PAMIĘTNIKI POLAKÓW NA WSCHODZIE BIAŁORUŚ UKRAINA KAZACHSTAN -LOSY POKOLEŃ Tom I OPRACOWAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ ANDRZEJ BUDZYŃSKI SZKOŁA GŁÓWNA HANDLOWA W WARSZAWIE INSTYTUT GOSPODARSTWA SPOŁECZNEGO WARSZAWA 2006 © Copyright by Instytut Gospodarstwa Społecznego, Szkoła Główna Handlowa w Warszawie, Warszawa 2005 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji bez zgody wydawcy zabronione. Wydanie I ISBN 83-7378-208-7 Zamówienie 177/XII/05 Projekt okładki i strony tytułowej Agencja Promocyjno- Wydawnicza UNIGRAF www.unigraf.bydg.pl Skład i łamanie ,,FONT - Katarzyna Jurkowska" tel. 0 602 309 926 Druk i oprawa Sowa - Druk na życzenie www.sowadruk.pl tel. (22) 431 81 40 Spis treści Witold Rakowski, Przedmowa ............................................................5 Andrzej Budzyński, Pamiętniki Polaków ze Wschodu - założenia i rezultaty .................................................................7 Białoruś Eugeniusz Gałkiewicz, * * * ............................................................17 Anatol Jakowlew, * * * ...................................................................33 Zygmunt Pienić, * * * ......................................................................43 Maria Sulima, Losy pokoleń ............................................................57 Edward Szczasiuk, * * * .................................................................69 Irena Szkopiec, Życiorys ...................................................................87 Ukraina Ks. Józef Chromik, Autobiografia ...................................................97 Grażyna Dzieniszczyk, * * * .........................................................163 Łucja Leonarska, * * * ..................................................................183 Stefania Moczajło, * * * ................................................................197 Bogdan Siwakowski, Droga do siebie. Pamiętnik niedokończony ........................................................................... 233 Krystyna Szkoba, Moje wspomnienia ............................................257 Ewa Teiner, * * * ...........................................................................275 Krystyna Węgier-Maksymowicz, Miastu Lwów i lwowiakom w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości .... 289 Ryszard Zieliński, Wspomnienia, myśli i trwoga o przyszłość ...............................................................................305 Kazachstan Bolesław Zagórski, Saga rodzinna ..................................................315 Przedmowa Decydując się na sfinansowanie wydania „Pamiętników Polaków na Wschodzie (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) - losy pokoleń", kierowałem się kilkoma powodami. Przede wszystkim, nadesłane na konkurs pamiętniki posiadają niebywałą wartość historyczną, stanowią świadectwa miłości, przywiązania i trwania na ziemiach, które w przeszłości należały do państwa polskiego lub w wyniku zsyłek zostały przez Polaków zagospodarowane (Kazachstan). Są dokumentem więzi i utożsamiania się autorów pamiętników z narodem polskim, mimo zamieszkiwania na terytorium innych państw, a wydanie „Pamiętników" jest odbiciem tych emocjonalnych związków tak międzyregionalnych, jak i mię-dzypokoleniowych. Pamiętniki są również dokumentem nadziei, że nowe granice państwowe - ustanowione przez „Wielką Trójkę" zwycięzców nad Niemcami - są tymczasowe, a stały się na tyle trwałe, że oddzielają narody do dnia dzisiejszego. Kolejnym powodem jest fakt, że „Pamiętniki" odzwierciedlają warunki życia tamtejszych Polaków, które możemy porównywać z warunkami bytowania naszych rodzin („Pamiętniki bezrobotnych", „Pamiętniki nowego pokolenia chłopów polskich"), które są przedmiotem badań zarówno Instytutu Gospodarstwa Społecznego, jak też Wyższej Szkoły Rozwoju Lokalnego w Żyrardowie. Ostatni powód to względy osobiste. Wołyń, należący od 1944 r. do Ukrainy, to moje miejsce urodzenia, moich rodziców, rodzeństwa i tułaczki po tej ziemi w latach 1943-1944 oraz walk 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, w szeregach której służyli moi bracia: Wacław, Edmund, Tadeusz, Czesław, kuzyni. Wydanie „Pamiętników Polaków na Wschodzie" niech będzie symbolem łączności z tymi, którzy z różnych względów tam pozostali i trwają nadal. Jednocześnie niech będzie wyrazem wdzięczności dla mądrości moich Rodziców, którzy mimo przywiązania do ziemi wołyńskiej mieli tyle odwagi i wyobraźni, że udali się na zachód i przekroczyli w Dubience rzekę Bug. Losy ludzi, którzy tam pozostali potoczyły się inaczej - opisują to pamiętnikarze. Należy wreszcie wspomnieć, że wydanie tych „Pamiętników" jest świadectwem mej wdzięczności, jaką pragnę okazać Instytutowi Gospodarstwa Społecznego, z którym współpracowałem od podjęcia pracy w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w 1963 r. i w którym pracuję od 1993 r. do dnia dzisiejszego. Również obecnie, niektórzy pracownicy Instytutu Gospodarstwa Społecznego czynnie współpracują z Wyższą Szkołą Rozwoju Lokalnego w Żyrardowie w procesie kształcenia studentów. Należy także dodać, iż z mojej inicjatywy zorganizowano konkurs na „Pamiętniki Polaków na Litwie" (książkowe wydanie nagrodzonych prac ukazało się w 1998 r.), którego organizację finansowałem osobiście, a Wyższa Szkoła Rozwoju Lokalnego współfinansowała ich wydanie. „Pamiętniki Polaków na Wschodzie (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) - losy pokoleń" z pewnością będą jednym z ważnych źródeł czerpania wiedzy o społeczeństwie współczesnym i o poprzednim pokoleniu. Jest to z'ródło autentyczne, bez udziału komentatora (interpretatora). Niech lektura tych „Pamiętników", jak i innych, które znajdują się w zasobach bibliotecznych WSRL, i innych szkół wyższych, wzbogaci intelektualnie młodzież studiującą, i przyczyni się do powstania „Pamiętników studiujących". REKTOR WYŻSZEJ SZKOŁY ROZWOJU LOKALNEGO Prof, dr hab. Witold Rakowski Andrzej Budzyński Pamiętniki Polaków ze Wschodu - założenia i rezultaty Przekazywana właśnie w ręce czytelników książka „Pamiętniki Polaków na Wschodzie (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) - losy pokoleń" jest pierwszym tomem serii wydawniczej, w której opublikowany zostanie materiał nadesłany przez naszych rodaków zamieszkałych w trzech wymienionych w tytule krajach, zgromadzony jako plon konkursu pamiętnikarskiego. Został on ogłoszony przez Instytut Gospodarstwa Społecznego SGH w maju 1999 roku, przy współudziale Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Stowarzyszenia „Wspólnota Polska" oraz Telewizji Polskiej S.A. Honorowy patronat objął nad nim prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Aleksander Kwaśniewski. Konkurs ten stanowi element planów badawczych Instytutu Gospodarstwa Społecznego, instytucji niezwykle zasłużonej dla szeroko rozumianych badań społecznych, obchodzącej właśnie jubileusz 85-lecia działalności. Jest on kontynuacją podjętych w latach dziewięćdziesiątych tematów badawczych, nawiązujących do głośnych interdyscyplinarnych badań społecznych, prowadzonych przed wojną w zakresie m.in. losów polskich emigrantów na Zachodzie. Ich podstawą stały się pamiętniki, jako najbardziej osobiste, autobiograficzne świadectwo losów, przeżyć, doświadczeń i przemyśleń. Rezultatem podjętych wysiłków stało się opublikowanie w latach 1993-1997 serii „Pamiętniki emigrantów", w ramach której ukazało się pięć tomów: „Drogi na emigrację", „Zesłańczym szlakiem", „Kariery zawodowe emigrantów", „Wspomnienia kombatanckie" i „Losy dzieci i młodzieży w czasie II wojny światowej". Powyższe prace kreśliły jednak losy tylko części polskiej diaspory - na Zachodzie. Ale istnieje przecież jeszcze inna, bardzo liczna populacja Polaków zamieszkałych poza Polską, która nie emigrując nigdy z ojczyzny - znajduje się w sytuacji mniejszości narodowej w obcych etnicznie państwach - na Wschodzie. Ludność ta, będąca od wieków u siebie - w rezultacie zmian politycznych po II wojnie światowej znalazła się poza granicami własnego państwa, przechodząc wcześniej, w okresie okupacji niemieckiej i sowieckiej gehennę więzień, Andrzej Budzyński eksterminacji i przymusowych przesiedleń. Jej sytuacja przez kilkadziesiąt następnych lat była dodatkowo o tyle trudna, że stając się, często przymusowo, obywatelami obcego państwa - nie mogła liczyć w praktyce na żadne, nie tylko polityczne i realne, ale nawet moralne oparcie w państwie polskim. Władze PRL stosowały w praktyce zasadę „przemilczania" istnienia licznej, autochtonicznej ludności polskiej za Bugiem, a także zamieszkałej nie z własnej woli w innych częściach sowieckiego państwa. Mam tu na myśli przede wszystkim dziesiątki tysięcy naszych rodaków, przesiedlonych przymusowo do Kazachstanu w kolejnych skierowanych wobec nich akcjach represyjnych. Położenie Polaków zamieszkałych na Wschodzie uległo kolejnej zmianie w rezultacie rozpadu ZSRR i utworzenia na jego gruzach suwerennych organizmów państwowych - często tylko o tyle, że zaczęli oni dobijać się swych praw także jako mniejszość narodowa. W szybkim tempie tworzyć się zaczęły organizacje o charakterze stowarzyszeń społeczno-kulturalnych, podejmujące proces odradzania się polskości na tych ziemiach i artykułujące narodowe postulaty. Proces ten zderza się nierzadko z radykalnym, antypolsko nastawionym młodym nacjonalizmem dochodzącym w tych państwach do głosu, np. na Litwie czy w Kazachstanie ( gdzie zresztą bardziej do głosu dochodzą antagonizmy o podłożu nie tyle narodowościowym, co rasowym). Jeszcze inny, choć bardzo dotkliwy dla Polaków zamieszkałych na Białorusi, jest charakter konfliktu z władzą państwową, ewidentnie przez nią eskalowanego. Część istniejącej dotychczas luki, odnośnie losów zamieszkałych za Bugiem Polaków, udało się już wypełnić poprzez obszerną publikację pt. „Pamiętniki Polaków na Litwie 1945-1995 - losy pokoleń, Warszawa 1988, w opracowaniu i ze wstępem niżej podpisanego. Obecnie kolej więc na realizację reszty zamierzeń, których celem było zaprezentowanie losów, aktualnego obrazu i stanu polskości oraz sytuacji społeczno-politycznej, a także statusu materialnego Polaków zamieszkałych na Białorusi, Ukrainie i w Kazachstanie, poprzez publikację zebranego i opracowanego materiału autobiograficznego, uzyskanego w rezultacie rozpisanego konkursu. Podjęty w niniejszej publikacji problem badawczy, jest więc naturalną kontynuacją wcześniejszego konkursu skierowanego do Polaków zamieszkałych na Litwie. Założenia merytoryczne oraz zasady organizacyjne sprecyzowane zostały w odezwie konkursowej i rozkolportowane szeroko w oparciu o bazę adresową Stowarzyszenia „Wspólnota Polska", aparat MSZ, a także za pośrednictwem prasy i telewizji publicznej. Została ona skierowana do wszystkich organizacji grupujących Polaków zamieszkałych na Białorusi, Ukrainie i w Kazachstanie, jak również do wszystkich działających tam parafii rzymsko-katolickich, z prośbą o zapoznanie z jej treścią naszych rodaków. Wraz z nią rozkolportowana została obszerna, anonimowa ankieta socjologiczna, której celem była obiektywizująca weryfikacja treści zawartych w subiektywnej z natury kt&zvj relacji pamiętnikarskiej. Andrzej Budzyński 9 W przepisowym terminie wpłynęło 97 prac, z których część napisana została w języku białoruskim (1), ukraińskim (13) i rosyjskim (20), co samo w sobie jest już pewnym wyznacznikiem kondycji polskości na terenach objętych badaniem. W rezultacie, wśród nagrodzonych i wyróżnionych pamiętników, znalazły się także pisane w tych językach. Spośród nadesłanych prac spełniających przyjęte kryteria, jury pod przewodnictwem profesor Ireny Kostrowickiej wyłoniło w drodze preselekcji 33 najciekawsze prace, które poddane zostały ocenom i dyskusji w celu wyłonienia laureatów nagród i wyróżnień. W rezultacie na posiedzeniu w dniu 12 lipca 2001 roku Jury Konkursu, po kilkugodzinnej dyskusji i analizie prezentowanych przez recenzentów prac, zdecydowało o następujących rozstrzygnięciach: Białoruś I nagroda - Eugeniusz Gałkiewicz II nagroda - Zygmunt Piełuć III nagroda - Maria Sulima Wyróżnienia: Anatol Jakowlew, Edward Szczasiuk, Irena Szkopiec Ukraina I nagroda - Stefania Moczajło II nagroda - Bogdan Siwakowski III nagroda - ks. Józef Chromik Wyróżnienia: Grażyna Dzieniszczyk, Łucja Leonarska, Stanisława Szkoba, Krystyna Wę-gier-Maksymowicz, Ewa Teiner, Ryszard Zieliński. Kazachstan I nagroda - Bolesław Zagórski II nagroda - Arkadiusz Formaniuk III nagroda - Swietłana Sobolewska W związku z faktem, że z Kazachstanu nadeszły tylko trzy prace, zdecydowano przewidziane trzy wyróżnienia przyznać dodatkowo pamiętnikarzom z Ukrainy. Zgromadzone w czasie konkursu pamiętniki stanowią bardzo interesujący, wszechstronny materiał o charakterze historyczno-socjologicznym, dający głęboką i jednocześnie barwną odpowiedź na sformułowane w apelu konkursowym problemy badawcze. W Konkursie uczestniczyli w przeważającej liczbie Polacy z Białorusi i Ukrainy, znacznie mniej materiałów nadesłano z Kazachstanu. 10 Andrzej Budzyński Wpłynęło też kilka pamiętników z innych państw posowieckich jak Uzbekistan, Gruzja czy Rosja, które nie spełniały jednak kryteriów Konkursu. Wśród pamiętnikarzy przeważają osoby starsze, choć jest też kilka pamiętników osób należących do najmłodszego pokolenia, które dopiero wkroczyło w dorosłe życie, a nawet uczęszczających jeszcze do szkoły. Uczestnikami Konkursu są osoby o różnej profesji i wykształceniu, poczynając od parających się pracą własnych rąk w fabryce czy na polu, poprzez studentów, nauczycieli, a kończąc na profesorach wyższych uczelni czy instytutów badawczych, byłych wysokich oficerach armii, czy dyrektorach wielkich zakładów przemysłowych. Zdecydowanie jednak przeważają osoby słabo wykształcone, piszące na ogół nienawykłą do pióra ręką, często w języku innym niż polski, co z kolei stanowi o walorze dużego autentyzmu. Należy podkreślić, że Konkurs na „Pamiętniki Polaków na Wschodzie" zakończył się sukcesem, na co bez wątpienia wpłynął fakt ufundowanych przez sponsorów nagród, stanowiących dla autorów istotną zachętę materialną. Niepowodzeniem zakończyło się natomiast badanie empiryczne w postaci ankiety socjologicznej, której celem było zbadanie m.in. stanu świadomości narodowej, stopnia oddziaływania kultury polskiej, a także kwestie związane z sytuacją narodowościową oraz kondycją materialną Polaków w kraju zamieszkania. Niemożliwe było, niestety, zorganizowanie badania uczestniczącego, a bazowanie w tym zakresie na polskich organizacjach społeczno-kulturalnych i parafiach katolickich nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Spośród nadesłanych pamiętników, przygotowane zostały do druku w postaci dwóch tomów (każdy po ok. 30 arkuszy) prace nagrodzone i wyróżnione, a także ciekawsze spośród pozostałych. Wśród nich 21 pamiętników zostało przetłumaczonych na język polski - 1 z języka białoruskiego, 8 ukraińskiego i 12 rosyjskiego. Wśród nadesłanych prac przeważają rękopisy, zaś pamiętniki mają objętość od kilku do kilkudziesięciu stron, chociaż otrzymaliśmy także jeden rękopis w języku rosyjskim o ogromnych rozmiarach - około 1400 stron dużego formatu, autorstwa Bolesława Zagórskiego. Podkreślić tu należy niezwykłą pamięć autora oraz literackie zacięcie wyzierające z licznych stronic. W prezentowanym I tomie umieściłem 16 pamiętników, spośród których osiem jest autorstwa kobiet i osiem mężczyzn. Wśród autorów przeważają osoby starsze - w przedziale wieku 41-50 lat znajduje się jedna osoba, 51-60 - trzy, 61-70 - cztery, 71-80-7 osób, a ponad 80 lat - jedna. Można stwierdzić, że autorzy są osobami dobrze wykształconymi, bowiem wśród nich tylko dwie osoby mają wykształcenie podstawowe, dwie - średnie, a 11 osób wykształcenie wyższe. W gronie pamiętnikarzy jest aż 3 lekarzy (jedna z autorek z tytułem naukowym profesora), trzech nauczycieli, pracownik naukowy, ksiądz, dwóch inżynierów oraz były wyższy oficer marynarki wojennej. Andrzej Budzyński 11 O dramatyzmie losów prezentowanych w niniejszej książce świadczy fakt, że czworo z nich poddanych zostało represjom: dwie osoby skazane zostały na pobyt w łagrze (kopalnia węgla na Kołymie - 10-letni wyrok, karny łagier dla kobiet - 5 lat), 1 osoba znalazła się w więzieniu jako skazaniec polityczny oraz jedna na zesłaniu w Kazachstanie. Zgodnie z przyjętą metodą, publikowane pamiętniki przedstawiane są w formie oryginalnej (poza tłumaczeniami), wydawca zastosował jedynie niezbędne korekty wynikające z wymogów pisowni i gramatyki. Zabiegi redakcyjne zostały zastosowane jedynie tam, gdzie było to nieodzowne dla jasności i logiki tekstu. W kilku przypadkach dokonano niezbędnych skrótów, które zostały w tekście zaznaczone. W koniecznych przypadkach teksty zostały przez wydawcę opatrzone przypisami. 12 Andrzej Budzyński Instytut Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej Handlowej KONKURS na „PAMIĘTNIKI POLAKÓW NA WSCHODZIE (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) - LOSY POKOLEŃ" Instytut Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej Handlowej, wzorem badań przedwojennych prowadzonych pod kierownictwem wielkiego uczonego Ludwika Krzywickiego, od kilku lat zajmuje się naukowym opracowaniem dziejów emigracji polskiej na Zachodzie. Jednak poza granicami Polski żyje bardzo liczna grupa Polaków, którzy nie zmieniając od pokoleń miejsca pobytu znaleźli się nagle, wbrew swej woli i bez możności wpływania na bieg wypadków, w sytuacji mniejszości narodowej. Dotyczy to rodaków zamieszkujących na dawnych Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej oraz w Kazachstanie. Instytut Gospodarstwa Społecznego zainteresowany jest głęboko ich losami i dlatego ogłasza wraz z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, Stowarzyszeniem „Wspólnota Polska" oraz Telewizją Polską S.A. pod wysokim patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Konkurs na „Pamiętniki Polaków na Wschodzie (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) - losy pokoleń" Prosimy o nadsyłanie wcześniej nie publikowanych prac (bez ograniczenia objętości) w postaci maszynopisu, czytelnego rękopisu lub nagrania na taśmie magnetofonowej w języku polskim, rosyjskim, białoruskim lub ukraińskim do dnia 31 grudnia 2000 r. na adres: INSTYTUT GOSPODARSTWA SPOŁECZNEGO SZKOŁA GŁÓWNA HANDLOWA ul. Wiśniowa 41 02-520 Warszawa Prosimy również o przekazywanie materialnych pamiątek przedstawiających losy Polaków na Wschodzie - fotografii (wraz z opisem), dokumentów oryginalnych bądź ich kserokopii, listów, zapisków, notatek, wyrobów rąk własnych - np. wykonanych na zesłaniu, w łagrze etc. Przewidziane są po 3 nagrody główne oraz 3 wyróżnienia dla pamiętnikarzy z Białorusi, Ukrainy i Kazachstanu: I nagroda - równowartość 250 dolarów USA II nagroda - równowartość 200 dolarów USA III nagroda - równowartość 150 dolarów USA wyróżnienia o wartości równoważnej 100 dolarom USA. Andrzej Budzyński 13 O podziale nagród i wyróżnień rozstrzygnie sąd konkursowy, powołany przez organizatorów, który może zdecydować o innym ich podziale. Nagrodzone, wyróżnione oraz ciekawsze pamiętniki zostaną opublikowane w całości lub we fragmentach. Autorzy prac mogą zastrzec swe nazwiska i adresy do wiadomości jury, a nadesłane prace opatrzyć godłem. Organizatorów Konkursu interesuje szereg kwestii szczegółowych, które powinny znaleźć odbicie w pamiętnikach: Jak z biegiem czasu i następującymi zmianami politycznymi kształtował się los pamiętnikarza? Jaki wpływ miało to na zmianę sytuacji życiowej i bytowej jego i najbliższych? Interesuje nas polski los w okresie wojny oraz w następnych 50-ciu latach, stosunek ludności niepolskiej do polskości i Polaków, przebieg kształcenia i zdobywania zawodu, idące za tym szansę życiowe, praca zawodowa i osiągnięty status materialny i społeczny, życie osobiste - rodzinne, towarzyskie i kulturalne, udział w życiu politycznym, kulturalnym, oświatowym i religijnym - w ramach organizacji polskich i poza nimi. Prosimy o podzielenie się swymi doświadczeniami, obserwacjami i refleksjami na temat wzajemnych stosunków między Polakami, a także między Polakami i ludnością białoruską, ukraińską, rosyjską i kazachską. Prosimy o opisywanie wszystkiego, co dotyczy sytuacji Polaków w kraju zamieszkania - doświadczeń osobistych ze stosunków z władzami politycznymi i administracyjnymi, aktywności społeczno-politycznej i problemów dnia codziennego. Prosimy także o opis kontaktów z Polską i ich charakter - wizyty w kraju, kontakty z rodziną oraz więzi podtrzymywane za pośrednictwem prasy, radia i telewizji. Bardzo interesują nas obserwacje i przemyślenia na temat świadomości narodowej i perspektyw w tym zakresie. Zależy nam bardzo na tym, aby pamiętnik pisany był szczerze i stanowił opis własnych losów z możliwie szerokim uwzględnieniem zarysowanych wyżej problemów. Prosimy nie zrażać się brakiem doświadczenia pisarskiego czy trudnością literackiego i poprawnego gramatycznie wyrażania myśli. Najważniejsze dla nas znaczenie ma autentyzm i zawartość treściowa pamiętnika. Prosimy również o listy - na każdy postaramy się szybko i wyczerpująco odpisać. Liczny udział naszych Rodaków ze Wschodu w Konkursie przyczyni się do naukowego opisu ich losów i położenia społecznego i politycznego. Warszawa, maj 1999 r. Białoruś Eugeniusz Gałkiewicz Ur. 26.12.1928 roku w Kopanikach k. Grodna w rodzinie chłopskiej, w czasie okupacji niemieckiej jako młody chłopak wstąpił do AK. Aresztowany 11.01.1946 r. przez NKWD wraz z kolegami z konspiracji, skazany 4.05.1946 r. na 10 lat pozbawienia wolności i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Karę odbywał w katorżniczych obozach na Kołymie, gdzie pracował w strasznych warunkach w kopalniach węgla. We wrześniu 1956 r. powrócił do Grodna, podjął pracę w budownictwie i ożenił się, wychowali dwóch synów. Wieczorowo ukończył technikum budowlane i do emerytury pracował w zakładach transportu budowlanego. Od 1988 r. współorganizator i działacz Związku Polaków na Białorusi, od 1997 r. prezes Stowarzyszenie Żołnierzy AK przy ZPB. Zmarł w kwietniu 2002 roku. * * Ja, Eugeniusz Gałkiewicz, syn Wiktora i Emilii, urodziłem się 26 grudnia 1928 roku w małej wioseczce Kopaniki, położonej w dość malowniczym miejscu, między pagórkami z jednej strony, a lasem z drugiej i koleją Wilno - Warszawa między Grodnem i Kuźnicą Białostocką. Zwykła rodzina chłopska, ale bardzo pracowita, 6 hektarów ziemi. Ojciec latem obrabiał ziemię i dorywczo pracował na kolei, zimą w domu naprawiał różne sprzęty, sanie, wozy, chomąta i inny gospodarski sprzęt. Trzymał dużo bydła i trzody, a także miał dużą pasiekę, która przynosiła znaczne dochody. Już w 1919 roku ojciec wstąpił jako ochotnik do wojska polskiego, w 1920 roku brał czynny udział w obronie Warszawy pod dowództwem generała Hallera (chyba i mnie coś dostało się z tych genów), ale o tym dalej. Rodzina praktykująca wiarę katolicką, przy każdej okazji jeździliśmy całą rodziną do kościoła w Kuźnicy, to nasza parafia. Ja do szkoły poszedłem w wieku 6 lat, miałem dobre wyniki i do 1939 roku ukończyłem 6 klas szkoły podstawowej. 1 września 1939 roku miałem iść do gimnazjum w Grodnie, niestety, wojna plany pokrzyżowała. Ja i moje dwie siostry, starsza i młodsza ode mnie od dzieciństwa byliśmy zaangażowani w pracę, pomagaliśmy w polu, paśliśmy krowy i konie, i tak się żyło. Już na początku 1940 roku, gdy zaczęto wywozić osadników, ojciec, chociaż nie miał nadziału ziemi, ale był dla bolszewików elementem wrogim, żyliśmy cały czas w strachu czekając na wywózkę, nawet byliśmy spakowani, ale 18 Eugeniusz Gałkiewicz z Bożą pomocą i to, że ojciec dawał łapówki to się zwlekało i zostaliśmy na miejscu. W naszej okolicy przeważnie żyli Polacy, ale gdzieniegdzie i Białorusini, w małych miasteczkach dużo Żydów, na ile ja pamiętam i z opowiadań rodziców do wojny nie było wrogości, nienawiści, przeważnie żyli w zgodzie, jak kto pracował, tak żył. W naszej wsi byli tacy, co mieli 18 hektarów ziemi, pracować nie chcieli, tylko z wędką na rzeczce siedzieli i byli biedni, i u Sowietów byli swoimi ludźmi, nawet gdy zrobili kołchozy, to oni byli kierownikami. Dopiero, gdy przyszła ta „plaga", wtedy się zaczęło; bo właśnie bardzo dobrze rządzi się według przysłowia „rozdzielaj i rządź" i tak się stało, poszły kłótnie etniczne, donosy itp. Było takie powiedzonko, że „pierwsi Sowieci byli lepsi, bo krótko byli". Pamiętam dobrze ten dzień 22 czerwca 1941 roku, jak uciekali nawet w bieliźnie i chociaż baliśmy się bombardowania, jednocześnie było jakieś podniecenie. Myśleliśmy, że to już koniec. Chociaż centralna Polska już krwawiła od tego „wyzwolenia", my tego jeszcze nie odczuwaliśmy, dopiero później zobaczyliśmy, że zmieniliśmy jednego kata na drugiego. Zaczęto działać tym samym sposobem, trzeba było wprzód zniszczyć inteligencję, którą wywozili do portu w Naumowiesach i rozstrzeliwali, zostawić naród bez przywódców, rzucić na kolana, by wyłącznie na nich pracowali. Zaczęły się łapanki młodzieży, wywózka do Niemiec, sam nie spałem w domu zmieniając noclegi. Później trochę się uspokoiło, to trzeba było na miejscu odbywać tak zwane szarwarki - dwa razy na tydzień jechało się furmanką i dwa razy pojedynczo. Z furmanką 1 dzień pracowaliśmy w Todorkowcach, gdzie miała być duża stacja przeładunkowa i stacjonować wojsko, a drugi dzień to łagier jeniecki pod Grodnem, woziliśmy deski z tartaku, starą cegłę z gruzów placu Batorego, to wszystko szło na budowę ziemianek i jeszcze parę furmanek wyznaczano do wywożenia trupów z łagru, czego się zawsze bałem. Jechało się wzdłuż ziemianek, skąd wynoszono trupy jeńców, układano po 5-6 na wozie, nakrywano plandeką i do lasku w zbiorową mogiłę. Gdy jechałem do tej pracy, matka nakładała mi pełne kieszenie chleba, opowiadałem w domu jacy ci jeńcy sowieccy są wycieńczeni i umierają z głodu, jadąc koło drutu rzucałem ten chleb za ogrodzenie, jeńcy rzucali się i podbierali. Parę razy dostałem pałką od Niemca za tę robotę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę całe lata cierpiał głód i będę miał taki sam wygląd - kości owinięte w skórę. Mój ojciec był zaradnym gospodarzem i miał doświadczenie z pierwszej wojny światowej, gdy wrócił po trzech tygodniach z kampanii wrześniowej 1939 roku, to cały czas miał wysuszone i zakopane w ziemi zboże - gdzieś 1,5 tony, mięso też było schowane przed Niemcami, jak biło się wieprza, to na gardło wieprza zakładali woreczek z mąką, on się dławił i nie krzyczał, to się robiło w nocy. Eugeniusz Gałkiewicz 19 1943 rok - Niemcy stali się więcej agresywni, ponieważ pociągi od czasu do czasu wykolejano, a kolej blisko wsi, las też, w koszarach stała ochrona Niemców, do tego brano z pobliskich wsi, ale bezskutecznie. Pociągi nadal leciały z szyn, partyzantka działała. Mój brat stryjeczny, Stanisław Gałkiewicz z sąsiedniej wsi Łajgabole, u którego często bywałem, był od 1942 roku w AK, w 1944 roku zobaczyłem w jego stodole uzbrojonych żołnierzy w polskich mundurach - to byli partyzanci AK, którzy od czasu do czasu robili wyprawy i znów przychodzili na swoją kwaterę - kryjówkę. Od tego czasu przestano przede mną kryć się i dawano mi drobne zadania jako łącznikowi z coraz szerszym zasięgiem. Po ukończeniu 16 lat, złożyłem przysięgę na ręce dowódcy kompanii Kazimierza Kuzmickiego - „Kasztana". Ja miałem pseudonim „Sosna". Od tego czasu, pomimo pracy łącznika, brałem udział w szkoleniu i wyprawach w celu zdobycia broni. Przy przeprowadzeniu akcji „Burza", byliśmy w stanie pogotowia, a grupy szturmowe działały najczęściej na kolei - podrywały pociągi, przecinały łączność itp. Po przejściu frontu w 1944 roku i cały 1945 rok organizacja trwała z tym, że zajmowaliśmy się zbieraniem broni, a koledzy ją odbierali i gromadzili, „straszyli" aktywistów, była nadzieja, chociaż Armia Krajowa była już rozwiązana. W grudniu 1945 roku zaczęły się aresztowania, prawdopodobnie były wsypy. Część zdążyła przejść przez granicę do Polski zieloną ścieżką, inni robiąc papiery wyjeżdżali legalnie, ja też tym sposobem chciałem ją przeskoczyć, lecz za późno, byłem już u nich na liście. Zgarnęli mnie na przejściu granicznym Kuźnica Białostocka i osadzili w więzieniu pogranicza w Grodnie, było to 11 stycznia 1946 roku. Od tego czasu zaczęło się życie w niewoli. Każdego dnia wzywano na śledztwo, przeważnie w nocy, bito i torturowano, ściany w gabinetach śledczych były we krwi. Moje śledztwo prowadził kapitan Sławin, stawiał koło ściany, brał za włosy i bił o ścianę, dopóki się nie osunąłem na podłogę, powiedział na początku: „nie ważno, że ty się nie przyznajesz, jak ty podpadłeś, to paragraf ci znajdziemy" i tak właśnie wyszło. Warunki w celi takie, że dzień i noc spokoju nie było, to wzywają na śledztwo, kogoś przyprowadzają zbitego, okrwawionego, leży, stęka i do tego wszy zjadały; przez 10 lat w łagrach widziałem całe tabuny, czasami liczyliśmy od 60 do 100 wszy każdego dnia. Po zakończeniu śledztwa, w połowie kwietnia przerzucono mnie do więzienia centralnego w Grodnie, tu było spokojnie, czekaliśmy już na wyroki. Sądzono nas grupą 27 osób, wraz z naszymi dowódcami. 4 maja 1946 roku odbył się sąd wojennego trybunału wojsk NKWD obwodu grodnieńskiemu. Wyroki: trzy osoby Kazimierz Krzysztopik, Wacław Bruzgo i Stanisław Czeczko skazani na karę śmierci, ich stracono. Trzy osoby - Aleksandr Suchich, Kazimierz Kuzmicki i Stanisław Gałkiewicz po 20 lat katorgi, 20 Eugeniusz Gałkiewicz a reszta, w tym i ja, z artykułu 63/76 dostaliśmy 10 lat pozbawienia wolności i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. 22 maja 1946 roku około 200 osób z grodnieńskiego więzienia załadowano do wagonów i wywieziono do Orszy do łagru rozdzielczego. Po różnych komisjach sformowano cały pociąg i w bydlęcych zakratowanych wagonach ruszyliśmy na Daleki Wschód. Już byliśmy kilka dni w drodze, patrzyliśmy na wolny świat przez szczeliny w deskach wagonu, widok był przytłaczający, wszędzie zniszczenia po wojnie. Od czasu do czasu widzieliśmy, jak kilka kobiet ciągnie pług lub bronę - tak obrabiały pole. Karmiono nas przeważnie słoną rybą, na większych stacjach odprowadzano pociąg na zastępcze tory i karmiono zupą. Gdzieś tam już za Uralem miałem takie widzenie: widzę, jak Matka Boska w swych przepięknych biało-niebieskich szatach, jakby płynie w powietrzu razem z pociągiem. Więc pytam Ją - Matko Boska powiedz, czy wrócę ja w rodzinne strony - odpowiedziała „wrócisz, ale nieprędko" - ja zaś mówię - jeżeli wrócę, to postawię pomnik z napisem „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie". W tamtą noc długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o tym co się zdarzyło. I tak po trzech i pół tygodniu dotarliśmy do końcowego punktu - stacji Tachtamygda czyciński obwód. Tam był dość duży obóz i zakłady budowlane mostów kolejowych i odlewnia, pracowali, prócz nadzorów, wyłącznie więźniowie. Polacy jakoś prędko odnaleźli siebie, była nas grupka 16 osób, trzymaliśmy się razem. Chociaż z moich byłych kolegów z konspiracji nie było nikogo, to byli swoi chłopcy - Edward Sienkiewicz z Kamionki, Stanisław Zajko z Jatwiczi, Julian Gaworski z Radunia i inni. Po czterech miesiącach naszego pobytu w tym obozie doniesiono na nas, że zbieramy się do ucieczki. Zamknięto nas do izolatki i za parę dni wywieźli do Chabarowska do obozu rozdzielczego, po dwóch tygodniach wywieziono nas do Komsomolska na Amurze. W tym obozie rozdzielczym szykowano etapy na Kołymę i Czukotkę. Za podpowiedzią narodczyka (zawiadowcy pracy), poszliśmy do pracy przy remoncie baraków. Kiedy skończyliśmy pracę, to był październik 1946 roku i już daleko nie wywozili, więc rozesłano nas po łagrach w samym Komsomolsku. Ja trafiłem do niezłego obozu, obsługiwano port rzeczny, 1/3 była bez konwoju, ci nie głodowali i nam budowlanym więcej zostawało. Gdy przychodziły wagony z żywnością do rozładunku w niedzielę, to nas zapraszali do tej pracy, my zaś byliśmy chętni, bo zawsze można było coś urwać, mąkę, proso, inne krupy, robiliśmy dziury w kieszeniach i to się sypało do zawiązanych u dołu spodni. