach, wciąż jeszcze jasnych, nadal błyskała iskra, a gęste białe włosy spadały aż na kołnierz. Była to jedna z jego obsesji. Mył je codziennie i czesał srebrnymi szczotkami, leżącymi na stoliku koło łóżka. — Przepraszam, Bawu. — Craig używał jego imienia, które nadali mu Matabele, a znaczyło Bąk. Chwycił dłoń starego człowieka — same kości, pokryte chłodną, suchą skórą, ale jej uścisk był zadziwiająco silny. — A więc znowu cię wywalili — zarzucił mu Jonathan. Chociaż miał sztuczne zęby, pasowały jak ulał do pomarszczonej twarzy. Starał się, żeby błyskały bielą i harmonizowały z włosami i srebrzystymi wąsami. Jeszcze jedna obsesja. — Odszedłem stamtąd — zaprzeczył Craig. — Wyrzucili cię. — No, prawie — przyznał. — Ale zmusiłem ich do tego. Odszedłem. Craig wcale nie dziwił się, że Jonathan słyszał już o jego ostatnim niepowodzeniu. Nikt nie wiedział z całą pewnością, ile staruszek miał lat, niektórzy uważali nawet, że liczył setkę, ale według Craiga — raczej osiemdziesiąt z hakiem; nikt nie mógł tego rozgryźć. — Podwieź mnie do domu. — Jonathan lekko wskoczył na miejsce dla pasażera i z widoczną przyjemnością zaczął pokazywać nowości w systemie obronnym obejścia. — Umieściłem jeszcze dwadzieścia claymorów na trawniku przed domem. — Miny Claymore Jonathana składały się z dziesięciu kilogramów materiałów wybuchowych umieszczonych wewnątrz bębna z kawałków żelaza, zawieszonego na rurze w kształcie trójnogu. Jonathan cierpiał na chroniczną bezsenność, a Craig wyobrażał sobie dziwacznego starca, który całe noce spędzał siedząc pełen napięcia w koszuli nocnej z palcem na przycisku i modląc się, aby jakiś terrorysta znalazł się na zaminowanym polu. Wojna dodała mu dwadzieścia lat życia. Czuł się tak wspaniale, jak wtedy, gdy po pierwszej bitwie w Somme został odznaczony krzyżem, gdyż pewnego pięknego jesiennego ranka trafił granatami w trzy stanowiska z bronią maszynową Niemców. W głębi duszy Craig wierzył, że pierwszą rzeczą, jaką wpajano wszystkim partyzantom ZIPRA *, był rozkaz, by trzymali się tak daleko, jak to tylko możliwe, od King's Lynn i zwariowanego staruszka. . Kiedy wjechali przez bramę w ogrodzeniu'! otoczyło ich stado rottweilerów oraz dobermanów, Jonathan objaśnił mu, na czym polegały ostatnie udoskonalenia w jego planie bitwy. — Jeśli nadeszliby od strony kopca, pozwolę im wejść na pole minowe i ostrzelam ogniem flankowym... Wciąż jeszcze wyjaśniał i gestykulował, gdy wchodzili po schodach na szeroką werandę. Na koniec dodał ponuro i tajemniczo: — Właśnie wynalazłem tajną broń. Mam zamiar przetestować ją jutro rano. Możesz to zobaczyć. — Bardzo chętnie, Bawu — Craig podziękował mu z powątpiewaniem. Podczas ostatniej próby, którą przeprowadzał Jonathan, wyleciały szyby z kuchni, a kucharz z plemienia Matabele odniósł obrażenia. Craig poszedł za dziadkiem w głąb ocienionej werandy. Ścianę pokrywały trofea myśliwskie: rogi bawołów, antylop kudu i eland, a po obu stronach szklanych drzwi, prowadzących do starej jadalni, obecnie biblioteki, stały olbrzymie kły słoni, tak długie i zakręcone, że ich końce prawie stykały się na wysokości sufitu nad wejściem. * ZIPRA — Zimbabwe People's Revolutionary Anny (Ludowa Armia Rewolucyjna Zimbabwe). Przechodząc Jonathan z roztargnienia potrącił jednego z nich. Na grubym zagięciu widać było plamkę, którą przez całe lata polerował palcami, aż błyszczała. — Nalej nam ginu, mój chłopcze — polecił. Przestał pić whisky w dniu, gdy rząd Harolda Wilsona nałożył sankcje na Rodezję. Był to osobisty odwet Bawu, mający na celu zniszczenie gospodarki Wysp Brytyjskich. — Na Boga, sama woda — jęknął, gdy spróbował mikstury, a Craig posłusznie wziął jego szklankę i podszedł do barku, by dodać nieco ginu. — No, trochę lepiej — Jonathan zajął miejsce za biurkiem i postawił kryształową szklanicę z czasów Stuartów na samym środku księgi bieżącej w mosiężnych ramkach. — A teraz — rzekł — opowiedz mi, co się stało tym razem. — Utkwił swe jasnozielone oczy w Craigu. — No cóż, Bawu, to długa historia. Nie chcę cię zanudzać. — Craig usiadł wygodnie w fotelu i nagle zainteresował się umeblowaniem pokoju, który znał od dziecka. Odczytywał tytuły na grzbietach stojących na półkach książek w skórzanej oprawie. Przyglądał się licznym błękitnym jedwabnym rozetom — trofeom, zdobytym przez byki z King's Lynn na wszystkich pokazach na południe od rzeki Zambezi. — Powiedzieć ci, co słyszałem? Obiło mi się o uszy, że odmówiłeś posłuszeństwa swemu prawowitemu przełożonemu, a mianowicie głównemu strażnikowi Parku Narodowego i zastosowałeś przemoc wobec tego zacnego człowieka, mówiąc dokładnie — walnąłeś go pięścią w łeb. W ten sposób dałeś mu powód, by mógł cię wyrzucić, o co prawdopodobnie starał się, odkąd zjawiłeś się w Parku. — Te opowieści są przesadzone. — Tylko mi się tu nie uśmiechaj jak mały chłopiec, młody człowieku. Tu nie chodzi o lekkomyślność — rzekł surowo Jonathan. — Odmówiłeś wzięcia udziału w wybijaniu słoni, tak czy nie? — Uczestniczyłeś kiedyś w odstrzale najsłabszych słoni, Jon-Jon? — zapytał cicho Craig. Używał tego zdrobnienia imienia dziadka tylko w chwilach wielkiej szczerości. — Samolot zwiadowczy znajduje odpowiednie stado, powiedzmy pięćdziesiąt sztuk, jesteśmy na nie naprowadzani przez radio. Ostatni odcinek, ponad kilometr, pokonujemy pieszo, w szalonym tempie. Stajemy w pobliżu zwierzyny, jakieś dziesięć kroków od stada i mamy je jak na dłoni. Strzelamy do nich nabojami kalibru 458. Rzecz polega na tym, że wybieramy stare samice, ponieważ młodsze zwierzęta kochają i szanują je tak bardzo, że ich nie opuszczą. Najpierw zabijamy je strzałami w głowę, dzięki czemu, oczywiście, mamy mnóstwo czasu, aby uporać się z pozostałymi. Jesteśmy w tym już nieźli. Załatwiamy je tak szybko, że potem sterty muszą być usuwane przez traktory. W ten sposób zostają nam jeszcze młode. To bardzo interesujące: patrzeć, jak mały słoń usiłuje dźwignąć martwą matkę na nogi za pomocą maleńkiej trąby. — To trzeba robić—powiedział cicho Jonathan. — Parki są przepełnione tysiącami zwierząt. Ale Craig zdawał się go nie słuchać. — Jeśli osierocone słonie są zbyt młode, aby mogły przetrwać, także je zabijamy, a te w odpowiednim wieku okrążamy, po czym sprzedajemy miłemu staruszkowi, który zabiera zwierzęta od nas i odsprzedaje ogrodom zoologicznym w Tokio albo Amsterdamie. Tam będą stać za kratami, z łańcuchami na nogach i jeść orzeszki, które rzucą im turyści. — To trzeba robić — powtórzył Jonathan. — Brał łapówki od handlarzy zwierzętami — powiedział Craig. — Dlatego zostawialiśmy przy życiu tak młode słonie, że ich szansa na przeżycie wynosiła najwyżej pięćdziesiąt procent. Dlatego szukaliśmy stad, których znaczną część stanowiły młode. Smarowali mu łapę. — Komu? Tomkinsowi, głównemu strażnikowi? — zawołał Jonathan. — Tak. — Craig podniósł się i wziął szklanki, aby je ponownie napełnić. — Masz na to dowód? — Oczywiście, że nie — odpowiedział zirytowany. — Gdybym