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia 1947 roku, do rozładunku przybyło parę wagonów z mąką, nabrałem pełne kieszenie, a chciało się więcej, nasypałem w rękawice i żeby nie zauważono, wsadziłem palce w mąkę trzymając rękawice, mróz tego dnia był 35° z wiatrem, zanim doszedłem do obozu palce rąk były odmrożone, skóra poodpadała, ale święta były z plackiem. W takie uroczyste święta zebraliśmy się wszyscy, cichutko śpiewali kolędy, odmawiali Eugeniusz Gałkiewicz 21 różaniec. A różańce robiliśmy z chleba, rozmoczony chleb lepiono w gałeczki i nawlekano na nitkę, tego fachu nauczyliśmy się jeszcze w więzieniu. Ilekroć nam zabierano przy rewizji - robiono to od nowa. Ja pracowałem jako cieśla, a później stolarz przy dobrym fachowcu Rosjaninie Michajłowym (dużo mnie nauczył). W 1948 roku wyszło rozporządzenie ministra MWD Berii, że wszyscy więźniowie polityczni powinni znajdować się w specjalnych obozach katorżniczych. Zaczęli ich zbierać ze wszystkich obozów Komsomolska, a było ich tam około 40, do tego samego obozu rozdzielczego, gdzie formowano pociągi do Zatoki Wanina i dalej okrętami na Kołymę, Czukotkę. Po dwóch latach pobytu w obozach miałem już niezłe doświadczenie łagierniczego życia, wiedziałem, że nie można poddawać się tak moralnie jak i fizycznie, nie można ustępować błatniakom i urkom, chociaż nieraz będziesz bity. Jak wytrwasz, to będziesz żył. Chociaż jesteś głodny do zawrotu głowy, nigdy nie podbieraj jedzenia ze śmietników. W tym obozie przejściowym, znów zebrali się dawni koledzy - Polacy ze wszystkich obozów. Wchodząc do baraku powiedziałem kolegom, że musimy trzymać się razem, by nie usiedli nam na karku. I oto miał miejsce taki incydent. W tym obozie panowali tak zwane „urki", zwłaszcza jeden z nich zabierał więźniom jedzenie i ubranie, raczej kontrolowano wszystkich przybywających. Gdy weszliśmy do baraku, podszedł do mnie ten typ i zażądał bym oddał mu swój mundur. Długo nie czekając, przywaliłem mu po gębie tak, że rąbnął głową o podłogę. Chwyciłem pręt od pieca i tak go nim stłukłem, że skulił się jak pies. Nikt z ich zgrai się nie ruszył, bo widzieli, że za moimi plecami chłopcy gotowi przystąpić do walki. Tych parę tygodni, gdy nas tam trzymano, mieliśmy spokój. Wreszcie zawieźli nas do Zatoki Wanina, tam był łagier przesyłkowy na całe wybrzeże, który mieścił do 60 tysięcy ludzi. Gdyśmy przekroczyli bramy, kazano nam usiąść na ziemi po pięciu w rzędzie. Wkrótce podeszły draby z pałkami i zaczęły nas wszystkich okładać po głowie, plecach, rękach, gdzie popadnie i to na oczach łagiernego naczalstwa. Takie było powitanie „żebyście wiedzieli, gdzie się znajdujecie". Po kilku dniach przybył z Kołymy okręt „Nogin", przywiózł inwalidów. Zebrano nas koło setki, byśmy doprowadzili statek do porządku. Pędzono nas w kierunku portu, a naprzeciwko nas szli ci, których przywieźli z Kołymy. To był straszny widok, nie do opisania. To były żywe szkielety, wielu wieziono samochodami i furmankami, gdyż poruszać się o własnych siłach już nie mogli. Gdy weszliśmy na pokład, kilku z nas spuściło się do ładowni, lecz ledwie zdążyli stamtąd wyskoczyć, taki tam panował smród i zaduch. Dopiero następnego dnia, po przewietrzeniu pomieszczeń, można było tam pracować. Był to już początek października, więc za kilka dni załadowano nas na ten sam „Nogin" - około 7 tysięcy więźniów i wyruszyliśmy, by zdążyć przed zakończeniem nawigacji. Po 7 dniach (a był wielki sztorm na morzu), przybyliśmy do Zatoki Nagawo. Ustawiono nas piątkami i pod eskortą żołnierzy, 22 Eugeniusz Gałkiewicz i psów ruszyliśmy w górę w kierunku Magadanu. Nasza kolumna jak wstęga rozciągnęła się na kilka kilometrów. Magadański łagier rozdzielczy był nieduży i trudno było rozmieścić tylu ludzi, do baraków upychano nas jak śledzie w beczce, ale zawsze pozostawała jakaś setka ludzi na zewnątrz. Więc ustawiają więźniów przed drzwiami, sami odchodzą do tyłu, biorą się za ręce, rozpędzają i uderzają w tłum. Powtarza się to, dopóki wszystkich nie wepchną do baraku. W baraku panował taki ścisk, że nie sposób było usiąść, bo zadepczą. Każdy wisiał jeden na drugim. Nazajutrz, po łaźni, otrzymaliśmy bieliznę z czarnego płótna, watowe spodnie, tiełogrejki, rękawice, czapki - uszanki na głowę, a na nogi tzw. czunie - obuwie uszyte ze starych waciaków i podszyte kardem z opon samochodowych. A był już mróz 30-stopniowy. Od razu naszyto nam numery na plecach i z przodu powyżej kolana. Mój numer Bl - 912. Po dwóch tygodniach komisji lekarskich załadowano nas do samochodów pokrytych plandeką i ruszyliśmy głównym kołymskim szlakiem do Indygirki. Mijaliśmy posiołki, odległe jeden od drugiego 30-50 km, aeroport, hutę szklaną, Pałatkę, Transportnyj, Czarne Jezioro, Lewyj Biereg, Skalistyj, Jagodnos, Bur-chałę, Komsomolec, Bolszewik, Czkałow, Nieksikan, Susuman, Ares-2, Kady-kczan. Po trzech dniach podróży dotarliśmy do Arkagały - Ugolnoj, to 750 km od Magadanu. Łagier znajdował się w dolinie, obok był posiołek dla wolnych. Kopalnie węgla były oddalone od obozu do dwóch kilometrów i znajdowały się na wzgórzu. W tej przeklętej dolinie zawsze wiał wiatr. Przy mrozie ok. 40 stopni, droga do kopalni stawała się prawdziwą golgotą. W obozie było dużo bandytów i złodziei. Oberwani byli do szczętu, tylko sznurki wisiały i tu się zaczęło: odbierali naszym odzież, a komu to się nie udało, to poszła wymiana na chleb. Po miesiącu wszyscy wyglądali jednakowo. Miałem kolegę Niemca z Powołża, który zajmował się tym handlem, wreszcie i ja zostałem bez bielizny. Musiałem ją zdobyć kosztem własnego chleba i więcej już bielizny nie zdjąłem. Zaczęto formować nowe brygady i szkolić je do pracy w kopalni. Starych więźniów wywożono. Po dwóch miesiącach pozostało niewielu „błatniaków", którzy mieli wyroki 15-25 lat i kilkudziesięciu bezkonwojowych do obsługi oraz my - ogółem około 1400 ludzi. Reżim był taki: 12 godzin pracy w kopalni, reszta czasu na zbiórkę, drogę i odpoczynek. O godz. 6 rano pobudka, potem śniadanie. O 7.30 już byliśmy w drodze do kopalni. O 8 spuszczaliśmy się do szybu. Praca trwała do godz. 20. Potem przemarsz do obozu, stołówka i ... do baraku. Na noc baraki zamykano na klucz. Karmili dwa razy dziennie: rano 350 gram chleba, czerpaczek zupy, w której oprócz ości rybich nic nie było, szklanka tzw. herbaty, raczej przesłodzonej, cuchnącej wody. Wieczorem 350 gram chleba, taka sama zupa i czerpaczek kaszy, która nie odróżniała się od gęstej zupy. Były jeszcze dodatkowe porcje. Jeżeli przekraczasz normę o 10 proc. otrzymujesz dodatkowo 100 gram chleba i czerpaczek kaszy, za 20 proc. 200 gram chleba i dwa czerpaki kaszy. Na początku niektórzy to nawet Eugeniusz Gałkiewicz 23 przekraczali normę o 30 proc., to większość z tych, którzy przyjechali bezpośrednio z więzień z Rygi i Tachma, mieli ze sobą domowe suchary i słoninę, ale to trwało niedługo. Po dwóch miesiącach już nie mogli wykonać normy i ci najsilniejsi najszybciej osłabli. Umierali grupami z wycieńczenia. Natomiast ci, którzy już od kilku lat cierpieli głód i nędzę w innych łagrach, umierali z głodu stosunkowo mniej, natomiast umierali z powodu chorób i kalectwa. W barakach stały dwupiętrowe drewniane prycze. Pomieszczenia opalano prowizorycznymi piecami zrobionymi z beczek. Chociaż piece były rozpalone do czerwoności, to już 5 m od nich pod pryczami był zamarznięty lód. Żadnej pościeli nie było. Spano na gołych deskach w tym samym ubraniu, w którym chodziło się do pracy, w obuwiu, rękawicach i czapce na głowie. Za poduszkę służył kawałek węgla, którego było pod dostatkiem. Idąc z pracy mieliśmy obowiązek przynieść kawałek węgla na opał do baraku. Nie było wody do picia i do mycia, ponieważ rzeczka Arkagalinka przemarzała do dna. Brygada, która rąbała lód, ledwie nadążała zaspokoić potrzeby kuchni i łaźni. Gdy przywożono lód do kuchni, ochraniało go kilku ochroniarzy z kijami, a tymczasem kilkudziesięciu ludzi oczekiwało na pozostałe po wyładunku okruchy, które później roztapiano w blaszankach, by ugasić pragnienie. Był też inny sposób zdobycia wody: w kopalniach były zamarznięte żyły lodu, które odłupywaliśmy i przenosiliśmy w kieszeniach do baraku. Czasami, przy rewizji, wchodząc do łagru i to nam odbierano. Dwa razy w miesiącu była łaźnia. Tam wydawano około 8 litrów wody, tego wystarczało by rozmazać brud narośnięty przez dwa tygodnie pracy w kopalni bez umycia. Wynik tej kąpieli był następujący: przed łaźnią wszyscy wyglądali jak Murzyni, po wyjściu z niej byli w czarno - białe pasy. Tak trwało do połowy maja, dopóki rzeka się nie rozmroziła. Bieliznę noszono niepraną, dopóki się nie pokruszyła od brudu i tych pieców dezynfekcyjnych. Dostawy żywności zimą były okropne. Brakowało chleba czasami do dwóch tygodni, gdy były duże mrozy i zaspy. W Arkagole były dwie kopalnie - numer 9 i kopalnia 2 - bis. Ta druga to kopalnia stara, głęboka (ponad 500 m), było tam dość ciepło, bo zaledwie 5-8 stopni poniżej zera. Natomiast kopalnia numer 9 była nowa, jej głębokość sięgała 70 metrów, temperatura wahała się od 15 do 25 stopni mrozu. Tam jest wieczna zmarzlina, nawet na głębokości 500 metrów to samo, a na powierzchni latem grunt odtajał nie więcej niż na 0,5 m. Warstwy węgla miały wysokość: 70-120 cm, 180-300 cm, 7-12 metrów. Wypadło mi pracować na pierwszym wyrobisku, trzeba było pełzać na kolanach i na brzuchu. Wykonywałem wszystkie prace; „burylszczyka", „krepilszczyka" i „ładowacza". Byłem brygadzistą. Brygada składała się przeważnie z Polaków. Trzymaliśmy się razem. Było też kilku Litwinów, Łotyszy i Ukraińców. Stosunki między ludźmi układały się pomyślnie. 24 Eugeniusz Gałkiewicz W wyniku katorżniczej pracy i wycieńczenia ludzie zaczęli słabnąc. Byłem młody, starałem się pomóc tym najsłabszym. Wkrótce sam osłabłem tak, że wszyscy się śmiali ze mnie „brygadzir - dochodziaga". Bardzo męczące były apele. Długo trwało przeliczenie więźniów na 40-50-stopniowym mrozie. Wszyscy aż czernieli z zimna. Pewnego razu gdy wracaliśmy z kopalni, spotkał nas przy bramie naczelnik reżimu, który zapytał czy nie ma wśród nas stolarza. Zgłosiłem się. Zlecono mi ocieplenie drzwi na kwaterze naczelnika sanczasci*. Był to młody lekarz, niedawno po studiach, którego skierowano na Kołymę do obsługi łagrów - Mikołaj Michajłowicz Niemczynow. Wykonałem swoją pracę rzetelnie, on zaś mnie dobrze nakarmił. Odprowadzając do obozu powiedział, żebym zwrócił się do niego, gdybym czegoś potrzebował. Nadeszła wiosna 1949 roku. Z 1400 więźniów pozostało 760, reszta zmarła z głodu i wycieńczenia lub podczas wypadków w kopalni, a były one częste. Szpital na 30 miejsc był przepełniony. Był jeszcze barak na 300 osób dla beznadziejnie chorych, z którego codziennie wywożono na cmentarz około 10 trupów. Właśnie w tym czasie zachorowałem na żołądek, nie mogłem nic jeść. Udałem się do przychodni. Niemczynowa nie było, a była tzw. lekarka wojskowa w randze majora, która nas nie leczyła, a kaleczyła. Wróciłem do baraku, położyłem się na gołych deskach pryczy i już straciłem nadzieję na życie. Od kilku dni już do pracy nie chodziłem, gdy właśnie był obchód sanitarny. Zauważył mnie doktor Niemczynow. Zabrał mnie do szpitala i tam wszystkimi dostępnymi środkami postawił mnie na nogi. Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu wypisał mi skierowanie na miesięczną rehabilitację, gdzie było lepsze wyżywienie. Tak dzięki niemu pozostałem żywy. Niech dobry Bóg wynagrodzi go za jego dobre serce. Sytuacja w obozie stawała się groźna: z pozostałych przy życiu 760 osób, do pracy w kopalni wychodziło zaledwie około 200. A to znaczy, że produkcja węgla spadła o dwie trzecie. Na nowe etapy oczekiwano na Kołymie dopiero w czerwcu, po otwarciu nawigacji. Przyjechało wysokie naczelstwo i jak zawsze w systemie komunistycznym bywa, znaleziono kozła ofiarnego, odwołano ze stanowiska naczelnika obozu. Nowy naczelnik zebrał wszystkich brygadzistów i powiedział, by podawali listę na dodatkowe porcje żywności. System pozostał ten sam, tylko procenty o rzekomym wykonaniu planu brano z powietrza. A dawało to ludziom dodatkowe porcje chleba i kaszy. Kto był jeszcze zdrowy, to już po miesiącu poszedł do pracy. Gdy przybyły nowe partie więźniów, kopalnie zaczęły pracować w rytmie. Co prawda normę jedzenia znów nam obcięli, nadal byliśmy głodni, ale z głodu już nie umieraliśmy. Poprawiły się warunki w obozie, pompowano wodę z rzeki do łagru, można było się umyć i ugasić pragnienie. Pod koniec lata wydano sienniki wypełnione trawą i mchem. W 1949 roku dostarczono dużą ilość samochodów „tatra", * sanczast' (ros.) - izba chorych Eugeniusz Gałkiewicz 25 z powietrznym chłodzeniem, 10-tonowe, przez co poprawiły się dostawy żywności w następnych zimach. Reżim nadal pozostawał ten sam. Za najmniejsze przewinienie albo na podstawie donosu, niewinnych sadzano do tzw. „BUR-u". Miałem „szczęście" tam parę razy odsiedzieć po 5 dni. Cele tam były 2x1,5 m, żadnych miejsc do siedzenia. Od 12 godziny w nocy do 5 rano wrzucają jedynie drewniany tapczanik. Ściany, podłoga i sufit pokryte są lodem, jedyna ściana jest ciemna od strony piecyka. Takie warunki doprowadzają człowieka do szału. Ostatnie parę lat pracowałem jako brygadzista stolarzy. Było nas 6 osób. Piłowaliśmy deski i opuszczaliśmy do podziemia, robiliśmy remonty pomieszczeń i trochę mebli. W 1953 roku, mając parę lat tzw. „zaczotów"*, czyli skrócenia wymiaru kary, zostałem zwolniony z obozu i przeniesiony na „pryisk"** „Bolszewik" jako zsylny do specjalnego rozporządzenia. Byliśmy tu już jako ludzie wolni, z tym, że pod nadzorem spieckomendanta, u którego musieliśmy się meldować co miesiąc. Otrzymywaliśmy zarobione pieniądze i mogliśmy już nie marzyć o jedzeniu, ale je sobie kupić. Bo przez cały okres pobytu w obozie czuło się głód i były chwile, kiedy myśleliśmy, żeby najeść się chleba do syta i można już umrzeć. Początkowo pracowałem przy budowie urządzeń do płukania złota, później na spychu (buldożory) piasku do kosza zsypowego. Gdy przywieziono nas na wykopaliska złota, musieliśmy złożyć podpisy, że za kradzież złota bez sądu otrzymujemy 25 lat katorgi. Nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano, że niby chcę się pochwalić, ale tak się złożyło od początku, że wszędzie byłem liderem. Nawet o wiele starsi koledzy słuchali moich rad i z każdym problemem zwracali się do mnie. Tak było w obozie, tak zostało po wyjściu. Były czasami konflikty z Ukraińcami lub z naczalstwem, to ja musiałem te konflikty rozstrzygnąć. Nawet sprawy rodzinne; bo po wyjściu z obozu niektórzy koledzy jak Julian Gaworski, Edward Kapacki, Stanisław Czeczko zaprosili swoje żony z dziećmi. Jednak „Synek" - taki tam miałem pseudonim, był dla nich autorytetem. Początkowo naczalstwo i inni wolni ludzie patrzyli na nas podejrzliwie, ponieważ wbito im w głowy, że jesteśmy wrogami ludu, ale później, widząc naszą rzetelną pracę i kulturalne zachowanie, zmienili zdanie. A gdy po upadku Berii wyszła amnestia w 1956 roku, to prosili, byśmy jeszcze jakiś czas zostali na bardzo dogodnych warunkach. Gdy tylko zarobiłem pieniądze na drogę powrotną, powróciłem we wrześniu 1956 roku do domu w Grodnie. Tu w 1951 roku zaczęto robić kołchozy. Ojciec dłuższy czas nie zgadzał się iść do kołchozu. Patrząc na niego i inni lepsi gospodarze blokowali. Zaczęto więc nakładać na nich coraz większe kontyngenty zboża, mięsa, wełny, jajek i inne. Wreszcie wypłukali wszystko. Żeby wreszcie ten kołchoz zorgani- * zacziot (ros.) - zaliczka, & konto ** priisk (ros.) - kopalnia 26 Eugeniusz Gałkiewicz zować, zabrali ojca i jeszcze 4 gospodarzy do więzienia. Dali po 3,5 roku obozu, niby za ukrycie kilku setek ziemi, bo do kołchozu szło się „dobrowolnie". Po odbyciu wyroku ojciec powrócił, ale do kołchozu nie poszedł, znalazł pracę w Grodnie. Potem dostał plac pod budowę, 6 setek, pobudował tzw. wremiankę 3x4 m i szykował się do budowy domu. Natomiast matka musiała zostać na wsi i żyć w kołchozie. Tu też doznała katorgi. Ludzie się odmienili, dokonał się podział na porządnych i tych łajdaków, hultajów, którzy mają o wiele więcej ziemi, nigdy porządnie jej nie obrabiali. Teraz w kołchozie objęli kierownicze stanowiska i po dwóch latach wszystko przepili i zniszczyli. Krowy i konie nie mogły stać na własnych nogach, podwiązywano je na powrozach. Urodzaj spadł o połowę. Tacy byli nowi gospodarze. Rozgrabili i nasze gospodarstwo, rozkradli pasiekę, cały sprzęt gospodarczy, spalili stodołę i jeszcze chodzili, trzęśli płot wyzywając nas jako bandycką rodzinę, chociaż krzywdy nikomu na grosz nie zrobiliśmy. Wszystko przeminęło: kto nie był gospodarzem, ten nie mógł nim się stać, chociaż miał władzę. Mój znajomy, który miał nieduży folwarczek, odpowiedział tak pewnej kobiecie, która wyśmiewała go jako byłego bogacza, a dziś wszystko stracił. On powiedział: „co ty z tego masz, twoja matka pasła krowy u mnie, a teraz ty je pasiesz, z tym że w kołchozie". Ja miałem możność wyjechać z Kołymy do Polski. Prawda, że na dokumenty trzeba było czekać pół roku i więcej. Tu w Grodnie też trwała repatriacja, więc pomyślałem, że po 10 latach zobaczę rodzinę i razem wyjedziemy. Po przyjeździe rodzice nie chcieli opuścić tej ziemi, chociaż teraz już nie była ich własnością. Wciąż tliła się nadzieja, że się zmieni czas. Rozumiałem ich, bo wiedziałem, że kosztowało ich to wiele trudu i potu. Nie mogłem ich opuścić. Pobudowaliśmy domek 8 x 6 m, zabraliśmy matkę ze wsi i zaczęliśmy żyć w mieście. Ja pracowałem na buldożerze na budowie, zarabiałem nieźle. W 1958 roku w październiku ożeniłem się, dziewczyna też ze wsi z tym, że ukończyła kursy księgowych. Małżeństwo było i jest bardzo udane. W 1963 roku postanowiłem się uczyć i zdobyć jakiś fach. Dobrze wiedziałem, że z moim życiorysem daleko nie zajdę, bo było widać na każdym kroku, że jestem człowiekiem II gatunku, ale byłem uparty. Poszedłem do 8 klasy szkoły wieczorowej, którą dobrze ukończyłem. Złożyłem dokumenty do technikum budowlanego zaocznie, które było w Moskwie. Dział - maszyny budowlane. I tak pracując i ucząc się, po 5 latach ukończyłem to technikum z dyplomem technik-mechanik maszyn budowlanych. Byłem i jestem bardzo zacięty w pracy: lubię porządek, czystość i piękno - to moje hobby, odziedziczyłem je po ojcu. Ja pracowałem tu na spychu przy budowie, ta moja praca wyglądała przyzwoicie. Owszem, dawali mi papierki tzw. „Poczotnaja Gramota"* i to dużo, natomiast ordery dostawali inni, którzy * pocziotnaja gramota (ros.) - pismo dziękczynne, dyplom uznania Eugeniusz Gałkiewicz 27 0 wiele słabiej wykonywali taką samą robotę. To byli ludzie partyjni, znaczy „swoi". W 1969 roku objąłem stanowisko mechanika - nadzorcy nad autodrzwiami, samochodami technicznymi i drzwiami ciężkimi. Prędko poznałem tę pracę i tu mieli do mnie zaufanie, jako dobrego kierownika. Natomiast w urzędach partyjnych i bezpieczeństwa nie miałem zaufania. Po 10 latach powierzono mi kierowanie działem technicznym, w większym zasięgu niż dotychczas. I tu sprawowałem się bardzo dobrze i chociaż wyższe partyjne instancje zwracały się do moich bezpośrednich przełożonych, by mnie usunąć z tego stanowiska, ostatni bronili mnie jak mogli. Bo zamiany, jak mówili, na to stanowisko nie znajdą. Przepracowałem na tym stanowisku jeszcze 10 lat, do samej emerytury. W wynagradzaniu pracy piszę o tzw. „dojrzałym socjalizmie", nigdy nie było sprawiedliwego podziału. Było minimum i maksimum i rozbieżność wynosiła w granicach 40-50 rubli. Temu robotnikowi, który niewiele z siebie daje, byle przyszedł do pracy, musiano zapłacić minimum. A ten, który naprawdę rzetelnie pracuje i zasługuje na dwa-trzy razy więcej, dostaje tych parę groszy więcej. Tak dobrzy pracownicy tracili motywację do lepszej pracy i wydajności. Kiedy nastąpiła odwilż i poczuło się udział rynku, to tylko kilka procent zrozumiało, że dobra wydajność pracy może poprawić ich dobrobyt, reszta nie. 1 trudno się temu dziwić, bo te dziesięciolecia wsiąkały w krew człowieka, a teraz, gdy dążymy do odnowy socjalizmu i komunizmu, zostało na starym poziomie. Jeżeli człowiek chciał żyć lepiej, to musiał gdzieś dorobić. U mnie dzień pracy utrzymywał się średnio w granicach 12 godzin. Tak samo u żony. Mieliśmy dwóch synów. Trzeba było zadbać o ich dobrobyt i wykształcenie; starszy - Stanisław ukończył wyższe studia medyczne, pracował jako lekarz w obwodowym szpitalu, drugi już po wojsku ukończył zaocznie instytut budowlany. A to wszystko kosztowało. Najbardziej niszczono religię i kościoły, bo to dzięki kościołowi zachowała się polska mowa, odrobina tego patriotyzmu i wiary w Boga. W 1961 roku zburzono piękny kościół garnizonowy Farę Witoldową w Grodnie. Kościół brygidek zaczęli przerabiać na hale wystawowe, dzwonnicę w nim zburzono. I tak w Grodnie zostały czynne trzy kościoły. Wkrótce musiał wyjechać, z powodu pogróżek, ksiądz z katedry, więc zostały w Grodnie dwa czynne kościoły, jeden pobernardyński - ksiądz dziekan śp. Michał Arnowicz i drugi franciszkański śp. ks. Arkadiusz Waltoś, którzy przetrwali. Kościół farny, czyli katedra też nie był zamknięty, z tym że nie było w nim księdza. Parafianie, żeby nie zamknęli, zbierali i płacili podatki, a w niedziele i święta zbierali się, wykładali ornat na ołtarzu i tak się modlili. Wszystkie posługi kapłańskie spadły na tych dwóch księży i nie tylko Grodno obsługiwali, a i okolice. Jednego roku ks. Arkadiusz dojeżdżał do Naczu w każdą niedzielę - 80 km. Ja go woziłem latem i zimą (miałem wtedy samochód pobieda). O godz. 9 odprawiał mszę tu, w swoim kościele, a na 12 już byliśmy w Naczu. 28 Eugeniusz Gałkiewicz To byli księża pokutnicy, prawie całymi dniami siedzieli w konfesjonałach, w zimnych murach kościoła. Dlatego i zmarli za wcześnie. Katechezy dzieci uczono po domach, te pobożne, gorliwe kobiety, chociaż je w domu nachodzono, straszono, jednak swoje robiły. Do pierwszej komunii przystępowano po kryjomu. W niedzielę, nauczyciele i inni aktywiści stali pod kościołem, nie puszczając dzieci do kościoła. Sprawdzano księgi kościelne, by ustalić chrzty dzieci tych ludzi, co zajmowali jakieś stanowisko, by wywalić ich z pracy. Ja tego się nie bałem, chodziliśmy z rodziną do kościoła i gdy parę razy dałem należyty odpór, więcej mnie nie zaczepiano. Tak było i w pracy, ten temat był omawiany poza moim zasięgiem. Jedynie to, że syn brał ślub po kryjomu ze względu na to, że był jeszcze studentem medycyny. W tym samym czasie musiałem spełnić obietnicę daną Matce Boskiej. O postawieniu gdzieś pomnika nie można było myśleć, więc napisałem tablicę marmurową i umieściłem ją przy wejściu na cmentarz parafialny, została wmurowana. Na szczęście i dzisiaj jest na miejscu. Poczułem ulgę po spełnionym obowiązku. Po gorbaczowskiej pierestrojce, a zwłaszcza początku lat 90. - nastąpiła odwilż. Przestano uciskać kościoły. Zabiły dzwony kościelne, milczące od wielu lat. Jaka to była radość i podniecenie, ludzie płakali ze wzruszenia, bo ten ateizm bolszewicki tak już się zacisnął, że nawet ludzie wierzący stracili nadzieję. Ale Boga nie zwyciężyli, bo „zstąpił Duch Św. i odnowił ziemię". Zaczęto zwracać zrujnowane kościoły, budować nowe, otwarto seminarium w Grodnie, mianowano biskupów i nawet kardynała. Dzieci pięknie uczą się katechezy w kościele i uroczyście przyjmują komunię św. I dziękujemy Panu Bogu i Matce Najświętszej, że wytrwaliśmy. W 1988 roku było założone Kulturalno-Oświatowe Polskie Stowarzyszenie im. A. Mickiewicza, które w późniejszym czasie przeistoczyło się w Związek Polaków na Białorusi. Było to wielkie osiągnięcie mieszkających tu Polaków. Zapisało się dużo ludzi, jedni z poczucia patriotyzmu, inni, że będą coś z tego mieli. Więc ci pierwsi do dziś działają prężnie nad odnowieniem polskości na tej ziemi, a ta druga część przygląda się z boku. Ja już nieraz mówiłem, że my, Polacy, już tacy jesteśmy, że w biedzie solidaryzujemy się, chwytamy za broń, nie żałujemy życia w obronie jedności ojczyzny. Ale jak osiągniemy ten cel, to zaczynamy się kłócić. Tak teraz w Związku nie podzielono funkcji, odeszła Macierz Szkolna, trzeba powiedzieć, że pomogli temu opiekunowie z Polski. A z tego, jak zawsze, korzysta „trzeci". We wrześniu 1993 roku założono Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej przy Związku Polaków na Białorusi, ponieważ rząd białoruski nie uznał nas jako kombatantów II wojny światowej i na pewno nie uzna. Musieliśmy stworzyć to w ramach ZPB, SZAK skupił około 120 swoich członków, bo część jeszcze dochodzi, ale i odchodzi na wieczną wartę. Pierwszym prezesem wybrany był Bolesław Wałoskiewicz, który później dużo chorował i nie mógł dalej sprawować tej funkcji. Od kwietnia 1997 roku na to stanowisko wybrano mnie. Wołosiewicz zmarł 04.02.1999 r. Eugeniusz Gałkiewicz 29 Nasz program działania jest następujący: 1. Prowadzenie pośród społeczeństwa pracy i wyjaśnianie roli, i wkładu AK w walce ze wspólnym wrogiem. 2. Odkłamanie historii AK. 3. Prowadzenie pracy wychowawczej wśród młodzieży polskiej. 4. Pomoc materialna i moralna żołnierzom AK. 5. Współpraca z redakcjami polskich gazet na Białorusi oraz z radiem i telewizją. 6. Współpraca z innymi stowarzyszeniami kombatanckimi i ZPB na Białorusi. 7. Opieka nad grobami poległych i upamiętnianie miejsc walki zbrojnej prowadzonej przez akowców. Program działalności SZAK jest skierowany na zacieśnienie więzi braterstwa pomiędzy narodem polskim i białoruskim. Chciałbym powiedzieć swoje zdanie o Białorusinach. Jeżeli Polacy i inne narodowości jakoś skupiają się, walczą o swoją mowę, kulturę i tradycję, to Białorusini, mając większość narodową w tym kraju, zdali się na pastwę losu. Tylko niewielka garstka walczy o swój język i niepodległość. Nie ma żadnej narodowości, której byłby obojętny swój język, a u nich tak jest. Dostali pierwszą szansę na niepodległość państwa białoruskiego i tę zmarnowali. Jak wypowiedział się teraźniejszy prezydent: „naszym ludziom potrzebna jest czarka i skwarka, i są zadowoleni". Trzeba przyznać mu rację. Naród rozpił się i daj mu kieliszek i kawałek kiełbasy, i rób z nim co chcesz. Taka jest prawda. Jest jeszcze jedna strona medalu. Po wojnie i teraz, w zachodnich województwach życie jest o wiele lepsze, niż dalej na wschód. A więc przy rozwijającym się przemyśle przyjechało dużo Rosjan, a z nimi rodziny i znajomi. Kierownicze stanowiska zajmowali przeważnie Rosjanie z MWD, KGB itd. Nikt z nich nie wyjechał, wszyscy zostali tu. A więc złożyła się elita prokomunistyczna, która nadal dyktuje swoje prawa. Jeżeli dodać samą politykę państwową na wynarodowienie Polaków, Białorusinów i innych, to trudno walczyć o tę narodowość. O naszym życiu kombatanckim: wiadomo, że w naszym wieku liczyć na lepszą pracę trudno. Ja z tego najmłodszego pokolenia mam 71 lat, a inni 80 i wyżej. Ale staramy się jeszcze coś zrobić: porządkujemy mogiły poległych naszych kolegów oraz żołnierzy 1939 roku, 1920 roku i zachęcamy młodzież szkolną, by została ta tradycja. Młodzież również musi wiedzieć co to jest AK, ten zryw patriotyzmu, walki zbrojnej, miłość do ojczyzny. To musimy przekazać następnym pokoleniom. Niestety, czas nam szybko ucieka i chociaż męczą nas choroby i ciężki stan ekonomiczny, musimy coś jeszcze zrobić, zostawić ślad. Biologia nas nie oszczędzi. Mamy wielką pomoc od Konsulatu Generalnego Rzeczypospolitej Polski w Grodnie, a osobliwie, kiedy od przeszło dwóch lat konsulem generalnym jest p. Sylwester Szostak. Nastąpiło jakby drugie odrodzenie polskości na Grodnieńszczyźnie. Ma wspaniałą ekipę takich pracowników jak: konsul Henryk Kalinowski, Renisław Wolter, Roman Galuś, Anna Sakowska i inni. Tu jest zawsze miła atmosfera, interesy załatwiają od ręki i pomimo spraw urzędowych 30 Eugeniusz Gałkiewicz chce się wejść na ten skrawek polskiej ziemi, zaczerpnąć tego powietrza, by umocnić się do dalszej pracy. P. Sylwester Szostak jest szczególnie zaangażowany w sprawy kombatantów i dzieci szkolnych. Dla kombatantów organizuje spotkania w konsulacie, w takie święta narodowe jak 3 Maja, Dzień Wojska Polskiego, Dzień Niepodległości 11 Listopada, Boże Narodzenie, spotkanie noworoczne. Odwiedza domy polskie, organizuje spotkania z kombatantami, Sybirakami i innymi stowarzyszeniami. Z niestrudzoną swoją małżonką p. Teresą, odwiedzają wszystkie szkoły i przedszkola z polskim językiem nauczania, i wszędzie idą z pomocą, i są mile widziani. W dni Wszystkich Świętych - 1 listopada pod patronatem konsulatu, już trzeci rok, trzy dni, trzy ekipy jeździliśmy na groby żołnierzy I i II wojny światowej, partyzanckie AK, a także groby powstańców, modliliśmy się, zapalaliśmy znicze, oddając należyty honor poległym. Odwiedzono w tym roku około 60 grobów. I to zasługa tego prawdziwego Polaka i patrioty z jego dobrym, czułym sercem. Niech dobry Bóg ma go w swojej opiece, niech cieszy się dobrym zdrowiem i wytrwałością. Moje życie osobiste nigdy nie było usłane różami, praca, praca i jeszcze raz praca. Ale co zrobisz, gdy już w dzieciństwie opanował mnie ten wirus. Początkowo praca dla dobra wspólnej rodziny, potem praca katorżnicza pod konwojem i znowu praca dla dobra rodziców (którzy cały czas mieszkali ze mną), jak również swoich dzieci. W październiku 1991 roku spotkała naszą rodzinę wielka tragedia: w katastrofie samochodowej zginął syn Stanisław, drugi - Jurek po pewnym czasie wylizał się z tego (obydwaj jechali razem). Została po nim żona i córeczka Julia 9 lat, teraz ma 17. Świat dla nas jakby przewrócił się do góry nogami, nie chciało się żyć, ale patrząc na tę sierotę, której trzeba było pomagać wstać na nogi, pobudziło nas to do życia i pracy. Czas mijał, a ból serca zostawał. Tak w 1995 roku miałem pierwszy zawał serca, a po roku drugi, ale żyję nadal, prawda, że na lekach. Pracuję w domu, jak również społecznie. W czasie niepełnych trzech lat mojego prezesostwa tylko weryfikację z moją pomocą dostało 24 ludzi, organizowałem różne spotkania, wyjazdy do Polski na zjazdy łagierników i inne, załatwiałem prośby o pomoc charytatywną, odwiedzałem chorych itd. Ale mam z tego satysfakcję, że mogę w czymś pomóc ludziom, szczególnie tym, którzy najbardziej ucierpieli. Jeszcze mam satysfakcję z tego, że wnuki dobrze mówią po polsku. Najmniejszy Pawełek, który ma 4,5 roku, ładnie deklamuje polskie wiersze, kolędy i pacierze. Bo zawsze radziłem swoim kolegom, że odradzać polskość należy od rodziny. I to mi się udało. Jestem z tego dumny, że w tak trudnych warunkach spełniłem swój obowiązek życiowy, dziękując Panu Bogu i Matce Najświętszej, że pozwolili mi tego dożyć. Od dłuższego czasu nurtuje mnie problem tej propagandowej machiny sowieckiej, gdzie człowiek jest upokorzony tak moralnie jak i materialnie. Raczej staje się niczym, liczyła się tylko idea komunistyczna. Jeżeli człowiek ją akceptuje i w dodatku głośno popiera, to może robić różne bzdury i ma pełne Eugeniusz Gałkiewicz 31 poparcie władz. Dlatego zmarnowano co najmniej trzy pokolenia ludzi i nadal trwa ten rozpad. Pamiętam jak w 1939 roku przyszli tzw. pierwsi Sowieci, to zaczęli od zniszczenia wszystkiego co było piękne. We wsi Babciówka k/Grodna był nieduży mająteczek z dość ładnym pałacykiem, a więc zniszczyli go doszczętnie: strzelali po kafelkach, piecach, bo były ładne, do drzwi, sufitu, zniszczyli ściany, podłogi itd., bo to było pańskie. Zaczęto niszczyć inteligencję, osadników, a nawet porządnych gospodarzy, u których dom był lepiej zagospodarowany, było czysto i porządnie. Bo człowiek, który trzyma porządek w domu, sumienie ma teraz czyste i nie boi się wypowiedzieć swego zdania; Sowietom mądre zdania nie są potrzebne, a lojalność ideowa wobec władz. Po przyjściu tzw. drugich Sowietów po wojnie, zaczęły się czystki elementów niepewnych, w tym i politycznych jak AK i innych. W latach 1949-1950 zaczęto masowo zaganiać do kołchozów, odbywało się to w ten sposób: przyjeżdżało z 8 Sowietów, rejonowi przywódcy, enkawudziści kładli pistolet na stół i „dobrowolnie" zapisywali do kołchozu czasami po kilku takich próbach, a byli uparci; wiem to z późniejszych opowiadań mego ojca Wiktora Gałkiewicza i innych mieszkańców wsi. Ja od stycznia 1946 roku byłem zabrany do więzienia i sądzony na 10 lat, wywieziony na Kołymę. Najbardziej upartych, jak mojego ojca Wiktora Gałkiewicza, Stanisława Bycz-kowskiego, Leonarda Rawłuszko posadzili do więzienia. Sfabrykowano sprawę całkiem inaczej, że niby nie podali dokładnie rozmiaru posiadanej ziemi. Dostali po 3,5 roku łagru. Następnego dnia reszta wstąpiła do kołchozu. To była wypróbowana metoda. Postawili u steru brygadzistów - łobuzów i pijaków, którzy swojej ziemi nie obrabiali, a oddawali w arendę innym gospodarzom. Ci właśnie „gospodarze" za rok czasu doprowadzili ten kołchoz do ruiny, bo każdego dnia ładowali furmankę zbożem i innym towarem i wieźli do miasta, a wracali pijani śpiewając. Ładne konie i krowy zabrane do kołchozu, za pół roku nie mogły wstawać na nogi. Tak gospodarowali wszędzie. Wręcz trudno uwierzyć, że ludzie pracując w kołchozie, dostawali za tzw. trudodzień (dzień pracy) 300-400 gramów ziarna. Po skoszeniu zboża na polu zostawały kłosy - ludzie w nocy zbierali po kryjomu te kłosy. A gdy złapano przy zbieraniu tych kłosów Solwinę Rawłuszko, Monikę Dojnowicz i innych - skazano na 3 lata łagrów. Zasada taka: niech gnije, a podnieść nie można. Jednak ludzie stopniowo nauczyli się kraść i lepiej się pilnują. Rozkradli wszystko co było można, proporcjonalnie do stanowiska, kto wyżej, więcej miał możliwości, więcej kradł. Kradzież rozpowszechniła się z tego powodu, że to nie swoje, a rządowe, jest to ogólny dorobek, z którego robotnicy dostawali okruchy. Po drugie, człowiek kradł, by wyżyć. Nawet w kołchozie za te gramy otrzymane za dzień pracy, nie mógł utrzymać rodziny. Kradzież to jak narkotyk, gdy się wciągnie, trudno zatrzymać. Opowiadała moja siostra Eugenia Kamińska, pracowała w fabryce tytoniowej, kiedy nie można było skraść papierosa, to chociaż kawałek papieru. Byle tego dnia nie wracać z pustą kieszenią do domu. 32 Eugeniusz Gałkiewicz W latach trzydziestych w ZSRR powstały tzw. „stachanowskie" brygady, które wyrabiały po kilka norm dziennych. To była raczej propaganda, że u „nas" robi się coraz więcej i jest najlepsza produkcja na świecie. Może robili i dużo, ale jakoś marnie. Wszędzie dominowały przypiski, a najbardziej w budownictwie. Zarobek robotnika zawsze zależał do kierownika działu, ile on zapisze. Poprzez kielicha można było tylko imitować pracę, a zarobek mieć wyższy od naprawdę dobrego robotnika. Najwięcej bałaganu było z wywózką ziemi, bo jej nie liczyli, ile kierownik zapisze - tak ma być. Jeżeli by ktoś podliczył, to na pewno ZSRR przewiozła z miejsca na miejsce pół kuli ziemskiej. Byłem świadkiem takiego wybryku. Kierownik prac z SU-115, Liwszyc, dobrze podpity jeździł po mieście wywrotką „MAZ" w eskorcie jeszcze trzech samochodów, tym się zabawiając, a zapisywał im, że niby dużo przewieźli ziemi. To były początki lat 60. Zawsze po pracy kierowcy musieli na licznikach nakręcać kilometry, każdy miał do tego specjalny motorek. A jak już było dużo kilometrów zrobione, to i paliwo trzeba odpowiednio spisywać. Przychodzili na stację benzynową, prosząc kierowniczkę o wpisanie do karty drogowej dużej ilości zatankowanego paliwa. Ta z kolei, a była to Leonarda Janowicz, mając przepełnione wszystkie pojemniki, musiała 3-tonowe cysterny odsyłać z powrotem, podpisując, że niby to paliwo odebrała. Ponieważ w tych czasach popytu na paliwo nie było, kierowcom nie pozostawało nic innego, jak wyjechać za miasto i wylać paliwo do rowu. Trudno uwierzyć w takie marnotrawstwo, ale to prawda, do dziś żyją świadkowie tego strasznego rozwału, tej socjalistycznej, planowej gospodarki. Trwało to dziesiątki lat i musiał nastąpić kryzys. Teraz i ziemia się liczy, i paliwo wydzielają po kroplach, a i tak maszyny stoją bez paliwa po kilka dni. To go wcale nie ma, to nie ma za co kupić. Ludzie nie mają roboty, zakłady nie mają pieniędzy, by kupić paliwo, części zamienne itd. Wszystko idzie do upadku. Tylko ta maszyna propagandowa krzyczy, że wszystko bardzo dobrze, wszystko idzie do góry. Ludzie nadal pracują byle jak, tkwi w nich ten wirus socjalizmu, jak do pracy się zgłosił, to już stawkę musi mieć. Nieważne ile zrobił i jaka jest jakość tej produkcji. Nadal idea góruje nad sprawą gospodarki narodowej i jej ekonomią. A to jest utopia. Trudno przewidzieć, ile pokoleń się zmieni, zanim z tych ludzi wyrośnie prawdziwy człowiek. Jak na razie, choroba ta panuje nadal, szczególnie wśród młodzieży. Piękna nie szanują, wszystko niszczą co się da, w domach, na klatkach schodowych brud i smród, kabiny wind zdewastowane, podrapane, powypalane, światła rozbite. Jak na to patrzysz, to się zdaje, że tu przeszła śmierć. Ludzie przeważnie się upijają, a ci co jeszcze się trzymają, też stali się obojętni. Moim zdaniem, to rezultat tego komunistycznego wirusa. To pokolenie, które mamy, nigdy nie widziało własności, piękna i porządku. Bo niby od kogo mieli się nauczyć? Kto znał piękno i porządek, tych zniszczyli na początku. Teraz mamy to, co mamy. Anatol Jakowlew Zamieszkały w Witebsku, gdzie się urodził ok. 1950 r., s. Wasyla (Białorusina) i Izabełi z Jeleńskich (Polki). Ukończył Wyższą Szkołę Wojskową i do 1990 r. służył w wojsku jako oficer marynarki wojennej. Po