miał, poszedłbym z tym od razu do ministra. — A więc po prostu odmówiłeś wzięcia udziału w odstrzale. Craig opadł z powrotem na fotel i rozrzucił długie, gołe nogi. Włosy opadły mu na oczy. — To jeszcze nie wszystko. Kradną kły ubitych słoni. Powinniśmy zostawiać duże samce, ale Tomkins kazał nam strzelać do wszystkiego, co ma dobre kły. One potem znikają. — Na to pewnie również nie masz powodu? — zapytał oschle dziadek. — Widziałem helikoptery, które po nie przylatywały. — Spisałeś numery rejestracyjne? — Były zasłonięte — Craig pokręcił głową — ale to wojskowa maszyna, zorganizowany gang. — A więc dałeś Tomkinsonowi w gębę? — To wyglądało wspaniale—powiedział Craig z rozmarzeniem. — Upadł na kolana i próbował znaleźć swoje zęby, które leżały porozrzucane po całej podłodze w biurze. Nie mam pojęcia, co chciał z nimi zrobić. — Craig, mój chłopcze, co przez to osiągnąłeś? Myślisz, że w ten sposób ich powstrzymasz, nawet jeśli twoje podejrzenia są uzasadnione? — Nie, ale od razu lepiej się poczułem. Te słonie są prawie jak ludzie. Strasznie je polubiłem. Przez chwilę obaj milczeli, potem Jonathan westchnął. — Która to już praca, Craig? — Nie liczyłem, Bawu. — Nie mogę uwierzyć, że ktoś, w kogo żyłach płynie krew Ballantyne'ów, może być tak nieambitny i pozbawiony talentów. Chryste, chłopcze, my, Ballantyne'owie zawsze wygrywamy, spójrz na Douglasa, Rolanda... — Jestem Mellow, tylko w połowie Ballantyne. — No tak, myślę, że to wyjaśnia sprawę. Twój dziadek przepuścił udziały w Kopalni Harknessa, więc ożenił się z moją Jean, niemal jako biedak. Dobry Boże, dzisiaj te akcje byłyby warte dziesięć milionów. — To zdarzyło się w czasie wielkiego kryzysu w latach trzydziestych, mnóstwo ludzi traciło wtedy fortuny. — Ale nie Ballantyne'owie. Craig wzruszył ramionami. — Nie, Ballantyne'owie podwoili wówczas majątek. — My zawsze wygrywamy — powtórzył Jonathan. — Ale co teraz z tobą będzie. Znasz moją zasadę, nie dostaniesz ode mnie ani centa. — Tak, znam twoją zasadę, Jon-Jon. — Chcesz znowu tu pracować? Ostatnio nie bardzo ci wyszło, no nie? — Jesteś okropnym starym draniem — rzekł z uśmiechem Craig. — Kochani cię, ale wolałbym pracować dla Idi Amina niż znowu dla ciebie. Jonathan był z siebie bardzo zadowolony. Starał się wydawać twardym, bezwzględnym i gotowym na wszystko. To kolejna jego obsesja. Czułby się bardzo urażony, jeśli ktokolwiek stwierdziłby, że jest on wyrozumiały i szczodry. Przesyłał anonimowo ogromne sumy organizacjom charytatywnym, niezależnie od tego, czy były warte tych pieniędzy i jednocześnie groził straszliwą zemstą każdemu, kto ujawniłby jego tożsamość. — To co zamierzasz zrobić? — No cóż, na służbie państwowej stałem się fachowcem od broni, a policja właśnie potrzebuje zbrojmistrza. I tak będę zmobilizowany, więc zaskoczę ich i sam się zgłoszę. — Do policji — powtórzył w zadumie Jonathan. — Tego przynajmniej nie próbowałeś. Przygotuj mi jeszcze drinka. Kiedy Craig nalewał ginu i tonika, staruszek przybrał swój najsroższy wyraz twarzy, aby skryć zakłopotanie i mruknął: — Słuchaj, chłopcze, jeśli naprawdę masz mało pieniędzy, nagnę tym razem zasadę i pożyczę ci na przetrwanie. Ale to tylko pożyczka. — To bardzo miłe z twojej strony, ale zasada to zasada. — Ja je tworzę, więc i łamię — dziadek spojrzał na niego. — Ile potrzebujesz? — Pamiętasz te stare książki, które chciałeś ode mnie dostać? — zapytał cicho Craig, stawiając przed Jonathanem szklankę. W oczach starca pojawił się przebiegły błysk, który na próżno starał się ukryć. — Jakie książki? — W jego niewinnym głosie coś się kryło. — Stare dzienniki. — Ach, te! — Wbrew sobie Jonathan rzucił okiem na półki za biurkiem, na których dumnie prezentowała się kolekcja rodzinnych dzienników. Obejmowały okres ponad stu lat, od przybycia jego dziadka, Zougi Ballan-tyne'a, do Afryki w 1860 roku do śmierci ojca Jonathana, sir Ralpha Ballantyne'a, w 1929 roku, ale brakowało kilku roczników, trzech tomów. Trafiły do tej części rodziny, do której należał Craig, poprzez starego Harry'ego Mellowa, współpracownika i najlepszego przyjaciela sir Ralpha. Z jakimś dziwnym, niezrozumiałym uporem Craig opierał się zakusom i pochlebstwom dziadka, mającym na celu zagarniecie tych ksiąg. Prawdopodobnie działo się tak dlatego, że był to maleńki haczyk na Jonathana, odkąd znalazły się one w posiadaniu Craiga, gdy skończył dwadzieścia jeden lat. Należały do jedynych cennych przedmiotów, które otrzymał po ojcu. — Tak, te — skinął głową. — Myślałem, że mógłbym ci je odstąpić. — Musiało cię nieźle przycisnąć. — Staruszek starał się, aby jego radość nie była widoczna. — Bardziej niż zwykle — przyznał Craig. — Marnujesz... — Bawu, już to przerabialiśmy — przerwał mu pośpiesznie. — Chcesz je? — Ile? — Jonathan zapytał podejrzliwie. — Ostatnio dawałeś mi po tysiąc za każdą. — Musiałem być za miękki. — Od tamtej pory inflacja wyniosła sto procent... Jonathan uwielbiał się targować. Wzmacniało to jego wyobrażenie o sobie jako bezwzględnym i twardym facecie. Craig oceniał posiadłości dziadka na dziesięć milionów. Był właścicielem King's Lynn i czterech innych farm. Do niego należała Kopalnia Harknessa, z której po osiemdziesięciu latach wciąż wydobywano pięćdziesiąt tysięcy uncji złota rocznie; ponadto miał aktywa poza okupowanym krajem, roztropnie ukryte przez lata w Johannesburgu, Londynie i Nowym Jorku. Dziesięć milionów to bardzo skromne oszacowanie, pomyślał Craig i zaczął kramarzyć tak o^ro jak staruszek. W końcu uzgodnili sumę, a dziadek gderał, że książki były warte tylko jej połowę. — Są jeszcze dwa warunki, Bawu. Jonathan natychmiast znowu zrobił się podejrzliwy. — Po pierwsze, przekażesz mi je w testamencie — wszystkie dzienniki Zougi Ballantyne'a i sir Ralpha. — Roland i Douglas... — Dostaną King's Lynn, kopalnię i całą resztę, tak mi mówiłeś. — No tak, cholera — mruknął. — Nie wyrzucą wszystkiego przez okno, a ty byś to zrobił. — Niech to sobie wezmą — Craig uśmiechnął się swobodnie. — Ale ja chcę dzienniki. — Jaki jest drugi warunek? — dopytywał się Jonathan. — Chcę mieć teraz do nich dostęp. — Nie rozumiem. — Pragnę czytać je, kiedy tylko będę miał ochotę. — Co, do diabła, Craig, nigdy cię nie obchodziły. Wątpię nawet, czy przeczytałeś te trzy, które są u ciebie. — Przejrzałem — przyznał z zakłopotaniem. — I? — Dziś rano byłem w misji Khami, na starym cmentarzu. Jest tam grób Yłctorii Mellow... Jonathan skinął głową. — To ciocia Vicky, żona Harry'ego, mów dalej. — Miałem takie dziwne uczucie, kiedy tam stałem. Jakby mnie wzywała. — Craig skubnął gruby kosmyk włosów nad oczami. Nie mógł teraz patrzeć na dziadka. — I nagle zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o niej i innych. Przez chwilę obaj milczeli, potem Jonathan kiwnął głową. — Dobrze, mój chłopcze, przyjmuję twoje warunki. Pewnego dnia oba komplety będą twoje, do tego czasu możesz je czytać, kiedy tylko zechcesz. Staruszek rzadko bywał tak zadowolony. Po trzydziestu latach starań zebrał całą kolekcję, a jeśli chłopak rzeczywiście zamierzał przeczytać dzienniki, to znalazł dla nich odpowiednie miejsce. Bóg wie, ani Douglas, ani Roland nie byli nimi zainteresowani, a tymczasem dzięki dziennikom Craig może częściej zajrzy do King's Lynn. Wypisał czek i dożył zamaszysty podpis. Mellow poszedł do landrovera i wyciągnął trzy oprawione w skórę rękopisy, które leżały na spodzie dużej torby. — Pewnie wszystko wydasz na łódź — powiedział z wyrzutem Jonathan, wychodząc na werandę. — Część — przyznał Craig. Położył książki przed staruszkiem. — Jesteś marzycielem. — Jonathan zostawił czek na biurku. — Czasami wolę marzenia od rzeczywistości — Craig rzucił okiem na cyfry i włożył różowy papier do kieszeni w koszuli. — To twój problem. — Bawu, jeśli zaczniesz prawić mi kazania, w tej chwili pojadę do miasta. Dziadek podniósł obie ręce pokazując, że się poddaje. — W porządku — zachichotał. — W twoim pokoju nic się nie zmieniło od wyjazdu, jeżeli chcesz go zająć. — W poniedziałek jestem umówiony na rozmowę z oficerem do spraw rekrutacji w policji, ale zostanę na weekend, jeśli tak będzie w porządku? — Zadzwonię do Trevora dziś po południu i załatwię ci to. Trevor Pennington był zastępcą komisarza policji. Jonathan uważał, że zaczynać trzeba z pewnego poziomu. — Wolałbym, żebyś tego nie robił, Jon-Jon. — Nie bądź głupi — żachnął się. — Musisz nauczyć się wykorzystywać każdą okazję, mój chłopcze, takie jest życie. Wziął do ręki pierwszy z trzech tomów i łapczywie bębnił po nim s wykrzywionymi, brązowymi palcami. — A teraz możesz zostawić mnie samego — polecił. Rozłożył okulary j w drucianej oprawie i włożył je na nos. — W Queen's Lynn grają w tenisa. Zobaczymy się na drinku o zachodzie j słońca. Stojąc w drzwiach Craig obejrzał się, ale Jonathan Ballantyne pochylił się już nad książką. Notatki, napisane pożółkłym, wyblakłym atramentem przeniosły go do krainy dzieciństwa. Queen's Lynn miało wspólną ponad dziesięciokilometrową granicę z King's Lynn, ale była to już odrębna farma. Dziadek dołączył ją do swoich posiadłości w czasach wielkiego kryzysu lat trzydziestych, płacąc za nią pięć procent jej rzeczywistej wartości. Teraz stanowiło wschodnią część Rholands Ranching Company. Mieszkał tu jedyny żyjący syn Jonathana, Douglas Ballantyne z żoną Yalerie. Pełnił funkcję dyrektora zarówno Rholands Company, jak i Kopalni Harknessa. Zajmował również stanowisko ministra rolnictwa w rządzie lana Smitha, który powstał po jednostronnym ogłoszeniu niepodległości przez Rodezję w 1965 roku. Prawdopodobnie załatwiał teraz jakąś tajną sprawę z polecenia premiera lub też własne interesy. Kiedyś Douglas Ballantyne powiedział Craigowi szczerze, co o nim myśli. — W głębi duszy jesteś cholernym hippisem. Powinieneś obciąć włosy i zająć się sobą, nie możesz całe życie obijać się i liczyć na to, że Bawu i reszta rodziny zawsze będzie się o ciebie martwić. To wspomnienie wywołało kwaśną minę na twarzy Craiga, kiedy przejeżdżał obok rzeźni w Queen's Lynn i czuł amoniakalny zapach krowich odchodów. Ogromne zwierzęta rasy afrykańskiej miały ciemnoczerwoną skórę, byki miały garby i podgardla sięgające niemal do ziemi. Dzięki tej hodowli rodezyjska wołowina cieszyła się prawie taką reputacją, jak marmurkowate mięso z Kobe. Jako minister rolnictwa Douglc^ Ballantyne z obowiązku dbał, by — pomimo sankcji — świat nie był pozbawiony tego specjału. Trafiał on na stoły w wielkich restauracjach całego globu poprzez Johannes-burg i Kapsztad, gdzie z konieczności zmieniano nazwę mięsa, ale koneserzy rozpoznawali je i pytali o nie używając jego nom de guerre; prawdopodobnie ich zmysł smaku pobudzała świadomość, że jedzą owoc zakazany. Tytoń, nikiel, miedź i złoto z Rodezji eksportowano tą samą drogą; a wracały nią benzyna i olej napędowy. Przeciętny niezorientowany safanduła mówił tylko: „Dziękuję, Afryko Południowa." Za tymi budynkami i sektorem weterynaryjnym znajdowały się — również strzeżone przez ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego — zielone trawniki, zagony kwitnących krzewów oraz płonące drzewa „Duma Indii" z ogrodów w Queen's Lynn. Okna zasłonięte były osłonami przeciwko granatom, a służba przed zachodem słońca zatrzaskiwała kuloodporne okiennice w swych pokojach, jednakże tu urządzenia zabezpieczające zamontowano bez tego zapału, którym wykazał się Bawu w King's Lynn. Dobrze wpasowały się w robiące wrażenie otoczenie. Wspaniały stary dom wyglądał tak, jakim go Craig zapamiętał z czasów przed wojną: jasnoczerwona cegła i szerokie, chłodne werandy. Pokryte kwiatami drzewa jacarandy rosły wzdłuż podjazdu i wyglądały jak otulony mgłą pas eterycznego błękitu. Pod nimi stało ponad dwadzieścia samochodów: mercedesów, cadillaców i BMW. Kolory karoserii zlewały się z czerwonym kurzem Matabele. Craig ukrył szacownego landrovera za czerwonymi i purpurowymi pnączami tropikalnymi, aby nie wprowadzać dysonansu w sobotę w Queen's Lynn. Z nawyku przerzucił przez ramię karabin i zbliżył się do domu. Od strony rezydencji doszły go głosy szczebioczących wesoło dzieci oraz łagodne besztanie murzyńskich niań, z którymi mieszało się ostre „pok! pok!" dochodzące z kortów. Craig zatrzymał się przed tarasowo rozplanowanymi trawnikami. Dzieci wysypały się na zieloną trawę, przewracały i ganiały wkoło jak szczenięta. W pobliżu żółtych glinianych kortów ich rodzice rozłożyli się na kocach lub siedzieli przy ocienionych białych stolikach, pod parasolami w jaskrawych kolorach. Byli to brązowi młodzi mężczyźni i kobiety w białych strojach do gry w tenisa. Popijali herbatę lub piwo z długich, oszronionych kufli i dawali ordynarne rady zawodnikom na korcie. Jedynym nie pasującym elementem był tutaj szereg pistoletów maszynowych i karabinów samoczynnych obok serwisu do herbaty i kremowych placków. Ktoś poznał Craiga i zawołał: — Cześć, Craig, kopę lat! Inni machali do niego, ale w ruchach widniała protekcjonalność, z którą zwracali się do biednego krewnego. Do tych rodzin należały ogromne posiadłości, był to zamknięty klub zamożnych, którego pełnoprawnym członkiem — mimo całej ich łaskawości — Craig nigdy nie mógłby zostać. Yalerie Ballantyne przyszła się z nim przywitać. Wąska w biodrach, w krótkiej spódniczce wyglądała niezwykle dziewczęco. — Craig, jesteś chudy jak patyk. Zawsze budził macierzyńskie instynkty w każdej kobiecie, która miała więcej niż osiem, a mniej niż osiemdziesiąt lat. — Cześć, ciociu Val. Podała mu gładki policzek, pachnący fiołkami. Mimo swej eteryczności, została przewodniczącą Instytutu Kobiet, udzielała się w komitetach w kilkunastu szkołach, organizacjach charytatywnych i szpitalach, była doskonałą panią domu. — Wujek Douglas jest w Salisbury. Smithy wezwał go wczoraj. Będzie żałował, że się z tobą nie spotkał. — Wzięła go pod rękę. — Jak tam departament ochrony środowiska? — Pewnie poradzi sobie beze mnie. — Och, nie, Craig, znowu! — Obawiam się, że