zakończeniu służby powrócił do rodzinnej miejscowości, włączył się do polskiego życia społecznego i kościelnego. Wspomnienia własne Pochodzę z Witebska. Tu się urodziłem w wielodzietnej rodzinie, z matki Polki Izabeli Jeleńskiej i ojca Białorusina Wasyla Jakowlewa. Świadomość pochodzenia polskiego miałem od najwcześniejszego dzieciństwa, ponieważ rodzice utrzymywali stosunki z wieloma krewnymi matki mieszkającymi w Witebsku, natomiast krewnych ojca w Witebsku żyło mało. Wszyscy mieszkańcy w mieście Dederki - Jeleńscy, Białobrzescy, Pokru-szyńscy byli naszymi krewnymi po kądzieli. Obcowaniu z rodziną ojca nie sprzyjały również złe stosunki między rodzicami, którzy mimo że spłodzili siedmioro dzieci i przeżyli wspólnie wiele lat, w końcu się rozeszli. Ostatnie lata ich małżeństwa pozostawiły po sobie bardzo gorzką pamięć. Po procesie rozwodowym, matka powróciwszy do domu powiedziała, że na pytanie sędziego skierowane do ojca, dlaczego pan się rozwodzi - rodzic nie mógł nic mądrzejszego powiedzieć, jak tylko, że jego żona jest narodowości polskiej, a on Białorusinem, czym zbulwersował nie tylko matkę, ale i sąd. Prowadzący wtedy posiedzenie rzekł: „a czyż pan nie wiedział o tym, kiedy zawierał związek małżeński?" Odpowiedzi na to pytanie nie było. W rzeczywistości narodowość matki nie była żadną przyczyną, do rozpadu związku doprowadziła wieloletnia zdrada ojca. Zasłyszawszy od matki informację o słowach ojca poniżających jej godność, na zawsze zaliczyłem się do Polaków. A miałem wtedy 14 lat. W latach 30. bardzo wielu krewnych mamy zostało aresztowanych, niektórzy zostali wywiezieni na Syberię, inni zaś straceni na Białorusi w okolicach Witebska, a w 1942 roku sowieccy partyzanci wymordowali prawie całkiem rodzinę matki tylko za to, że dziadek był sołtysem. Zabójstwa dokonywali w domu gospodarza. Na miejscu zginęła babcia Aniela i 19-letnia siostra mamy - Tamara. Od ran zmarł w szpitalu dziadek Symplica, a ranny brat mamy - Włodzimierz I 34 Anatol Jakowlew długo chorował i zmarł na początku lat 50., pozostawiwszy po sobie troje dzieci. Po wojnie, wiele dzieci z naszych represjonowanych rodzin potrafiło ukończyć studia wyższe, zajmowali różne kierownicze stanowiska, ale nigdy partyjne, mimo że niektórzy byli komunistami, ponieważ bezpartyjny nie mógł liczyć na jakikolwiek awans. Partia dbała o „czystość ideową" swoich szeregów. Od wczesnego dzieciństwa, jak tylko sięgam pamięcią, w rodzinie obchodzono wszystkie podstawowe święta religijne tak katolickie jak i prawosławne. W tamtych latach, najbliższy kościół od Witebska znajdował się w Głębokiem, prawie 200 kilometrów od nas. Bieda towarzysząca rodzinie cały czas oraz odległość sprawiły, że progi kościoła przekroczyłem dopiero w 1971 roku w Leningradzie. Na początku lat 60. w gościnę do krewnych przyjechała z Polski mamy ciotka - Sabina Pokruszyńska z wnuczkami. Właśnie wtedy po raz pierwszy słyszałem prawdziwy język polski, którego niestety nie rozumiałem. Moja mama twierdziła, że do 7 roku życia rozmawiała w domu tylko po polsku. Gdy nadeszły lata represji, szkoły polskie zaczęto zamykać, a w tej wsi, gdzie po przymusowym przeniesieniu z chutora zamieszkali Jeleńscy, była tylko początkowa szkoła białoruska. Od 5. klasy mama już mieszkała u obcych ludzi w innej wsi, gdzie można było ukończyć siedmiolatkę i stałego kontaktu z rodziną nie miała. Język ojczysty powoli zapominała, a po ukończeniu 7-latki wyjechała do Witebska, gdzie uczyła się na krótkoterminowych kursach pedagogicznych. Po założeniu rodziny, w obliczu niebezpieczeństwa, razem z mężem, dobrowolnie, ze skierowaniem komsomolskim, wyjechali na Daleki Wschód, na budowę do Komsomolska. W każdym razie bezpieczniej się czuli na tych terenach, niż na Białorusi. Chcę również powiedzieć, że matka zawsze pozostawała przy swoim nazwisku i w paszporcie miała wpisaną narodowość polską. Ciotka mamy, Sabina, przed wojną mieszkała w okolicach Witebska, tu wyszła za mąż, urodziła kilkoro dzieci, lecz w 1933 roku męża aresztowano i rozstrzelano, a w czasie wojny, razem z synem, została wywieziona na prace przymusowe do Polski, gdzie po wyzwoleniu, na wyraźne życzenie syna pozostała na zawsze, ponieważ on nie chciał wracać do kraju, w którym zamordowano jego ojca. Życie naszej rodziny nigdy nie było dobre. Dziwię się bardzo, jak krótką i zawodną może być pamięć ludzka, kiedy słyszę od niektórych ludzi, że za komuny mieli dobrze. Przecież stosunkowo niezły poziom życia mieliśmy tylko w drugiej połowie lat 70. i na początku 80., choć nawet wtedy wielu klepało biedę, zawsze brakowało podstawowych rzeczy do życia, z żywnością łącznie. W latach 60. moja mama, żeby wyżywić dzieci, poszła pracować przy budowie dróg jako zwykła robotnica, musiała łopatą wyrzucać na drogę dziennie po kilka ciężarówek asfaltu, wtedy maszyn do układania tego tworzywa u nas w mieście nie mieliśmy. Czasem przychodziłem do niej do pracy i z bólem patrzałem na jej męczarnię. Dla siebie wyciągałem z tego pewne wnioski Anatol Jakowlew 35 i uczyłem się w szkole celująco. Nawet wieczorową szkołę ukończyłem z medalem, jak zresztą później i wyższą uczelnię wojskową. Siostra Raisa i brat Wasilij też ukończyli studia wyższe, inni mają dyplomy technikum. Każdy z nas zaczynał pracować znacznie wcześniej, niż nasi sąsiedzi rówieśnicy uczący się w zwykłych szkołach dziennych. Oni wszyscy mieli krewnych na wsi, skąd otrzymywali ustawiczną pomoc, my zaś mogliśmy liczyć tylko i wyłącznie na własne siły. W 1968 roku zostałem powołany do wojska. Skierowano mnie do Niemiec, dokąd jechałem przez Polskę w wagonach bydlęcych. Zwykle pociągi z poborowymi usiłowano wysyłać za granicę w nocy, a jak nadchodził świt, stawaliśmy na bocznicach, przez niedomknięte drzwi wagonu trochę widziałem Polskę i to przeważnie łąki i krzaki. Jednego razu mieliśmy dłuższy postój, wtedy podchodzili do naszych wagonów Polacy, w celu nabycia sowieckich pieniędzy, proponowali alkohol, pornografię i inne bzdury, ale i na ten towar kupujących nie brakowało. Po ukończeniu służby, w drodze powrotnej do domu wszystko się powtórzyło. Znów z utęsknieniem patrzyłem na polską ziemię, której nie mogłem zwiedzić, zobaczyć. Natomiast moja siostra Aniela, jeszcze w latach 60. Polskę odwiedziła z wycieczką zorganizowaną przez związki zawodowe. Będąc w Krakowie, dzięki życzliwości kierowniczki, otrzymała pozwolenie na dwudniowy wyjazd do Bytomia, gdzie mieszkali nasi krewni - ciotka Sabina z dziećmi i wnukami. W latach 80. Polskę zwiedził brat Siergiej i trochę później brat Wasilij, a ja jedyny z rodziny, który zna język polski, zwiedziłem Polskę pierwszy raz dopiero w 1993 roku z powodu banalnej przyczyny - braku pieniędzy. Służąc w Niemczech jako zwykły żołnierz, czasem byłem w różnych miastach tego kraju, często widziałem otwarte drzwi kościołów, ale niestety, nie mogłem tam wstąpić bez narażenia się na poważne konsekwencje, choć dusza pragnęła wody czystej z tych źródeł duchowych. Do domu powróciłem w grudniu 1970 roku. W rodzinnym domu, z licznej rodziny pozostała tylko mama z młodszym bratem. Brat Siergiej uczył się daleko od Witebska na lotnika. Siostry wyszły za mąż i zamieszkały z mężami w innych miastach, co prawda Aniela żyła nadal w rodzinnym mieście, ale w dzielnicy odległej od matczynego domu. Dzisiaj, kiedy piszę te wspomnienia, już nie ma wśród żywych ani ojca, ani matki - zmarli kilka lat temu, odeszła z tego świata w wieku 51 lat i siostra Raisa, która miała od urodzenia wadę serca. Jeszcze w okresie wojny, kiedy rodzice mieszkali na Dalekim Wschodzie, na płonicę zmarło im pierwsze dziecko - Ela, która miała 5 lat. Śmierci pierwszej dziewczynki mama nie odżałowała, często ją wspominała i opowiadała o niej, a w swoim starym futerale przechowywała jej złocisty loczek włosów, leży on w nim i dzisiaj, tylko już u siostry Anieli. 36 Anatol Jakowlew Po wojsku długo w Witebsku nie pozostałem. Pracę znalazłem w Leningradzie, zamieszkałem tam u ciotki mamy - pani Wiktorii, bardzo uczynnej i życzliwej kobiety. Jej rodzice zamieszkali w Petersburgu jeszcze przed rewolucją. Dom ich znajdował się niedaleko kościoła świętej Katarzyny przy Ne-wskim Prospekcie. W szkole przy kościele pani Wiktoria się uczyła. Za radą ciotki Wiktorii, zwiedziłem pierwszy raz w życiu czynny kościół katolicki, który się znajdował w Leningradzie przy Zaułku Kowieńskim. Wnętrze starego domu bożego, piękna gra organów i msza w języku polskim wywarły na mnie mocne wrażenie, ale nie znając języka polskiego nie zrozumiałem zupełnie niczego z tego, co się tam odbywało. Chodziłem do kościoła w dalszym ciągu dość często, co pobudzało we mnie bodźce wewnętrzne do opanowania języka polskiego. W kioskach Leningradu widziałem gazety i czasopisma w języku polskim. Pewnego razu kupiłem „Trybunę Ludu", starałem się czytać, ale niczego nie rozumiałem. W kościele często spotykałem studentów z Polski uczących się w Leningradzie, jednak zauważyłem, że unikają oni kontaktów z resztą ludzi, a więc nie udało mi się zawrzeć znajomości. W 1972 roku opuściłem Leningrad i wstąpiłem do Wyższej Szkoły Wojennej w mieście Wolsk nad Wołgą, w obwodzie saratowskim. Tu, w jednej kompanii ze mną uczyło się jeszcze dwóch Polaków, jeden z Wołkowyska - Antoni, drugi zaś ze wsi Dociszki z werenowskiego rejonu - Czesław. Oni otrzymywali ze swoich domów listy od rodziców w języku polskim, ale ukończywszy szkoły białoruskie, nie mogli służyć mi pomocą w opanowaniu języka polskiego. Po dwóch latach nauki Czesław postanowił się ożenić, za żonę wziął Polkę z Ejszyszek na Litwie. Na wesele zaprosił mnie i Antoniego. Ślub brał w kościele św. Piotra i Pawła w Wilnie. Założyliśmy ubrania cywilne i mieliśmy nadzieję, że nikt z kierownictwa uczelni nas tam nie spotka i nie pozna, Bóg uratował nas od złego. Wesele trwało kilka dni, zebrało się wiele ludzi, wszyscy rozmawiali między sobą w języku polskim, którego ja nie rozumiałem. Do domu powracałem przez Wilno, wtedy po raz pierwszy zwiedziłem to cudne, niezapomniane miasto. Będąc już w Witebsku, pewnego razu wstąpiłem do księgarni w centrum miasta - patrzę, na wystawie stoi podręcznik języka polskiego, kupiłem, w domu starałem się przystąpić do nauki, ale nie dałem sobie rady z czytaniem. Postanowiłem zwrócić się o pomoc do ciotki Adeli, która dobrze znała język ojczysty i w swoim domu miała polskie książki sprowadzone z Polski od swojej siostry Sabiny. W ciągu pół godziny wytłumaczyła mi, jak trzeba czytać po polsku i z jej błogosławieństwem, wkrótce po skończeniu wakacji udałem się na uczelnię. Nauki języka polskiego nie przerwałem. W sąsiedniej kompanii znalazłem chłopca - karaima z Trok Litewskich, który w tym mieście ukończył szkołę polską, od czasu do czasu zwracałem się do niego o pomoc, a przede wszystkim uczyłem się polskich słów. Po pół roku już mogłem dobrze czytać i sporo Anatol Jakowlew 37 rozumiałem. Zaprenumerowałem polską gazetę z Litwy „Czerwony Sztandar", dzięki któremu doskonaliłem naukę języka. Minął kolejny rok nauki, część następnych wakacji spędziłem w rodzinie Jakowa w Trokach i Wilnie, w dalszym ciągu doskonaląc język. Zwiedzałem zabytki Wilna i okolicy. W Wilnie nawiązałem przyjaźnie z wieloma Polakami, ale najbardziej zażyła przyjaźń łączyła mnie z rodziną Tadeusza i Danuty Leszczyńskich. Tadeusz pochodzi ze Starych Trok, a poznałem się z nim w Trokach, ponieważ on przyjaźnił się z rodziną Jakowa karaima. Zwiedzając Wilno, zajrzałem do księgarni „Draugyste", tam można było kupić książki w językach krajów socjalistycznych. Dział książek polskich był największy. Kupiłem sobie parę książek, wśród nich „Titanik", którą później przeczytałem jako pierwszą polską książkę. Odwiedziłem również Ostrą Bramę, wszystkie czynne wtedy kościoły katolickie, miejsca związane z życiem i twórczością Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Moniuszki, 19. polską szkołę. W następnych latach nadal doskonaliłem swój polski, zwiedzałem miejsca i miasta mocno powiązane z kulturą i narodem polskim - Litwę, Łotwę, zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę. Dzięki gazecie „Czerwony Sztandar" zapoznałem się z twórczością ludowego poety Michała Wołosewicza, mieszkającego w Bieniakoniach na Grodzieńszczyźnie. Nierzadko na łamach tej gazety ukazywał się kącik literacki, jednym z najaktywniejszych poetów był właśnie pan Michał, który swoją twórczość prawie całkiem poświęcił wieszczowi, zresztą pisał również po białorusku. Powracając z kolejnych odwiedzin Wilna, do domu wyruszyłem w drogę przez Soleczniki do Bieniakoni i Nowogródka. W Bieniakoniach wstąpiłem do pana Wołosewicza, poznałem się z nim i jego żoną Marią. Pan Michał oprowadził mnie po okolicy, zwiedziliśmy miejsca związane z życiem Adama Mickiewicza, grób Maryli Wereszczakówny obok kościoła parafialnego, wówczas zamkniętego. Złożyliśmy kwiaty na grobach nieznanych żołnierzy 1939 roku. Przez otwór zamkniętych drzwi kościoła zajrzałem do wewnątrz - zobaczyłem poniewierające się na podłodze zdewastowane figury świętych, inny sprzęt kościelny, rozbite szyby okien. Zewnętrznie, świątynia wyglądała jeszcze całkiem nieźle - cicho pomodliłem się do Pana Boga o zwrot jej wiernym. Obok kościoła, w byłej plebanii gospodarzyli medycy, mający tutaj szpital psychiatryczny. Wszędzie ruina i zaniedbanie. Kiedy po 10 latach byłem znów w tym miasteczku, kościół już był czynny, plebanię przekazano prawdziwemu właścicielowi, uporządkowano cmentarz. Z Bieniakoni pojechałem do Nowogródka, tu zwiedziłem muzeum Adama Mickiewicza, kościół farny - na którego ścianie wisi tablica pamiątkowa na cześć chrztu Adama Mickiewicza, a obok kościoła grób sióstr nazaretanek rozstrzelanych przez Niemców w czasie wojny. W kościele w Nowogródku spotkałem kilka osób dobrze obeznanych z twórczością znakomitego rodaka. Kolejnym razem udałem się do Grodna, o którym wiedziałem, że mieszka tam dużo Polaków i miałem nadzieję, że tam na ulicach miasta usłyszę jak 38 Anatol Jakowlew w Wilnie język polski, lecz niestety, tego w mieście nad Niemnem nie doświadczyłem, owszem, w kościołach miałem możność rozmawiania po polsku. Grodno wtedy miało czynne trzy kościoły, ale w największym z nich znajdującym się w centrum miasta nie było księdza, wierni modlili się w nim sami, bez kapłana. Organista o odpowiedniej porze zaczynał grać na organach, wierni zaczynali śpiew i się modlili. Po zwiedzeniu kościołów udałem się na stary cmentarz katolicki, gdzie pochowana jest Eliza Orzeszkowa i wielu innych zasłużonych dla Polski ludzi. W latach 70. i 80., zwiedzając pamiątki polskie byłych kresów na zachodniej Ukrainie, obserwowałem pewnego razu w Stryju, jak przed początkiem nabożeństwa, wierni wstępując do kościoła, przed ucałowaniem krucyfiksu jedni żegnali się w prawą stronę jak prawosławni, inni zaś w lewą jak katolicy. Po nabożeństwie, w wypełnionym po brzegi kościele, zagadnąłem pewną panią i spytałem co to znaczy, a ona wytłumaczyła, że to są unici, którzy nie zgodzili się przejść na prawosławie. We Lwowie, do którego przyjechałem celowo, żeby zwiedzić miasto, zamieszkałem w hotelu okręgu wojskowego „Rosja", jako oficer, mogłem tam się zatrzymać. Zaraz wyruszyłem do centrum, gdzie łatwo odnalazłem pomnik Mickiewicza, bardzo ładny i dalej poszedłem do kościoła łacińskiego, jednej z dwu czynnych katolickich świątyń miasta. Świątynia olbrzymia, miała dużo ciekawych dzieł sztuki. Następnego dnia, w niedzielę, znów jak wszędzie w kościołach, ludzi tak wiele, że nie wszyscy weszli do środka. Obok, w innych kościołach mieściły się urzędy państwowe. Katolicki cmentarz Łyczakowski, to prawdziwe muzeum. Tu odnalazłem grób Marii Konopnickiej, na innych nagrobkach odczytałem wiele nazwisk znakomitych ludzi. W księgarni znajdującej się w centrum miasta, gdzie sprzedawano polskie książki, zobaczyłem dwóch nastolatków rozmawiających po polsku, zwróciłem się do nich pytając czy są uczniami polskiej szkoły, powiedzieli że tak i chętnie zgodzili się mnie do niej zaprowadzić. Nieduży budynek znajdował się w centrum. Tutaj porozmawiałem z nauczycielami, dowiedziałem się o stanie szkolnictwa polskiego we Lwowie, z zazdrością patrzyłem na uczniów, którzy mieli szczęście zdobywania wiedzy w języku ojczystym. Był rok 1981. W tamtych czasach, teraz już dość odległych, w każdym obwodowym mieście i nie tylko, istniały księgarnie „Przyjaźń", gdzie można było kupić książki w językach krajów socjalistycznych. Zwykle dział literatury polskiej o głowę przewyższał wszystkie inne i to pod każdym względem. Tu zawsze można było kupić nie tylko klasykę polską, ale wiele tłumaczeń znakomitych pisarzy z całego świata, jak również rosyjskich, których utwory na rynku krajowym w języku oryginalnym nie ukazywały się od lat. Jako przykład mogę przytoczyć „Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa. Znam niemało ludzi różnych narodowości, którzy tylko dlatego, żeby mieć szerszy dostęp do literatury świata uczyli się samodzielnie języka polskiego. W kioskach też nie brakowało gazet i czasopism polskich, i to najróżniejszych. Bez problemu chętny mógł Anatol Jakowlew 39 nabyć podręcznik języka polskiego, oprócz tego przy uczelniach pedagogicznych i uniwersytetach były kursy języka polskiego, a więc możliwości opanowania mowy ojczystej jakie takie były. Co prawda w mniejszych miejscowościach i na wsiach tego rodzaju możliwości nie istniały. Przytoczyłem te przykłady dlatego, żeby trochę utemperować „niby patriotów", którzy swoją obojętność do ojczystej kultury, w czasach kiedy to się nie opłacało, dzisiaj, w zmienionej już sytuacji na gwałt usprawiedliwiają zupełnym brakiem możliwości. Chciałbym takich ludzi spytać, jak mogła powstać taka sytuacja, że we wrześniu 2000 roku do pierwszej klasy w grodzieńskiej polskiej szkole poszło tylko 19 dzieci, natomiast kiedy nadchodzi lato, jest tak dużo chętnych na wyjazd do Polski, że aż dziw bierze, kiedy widzisz tylu „Polaków". Analizując tę sytuację, nie mogę nie wspomnieć rodziny pana Michała Wołosewicza z Bieniakoni; ten szlachetny człowiek, żyjąc na Białorusi i mając pod bokiem szkołę białoruską, w ciągu całego okresu nauki szkolnej wysyłał autobusem swoje dzieci do pobliskich litewskich Solecznik, gdzie była polska szkoła. Jego córka, po skończeniu polskiej szkoły, rozpoczęła studia wyższe w Mińsku i ukończyła je, a syn ukończył Uniwersytet Wileński, zdobył wyższe wykształcenie, a odbywało się to na długo przed rozpadem ZSRR. Inny przykład - Aleksander Siemionow z Lidy. Ożenił się z Polką Teresą, został katolikiem, nauczył się perfekt języka polskiego, żonę zaangażował do lepszego poznania ojczystego języka, samodzielnie uczył dzieci mowy polskiej i w końcu lat 80. pierwszy na Białorusi z grupą innych zapaleńców założył Polskie Towarzystwo Kulturalno-Oświatowe i został wybrany jego prezesem. Mój starszy ode mnie kolega Roman Radziewicz, którego rodzice zostali rozstrzelani w 1937 roku, nauczył się języka polskiego od matki, opowiadał mi, że moja ciotka - Janina Dederko, która ukończyła polską szkołę w latach 30. w Witebsku, nawet po wojnie zawsze ze swoją matką wszędzie rozmawiała po polsku. Zresztą ciotka w czasie wojny walczyła w szeregach Ludowego Wojska Polskiego jako felczerka, po wojnie ukończyła prawo, a co do witebskiej polskiej szkoły, ona w tych latach była największą polską szkołą na Białorusi. Na przełomie lat 30. uczęszczało do niej ponad 300 uczniów, lecz przed końcem 1937 roku prawie wszyscy nauczyciele i kilku uczniów starszych klas zostało aresztowanych i ślad po nich zaginął, natomiast szkołę natychmiast przerobiono na rosyjską. W tym samym czasie został aresztowany ksiądz kościoła św. Barbary i zamknięto świątynię. Kościół św. Antoniego zamknięto jeszcze wcześniej. Po wojnie, w 1956 r. ta piękna budowla została wysadzona w powietrze, natomiast kościół św. Barbary ocalał, choć znajdował się w opłakanym stanie. Uległ zniszczeniu i katolicki cmentarz obok kościoła. Jedyny ocalały w okolicach Witebska katolicki cmentarz, cudem pozostał cały we wsi Dobrejkana, w odległości 1 km od miasta po drodze w kierunku Mińska i Lepla. Jest jeszcze tutaj kilka pomników 19-wiecznych. Dzisiejsi Polacy w Witebsku w większości pochodzą z zachodnich regionów Białorusi. Na początku lat 90. został przekazany wiernym kościół św. Barbary. Powstał Witebski Miejski 40 Anatol Jakowlew Oddział Związku Polaków na Białorusi. Dzisiaj miasto jest już stolicą katolickiego biskupstwa, powstała druga parafia Serca Jezusowego w jednej z największych dzielnic miasta. Stowarzyszenie „Wspólnota Polska" buduje Polakom Witebska „Dom Polski". Wspominając lata ubiegłe, chcę powiedzieć, że nigdy nie ukrywałem swojej polskości, nawet będąc oficerem marynarki wojennej, zawsze na na biurku służbowym miałem czasopisma i gazety polskie. Prenumerowałem wtedy „Życie Warszawy", „Widnokręgi", „Czerwony Sztandar". Paczki z prasą polską otrzymywałem z nadrukiem na opakowaniu w języku rosyjskim „postupiło w po-wrieżdionnom widie" - otrzymaliśmy w uszkodzonym stanie, ale jednak systematycznie. Prywatnie wysyłał do mnie książki i prasę polską pan Zygmunt Kuczyński z Warszawy. Nie robiłem z tego tajemnicy, przeciwnie, jak tylko przenosiłem się służbowo na nowe miejsce, natychmiast mówiłem o tym dowódcy i oficerowi kontrwywiadu, pozwalając na sprawdzenie zawartości paczek przed dostarczeniem do mnie, w ten sposób uprzedzając jakiekolwiek spekulacje na ten temat. Opowiedzenie się za polskością nie przynosiło mi żadnej ujmy. Przeciwnie, jako oficer mający podwładnych marynarzy służby czynnej, każdego tygodnia miałem prowadzić wykłady na tematy polityczne, przygotowując się do nich często sięgałem do prasy polskiej, która nawet wtedy była o wiele ciekawsza niż sowiecka i potem dzieliłem się tą wiedzą ze słuchaczami, a oni wiedzieli skąd to biorę, zawsze z dużym zainteresowaniem odbierali te informacje. Nigdy się nie nudzili, posłuchać moich wystąpień przychodzili nawet ludzie z innych oddziałów jednostek gdzie służyłem. Niebezpieczeństwo natomiast mogło spotkać sowieckiego człowieka w sytuacjach zupełnie nieprzewidzianych. A oto przykład - w roku 1985 służyłem już w Norylsku, na początku jesieni otrzymałem urlop. Postanowiłem udać się do domu nie samolotem przez Moskwę, a z pobliskiego portu Dudzinka statkiem pasażerskim, wyruszyć potężną i piękną rzeką Jenisiej do Krasnojarska, a dalej już pociągiem. Podróż statkiem trwała prawie 5 dni, zobaczyłem dużo ciekawego, poznałem się z innymi ludźmi, którzy podjęli się podobnej wyprawy. Czas upłynął niepostrzeżenie i już Krasnojarsk. Tutaj kupiłem bilet sypialny. Wchodzę do mojego przedziału, oprócz mnie nikogo w nim nie było, natomiast reszta wagonu została wypełniona obcokrajowcami z Australii, którzy jechali z Władywostoku do Moskwy. Z jednym z nich nawiązałem rozmowę w języku niemieckim, długo nie rozmawiałem; w pewnej chwili facet ten poszedł do ubikacji, ja zaś pozostałem na korytarzu sam i tu podchodzi konduktorka wagonu, i wprost mówi: ,jeżeli nie zaprzestaniesz rozmów z obcokrajowcami, to po przybyciu do Moskwy, będziesz rozmawiał w innym miejscu". Wszędzie gdzie służyłem - w osiedlu górniczym za kołem podbiegunowym Chałmier-Ju położonym 70 km na północ od Workuty, w Norylsku, nad morzem Białym, w kraju Maryjców, zawsze zdarzały się ciekawe spotkania z mieszkającymi tam Polakami. W Norylsku miałem mieszkanie w cztero-kondygnacyjnym bloku, gdzie prawie w każdym kolejnym lokalu mieszkała Anatol Jakowlew 41 rodzina innej narodowości. Większość tych ludzi to zesłańcy, którzy po zwolnieniu z łagrów nie mieli prawa na opuszczenie tych terenów. Nie pozwalano im nawet na okres urlopów wyjechać z miasta, oni tu zakładali rodziny, wychowywali dzieci, które nie były objęte tym rygorem, ale sami aż do dojścia do władzy Gorbaczowa musieli żyć na północy. Niektórzy z nich zajmowali dość wysokie stanowiska techniczne, ale do końca byli wrogami ustroju. Grupa takich ludzi, corocznie na święta 1-majowe w Workucie zakładała na siebie pasiaste łagiernicze ubrania, formowała kolumnę i szła razem z innymi w pochodzie przed trybunami władz, co prawda żadnych represji wobec nich wtedy nie stosowano, ponieważ byli już starzy i większego oddziaływania na ogół społeczeństwa nie mieli. Często rozmawiałem z takimi ludźmi i jeszcze w latach 70. wiedziałem całą prawdę o gułagach. Gdzieś w 1979 roku, kiedy mieszkałem jeszcze w Chałmier-Ju, w lutym mrozy sięgały czasem 60 stopni, przychodzę na stację kolejową żeby jechać do Workuty i o dziwo, słyszę jak kobieta w średnim wieku rozmawia z dorastającym chłopcem po polsku - noc polarna, niesamowity ziąb, a tutaj Polacy; zagadnąłem panią, okazało się, że przyjechała z Polski w odwiedziny do swojej krewnej tu mieszkającej. Pochodziła z zachodniej Ukrainy. W Workucie poznałem się również z byłym warszawianinem, uchodźcą. Na początku wojny był jeszcze małym dzieckiem, razem z rodzicami wycofywał się w głąb kraju, aż dostał się do Rosji, gdzie jego rodzice zginęli, a on pozostał w domu dziecka. Po wojnie ukończył studia i został skierowany do pracy do kopalni workutań-skich. Powodziło mu się tu dobrze, miał rodzinę i dostatek. Na loterii wygrał samochód „żyguli". Język ojczysty znał wtedy dość słabo. Wśród oficerów, Polaków prawie nie spotkałem. Co prawda naczelnikiem sztabu był admirał Stanisław Dobrosielski, lecz nigdy nie słyszałem, żeby ten przyznawał się do polskości. Oprócz niego znałem komandora Edwarda Wasy-luka z Grodna, ale i ten mówił, że jest Białorusinem, a kiedy zwiedzałem Grodno i wstąpiłem do jego ojca, dowiedziałem się, że jest Polakiem i katolikiem. Niczego tym ludziom nie zarzucam, ponieważ byli dobrymi oficerami i porządnymi ludźmi. W ogóle wszyscy oficerowie pochodzący z Białorusi trzymali się kupy i wspierali wzajemnie. Z Czesławem Bernatowiczem, po ukończeniu szkoły oficerskiej, przez dłuższy czas służyliśmy w tej samej jednostce. Czesław parę razy usiłował wstąpić do akademii wojennej, lecz mimo wystawionej dobrej opinii i pomyślnie zdanych egzaminów, nie przyjęto go na studia. Po kolejnej nieudanej próbie wezwał go do swego gabinetu naczelnik działu kadr - Iwanów, Białorusin z Mohylewszczyzny, otworzył teczkę osobistą Czesława, pokazał mu podkreśloną zwykłym ołówkiem w życiorysie narodowość polską i poradził zaprzestania dalszych prób. Zresztą jeżeli chodzi o tego Iwanowa, mając dość wpływowe stanowisko dbał o swoich rodaków w każdej chwili, ale na akademię oddziaływać nie mógł. Po zwolnieniu ze służby, w końcu 1990 roku powróciłem do Witebska i włączyłem się do życia kościelnego i społecznego. Zwiedziłem wiele miejsco- 42 Anatol Jakowlew wości w obwodzie witebskim i nie tylko, gdzie wyszukiwałem Polaków o ciekawych życiorysach, spisywałem je i kierowałem do gazety Związku Polaków na Białorusi - postacie ludzi najszlachetniejszych, zasłużonych dla polskiego narodu. Godne naśladowania czyny tych ludzi będą wzorem dla przyszłych pokoleń. Zygmunt Piełuć Zamieszkały w Grodnie, ur. 12.09.1932 r. we wsi Przewalka koło Druskien-nik w chłopskiej rodzinie Kazimierza i Michaliny z Szawelskich, liczącej dziesięcioro dzieci. Po odbyciu w 1954 r. trzyletniej zasadniczej służby wojskowej powrócił do Grodna, gdzie pracował jako kierowca, ukończył w 1961 r. technikum samochodowe, a następnie podjął pracę instruktora w szkole techniczno-samochodowej. Od 1971 r. pracował w Grodzieńskich Zakładach Azotowych jako kierownik działu transportu samochodowego. Żonaty z Polką, córka i syn ukończyli studia w Polsce. Działacz kierowniczego szczebla Związku Polaków na Białorusi. * * * Ja, Zygmunt Piełuć, urodziłem się 13 września 1932 roku na dawnych Kresach Wschodnich, w polskiej dużej wsi Przewałka, która jest położona nad Niemnem, siedem kilometrów od m. Druskienniki i 35 km od Grodna. Moja mama Michalina c. Jana, urodziła się 3 maja 1908 roku; pochodzi z rodziny wielodzietnej (5 braci i 1 siostra) Szawelskich, nastawionej patriotycznie do naszej Polski. Ta rodzina zamieszkiwała we wsi Przewałka. Mój tato Kazimierz s. Józefa, urodzony w Przewałce 23 września 1908 roku, w jego rodzinie byli brat Antoni i dwie siostry Apolonia i Jadwiga. Dlaczego mówię polska wieś Przewałka? - a dlatego, że do roku 1950 w Przewałce mieszkali tylko sami Polacy - katolicy. Nasza wieś, kiedyś, dawno temu jedna z pięciu pierwszych na Kresach Wschodnich, otrzymała magdeburskie prawo, okrążona z zachodu Niemnem, ze wschodu lasem, w okolicach wsi gleby żyzne, w większości piaszczyste. Z tego powodu na tych ziemiach ludziom nie żyło się bogato; ludzie w naszej wsi żyli i żyją w większości porządni i pracowici, dlatego nigdy głodu nie cierpieli, wierzyli w Boga i swoją Polskę, nigdy nie zgodzili się ani z caratem, ani z bolszewikami czy z zaborcami niemieckimi na przyjęcie ich ideologii, czy nawiązującej do caratu religii prawosławnej. Pamiętam, jak za czasów polskich w naszej wsi było dużo młodzieży, na co dzień w swoim życiu kształtującej kulturę polską i używającej języka polskiego. Właśnie ta młodzież, w trudnych chwilach dla Polski, w swojej większości walczyła w szeregach Armii Krajowej. 44 Zygmunt Piełuć Moja mama urodziła 10 dzieci, a wyżyło nas tylko czworo. Ja mam brata Stanisława ur. 10 maja 1944 r., siostrę Zofię ur. 1931 r. i siostrę Lenginę, ur. w 1941 r. Dzisiaj moi rodzice już nie żyją. Mama po ciężkiej chorobie zmarła w 1984 r., tato zmarł w 1996 r. Ja jestem bardzo wdzięczny swoim rodzicom, a szczególnie swojej mamie, wujkom Szawelskim i cioci Bronisławie za wychowanie mnie w duchu polskim. Na pewno i ten wiersz: „Kto ty jesteś...", którego mnie uczyła mama, pomógł mojemu polskiemu wychowaniu, w założeniu polskiej rodziny w otoczeniu sowieckim i w warunkach komunistycznego nacisku moralnego, podtrzymać na co dzień język polski w domu i rodzinie. Mój dziadek, Józef Piełuć, w naszej wsi był bardzo poważanym człowiekiem, mnie jako wnuka bardzo lubił. Dziadek był często zapraszany jako gość na różnego rodzaju imprezy odbywające się w Przewałce. Pewnego razu dziadek Józef był zaproszony na imprezę do Straży Granicznej na strażnicę w Przewałce, z okazji święta narodowego i na tę uroczystą kolację dziadek zabrał mnie ze sobą i ten dzień zapamiętałem na całe moje życie, tę życzliwość i gościnność żołnierzy polskich. Uważam, że takie działania mego dziada również wpłynęły na kształtowanie się mojej polskości. 