tak, ciociu Val. — Nie miał w tej chwili zbytniej ochoty na dyskutowanie problemów swej kariery zawodowej. — Czy mogę cię przeprosić i przynieść sobie piwa? Przy składanym stoliku, który służył za barek, stała grupka mężczyzn. Rozstąpili się, aby go przepuścić, ale nie przestali rozmawiać o ostatnim ataku rodezyjskich sił bezpieczeństwa na Mozambik. — Mówię ci, kiedy wpadliśmy do obozu, jedzenie nadal gotowało się na ogniskach, ale oni uciekli. Złapaliśmy kilku maruderów, inni zostali ostrzeżeni. — Bili ma rację, wiem to od pułkownika wywiadu. Nie podał żadnych nazwisk, ale w służbach jest jakiś przeciek. Zdrajca siedzi na samej górze, terroryści są ostrzegani do dwunastu godzin przed akcjami. — Nie postrzelaliśmy sobie od sierpnia. Wtedy załatwiliśmy sześciuset. Wieczne dyskusje o wojnie nudziły Craiga. Popijał piwo i przyglądał się zawodnikom na najbliższym korcie. Grały pary mieszane, w tej chwili właśnie zamieniali się na strony. Roland Ballantyne podszedł do siatki, rękę trzymał na talii partnerki. Śmiał się, a jego zęby były zadziwiająco białe i równe na tle ciemnej opalenizny twarzy. Jego oczy lśniły charakterystyczną dla Ballantyne'ów zieloną barwą, jak creme de menthe w kryształowej szklance. Włosy miał krótkie, ale gęste i kręcone, wyblakły na słońcu tak, że złociły się niczym miód. Poruszał się niby lampart, leniwie i płynnie. Doskonała forma fizyczna stanowiła warunek wstępny przyjęcia kogokolwiek do Scouts. Mięśnie jego ramion i nagich nóg, błyszczące w słońcu, mogły służyć za wzór. Był tylko rok starszy od Craiga, ale pewność siebie sprawiała, że w porównaniu z nim Mellow zawsze czuł się niezręcznym żółtodziobem. Pewnego razu słyszał, że dziewczyna, którą podziwiał, młoda dama zwykle zblazowana i nienaturalnie obojętna, mówiła o Rolandzie jako o najwspanialszym macho. Roland zobaczył go i pomachał rakietą. — Nie bądź legat, wezwij Craiga! — zawołał do niego z drugiej strony kortu, po czym powiedział coś do dziewczyny, ale tego gość nie mógł już usłyszeć. Zaśmiała się i spojrzała na Craiga. Mellow poczuł uścisk w żołądku, coś utkwiło w nim głęboko jak kamień wrzucony do stawu. Patrzył na nią sparaliżowany, nie mógł oderwać oczu od jej twarzy. Przestała się śmiać i jeszcze przez chwilę zatrzymała na nim wzrok. Wyrwała się z uścisku Rolanda i podeszła do linii końcowej kortu. Lekko podbijała piłkę rakietą, a Craig był pewien, że jej policzki zabarwiły się troszeczkę ciemniejszym odcieniem różu, niż podczas gry. Wciąż gapił się na dziewczynę. To najdoskonalsza istota, jaką kiedykolwiek widział. Wysoka, sięgała Rolandowi do ramienia, a miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Jej krótko ścięte włosy układały się w lśniące pukle, które pod wpływem słońca zmieniały kolor, od wypolerowanego, mieniącego się obsydianu do pełnego, ciemnego połysku butelki starego burgunda w blasku świec. Twarz miała nieco kwadratową. Ostra Unia biegła ku dolnej szczęce, lecz usta były szerokie, czułe i zabawne, oczy zaś duże i tak skośne, że wydawało się, iż ma niewielkiego zeza. Dzięki nim sprawiała wrażenie istoty kruchej, ale spojrzała na Rolanda wzrokiem złośliwym i kpiarskim. — Roznieśmy ich, partnerze — zawołała, a jej głos wywołał gęsią skórkę u Craiga. Odwróciła od niego ramiona i biodra, podrzuciła wysoko żółtą piłkę, stając jednocześnie na palcach i wzięła mocny zamach. Rakieta drgnęła, a piłka pomknęła nisko nad siatką, po czym wzbiła chmurkę kredy ze środkowej linii. Dziewczyna szybko przeszła na drugą stronę eleganckim krokiem i odbiła powracającą piłkę z woleja. Umieściła ją w rogu i spojrzała na Craiga. — Wal! — zawołał i stwierdził, że jego głos zabrzmiał obojętnie. W kąciku jej ust pojawił się uśmiech zadowolenia. Pochyliła się, aby podnieść piłkę. Plecami zwróciła się do Craiga, stopy lekko rozstawiła. Miała długie, zgrabne nogi, a kiedy jej plisowana spódniczka zawinęła się, zobaczył cienkie, koronkowe majtki, opinające tak ładne, jędrne i symetryczne pośladki, że przypomniały mu się ostrygi lśniące w słońcu na pustyni Kalahari. Opuścił oczy z poczuciem winy zabawiającego się właśnie w podglądacza. Poczuł się nagle lekko, nie wiedział, dlaczego zabrakło mu tchu. Z trudem powstrzymywał się, by nie wrócić spojrzeniem na kort, ale serce waliło mu, jakby dopiero co ukończył bieg przełajowy. Zdawało mu się, że rozmowy wokół niego odbywają się w jakimś obcym języku i docierają do niego przez uszkodzony nadajnik. To wszystko nie miało sensu. Minęło chyba wiele godzin, kiedy muskularne ramię objęło go i usłyszał przy uchu głos Rolanda. — Świetnie wyglądasz, mój chłopcze. W końcu Craig rozejrzał się dookoła. — Terroryści jeszcze cię nie dorwali, Roly? — Nie ma mowy, mój mały — Roland uścisnął go. — Pozwól, przedstawię cię dziewczynie, która mnie kocha. — Tylko Ballantyne mógł sprawić, że taka uwaga brzmiała dowcipnie i wyszukanie. — To jest Robaczek. Robaczku, mój ulubiony kuzyn, znany maniak seksualny. — Robaczek? — Craig spojrzał w te dziwnie skośne oczy. — Nie pasuje do ciebie. — Stwierdził, że nie były czarne, lecz ciemnoniebieskie. — Janinę — powiedziała. — Janinę Carpenter. — Wyciągnęła do niego rękę. Była szczupła, ciepła i wilgotna po meczu. Nie chciał jej puścić. — Ostrzegałem cię — zaśmiał się Roland. — Przestań naprzykrzać się tej dziewczynie i zagraj ze mną seta, mój mały. — Nie mam stroju. — Potrzebujesz tylko butów. Nosimy jednakowy rozmiar, poślę służącego po zapasową parę. Craig nie grał w tenisa przeszło rok. Wydawało mu się, że ubranie czyni cuda. Nigdy jeszcze nie spisywał się tak dobrze. Piłka odbijała się od właściwego miejsca rakiety szybko i precyzyjnie, jakby w ogóle w nią nie trafiał. Poleciała szerokim łukiem i spadła na linię końcową, niczym przyciągana przez magnes. Bez wysiłku odbierał piłki Rolanda; tak obniżył ich lot, że przeciwnik musiał wyginać się we wszystkie strony na środku kortu. Jego asy serwisowe trafiały w samą linię, odbijał bezbłędnie takie podania, które normalnie odpuszczałby sobie. Potem podbiegł do siatki i odparował najlepsze uderzenie Rolanda z forhendu. Był zachwycony grą. Czuł się takim silnym i niezwyciężonym, że nie zauważył nawet, iż swobodny potok żartów Rolanda wysechł już dawno... aż wygrał kolejnego gema, a Roly powiedział: „Pięć do zera." Coś, co słychać było w tonie jego głosu, dotarło wreszcie do Craiga. Po raz pierwszy odkąd rozpoczęli grę, przyjrzał się twarzy partnera. Była czerwona, spuchnięta i brzydka. Szczęki zacisnął tak mocno, że poniżej uszu pojawiły się zgrubienia mięśni. Oczy miał morderczo zielone, wyglądał niebezpiecznie jak ranny lampart. Kiedy zmieniali się na strony, Craig rozejrzał się i stwierdził, że ich gra wzbudziła zainteresowanie wszystkich na kortach. Nawet starsze panie opuściły stoliki z herbatą i podeszły do ogrodzenia. Zobaczył ciocię Val, która uśmiechała się nieznacznie i nerwowo. Na podstawie bolesnych doświadczeń potrafiła rozpoznać nastrój, jaki ogarnął teraz jej