1 września 1939 roku poszedłem do 1 klasy szkoły polskiej w Przewałce. Uczyłem się w języku ojczystym tylko do 17 września 1939 roku, do dnia okupacji sowieckiej. Sowieci nas uczniów ani rodziców nie pytali, w jakim języku chcemy pobierać naukę w szkole, siłą odebrano nam możliwości nauczania w języku ojczystym, naszym polskim. Były nam wręczone podręczniki w językach białoruskim i rosyjskim, mnie przeniesiono do tak zwanej klasy wstępnej, a siostrę Zosię do klasy pierwszej, a była w drugiej. I tak ja w tych językach pobierałem nauki do roku 1941, do okupacji niemieckiej. W czasie okupacji niemieckiej, jak wiadomo, jak i w całej okupowanej Polsce dzieciom i młodzieży polskiej władze okupacyjne wszelkiego nauczania zabroniły. Mój tato, moi wujkowie i ciocia Bronią, mnie i siostrę Zosię nauczali języka polskiego i arytmetyki, i innych przedmiotów w domu. Jak umieli, tak i nauczyli. Po przyłączeniu przez hitlerowców Grodzieńszczyzny do Litwy też okupowanej, ale podatnej Niemcom, w Przewałce była otwarta szkoła początkowa z językiem litewskim w roku 1943, w której niektóre przedmioty wykładane były w języku polskim. Ja w tej szkole uczyłem się w klasie trzeciej niecały rok szkolny. Po ponownym przyjściu sowietów na nasze ziemie, musieliśmy pobierać nauki w szkole białoruskiej. W czasach wojennych i za okupacji, ja i moja siostra Zosia często mieszkaliśmy u babci Szawelskiej, gdzie nam wujkowie Antoni i Leonard, i ciocia Bronisława pomagali poznać świat, i Polskę. Mam obowiązek przed swoim sumieniem powiedzieć z wielką miłością o tych ludziach, o rodzinie Szawelskich, o rodzinie mojej mamy (w skrócie), o losach moich wujków Leonie, Witoldzie, Macieju, Konstantym i cioci Bronisławie. Zygmunt Piełuć 45 Wujek Leon (Leonard), przed wojną jakiś czas mieszkał w Warszawie, tam miał zakład krawiecki, był żonaty. Żona po ciężkiej chorobie umarła, wujek z rozpaczy wrócił do Przewałki, pracował na roli w swojej rodzinnej gospodarce. Był złapany przez NKWD w czasie trwania akcji zbrojnej AK i ukarano go wyrokiem 25 lat łagru. Po amnestii wrócił do Przewałki, ale domu rodziny Szawelskich i innych zabudowań swego gospodarstwa nie znalazł. Sowieci za udział wujków Leonarda, Antoniego i cioci Bronisławy w czynnych strukturach Armii Krajowej zabrali całe mienie, rozebrali do szczętu i wywieźli z Przewałki dom i inne zabudowania należące do tej rodziny. Wujek Leonard powrócił z łagrów ciężko chory i po kilku latach na skutek ciężkich chorób zmarł. Wujkowie Witold i Maciej za polskich czasów wyjechali do Francji na zarobek. W czasach wojennych walczyli w podziemiu francuskim z wrogiem hitlerowskim, mieli tam swoje rodziny - już nie żyją. Po wujku Witoldzie mam we Francji dwóch braci i trzy siostry. Wujek Antoni mieszkał w Przewałce, był szewcem i pracował na swoim gospodarstwie, na pewno z powodu wojny nie zdążył założyć swojej rodziny, należał do AK, w 1944 roku, jak tylko wstąpiła na nasze ziemie armia radziecka, został od razu aresztowany przez sowietów i na pewno stracony. Moja mama z moim małym, 1,5-miesięcznym bratem Stanisławem na rękach, razem z ciocią Bronisławą (jeszcze szedł front sowietów z Niemcami) poszły za wojskiem, za ich kolumnami szukać swego brata. Ale niestety, brata nie znalazły i po dziś dzień nie wiemy, gdzie go zamordowali sowieci. Przy mogiłach rodziny Szawelskich postawiliśmy mu pomnik. Wujek Konstanty, najmłodszy ze wszystkich swoich braci, przed wojną ukończył studia wyższe podobno we Francji i pracował w placówkach dyplomatycznych Rzeczypospolitej Polskiej we Francji. Przed samą wojną, w sierpniu 1939 roku przyjechał z kolegą do Przewałki na jeden dzień, by odwiedzić swoją matkę i rodzinę, i w szybkim tempie odjechał tłumacząc się obowiązkami służbowymi. Moje spotkanie z wujkiem Konstantym tego dnia było dla mnie wielkim przeżyciem, te jego rozmowy ze mną, obcowanie z nim było i zostało w mojej pamięci na całe życie. Po wojnie bracia wujka Konstantego we Francji i rodzina Szawelskich w Przewałce żadnych wiadomości od niego nie dostali. Podobno w wysokim stopniu wojskowym, razem z jednostką wojskową zginął w Kanale La Manche. Bardzo jestem zainteresowany jego losem, nie wiem jak się dowiedzieć. Ciocia Bronisława po studiach do wojny (do września 1939 r.) pracowała w Warszawie w banku. Po okupacji Warszawy przez wojska hitlerowskie, ciocia powróciła do Przewałki, gdzie pracowała w swoim gospodarstwie. Sowieci w takiej osobie jak ciocia Bronisława upatrywali wroga władzy radzieckiej i w piątek 20 czerwca 1941 roku przed świtem, jak i wielu innych polskich obywateli, wojsko NKWD okrążyło dom Szawelskich w celu wywiezienia ich na Syberię. Ciotkę Bronisławę z drobnymi rzeczami wojskowi z NKWD załadowali do ciężarówki i wywieźli. W tym czasie wujek Leonard był wysłany 46 Zygmunt Piełuć na budowę fortecy w okolicach Sopoćkiń koło Grodna. Jego również enkawu-dziści chcieli aresztować i wywieźć, zdążył się schować. Wujek Antoni też zdążył uciec z domu i ukryć się. Wojskowi z NKWD, w trakcie wywózki cioci Bronisławy, naszą babcię Szawelską, schorowaną, leżącą w łóżku, z tym łóżkiem wyrzucili z domu na podwórko. Enkawudziści zabili okna deskami, dom zamknęli, mieli zamiar pozabierać bydło, konie, owce, świnie i zrabować całe mienie. Babcię moja mama zabrała do siebie, do Piełuców. I ja, prawie dziewięcioletnie dziecko, widząc to straszne zjawisko, widząc jak przed ogrodzonym linami terenem, moja mama trzymając na rękach moją maleńką, trzymiesięczną siostrzyczkę Lenginę, płacząc, traci przytomność, jak ludzie stoją przy tym ogrodzeniu przestraszeni, w smutku, jak moją kochaną, schorowaną babcię Szawelską wyrzucono z własnego domu, poczułem wielką nienawiść i wrogość do okupantów sowieckich. I to na całe życie, i do samej śmierci. W tym wypadku, sowietom nie udało się zniszczyć Szawelskich i wywieźć cioci na Sybir, z powodu rozpoczęcia wojny w niedzielę 22 czerwca 1941 roku przez Hitlera przeciwko bolszewikom. Pociąg był rozbity przez samoloty niemieckie i ciocia Bronisława powróciła do domu. Jak wiadomo, pierwsze polskie organizacje zbrojne na Grodzieńszczyźnie zaczęły powstawać w drugiej połowie 1941 roku. Moja ciocia Bronisława i wujkowie Antoni i Leonard aktywnie włączyli się w tę działalność. Mnie bardzo podobało się spędzać czas w domu Szawelskich. I właśnie zauważyłem, że inspiratorką i organizatorem tych działań w tworzeniu tych organizacji na naszym terenie, była moja ciocia Bronisława. Dopóki to było możliwe, zebrania odbywały się w domu Szawelskich, prawda, pod ochroną. Nawet mnie zlecano gdzieś tam wypatrywać w konkretnym kierunku, czy nie pojawia się wróg. Po wojnie z Niemcami, jak to mówi się w narodzie, po przyjściu na nasze ziemie „drugich sowietów" po roku 1945, sowieci, jak wiadomo, zaczęli prześladować i niszczyć Armię Krajową. Z tego powodu ciocia Bronisława przeszła do konspiracji, pełniąc funkcję dowódcy sekcji wywiadu w jednostce AK z ps. „Sacharyna". Na początku ukrywała się w Druskiennikach u pani Jadwigi. Ja i moja mama potajemnie mieliśmy kontakt z ciocią Bronisławą, dostarczałem wozem pod drzewem produkty i inne niezbędne rzeczy i informacje, jakbym woził to drzewo do Druskiennik na sprzedaż. Jak stało się niemożliwe ukrywanie się cioci przed NKWD w Druskiennikach, ciocia przeszła do bunkrów w okolicach Porzecza, gdzie 7 stycznia 1950 r. cały oddział „Samotnego" został wydany NKWD, przez własnego łącznika Andruszkiewicza ze wsi Krasne. Ciocia Bronią została skazana na 25 lat łagrów, wróciła po amnestii, bez zdrowia, zastraszona, ostatnio mieszkała w Grodnie i po ciężkich chorobach zmarła. Została pochowana na cmentarzu w Przewałce obok grobów rodziców. W trakcie pisania tego pamiętnika, przypomniałem sobie przedostatnią rozmowę z ciocią Bronisławą. Okazuje się, że ona w AK pełniła funkcję członka sądu polowego. Ośmieliłem się ją zapytać, za jakie winy byli straceni niektórzy, jak wiedziałem, młodzi ludzie mający związki z działalnością AK, na przykład Zygmunt Piełuć 47 Masielonis z Przewałki. Z jej słów dowiedziałem się, że ci ludzie pracowali dla NKWD. Masielonis wydał sam siebie. Przy spotkaniu się nocą z plutonem AK, który podążał na akcję przez naszą wieś w umundurowaniu enkawudzi-stów, uznał ich za prawdziwe wojsko NKWD i zaczął wydawać swoich, za co sąd polowy skazał go na karę śmierci. Tak było i z innymi. Po powrocie z łagrów marzyła, aby odwiedzić swoje przedwojenne koleżanki w Warszawie, ale wyjazd do Polski, nawet na zaproszenie był jej zabroniony, w czasach sowieckich dla takich jak ona wszelkie wyjazdy zagraniczne były zabronione. Marzenia nie spełniły się. W tych ciężkich warunkach życia w systemie radzieckim, biedzie, moi rodzice nie mogli zapomnieć o bliskich w biedzie, regularnie do więzienia, a potem do łagrów wysyłali paczki z żywnością dla wujka J^eonarda i cioci Bronisławy, dzielili się czym mogli, ciężko pracowali i my, dzieci, na roli Piełuciów i Szawelskich, doglądaliśmy babcię Szawelską do jej śmierci. Mnie 15 listopada 1951 roku powołali do wojska sowieckiego (do tego roku Polaków do wojska sowieckiego nie brano), do tej pory udało mi się ukończyć tylko 6 klas szkoły białoruskiej. Do tego wojska nie chciałem iść, ale gdybym zrezygnował z wojska, to byłaby bieda dla mnie i rodziców. Jak i wielu chłopców z Grodzieńszczyzny, przez komisariat wojskowy byłem skierowany do odbycia służby wojskowej do miasta Niżnij Tagił na Uralu. W tym mieście, w czołgowej szkole polowej, odbyłem roczny kurs w zawodzie wojskowym - celowniczy. Odbywając służbę w tej szkole, bardzo tęskniłem za rodzinnym domem, przeżywałem to, że odbywałem służbę w wojsku wroga, potajemnie modliłem się. Bardzo źle czułem się w otoczeniu ludzi wychowanych w sowieckim środowisku. Nas, „zapadników", nie lubiano i prześladowano. Ja z kolei nie mogłem przyzwyczaić się do tych sowieckich warunków, do tego otoczenia. Miałem tam jedynego dobrego kolegę ze wsi Grandzicze z okolic Grodna, pana Irka Juchniewicza, z którym dzieliliśmy nasz nieszczęsny los, wspominając naszą Polskę, rodziców i bliskich, i wszystko dobre co nas łączyło. Panu Irkowi udało się wyjechać do Polski, mieszka w Ostrołęce z rodziną ponad 40 lat. Bardzo źle do nas, „zapadników", byli nastawieni żołnierze pochodzący z Syberii. Z tego powodu miałem w tej szkole przykry wypadek. Jak odchodziłem do wojska, moja mama z intencją żeby mnie chronił Bóg, dała ze sobą różaniec i medalik. Różaniec i medalik cały czas chowałem w kieszeni spodni. Przy kąpieli w jeziorze ci źli żołnierze w kieszeni moich spodni znaleźli medalik i różaniec, co stało się przyczyną prześladowań z ich strony. Ta atmosfera w przyszłości, w przerwie między lekcjami o tematyce politycznej, doprowadziła do bójki. Mnie za pobicie jednego z tych łajdaków, dowództwo pułku uniewinniło. Po tym wypadku poczułem ze strony oficerów tej jednostki bardziej życzliwy i uprzejmy stosunek do mnie, a szczególnie ze strony dowódcy mojego plutonu, lejtnanta Miedwiediewa. Z tego wypadku, na szczęście, wyszedłem gładko, myślę tylko dlatego, że w tej jednostce byli porządni ludzie i mnie prawidłowo zrozumiano w tym otoczeniu. 48 Zygmunt Piełuć Ze służby w Niżnim Tagile można byłoby przypomnieć sobie wiele epizodów. Po ukończeniu rocznego szkolenia w tym pułku w 1952 roku byłem skierowany do służby wojskowej do Grodna. Służyłem jako celowniczy w pułku pancernym, co rzadko zdarzało się w sowieckim systemie wojskowym, żeby można było służyć w wojsku niedaleko swojego rodzinnego domu, miejsca zamieszkania. Będąc w wojsku w Grodnie, dostawałem przepustki, mogłem spotykać się z rodzicami i krewnymi. Po prawie trzyletniej służbie, 1 listopada 1954 roku, zwolniono mnie z wojska. Po wojsku nie miałem żadnego zawodu do życia w warunkach cywilnych. W porozumieniu z rodzicami podjąłem decyzję, aby na stałe zamieszkać w Grodnie. Za pieniądze rodziców ukończyłem kurs szoferski w szkole samochodowej i rozpocząłem pracę w zawodzie kierowcy samochodu ciężarowego w Zakładach Mleczarskich w Grodnie, z bardzo niewielką pensję. Jednocześnie podjąłem naukę w średniej szkole wieczorowej, a potem w technikum samochodowym zaocznie, na wydziale eksploatacja i remont transportu samochodowego, pracując jednocześnie w zakładzie transportu samochodowego jako kierowca samochodu. Po ukończeniu technikum w 1961 roku, w tym zakładzie przeszedłem do pracy mechanika służby kontroli technicznej. Na tym stanowisku pracowałem niedługo, bo mnie skierowano na nowe stanowisko - kierownika działu służbowych samochodów osobowych. W czasie mojej pracy w tym zakładzie w latach 1957-58, trwała druga repatriacja Polaków ze Związku Radzieckiego do Polski, celem stałego osiedlenia się. Ja będąc kawalerem podjąłem decyzję repatriacji do Polski. Pojechałem do Moskwy, do ambasady PRL w październiku 1958 roku celem załatwienia sobie repatriacji do Polski. Byłem przyjęty w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Repatriacji Polaków z ZSRR, złożyłem podanie, sprawa moja była zarejestrowana pod nr 274115B-P-4389-58, dostałem odpowiednie informacje i instrukcje. Do Polski nie wyjechałem z tego powodu, że władze Białoruskiej Radzieckiej Republiki samotnym osobom, w tym i mnie, bez rodziny, nie dawały zezwolenia na repatriację. Tak mnie poinformowano. Rodzicom moim nie wystarczyło siły i woli, aby zostawić swoje rdzenne ziemie, z przyczyn obiektywnych i subiektywnych podjąć decyzję o repatriacji. W trakcie pracy w tym zakładzie samochodowym, nie pamiętam w którym to było roku, w nagrodę dyrektor zaproponował mi kartę na dwutygodniową wycieczkę międzynarodową Polska-Czechosłowacja przez Kraków i Pragę. Służby specjalne (KGB) na tę wycieczkę nie dały zgody, po prostu mnie nie puścili, bali się, że ucieknę. Takie to były czasy w ZSRR, gdzie nikomu nie wierzono, każdego śledzono, w każdym szukano wroga. Normalnie myślącemu człowiekowi żyło się cały czas pod presją. Ja z warunkami życia w ZSRR nigdy się nie pogodziłem, przeżywałem i cierpiałem jak wielu, wielu innych ludzi pozbawionych swojej kultury, języka ojczystego, wiary i nadziei na lepszą przyszłość, na życie w warunkach demokracji. Chociaż w tym zakładzie szanowano mnie za dobrą pracę, jednak w 1962 roku przeszedłem do pracy Zygmunt Piełuć 49 w szkole, w dużej szkole techniczno-samochodowej. W tej uczelni zaproponowano mi stanowisko inżyniera-instruktora (wykładowcy). Ta szkoła kształci kadrę techniczną dla wojska i gospodarki cywilnej w Grodnie: kierowców samochodów, kierowców-elektromechaników, ślusarzy i w innych zawodach. Po dziesięciu miesiącach pracy jako wykładowca, zaproponowano mi stanowisko zastępcy dyrektora tej szkoły ds. nauczania teoretycznego i praktycznego fachowców dla wojska. Pracując w tej szkole, miałem stały kontakt z wojskiem, miałem współpracowników byłych oficerów wojska sowieckiego i przełożonych wojskowych. Te osoby miały bardzo przychylny stosunek do partii komunistycznej ZSRR, były jej członkami. W pierwszych latach mojej pracy ci ludzie mnie nakłaniali i agitowali do wstąpienia do partii. Na te propozycje nigdy się nie zgodziłem, nigdy nie byłem członkiem tej bandyckiej partii. To nie przeszkadzało mi mieć normalne ludzkie poważanie przełożonych i podwładnych. Za swoją pracę miałem tylko same wyróżnienia tak ustne jak i na piśmie. Realizowany przeze mnie proces nauczania, lekcje pokazowe i otwarte, opracowane metodyki nauczania - były przyjmowane jako dobre. W czasie pracy w tej szkole, przez Komisariat Wojskowy w Grodnie został mi przyznany stopień oficera rezerwy wojsk inżynieryjno-technicznych. Jestem oficerem w stanie spoczynku, w stopniu starszyj lejtenant. W czasach, gdy w ZSRR zaczęto wydawać wizy na wyjazd do krewnych zamieszkałych w innych państwach, wujek Witold zamieszkały we Francji, będąc inwalidą (nie miał jednej nogi i jednej ręki), nie mógł przyjechać i odwiedzić swoje rodzinne strony, a bardzo życzył spotkać się ze swoimi krewnymi po tylu latach. Z tego powodu zaprosił mnie, moją mamę i moją młodszą siostrę Lenginę z mężem do Francji. My wszyscy złożyliśmy dokumenty na milicję, w celu otrzymania zezwolenia na odwiedzenie krewnych we Francji. Mnie odmówiono. Pułkownik milicji - kierownik Działu Paszportów i Wiz, umotywował to tak, że ja jestem kawalerem, długo się nie żenię, że nie wie co u mnie w głowie i że mogę zostać we Francji, a jego wtedy wyrzucą z pracy, przy tym gdzieś długo chodził i konsultował moje pytanie w jego roboczym pokoju. I tak moja chęć spotkania się z wujkiem, a wujka ze mną zostały tylko marzeniem. Wujek Witold nie doczekał się spotkania z Zygmuntem i odszedł do Pana Boga na wieczność. Mnie w 1971 roku zaproponowano nowe miejsce pracy na stanowisku zastępcy kierownika działu transportu samochodowego w Grodzieńskich Zjednoczonych Zakładach Azotowych z o wiele większą płacą niż ta, którą otrzymywałem w szkole i możliwością dostania mieszkania państwowego. Własnego mieszkania nie posiadałem i prawie 19 lat byłem lokatorem w prywatnych pokojach właścicieli domów. 1 listopada 1971 roku objąłem to stanowisko w „Azotach". Ten dział transportu samochodowego posiadał w swoim składzie ponad 300 jednostek transportowych, poczynając od samochodów osobowych, ciężarowych o małej i dużej ładowności, autobusów, różnego rodzaju traktorów, do dźwigów napędzie samochodowym i gąsieniczym z podnoszeniem ciężarów 50 Zygmunt Piełuć do 140 ton. Do przyjęcia pracy w „Azotach" po rozmowach i uzgodnieniu warunków pracy z dyrektorem generalnym zakładów i wicedyrektorami, powinienem był otrzymać zgodę na przyjęcie do pracy (pisemną zgodę) i od sekretarza partii. Ten ostatni od razu dał zgodę, nie pytając o przynależność partyjną, tylko powiedział mi, że w sprawie przyjęcia mnie do pracy w „Azotach" konsultował w gorkomie partii, gdzie mu powiedziano, że kandydatura odpowiednia i żeby mnie nie nakłaniał do członkostwa w partii, bo mogę zrezygnować z pracy. Pracując w ,Azotach", uregulowałem sprawy mieszkaniowe. W 1973 r. dostałem jednopokojowe mieszkanie, zacząłem zarabiać dwa razy więcej niż w szkole. W październiku 1975 roku ożeniłem się z polską dziewczyną o imieniu Teresa, katoliczką, 15 sierpnia 1976 roku urodziła synka, któremu daliśmy imię Jarosław, 18 marca 1979 roku urodziła się córeczka, której daliśmy imię Eleonora. Ja ze swoją żoną stworzyliśmy rodzinę polską, katolicką. W rodzinie na co dzień i w mieszkaniu, i na zewnątrz, posługujemy się między sobą językiem naszym ojczystym - polskim. W „Azotach" pracowało się dobrze, chociaż były i ciężkie chwile, miałem dobre układy i stosunki z przełożonymi, i załogą zakładu, zarabiałem na utrzymanie rodziny. Pomimo płacy za etat, miałem dodatkowe, a nawet i dobre dochody od wynagrodzeń za podanie, rozpracowanie i wdrożenie propozycji racjonalizatorskich, wdrażanie nowej techniki i technologii, ukierunkowanych na zwiększenie wydajności produkcyjnej i wydajności pracy, ekonomię materiałów, paliwa i energii. W ,Azotach" pracowałem ponad 22 lata do lutego 1994 roku; na tym stanowisku do 1989 roku, później na prośbę dyrekcji „Azotów" krótko byłem głównym specjalistą do zorganizowania zabezpieczenia wielopiętrowych domów mieszkalnych. Ostatnio pracowałem jako kierownik stacji obsługi i remontu samochodów osobowych, którą wybudowałem od fundamentów, wyposażyłem w nowoczesny sprzęt, nowoczesne instalacje i urządzenia, zorganizowałem zabezpieczenie w części zamienne i materiały, otworzyłem sklep przy tej stacji. Jak wiadomo, w Związku Radzieckim w roku 1988 powstały luzy w ujarzmieniu narodu, w tym i mniejszości narodowych, które umożliwiły rozpoczęcie narodowego odrodzenia dla mniejszości narodowej polskiej na Białorusi, dzięki postępującym przemianom w ZSRR. Ja, moja żona Teresa i mój rodzony brat Stanisław z żoną Hanią dowiedzieliśmy się, że powstała grupa inicjatywna, która ma na celu założenie polskiego stowarzyszenia kulturalno-oświatowego, ukierunkowanego na odrodzenie języka polskiego i naszej polskiej kultury i że ma odbyć się w auli Uniwersytetu Grodzieńskiego zebranie założycielskie tego stowarzyszenia. Na tym pierwszym zebraniu była przyjęta decyzja o założeniu Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego im. A. Mickiewicza i na prezesa tego Stowarzyszenia był wybrany pan Tadeusz Gawin, powołany został zarząd stowarzyszenia. Ja, moja żona Teresa, mój rodzony brat Stanisław, jego żona i dużo naszych znajomych, i krewnych uczestniczyliśmy w tym zebraniu Zygmunt Piełuć 51 i z tego powodu wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni i radośni, że przez tyle lat poniżeń i cierpień za to, że jesteśmy Polakami, możemy my i nasze dzieci odrodzić swój ojczysty język i polską kulturę. Wiedzieliśmy, co to znaczy dla każdego Polaka zamieszkałego na Białorusi. W założeniu naszej pierwszej po tylu latach polskiej organizacji na Białorusi, pomoc okazał pisarz białoruski śp. A. Katpiuk. On aktywnie nas wszystkich nawoływał, aby szybko działać w tej powstałej luce i prosił, żebyśmy nie stracili tego momentu i tej możliwości. Na następnym zebraniu wszedłem w skład władz Stowarzyszenia i byłem wybrany na jednego z wiceprezesów. Ja, jak i mój brat Stanisław aktywnie włączyliśmy się w pracę społeczną na rzecz naszego narodowego odrodzenia. Osobiście opracowałem projekty struktury organizacyjnej Stowarzyszenia z nakreśleniem schematów tej struktury w wielu wariantach, projekty legitymacji członkowskiej i karty ewidencyjnej członka Stowarzyszenia, księgi rejestru członków i innych niezbędnych w działalności organizacji, które na kolejnym zarządzie były przyjęte. Te legitymacje i karty ewidencyjne wydrukowałem w drukarni prywatnej w Grodnie za pieniądze „Azotów". Dyrektor generalny „Azotów" dał zgodę na opłacenie (na moją prośbę i prośbę pana T. Gawina) zamówienia na te dokumenty. To było w 1989 roku. Na posiedzeniach Zarządu PSKO im. A. Mickiewicza podzieliliśmy się na grupy, w celu chodzenia po domach (mieszkaniach), na zebrania rodzicielskie do szkół, aby namawiać rodziców - Polaków i polskiego pochodzenia, do nauki swoich dzieci języka polskiego na fakultetach i w kółkach. W tych czasach, tylko w tej formie można było uczyć się języka polskiego. Ta ciężka praca, bo często rodzice nie rozumieli nas - działaczy Stowarzyszenia, przyniosła swoje skutki; na dzień dzisiejszy naukę języka polskiego na Białorusi pobiera ponad 17 tys. dzieci, nie tylko w kółkach i fakultetach, ale w większości w klasach z polskim językiem wykładowym, w polskich klasach i w polskich szkołach, w niedzielnych liceach i niedzielnych szkołach. Wyjeżdżaliśmy na tereny Grodzieńszczyzny w celu organizowania oddziałów PSKO, jak i organizowania imprez kulturalno-oświatowych. Zaczęły powstawać zespoły amatorskie, artystyczne oraz rozpoczęto pracę nad odbudową cmentarzy i miejsc pochówku żołnierzy polskich i miejsc związanych z życiem i twórczością wielkich Polaków na dawnych Kresach Wschodnich. Podejmowanie tych działań w czasach sowieckich było jeszcze ryzykowne i ludzie po prostu bali się włączać do aktywnej współpracy naszego Stowarzyszenia na rzecz naszego odrodzenia. Moja rodzina włącznie z dziećmi i rodzina mego brata Stanisława, jak i wielu innych Polaków na Grodzieńszczyźnie i w innych miejscowościach na Białorusi, pracowaliśmy na nasze odrodzenie. Tego szlachetnego duchowego uczucia, tej chęci działania, nie żałując sił i własnych środków, aktywności i śmiałości nie umiem wyrazić na piśmie. Pewnym problemem pomiędzy działaczami Stowarzyszenia był pozytywny stosunek lub przynależność do partii komunistycznej, do państwa sowieckiego. Chociaż ci ludzie, może nie wszyscy, czuli się 52 Zygmunt Piełuć patriotycznie nastawieni do polskości, do naszego odrodzenia, aktywnie działali w strukturach Stowarzyszenia. Jednak koledzy ze Stowarzyszenia i ludzie polskiego pochodzenia nie mieli do nich zaufania. To negatywnie wpływało na działalność Stowarzyszenia. Mój stosunek do niektórych działaczy był również taki. Nie wierzyłem w szczerość tych ludzi, z tymi ludźmi miałem nieporozumienia w działalności społecznej. Niezależnie od tych wszystkich nieporozumień, nasze PSKO im. A. Mickiewicza dopracowało się dobrych wyników kulturalno-oświatowych. Z powstałych kulturalno-oświatowych stowarzyszeń w Grodnie, Mińsku, Brześciu, Klubów Polskich w Baranowiczach i Lidzie, na pierwszym zjeździe tych organizacji został założony Związek Polaków na Białorusi (ZPB). ZPB i po dziś dzień prężnie działa, w swoim składzie ma ponad 150 organizacji strukturalnych, ponad 60 zespołów artystycznych, 10 stowarzyszeń i komitetów, ponad 17 tys. dzieci pobiera naukę języka polskiego i wiele innych osiągnięć. Ja od 1993 roku jestem wiceprezesem ZPB i członkiem Rady Naczelnej ZPB, od pierwszych dni po założeniu PKSO im. A. Mickiewicza i po dziś dzień uważam, że drugim, bardzo ważnym czynnikiem naszego narodowego odrodzenia, to odrodzenie gospodarcze Polaków, które by wspierało odrodzenie kultu-ralno-oświatowe. W proponowanych przeze mnie schematach struktury organizacyjnej PKSO i Związku Polaków, wpisywałem do tych schematów wiceprezesa ds. gospodarczych i działu gospodarki. Dla posiadania przez nas, Polaków, mocnej pozycji w państwach zamieszkania, powinniśmy mieć odpowiednią kondycję ekonomiczną, posiadać wysokie kwalifikacje zawodowe, to byłoby mocnym filarem kulturalno-oświatowego odrodzenia. Na działania na rzecz odrodzenia Polaków na Białorusi, ZPB nie posiada środków materialnych i odpowiedniej inteligencji technicznej i innych niezbędnych czynników, chociaż w tej dziedzinie robi wiele prób i ma jakieś osiągnięcia. W powstałych PKSO im. A. Mickiewicza i ZPB zawsze był wybierany wiceprezes ds. gospodarczych, ale z wyżej wymienionych przyczyn i delegowania nieodpowiednich ludzi na stanowiska wiceprezesa ds. gospodarczych, sprawy gospodarczego odrodzenia Polaków nie ruszyły z miejsca. W styczniu 1994 r., prezes ZPB Tadeusz Gawin zaproponował mi, pracującemu w grodzieńskich „Azotach" na stanowisku kierownika stacji obsługi samochodów, by przyjść do ZPB na posadę etatową, na stanowisko wiceprezesa ZPB ds. gospodarczych, w celu tworzenia warunków do rozpoczęcia rozległej działalności gospodarczej w strukturach Związku. Jednocześnie zaproponowano mi pracę w jednej firmie budowlano-handlowej w Grodnie, na stanowisku wicedyrektora firmy ds. komercyjnych. Ta firma posiadała wiele budynków i innych środków trwałych. Dyrektorem tej firmy była osoba polskiego pochodzenia, jak potem wynikło, nastawiona komunistycznie. Postanowiłem pójść pracować do tej firmy i objąłem stanowisko wicedyrektora, a funkcję wiceprezesa ZPB zamierzałem pełnić społecznie z myślą, że ZPB nie posiada ani trwałych, ani obrotowych środków na rozpoczęcie spraw gospodarczych, a ta Zygmunt Piełuć 53 firma posiada jedno i drugie, co prawda środki obrotowe bardzo nikłe, ale ZPB ma możliwości przez dobre kontakty wprowadzić inwestorów z Polski i w połączeniu z tą firmą można będzie rozpocząć działalność gospodarczą w ZPB. Niestety, dyrektor tej firmy okazał się źle nastawiony do polskości, do naszego odrodzenia, nie przyjął moich propozycji i często mi powtarzał, że Polacy cały czas ciemiężyli Białorusinów i inne bzdury obrażające godność Polaka. W biurze dyrektora cały czas wisiał portret Lenina. W pokoju firmy wydzielonym dla mojej pracy również wisiał portret Lenina. Ja po przystąpieniu do pracy ten portret zdjąłem ze ściany i wepchnąłem za szafę. Dyrektor to zauważył, ale konfliktu nie było. Za mojej kadencji w tej firmie były otwarte cztery sklepy, były podjęte inne współdziałania handlowo-produkcyjne, ale zrozumiałem, że z tym dyrektorem nie będzie można połączyć działań na rzecz rozpoczęcia działalności gospodarczej w ZPB; po 7 miesiącach pracy w tej firmie zwolniłem się z pracy. W październiku 1994 roku objąłem stanowisko wiceprezesa ZPB ds. gospodarczych, przy tym, że prezes ZPB pan Tadeusz Gawin obiecał, że będzie 50-60 tys. USD startowych na rozpoczęcie działalności gospodarczej w ZPB. Te obiecanki nie spełniły się po dziś dzień. Rozpocząłem próby zakładania podmiotu gospodarczego bez środków trwałych i obrotowych. W tym celu była powołana Izba Przemysłowo-Handlowa Związku Polaków na Białorusi (IPH ZPB). Izba posiada osobowość prawną. Działalność Izby jest ukierunkowana na rozwój i wspieranie polsko-białoruskiej współpracy gospodarczej w jej różnych formach oraz współpracę z innymi państwami i Polonią świata, tworzenie warunków na wypracowanie środków na działalność statutową ZPB, na zaktywizowanie ludności polskiej na Białorusi do działalności gospodarczej i biznesu, a przez to - wspieranie polskich przedsiębiorców na Białorusi. Jestem prezesem JPH ZPB na etacie i wiceprezesem ZPB do kontaktów gospodarczych społecznie. Izba rozpoczęła swoją działalność bez jednego rubla w lutym 1995 roku i na dzień dzisiejszy ma już odpowiednie osiągnięcia w działalności gospodarczej, w rozwoju stosunków gospodarczych i współpracy z organizacjami i podmiotami gospodarczymi Polski i Białorusi. Izba otwiera swoje przedstawicielstwa przy oddziałach ZPB, w celu tworzenia warunków do osiągnięcia wyżej wymienionych zadań. Na dzień dzisiejszy przedstawicie IPH ZPB pracują przy Domach Polskich w Lidzie, Mohylowie i Szczuczynie, przy Oddziale ZPB w Słonimiu. Związek Polaków na Białorusi i w Radzie Naczelnej ZPB, której od wielu lat jestem członkiem, pracujemy wszyscy w zgodzie, z szacunkiem i poważaniem jeden drugiego. Prezes ZPB, pan Tadeusz Gawin, członkowie Rady Naczelnej i Zarządu Głównego są pewni, że odrodzenie gospodarcze Polaków na Białorusi, jak i rozpoczęcie rozległej działalności gospodarczej w ZPB nie odbędzie się bez przemyślanej pomocy naszej Macierzy - Polski. Władze ZPB i ja osobiście niejednokrotnie pisaliśmy w tej sprawie do odpowiednich struktur w Polsce. Wierzymy, że nasza Macierz chce odrodzenie gospodarcze wspierać, ale widząc istniejącą na Białorusi sytuację moralno-polityczną, usta- 54 Zygmunt Piełuć wodawczą i ekonomiczną na pewno uważa, że nie ma sensu. Ja i moi rodacy na Białorusi jesteśmy bardzo wdzięczni za wsparcie materialne i moralne naszych działań na rzecz odrodzenia naszego języka ojczystego i naszej kultury polskiej, naszej Macierzy i podatnikowi polskiemu. Na dzień pisania tego pamiętnika, moja rodzina składa się z czterech osób: ja, moja żona Teresa, syn Jarosław i córka Eleonora. Moja żona urodzona w 1948 roku, pochodzi z rodziny Bludników ze wsi Kukieni koło Szczuczyna, obwód grodzieński. Po szkole średniej, ukończyła szkołę medyczną pielęgniarek w Żołudku. Po ukończeniu szkoły medycznej, była skierowana do pracy w Szpitalu Obwodowym w Grodnie. W tym szpitalu pracuje ponad 30 lat jako pielęgniarka, szkoda że ma bardzo słabe zdrowie. Poznałem swoją Tereskę w Grodnie i w 1975 roku pobraliśmy się. Ślub odbył się w miasteczku Żołudok, w kościele. Jej ojciec Józef, w polskim wojsku był pisarzem wojskowym w pułku, urodził się i stale mieszkał we wsi Kukiena, pracował na własnej gospodarce, po włączeniu gospodarstwa do kołchozu, pracował na kolei i jako ekspedient w wiejskim sklepie. Po ciężkiej chorobie w 67. roku życia zmarł na wylew w 1975 roku. Mama Teresy, Zofia, były strzelec, aktywny działacz młodzieżowy na wsi za polskich czasów, działała w Organizacji Strzeleckiej, pochodzi ze wsi Kazprezy koło Szczuczyna, obecnie mieszka we wsi Kukiena, bardzo nabożna, aktywnie po dziś dzień działa w organizacjach kościelnych przy kościele parafialnym w miasteczku Żołudok. Moja żona ma trzy rodzone siostry: Agnieszkę, Różę i Marię. Mój syn Jarosław, urodzony w Grodnie 15 sierpnia 1976 roku, po ukończeniu 9. klasy szkoły średniej, wstąpił do technikum technologicznego w Grodnie w zakresie elektroniki, jednocześnie pobierał nauki z języka polskiego, literatury, historii polskiej i geografii w Liceum Niedzielnym przy Związku Polaków w Grodnie. Jest członkiem ZPB. Aktywnie uczestniczył w polskich imprezach kulturalno-oświatowych, w pracach porządkowych na polskim cmentarzu wojskowym i na mogiłach żołnierzy polskich na innych cmentarzach, i w innych przedsięwzięciach, organizowanych przez ZPB. Po ukończeniu technikum wyjechał na studia do Polski. Jest studentem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie - zarządzanie i marketing na 4. roku. Moja córka Eleonora, urodzona w Grodnie 18 marca 1979 roku ucząc się w szkole średniej pobierała naukę języka polskiego, literatury i historii polskiej z początku na fakultetach w tejże szkole, a następnie w Liceum Niedzielnym przy ZPB. Po ukończeniu średniej szkoły i liceum, wyjechała na studia do Polski. Będąc uczennicą, uczestniczyła w polskich imprezach kulturalno-oświatowych, aktywnie włączyła się do prac porządkowych na cmentarzach i uczestniczyła w innych przedsięwzięciach organizowanych przez ZPB. Obecnie jest studentką 3. roku na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu - polito-logia. Jest członkiem ZPB. Podsumowując to swoje niełatwe życie, zarówno w czasach wojennych jak i w totalitarnym systemie sowieckim, dziękuję Panu Bogu, że dał mi możliwość Zygmunt Piełuć 55 wytrwać duchowo i fizycznie w zdrowiu, że ja, moja rodzina, jak i wszyscy Polacy z byłego Związku Radzieckiego możemy wiązać swoje życie z naszym ojczystym językiem, z kulturą polską, ze swoją religią, z Macierzą - Polską. Ja w swoich ostatnich latach życia będę nadal uczestniczyć w działalności na rzecz odrodzenia polskości na dawnych Kresach Wschodnich i na Białorusi. Pracując społecznie w Polskim Stowarzyszeniu Kulturalno-Oswiatowym im. A. Mickiewicza, w Związku Polaków na Białorusi i etatowo w ZPB i Izbie Przemysłowo-Handlowej ZPB, cały czas nawiązuję, rozszerzam i utrzymuję kontakty z Polską, z wieloma organizacjami, z przedstawicielami podmiotów gospodarczych, z krewnymi. Po stryju mam w Polsce dwóch braci: Józefa i Krzysztofa, mieszkających w Kwidzynie ze swoimi rodzinami, żona mego stryja Antoniego (matka Józefa i Krzysztofa) również mieszka w Kwidzynie, z którymi mamy dobre stosunki. Byłem uczestnikiem pięciu światowych konferencji: „Światowa Konferencja Gospodarcza Polonii", które odbywają się corocznie w czerwcu w Warszawie, uczestniczyłem w Pierwszym Europejskim Forum Gospodarczym Polonii w Poznaniu w listopadzie 1997 r., w spotkaniu Menedżerów Polonii w grudniu 1989 r. w Pułtusku, organizowanym przez Ministerstwo Kultury PRL i Fundację „Polonia", w Polonijnym Forum w Leningradzie w marcu 1990 r. i wielu innych spotkaniach i imprezach, związanych z życiem społecznym i gospodarczym Polski, Polonii i Polaków. Podtrzymuję stałe kontakty z Ministerstwem Gospodarki RP, z Fundacją „Polonia", Fundacją „Pomoc Polakom na Wschodzie" i innymi. Przy współpracy z Polsko-Litewską Izbą Gospodarczą i Białostocką Izbą Przemysłowo-Handlową były organizowane wystawy w Grodnie i misje gospodarcze; z Polsko-Białoruską Izbą Handlowo-Przemysłowa są organizowane biznesowe spotkania i misje gospodarcze w Grodnie i Warszawie; ze Wschodnim Towarzystwem Gospodarczym w Białymstoku - szkolenia, seminaria i spotkania biznesowe; Biurem Reklamy S.A. w Warszawie, z Centrum Targów i Promocji Rynku Wschodniego w Białymstoku, z Międzynarodowymi Targami w Poznaniu, EXACTUS s.c. w Łodzi, są organizowane wyjazdy delegacji przedstawicieli białoruskich podmiotów gospodarczych na wystawy (targi) do Polski i uczestniczenie tych delegacji w seminariach i innych imprezach w trakcie targów, jak również wiążą się z promocją przez Izbę PH ZPB na Białorusi działalności wyżej wymienionych podmiotów polskich; bezpośrednio z firmami polskimi, na ich życzenie są organizowane spotkania z podmiotami gospodarczymi Białorusi, w celu nawiązania kontaktów do współpracy, przedstawienia swoich ofert i propozycji handlowych i na inne tematy gospodarcze. Poszukuję kontrahentów i inwestorów w Polsce, i kręgach gospodarczych Polonii świata, do współpracy ze Związkiem Polaków na Białorusi w celu stworzenia warunków materialnych i innych dla organizacji działalności gospodarczej w strukturach ZPB, w celu wypracowania środków finansowych na działalność statutową i podreperowania kondycji ekonomicznej Polaków na Białorusi. W tym celu były prowadzone i prowadzi się działania: spotkania, 56 Zygmunt Piełuć rozmowy i wysyłanie propozycji na piśmie, kontakty z wieloma podmiotami, organizacjami jak również wysyłamy listy do premiera RP, Komisji Sejmowej i Stowarzyszenia „Wspólnota Polska". Doszedłem do wniosku, że ten cel można będzie osiągnąć w wypadku, gdy na Białorusi zmienią się na lepsze warunki prawno-polityczne, ustawodawcze, rynkowe. Maria Sulima Zamieszkała w Brześciu, ur. w 1939 r., z d. Ciechanowicz. Ojciec był lekarzem weterynarii, oficerem 76 pułku WP w Grodnie. Absolwentka wydziału fizyczno-matematycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Grodnie, przez całe życie zawodowe czynna jako nauczycielka, obecnie na emeryturze wraz z mężem - wychowali dwie córki. Poetka, wydała kilka tomików wierszy, bardzo aktywna animatorka polskiej kultury, od lat pełni funkcję prezesa Polskiej Macierzy Szkolnej, zaangażowana działaczka społeczna organizacji polskich na Białorusi. Losy pokoleń Otrzymałam propozycję napisania o losie Polaków na Wschodzie jeszcze w maju bieżącego roku i bardzo życzliwy list od pana Andrzeja Budzynskiego. Zachęcałam do wzięcia udziału w tym konkursie moich przyjaciół, znajomych... Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę na to, że po pierwsze jestem samoukiem (wzięłam w ręce elementarz „Litery" po wiośnie gorbaczowskiej), po drugie - chociaż jestem z zawodu fizykiem, całe życie, od dziecka, pisałam wiersze, prawda, w języku rosyjskim, teraz piszę tylko po polsku i tłumaczę z rosyjskiego swe stare wiersze, więc z góry przepraszam za błędy, rusycyzmy i wplatanie wierszy. To właśnie w wierszu, jak mi się zdaje, łatwiej opowiedzieć o tym, co się ma w duszy... Nieraz, gdy bywam zaproszona na spotkania autorskie do Polski, pytają o życie Polaków na Białorusi, na tych byłych Kresach Wschodnich. Opowiadam im o tym naszym życiu i kończę tę biesiadę tym oto wierszykiem, że Polak na Białorusi: Siedzi cicho, Przędzie licho, Wiatr kieszenie jemu szyje, Ale jakoś sobie żyje. Po tych smutnych opowieściach, te zwrotki wprawiają obecnych w dobry humor. Pewnie zacznę przede wszystkim od siebie, od swego losu, bo już prawie życie mam za sobą (60 lat). Mnie, córce oficera Wojska Polskiego z przedwojennych czasów, niełatwo było torować sobie drogę, los bardzo rzadko do mnie 58 Maria Sulima się uśmiechał. Ojciec był lekarzem weterynarii w 76 pułku im. L. Narbutta w Grodnie. Jego starszy brat, Witold Ciechanowicz, mój chrzestny ojciec, był pułkownikiem tego pułku; osobiście z rąk J. Piłsudskiego otrzymał osiedle pod Mińskiem, z którego wszyscy moi krewni byli wywiezieni na Sybir i tam zginęli. Nie znałam swych dziadków. Moje przodki nie dla sławy Często w bój chodzili krwawy, Syberyjski kraj niemiły, Gdzie są dziadów mych mogiły? „Mój ty Boże..." Gdy ojciec powrócił z wojny, bolszewicy nas nie wywieźli tylko dzięki fachowi ojca - panowała epidemia świerzbu nie tylko pośród zwierząt, lecz i ludzi. Ojciec był dobrym lekarzem, obsługiwał rejon grodzieński. Szczególnie ciężko było matce, która nigdy nie przystosowała się do tej fatalnej zmiany życia. Matka, jak i ojciec, pochodziła z rodu szlacheckiego, była bardzo ładną kobietą i miała wspaniały głos. Pamiętam ją zawsze smutną, zakłopotaną, zdenerwowaną, beznadziejną. Utkwiło mi w pamięci, jak tatuś nieraz pocieszał matkę: „Amelciu, nie martw się, lekarz i na Syberii lekarz". Matka wiedziała, że jesteśmy na liście do wywiezienia, tylko to wywiezienie było kwestią czasu. Wojna z Hitlerem, a po tym śmierć Stalina stały się przyczyną, że nas nie wywieziono. Ojciec jeden utrzymywał rodzinę, a przecież oprócz mnie byli jeszcze dwaj bracia - Czesław i Witold. Kochałam bardzo swego ojca, był on wspaniały. Podczas letnich wakacji przyjeżdżałam do ojca. Tatuś brał mnie ze sobą na łowienie ryb, uczył pływać, jeździć konno, biegać na nartach... Lato spędzone w ojca wsi, było dla mnie bajecznym snem. Gdy już później, będąc studentką fakultetu fizyko-matematycznego, zostałam mistrzynią narciarstwa w obwodzie grodzieńskim, zapytano mnie: „kto jest twoim trenerem?" Z dumą odpowiedziałam - „mój ojciec". Tatuś zginął fatalnie - potrącił go samochód, w niedługim czasie zmarła i matka. Przez knieje, przez puszcze, Przez czasu potęgę, Wciąż krzyczy ma dusza, Ślubuje, przysięga. Mych przodków mogiłom I lipom sędziwym, Domowi, gdzie byłam W dzieciństwie szczęśliwą. „Przysięga" Maria Sulima 59 Ojciec mało opowiadał o sobie, o swej walce podczas wojny, o swych przymuszonych wizytach w KGB, nieraz tam przebywał parę dni. Jednego razu ojca nie było przez cały tydzień, płakaliśmy, byliśmy pewni, że już nie wróci, każdy z nas miał przygotowany tobołek na wypadek wywózki, lecz ojciec powrócił, miał strasznie pobitą twarz, na nasze pytania odpowiedział z uśmiechem: „bywa, dziatki, i gorzej". Teraz go dobrze rozumiem, on oszczędzał nas jak mógł, bał się, żebyśmy nie powiedziały coś niepotrzebnego, zagrażającego. Nie pozwolono nam wyjechać do Polski, bolszewicy dbali, by do Polski Ludowej „wrogowie narodu" nie wyjeżdżali. Uczyłam się w szkole rosyjskiej, polską szkołę w Grodnie bolszewicy zlikwidowali. Moimi kolegami szkolnymi byli przeważnie Rosjanie - dzieci zaborców wojskowych, którzy przyjechali do Grodna i za wszelką cenę nie chcieli stąd wyjechać. Nieraz słyszałam, jak mnie obraźliwie nazywano „przeczka" (tak przezywano Polaków). W szkole nauczyciele za święty swój obowiązek uważali walkę z religią, nie patrząc na to, jaki przedmiot wykładali. Uczyłam się bardzo dobrze, lubiłam literaturę, język angielski, nauki ścisłe, lecz język ojczysty szedł w zapomnienie. Będąc w szkole średniej, przeczytałam całą literaturę światową i poezję klasyczną, pisałam wiersze - nie było dwóch zdań - będę poetką. Lecz los znów pokrzyżował moje plany. „Pójdziesz studiować matematykę, zapomnisz o wierszach" - stanowczo powiedziała moja matka - „w swych wierszach będziesz pisać to, co ci podpowie serce, a to znaczy, że zginiesz, jak prawie cała nasza rodzina". Musiałam posłuchać matki, teraz rozumiem, że ona miała rację. Na pewno, będąc dysydentką, wysłaliby mnie na Sybir albo leczyliby w szpitalu dla psychicznie chorych. Ze łzami przepisałam podanie i chociaż było 8 osób na jedno miejsce, pisemne egzaminy zdałam świetnie i zostałam studentką fizyko-matematycznego fakultetu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Grodnie. Zawsze pamiętam, co mówił mi mój ojciec: „Marysieńko! Nam wszystko zabrali bolszewicy, więc cały twój majątek w twojej główce i w twym charakterze". Życie studenckie pochłonęło mnie całkiem, ciekawa była nauka fizyki, uczestniczyłam w twórczości amatorskiej, uprawiałam sport, skrupulatnie uczyłam się języka angielskiego. Nadal kochałam poezję. Moimi ukochanymi poetami byli: A. Puszkin, G. Bayron, F. Schiller, H. Heine, W. Szekspir, lubiłam bardzo A. Mickiewicza, lecz czytałam go w języku rosyjskim. Do dnia dzisiejszego pamiętam w tym języku jego ballady - „Wojewoda", „Pani Twardowska", „Trzech Budrysów", „Świteź". Podobały mi się bardzo utwory A. Mickiewicza w tłumaczeniu A. Puszkina... Nie patrząc na to, że człowiek był młody, pełen życia, chciwy wiedzy, materialny poziom życia gnębił strasznie. Nie było obuwia, sukienka przecierała się do dziur, nie było ciepłego palta na zimę, nawet bochen chleba był nieraz problemem. Na trzecim roku, by ulżyć rodzinie, postanowiłam wyjść za mąż za Leona Sulimę - przesiedleńca z Sokółki spod Białegostoku, który był starszy ode mnie o pięć lat, już pracował jako nauczyciel matematyki w Żydomle koło 60 Maria Sulima Grodna. Trudno powiedzieć mi teraz, że to było właściwe rozwiązanie problemu materialnego. Lecz tak się stało. Leon bardzo mnie kochał i teraz jest dobrym mężem, pracuje wciąż ponad swoje siły, by jakoś ułożyć dzisiejsze życie. Leon był bardzo zdolny jako matematyk, więc marzył by obronić pracę naukową i wykładać na uniwersytecie. Spełniło się jego marzenie, lecz szlak ten był cierniowy... Na piątym roku, tuż przed egzaminami państwowymi urodził się synek. Trzeba było wynająć sobie pokoik, trzeba było opiekować się dzieckiem, trzeba było przygotowywać się do egzaminów państwowych, a mąż - instruktor kuratorium oświaty rejonowej, zarabiał ledwie 60 rubli, więc materialnie było gorzej niż przedtem. Dziecko zaczęło chorować, a ja musiałam za wszelką cenę skończyć studia. Mąż, by jakoś dorobić, chodził pieszo do wioski Kiełbasino za Grodnem, by w szkole wieczorowej wykładać matematykę. Ciężko bardzo było zimą, nie miał dobrych butów, więc nogi miał prawie zawsze mokre, teraz ma z nimi wielki kłopot. Wciąż nie starczało pieniędzy na wyżywienie, bo duża ich część szła na mieszkanie, na odzież, obuwie i synek też potrzebował pilnej opieki. Najczęściej gotowałam zupę z mrożonej świńskiej głowy (one były najtańsze). Nieraz, zwłaszcza latem, gdy się rozmrażały, to cuchnęły, więc musiałam je moczyć w kalium nadmanganikum... Ostatni rok nauki wymagał bardzo dużo poświęceń, wysiłków w różnych kierunkach życiowych, w nauce najwięcej, a przecież prawie zawsze siedziałam na lekcjach po całkiem bezsennych nocach... Egzaminy państwowe zdałam bardzo dobrze i otrzymałam dyplom. Z wielkim trudem mąż załatwił dla mnie pracę, zaczęłam przynosić do domu też 60 rubli. Nadal nie było własnego mieszkania, wynajęcie zbyt drogo kosztowało, więc gdy mężowi zaproponowano pracę na politechnice w Brześciu, pojechaliśmy z nadzieją otrzymania mieszkania państwowego. Co dotyczy stosunku do mnie ze strony kolegów w pracy w szkole nr 7 w Grodnie jako Polki, to były normalne. Zawsze podkreślałam, że jestem Polką, pisałam we wszystkich ankietach, dokumentach. Do partii komunistycznej nie należałam, chociaż nieraz mnie zachęcano. Moi współpracownicy z szacunkiem odnosili się do mnie, a uczniowie bardzo lubili fizykę, na olimpiadach zawsze zajmowali pierwsze miejsca, często chodziłam ze swymi uczniami na wycieczki, uprawialiśmy wspólnie narciarstwo, szachy... Niechęć do wstąpienia do partii objaśniałam tak, że jestem młoda, źle znam marksizm-leninizm, mam chore dziecko... W Brześciu otrzymaliśmy wspaniałe mieszkanie, zaczęłam pracować na politechnice, wykładać zajęcia praktyczne z wyższej matematyki. Mąż objął katedrę. Już nie trzeba było myśleć, co mam ugotować z tych najtańszych artykułów spożywczych. Lecz na politechnice w Brześciu kwitło łapownictwo, protekcje. Gdy przeprowadzaliśmy egzaminy wstępne - mąż z matematyki, ja - z fizyki, z rektoratu przysyłano nam kartki z nazwiskami abiturientów, którzy powinni otrzymać piątki. Spytałam męża, co mam robić. Odpowiedział: „podrzyj to Maria Sulima 61 i wyrzuć do kosza, ja już to zrobiłem". Po tym wydarzeniu musiałam znów powrócić do szkoły, a mężowi pracować było bardzo trudno. A ci wszyscy protegowani, którzy otrzymali u nas złe stopnie, jakby nigdy nic, pierwszego września przyszli na zajęcia. Jedynym wyjściem dla męża w tej sytuacji była aspirantura, a to było jego marzenie. Pojechał więc do Mińska, zdał świetnie wstępne egzaminy i profesor A. Jabłoński (matematyk znany nie tylko w byłym Związku Radzieckim, niestety już nieżyjący) został kierownikiem naukowym mego męża w dziedzinie rachunków różniczkowych. W ciągu trzech lat mąż uczył się w aspiranturze, jednocześnie pisał swą pracę naukową, którą w końcu terminu nauczania świetnie obronił i dostał stopień naukowy. Jako docent otrzymał większą pensję. Ja tymczasem urodziłam drugie dziecko - córeczkę. Ale te trzy lata nauki męża były dla nas znów walką o przeżycie. Główny ciężar spadł znów na moje barki, bo stypendium aspiranta było opłakane. Ja musiałam pracować na półtora - dwa etaty, a nocami siedziałam nad książkami. Chciałam, jak mąż, skończyć aspiranturę, wybrałam kierunek - filozofia, nauki ścisłe były gruntem dla teorii filozoficznych, tym fundamentem, na którym one się budowały, w przeciwieństwie do dogmatyzmu marksizmu-łeninizmu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zaczęły chorować moje dzieci. Złe warunki materialne zmusiły do wynajęcia jednego z mych trzech pokoi. Moja żmudna praca pochłaniała cały mój czas, a dzieci potrzebowały pilnej opieki. Po półtorarocznej pracy nad sobą, mając za sobą już niezłe sukcesy, musiałam zrezygnować z aspirantury. Mój kierownik naukowy napisał do mnie trzy listy, prosząc, bym kontynuowała naukę, ze łzami odpisałam, że wobec dzieci mam ważniejszy obowiązek... Mąż wrócił do Brześcia jako docent i życie znów się polepszyło, lecz dzieci podrastały, trzeba było myśleć o ich kształceniu. Jako nauczycielka fizyki otrzymałam najwyższą płacę, lecz nadal brałam dużo godzin nadliczbowych z myślą o przyszłej emeryturze. Lecz to okazało się na nic... Syn skończył szkołę świetnie i pojechał do kochanego Grodna uczyć się na lekarza, potem córka do Mińska, uczyć się na ekonomistę. Znów materialnie życie znacznie się pogorszyło. Trzeba było wynająć dzieciom mieszkanie, stypendium nie starczało im na wyżywienie, trzeba było myśleć jak ubrać, obuć... Syn uczył się 7 lat, córka - 5. Syn ma już swoją rodzinę, pracuje jako lekarz niedaleko od Brześcia, żona też lekarka - Białorusinka, jej rodzice w Polsce skończyli gimnazjum, dobrze wychowali mą synową. Mają dwie córki - Weronikę i Wiktorię. Córeczki syna dobrze się uczą, chodzą do szkoły muzycznej, uczestniczą w spotkaniach Młodej Polonii, uczą się języka polskiego. Nieszczęśliwy los spotkał córkę. Mając 18 lat, w Mińsku wyszła za mąż za podchorążego, Rosjanina, też w tym wieku. Ani ja, ani mąż nie zdołaliśmy jej odwieść od tego zamążpójścia. Teraz ona mieszka koło Moskwy, ma dwie córeczki - Marię i Aleksandrę. O Marii jeszcze napiszę później, a Aleksandrę córka wychowuje tam, w Rosji, w biedzie i chłodzie. Mąż córki niepoważnie traktuje swoje obowiązki wobec rodziny, jego postępowanie wzbudza wątpliwo- 62 Maria Sulima ści pod każdym względem. Zapraszam córkę z Oleńką (4 lata) do Brześcia, obiecuje... My z mężem już jesteśmy na emeryturze. On otrzymuje miesięcznie około 15 dolarów USA, ja trochę mniej. Znów powstał problem, jak wyżyć, nie upaść. Wyjście znaleźliśmy w naszym ogrodzie (25 arów) za Brześciem, w odległości 30 km. Wszystkie warzywa mamy swoje, mąż ciągle tam pracuje, ja mu czasem pomagam. Gleba jest bardzo dobra, roślin nie trzeba podlewać, codziennie jeździ pociąg. Mąż nie ma do mnie żalu, bo rozumie mnie, wie, że czasu też nie marnuję. Przede wszystkim bardzo pracuję nad sobą, udoskonalam swój język ojczysty. Stanisław Szober (autor słownika) - to mój wielki przyjaciel, w nocnej ciszy nieraz spędzam swój czas i piszę wiersze. Wydałam dwa tomiki - pierwszy pomogła wydać Ambasada Polska w Mińsku, drugi - Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie" w Warszawie i moja cioteczna siostra ze Szczecina - Maria Klimkiewicz. Teraz marzę by wydać trzeci tomik, lecz wszystko musi znaleźć oparcie w funduszach. Korektę do mych wierszy robią polscy dziennikarze, poloniści. Bardzo pochlebną opinię o mej twórczości dał pisarz B. Grzymała-Siedlecki, niestety, rok temu zmarł. Więc nadal pracuję nad sobą, żeby pisać lepiej i ładniej w sensie poetyckim. Oprócz tego prowadzę wokalno-poetycki zespół „Gerbera" (on tak się nazywa, bo mój pierwszy wiersz w języku ojczystym nazywał się „Gerbera"). W tym zespole pracują 4 osoby, wokalistka - młoda, ładna kobieta po Akademii Muzycznej, koncertmistrz - też młoda kobieta po Akademii Muzycznej, recytatorka - Marysia Rusanow-Sulima (córka mej córki, która mieszka koło Moskwy) i ja, jako kierowniczka. Istniejemy już ponad pięć lat, dałyśmy ponad 100 koncertów, tak u siebie na Białorusi, jak i w Polsce. Dwa lata temu zostałyśmy laureatami Światowego Polonijnego Festiwalu im. M. Konopnickiej. Dysponujemy programami muzyki klasycznej, sakralnej, ludowej, poezji śpiewanej A. Mickiewicza, M. Konopnickiej, mamy program „Witaj kolędo", a tak samo mamy dwa własne programy - „Mój kraj Polesie" i „Gdy nagle zapłonął świat", teksty są moje, muzyka kompozytorów białoruskich. Z reguły nasz program, to wiązanka wierszy i utworów śpiewanych. Wokalistka ma sopran liryczny, więc „Ave Maria" Gunoda w jej wykonaniu w kościołach w Polsce brzmi pięknie. W Polsce mieliśmy występy w Szczecinie (Zamek Książąt Pomorskich), w Legnicy, Siedlcach, Białymstoku, Koszalinie, Białej Podlaskiej, Warszawie, Jaworze itd., koncerty dajemy społecznie. 6 II 1999 roku miałyśmy koncert w Towarzystwie Miłośników Wołynia i Polesia w klubie Pietrzaka. Oprócz tego, jestem prezesem Polskiej Macierzy Szkolnej „Polesie", która jest oddziałem obwodowym polonijnej organizacji Polskiej Macierzy Szkolnej w Grodnie, którą prowadzi docent St. Sienkiewicz. Na Polesiu odradzamy kulturę polską, zespół „Gerbera" odgrywa w tym sensie ważną rolę - ponad 2000 dzieci w Brześciu i obwodzie brzeskim pobiera naukę języka polskiego na fakultatywnych zajęciach i w kółkach, organizujemy Maria Sulima 63 konferencje metodyczne związane z nauczaniem metodyki wykładania języka polskiego. Co roku odbywa się konkurs recytatorski „Kresy - 1998", „Kresy - 1999" itd. Dzięki Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska" latem organizujemy odpoczynek dzieci z rodzin polskich, mieszanych w Polsce, wyposażamy w podręczniki, zeszyty metodyczne, poglądowe, pomoce naukowe itd. W Brześciu mamy pojedyncze klasy z polskim językiem wykładowym w rosyjskiej szkole nr 9 (zerówka, pierwsza, druga, trzecia, czwarta klasa), piąta już jest w języku rosyjskim. Każdego roku zbiera się początkowa polska klasa, to nie jest takie proste, często rodzice tych dzieci nie widzą przyszłości dla swych dzieci, liczą, że nie zdołają pokonać trudnego programu (dzieci uczą się polskiego, rosyjskiego, białoruskiego, języka angielskiego). Ale jakby nie było, liczę, że te polskie pięć klas to są pierwsze nasze jaskółki, dlatego tak dużo czasu i sił tracę na zbiórkę tych klas. Organizujemy dzieciom wycieczki po pięknym Polesiu - w zeszłym roku - szlakiem Mickiewicza (Zaosie, Świteź, Nowogródek), w tym roku - Kosowo - Mir - Nieśwież. Organizujemy imprezy, poświęcone naszym słynnym ludziom Polesia - R. Trauguttowi, A. Mickiewiczowi, J. Niemcewiczowi. Wielką trwogę budzi to, że władze miasta nie pozwalają nam, abyśmy mieli swój własny budynek - Dom Polski. Przedwojenna Polska Macierz Szkolna (budynek na ulicy Lenina 66), zbudowana za środki obywateli brzeskich, jest zgodnie z międzynarodowym prawem naszą własnością. Prezydent miasta Brześć na moje upominanie się o budynek powiedział, że międzynarodowe prawo u nas nie działa, że gdy będę miała 2 000 000 dolarów USA, to wtedy mogę przyjść do niego w tej sprawie. Odpowiedziałam mu, że gdy będę mieć tę sumę, nie mam po co do niego przychodzić. Więc już mijają trzy lata, jak istnieje PMS „Polesie", z siedzibą w mym mieszkaniu, mam duże, trzypokojowe mieszkanie, mąż je otrzymał, gdy pracował jako kierownik katedry na politechnice. PMS „Polesie" liczy 65 entuzjastów społecznych. Robimy niemało, lecz do zrobienia jest jeszcze więcej. Nie jest to łatwe w obecnym czasie. Podejrzliwie przypatrują się władze naszej działalności. Nie pozwolono utworzyć pocztu z flagą polską i białoruską podczas imprezy poświęconej A. Mickiewiczowi. W Brześciu mamy pomnik wielkiego wieszcza. Wielki obowiązek mamy wobec katolickiego cmentarza przy ul. Puszkiń-skiej. To jest zabytkowy cmentarz, tam spoczywają słynni ludzie (Niemcewicz, Radziwiłłowie i inni). Przez lata panowania bolszewików i ich naśladowców, cmentarz został zdewastowany, ogrodzenie jest w żałosnym stanie. Coś dobrego w planie uporządkowania parę lat temu zrobiła firma „Energopol" z Polski. Stare drzewa, złamane pomniki z marmuru, zniszczone i połamane ogrodzenie były dla nas praktycznie nie do uporządkowania. Lecz w tym roku konsul generalny pan T. Klimański w Brześciu pomógł z techniką, piłowaniem drzew, nabyciem farby itd. i katolicki cmentarz przyjął inny wygląd. Nasza organizacja pracowała prawie całe lato, a sobota, to była obowiązkowa. Już prawie każda mogiłka uporządkowana, pomalowany każdy krzyż, kwatery żoł- 64 Maria Sulima nierzy Piłsudskiego wszystkie są uporządkowane, dróżki wyczyszczone. Miejscowi bardzo dziwili się tej naszej pracy, a nam było wstyd, że tyle czasu cmentarz był w opłakanym stanie... Oprócz tego, pod skrzydłem „Polesia" działa Klub Kobiet (przeważnie rencistki) i Młoda Polonia. Jestem dyrektorem tej ostatniej. Młoda Polonia - Europa - Świat, wiceprezesem której jest pan J. Kaczmarek w Warszawie, organizuje bardzo ciekawe imprezy, konkursy, odpoczynek dzieci podczas letnich wakacji. Mamy u siebie cztery kluby Młodej Polonii. Młodzież nasza odpoczywała w Pasymiu, w Rabce, na konkursach literackich zajęła trzecie miejsce, na fotograficznym - drugie. Młodzież z tych klubów uczy się języka swych przodków, poznaje historię Polski i Polesia, w Wierchowiczach dbają o mogiły akowców poległych w Mańczakach. Staramy się z polską piosenką, wierszem, mieć występ w radio, w TV. Chociaż i nie tak łatwo, lecz to nam się czasem w Brześciu udaje. Wspólnie z Konsulatem Generalnym w Brześciu obchodzimy święta 3 Maja i 11 Listopada. W ogóle, Białorusini są do Polaków przychylni, przecież dużo mamy wspólnego i w historii, i w kulturze. Białorusini mówią, że T. Kościuszko i A. Mickiewicz - to Białorusini, ale to nie przeszkadza nam podczas wspólnej imprezy mówić swoje, że byli Polakami. Nawet na pamiątkowej tablicy w Kosowo, poświęconej T. Kościuszce - napisano, że ta tablica jest poświęcona Andrzejowi Tadeuszowi Kościuszce, synowi ziemi białoruskiej... Rosjanie są gorsi. Gdy tu do nas weszli jako zaborcy, stwierdzili, że są bezkarni. Polacy - to wrogowie, Białorusini - to niewolnicy. Zajęli wszystkie lepsze miejsca, władzę wzięli w swe ręce, ich dzieci miały nieporównanie lepsze szansę i w nauce, i w życiu. „Starszy brat" robił co chciał, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za swe czyny. Kto się nie zgadzał, to zawsze na Syberii starczało miejsca. Dzień dzisiejszy - to oznaka, że powraca przeszłość. Znów będzie wspólny Sybir, znów giną ludzie, znów TV podporządkowana państwu ogłupia, tych biednych 10 milionów ludzi wysyła się za kraty, znów leje się krew tych lepszych. A większość udaje, że nie widzi, nie słyszy, nie rozumie. Znów strach zapanował w ludzkich sercach. Nie ma prawie szkół białoruskich, nie rozmawiają prawie po białorusku, nie ma już flagi narodowej, swego godła. Prawosławie gra w dudkę dyktatora. I oto trzeba przeżyć każdy dzień, każdą godzinę w kraju, gdzie jest dla ciebie wszystko obce, gdzie jesteś nie rozumiany, upokorzony. Trudno zachować w sobie godność człowieka, mając w kieszeni na dzień 30 centów, a przecież ceny na wszystko są wyższe, niż w Polsce. Dla siebie wyjścia nie widzę. Z wielkim trudem dostałabym kartę Polaka czy kartę pobytu, lecz z czym ja przyjadę do Polski, kto mnie, kobiecie w tym wieku i biednej, da przytułek, rentę? Bywam na spotkaniach w kręgach inteligencji, Polacy z szacunkiem odnoszą się do mnie, lecz ludzie prości, gdy nieraz coś trzeba kupić w sklepie, Maria Sulima 65 mówią do mnie: „jesteś ruska" (poznają po śpiewnym akcencie), ja odpowiadam: „nie, jestem Polką". Oni: „teraz wy wszyscy chcecie być Polakami, bo u nas lepiej". Przykro to słyszeć i bardzo boleśnie, bo my żyjemy na swej ziemi, ziemi swych przodków, my jej nie podzieliliśmy, to ona od nas odeszła, Polska nasza. Kto winien?! Churchill, Stalin, Roosevelt, Truman - pewno wszyscy razem... I oto ten płacz mojej duszy: Jestem sierotą Na ziemi kochanej Przodków krwią, potem Obficie zalanej Jestem sierotą Choć Polska za Bugiem, Poszłabym piechotą -Lecz skuli łańcuchem Leciałabym ptakiem Mam skrzydła złamane, Więc włóczę się szlakiem Mnie losem wskazanym O Polsce myśl jedna Jak słońce wciąż grzeje, Lecz jej czy potrzebna?! Już tracę nadzieję.. .Jestem sierotą" Moja szczera spowiedź nie byłaby pełna, gdybym nie napisała paru słów o Marysieńce, jedenastoletniej wnuczce, córce mojej córki z Moskwy. Zabrałam ją, otrzymawszy zgodę rodziców i oto już siedem lat ona żyje wspólnie z nami, dziadkami. Skończyła 4 polskie klasy, mówi piękną polszczyzną (ją nauczali nauczyciele z Polski), bardzo lubi poezję, recytuje A. Mickiewicza, A. Oppma-na, M. Konopnicką, J. Brzechwę, J. Słowackiego, jest laureatką konkursów recytatorskich, w zespole „Gerbera" recytuje zgodnie z programem autorów, uczy się gry na pianinie. Gdy zobaczy mnie smutną, to siada i gra Mazurka Dąbrowskiego albo Poloneza M. Ogińskiego, to już obowiązkowo uśmiech rozjaśni moją twarz. Otrzymała w tym roku III miejsce na konkursie literackim Europa-Świat w Warszawie za opowiadanie. Kocha Sienkiewicza i Verne'a, w ogóle jest dla mnie promykiem słońca... Marzy, aby pojechać na zawsze do Polski, a póki co, recytuje ten oto mój wiersz, napisany specjalnie dla niej, recytuje pod dźwięki Poloneza Ogińskiego. 66 Maria Sulima „Pożegnanie z Ojczyzną" Ojczyzno! Ja do ciebie powrócę Szmerem wody źródlanej Tą piosenką, co nucą Serca tych zakochanych Ja do ciebie powrócę Gwiazdą jasną sierpniową, Co w przestrzeni porzuca Ślad złocisto-ogniowy Ja do ciebie powrócę Szronem białosrebrzystym Kryształową narzutą, Co perłami wciąż lśni się Ja do ciebie powrócę Wonią łąki kwitnącej Tą jutrzenką, co rzuca Pierwszy promień gorący Ja do ciebie powrócę Wtórem liści alei, Tylko czas niech się skraca I nie gaśnie nadzieja Niech mnie życie nie smuci Nie rozżala deszcz rzewny, Ja do ciebie powrócę, Ma Ojczyzno, na pewno. Teraz Maria chodzi do 6. rosyjskiej klasy (już wyżej czwartej, polskiej klasy nie mamy), uczy się gruntownie angielskiego, otrzymuje bardzo dobre stopnie... Wysyłam też państwu parę artykułów o losie Polaków z Brześcia, niestety oni już wszyscy zmarli. One były wydrukowane w „Głosie znad Niemna". „Poleski kraj" Gdy miesiąc maj Poleski kraj W wiosenny strój ubierze, Zabłyszczą wody, Zapachnie miodem I człowiek w cud uwierzy. Maria Sulima 67 Tam perły ros, Tam wonny wrzos Tam rzeki modre płyną Tam srebrne zdroje, A dusza moja W dziewiczych lasach ginie. Poleski kraj To piękny gaj Olbrzymich brzóz sędziwych, Tam grząskie knieje, Tam baśnią wieje Tych czasów dawnych siwych. Gdy spadnie zmierzch I łzami deszcz Omyje kraj powoli, W księżyca blasku Wśród kniej i lasów Zabłyszczy Krzyż Boboli. Hartuje pierś Waleczna pieśń, Odwiecznie dumnej puszczy, W tych błogich stronach Rodzinne domy Traugutta i Kościuszki. Polesie wie Jak w słynne dnie Powstańcy tu walczyli, A polne maki We krwi Polaków Od zórz czerwieńsze były. Gdy wstrząśnie las I grzmot i blask, A niebo się zachmurzy - To echo strzałów Co w wojnę brzmiały Poleskim zrywem „Burzy". „Dewajtis" dąb, Omszały zrąb Tak wiele uczuć budzą, 68 Maria Sulima Tam w sennej ciszy Czasem się słyszy Głos z chaty leśnych ludzi. Upływa czas I szumi las Składając opowieści, O dziejach dawnych, O ludziach sławnych Na ziemi mej Poleskiej. Maria Sulima Edward Szczasiuk* Zamieszkały we wsi Szuryczy na Grodzieńszczyźnie, gdzie urodził się 1931 r., jako jedno z sześciorga dzieci w rodzinie chłopskiej. Wykształcenie wyższe, absolwent matematyki Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego w Mińsku. Aż do emerytury w 1996 r. pracował jako nauczyciel matematyki i fizyki. * * Zimą 1944 r. chodziłem do szkoły, jeżeli można ją nazwać szkołą. Uczyła nas w swoim domu była polska nauczycielka, dokładniej w chacie mamy swego męża Haładka. Rozkład pomieszczeń w domu był następujący: wchodziło się do sieni, później była kuchnia z dużym chlebowym piecem, tzw. ruskim piecem, a za przepierzeniem z desek był czysty pokój. W tym pokoju stał stół i ławy do siedzenia, na których my, 6 chłopców, siedzieliśmy przy stole i uczyliśmy się. Nasza nauczycielka zaglądała do nas z kuchni, dawała nam coś do czytania i pisania, a sama wracała do kuchni, gotować obiad dla swojej rodziny. Z kuchni do izby wdzierał się dym. Dymił piec, gdyż uwiązł szyber i nie można było otworzyć przewodu kominowego. Dym wychodził na kuchnię, a z kuchni drzwiami do sieni i dalej na dwór. Tak więc, zanim nasza nauczycielka ugotowała obiad, to ona i my wystarczająco nawdychaliśmy się dymu. Od czadu bolały nas głowy. Nauczycielka robiła przerwę, uczniowie biegli bawić się na ulicę, a nauczycielka karmiła swoją trzodę i znajdujące się w chlewie bydło. Wietrzyła pomieszczenia chaty, zamykała drzwi i zaczynaliśmy lekcje, zajęcia prowadziła już nauczycielka. My rozwiązywaliśmy zadania, pisaliśmy dyktando, a nauczycielka sprawdzała, jak zrobiliśmy zadania, stawiała stopnie (w systemie piątkowym). Tak minęły dwa miesiące: grudzień i styczeń. W lutym i marcu zreperowano piec. Nauki pobieraliśmy tylko do końca marca. Mąż nauczycielki uczył we wsi Kałanaja, 2 km dalej i rano wychodził z domu. Lekcje były tajne, żeby nie dowiedzieli się Niemcy. Okupacyjna władza niemiecka nie zezwalała na naukę w języku polskim. W miasteczkach zezwolono tylko dzieciom białoruskim uczyć się w języku białoruskim, bo władza białoruska współpracowała z Niemcami. * tłumaczenie z j. białoruskiego 70 Edward Szczasiuk Za miesiąc mojej nauki, tato cały dzień młócił zboże. Za trzy miesiące mojej nauki, przez trzy dni młócił cepem zboże nauczycielki (przede wszystkim żyto). Mniejszą część młóconego zboża stanowiły: jęczmień, gryka, groch. W czasie mojej nauki w Szuryczach zdarzył się taki wypadek. Rankiem wyszedłem z domu do „szkoły". Ledwo wyszedłem za bramkę, aż tu Niemiec-„co, szkoła? Szkoła?" W ręku niosłem książki, nie schowałem ich. Zatrzymałem się i stoję oszołomiony tym pytaniem Niemca i samym Niemcem. Milczę. Niemiec nie zaczepiał mnie. Poszedł dalej. Dalej do domu nauczycielki nie szedłem już ulicą, lecz opłotkami, przez ogrody. Jej mąż nie poszedł jeszcze do Kałanej, opowiedziałem mu o spotkaniu z Niemcem. Później żałowałem, że mu o tym powiedziałem, ponieważ on mocno pociągnął mnie za ucho, za to, że nie schowałem książek, mówiąc: „dlaczego nie schowałeś książek na brzuchu pod koszulą?" Szkoła była nielegalna, zatajano to przed okupantem niemieckim. Gdy do wsi przyjeżdżali Niemcy, wówczas nasza szkoła nie istniała, a uczniowie wracali do domów, ze strachem wyglądając zza zasłonek w oknach. Niemcy wchodzili do domów i żądali: „matka dawaj albo cztery jaja, albo kurę!" Mama wolała oddać cztery jaja, niż jedną kurę. Wiosną nie chodziliśmy do szkoły. Nasza nauczycielka pracowała w swoim ogrodzie, a my, chłopcy, pasaliśmy krowy. Moi rodzice nie mieli krowy, to pasałem razem z pastuchami sąsiada. Na pastwisku oni grali w różne gry, bawili się na przykład w świnkę. Do pasących stado czasami przychodzili czerwoni partyzanci (Niemcy nazywali ich bandytami). Rzadko przychodzili AK-owcy. Więcej ich było w rejonie wołkowyskim. Partyzanci chcieli, aby zaprowadzić ich we wskazane miejsce. Starsi chłopcy znali wszystkie głuche, nieuczęszczane ścieżki-dróżki i prowadzili. Musieli prowadzić. Pamiętam, jak pewnego razu przyszli do nas na pastwisko partyzanci. Zabrali mego starszego kolegę i kazali mu przeprowadzić ich. Ja sam zostałem przy krowach. Przypędziłem krowy już do domu, a jego jeszcze nie było, nie wrócił. Jego mama pyta się mnie: gdzie jest Antoni? - Poprowadził partyzantów. - Nie mów tego nikomu, żeby nie dowiedzieli się Niemcy. Do domu wrócił on po północy. Do jego powrotu nikt z rodziny nie spał, wszyscy przeżywali, czekali na syna. Rano opowiedział, że prowadził ich przez bagna i olszynę. - Dlaczego prowadzisz nas przez bagna, a nie drogą? - Na drodze można natrafić na zasadzkę niemiecką, a na bagnach jej nie ma. - Rozumujesz prawidłowo. - Nie chcę siebie i was podprowadzić pod niemieckie kule. Było to wiosną 1944 r. Latem przesunął się do naszej wsi front, a razem z nim i czas wyzwolenia od Niemców. Edward Szczasiuk 71 W lipcu 1944 r. przyszli nasi wyzwoliciele. Nasza rodzina wróciła do swojej wsi Terespol (podczas okupacji niemieckiej zostaliśmy wysiedleni, a wieś spalona, gdyż znajdowała się blisko lasu). Żołnierze radzieccy, którzy wyszli z okrążenia i szli od strony Białegostoku, byli u nas częstymi gośćmi. Za pomoc żołnierzom była wysiedlona nasza wieś. Po powrocie ludzie budowali szałasy i tak mieszkali do zimy 1944 r. W grudniu zbudowaliśmy niewielką chatkę z dwoma okienkami i piecem. Na Boże Narodzenie mieszkaliśmy już w tej chacie. Jesienią pasałem krowy (mieliśmy już krowę). Podczas pasania, w odległości jakieś 1500 m usłyszeliśmy strzały z automatu. Strzelali sowieccy pograniczni-cy, szli całą kompanią, a może i więcej ich było. Wiejskie kobiety zauważyły ich z lasku, gdzie zbierały grzyby. Przybiegły do wsi i kazały mężczyznom uciekać. W tych czasach wyłapywano mężczyzn i wysyłano do wojska na front. Nasi nie chcieli iść na wojnę, bo pamiętali rok 1939 i wspólną niemiecko-so-wiecką paradę w Brześciu. Fotografie z tej parady w 1939 r. publikowały nawet gazety. Niektórzy jeszcze mają te gazety z artykułami i zdjęciami parady. My Polacy walczyliśmy z Niemcami, a bolszewicy wbili nam bagnety w plecy, więc niech teraz walczą ze swoimi sojusznikami sami, bez nas - mówili bardziej świadomi ludzie. Z południowego końca wsi biegli mężczyźni, chłopcy, a pogranicznicy strzelali, aż kule gwizdały obok nas, ale my, pastuszkowie nie baliśmy się. Pewien człowiek z sąsiedniej, oddalonej o 4 km wioski jechał z żoną naprzeciw uciekającym. - Uciekaj, wszyscy biegną! Zeskoczył z wozu, przebiegł może ze 100 m i upadł przeszyty serią z automatu. Ktoś przebiegł obok nas, pobiegł w zarośla i dalej w las. Pogranicznicy z automatami przybiegli do nas, pastuchów: „Polskie mordy! Kto tu biegł?" Ale my nie przestraszyliśmy się ich: „biegnijcie i łapcie! Nie wiemy kto biegł. My tylko pilnujemy krów". Oni skierowali automaty w naszym kierunku. Ale tak się to już przyjęło, że jak tylko we wsi pojawili się bolszewicy, to wszystkie dzieciaki chodziły za nimi. Rozumieliśmy ich język i nie baliśmy się ich, więc i pograniczników z automatami nie przestraszyliśmy się, nawet gdy strzelali. Tata budował dom. Miał przy sobie siekierę i dłuto, bo akurat wstawiał framugi drzwi. Nasza chata stała ostatnia w szeregu i znajdowała się na północnym krańcu wsi, 500 m od lasu. Jak tylko usłyszeliśmy strzały, przygo-niliśmy krowy pod dom i widzieliśmy, jak wielu uciekających przebiegało obok naszej chaty do lasu. Ci ze straży granicznej wezwali tatę do siebie. A on, tak jak pracował, z siekierą i dłutem, poszedł do nich: „polska mordo, nie chodź do nas z toporem i dłutem!" 72 Edward Szczasiuk Tata położył narzędzia na progu i poszedł do nich. Tatę aresztowano, a tych, kto został we wsi spędzili na pusty plac, gdzie leżały duże kamienie na fundament pod dom. Zebranych popędzili w stronę Nowego Dworu i Prużan. Tato przechodząc obok swojego domu, odłączył się od kolumny i skręcił na swoje podwórko. Nie zatrzymali go. Tata dobrze znał język rosyjski. W latach 1914-1917 służył w armii carskiej, później był uczestnikiem rewolucji. Potrafił z nimi rozmawiać, nawet sprzeczać się. Moja starsza siostra Jania poszła do lasu na grzyby. Gdy usłyszała strzały, biegła do wsi naprzeciw żołnierzom i kulom. Kule przeszyły w dwóch miejscach jej spódnicę, ale ona wróciła cała. Ojciec, jak to zobaczył, poszedł ze skargą do ich dowódcy: ,ja tego tak nie zostawię, dlaczego strzelano do dziewczynki? Ona biegła do was z lasu". W takim napięciu, z niepokojem, doczekaliśmy się dnia wyzwolenia 9 maja 1945 r. Tatę wybrano pełnomocnikiem, kimś w rodzaju sołtysa. W dniu 8 maja zjawił się u nas enkawudzista: „dlaczego nie wywieszono czerwonej flagi? - Bo nie mamy czerwonego płótna". Zabrał tatę do Parazawa, na rejonowy mityng z okazji wyzwolenia, a nam kazał wywiesić czerwoną flagę. Ale skąd ją wziąć? Znaleźliśmy czerwoną, kwiecistą chustkę i wywiesiliśmy na drążku, ale gdy enkawudzista z ojcem wyjechali, powiesiliśmy tę chustkę na płocie, aby wiatr jej nie porwał. W Para-zawie, na mityngu tacie kazali nieść portret Stalina. Zanim tata wrócił do domu, wiedzieliśmy już co było na tym mityngu. Po jego powrocie zapytaliśmy: „tato, dlaczego niosłeś Stalina! - Ponieważ kazali, więc niosłem. Nie mogłem rzucić, bo wysłano by mnie na Sybir. Przecież nie zabrałem go do domu, lecz po mityngu oddałem go im z powrotem". Po wyzwoleniu zlikwidowano pogłówne - podatek. Nie urządzano łapanek i nie wysyłano na front chłopców i młodych mężczyzn. Wszyscy wypełzali ze swoich nor i sami zgłaszali się na wezwanie komisji poborowej. Wprowadzono amnestię, ale na wszystkich nieżonatych mężczyzn nałożono podatek, tzw. „bykowe". Ponadto trzeba było odrabiać szarwarki (prace na rzecz państwa z koniem i siłą roboczą), oddawać normy żyta, ziemniaków i siana. Doczekaliśmy się 1947 r. W tym roku otwarto w naszej wsi szkołę, w domu prywatnym. Zacząłem chodzić do klasy pierwszej, chociaż mogłem rozpocząć naukę i od klasy drugiej, gdyż już miałem pewne przygotowanie z tajnej szkoły, do której chodziłem w 1944 r. W klasie pierwszej nie miałem nic do roboty, tak wytrwałem do lutego, a od lutego przestałem chodzić do szkoły. Nauczyciel dał mi kilka książek dla dorosłych, które przeczytałem do wiosny. W następnym już roku nauka szła mi dobrze. Ukończyłem szkołę podstawową z piątkowymi ocenami i zdałem do siedmioletniej szkoły w Bajarach, oddalonych o 5 km od naszej wsi. Siedmiolatkę ukończyłem po 2 latach nauki, do nauki w szkole byłem już za duży. Takich uczniów po wojnie było wielu. Edward Szczasiuk 73 Zapisałem się do parazawskiej szkoły rosyjskiej, w której wszystkie przedmioty prowadzono w języku rosyjskim. Ta szkoła znajdowała się w miasteczku rejonowym, oddalonym o 9 km od mojej wsi. Do szkoły jeździłem rowerem, a zimą mieszkałem na stancji w Parazawie. Początkowo nauka w języku rosyjskim sprawiała pewne kłopoty, szczególnie wymowa. Za odpowiedzi ustne z przedmiotów nie dostawałem piątek; nauczyciele zwracali uwagę na częste użycie wyrazów nierosyjskich. Przeważnie z odpowiedzi ustnych stawiali czwórki, z historii, biologii, literatury rosyjskiej. Przez trzy lata nauki w rosyjskiej szkole nauczyłem się mówić po rosyjsku i zupełnie zapomniałem język polski. Język polski słyszeliśmy tylko w kościele, ale nam, uczniom, zakazano chodzić do kościoła. Było powiedziane: „wybierajcie - albo kościół, albo nauka w szkole". Chcieliśmy uczyć się, mieć wykształcenie, więc nie chodziliśmy do swojego kościoła, lecz jeździliśmy do oddalonego o 40 km i to nieczęsto, tylko w czasie zimowych i letnich wakacji. W 1950 r. wszędzie powstawały kołchozy. Rodzice musieli „dobrowolnie" zapisać się do kołchozu. W 1950 r. przez całe lato pracowałem w kołchozie, głównie przy sianokosach: kosiłem, grabiłem i składałem siano do stogu. Wypracowałem 100 dniówek obrachunkowych. Jesienią zapłacono nam zaliczkę, po 1 kg żyta za dniówkę obliczeniową. Było tego 100 kg. Na koniec roku, w rozliczeniu ostatecznym wyszło tylko po 100 gr za dniówkę. W kołchozowym gospodarstwie pracowałem również latem 1951 r., 1952 r. i 1953 r. i nie mogłem wypracować tych 100 kg żyta, odliczyli je od dniówek taty. Już więcej nie chodziłem do pracy w kołchozie. W szkole i nie tylko w szkole, prowadzono za czasów N. Chruszczowa wzmożoną propagandę komunizmu. W szkole mówili nam, że w 1980 r. już będziemy żyć w komunizmie. My, uczniowie, szczególnie dziewczynki, mocno w to wierzyliśmy. Bardzo zadowoleni i patetyczni, chociaż głodni, studiowaliśmy materiały XX-XXII Zjazdów Partii. Mówili: „pójdziesz do sklepu i bierz bez pieniędzy wszystko, co ci jest potrzebne. Wszystkiego będzie pod dostatkiem. Dzieci z pobliskich wsi do szkoły będą jeździć na rowerach, a rowery dostaną za darmo. Uczniów z oddalonych wsi będą dowozić do szkoły bezpłatnie. Wstajesz rano, myjesz się, ubierasz, przyciskasz guzik - otwiera się szafka i na tacy otrzymujesz smaczne śniadanie". Ale gdy przyszedł rok 1980, to nawet za pieniądze nie można było czegokolwiek kupić. W sklepach pusto, pracownicy sklepów wykupywali wszystko, a dla zwykłych ludzi, na pokaz że handel idzie, wyrzucali trochę towarów. Kolejki ustawiały się długie, nawet po 500 osób, a towaru starczyło dla 20 osób. Ja pracowałem jako nauczyciel, więc nie miałem możliwości stać od północy w kolejce. W czasie nauki, w latach 1947-1956 kołchozy nie płaciły pracownikom pieniędzy, ale radziliśmy sobie, robiliśmy cebry, ja wypłatałem kosze. Za pieniądze zarobione ze sprzedaży cebrów i koszy kupowałem sobie podręczniki, a nawet stać mnie było na zakup garnituru i koszuli. 