syna. Zauważył kpiące uśmieszki na twarzach mężczyzn. Roland zdobył niebieską odznak? za grę w tenisa w Oksfordzie i przez trzy lata z rzędu był mistrzem Matabele w grze pojedynczej. Bawili się równie dobrze, jak Craig do tego momentu. Nagle przeraził się swojego sukcesu. Nigdy w niczym nie pokonał Rolanda, w żadnym współzawodnictwie, nawet w „Monopolu" czy rzucaniu strzałkami do tarczy; ani razu przez dwadzieścia dziewięć lat. Jego nogi przestały być tak zwinne i szybkie, stał na linii i znowu był długonogim chudym chłopcem, ubranym w wyblakłe szorty khaki i znoszone tenisówki, bez skarpetek. Przygnębiony przełknął głośno ślinę, odgarnął włosy znad oczu i stanął w rozkroku, aby odebrać serwis. Po drugiej stronie siatki prężyła się atletyczna sylwetka Rolanda Ballan-tyne'a. Prześlizgnął się wzrokiem po kuzynie, widział tylko przeciwnika, coś, co należało zniszczyć. — My, Ballantyne'owie, zawsze wygrywamy — powiedział kiedyś Ba-wu. — Mamy instynkt niszczycieli. Mimo że było to niemożliwe, Roland wydawał się jeszcze większym, a potem zaserwował. Craig ruszył w lewo, ale zorientował się, że się pomylił i próbował zmienić kierunek. Drugie nogi zaplątały mu się i runął na żółta murawę. Podniósł się, odszukał rakietę i przeszedł na drugą połowę swojego pola. Na kolanie pojawiła się krwawa plama. Następny serwis Rolanda był nie do przyjęcia, rakieta Craiga nawet nie musnęła piłki. Kiedy nadeszła jego kolej, jedną piłkę posłał w siatkę, a następną za linię. Przeciwnik przełamywał serwisy trzy razy po kolei. Gra wyglądała tak już do końca. — Piłka meczowa — zaznaczył Roland. Znowu się uśmiechał, przystojny i rozradowany odbijał piłkę przy nodze i wyprostował się, aby zaserwować po raz ostatni. Craig znowu poczuł to uczucie rozpaczy kogoś, kto od urodzenia zawsze przegrywał. Spojrzał poza kort. Janinę Carpenter patrzyła wprost na niego i zanim uśmiechnęła się zachęcająco, zobaczył litość w jej niebieskich oczach. Rozzłościło go to. Z pasją odebrał serwis, trzymając rakietę oburącz i posłał piłkę w róg, ale natychmiast powróciła, uderzona równie silnie. Odbił z forhendu, lecz Roland z uśmiechem odesłał ją z powrotem. Craig znowu odebrał doskonale i Ballantyne musiał lobować. Spadła z wysoka wprost na Craiga, który stał pod nią na pewnych nogach, lecz pełen nieprzejednanej złości. Włożył w uderzenie całą siłę i rozpacz. Było to jego najwspanialsze zagranie. Nic lepszego nie mógł już z siebie wykrzesać. Roland dosięgną! piłki, zanim poszybowała w górę i nadał jej tak mylący tor, że przeleciała obok prawego biodra Craiga, kiedy nie mógł jeszcze odzyskać równowagi po potężnym uderzeniu. Roland roześmiał się i lekko przeskoczył przez siatkę. — Nieźle, mój chłopcze. — Objął go protekcjonalnie ramieniem. — Następnym razem nie dam ci już forów na początku — stwierdził. Zeszli razem z kortu. Ci, którzy kilka minut wcześniej z radością czekali na upokorzenie Rolanda, teraz otoczyli go potulnie kołem. — Dobrze grałeś, Roly. — Świetnie. Craig opuścił ich cichaczem. Wziął jeden z czystych białych ręczników, wytarł kark i twarz. Usiłował nie wyglądać tak żałośnie, jak się czuł i poszedł do opuszczonego baru. Z wanienki z pokruszonym lodem wyłowił butelkę piwa. Napił się trochę. Było tak cierpkie, aż zakręciło mu się przed oczami. Przez łzy zobaczył nagle, że obok stoi Janinę Carpenter. — Mogłeś wygrać — powiedziała cicho. — Ale po prostu poddałeś się. — Takie jest już moje życie. — Starał się, aby to zabrzmiało wesoło i dowcipnie, jakby mówił Roland, ale wyszło, iż użalał się nad sobą. Zdawało się, że Janinę chce coś jeszcze dodać, lecz potrząsnęła tylko głową i odeszła. Craig wziął prysznic u Rolanda. Kiedy wyszedł z ręcznikiem okręconym wokół talii, kuzyn stał przed lustrem i poprawiał beret koloru kasztanowego, z mosiężną blaszką przyszytą z lewej strony. Przedstawiała ona okrutną ludzką głowę z czołem i płaskim, szerokim nosem goryla. Oczy rozbiegły się śmiesznie, a język sterczał pomiędzy negroidalnymi ustami. Przypominało to figurkę Maorysów, wyobrażającą bożka wojny. — Kiedy staruszek pradziadek Ralph organizował Scouts — oddział podczas powstania — Roland wyjaśnił kiedyś Craigowi — jednym z jego najsłynniejszych wyczynów było pochwycenie przywódcy powstańców i powieszenie na akacji. Uznaliśmy to za nasze godło: głowę powieszonego Bazo. Jak ci się podoba? — Urocze — Craig wyraził swoje zdanie. — Zawsze miałeś taki wyborny gust, Roly. Roland wpadł na pomysł odtworzenia formacji trzy lata temu, kiedy sporadyczne potyczki przerodziły się w bezlitosny, wyniszczający konflikt. Początkowo chciał zebrać młodych białych Rodezyjczyków, mówiących płynnie w języku sindebele i wzmocnić ich młodymi Matabelami, pracującymi u białych od urodzenia — ludźmi, których lojalność nie ulegała kwestii. Zamierzał wyszkolić białych i czarnych, aby utworzyli elitarne oddziały uderzeniowe, z łatwością przemieszczające się przez tereny tubylców. Weszliby pomiędzy farmerów, mówili ich językiem i rozumieli zwyczaje; w razie potrzeby mogliby udawać niewinnych wojowników z oddziałów terrorystów ZIPRA. Potrafiliby stanąć z wrogiem oko w oko lub spaść na niego z góry i zupełnie zaskoczyć. Poszedł z tym pomysłem do generała Petera Wallsa ze Sztabu Połączonych Sił Zbrojnych. Oczywiście, Bawu swoim zwyczajem wykonał telefon, aby przetrzeć mu drogę, a wujek Douglas szepnął słówko Smithy'emu podczas posiedzenia gabinetu. Dali Rolandowi wolną rękę i w ten sposób oddział Ballantyne'a odrodził się po siedemdziesięciu latach od rozwiązania. W ciągu następnych trzech lat stał się legendą. Sześciuset ludzi, którym oficjalnie przypisywano dwa tysiące pokonanych rebeliantów; którzy wdarli się pięćset kilometrów w głąb Zambii, aby uderzyć na bazę szkoleniową ZIPRA; którzy siadywali przy ogniskach tubylców i słuchali paplania kobiet o wyprawach w góry z koszami ziarna dla terrorystów; ludzi, którzy zastawiają pułapki i pilnują ich przez pięć dni z rzędu, zakopując swoje ekskrementy obok siebie, czekając cierpliwie i nieporuszenie jak lampart przy wodopoju na następną ofiarę. Roland odwrócił się od lustra, gdy Craig wszedł do sypialni. Na naramiennikach Ballantyne miał gwiazdki pułkownika, a na pierś do świeżo odprasowanej koszuli khaki przypiął srebrny krzyż. — Weź sobie, co chcesz, chłopcze — zachęcił. Craig podszedł do wbudowanej w ścianę szafy i wybrał parę flanelowych spodni i biały sweter do gry w krykieta, z barwami Oriel Clubu wokół szyi. Znowu, jak dawniej, nosił rzeczy wyrzucone przez Rolanda, zawsze był o rok do tyłu względem niego. — Mama mówi, że cię wywalili. — Tak. — Głos Craiga został stłumiony przez sweter, który właśnie wkładał na siebie. — Możesz mieć kwaterę w oddziale. — Roly, nie jestem zachwycony perspektywą owijania struny z fortepianu wokół czyjejś szyi i odrywania głowy człowiekowi. — Nie robimy tego codziennie — Roland uśmiechnął się. — Osobiście wolę nóż, można go używać do krojenia suszonego mięsa, jeśli chwilowo nie podcina się gardeł. Ale poważnie, chłopcze, mógłbyś nam się przydać. Mówisz w ich języku jak tubylec i naprawdę dobrze wysadzasz różne rzeczy w powietrze. Brakuje nam speców od wybuchów. — Kiedy odszedłem z King's Lynn, złożyłem przysięgę, że nigdy nie będę pracował dla nikogo z rodziny. — Scouts to nie rodzina. — Scouts to ty, Roly. — Mógłbym oficjalnie wręczyć ci wezwanie. — Nic by z tego nie wyszło. — Tak — zgodził się Roland. — Zawsze byłeś uparty jak nie wiem co. No cóż, jeśli zmienisz zdanie, daj mi znać. Wypchnął palcem papierosa z paczki. Wyszedł do połowy, dalej wyciągnął go ustami. — Co myślisz o Robaczku? — Papieros machał się z boku na bok, kiedy Roly zadał pytanie. Przystawił do niego złotą zapalniczkę firmy Ronson. — Jest w porządku — zaznaczył ostrożnie Craig. — Tylko w porządku? — zaprotestował Roland. — Może wspaniała, niesamowita, cudowna, nadzwyczajna... odrobina poezji nie zaszkodzi, mówisz o kobiecie, którą kocham. — Numer dziesięć tysięcy dziesiąty na liście tych, które kochałeś — poprawił Craig. — Wolnego, mój chłopcze, z tą mam zamiar się ożenić. Craig poczuł, jak jego ciało ogarnia chłód i odwrócił się, aby uczesać przed lustrem mokre włosy. — Słyszałeś, co powiedziałem? Mam zamiar się z nią ożenić. — Czy ona o tym wie? — Chcę, żeby do tego dojrzała, zanim to wyjawię. — Nie zamierzasz jej zapytać? — Roly oświadcza, nie zaś oświadcza się. Powinieneś rzec: „Gratuluję, mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy." — Gratuluję, mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy. — No właśnie. Chodźmy, postawię ci drinka. Poszli drugim korytarzem, który dzielił dom na dwie połowy. Zanim dotarli do werandy, w hallu odezwał się telefon i rozległ głos cioci Val: — Zaraz go znajdę, proszę się nie rozłączać. — Po czym zawołała głośniej: — Roland, mój drogi, Gepard do ciebie. Gepard to kryptonim bazy Scouts. — Idę, mamo. — Roly wszedł do hallu i Craig usłyszał słowa: — Ballantyne. — A po chwili: — Jesteście pewni, że to on? Jezu, wreszcie szansa, na którą czekaliśmy. Jak szybko możecie dostarczyć tu helikopter? Już jest w drodze? Świetnie! Rozepnijcie wokół tego miejsca siatkę, ale beze mnie nie wchodźcie. Sam chcę dostać tę dziecinkę. ddWrócił na korytarz, był całkowicie odmieniony. Jego spojrzenie stało się teraz takie, jak na korcie: zimne, niebezpieczne i bezlitosne. — Czy mógłbyś odwieźć Robaczka do miasta, chłopcze? Czeka nas drobna potyczka. — Zaopiekuję się nią. Roland wyszedł na werandę. Ostatni goście opuszczali korty i rozchodzili się do samochodów, zabierając po drodze nianie i dzieci, żegnając się głośno i zapraszając na najbliższy tydzień. Kiedyś takie spotkanie nie skończyłoby się przed pomocą, ale teraz nikt nie podróżował po czwartej po południu, w nowej godzinie duchów. Janinę Carpenter śmiała się właśnie i ściskała dłonie pary, mieszkającej na sąsiedniej farmie. — Przyjadę z przyjemnością — powiedziała, po czym rozejrzała się i zobaczyła wyraz twarzy Rolanda. Natychmiast do niego podeszła. — Co się stało? — Zaczyna się. Mój kuzyn się tobą zajmie. Zadzwonię. Uważnie przyglądał się niebu, już był odległy, nie należał do tego świata. Usłyszeli szum śmigieł helikoptera, po czym maszyna wynurzyła się zza wzgórza. Pokrywała ją matowa, brązowa farba; przy włazie stali dwaj Scouts, jeden biały i Murzyn. Obaj byli w pełnym rynsztunku bojowym. Roland pobiegł przez trawnik. Zanim śmigłowiec wylądował, on wskoczył do środka, podtrzymywany przez sierżanta z plemienia Matabele i wślizgnął się do kabiny. Gdy maszyna podniosła się i odleciała, przechylając się nad wzgórzem, Craig pochwycił ostatnie spojrzenie Rolanda. Zamienił już beret na miękką czapkę, a sierżant pomagał mu włożyć koszulę. — Roly powiedział, żebym odwiózł cię do domu. Rozumiem, że mieszkasz w Bulawayo? — zapytał Craig, kiedy helikopter już zniknął, a odgłos śmigieł zanikał. Wydawało się, że dziewczyna z trudem kieruje na niego swoją uwagę. — Tak, w Bulawayo, dziękuję. — Nie zdążymy już dzisiaj przed godziną zasadzek. Miałem zamiar zatrzymać się u dziadka. — Bawu? — Znasz go? — Nie, ale chętnie bym poznała. Roland zamęczał mnie opowieściami o staruszku. Myślisz, że znalazłoby się tam łóżko i dla mnie? — W King's Lynn są dwadzieścia dwa łóżka. Usadowiła się obok niego w starym landroverze. Na wietrze jej włosy rozwiewały się niesfornie. — Dlaczego nazywa cię Robaczkiem? — Craig musiał podnieść głos, aby przekrzyczeć warkot silnika. — Jestem entomologiem — zawołała w odpowiedzi. — Wiesz, chrabąszcze i tak dalej. — A gdzie pracujesz? — Chłodne popołudniowe powietrze opływało jej bluzę, widać było, że nie nosi stanika. Piersi miała małe i kształtne, na zimnie 107 sutki sterczały wyprężone, takie małe ciemne grudki pod cienkim materiałem. Nie mógł się nie gapić. — W muzeum. Czy wiesz, że zgromadziliśmy najwspanialszą kolekcję tropikalnych i subtropikalnych owadów niewymarłych gatunków, bogatszą niż Muzeum im. Smitha czy Muzeum Historii Naturalnej w Kensington? — Nieźle. — Przepraszam, czasem bywam nudziarą. — Nigdy. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, ale zmieniła temat. — Od jak dawna znasz Rolanda? — Od dwudziestu dziewięciu lat. — Ile masz lat? — Dwadzieścia dziewięć. — Opowiedz mi o nim. — Co można powiedzieć o kimś, kto jest doskonały? — Postaraj się — zachęciła. — Najlepszy chłopak w Michaelhouse. Kapitan drużyny rugby i krykieta. Stypendium Rhodesa do Oksfordu, stypendysta Oriela. Niebieskie odznaki za wioślarstwo i krykieta, pół-niebieskie za tenis, pułkownik Scouts, srebrny krzyż za męstwo, dziedzic fortuny wartej ponad dwadzieścia milionów. No, wszyscy to wiedzą. — Craig wzruszył ramionami. — Nie lubisz go — zarzuciła mu. — Kocham — rzekł. — Na swój zabawny sposób. — Nie chcesz już o nim rozmawiać. — Wolałbym o tobie. — To mi odpowiada, co chciałbyś wiedzieć? Pragnął sprawić, żeby znowu się uśmiechnęła. — Zacznij od chwili narodzin i niczego nie pomijaj. — Urodziłam się w małej wiosce w Yorkshire, mój ojciec jest tam weterynarzem. — Kiedy? Powiedziałem, żebyś niczego nie opuszczała. Zmrużyła figlarnie oczy. — Jak tutaj mówi się o jakiejś nieokreślonej dacie... przed zarazą bydlęcą. — To było w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. — Już dobrze — znowu się uśmiechnęła. — Urodziłam się jakiś czas po zarazie. To działało, stwierdził Craig. Lubiła go. Uśmiechała się teraz chętniej, żartowali lekko i niewymuszenie. Może to tylko wyobraźnia, ale wydawało mu się, że zauważył w jej ruchach świadomość tego, iż oddziałuje na niego seksualnie: sposób, w jaki trzymała głowę i poruszała ciałem... nagle pomyślał o Rolandzie i poczuł, jak w jego uczucia wślizguje się rozpacz. dJonathan Ballantyne wyszedł na werandę w King's Lynn. Rzucił na dziewczynę spojrzenie i od razu zaczął grać rolę pożądliwego rozpustnika. Pocałował ją w rękę. — Jesteś najpiękniejszą młodą damą, jaką ten młodzian tu przyprowadził. Jakaś szczypta perwersji w