74 Edward Szczasiuk Po ukończeniu szkoły średniej w Parazawie, złożyłem podanie o przyjęcie mnie na Wydział Architektoniczno-Budowlany Mińskiego Instytutu Budowlanego, ale nie dostałem się. Na egzaminie z języka rosyjskiego otrzymałem 3 i nie uzyskałem odpowiedniej ilości punktów. Po otrzymaniu zawiadomienia o dopuszczeniu do egzaminu, wydano mi dowód na pięć lat. W biurze paszportowym powiedzieli: „dać dowód, niech wychodzi na ludzi". Kołchoźnicy nie mieli dowodów, nie mogli nigdzie wyjechać do pracy, trudno było otrzymać takie zezwolenie. Nie dawano dokumentów, aby ludzie nie wyjeżdżali z kołchozu. Na początku 1957 roku młodzi chłopcy z mojej wsi, a wśród nich i ja, wybrali się na Ukrainę, do obwodu zaporoskiego do pracy w kołchozie, żeby zarobić pszenicy. Nasze kołchozy prawie nie płaciły za pracę, nie było nawet z czego upiec chleba. W 1952 r. rodzice wyhodowali krowę, więc sprzedali ją do sąsiedniego kołchozu za ziarno, otrzymali za nią 920 kg żyta. Dla naszej 10-osobowej rodziny chleba wystarczyło na cały rok. Ponadto kołchoz za rok pracy przydzielił jeszcze 160 kg. Pewnego razu mój młodszy brat Witali powiedział do mamy: „mamo, dlaczego u nas nie ma placków? Chleba również nie ma (krowy jeszcze nie sprzedaliśmy), a u Andryjewskich (sąsiedzi) dzisiaj na śniadanie były gryczane bliny. - Bo w tym tygodniu - mówi mama - ich tato zwoził z kołchozowego pola grykę do stodoły, to może otrzepał trochę gryki, zebrał z klepiska do woreczka. Zmielili w żarnach i upiekli bliny. - Mamo, a do stodoły, w której złożono grykę jest przejście, dziura w porębie. To ja przejdę tam, naobijam gryki, przyniosę do domu, zmielimy w babcinych żarnach, a ty napieczesz blinów. - Nie synku, nie chodź tam, bo może cię tam czymś przywalić, nie dasz rady wyleźć i udusisz się. A jak i przyniesiesz, to może być jeszcze gorsze nieszczęście niż głód. Jak znajdą grykę, zasądzą tatę. U Kaładziejowych znaleźli w chlewie pod stropem osiem snopków owsa i jęczmienia, i ich tatę zasądzili na osiem lat więzienia. Jeden człowiek z Nowego Dworu - Ramanowski - nakosił osiem kopek siana w zaroślach, gdzie kołchoz zostawił, za to również dostał osiem lat łagrów. W Nowym Dworze, w klubie zrobili wyjazdowy sąd pokazowy. Dzieci, niczego nie przynoście do domu, bo wszystko wyrzucę, a tata jak zobaczy - to nawet ukarze! Tata zrobił trzy cebry, sprzedamy na rynku, tylko trzeba zawieźć do Parazawa. - Mamy już 3 kg suszonych grzybów. Pojadę z grzybami do Wołkowyska (oddalony o 40 km), sprzedam grzyby i cebry, i kupię worek mąki sojowej. Napiekę wam dużo blinów sojowych". Dwa tygodnie później mama przywiozła z Wołkowyska cztery bochenki chleba, bułkę i worek mąki sojowej. Z oddalonego o 9 km Parazawa, worek ten przywiózł na rowerze starszy brat Janek. We wrześniu mieliśmy co jeść i nie trzeba było myśleć o kołchozowej gryce. Minęło jeszcze 20 dni i przywieźliśmy 920 kg żyta za krowę. Przychodziły do nas dzieci sąsiadów, a my w tajemnicy Edward Szczasiuk 75 przed dorosłymi dawaliśmy im trochę chleba, albo wynosiliśmy na dwór kilka blinów. Na naszych 30 arach wyrosły dobre ziemniaki. Wykarmiliśmy wieprzka i po uboju mieliśmy mięso na Boże Narodzenie. Nie głodowaliśmy już. Szar-szunowicze z naszej wsi mieli tylko ziemniaki, zjedli je zimą, a wiosną ich matka gotowała 20-litrowy gar lebiody i tak jedli. Ich tata mówił, że dobra jest lebioda zabielana i żeby chociaż była z ziemniakami. Dostali działkę ziemi - 30 arów, ale nie mieli czym jej obsadzić lub obsiać. - Może kto za połowę plonu obsadzi naszą działkę - mówił tata Szarszu-nowicz. Wieś postanowiła na zebraniu, że z każdego domu dadzą po koszu ziemniaków, żeby mieli czym obsadzić działkę. Po przybyciu na Ukrainę, przyjęto nas do pracy w kołchozie i nie żądano od nas dokumentów. Według umowy mieliśmy dostać po 2 kg pszenicy za dniówkę obrachunkową i jeszcze pieniędzmi - 2 ruble. Pieniądze jeszcze nie były po dewaluacji (przed reformą pieniężną Chruszczowa). Za dwa ruble można było kupić kawałek mydła gospodarczego, a kilogram chleba kosztował 3 ruble. Pracowaliśmy w kołchozie, dziewczęta pracowały przy udoju krów, opiekowały się cielętami, trzodą chlewną. Ja woziłem słomę. Dali mi specjalny, długi na 6 m wóz (tzw. arba), zaprzężony w parę koni. Słomę trzeba było przywozić ze sterty na polu. Słomę na Ukrainie układano w wysokie, 15-metrowe sterty, na taką oblodzoną stertę trudno było wleźć, można było pośliznąć się i naderwać. Wbijaliśmy dwa 1-metrowe pręty zakończone hakami i jak alpiniści wdrapywaliśmy się na te sterty. Słomę ze sterty zrzucał jeden robotnik, a jego pomocnik układał ją na wozie. Ugniataliśmy słomę tylko z przodu wozu. Wóz słomy liczono nam jako 500 kg. Pewnego dnia podpowiedziano nam, że w tym dniu będzie kontrola, więc dobrze udeptaliśmy wóz, ważył aż 1200 kg, ale i tak wpisano tylko 500 kg, więc robiliśmy tak jak dotąd. Zimą ciężko było wozić słomę. Były częste odwilże, a czarnoziem lepił się do nóg i kół, i co każde 300 m trzeba było czyścić koła. Ale zimą, gdy ziemia była zamarznięta i wiosną, gdy już sucho - było dobrze. Zawarliśmy umowę na 6 miesięcy, odrobiliśmy swoje, ale więcej nie chcieliśmy pracować. My, przyjezdni, rozmawialiśmy z Ukraińcami po rosyjsku, oni - po ukraińsku. Początkowo myśleliśmy, że oni, jak małe dzieci, udają. Ale jeżeli znasz język polski i białoruski, to z łatwością można zrozumieć i język ukraiński. Słowa są podobne, niektóre zaś - nie, np.: pewien - kaczet, kozioł - cap. Ukraińcy nie rozmawiali po rosyjsku, a może nie chcieli rozmawiać. Nas nazywali „kacapami", bo rozmawialiśmy po rosyjsku. Rozumieliśmy ich język, a oni rozumieli nas. Minęło kilka miesięcy. Już miałem dosyć ichniego „kacap". Więc pytam: „dlaczego tak nas nazywacie?" Wyjaśnili mi: - Ruscy przyjechali tu jeszcze w XIX wieku, z „kacapszczyzny", z Rosji w łapciach, ale byli dobrymi majstrami i zbudowali tu dobre kominy. Mieli długie brody, jak capy (kozły), kak cap. Z wyrazu „kak" skreślono Je" i wyszło 76 Edward Szczasiuk „kacap". Wyjąłem z kieszeni dowód i pokazałem im, że jestem Polakiem, że w rubryce narodowość mam wpisane: Polak. - Polak! Polak, toż to jeszcze gorsza cholera od kacapa. I tak, nie byłem rad, że pokazałem im ten dowód, ale więcej kacapami nas nie nazywano. Tylko dziwowali się, jak to możliwe, że za tak krótki okres nauczyliśmy się „bałakać" (mówić) po kacapsku. - My przez 40 lat nie nauczyliśmy się gadać po kacapsku, a wy opanowaliście ich język w czasie około 10 lat. Na Ukrainie zarobiliśmy dobrze, ja i moja siostra za 6 miesięcy pracy otrzymaliśmy 3 tony pszenicy. Kupiliśmy co nieco z ubrania. Ja w Zaporoskim Kraju kupiłem zegarek na rękę marki „Majak", który chodzi do dzisiaj. Zapłaciliśmy za przewóz ziarna koleją do Wołkowyska. Było nas dziesięcioro, więc zapłaciliśmy za cały wagon, za przewóz do samego Wołkowyska 3000 km drogi. Teraz to nawet przez rok pracy w kołchozie nie zarobisz na opłatę za transport z południa Ukrainy 3 ton pszenicy. Sami wracaliśmy pociągiem osobowym, w domu byliśmy wcześniej niż nasz ładunek. Na stacji w Wołko-wysku zostawiliśmy adres i pieniądze z prośbą o telegraficzne powiadomienie 0 przybyciu transportu. Gdy przyjechaliśmy po odbiór pszenicy, przekonaliśmy się, że był to ten sam wagon, do którego załadowaliśmy pszenicę, bo wewnątrz napisaliśmy po polsku kredą na ścianie „Wołkowysk". Starczyło nam chleba na kilka lat. Jeżeli ktoś miał dowód osobisty, mógł dostać się do pracy w każdym mieście. W Wołkowysku działała specjalna 69 kolumna. Werbowali robotników na budowy i kierowali do Moskwy, do Oddziału Budowy Mostów nr 4, który pracował przy budowie mostu na Łużnikach i mostu przy hotelu „Ukraina", około 1 km od Dworca Kijowskiego. Proponowano mi kierowanie brygadą cieśli, ale nie zgodziłem się, bo na tak dużej budowie byłem po raz pierwszy. Brygadzistą został chłopiec z Mińska, mój równolatek. Nasza brygada dyżurowała przy betoniarzach. Naszym zadaniem było łatanie dziur w tych miejscach, gdzie podczas ubijania wyciekał beton. Jeżeli odeskowanie wykonane było porządnie - nie mieliśmy nic do roboty. Po dwóch tygodniach pracy ludzie zaczęli uciekać z brygady, bo obawiali się, że za taką pracę nic nie zarobią. Byliśmy młodzi, niedoświadczeni, była to pierwsza nasza praca na budowie 1 sądziliśmy, że przetrzymują nas tu specjalnie. Trafiłem do brygady cieśli, której brygadzistą był starszy już i doświadczony moskwiczanin. Był to dobry człowiek, który nie lubił trunkowych i wyrzucał ich ze swojej brygady. Kazali nam zrobić odeskowanie pod płyty chodnikowe. Inżynier kierujący naszą brygadą wskazał na hotel „Ukraina" i powiedział: „zwróćcie uwagę, jak dokładnie i równo wykonane są gzymsy. Jeżeli robiąc odeskowanie, zrobimy coś niezgodnie z projektem, niedokładnie, to będzie brzydko. Przypuśćmy, że przy zalewaniu betonu deski osiądą i brzeg mostu wyjdzie krzywy. Wówczas patrząc na most z nadbrzeżnej ulicy, będzie z nas śmiać się niejedno pokolenie moskwiczan". Powiedziałem: „to dajcie nam szkice, gdzie jaki trójkąt robić oraz Edward Szczasiuk 77 na ile centymetrów wysuwać deski". Trójkąty te służyły za belki, a na nich kładziono deski. Przywieziono wagon desek, obciętych czterdziestek z modrzewia sybirskiego. Drzewo koloru czerwonawego o gęstych słojach. Praca z takim materiałem - to sama przyjemność. My zbijaliśmy z desek trójkąty, później umocowywaliśmy je do stalowych belek (legarów) mostu (w belce były specjalne otwory na drut) i dokładnie zamocowywaliśmy trzpieniem. Drut przeciągaliśmy do bocznego legara w trzech miejscach. Po umocowaniu trójkątów sprawdzaliśmy ich zamocowanie i kładliśmy deski. Po zrobieniu 600 m odeskowania (nasz odcinek pracy) inżynier sprawdził i powiedział: .jeżeli odeskowanie nie osunie się pod naciskiem betonu, to cała brygada otrzyma premię". Ja za tę pracę dostałem 5 grupę zaszeregowania kwalifikacyjnego, a byłem przyjęty jako robotnik 3 grupy. Trzeba powiedzieć, że mistrz miał siódmą grupę zaszeregowania. Z wdzięcznością wspominam Moskwę, nigdy wcześniej nie widziałem w mojej rodzinie, nawet u ojca (po sprzedaniu za 1000 rubli krowy) takiej sumy pieniędzy. Zaliczki dali nam 570 rb. i 5000 rubli wypłaty. Dobry garnitur kosztował wówczas 1000-1200 rubli. W tej pracy w Moskwie przeszły mi lata służby w wojsku; po zakończeniu podstawowych prac, cieśli będących w wieku poborowym (kto się zgodził) wysyłano na Angarę i do Bracka. Ja wróciłem do domu. Mój znajomy pojechał i wrócił bez stóp i bez palców na rękach. Wpadł zimą do rzeki i odmroził ręce, i nogi. Po powrocie z Moskwy byłem już za stary dla poboru do wojska, mój rocznik już odsłużył - mnie wydano książeczkę wojskową. Z Moskwy wróciłem we wrześniu, ale aż do Nowego Roku nie zjawiałem się w wojskowej komendzie uzupełnień, więc musiałem zapłacić 100 rubli kary. Jak wspomniałem wcześniej, za rządów N. Chruszczowa prowadzono wielką propagandę komunizmu. Namnożyło się różnych agentów, wyrastali jak grzyby po deszczu. Agenci robili spisy „zbędnej" trzody. Owce kazano od razu przy nich rżnąć. Człowiek zarzyna owcę, a obok niej stoi i beczy małe jagnię. Widowisko bardzo nieprzyjemne. Można było chować tylko jednego wieprzka i jedną krowę. Nasuwa się pytanie: a skąd wziąć to prosię do hodowli? Mój ojciec miał jałóweczkę, więc przyjechali i zabrali. Ojciec nie zgodził się jechać z nimi na wagę i powiedział, że cieliczka nie jest „zbędna". Zważyli sami i zapłacili bardzo niską cenę. W tamtych czasach ojciec mój nieraz tracił swoje mienie. Kołchoz zabrał nam stodołę, ale nie składował tam zboża, więc ojciec złożył w niej przywiezione z puszczy siano. Przyjechało kierownictwo kołchozu: „dlaczego ty, Szczasiuk, bez zezwolenia złożyłeś siano w stodole? Ojciec na to odparł: Będę jeszcze u was prosił zgody na korzystanie z własnej stodoły?!" Pokazali ojcu czyja jest stodoła. Nazajutrz przyjechali z całą brygadą kom-somolską i rozebrali stodołę, a deski złożyli obok stajni, niby na szopę dla wozów. Szopa ta nigdy nie została zbudowana, a deski kołchoźnicy rozkradali na opał. Sąsiedzi, którzy w stosunku do kierownictwa odnosili się łagodnie i jeszcze po kontroli zapraszali na obiad z alkoholem, nie byli prześladowani. 78 Edward Szczasiuk Niektóre ich budynki nadal stoją. Jednak są to rzadkie przypadki, stare budynki same uległy zniszczeniu. Tata był dumny z tego, że razem z Leninem brał udział w rewolucji. Od 1914 roku, aż do lutego 1917 r. walczył na rumuńskim i austriackim froncie, a później przyłączył się do sił rewolucyjnych. Do domu wrócił z Kijowa w tym czasie, gdy w Brześciu podrostki rozbrajali Niemców. Za tę cieliczkę zapłacono nawet mniej niż 40 rubli, jak za cielę, które tylko oddzielono od krowy. A cieliczka była 7-miesięczną jałówką. Jeden gospodarz schował prosiaka w wiejskim wychodku. Agent otworzył drzwi sławojki i prosiak wybiegł mu pod nogi, ubrudził agentowi spodnie. - Czyj prosiak? Czyj prosiak? - Złap, to będzie twój - śmieją się kołchoźnicy ze wsi. A ten prosiak cały utytłany, szaro-żółty. Agent musiał pójść do rzeki prać spodnie i pantofle. W tym dniu już nie spisywano trzody. W tym czasie ukończyłem uniwersytet i pracowałem jako nauczyciel matematyki i fizyki. Gospodyni, u której mieszkałem na kwaterze, miała dwa wieprzki. Umówiliśmy się z nią, że w razie czego, to jeden wieprzek jest mój, kupiłem go na ubój. Poszli do sąsiadów sprawdzić czy gospodyni mówi prawdę. Sąsiedzi wiedzieli o wszystkim i potwierdzili jej wersję. Człowiek z naszej wsi wziął skądś konia, żeby zwieźć z puszczy siano, które latem nakosił. Po tego konia przyszli milicjant z przewodniczącym rady wiejskiej oraz kierownictwo kołchozu, bo kołchoźnikom nie wolno było hodować koni. Gospodarz zamknął chlew, w którym stał koń, a sam schował się w pobliskich zaroślach. Przybysze chcieli wyłamać zamek. Kobieta lamentuje na całą wieś: „ludzie ratujcie!" My, mężczyźni, staliśmy na ulicy i słyszeliśmy jej krzyki i lamenty. Ja zaproponowałem, aby pójść i zobaczyć, co tam się dzieje. Poszliśmy całą grupą. - Co wy robicie - ona jest w ciąży. Przestraszycie ją. Kierownictwo zobaczyło, że jest nas dużo i chociaż nie mieliśmy nic w rękach, wycofali się z kwaśną miną. W 1958 r. gospodarz ten z żoną i trzema synami wyjechał do Polski. W Polsce urodziło im się jeszcze dwóch synów. Teraz oni mieszkają w Ameryce. Co oni tam opowiadają Amerykanom? Trzech synów posiada sowieckie metryki urodzenia. Po powrocie z Moskwy pracowałem na budowach w rejonie Parazawa. Budowaliśmy RTS-y (Bazy Remontu Traktorów). Zarabiałem mało, ale lepiej niż w kołchozie. Dostawałem 20 rubli za dzień pracy. Wówczas bochenek chleba kosztował 3 ruble. W roku 1961 przeprowadzono chruszczowowską dewaluację pieniężną w stosunku 10 do 1. Zmniejszono również ceny, ale nie w takim stopniu jak dewaluacja. Przykładowo: do reformy wiertło 8 mm kosztowało 1 rubel, a po reformie - 38 kopiejek. Podobnie było z innymi towarami. Edward Szczasiuk 79 W roku 1962 złożyłem podanie o przyjęcie na Wydział Matematyczny Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego im. W.I. Lenina w Mińsku. Bardzo dobrze przygotowałem się do egzaminów i udało się - zostałem przyjęty. Na egzaminie otrzymałem zagadnienie, które przygotowałem bardzo dobrze. Na egzaminie ustnym z matematyki dyskutowałem z egzaminującą mnie profesor Rahniedą Fiodorowną 2,5 godziny. Za innym biurkiem pytał mężczyzna. Po rozmowie, pani egzaminator zwracając się do egzaminującego mężczyzny, a był nim Kniaziew, powiedziała: „W razie konkursu kwalifikacyjnego chcę, żeby ten człowiek został przyjęty na Wydział Matematyki. Kniaziew, jeżeli ten człowiek nie zostanie przyjęty, to pan będzie miał go na sumieniu". Zauważyłam, że egzaminatorka do dokumentów kwalifikacyjnych wpisała ocenę „bardzo dobry". Podczas rozmowy wstępnej zapytano nas: Dlaczego nie zdawaliście na Uniwersytet Warszawski? - (uniwersytet moich marzeń) milczałem, nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć na to nieoczekiwane pytanie, ale pomógł mi mój kolega, z którym zostałem wezwany na tę rozmowę: „nam teraz nie pozwalają jechać do Warszawy, ale może przyjdzie czas, że jeżeli nie my, to nasze dzieci będą mogły uczyć się na Uniwersytecie Warszawskim". Prorocze słowa. Ja byłem niezadowolony z jego odpowiedzi, bałem się, że nie zostaniemy przyjęci, ale nas przyjęli. Po ukończeniu studiów pracowałem jako nauczyciel matematyki w rejonie swisłockim. Nie chciałem jechać do pracy na wschód Białorusi, bo tam nie można było oglądać polskich programów telewizyjnych. Kolega mój wyjechał do Rzeczycy w obwodzie homelskim. Pracował w wiejskiej szkole, początkowo mieszkał na kwaterach, ale kołchoźnicy niezbyt chętnie przyjmowali na kwatery. Był dla nich obcym, postronnym człowiekiem, bali się, aby nie wydał ich, że przynoszą do domu rzeczy wzięte w kołchozie. Na przykład: dzieci z sąsiedztwa, siedząc na dębie (na gałęzi zwisającej nad drogą) hakiem na linie zrzucały z samochodowej przyczepy kostki kołchozowego siana. Później siano to taczkami zabierały do domu. W taki to sposób dziennie mogły zgromadzić nawet 10 kostek siana. W rejonach zachodnich Białorusi warunki pracy były ciężkie, było gorzej niż na wschodzie. W zachodniej części prowadzono wzmożoną antyreligijną propagandę. Nie mogłem nawet wziąć ślubu kościelnego. Ślub braliśmy w Wilnie w kościele św. Piotra i Pawła. A chrzcić dzieci: syna i córkę woziłem do oddalonego rejonu, w swojej parafii baliśmy się chrzcić, żeby nie wyrzucili z pracy. Pensja była niewielka, 120-130 rubli, rower kosztował 50 rubli, chleb 14-24 kopiejek, a 1 kg cukru 80 kopiejek. Żyć można było. Latem (w czasie wakacji) dorabiałem, budując ludziom piece kaflowe. Uzbierałem 23 000 rubli, które straciłem przez inflację. Po 65 latach oszczędzania, za 1 milion wypłacali 1000 rubli. Wówczas za krowę płacono 1000 rubli, a teraz za kilogramowy bochenek chleba trzeba zapłacić 260 000-300 000 rubli. Później wkłady oszczędnościowe 80 Edward Szczasiuk zginęły. Chciałem za nie kupić dzieciom w mieście mieszkanie spółdzielcze, a obecnie za te pieniądze nawet nie kupię 10 000 sztuk cegły na budowę domku letniskowego. Zbudowaliśmy dom drewniany w mieście Mosty, ale nie stać mnie na obłożenie go cegłą. Za socjalizmu za te 23 000 rubli mogłem kupić dobry dom w mieście. Nie wstąpiłem do partii, bo przeczuwałem, że ustrój socjalistyczny jest niepewny, że rozpadnie się, że propaganda komunizmu - to kłamstwo. Ustrój zbudowany na założeniach tego systemu nie jest wieczny. Jeżeli ktoś jest we władzach - wolno mu wszystko, a zwyczajnego kołchoźnika sądzą za jednego buraka. Nie byłem członkiem partii, więc nie mogłem awansować i zajmować kierowniczych stanowisk, ale ja tego nie pragnąłem. Tylko raz nasz kurator zaproponował mi posadę dyrektora szkoły, ale gdy powiedziałem, że nie jestem partyjny, komitet rejonowy cofnął swoją propozycję. Nastały lata rządów Gorbaczowa. W Grodnie powstała organizacja polonijna, Grodzieńska Rozgłośnia Radiowa nadawała programy w języku polskim. Wstąpiłem do tego stowarzyszenia. Postanowiliśmy domagać się wprowadzenia języka polskiego do szkół dla dzieci polskich. Przy kuflu piwa wspomniałem dyrektorowi naszej szkoły, że do programu nauczania zostanie wprowadzony język polski. Dyrektor na to: „w mojej szkole nie ma i nie będzie języka polskiego. A ja na to: - Ta szkoła nie jest pańska, lecz państwowa, będzie tak, jak zadecyduje władza państwowa". Z pomocą rodziców uczniów szkoły, zebraliśmy oświadczenia rodziców o tym, że chcą, by ich dzieci uczyły się języka polskiego. Władze rejonowe zgodziły się na wprowadzenie fakultatywnych zajęć języka polskiego w starszych klasach. Ale kto miałby poprowadzić te lekcje? Zaproponowałem, że poprowadzę te zajęcia. W 1990 r. wysłano mnie do Białegostoku na kursy. W 1993 r. otrzymałem zaproszenie, w którym zaproponowano mi studia zaoczne na Uniwersytecie Warszawskim (wówczas Filia UW w Białymstoku). Uprzejmie podziękowałem, ale odmówiłem, bo studia trwałyby pięć lat, a ja za trzy lata miałem odejść na emeryturę. Niech ktoś młody zajmie moje miejsce. Nauka trwałaby do 1998 r., a ja w 1996 r. powinienem odejść na emeryturę. Przeczuwałem, że po przejściu na emeryturę nie zezwolą mi pracować. Kierownictwo nie lubiło mnie (nie byłem ich człowiekiem), za moje zaangażowanie w walkę o język polski. Tak też było. Poszedłem na emeryturę, a później na moje miejsce przyszła emerytowana nauczycielka. Ja odszedłem, ale język polski został i teraz uczyć się języka polskiego chcą wszyscy uczniowie szkoły, nawet dzieci Białorusinów. Początkowo nie mieliśmy podręczników, przywoziliśmy je z Hajnówki. Później podręczniki dostaliśmy z Malborka, a następnie dostarczono nam podręczniki wydane już na Białorusi, w Mińsku. Stowarzyszenie polonijne w Grodnie Edward Szczasiuk 81 otrzymało także elementarze z nagraniami kasetowymi, które okazały się bardzo pomocne przy ćwiczeniach wymowy. Od wyzwolenia do 1950 roku życie w kołchozach było ciężkie. Obłożono gospodarkę ojca podatkami: żyto, ziemniaki, siano, mięso i podatek pieniężny (niemały). Wszystko to trzeba było oddać. Ziarno wożono do Świsłoczy na stację. Zsypywali je bezpośrednio na platformę, tuż przy torach kolejowych. Ziemniaki - do oddalonego o 40 km Wołkowyska, a siano dla przedsiębiorstwa hodowli bydła wożono 12 km do Hurczyny. Poza tym trzeba było pracować na gospodarce. Nas, dzieci, u moich rodziców było siedmioro: 4 chłopcy i trzy dziewczyny. Oprócz nas i rodziców, mieszkała z nami także ciocia, siostra ojca, niezamężna ciocia Hanka. Żyto mama suszyła na piecu, a my, młodsze dzieci, mieliliśmy je w żarnach na mąkę. Z tej mąki kobiety piekły chleb. Chleb był bardzo smaczny, pachnący, piekły go na tataraku. Chleba z jednego wypieku wystarczało na 10 dni, a zatem mąkę musieliśmy mielić co 10 dni. Starszy brat Janek razem z ojcem kosił już siano (siana zbieraliśmy 6 ton). Młodsze dzieci grabiły, wynosiły z mokradeł i rozrzucały to siano. Przy zwózce siana pracowali wszyscy: starsze i młodsze dzieci, w zależności od pogody. Janek młócił żyto cepem, w pierwszej kolejności na normę (Sowietom), a później na ziarno na siew. Tato przeorywał łubin, przygotowywał glebę pod zasiew żyta. Przeorywać łubin było ciężko, ponieważ łubin rósł wysoki i gęsty. Tato siał żyto ręcznie, a ja bronowałem konną broną. Konia mieliśmy dobrego, spokojnego. Bronować po łubinie było ciężko, ponieważ źdźbła łubinu czepiały się bron, trzeba było często podnosić i czyścić brony. Na takim polu żyto rodziło dobre: w czasie żniw ciężko było znosić snopy, bo żyto miało swój ciężar. Chłopcy znosili i stawiali snopy po dziesięć w tzw. dziesiątki i przykrywaliśmy je snopem, który nazywano „czapką". Mama z ciocią i starszymi siostrami żęły sierpami. W czasie pogody z kopek zdejmowano „czapki", żeby żyto szybciej schło. Wysuszone snopy tato z braćmi zwoził do stodoły i składał w stertę. Jęczmień i owies również żęto sierpem, ale groch Janek ścinał kosą. Tato z Jankiem wozili także z oddalonego o 9-10 km lasu drewno na budowę domu. Czasami do lasu jeździłem ja z tatą. Sosnowe belki na wóz wtaczano przy pomocy specjalnego urządzenia zwanego „lada". W ten sposób można było załadować na wóz najcięższą i najgrubszą sosnę. Przywiezione z lasu sosnowe drewno kładliśmy na kozły i ręcznie cięliśmy na deski. W ten sposób przygotowywaliśmy materiał na budowę domu, bo dotychczas mieszkaliśmy nie w domu, lecz klitce. W 1950 r., gdy stał już zrąb naszej chaty z dachem przykrytym słomą, zjawił się agent z Rejonowego Urzędu Finansowego i wycenił nasz dom na 500 rubli (wówczas krowa na rynku kosztowała 1000 rubli). Dom chcieli zabrać, bo Janek nie zapłacił za dwa lata 300 rubli „bykowego". Pozostałe 200 rubli powiedzieli, że zwrócą. Zrozumiałe, że ojciec nie mógł do tego dopuścić - bykowe zapłacił. 82 Edward Szczasiuk W Parazawie był kościół i cerkiew, więc obok tych świątyń zawieszono głośniki (radio) dużej mocy. Ich głos rozbrzmiewał na całej ulicy i przeszkadzał księdzu służyć do mszy. Ponadto obok świątyń umieszczono knajpki z wódką, piwem i przekąskami. W jakim celu to zrobili? Była jeszcze jadłodajnia, gdzie można było nie tylko zjeść smaczny posiłek, ale także wypić. Robiono to, aby odciągnąć młodzież od religii, wiary. W ten to sposób rozpijano młodzież - pijaków w każdej wsi jest pełno, można nimi mościć drogi. Wielu leczy się psychicznie. Pewna część umarła, niektórzy śmiercią tragiczną. I tak, pali papierosa na kanapie, zaprószy ogień i ginie zatruty czadem. Giną w wypadkach drogowych, rozbijają się na motocyklach lub prowadząc po pijanemu samochód. Pijaków we wsiach jest pełno, pędzą bimber w lesie. Aparaturę do robienia bimbru mają dobrą, z manometrami, wyrabiają alkohol na dużą skalę, piją i handlują nim. Mają własne samochody, nie boją się nikogo. Milicja niszczy niektóre bim-brownie, ale zaraz powstają nowe, bo z tego mają dobry dochód. To już specjalny bimbrobiznes. Nie ma komu pracować w kołchozie, z wioski może jeden robotnik jest zdolny do pracy. Na fermach pracują emeryci. Gospodarka kołchozowa jest nierentowna. Zięć mój ukończył Instytut Gospodarstwa Wiejskiego, pracował w kołchozie jako główny zootechnik, ale wynagrodzenia nie otrzymywał nawet przez kilka miesięcy. Nie było za co kupić chleba. Musieliśmy z żoną ze swojej emerytury utrzymywać rodzinę córki. Rzucił więc pracę w kołchozie i obecnie pracuje w gospodarce leśnej. Zarobki są niskie - 30 dol., ale przynajmniej jest za co kupić chleb i cukier. Moja emerytura za 41,5 lat pracy wynosi również w przeliczeniu około 30 dolarów. Nastał rok 1950 - rok kołchozowy. Słowo dla nas nieznane i tajemnicze, straszne. Tato musiał złożyć wniosek o dobrowolnym wstąpieniu do kołchozu. Tak oto staliśmy się kołchoźnikami. Nie obywatelami, lecz kołchoźnikami. Do kołchozu trzeba było oddać konia, wóz i inne narzędzia gospodarcze. Nie minęło nawet 2 lata gospodarki kołchozowej, jak konie pozdychały z głodu, wozy rozleciały się. Był rok 1953. Drewno wożono latem - taczkami, rowerem, a zimą - sankami. Ja ze starszym bratem Jankiem zimą woziliśmy drewno przez zamarznięte bagna i zrzucaliśmy na brzegu, a następnie do odległego o 100 metrów domu przewoziliśmy już drogą. Po lodzie lekko było ciągnąć sanie i mogliśmy załadować więcej drewna. Przewiezione za dwoma obrotami drewno, drogą zabieraliśmy dopiero za trzecim razem. Latem zwozić drewno było jeszcze trudniej. Aby zaorać działkę wynajmowaliśmy konia od inwalidy wojennego. Wolno im było chować konie. Ojciec był z nim w dobrych stosunkach, więc człowiek ten każdego roku przyjeżdżał z oddalonych o 9 km Cielaków, aby zaorać działkę. Jego koniem zwoziliśmy również siano z puszczy, przeważnie zimą, gdy mokradła były skute lodem. Najgorzej było, gdy zanim zamarzło bagno, spadł śnieg. Pod śniegiem bagno długo nie zamarzało, a siano trzeba było nosić na plecach 12 km. Edward Szczasiuk 83 Od 1970 r. na te bagna nikt już nie chodzi. Nawet ziemia orna zarasta perzem. Prawie nikt już nie kosi trawy na mokradłach. Zresztą we wsi zostali starzy ludzie. Przed Chruszczowem kołchoźnicy, który mieli własne działki, musieli płacić podatki - 40 kg mięsa, 30 1 mleka od każdej krowy. Kołchoźnicy, którzy chowali owce - zmuszani byli do oddawania wełny. Ponadto trzeba było płacić także podatek pieniężny. Dzieci i młodzież szkolna również pracowali. Latem dzieci nie siedziały bez pracy: zbierały grzyby, jagody, borówki. Był to marny zarobek, ale zawsze był to jakiś grosz na podręczniki, zeszyty, ołówki i na obuwie gumowe oraz na kufajkę. Koszule szyto z płótna lnianego, własnego wyrobu. Na lepsze obuwie nie stać nas było, ale zadowoleni byliśmy nawet z gumiaków. Do szkoły chodziliśmy ubrani w gumiaki i kufajki bez kołnierzy. Początkowo dziwiło nas to, że kufajki nie mają kołnierzy, ale człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Uczyliśmy się dobrze, chętnie, bez trudności. Staraliśmy się uczyć. Mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, rozumieliśmy ich dobrze i słuchaliśmy. Uczniowie i nauczyciele szanowali się nawzajem. Do pracy w kołchozie my, młodsi uczniowie, chodziliśmy z nauczycielami, ale niezbyt często. Pracowaliśmy tylko dwa tygodnie. Zrywaliśmy tytoń, a jego liście zawieszaliśmy na sznurkach. W szkole średniej wożono nas już na wykopki do kołchozu. Kopaczek jeszcze nie było. My, chłopcy, wykopywaliśmy ziemniaki szpadlem, a dziewczęta zbierały je do koszy. Jeszcze inni nosili kosze i zsypywali na wóz. Ja kopałem tak, jak w domu, każdy krzaczek. Gdy zostaliśmy z tyłu, za grupą, moja towarzyszka pracy zapytała mnie: - Dlaczego tak kopiesz? Zobacz jak inni pracują. Przy takiej pracy zmęczę się bardzo i nie będę mogła iść do domu. - A jak trzeba kopać? - Tak jak Tolik Szwaryn. On przyjechał z obwodu smoleńskiego, w kołchozie urodził się i wychował, wie jak trzeba pracować na polu kołchozowym. - Jak? - Jeden krzak wykopać, a cztery następne ściąć z wierzchu, że niby są wykopane. Robota będzie szła szybko, jak u Stachanowa. Na to pole po naszych wykopkach przyjdą kobiety - niech i one mają co do domu wziąć. - Ale Szwaryn jest synem sekretarza komitetu rejonowego. Boję się, co będzie jak powie ojcu. - Dureń z ciebie. To on nauczył wszystkich, jak szybko i łatwo kopać. Czy nie widzisz jak inni robią? Jutro z tobą w parze żadna z dziewcząt nie zechce pracować. Popatrzyłem jak pracują inni, pomyślałem i zacząłem kopać tak, jak oni. Robota szła szybko. Dogoniliśmy naszą klasę i kopaliśmy razem z nimi, tak jak nauczył nas syn sekretarza komitetu rejonowego, jak kopali uczniowie w kołchozach w obwodzie smoleńskim. Przywykliśmy do socjalistycznej przodującej pracy. 