tonie dziadka kazała Craigowi zaprzeczyć. — To przyjaciółka Rolanda, Bawu. — A — staruszek skinął głową. — Powinienem się domyślić. Za wysoka klasa jak na twój gust, chłopcze. Małżeństwo Craiga trwało niewiele dłużej niż praca na każdej z posad, zaledwie nieco ponad rok. Bawu nie podobał się wybór Craiga, mówił mu o tym przed i po ślubie, przed i po rozwodzie... i przy każdej nadarzającej się sposobności. — Dziękuję, panie Ballantyne. — Janinę spojrzała spod przymrużonych oczu. — Możesz do mnie mówić Bawu. — Był to największy komplement dla kobiety od Jonathana. Podał jej ramię i dodał: — Chodź zobaczyć miny, moja droga. Był to jeszcze jeden dowód sympatii Bawu. Craig patrzył, jak odeszli na obchód umocnień obronnych. — Pochował na tym wzgórzu trzy żony — mruknął ponuro. — A wciąż jest napalony jak stary kozioł. Obudził się, gdy zatrzeszczały zawiasy w drzwiach jego sypialni i rozległ się krzyk Jonathana Ballantyne'a. — Masz zamiar przespać cały dzień? Już wpół do piątej. — Tylko dlatego, że nie sypiasz od dwudziestu lat, Bawu. — Daj spokój jadaczce, chłopcze, dziś jest wielki dzień. Przyprowadź tę babkę Rolanda, idziemy wszyscy wypróbować moją tajną broń. — Przed śniadaniem? — zaprotestował Craig, ale staruszek, podekscytowany jak małe dziecko z powodu pikniku, już się oddalił. Znajdowało się to w rozsądnej odległości od najbliższego budynku. Kucharz groził, że odejdzie, jeśli Bawu przeprowadzi jeszcze jeden eksperyment w pobliżu kuchni. Stało na brzegu pola dojrzewającej kukurydzy. Wokół urządzenia zgromadziła się grupka robotników, kierowców ciągników i urzędników. — Co to, u licha, jest? — zdziwiła się Janinę, kiedy szli ku tym ludziom przez zaorane pole. Zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, jakaś postać w brudnym niebieskim kitlu odłączyła się od tłumu i pospieszyła w ich stronę. — Panie Craig, dzięki Bogu, że pan jest tutaj. Musi go pan powstrzymać. — Nie bądź zmurszałym starym idiotą, Okky — rozkazał Jonathan. Od dwudziestu lat Okky van Rensburg był głównym mechanikiem w King's Lynn. Za jego plecami Bawu twierdził, że Okky jest w stanie rozebrać traktor i złożyć z niego cadillaca, a z części zapasowych — dwa rolls-royce'y. Przedstawiał sobą muskularną, wiecznie brudną karykaturę człowieka. Zignorował nakaz milczenia, wydany przez Jonathana. — Bawu się zabije, jeśli nikt go nie powstrzyma — wykręcił żałośnie pokryte bliznami, poczerniałe ręce. Ale Bawu zaczął już wkładać hełm i zapinał pasek pod brodą. Ten sam hełm, który nosił tego dnia w 1916 roku, kiedy został odznaczony Krzyżem Wojennym; wgięcie w boku pochodziło od niemieckiego szrapnela. W jego oczach pojawił się szatański błysk, gdy zbliżył się do swego potwornego pojazdu. — Okky przerobił trzytonową ciężarówkę Forda — wyjaśnił Janinę. — Podniósł podwozie. Karoseria wisiała wysoko w powietrzu, jakby stała na szczudłach, opony były straszliwie zniszczone. — Umieść tu reflektory — wskazał na ciężkie stalowe płyty w kształcie litery V, które znajdowały się pod szoferką. Mogły podwoić siłę uderzenia bomby. — Szoferka jest wyposażona w pewne urządzenia. — Karoseria wyglądała jak czołg Tygrys, ze stalowymi włazami, szparą dla kierowcy i otworami strzelniczymi dla ciężkich karabinów maszynowych Browninga. — Ale spójrz tylko, co mamy na górze! — Na pierwszy rzut oka można by to wziąć za wieżyczkę w atomowej łodzi podwodnej, a Okky wciąż załamywał ręce. — On ma dwadzieścia galwanizowanych stalowych rur, pełnych materiałów wybuchowych. W każdej są łożyska kulkowe o wadze około piętnastu kilogramów. — Na Boga, Bawu. — Nawet Craiga ogarnęło przerażenie. — To cholerstwo wybuchnie! — Powkładał to do bloków z betonu — narzekał Okky. — Wycelował je niczym działa na okręcie admirała Nelsona. Po dziesięć z każdej strony. — Dwudziestodziałowy ford — Craig szepnął ze zgrozą. — Gdy wpadnę w zasadzkę, po prostu nacisnę guzik i — bum, morze kilogramów łożysk kulkowych poleci w tych drani — Jonathan był szczerze zachwycony. — Podmuch winorośli, jak mawiał stary Bonaparte. — Wysadzi się w powietrze — jęczał Okky. — Och, przestań zachowywać się niby stara baba — rzekł do niego Jonathan. — I podsadź mnie. — Bawu, tym razem naprawdę zgadzam się z Okkym. — Craig próbował go powstrzymać, ale staruszek wspiął się po stalowej drabince zwinnie jak koczkodan. Przy włazie zatrzymał się i stanął w dramatycznej pozie niczym dowódca dywizji pancernej. — Wystrzelę najpierw z jednej burty, z prawej. — Jego oczy zatrzymały się teraz na Janinę. — Czy chciałabyś być moim drugim pilotem, moja droga? — To niezwykle uprzejme z twojej strony, Bawu, ale myślę, że lepiej będę widziała z kanału nawadniającego, o tam. — W takim razie cofnijcie się wszyscy. — Jonathan wykonał władczy gest, nakazujący im oddalić się. Murzyńscy robotnicy i kierowcy, którzy byli świadkami poprzednich eksperymentów Bawu, zabrali się stamtąd jak brygada egipskiej piechoty po wojnie sześciodniowej. Niektórzy nie przestali biec, gdy dotarli na szczyt wzgórza. Okky dobiegł do rowu irygacyjnego sześć kroków przed Janinę i Craigiem. Po chwili cała trójka ostrożnie wychyliła głowy. Trzysta metrów od nich na środku zoranego pola stał dumny i samotny, groteskowy ford. Jonathan pomachał wesoło i zniknął we włazie. Zakryli uszy dłońmi i czekali. Nic się nie wydarzyło. — Stchórzył — powiedział Craig z nadzieją. Właz otworzył się znowu. Ukazała się głowa Jonathana w hełmie. Twarz miał czerwoną z wściekłości. — Okky, ty sukinsynu, rozłączyłeś kable — ryknął. — Zwalniam cię, słyszysz? Zwalniam! — Trzeci raz w tym tygodniu — mruknął ponuro Okky. — Nie mogłem wymyślić nic innego, aby go powstrzymać. — Zaczekaj, moja droga — Jonathan zawołał do Janinę. — Za chwilkę je połączę. — Nie przejmuj się mną, Bawu — wykrzyknęła w odpowiedzi, ale on już zniknął. Mijały minuty, każda wydawała się wiecznością. Oczekiwanie podsycało w nich nadzieję. — Nie zadziała. — Wyciągnijmy go stamtąd. — Bawu, idziemy po ciebie — ryknął Craig złożywszy dłonie w trąbkę. — Lepiej siedź spokojnie. Podniósł się powoli, w tej samej chwili uzbrojony ford zniknął w ogromnej kotłującej się chmurze dymu i kurzu. Biały płomień ogarnął pole kukurydzy, kosząc ją jak jakiś monstrualny kombajn. Rozległa się tak przerażająca fala dźwięku, że Craig stracił równowagę i wpadł z powrotem do rowu na ich głowy. Rzucali się wściekle, usiłując wydostać się na powierzchnię. Gdy im się to udało, rozejrzeli się bojaźliwie po zaoranym polu. Straszną ciszę zakłócały tylko szum w uszach i oddalający się skowyt stada dzikich rottweilerów oraz dobermanów staruszka, które uciekały w panice ku zabudowaniom. Ugór przesłaniała gęsta zasłona niesionego wiatrem błękitnego dymu i czerwono-brązowego pyłu. Wydostali się z rowu i wpatrywali w kurzawę, lekki wiatr powoli rozwiewał tę chmurę. Ford był przewrócony. Wszystkie cztery koła wznosiły się ku niebu, jakby w geście podłego poddania się. — Bawu! — krzyknął Craig i popędził do samochodu. Z wylotów luf wciąż sączyły się oleiste girlandy dymu. Poza tym panował bezruch. Craig otworzył stalowy właz i wczołgał się do środka na czworakach. W ciemnym wnętrzu śmierdziało cierpko spalonymi plastikowymi materiałami wybuchowymi. — Bawu! — Znalazł go zwiniętego w kłębek na podłodze kabiny i od razu zorientował się, że stary człowiek był w stanie agonii. Cała twarz mu się zmieniła, wydawał niezrozumiałe dźwięki. 