84 Edward Szczasiuk W dziewiątej klasie zawieziono nas do oddalonego o 20 km kołchozu na wykopki, na cały miesiąc. W kołchozie dali nam również wyżywienie. Ziemniaki były już wyorywane, my zaś rozgarnialiśmy ziemię motykami. Kopać trzeba było czysto, dokładnie. Sprawdzał nas brygadzista. Za pracę nam nie płacono. Pewnie nasz zarobek poszedł na potrzeby szkoły. Spaliśmy w domu kołchoźnika, na słomie rozesłanej na podłodze. Rankiem wyrzucaliśmy słomę do pustego chlewu. Tak robiliśmy przez cały miesiąc. W ten sposób nanosiliśmy dla gospodarza porządną furę słomy. W listopadzie dostaliśmy wezwania do sądu. Sądzono tego kołchoźnika za kradzież słomy. Trzeba było powiedzieć prawdę. Przed sądem opowiedzieliśmy o wszystkim i zeznaliśmy, że to my nanosiliśmy słomy, bo za każdym razem przynosiliśmy świeżą słomę. Gospodarz został uniewinniony. Początkowo za naukę trzeba było płacić 150 rubli rocznie, ale później opłatę tę zniesiono. Z czasów nauki w szkole zapamiętałem następujące zdarzenia: w Parazawie, w ośrodku rejonowym, znajdował się pomnik Stalina. Na tym pomniku Stalin stał z wyciągniętą ręką. Znaleźli się odważni i nocą powiesili na tej ręce łapeć z gumy i napisali: „Dziękujemy Stalinowi - Gruzinowi, że obuł nas w gumiaki". Enkawudziści poszukiwali sprawcy, ale nie znaleźli. Nawet pies nie znalazł śladów. Do pilnowania pomnika postawiono stróża, któremu płacono 240 rubli miesięcznie. Po chruszczowowskiej dewaluacji wypłacano mu 24 rubli. To była niewielka suma, ale zawsze jakiś grosz. Po XX zjeździe partii nocą podjechały do pomnika dwa traktory; jeden - z włókiem, a drugi - spychacz. Stróża rozbrojono, a Stalina zepchnięto na włók i wywieziono. Stróżowi oddano jednorurkę, ale bez naboi. Przestraszony stróż pobiegł na milicję z informacją: Stalina zabrali nie wiadomo dokąd! - Dlaczego ty, stróż, pozwoliłeś na to? - Rozbrojono mnie. - Cóż. Idź i oddaj państwową strzelbę. Jesteś zwolniony z pracy. Stróż szczęśliwy, że obeszło się bez większych problemów, po powrocie do domu powiedział żonie, że musi szukać nowej pracy, bo zwolnili go ze stróżowania. - Co teraz będzie z tobą. Nie upilnowałeś. Na pewno będą cię sądzić i zasądzą. Znam traktorzystę, on pracuje w Bazie Samochodowo-Transportowej. - A, gdzie jest twoja broń? - Oddałem już. - To ty zdążyłeś już oddać broń? Córka obudziła się i usłyszała rozmowę rodziców. - Mamo, nie bój się, nie zasądzą ojca. W szkole dyrektor mówił, że to Stalina będą sądzić. - Oj, moja córeczko! Jakże to będą sądzić zmarłego? On już nie żyje, umarł trzy lata temu. Edward Szczasiuk 85 Chciałbym jeszcze trochę opowiedzieć o pobycie w Moskwie. Przywieźli nas na obiekt pracy, wydali ze składu topory, ale bez trzonków i powiedzieli: toporzyska zróbcie sami, a później macie naostrzyć topory. Pokazali, skąd wziąć materiał na trzonki. Na składzie leżały brzozowe deski, ale nie mieliśmy narzędzi. Ja poprosiłem jednego robotnika-cieślę o topór, żeby wyciosać toporzysko. Pożyczył. Toporzysko jego siekiery było gładkie, dobrze zrobione. Miałem z deski wyciosać toporzysko. Popatrzyłem, a on się śmieje: „co patrzysz? Takiego nie zrobisz". Toporzysko było porządne, ruskie, ale nie spodobało mi się, bo osadzone było i umocowane klinem. Drzewo rozeschnie się i klin wypadnie. Postanowiłem zrobić po swojemu, bez klina, tak jak robiliśmy w domu z tatą. Tylko, że my robiliśmy toporzyska proste, a teraz trzeba było zrobić krzywe (ruskie). Tak osadzony topór nadaje się i do wbijania gwoździ i do ociosywania, na nim dobrze układają się ręce. W domu mieliśmy pilnik do drzewa, a tutaj miałem tylko cudzy topór, ale w kieszeni miałem ostry scyzoryk. Ostrożnie wyciosałem ruskie toporzysko. Wyjąłem scyzoryk i zacząłem strugać, aby można je było wbić w otwór topora. Na samym końcu nie strugałem, aby siekiera dobrze trzymała się na trzonku. Koledzy z brygady przyglądali się mojej pracy. Gdy skończyłam struganie, znalazłem w beczce smar i pokryłem nim drewno. Znalazłem także 1-metrowy kawałek rury, położyłem siekierę na tę rurę i osadzam topór na toporzysku. Później poprosiłem od robotnika piłę, aby wyrównać końce trzonka i naostrzyłem toporek. Udało mi się zrobić zgrabne, gładkie toporzysko. Taki topór przyjemnie wziąć do ręki. Jeden chłopak z Ukrainy Zakarpackiej robił toporzysko proste. Zapytałem: „dlaczego robisz proste toporzysko? Niezręcznie będzie wbijać gwoździe. - Mój ojciec nie robił ruskich i mnie nie kazał". Pomyślałem, że to ukraiński nacjonalista, skoro nie chce przejąć od innych tego, co jest dobre. Trzeba powiedzieć, że naszym chłopcom, którzy służyli w wojsku w Zachodniej Ukrainie było ciężko. Nie przyznawali się, że są Polakami. Do Ignacego, którego nazywano u nas „Mościckim", przyjechał jego starszy brat. Ignacy był siódmym dzieckiem w rodzinie, a jego ojcem chrzestnym był sam prezydent Mościcki. Kiedy na kwaterze brat włączył radio i nastawił na odbiór programu z Warszawy, Ignacy natychmiast wyłączył radio i powiedział: „po sąsiedzku mieszkają Ukraińcy, nie chcę, żeby słyszeli. Czy ty, Antoni, chcesz, aby uznano mnie za wroga?" Muszę podkreślić, że w czasie nauki w parazawskiej szkole średniej, oprócz nauki, pracowaliśmy w kołchozowej stajni - karmiliśmy i doglądaliśmy konie. Do pracy przy koniach przydzielano po 2 chłopców. W kołchozie było 20 koni, które stajenny wypuszczał do wodopoju przy studni. Konie były takie chude i słabe, że na ulicy przy studni siadały na tylne nogi i trzeba było je podnosić. Po podniesieniu koń ledwo przestawiając nogi wracał do stajni. W stajni podwiązywano je pod brzuchem sznurami, żeby mogły stać. My mieliśmy 86 Edward Szczasiuk pomagać stajennym doglądać konie. Mówiono nam, że konie są takie słabe z braku paszy, którą koniom kradną pracujący przy nich kołchoźnicy. Ale stajenni karmy mieli mało - nie było siana ani słomy. Konie karmiono jeden raz na dzień, dawano im półlitrową puszkę owsa. Był już marzec i szybko trzeba było wychodzić w pole, konie były słabe, a przecież w tamtych czasach wiele prac wykonywano końmi. Gdy 1990 roku w naszej szkole wprowadzono naukę języka polskiego, były to zajęcia fakultatywne raz w tygodniu. Latem wysłano mnie na kursy do Białegostoku. Nauka na kursach szła mi dobrze, było wesoło, nauczyciele i wykładowcy odnosili się do nas z szacunkiem. Bez problemu można było zaczepić na ulicy przechodnia, porozmawiać. W Białymstoku ludzie byli życzliwi. W Warszawie zaś nie lubili nas, nazywali ruskimi. To zrozumiałe, że rozmawialiśmy z nimi po polsku, ale z ruskim, nie warszawskim akcentem. We Włocławku mówioną do nas wprost: „ruscy komuniści". Na zachodzie Polski, w Koszalinie i Kołobrzegu już nie odczuwaliśmy, że jesteśmy „ruskimi". Mimo to my, Polacy mieszkający poza granicami Polski, chcemy tu przyjeżdżać, bo do 1939 r. to była nasza ojczyzna. Niczym nie zawiniliśmy, że stało się tak, jak jest. Wielu z nas zostało poza granicą kraju. Polacy, którzy po wojnie zostali na Białorusi, byli traktowani dobrze. Wielu ukończyło szkoły wyższe: instytuty, uniwersytety. Pracowali i pracują... Z naszej rodziny moja bratanica, Alina, ukończyła Grodzieński Instytut Pedagogiczny i jest dyrektorem szkoły średniej. Syn Czesław ukończył Grodzieński Instytut Medyczny, pracował w Wołkowysku jako chirurg-urolog. Uzyskał stopień naukowy profesora. Trzy lata temu zginął, moim zdaniem został zamordowany na zlecenie. W rocznicę rewolucji otrzymał zaproszenie do restauracji, zabili go, gdy wracał do domu. Był postacią znaną w Wołkowysku, zaangażowany w działalność organizacji polonijnej. Człowiek, który zaprosił go do restauracji, został zatrzymany na 15 dni, ale śledztwo umorzono z braku dowodów. Brat mój, Michał, jest kierownikiem szkoły i pracuje w obwodzie brzeskim. 11 grudnia 2000 r. Irena Szkopiec Zamieszkała w Grodnie, gdzie urodziła się 29.04.1927 r. w rodzinie Jana i Aleksandry Kidziunów. Wykształcenie podstawowe, wdowa, ma dwoje dorosłych dzieci. Należy do Związku Polaków na Białorusi od jego powstania w 1988 roku, czynnie uczestniczy w polskim życiu społecznym i religijnym. Życiorys Ja, Irena Szkopiec z domu Kidziun urodziłam się 29 kwietnia 1927 roku w Grodnie, córka Jana Kidziuna i Aleksandry z domu Pajter. Mój ojciec był elektromonterem i pracował w elektrowni miejskiej w Grodnie. Matka zajmowała się dziećmi i domem. Miałam troje rodzeństwa: brat Henryk z 1918 roku, siostra Maria z 1922 roku i brat Władysław z 1932 roku. Uczyłam się 6 lat w szkole powszechnej nr 3 tzn. bernardyńskiej. W 1939 roku, w czerwcu zdałam egzamin do gimnazjum krawieckiego, ale niestety straszna wojna wszystko przestawiła na inne tory. Dotąd życie było beztroskie, wszędzie był śmiech, radość i życzliwość, i to wszystko prysnęło jak mydlana bańka. Ojciec mając lat 46, jako rezerwista poszedł na wojnę, pod Kowlem był ranny i wzięty do niewoli sowieckiej, i wywieziony do miasta Gorkij, skąd wrócił późną jesienią bardzo wychudły i chory na żołądek, co w późniejszych latach było przyczyną jego śmierci; zmarł w marcu 1944 r. w wieku lat 50. Brat Henryk, od kwietnia do września 1939 roku pracował w Rzeszowie w fabryce silników samolotowych jako mechanik, brat uczył się w Grodnie u sióstr nazaretanek, ukończył 6 klas, potem parę lat uczył się w męskim gimnazjum im. Mickiewicza i 3 lata w szkole zawodowej - rzemieślniczej. Jak zaczęła się wojna, brat rozmaitymi drogami wracał do Grodna, z Lidy szedł piechotą, wrócił do domu z opuchniętymi nogami. W tym czasie Grodno było oblężone przez bolszewików, 3 dni nasza heroiczna młodzież odpierała ataki nieprzyjaciela; z jakim poświęceniem 16-18-letni chłopcy ginęli przy prochowni, idąc w bój na bagnety na rogatkach miasta, wszędzie gdzie pojawili się bolszewicy, młodzież nie oszczędzała się. Niestety, 22 września Grodno zostało zajęte przez wroga i od tej pory zaczęła się nasza rodzinna gehenna. Po paru dniach zabrali brata z obolałymi nogami, bo ktoś doniósł, że on z góry naszego domu strzelał z karabinu maszynowego do bolszewików. Tylko Irena Szkopiec dzięki dobremu sąsiadowi - panu Danielewiczowi - wypuścili go, bo ten poświadczył, że brat nie mógł chodzić. Z przyjściem Sowietów wszystko się zmieniło, sklepy pozamykane i skonfiskowane, po chleb trzeba było stać w kolejce 2-3 tysięcznej, a zajmowało się kolejkę wieczorem, żeby z rana dostać 0,5 kg chleba, zapasów w domu nie było żadnych, toteż to 0,5 kg na 6 osób, to nic nie znaczyło. W tym czasie ojciec był jeszcze w niewoli, a z nami cały czas mieszkała moja babcia, matka mojej mamy. Brat idąc w nocy zająć kolejkę po chleb, nieraz był zatrzymywany przez milicję lub żołnierzy, mówili mu: „czego się plączesz po nocy, nie wiesz, że nam zabić człowieka, to jak plunąć". Od początku października 1939 r. poszłam do gimnazjum, z którego zrobili dziesięciolatkę, cofnięto nas o 2 lata, pozdejmowano krzyże w klasach i na korytarzu, a młodzież nie mogła się z tym pogodzić, każdego dnia przed nauką odmawialiśmy na korytarzu modlitwę zwróceni do okien. To trwało chyba z miesiąc, potem kategorycznie zabroniono nam się modlić. Dyrektora aresztowano, a na jego miejsce dano Żyda o nazwisku Łosiew, nastał czas, że wszystkie wyższe stanowiska zajmowali Żydzi lub NKWD. W listopadzie ojciec wrócił z niewoli i poszedł pracować na swoje miejsce w elektrowni miejskiej. Siostra Maria podjęła pracę w biurze technicznym. W końcu 1939 roku zaczęły się wywózki, deportacje do Kazachstanu i na Sybir. Nastał czas strachu i trwogi o jutro, każdy się bał i jeden drugiemu nie dowierzał. Ściany miały uszy, nikt nie był pewny. Każdy w nocy i w dzień żył tą myślą, że będzie wywieziony. Zimą spaliśmy w ubraniu. W październiku 1940 roku brat Henryk został powołany do sowieckiego wojska. Mieliśmy od niego z drogi jedną pocztówkę, a drugą z miejsca jednostki koło Erewania w Armenii. Od tamtej pory straciliśmy z nim kontakt. 7 maja 1941 roku przyszedł do nas urzędnik z aktem konfiskaty mienia brata, napisana tam była niewyobrażalna liczba rzeczy, których u nas nigdy nie było. Rodzice zebrali to, co było brata i oddali, a ojciec jak podpisywał akt konfiskaty, to przeczytał, że brat był sądzony zaocznie, to znaczy, że brata już nie było w ZSRR, ale gdzie był, bardzo długo nie wiedzieliśmy. 20 czerwca 1941 roku, w 1,5 miesiąca po konfiskacie, przyjechali po nas ciężarówką, wzięli rodziców, mnie i 9-letniego brata, siostra uratowała się tym, że była w biurze i ktoś z sąsiadów ją powiadomił, więc stojąc po drugiej stronie Niemna (bo domek nasz jest nad samym Niemnem obok Zamkowej Góry), mogła obserwować naszą wywózkę. Żeby ktoś wiedział, jak potem się mówiło, że za półtorej doby będzie wojna, to można byłoby tego uniknąć, ale niestety, zawieźli nas na łososiańską rampę. Tam nas wpakowali do wagonów towarowych po 48 lub 50 osób. Było bardzo gorąco, każdy chciał pić, to do jednego kranu, który tam się znajdował, pozwolili chodzić po wodę tylko dzieciom i za każdą gromadką dzieci szedł żołnierz z karabinem. Na rampie nas było około 5 tysięcy, wagonów było więcej niż 100, dwie lokomotywy. Irena Szkopiec 89 21 czerwca o północy ruszyliśmy z dworca grodzieńskiego w nieznane, za parę godzin byliśmy w Mostach i tam ukradkiem kolejarze szepnęli nam, że wybuchła wojna. Jechaliśmy teraz z nadzieją, że może nie zdążą nas przewieźć za Stołpce, gdzie była granica Polski z 1939 roku. Dużo razy niemieckie samoloty bombardowały nasz pociąg, w czasie nalotu pociąg się zatrzymywał, a lokomotywy odjeżdżały od pociągu. 24 czerwca z rana byliśmy już za Baranowiczami, pierwszy wagon gdzie byli enkawudziści był rozbity i wszystkie dokumenty były rozrzucone, tak że potem wszyscy się dowiedzieli, że mieli nas zawieźć aż na Kamczatkę. Następne dwa wagony spaliły się wraz z ludźmi, to było takie okropne, że teraz przy wspomnieniu ciarki przechodzą po ciele, oprócz tego z nas wszystkich zginęło około 150 osób i bardzo dużo było rannych, ciężko było pomagać jeden drugiemu, ponieważ wszystkie wagony były zaplombowane, a Niemiec nadlatywał bez ustanku, starsi na polu układali z prześcieradeł duży napis POLACY, ale to nie miało znaczenia. Ci żołnierze z NKWD, którzy zostali żywi, mieli nas gonić piechotą za granicę z 1939 roku; przed nami takich transportów pojechało sześć i z tych transportów mało kto wrócił, ale przez niespełna dzień, żołnierze chyłkiem sami uciekli, wycinając krzyżyki z puszek po konserwach i wieszając sobie na szyi. 26 czerwca pod wieczór weszli Niemcy. Wszyscy odetchnęli z ulgą, dużo młodzieży poszło pieszo do Grodna, a że wszystkie mosty na rzekach były zerwane, to nie od razu pojechaliśmy z powrotem, trzeba było wyremontować lub usunąć wagony zniszczone bombami, a że w naszym transporcie był (wywożony) maszynista Kwiatkowski, to jakoś po 10 dniach wyruszyliśmy w drogę powrotną do Grodna, ale jechaliśmy przez Brześć nad Bugiem, przyjechaliśmy do Troszyna, gdzie nas z pociągu wyładowano z powodu nieodpowiedniej szerokości szyn. Tam przy kościele ksiądz, wójt i żandarmeria, sporządzili wspólne ogłoszenie i zebrali wszystkich z pociągu oraz okolicznych ludzi oznajmiając nam, że będziemy się ładować na wozy drabiniaste zaprzężone w parę koni i przewożeni od gminy do gminy po 50 km. Na szosie nasz tabor ciągnął się prawie 4 kilometry. Tam gdzie się zatrzymywaliśmy, przeważnie w majątkach, to cały udój mleka nam rozdawano, a my, dzieci, rozbiegałyśmy się po okolicznych wioskach, gdzie wszystkie gospodynie po parę razy dziennie piekły chleb i rozdawały nam, a oprócz chleba ser, masło, jajka, a mleka tyle, ile chcieliśmy - tak utrzymywali się wszyscy. Do Grodna wróciliśmy w końcu lipca. Radości było co niemiara, siostra z babcią zdrowe, dziękowaliśmy Panu Bogu za ocalenie oraz powrót do Grodna. Czas niemieckiej okupacji był ciężki, ja przeważnie byłam u krewnych na wsi, ażeby mnie nie wysłali do Niemiec, siostra pracowała w fabryce tytoniu w sortowni, a tatuś do choroby w elektrowni. Za niemieckiej okupacji tutejsi Białorusini zjednoczyli się i byli oddani Niemcom, za co mieli u Niemców rozmaite przywileje. Ja, gdy miałam już dość wsi, przez protekcję znajomych, 90 Irena Szkopiec byłam wzięta do pracy u doktora Wacława Pancerzyńskiego, byłego oficera wojska polskiego w stopniu majora, który był lekarzem pediatrą, żona, p. Maria dr psychiatrą, córki mieli dwie: Aldonę i Janinę. Janinę odesłali do Nowego Targu do rodziny, mieli też gosposię p. Wiktorię, która była moją krewną. Oboje doktorostwo pracowali w konspiracji, w szeregach Armii Krajowej. W parę dni po tragedii gibraltarskiej mieli gazetkę z komunikatem o gen. Sikorskim. W niespełna tydzień po tej tragedii, tu w Grodnie rozgrała się inna tragedia. Wieczorem gosposia bardzo mnie prosiła, ażebym przenocowała, lecz ja tuż przed godziną policyjną pobiegłam do domu. Widocznie nie było mi sądzone. Gdy przyszłam z rana, wszystkie sąsiadki z podwórka mnie zatrzymały i mówią, że moich państwa doktorów już nie ma, w nocy byli zabrani, a oprócz nich jeszcze 18 rodzin i wszyscy zostali rozstrzelani na fortach w Naumowiczach. Jakie to było straszne przeżycie, samą inteligencję zniszczyli, przez jakiś czas nie mogłam dojść do siebie ze smutku i bólu. Jesienią 1943 roku ojciec leżał w szpitalu, a że to był szpital pożydowski, jak go nazywano, to od wejścia Niemców, jak zostały powybijane szyby w oknach, tak i nikt ich nie wstawił, ojciec mój mało, że miał straszną chorobę - raka żołądka, to się jeszcze tam mocno przeziębił. Zabraliśmy go do domu, gdzie przychodził felczer i dawał mu zastrzyki przeciwbólowe, ojciec do ostatnich dni nie wiedział, że ma tę straszną chorobę. Zmarł 15 marca 1944 roku. Żal i smutek nie ustępowały, zostaliśmy bez środków do życia, siostra miała słabe zarobki jak na 5 osób. Od 1943 r., siostra ze swym narzeczonym Henrykiem Eugeniuszem Bagińskim byli zaprzysiężeni w Armii Krajowej. W czerwcu 1944 r. wzięli ślub, zamieszkali w naszym domu. 16 lipca 1944 roku znów nas „wyzwolili" Sowieci, Niemcy stali za Niemnem 2 tygodnie, upał był straszny, wody z Niemna zaczerpnąć w dzień nie można było, bo Niemiec strzelał do wszystkiego, co się ruszało. Zranił wielu sąsiadów i zabił bardzo dużo żołnierzy - „wyzwolicieli", po odejściu Niemców starsi ludzie ledwo zdołali pogrzebać te ciała. Znów się zaczął ciężki czas, znów nocne lub wieczorne odwiedziny NKWD. Jeszcze trwała wojna, więc wywózek nie było, tylko zaganianie do przymusowej pracy. Dobrze, że w rodzinie mego tatusia było dużo krewnych, od października 1944 r. zaczęłam pracować w biurze głównego leśnictwa jako sekretarka. Było to za protekcją mego stryja Wincentego Waszkiewicza, który pracował w tym biurze jako główny inżynier, a przed wojną pod jego kierownictwem wybudowane zostały pensjonaty tj. domy wypoczynkowe w Druskiennikach. Stryj, zaraz jak tylko zaczęła się repatriacja, wyjechał do kraju pierwszym transportem, namawiając moją mamę, a swoją bratową, żeby nie zwlekała z wyjazdem, ale widocznie tak było sądzone, ażeby zostać na to tutaj cierpienie i poniewierkę. 1 sierpnia 1945 roku podstępnie aresztowano moją siostrę, a jak się potem okazało 3 dni wcześniej aresztowano mego szwagra tj. siostry męża Bagińskie-go i od tej pory zaczęły się wezwania i przesłuchania. Ja to miałam 18 lat, a brat tylko 12 lat, jak zaczęli nas przesłuchiwać, to ani ja, ani brat nie mogliśmy Irena Szkopiec 91 nikomu o tym mówić. Brata wyrzucili z podstawówki, bo nie mógł usprawiedliwić swej nieobecności. Mnie zaraz zwolnili z biura i powiedzieli: „będziesz chciała pracować jako sprzątaczka, a my ci nie pozwolimy" i tak się męczyłam przez parę lat tj. do maja 1949 roku; jak zaniosłam podanie do fabryki obuwia, to mnie przyjęli, w tamtym czasie w każdym miejscu pracy był zatrudniony enkawudzista, dla przesiewania wszystkich przez gęste sito. Po aresztowaniu siostry do opuszczonego mieszkania wprowadził się jeden z sędziów śledczych siostry, w niedługim czasie opuszczone przez lokatorów mieszkanie zajął drugi sędzia śledczy. Mieszkali przez 5 lat. I tak w miłym sąsiedztwie, narażeni na szykany i straszenie pistoletem - musieliśmy żyć. Ci dzicy lokatorzy nie tylko że nie płacili za mieszkanie, to jeszcze korzystali ze wszystkiego, co dzięki pracy mojej matki i mojej urosło w ogródku, z warzyw i owoców, ledwo doczekaliśmy się końca tego strasznego okresu, kiedy ci „dobrzy" lokatorzy od nas wyjechali. Matka moja została pozbawiona emerytury po zmarłym ojcu, który nienagannie przez 27 lat pracował w elektrowni. W mieszkaniu mojej siostry znajdował się punkt kontaktowy Armii Krajowej. Gdy siostrę aresztowali, była w ciąży, sądzona z mężem przed trybunałem wojsk NKWD Białoruskiego Okręgu wg. 63.1.76 skazana na 10 lat obozów pracy na terenie ZSRR i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich z konfiskatą całego mienia. Aż do śmierci Stalina, po 2-3 razy w miesiącu byłam przesłuchiwana przez NKWD, za każdym razem inni śledczy mnie wypytywali, przeważnie było ich troje, a czasem pięcioro i jedno zadane pytanie każdy z nich formułował w innej wersji, przeważnie pytali o znajomych, którzy już byli aresztowani lub 0 tych z fotografii, które były w albumach siostry i szwagra. W tym czasie wszyscy, których widziałam, to byli okropni ludzie bez żadnych skrupułów, na każdym rogu ulic i w każdym miejscu można ich było widzieć, każdy nasz krok był obserwowany. Przy przesłuchaniu nierzadko kładli pistolet na stole, ale ja całe życie ufałam Panu Bogu i to Bóg dawał mi siłę 1 odwagę, dlatego nigdy podczas „wizyty" nie płakałam, ale po przyjściu do domu, to musiałam dać upust wszystkiemu. Zarobki były bardzo marne, za miesiąc pracy mogłam kupić jedną parę pończoch lub 2 chleby. Toteż co było w domu lepszego, mamusia wynosiła na rynek. Przed wojną, od naszego dzieciństwa rodzice starali się kupić coś dobrego i odłożyć, wiedząc, że w przyszłości będą dwie córki na wydaniu, ale to wszystko poszło za marne grosze, ażeby przetrwać i nie tylko mieć dla nas w domu, ale przez 10 lat trzeba było i paczki posyłać dla siostry, a dla szwagra 6 lat; chociaż szwagier miał zamożną rodzinę, to oni ze swej strony nie posłali siostrze ani jednej paczki. Z tymi paczkami to było dużo zgryzoty, z początku, bez pozwolenia z łagru, nie przyjmowali na poczcie. Po jakimś czasie siostra takie pozwolenie przysłała, ale miejskie poczty nie przyjmowały, trzeba było nadawać w rejonie. Nieraz 92 Irena Szkopiec paczki przychodziły z powrotem, a w nich wyrośnięta cebula i 2 cegły, to wszystko trudno opisać. W rodzinnym domu od najmłodszych lat przez rodziców byliśmy uczeni dobrego zachowania, miłości rodzinnej oraz miłości do Najwyższego Pana, każde z nas tj. ja z siostrą od czterech lat sypałyśmy kwiatki, starsi uczestniczyli w procesji, a bracia od maleństwa służyli do mszy św. jako ministranci. Ja chcąc uczestniczyć w procesji, chodziłem do parafialnego kościoła jezuitów, a także do kościoła garnizonowego, byłej Fary Witoldowej, dlatego że były różne godziny nabożeństw. Straszna wojna wszystko zniszczyła. Jakie to życie ciężkie, ale ja byłam i jestem zawsze optymistką, nikt po mnie nigdy nie widział tego co przeżywam i kiedyś przeżywałam. Bo jeśli spojrzeć na moje życie osobiste, to można powiedzieć, że nie było różowe, ale mam sumienie czyste, przez całe życie do nikogo złym słowem się nie odezwałam, nikogo nigdy nie obmawiałam, bo stale się trzymam tej zasady, że człowiek jest tylko człowiekiem i każdy żyje, jak mu się podoba, mając wolną wolę. Niefortunnie wyszłam za mąż raz i drugi, ale do kościoła zawsze szłam sama. Mam dwóch synów, starszy Mirosław ur. 1948 r., młodszy Władysław 1953 r., od siedmiu lat jestem wdową. Liczyć mogę tylko na młodszego syna, proszę Pana Boga o zdrowie dla wszystkich bliskich, a dla syna Władysława o szczególne. On ma taki charakter, że każdemu, jak to się mówi „z nogami do serca wlezie". Siostra po 10 latach, w 1955 roku wróciła do domu, a że była sądzona żadnej pracy otrzymać nie mogła, zaraz po jej powrocie znów zaczęli przychodzić szpicle (chociaż przychodzili do nas prawie cały czas jak była aresztowana), to było już ponad jej siły, toteż musiała się zdecydować na wyjazd do kraju, wyjechała w czasie ostatniej repatriacji w lipcu 1957 roku. Jej mąż podeptał wszystko, za co walczył. Jego koledzy, jak na przykład Tadeusz Krystosiak, który teraz jest w Warszawie honorowym prezesem Towarzystwa Miłośników Wilna i Grodna, przeboleć tego nie może, że był takim patriotą (jakie oni za Niemców sprawy AK załatwiali), a teraz gdzieś w Kijowie, od wyjścia na wolność się obija. Siostrę po wyroku wywieziono do Czalcza koło Homla, tam urodziła synka, który żył tylko dwa miesiące, zmarł 5 lipca 1946 roku. Po powrocie do domu, nie mając swego syna, całą miłość przelała na moich synów i bardzo chciała, ażebym ja z dziećmi przyjechała do Zabrza, ale nie było nam sądzone. Złożyłam wszystkie dokumenty na pobyt czasowy. Od wyjazdu do kraju, siostra zapraszała nas często, ale niestety nas puszczali tylko raz na rok, także ja z dziećmi lub bez nich, bo już się pożenili, jeździłam przez parę lat, na częste wyjazdy nie miałam pieniędzy, całe swoje życie marnie zarabiałam, a mając na utrzymaniu (po śmierci tatusia) mamę, babcię i brata, bardzo ciężko było, w jednym miejscu pożyczałam pieniądze, w drugim oddawałam i tak prawie przez całe życie. Irena Szkopiec 93 W 1995 roku, przed świętami Wielkiej Nocy młodszy syn pojechał do Zabrza, gdzie siostra u notariusza załatwiła zaproszenie na pobyt stały dla mnie i dla syna, który od małego marzył, ażeby być w Polsce. Miesiąc później nagle zmarła moja siostra, ile było żalu i kłopotów ażeby trafić na pogrzeb, ile mnie kosztowało zdrowia, ażeby wyrwać z milicji paszport, który dwa miesiące leżał u nich, dla postawienia pieczątki o przedłużenie na rok. Mieszkanie siostry w Zabrzu nie było wykupione, to, co po siostrze zostało, wszystko oddałam do klasztoru i Caritasu. Siostra całe życie w kraju zarobki miała marne, emerytury dostawała 2.000.000 zł z tego 1.000.000 zł płaciła za mieszkanie. Dopiero pół roku przed śmiercią zaczęła otrzymywać jako Sybiraczka więcej, chciała biedaczka nam dopomóc, ale niestety, sroga śmierć przekreśliła wszystko. Do tej pory nie mogę przeżyć tego, że ona całe swe samotne życie żyła w nędzy. To zaproszenie, które za życia siostra przysłała memu synowi było nieaktualne, ale że syn całym sercem pragnął być w kraju, to zaproszenie przysłała mu moja bratanica (córka najmłodszego brata, który zmarł 9 lat temu w Grodnie). Ona 25 lat temu wyszła za mąż za chłopaka z Gąbina i teraz mieszka w Gąbinie, z moją bratową. Mój syn dzięki niej jest już w kraju 5. rok, ale się męczy jak żaden mężczyzna, żona w Grodnie, córka - 22 lata, uczy się 3 rok na Uniwersytecie Teologiczno-Katolickim w Łomiankach. Syn, a mój wnuk, 7 lat uczy się w Białymstoku, w Technikum Handlowo-Ekonomicznym 2. rok. Ja już drugi rok szkolny jestem z wnukiem w Białymstoku, siedzę na wizie wielokrotnego przedłużenia. Syn przyjeżdża do nas 2 razy w miesiącu, przywozi pieniądze na utrzymanie i mieszkanie. Ja ze swej strony czuję się tu samotnie, do czego nie jestem od młodości przyzwyczajona. Od 1944 roku śpiewam w chórze farnym, a teraz katedralnym, od 1960 roku, przez 28 lat kościół nasz był bez kapłana, ja cały czas byłam w kościelnym komitecie, co parę dni, przez te 28 lat chodziliśmy do urzędu do spraw religii z prośbą o kapłana, a ci judasze starali się za każdym razem jak najprędzej nas wystawić za drzwi, mówili nam: „prędzej nam na dłoni włosy wyrosną, zanim warn damy kapłana". Jak ciężko było utrzymać ten cudny kościół, a przecież jakie duże na kościół nakładali podatki, światło nam odcięli, były tylko świece i lampy naftowe, mężczyźni musieli pracować przy miechach, ażeby organy grały, były przeprowadzane duże remonty, a parafianie w większości chodzili do kościoła bernardyńskiego. W zwykłą niedzielę 30-40 osób było na każdej mszy św. bez kapłana, zakrystian kładł mszał i ornat na ołtarzu, prezes komitetu czytał lekcje i ewangelię św., a chór śpiewał wszystkie części mszy świętej. W święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, a także Wszystkich Świętych, kościół nasz był przepełniony, a mieści on 7000 osób, pół Grodna należało do naszej parafii i 12 wsi. Starali się ludzie jak mogli utrzymać kościół w idealnym porządku, był czas, że do kościoła nie wolno było chodzić dzieciom, kobiety, chociaż z ciężkim sercem, ale musiały stać przy drzwiach i nie wpuszczały dzieci, a i młodzież też była prześladowana, zawsze było 94 Irena Szkopiec w kościele parę osób - albo nauczyciel, albo partyjni, którzy spisywali, a potem były wielkie nieprzyjemności. W tym czasie jak ktoś z kraju zaszedł do naszego kościoła, wszyscy bardzo przeżywali i dziwili się, skąd garstka „kibiców" czerpie tyle siły, aby się przeciwstawić wszelkim przeciwnościom. To jeden Bóg Wszechmogący i Matka Boska w obrazie M.B. Kongregackiej, która przed Panem Bogiem wstawiała się za nasz kościół i modlitwy wiernych, którzy nigdy nie tracili nadziei, chociaż w tym czasie dużo z nas odeszło do Pana na wieczność. Od powstania Związku Polaków na Białorusi w Grodnie w 1988 roku jestem jego członkiem, uczestniczę we wszystkich większych imprezach, zebraniach. Uroczyście obchodzimy święta Bożego Narodzenia, Wielkanocne, zapusty, noc świętojańską i święta narodowe. W swoim życiu bardzo rzadko chodziłam do lekarzy, tylko w nagłych wypadkach, parę razy w życiu miałam wstrząs mózgu po upadku, raz silnie zwichnęłam nogę, a po jakimś czasie drugą złamałam. W 1991 roku miałam operację woreczka żółciowego, po operacji mam przepuklinę i to mi bardzo przeszkadza, ale ciężko mi się zdecydować na operację, na którą potrzebne są pieniądze. Przez całe życie żadnej pomocy od nikogo nie dostałam, chociaż czasem naprawdę było ciężko, ale cieszę się z tego, że w Grodnie i w kraju mam masę przyjaciół i krewnych, mój dom w Grodnie jest bardzo lubiany przez wszystkich, zawsze drzwi w nim są otwarte. Przepraszam za tak wielki chaos w tym moim życiorysie i za to, że w niektórych miejscach źle ułożone były zdania i słownictwo, proszę z góry o wybaczenie. Mogłam opisać jeszcze dużo makabrycznych scen, ale teraz już nie będę do tego wracać. 20 grudnia 1999 roku. Ukraina o. Józef Chromik Zamieszkały obecnie w Opolu, ur. 25.02.1922 r. w Draganówce koło Tarnopola na Podolu, s. Jana i Marii z domu Mróz. Liczna rodzina (dziesięcioro dzieci) średniorolnych chłopów, przybyłych na Podole w ramach akcji koloni-zacyjnej z Rzeszowszczyzny, zamieszkała początkowo w Sienkiewiczówce, a następnie w Droganówce. Po kilku latach nauki w gimnazjum w Tarnopolu, kontynuuje je w Nowym Sączu, gdzie w 1938 r. wstępuje do Małego Seminarium oo. jezuitów. Wywożony 10.02.1940 r. wraz z całą rodziną na Syberię, ucieka z transportu i do końca wojny ukrywa się. Po przedostaniu się na teren okupowanej przez Niemców Polski, wstępuje 20.11.1944 r. w Starej Wsi koło Sanoka do zakonu oo. jezuitów. Po uzyskanej w 1946 r. maturze podejmuje studia filozoficzne w Krakowie, kończąc je w 1949 r. Aresztowany w tymże roku przez UB, skazany 30.01.1951 r. na 4 lata więzienia, przebywa w zakładzie karnym do 1952 r. W dniu 23.08.1953 r. przyjmuje święcenia kapłańskie. Przez dalsze lata na różnych odpowiedzialnych funkcjach kościelnych, od 1983 r. przebywa na placówce misyjnej w Kamerunie, a następnie na Madagaskarze. W latach 1990-2000 pełni posługę misyjną w rodzinnej wsi Draganówka na Ukrainie. Obecnie na emeryturze, zamieszkuje w domu zakonnym swego zgromadzenia w Opolu. Autobiografia Pamięcią trzyletniego dziecka sięgam dnia urodzenia moich dwóch braciszków bliźniaków, Dominika i Tomasza. Tomasz, słabiutki, ledwie dychający został zaraz ochrzczony przez miejscową akuszerkę i tego samego dnia zmarł. Było to w dniu 8 marca 1925 roku. Dobrze pamiętam, jak maleńka martwa dziecina leżała na stole, zawinięta w pieluszki. Tego dnia odwiedził nas „wujku Wojtku" Mróz, brat naszej matki, Marii. Nasz ojciec, który przed założeniem swojej rodziny praktykował u stolarza, a był równocześnie gospodarzem - rolnikiem, zrobił maleńką trumienkę i pochowano Tomka na cmentarzu draganowskim. Dokładniejsze i szersze są wspomnienia lat szkolnych w Draganówce, a od 1931 roku w Dłużance i dalej w Tarnopolu. Lata dziecięco - chłopięce wcale nie były beztroskie. Wszystkie dzieci były zaprawiane do pobożności, do pracy i jakiegoś obowiązku. Starsze rodzeństwo opiekowało się młodszym. Było nas 98 o. Józef Chromik trzy siostry i siedmiu chłopców. Dwie najstarsze siostry, Karolina i Tekla, wstąpiły do zakonu. Karolina w 1921 roku, a Tekla w 1924 roku. Brat Franciszek wstąpił do nowicjatu oo. jezuitów w 1925 roku. Pozostało nas siedmioro do wychowania i wyżywienia. Mieliśmy dosyć duże gospodarstwo domowe i 18 morgów pola. Ażeby wszystko rozpracować i utrzymać trzeba było ogromu prac, starań, trudu i trosk. Ojciec, oprócz pracy na roli i przy gospodarstwie był prezesem „Kasy Stefczyka" w Draganówce i ławnikiem wyjazdowych w teren sądów, a w latach dwudziestych i trzydziestych takie sądy były dość częste. To czas akcji nacjonalistów i szowinistów ukraińskich: podpalanie polskich gospodarstw, krzywdy międzysąsiedzkie, spory, swary, także zabójstwa w rodzinach mieszanych itp. Pod opieką i troską matki były dzieci, przeróżne prace domowe, gotowanie, pranie, dojenie krów, chów drobiu i trzody chlewnej, okresowe chodzenie do miasta (Tarnopol, odległy około 8 km) aby sprzedać nabiał i zakupić co najpotrzebniejsze dla domu: sól, cukier, naftę. Latem prace w ogrodzie i na polu, w tym moczenie, potem suszenie konopi, międlenie, a z przędziwa przędzenie nici na tkanie płócien do szycia prześcieradeł, worków, ale także i bielizny, tzw. „zgrzebnej". Pomagaliśmy więc matce we wszystkim. Porządek w domu był taki: rodzice zima-lato wstawali bardzo raniutko. Latem o świcie, zimą w ciemną noc, począwszy od godziny 5-tej. O godzinę, lub dwie później, kiedy obudziły się dzieci, zaraz wstawanie. Nie można było wylegiwać się. Kiedy już wszyscy byli „na chodzie", po porannej toalecie przy studni, jak na Wschodzie nazywa się „pod krynicą", ojciec zaczynał śpiewać „Godzinki o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Marii Panny". Wszyscy, przy pracy czy sprzątaniu, śpiewaliśmy jak kto mógł i na ile sobie przyswoił słowa pieśni - hymnów. Pacierz poranny i wieczorny był sprawdzany przez rodziców. A jakie były prace dzieci, chłopców? Umieliśmy, nauczyliśmy się wszystkiego. To było konieczne, by pomóc mamusi, ale i to wszystko było też dla naszego dobra w przyszłości. Byliśmy przygotowani do życia. Wszystko, szczególnie w czas wojny, przydało się umieć. Tak więc jedni z rodzeństwa opiekowali się młodszymi dziećmi. Inni na zmianę skrobali „barabole" - ziemniaki. Drudzy pilnowali kuchennego pieca przy gotowaniu śniadania, czy obiadu i kolacji - wieczerzy. Na Podolu było mało lasów. Potężne niegdyś lasy wykarczowano, aby zyskać ziemię, czarno-ziem pod zasiewy zbóż - chleba. Brakowało więc drewna na opał. Przedniejsi gospodarze, których było stać, jeździli po drewno bukowe na opał w stronę Brzeżan, odległych o ponad 40 kilometrów. Ale i w zamożniejszych domach paliło się w piecach kuchennych, ba, i w chlebowych słomą, której na Podolu było wiele, paździerzem po omłotach konopi i lnu, oraz tzw. baraboliniem, czyli nacią ziemniaków, po jej wysuszeniu. A więc któreś z dzieci stało przy kuchni, robiło się wiechcie i wkładało do pieca. I tak przez cały czas gotowania. Dzieci lubiły taką pracę. Była to okazja, aby na rozgrzanym blacie kuchni piec placki krajane z ziemniaków, potem z wierzchu posolonych. Już kilkuna- o. Józef Chromik 99 stoletni chłopcy umieli prząść nici z przędziwa konopnego, przy pomocy kądzieli i wrzeciona. Umieliśmy też żąć sierpem zboże, pszenicę i żyto. Stałym zajęciem chłopaków było pasienie gęsi i krów, począwszy od wiosny, przez lato i jesień. Gęsi gnało się na tak zwane „błonie", czyli łąki przy rzece, albo do fosy, czyli potężnych, szerokich wąwozów tak licznych na Podolu. Starsi chłopcy, już jako kawalerzy, pędzili nocą konie na bardziej odległe pastwiska. Tam właśnie wypasano konie puszczane luzem, albo pętane sznurami w przednich nogach. Czas żniwny był pełny zajęć dla starszych i dzieci. Chłopi raniuteńko wychodzili z domu z kosami, niewiasty nieco później po zgotowaniu strawy, i kiedy już rosa promieniem słonecznym została wysuszona na źdźbłach zbóż, z sierpami w dłoni ciągnęły na pola. Niektórzy na te bliżej domu, inni daleko, gdzieś tam w wymyślnie przezwane działy pól w Draganówce: „za figurę", „na płazówiny", w „tyki", „za Gawronem", „za Kindzierum", „na dudatki", „pod Seredynki", „w kirniczki", „na wysoki miedzy", „na księżym", „na pańskim", „za górą", „na łani", „w gesy kopcy", „koło białej krynicy", „na łysą górę", „na dmuchawcu", „na Kujawach", „ w rowach", „w glinniki", „na karczunku", „za wógródami", w „tyki stare", i w „tyki małe". W czas południa nieco starsze dzieci były wysyłane w pola z tzw. „połu-denkiem". W koszyku lub w torbie niosły obiad żniwiarzom: jedni kwaśne mleko, trochę chleba, czasem i kawałek słoniny. Drudzy zanosili kiszone ogórki, sadło, chleb, może i barszcz. W kilku dzielnicach pól biły źródełka z zimną, rześką wodą. Ciągnęli tam żniwiarze, by ukoić pragnienie i zwilżyć lica opalone słońcem i nasycone potem. Kiedy słońce miało się już mocno ku zachodowi ciągnęli utrudzeni żeńcy i kosiarze do zagród i domów na wieczerzę. Powracali i pastuszkowie poprzedzani przez cielęta i krowy, które z majestatycznym spokojem, z wypukłymi bokami wypchanymi trawą dźwigały napęczniałe mlekiem wymiona. Każdy komin mieszkalnego domu w zagrodach snuł kłęby dymu z pieców, gdzie warzyły gospodynie strawę na wieczerzę. Bydło spragnione wody porykiwało z cicha, a psy radośnie szczekały witając powracających do domu. Powoli na polach zagęszczały się półkopki i półkopy żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa i hreczki, a tu i ówdzie nasiennej koniczyny, ustawiane równo, rzędami. Z czasem nadchodziła pora zwózki wszystkiego z pól. To była i uciecha dla dzieci: jazda na drabiniastych wozach po snopy w pola. Tam starsi chłopcy, albo i dziewczęta, na długich widłach podawały na furę snopy, a któryś z mężczyzn układał je równo i wysoko. Wóz ze zbożem, przepasany mocno „rublem i lindwą", z furmanem i dziećmi na wierzchu był gotowy do drogi powrotnej pod strzechę. A tymczasem z błoni przyrzecznych i potoków, gęsi i kaczki wracały gęsiego do swoich chlewików i zagródek. Kiedy nadchodziła późna noc, w obórkach, chlewach i stajniach, ale i w chatach wszystko cichło, ukojone snem sytych i spokojnych, a ludzie snem zmęczonych i sprawiedliwych. 