111 Chwycił dziadka w ramiona i usiłował pociągnąć ku wyjściu, ale staruszek strząsnął go z siebie z desperacką siłą i Craig w końcu zrozumiał, co on mówił. — Moje zęby, gdzie są moje cholerne zęby! — Znowu klęczał i szukał ich zawzięcie. — Nie mogą mnie tak zobaczyć, znajdź je, chłopcze, znajdź. Craig odszukał protezy pod siedzeniem kierowcy. Kiedy trafiły już na swoje miejsce, Jonathan wyskoczył przez właz i stanął przed Okkym van Rensburgjem pełen furii. — Góra była za ciężka, ty stary idioto. — Nie możesz tak do mnie mówić, Bawu. Nie pracuję już dla ciebie. Wylałeś mnie. — Zatrudniam cię — ryknął Jonathan. — A teraz bierz się do naprawiania. Dwudziestu spoconych, śpiewających Matabelów powoli podniosło forda. W końcu z powrotem stanął na kołach. — Wygląda jak banan — zauważył Okky z nieskrywaną satysfakcją. — Odrzut twoich armat spowodował, że zgiął się prawie dwa razy. Nigdy nie da się wyprostować podwozia. — Jest tylko jeden sposób — stwierdził Jonathan i znowu zaczął zapinać pasek hełmu. — Co masz zamiar zrobić, Jon-Jon? — Craig zapytał z niepokojem. — Wystrzelić z drugiej burty, oczywiście — rzekł staruszek z zawziętością w głosie. — Dzięki temu się wyprostuje. Ale Craig chwycił go za jedną rękę, Okky za drugą, a Janinę mówiła do niego, próbując uspokoić, gdy poprowadzili go do landrovera. — Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby Bawu sięgał po zapalniczkę i nacisnął niewłaściwy przycisk, sunąc główną ulicą — zarechotał Craig. — I gdyby ten złom podjechał pod ratusz. Żartowali sobie z tego przez całą drogę do miasta. Kiedy przejeżdżali obok wspaniałych łąk należących do ogrodów miejskich, Craig rzucił od niechcenia. — Niedzielne popołudnie w Bulawayo... można załamać się nerwowo, tak tam wesoło. Może przyrządzę dla ciebie jedną z moich słynnych kolacji na jachcie i uratuję cię od tego. — Jacht? — Janinę natychmiast się zainteresowała. — Tutaj? Kilkaset kilometrów od najbliższej słonej wody? — Nic więcej nie powiem — oświadczył Craig. — Albo pojedziesz ze mną, albo do końca życia będzie cię zżerać niezaspokojona ciekawość. — To gorsze niż śmierć — przytaknęła. — W dodatku zawsze dobrze żeglowałam. Jedziemy! Wybrał drogę wiodącą do lotniska, ale zanim wydostali się z obszaru zabudowanego, skręcił ku jednej ze starszych części miasta. Pomiędzy dwoma walącymi się domkami znajdowała się pusta parcela. Od drogi zasłaniał ją zielony rząd mangowców. Craig zaparkował samochód pod jednym z drzew i poprowadził dziewczynę w głąb zaniedbanej dżungli barwnych pnączy i akacji. Janinę zatrzymała się nagle i wykrzyknęła: — Nie żartowałeś. To prawdziwy jacht. — Prawdziwszych nie ma — zgodził się z dumą. — Według projektu Lwranosa, trzynaście i pół metra długości, każda deska biała jak lilia. — Craig, jest piękny. — Będzie, kiedy skończę. Stateczek stał w drewnianej kołysce, drewniane belki wspierały go z boków. Długi kil i skorupa, którą można by zwodować na oceanie, uniosły pokład i reling na wysokość czterech i pół metra ponad głowę Janinę, kiedy podbiegła do jachtu. — Jak mam się tam dostać? — Z drugiej strony jest drabinka. Wdrapała się na pokład i zawołała: — Jak on się nazywa? — Jeszcze się nie nazywa. Wszedł za nią do kokpitu. — Kiedy będziesz wodował jacht, Craig? — Bóg wie — uśmiechnął się. — Jest jeszcze przy nim mnóstwo roboty, a za każdym razem, kiedy kończą mi się pieniądze, zaczyna się niszczący bezruch. Mówiąc włożył klucz do zamka. Gdy tylko drzwi się otworzyły, Janinę od razu wślizgnęła się do środka. — Przytulnie. — Tu właśnie mieszkam. — Zszedł za nią do salonu i rzucił torbę na podłogę. — Pod pokładem już skończyłem. Kuchnia jest tam. Dwie kajuty, w każdej po dwie koje, prysznic i chemiczna toaleta. — Piękny — powtórzyła Janinę, przesuwając palcami po lakierowanej stolarce. Potem wypróbowała łóżko. — Przynajmniej nie muszę płacić czynszu. — Co trzeba jeszcze zrobić? — Silnik, dźwig, olinowanie, żagle... to wszystko szacuję na jakieś dwadzieścia tysięcy. Ale wydusiłem z Bawu już prawie połowę tej sumy. — Oświetlił gazową chłodziarkę, po czym wybrał kasetę i włożył ją do magnetofonu. Janinę przez chwilę słuchała sączącej się muzyki fortepianowej i powiedziała: — Ludwig van B., oczywiście? — Naturalnie, któż by inny? Dalej mówiła już z nieco mniejszą pewnością: — Sonata Patetyczna! — O, świetnie. — Uśmiechnął się, gdy w jednej z szafek znalazł butelkę białego wina. — A kto gra? 117 — Daj spokój. — No, spróbuj. — Kentner? — Nieźle, ale to Pressler. Zrobiła grymas, aby pokazać, że jest jej wstyd. Wyciągnął korek i napełnił lampki jasnozłotym winem. — To dla ciebie, dziecino. Spróbowała i stwierdziła: — Mmm! Dobre! — Kolacja! — Craig z powrotem zanurkował do szafki. — Ryż i puszki. Ziemniaki i cebule mają trzy miesiące, już rosną na nich kiełki. — Makrobiotyki. Dobra dieta. Mogę pomóc? Krzątali się razem w małej kuchni. Kręcąc się po niewielkim pomieszczeniu, niechcący ocierali się o siebie. Pachniała aromatyzowanym mydłem, a kiedy spojrzał z góry na jej głowę, zobaczył tak gęste i błyszczące kręcone włosy, że z trudem opanował się i nie zanurzył w nich twarzy. Zamiast tego poszedł szukać kolejnej butelki wina. Potem wybrał cztery puszki, włożył ich zawartość do garnka, posiekał cebulę i dodał przyprawę curry. Podał z ryżem. — Wyborne — oświadczyła Janinę. — Jak to się nazywa? — Nie zadawaj kłopotliwych pytań. — Kiedy już jacht będzie na wodzie, dokąd popłyniesz? Craig sięgnął ponad jej głową i zdjął z półki mapę oraz przewodnik po| Oceanie Indyjskim. — Dobra. — Pokazał jakieś miejsce na mapie. — Stoimy na kotwicy tu,j w zacisznej zatoczce na Seszelach. Gdy wyjrzysz przez iluminator, zobaczys palmy i plaże bielsze niż cukier. Woda pod nami jest tak czysta, że wydaje się, jakbyśmy pływali w powietrzu. Janinę wyjrzała przez iluminator. — Wiesz co, masz rację. Widzę palmy i słyszę gitary. Po jedzeniu odsunęli naczynia i zagłębili się w książki, mapy. — Dokąd potem? Co powiesz na greckie wyspy? — To zbyt turystyczne — pokręciła głową. — Australia i Wielka Rafa Koralowa? — Piknie! — naśladowała australijski akcent. — Mogę zdjąć górę, koleś?^ — Nawet wszystko, jeśli chcesz. — Niegrzeczny chłopiec. Jej policzki rozgorzały od wina, oczy zaczęły się świecić. Poklepała delikatnie po twarzy i wiedział, że mógłby ją pocałować, ale zanim si? poruszył, powiedziała: — Roland mówił mi, że jesteś marzycielem. Na dźwięk tego imienia natychmiast zastygł w bezruchu. Poczuł chłć w piersi i nagłą złość na nią, gdyż popsuła nastrój tej chwili. Chciał zrani