100 o. Józef Chromik Z tych lat dziecięcych w Draganówce pozostaje do dziś w pamięci dzień I Komunii Świętej, Wigilia Świąt Bożego Narodzenia i po niej pasterka w nocy, w Wielkim Poście nabożeństwo Drogi Krzyżowej w parafialnym kościele, oczywiście i pierwsze kroki w szkole podstawowej. I tak nastał rok Pański 1930. W dniu 22. maja urodził się Tadeusz, najmłodsze i ostatnie dziecko naszej rodziny. W trosce o przyszłość dzieci rodzice stale myśleli o powiększeniu majątku. To właśnie ustawiczne oszczędzanie na i we wszystkim, ażeby dokupić więcej pola, poszerzyć gospodarstwo. W 1922 roku, w powiecie tarnopolskim powstała nowa osada na rozparcelowanych polach folwarcznego majątku. Nazwano ją Anastazówka, a po kilku latach przemianowano nazwę na Sienkiewiczówka, usytuowana 10 km od Tarnopola, po prawej stronie gościńca w kierunku Lwowa. Były to lata przemyślanej polityki państwa na Kresach Wschodnich, ażeby tworzyć ośrodki polonijne w skupiskach wiosek o przeważnej ludności ruskiej. Biała Ruś, Czerwona Ruś, Rusini. Takie wyrażenia były używane od wieków, ale nie Ukraina. Owszem, podobne wyrażenie było znane: ziemie u krain (wschodnich) Rzeczypospolitej, a jeszcze dawniej nazywano: u krain Ziem Królewskich, Korony. Nazwę Ukraina, Ukrainiec przyswoili sobie, a może i „ukuli" nacjonaliści, szowiniści Rusini. Za czasów mojej młodości wśród ludzi, ale i w urzędach, w szkołach były używane tylko takie określenia: Rusin, rozmawiać po rusku, język ruski. W szkołach podstawowych, w programach nauczania były naznaczone dwie, albo jedna godzina języka ruskiego, a w szkołach średnich tylko jedna godzina w tygodniu. Język wykładowy był tylko polski, także w wioskach o większości mieszkańców Rusinów. Były jednak wyjątki. W wojewódzkich i powiatowych miastach Rusini mieli swoje gimnazja (koedukacyjne) i tam oczywiście językiem wykładowym, dodajmy - powszechnym - był język ruski. Nie wiem jednak, nie jestem pewny, czy w programie tych gimnazjów była naznaczona godzina języka polskiego. Sądzę, że była naznaczona, lecz znając zaciekłość szowinistów ruskich, przypuszczam, że mogła być pomijana. Gimnazja dla Rusinów były kuźnią ukraińskiego nacjonalizmu, wręcz w wydaniu szowinistycznym. Akcja polonizacji w województwach wschodnich nie przyniosła spodziewanych wyników. Za mało było czasu. Skończyła się z dniem wybuchu II wojny światowej. Powtórzyła się historia 17. wieku na dalekich, dalekich wschodnich terenach od Zbaraża, aż po Kijów, Czerkasy, Zadnieprze. Bunty kozaków, wojna i utrata wszystkich ziem. Rusini, już jako Ukraińcy, napadali z kosami, nożami, ale i z bronią palną na osady, podpalając, mordując, wieszając. Zdarzały się często napady przy gościńcach na ludzi uciekających przed Niemcami na wschód. Ukraińcy donosili władzom sowieckim o wszystkim co się działo w osadach, podawali spisy ludności osadniczej na wywóz na Syberię i w czas eksmisji z gospodarstw pomagali sałdatom. Setki tysięcy osadników zapłaciło życiem, katorgą, bezmiarem cierpienia za akcję polonizacji. o. Józef Chromik 101 Tu przerwa w relacji o tych wydarzeniach. Powracam do dalszej historii rodzinnej. W 1931 roku zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Przeprowadzka z Draganówki do Sienkiewiczówki. Odległość drogami polnymi około 8 km. Jak to się stało? Mieszkańcy Sienkiewiczówki to przybysze z wiosek powiatu Krosno n/Wisłokiem, z Gwoźnicy Górnej i Dolnej, oraz w małej części z Doma-radza w Rzeszowskiem. W Rzeszowskiem było przeludnienie, gospodarstwa rozdrobnione, niski poziom gospodarzenia i uprawy ziemi. Na Podolu ci małorolni gospodarze otrzymali, zakupując po obniżonych cenach, większe ilości gruntu, czarnoziemu, który wymagał dobrego gospodarza aby wydać „stokrotny plon". Byli więc tacy, którzy nie dawali sobie rady. Za małe siły, niski poziom na „wielkie zamiary". Powstawały i narastały długi. Kilku gospodarzy szukało nabywców, sprzedawali całość i przenosili się w inne strony. Szybko znaleźli się kupcy. Od początku założenia osady do 1939 roku, z ponad 40 pierwszych osadników opuściło Sienkiewiczówkę kilkunastu. Skorzystali z tego i Rusini z okolicznych wiosek. Tylko 3 rodziny polskie przybyły do osady. Reszta to Rusini z okolic, a nawet jeden z Wołynia. Nasz ojciec zakupił gospodarstwo i ziemię od Franciszka Kowalskiego. Mieliśmy 27 morgów pola i dwa budynki gospodarcze: dom mieszkalny i stajnia pod jednym dachem, i stodoła. W Draganówce sprzedano wszystkie 18 morgów pola, rozdzielone w kilku miejscach - działach. Gospodarstwo domowe z budynkiem mieszkalnym, ze stajnią dla koni, krów, z chlewem dla trzody, ze stodołą, z tzw. szopą górną i szopą dolną, oraz z komorą na zboże zakupił po zaniżonej cenie stryj Władysław, starszy brat ojca, dla swojego syna. Po przeprowadzce całego inwentarza żywego i martwego na nowe miejsce zaczęła się nowa epopeja naszej rodziny. Było komu pracować. Kazimierz, Stanisław i Bolesław, dorośli młodzieńcy, to wielka pomoc dla ojca. Młodsi dorastaliśmy i już byliśmy użyteczni w małych usługach. Już w kilka lat po przybyciu ojciec spłacił dług obciążający grunt po dawnym właścicielu, dokupił 3 morgi pola, a potem jeszcze 5 morgów jako oddzielne wiano małżeńskie dla syna Kazimierza. Pobudowano nowy dom mieszkalny, murowany (stary dom był zbudowany z drewnianych belek), następnie była murowana duża stajnia, oddzielna murowana komora - spichlerz i stodoła, a na koniec mała cegielnia. Założono duże sady w dwóch miejscach. Przedsiębiorczy ojciec wyszukał wspólników z Głęboczka Wielkiego (miejscowość oddalona od naszej osady o 6 km) i wioski (4 km) Dłużanka i razem założyli spółkę. Pobudowano w Dłużance budynek na młyn, sprowadzono silnik - motor spalinowy i walce, oraz maszyny do obróbki krup z hreczki i z jęczmienia. Do młyna ściągały furmanki ze zbożem do mielenia z kilku okolicznych wiosek. W młynie pracował i zarabiał starszy brat, Stanisław. Już w latach 1937 - 39 młyn dawał wspólnikom duże dochody. A w gospodarstwie domowym w 1939 roku były 4 konie, kilka krów, wiele trzody chlewnej i drobiu. Dobry ojciec zakupił nowe rowery dla braci Stanisława i Bolesława. Były to pierwsze rowery w osadzie. 102 o. Józef Chromik W 1938 roku ożenił się najstarszy brat Kazimierz, który przeniósł się, aby gospodarzyć w domu teścia, który był wójtem gminy Głęboczek Wielki, do której należała Sienkiewiczówka. Do kościoła jeździliśmy w niedzielę furmanką. Kościół był w Dłużance, do 1938 jako filialny parafii w Zabojkach, wioski odległej od Dłużanki ok. 4 km. Stamtąd dojeżdżał furmanką ks. proboszcz, który też uczył dzieci katechizmu. W 1938 roku zbudowano w Dłużance plebanię, ks. arcybiskup lwowski przydzielił ks. proboszcza. I tak powstała parafia, która przetrwała tylko do 1940 roku. Niedługo potem, w czas komuny, kościół został zburzony wraz z fundamentami, rozebrany przez Ukraińców. W Sienkiewiczówce była czteroklasowa szkoła. Całe kształcenie dzieci trwało 5 lat. Do 4. klasy chodziło się dwa lata i następował koniec nauki. Kiedy przybyliśmy do osady, tylko jeden młodzieniec był w gimnazjum w Tarnopolu. W nowym osiedlu „zrośliśmy się" bardzo szybko. Sąsiedzi bliscy i dalsi zaakceptowali nas bardzo życzliwie. Ojciec okazał się dobrym gospodarzem, organizatorem i dobrym sąsiadem. W ostatnim czasie przed wojną, kiedy nadeszła wiosna i nastał przednówek, większość gospodarzy pożyczało u nas zboże, najwięcej pszenicy. Nie wszyscy zdążyli oddać. Wśród zabranych na Sybir rzeczy i dokumentów ojciec zachował spis dłużników. Oczywiście, po powrocie z wygnania nikt nie szukał dłużników i nie egzekwował długu. My, rodzeństwo, wrastaliśmy we wspólnotę dzieci i młodzieży. Chodziliśmy do szkoły, razem do kościoła, na urządzane przedstawienia i na zabawy. Zaistniały bliskie znajomości, a nawet przyjaźnie. Już w czwartej klasie zaprzyjaźniłem się z rówieśnikiem, Bolesławem Wojewódką i nasza przyjaźń trwa po dzień dzisiejszy. W 1934 roku ukończyłem pierwszy rok klasy czwartej. Nie chodziłem drugi rok. Z kolegą, Henrykiem Brysiem, zapisaliśmy się do 5 klasy podstawowej szkoły w Dłużance. Nieco później dołączył do nas Bolesław Wojewódką i Emil Bator. Codziennie, zima - lato, dochodziliśmy do szkoły w Dłużance. To były piękne dni, tygodnie i miesiące. I tak przez cały rok, do czerwca 1935. Jesienią tegoż roku, we dwóch z Henrykiem Brysiem zapisaliśmy się do 6. klasy Szkoły Podstawowej imienia Konarskiego w Tarnopolu przy ulicy ks. Piotra Skargi. Trzeba było jednak przenieść się na zamieszkanie do Tarnopola, na tzw. „stancji". Zamieszkaliśmy w domu p. Julii Juszczyszyn. Rodzice nasi dowozili produkty żywnościowe i płacili za stancję kilkanaście, czy kilkadziesiąt złotych na miesiąc. Według ówczesnej praktyki czy przepisów w szkolnictwie, po ukończeniu klasy szóstej można było zdawać egzamin do pierwszej klasy gimnazjalnej. Tak też zdecydowaliśmy się z Henrykiem przejść taki etap. Był też taki zwyczaj, że starsi uczniowie, za małym wynagrodzeniem przygotowywali młodszych „sztubaków" do egzaminu. Zdaliśmy egzamin wstępny do 1. klasy III Gimnazjum imienia J. Długosza przy ul. M. Kopernika. W międzyczasie nasza gospodyni Julia Juszczyn przeniosła się z rodziną do domu przy ul. Gajowej o. Józef Chromik 103 1. Tam przeniosłem się na stancję i ja. Henryk Bryś mieszkał u studenckiej ,3abci", staruszeczki przy ul. Korzeniowskiego 33. Tam w 1939 roku zamieszkałem i ja. Nie uprzedzając dalszych faktów, ciągnę dalej żywotopis. W tarnopolskim gimnazjum skończyłem tylko pierwszą i drugą klasę. Z tych lat pamiętam wstąpienie do harcerstwa, zbiórki i wycieczki harcerskie do lasów w okolicy. Cudowne też były chwile powrotu i pobytu w domu w czas większych świąt i wakacji. W Tarnopolu zacząłem pisać pamiętniki i tak czynię do dziś, z wyjątkiem lat więziennych zniewolenia komunistycznego. Część pamiętników z wcześniejszych lat zaginęła w zawierusze wojennej, niektóre oddałem do Archiwum naszej Prowincji o.o. jezuitów w Krakowie, a reszta się tworzy. Nastał 1938 rok. W czerwcu skończyłem drugą klasę gimnazjalną w Tarnopolu i zaraz wniosłem podanie do zarządu Małego Seminarium oo. jezuitów w Nowym Sączu przy ul. ks. Piotra Skargi 10 z prośbą o przyjęcie. Po miesiącu otrzymałem pozytywną odpowiedź i już pod koniec sierpnia tegoż roku przyjechałem pociągiem do podhalańskiego grodu. To były wspaniałe czasy. Tam wstąpiłem do młodzieżowej Sodalicji Mariańskiej, zrzeszenia czcicieli Matki Bożej. „Małoseminarzyści", wychowankowie ojców jezuitów, dochodzili do gimnazjum przy ul. J. Długosza. Tak się złożyło, że ci dwaj wielcy Polacy, ks. Piotr Skarga i ks. Jan Długosz „patronowali" mi w latach szkolnych studiów w Tarnopolu i w Nowym Sączu. Na świąteczne ferie Bożego Narodzenia nie mogłem pojechać z Nowego Sącza do domu. Zabrakło pieniędzy. Ponad 30 złotych na podróż tam i z powrotem to był bardzo wielki wydatek dla gospodarstwa. Nie prosiłem zresztą ojca o przysłanie pieniędzy. Wszyscy chłopcy wyjechali do swoich domów. Zostałem sam. W tym czasie w naszej zakonnej placówce był o. Tadeusz Kamiński, przyjaciel mojego brata ks. Franciszka. Znali się obaj z okresu studiów. O. Kamiński na wieczerzę wigilijną zaprosił mnie do swojego domu rodzinnego, też w Nowym Sączu. Nie byłem osamotniony. Zaraz po świętach, w okresie ferii, nowosądecki hufiec harcerski urządzał dla harcerzy kurs dla zastępowych. Zorganizowano go w Wieliczce. Z dwóch zastępów harcerskich w Małym Seminarium tylko mnie delegowano na wyjazd do Wieliczki. Z pewnością dlatego, że byłem wolny i poza domem rodzinnym. Nie wyróżniałem się szczególnymi uzdolnieniami. Z Wieliczki wywiozłem piękne wspomnienia. Mieszkaliśmy tam w jednym ze szkolnych budynków. Różne wykłady, pogadanki prowadzili dobrani skauci. Były wycieczki w teren, zwiedzanie kopalni soli i na końcu egzamin z teorii specjalności harcerskich. Po zdaniu egzaminu otrzymałem stopień młodzika i zostałem mianowany zastępowym. Po powrocie do Nowego Sącza trwała dalej nauka w seminarium i w gimnazjum, i tak do końca roku szkolnego. Były to wspaniałe przeżycia, których wspomnienia przetrwały przez tyle lat do dziś. Rozjechaliśmy się na wakacje 104 o. Józef Chromik do rodzinnych domów. Co to za radość - powrót do domu, do najbliższych, ale beztroska radość bycia razem nie trwała długo. Nadciągały nad Polskę złowrogie chmury od zachodu. Plugawy rasizm hitlerowskich Niemiec zagrażał Ojczyźnie. Odczuwali i przeżywali to wszyscy. Starsi i my, młodzi. Pocieszaliśmy się takimi hasłami, jak ,jesteśmy silni, zwarci, gotowi" - i słowami śpiewanej roty: „Nie damy by nas zgnębił wróg. Tak nam dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Bóg". W historii naszej rodziny w Sienkiewiczówce dominuje choroba i śmierć matki. Szczupłej budowy, słabego zdrowia urodziła i wychowała nas jedenaścioro dzieci. Ojciec w czasie pierwszej wojny światowej powołany do wojska, po zdobyciu przez moskali twierdzy w Przemyślu dostał się do rosyjskiej niewoli. Powrócił po kilku latach. Matka pozostała sama z pięciorgiem maleńkich dzieci. Całe gospodarstwo w domu, prace na polu, kuchnia i dzieci, wszystko spoczywało jej ciężarem w sercu i w dłoniach. Wytrzymała, przeżyła wszystko, ale przecież i potem nie ubywało ciężaru życia w poświęceniu i utrudzeniu. Urodziła jeszcze do 1930 roku sześcioro dzieci. W rok później przeprowadzka całej rodziny i całego dobytku na nowe miejsce zamieszkania i życia, a tam dodatkowy trud urządzania i zagospodarowania się, adaptacja do nowych warunków, do nowych też ludzi. Bardzo to przeżywała i długo tęskniła za rodzinnym gniazdem. I tak nawiedziła matkę nieuleczalna wówczas choroba, gruźlica płuc. Nie pomogło leczenie z pobytem w szpitalu tarnopolskim. Dogorywała ciałem i dojrzewała duchem. Nasza starsza siostra Tekla, już jako zakonnica Kazimiera, otrzymała od swoich władz zakonnych pozwolenie na pobyt w domu dla pielęgnowania matki. Była to wielka pomoc i pociecha dla matki, ale i pomoc dla ojca w trosce o najmłodsze dzieci. O świcie majowego poranka 1933 roku, w obecności zapłakanego ojca i zalęknionych dziatek, nasza matka, zapatrzona w obraz Najświętszego Serca Pana Jezusa, cichutko odeszła na drugi brzeg nieśmiertelnego zaświata. Dla każdego dziecka jego matka jest najlepsza. I dla nas nasza matka była najlepsza. To nie przesada i nie zarozumiałość jej syna, piszącego te słowa. Dla nas matka była święta. Jej poświęcenie, troskliwa miłość dzieci, rozmodlona pobożność, to wszystko co mogłem zauważyć i poznać. Na kilka dni przed swoim odejściem powiedziała: „po mojej śmierci, wy wszyscy pięcioro najmłodsi, wstąpicie na służbę Bożą"... Jej słowa okazały się prorocze. Spełniły się dokładnie w dniu 30 lipca 1949 roku, kiedy Tadeusz, ostatni z naszej najmłodszej piątki, wstąpił do zakonu ojców jezuitów. Tak, to była dobra, najlepsza, święta matka. Bardzo skromny pogrzeb odbył się na cmentarzu polsko-ukraińskim w Dłu-żance. Na mogile pozostał drewniany krzyż. W zamiarze ojca była budowa kamiennego nagrobka. Nadeszła wojna i tak pozostało. W 1990 roku przyjechałem na misyjne prace na Ukrainie i zamieszkałem w rodzinnej Draganówce, a stamtąd, jak powyżej wspomniano, było ok. 8 kilo- x Józef Chromik 105 metrów do Dłużanki. Tam cmentarz powiększony, po części przekopany. Nie znalazłem już grobu śp. matki. Gdzieś prawdopodobnie z bliskiego miejsca jej pochówku, zabrałem garść ziemi. I tej już nie mamy. Pozostało nam już tylko blade wspomnienie postaci matki i stała pamięć modlitewna o wiekuiste jej szczęście w Domu Ojca, „gdzie jest mieszkań wiele" - w nieskończoność. Wracam myślą i pismem do Sienkiewiczówki. Od 1 września 1939 roku jesteśmy w stanie wojny po napaści „prawie odwiecznego wroga", zachodniego naszego sąsiada. W dniu 17 września napad od wschodu drugiego bandyckiego państwa, drugiego kata narodów, tym razem w szponach imperializmu moskiewskiego. Dwie te potęgi piekielne w lat kilka runą w gruzy, acz za cenę milionów ofiar, ogromu cierpienia i spustoszenia w świecie materii i ducha, w świecie milionów sumień ludzkich. Dnia 18 września, w sobotę południem mieliśmy „wyswobodzicieli", od wszystkiego co dobre i święte, w Sienkiewiczówce. Był piękny, pogodny jesienny dzień. Byliśmy z ojcem na podwórzu gospodarstwa, rozłożonego budynkami w rozległej małej kotlinie. Nagle na roli pobliskiego pochylonego wzgórza pojawił się pięcioosobowy oddział moskiewskich sałdatów z karabinami złożonymi w pozycji do ataku. Na karabinach widzieliśmy zapięte długie czworoboczne piki - bagnety. Sałdaty rozszerzoną tyralierą ruszyli naprzód i po pochyłości gruntu zbliżali się do nas. Staliśmy nadal, zapatrzeni i zdumieni. Weszli na podwórze i podeszli do nas na odległość może 8-10 metrów. Widząc naszą spokojną postawę, powoli podnosili karabiny do pionowej pozycji. Któryś z sałdatów zagadnął: „zdrastwujtie"! Tatuś, były jeniec w niewoli rosyjskiej, odpowiedział po rosyjsku i dodał: „żełajetie mołoka?" - chcecie mleka? Podejrzenie i bojaźń zniknęły. Prości chłopi rosyjscy wyciągnięci z ich chutorów w powszechnej mobilizacji zaczęli opowiadać, że „przyszli nas wyzwolić z kajda-nów pamieszczyków i kułaków", że u nich „wsio balszoje i wsioho mnoho", jak im nakazano propagować i agitować. Kiedy zobaczyli też „prostych", a nie krzywych ludzi, po wiejsku ubranych, zebranych nie przed pałacem, ale przed budynkami gospodarskimi, zmienili się zupełnie. Po wypiciu kwaśnego mleka z zakąską białego chleba, jeden przez drugiego opowiadali, iż myśleli jakoby nasze gospodarstwo - podwórze z pięcioma budynkami, to zamki kułaka, „wroga ludu". Nastała przecież niewola. Zostaliśmy włączeni w masyw komunistycznego, o nieludzkim obliczu bloku. Najpierw w pierwszych dniach likwidowano wszędzie posterunki policji. Na miejscu rozstrzeliwano komendantów, ale nie tylko. Likwidowano polskie gimnazja i szkoły, przemieniano na system sowiecki z wykładowym językiem rosyjskim. Zaczynało się prześladowanie duchowieństwa, coraz więcej aresztowań i przygotowanie do wysłania na Sybir. Serce ogarniała trwoga i lęk przed nieznanym. Już w październiku władze okupanta zgodziły się na otwarcie gimnazjum w Tarnopolu. Była to tzw. „dziesięciolatka" ogólnego wykształcenia. Pozbierano 106 o. Józef Chromik i naznaczono profesorów wybranych z trzech dawnych gimnazjów. Oczywiście nie wszystkich zatrudniono. Na razie wykłady były po polsku, ale obowiązująca była obecność na dwugodzinnej lekcji języka rosyjskiego. Młodzież przynaglano do zapisania się do Komsomołu. Chociaż była niepewna sytuacja i niewiadoma przyszłość, młodzież garnęła się do nauki. Zdecydowałem się i ja. Przeniosłem się na stancję do Tarnopola. Częściej jak przed wojną chodziłem na piechotę do domu w Sienkiewiczówce (ok. 10 km), aby zaopatrzyć się w prowiant. Miałem ukończone 3 klasy gimnazjum w Nowym Sączu, profesorzy więc zdecydowali, że mogę przerabiać dziewiątą klasę w tej nowej „dziesięciolatce". I tak się stało. Wznowiona nauka i równocześnie myśl o gnębieniu wroga. Wstąpiłem do AK grupy młodzieżowej, której komendantem był przedwojenny wojskowy, kapral. Nie było to trwałe, bo kapral na tajnych zebraniach „trząsł portkami", ale i rękami. Nie umacniało to młodzików i nie zbroiło w odwagę. Wigilię Świąt Bożego Narodzenia oraz dalsze dni świąteczne tego roku przeżywaliśmy zadumani - co, jak będzie dalej. To były ostatnie święta wspólnie przeżyte z ojcem. Nastał 1940 rok. Z myślą o zabezpieczeniu przyszłości rodziny, nasz ojciec zdecydował, aby wywozić część dobytku i lokować u krewnych, znajomych i pewnych ludzi. Tej zimy starsi bracia mieli sporo pracy. Część nie omłóconej jeszcze pszenicy przewieziono do zagrody niejakiego Stacha, który u nas w czas żniwny pracował przy zbiorach. Lepszy sprzęt gospodarski przyjął na przechowanie starszy brat ojca, nasz stryj Władysław w Draganówce. Trochę odzieży i płótna schowano u cioci Hani, siostry ojca, w rodzinie Golców. W jakiś czas po wywiezieniu rodziny wybrałem te rzeczy, ażeby sprzedać i tak sobie pomóc w życiu tułaczym, jak również na żywnościowe paczki wysyłane swoim na Syberii. Trzy z lepszych krów przeprowadzono: do biednej rodziny Lechmana (przybyły z Płotyczy k/Tarnopola), druga do rodziny Stacha w Dłużance, a trzecia do Kosa w Draganówce. Wszystko przepadło, oprócz rzeczy zdeponowanych u cioci Hani. A tymczasem nastał dzień 10 lutego 1940 roku. W tym czasie mieszkałem w Tarnopolu przy ulicy Gajowej 1 w rodzinie p. Julii Juszczyn. To, co opowiem, wiem z relacji ojca i rodzeństwa po ich powrocie z zesłania. Była mroźna noc, na drogach i polach zaległy śniegi. Raniuteńko, około godziny 6-tej, a więc w ciemną jeszcze noc, przed dom zajechały sanie. Tak było w każdej rodzinie. Do wywózki byli wprzęgnięci Ukraińcy, bo tak już nakazali ich zwać, z najbliższej wioski Proniatyn, prawie zupełnie ruskiej. A więc na saniach jeden Ukrainiec i sałdat. Obaj z karabinami. Na razie Ruscy ufali Ukraińcom, którzy im pomagali w przygotowaniu i przeprowadzaniu wysiedlenia. Sałdat oznajmił, że za godzinę trzeba się zebrać i przygotować do wyjazdu. Można było wziąć sanie zaprzężone w swoje konie. Zezwolono załadować tyle o. Józef Chromik 107 rzeczy z odzieży i produktów żywnościowych, ile się zmieści na jedne sanie razem z członkami rodziny. Ileż można było zabrać rzeczy? Tak się złożyło, że w tym pamiętnym dniu nie było chleba w domu. Druga matka w poprzednim dniu zrobiła zaczyn na nowy chleb. W tym miejscu zaznaczyć przystoi, że w rok, czy dwa po śmierci matki, nasz ojciec przyjął dla dzieci niewiastę Bronisławę Kos z Draganówki, z którą się ożenił. Była to bardzo dobra kobieta. Pokochała nas jak swoje dzieci, a swoich nie miała. Najmłodszy z dzieci dopiero po jej śmierci dowiedział się, że to była druga matka. Przy wysiedleniu mogła wrócić do Draganówki, lecz pozostała, by razem wyjechać na zesłanie. Tam, przy najcięższych robotach w lasach, zachorowała obłożnie i zmarła, pogrzebana została w zamarzniętej „nieludzkiej ziemi"... Pamiętamy o niej. Jesteśmy też wdzięczni naszemu ojcu, który pamięć o naszej rodzonej matce przeniósł na obcą kobietę, którą przyjął do domu dla naszego dobra, dla kontynuowania naszego wychowania. Na sanie ładowano co najpotrzebniejsze: bieliznę, odzież, trochę drobnych narzędzi, kilka miarek mąki. Sałdat, wyjątkowo ludzki, poradził zabrać siekiery i piły (do robót leśnych). Ojciec polecił synowi Bolesławowi, najstarszemu z gromadki dzieci, ażeby z kurnika zabrał do worka „ile się da" kur. Słysząc krzyk łapanych kur, zbliżył się Ukrainiec i zaczął wołać: „puskaj to, wże ne twoje"... i ustawił do ataku karabin. Brat nie zaprzestał „łapanki" drobiu i nazywał drania zasłużonymi słowami. Niecenzuralny dialog usłyszał sałdat. Zbliżył się do stajni i pytał: „kak dieło, czto tako?". Bolek wyjaśnił króciutko: ot, taki a taki syn zabrania mi wziąć nasze. Rusek zbliżył się do Ukraińca i krzyknął: „won! To szcze nie twoje i nie budiet. Won swołocz prokiata". Tak, Rosjanie byli dla nas lepsi jak Ukraińcy. Dom mieszkalny, budynki gospodarcze ze zbożem, maszynami rolniczymi i narzędziami, stajnie i obory z bydłem i trzodą, wszystko pozostało, otwarte na łup i zniszczenie. Ostatnie spojrzenie na całość i w drogę. Za saniami, skowycząc biegł wierny do ostatka pies. Z każdego domostwa ciągnęły inne zaprzęgi. Zbiórka nastąpiła w środku osady przed szkołą. Kiedy zebrali się wszyscy z wysiedlonych, ruszył długi konwój do Głęboczka Wielkiego na plac przed dworcem kolejowym. W Sienkiewiczówce pozostali nie wywiezieni Ukraińcy, oprócz trzech z ich rodzinami: Kowalczuk, Dolizny i Wowk. Nie wiadomo dlaczego i komu „podpadli". W sporządzaniu listy typowanych do wysiedlenia pomagał we współpracy z NKWD Ukrainiec - nacjonalista Rudakiewicz przybyły do osiedla z Zabojek. Maczał w tym palce również Kowalczuk, u którego przez jakiś czas mieszkali agenci NKWD. Powiadają niektórzy, iż między Rusinami były rozgrywki i porachunki osobiste. Pozostał więc Rudakiewicz, Mytniczka z matką, Jarosław Demków z żoną, służąca i służący rodziny Piotra Gołdy, Syndyk i Lechman usadowieni na polach bliskich Proniatyna, Bujar, Poręba. J^echman ożeniony z Ukrainką z Proniatyna, a sam przybyły z wioski Płotycza, był biednym 108 o. Józef Chromik wyrobnikiem. Poręba, również ożeniony z Rusinką, pracował w cegielni w Petrykowie blisko Tarnopola. Pozostały również osoby nieobecne na miejscu w dniu wysyłki. Byli to: żona Wojciecha Lubasa z dzieckiem, które urodziła w tym czasie w szpitalu tarnopolskim, pozostał też jej starszy syn Zbigniew, który chodził do szkoły w Tarnopolu. Dalej Henryk Bryś, Ludwik Kozimor, Bolesław Bator i ja. Wszyscy uczyliśmy się w Tarnopolu. Piotr Gołda miał również zbudowany dom w Tarnopolu w dzielnicy zwanej Zarudzie albo Nowy Świat. Podobnie Kazimierz Szary z rodziną mieszkał na Zarudziu w wynajętym mieszkaniu. U nich mieszkał również Czesław Wojewódka, syn siostry żony Szarego. Po niedługim czasie do kilku gospodarstw po wysiedlonych sprowadzono rodziny Rusinów skądś tam z dalekich okolic. Nie na długo zachowała się reszta Sienkiewiczówki. Za kilka lat wysiedlono wszystkich do oddalonych wiosek, budynki zostały wyburzone z fundamentami. Pozostały puste pola i rozłogi. Zachował się tylko dawny budynek szkolny, gdzie zamieszkał z rodziną stróż. Co i kogo pilnował? Z pól byłej osady został założony kołchoz. Wokół szkoły pobudowano budynki gospodarcze, a w lat kilka później urządzano tam wystawy rolnicze. Na tzw. stacji dworca kolejowego w Głęboczku Wielkim czekały już podstawione wagony. Słynne wagony - kibitki wysiedleńcze. Były to po prostu wagony bydlęce z jednym okienkiem u góry i otworem w podłodze do załatwiania czynności fizjologicznych. Do każdego wagonu ładowano pełno ludzi rodzinami, z ich dobytkiem. Konwojenci ukraińscy odjechali swoimi saniami do domów. Sałdaci pozostali przy wagonach, jako obstawa transportu. Można sugerować i przypuszczać, że wracający saniami Ukraińcy z Pronia-tyna, zajeżdżali po drodze do opustoszałych zagród i rabowali co się dało i co kto chciał. A tymczasem po załadowaniu do wagonów ludzi i dobytku, jaki mogli ze sobą zabrać, drzwi wagonów zamknięto i zaryglowano. Na placu pozostało kilkadziesiąt zaprzęgniętych w konie sań i kilka wyjących psów. Co się stało z tym wszystkim? Któż opowie? Może ktoś z mieszkańców Głęboczka, który oglądał skrycie tragedię? Dziś już nie opowie tego nikt. Około godziny 9-tej, na dworcu kolejowym w Tarnopolu zatrzymał się pociąg z wysiedleńcami. Wiadomość o tym rozeszła się po mieście błyskawicznie. Byłem wówczas na stancji w domu p. Juszczyszyn. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z Dominikiem Golcem. Syn Wawrzyńca i cioci Hani, Dominik, uczył się prywatnie. Powiadomieni o tym, że na dworcu stoją wagony z zesłańcami, natychmiast wyszliśmy na miasto. Po drodze zakupiłem kilka bochenków chleba. I rzeczywiście, daleko od centrum miasta stały wagony. Ludzie wyglądali przez maleńkie okna, machali rękoma. Przeglądaliśmy długi konwój i oto zobaczyłem wystającą główkę najmłodszej, dziesięcioletniej siostrzyczki, potem piętnastolet- o. Józef Chromik 109 niego braciszka Dominika i na koniec ojca. Cóż i jak można było mówić w takiej chwili? Słowa grzęzły w gardle, plątały się myśli. To była rozmowa nie dopowiedzianych słów, zamglonych oczu i żałosnego serca. Nie pamiętam nic z tego spotkania, z tego pożegnania. Podaliśmy przyniesione bochenki chleba, ostatni gest dłoni i koniec. Trzeba było odejść, bo sałdaci odpędzali. Zestaw wagonów już miał odjeżdżać. Zostałem sam. Cóż tu zaradzi pokrewieństwo, przyjaźń? Każdy sam jest panem swego życia. Pozostałem jeszcze czas krótki na kwaterze u rodziny Juszczyszynów, która później z ulicy Gajowej 1 przeniosła się do wynajętego domu przy ul. Szpitalnej, bodajże 3. Przeprowadziłem się do rodziny pp. Ksawery i Antoniego Welichowskich przy ul. Korzeniowskiego 33. Pan Antoni, już starszy emeryt, był dawnym pracownikiem w kolejnictwie. Tam mieszkałem najdłużej i do końca pobytu na Kresach Wschodnich, czyli do jesieni 1942 roku. W Tarnopolu przeżyłem dwie okupacje naszych dwóch najeźdźców, bolszewickiego i hitlerowskich, nazistowskich Niemiec. Po wywiezieniu rodziny przestałem chodzić do dziesięciolatki. Trzeba było zarobić na życie. Skończyła się pomoc rodziny. Niedługo potem zmarł Antoni Welichowski. Została starusze-czka - wdowa, nazywana przez studentów „babcią studencką". I z konieczności i z ochoty stałem się młodym opiekunem staruszki. Pozostałem u niej jako domownik, nie płaciłem już komornego i jakoś samorzutnie zostałem żywicielem. Przez jakiś czas babcia trzymała na stancji jednego studenta, Rusina z Kuro-wiec. Był też przez kilka miesięcy lokator, kawaler z rodzicami, pracownik elektrowni miejskiej. Z czasem zostałem sam z babcią. I było nam dobrze. Pracowałem dorywczo prywatnie, parałem się handlowaniem. Tuczyłem też na ubój kury. Mogłem już wysyłać żywnościowe paczki na Syberię, dla swoich wywiezionych. Wysłałem takich kilka z zawartością smalcu, słoniny, sucharów, cukru, a nawet tytoniu. Nie wszystkie przesyłki doszły na miejsce. Coś zginęło zagrabione przez urzędników. Czas pierwszej okupacji sowieckiej i mój pobyt wówczas w Tarnopolu i po części w okolicy, to oddzielny odcinek mego życiorysu. Nowi znajomi, udział w organizacji podziemnej, gonitwa za chlebem i ucieczka - ukrywanie się przed agentami NKWD. Oto garść z tych przeżyć. Najpierw dorywcze prace. Na rozległe łąki przy rzeczne Seretu w stronę Zarudzia i tzw. Nowy Świat, dzielnicy miasta, sowieci nawieźli tysiące kubików polan bukowego drewna. To miał być materiał opałowy do wypalania cegły w petrykowskiej cegielni. Ale nie tylko. Stąd brano drzewo na opalanie biur, kantorów i urzędów w mieście. Polana trzeba było układać w stosy wysokie na 4 metry i długie na kilkanaście metrów. Zgłosiłem się do tej pracy, zapłata była dobra, a do miejsca pracy miałem kilkadziesiąt metrów. Od babci kilkadziesiąt metrów przez opłotki na dół i na łąki, wzdłuż jednostronnie zabudowanej ulicy, nie pomnę jej nazwy. Przy tej ulicy, naprzeciw składowiska drzewa była tzw. 110 o. Józef Chromik kantora, czyli dyżurka strażnika placu. To było zimą, więc stróż dobrze opalał mieszkanie. Było ciepło. Tu na podłodze wyścielonej słomą spaliśmy z innymi robotnikami. Dodam w tym miejscu, że do składowania drzewa przez pewien czas przychodził mój brat Stanisław, który również nie był wywieziony na Syberię. W tym czasie pracował w naszym do niedawna spółdzielczym młynie w Dłużance. Zarobek przy składowaniu drewna nie był najgorszy, ale nie wystarczający na utrzymanie siebie i babci studenckiej. Zabrałem się do handlowania. Jeździłem po wioskach skupując drób, cielęta, świnki, także miód i tytoń. Kiełbasę, słoninę i tytoń zawoziłem do Lwowa, gdzie była wielka drożyzna i można było dobrze zarobić. Bliskim znajomym p. Juszczyszynowej był p. Wójcicki, rodak ze Lwowa, który do czasu wojny pracował jako sędzia w Tarnopolu. Ze Lwowa przyjeżdżał jego brat. On to zabierał mnie z towarem do Lwowa i rozprowadzał wszystko wśród znajomych. Po przenocowaniu u nich w domu wracałem następnego dnia do Tarnopola z dobrym zarobkiem w kieszeni. Tak był wilk syty i owca cała, bo i p. Wójcicki na tych transakcjach miał korzyść. Przede wszystkim mógł zaopatrzyć i swoją rodzinę. W domu babci studenckiej schodzili się koledzy. Długie rozmowy i trochę konspiracji. Nie uszło to uwagi funkcjonariuszy NKWD. A może ktoś ze znajomych donosił? Tak wpadł Bolesław Bator, akademik, który w dniu wywózki był w Tarnopolu i tam zaczął się ukrywać. Złapany przez oprawców zaginął bez wieści. Powtarzały się wizyty milicjantów, by sprawdzać książkę meldunkową, wizyty podejrzanych typów. Jednego późnego wieczoru mocne pukanie do drzwi wejściowych do domu. Przez drzwi słyszę wołanie: „barisznia, otkrywaj, cha-dżajka (gospodyni) otkrywaj!". Przynaglany przez babusię otwieram. Do sieni, potem do ganku wchodzi Rosjanin w cywilu. Rozgląda się po kuchni i widzi, że na przypiecku i na rurze kominowej suszy się w kawałkach chleb. Pada pytanie: „czto? Wy pryhotowani pajechaty w Sybir?". Babcia się tłumaczy, że to dodatek do mięsa przy smażeniu snyli. „No, my znajem kat to je" i zwraca się do mnie: „maładieniec sobyraj si si mnoju". Babcia w płacz, schodzi z przypiecka, bierze za rękę przybysza i błaga: „to mój żywiciel i opiekun. Nie zabierajcie go. Może wy także macie swoją barisznię, zrozumcie mnie". „Ni czawo, maładieniec pajdot si mnoju, sobiraj si"! Zacząłem się ubierać w kurtkę, a kiedy babcia stanęła z płaczem w drzwiach, Rusek, chyba wzruszony odpowiedział: „Ni bojsa barisznia, ot, on sej czas werneś, ne bojsa". Wyszliśmy na ulicę. Moskal ujął mnie pod rękę i zapytał: „kak żywiot sia". Zacząłem opowiadać z zapałem robionym na schwał, że bardzo dobrze, pracuję, jestem „raboczym czaławiekiem", że pomagam bariszni itp. Po chwili zapytał: „a znajdziesz gdzie eto może buty takoj numer budynku?". Tu wymienił jakiś numer domu przy tej ulicy Korzeniowskiego. Już nie pamiętam o jaki mu numer chodziło, ale orientowałem się mniej więcej w sytuacji. Podeszliśmy o. Józef Chromik 111 o kilkadziesiąt numerów dalej i wskazałem dom pod danym numerem. Moskal odpowiedział: „spasiba, wertaj doma do bariszni, ana zdaje na tebie". Wróciłem szybko do domu. Babunia nie mogła uwierzyć, „moskal może mieć serce?" Od tego czasu zacząłem zmieniać miejsca nocowania, także i czasowego mieszkania. Do babci wracałem co pewien czas, ale nocowałem także w jej domu na strychu. Zachodziłem też do rodziny Juszczyszynów i tam nocowałem albo w komórce odwiedzanej przez szczury, albo na strychu domu. Na strychu miałem przygotowany duży kosz wiklinowy, a w nim był kożuch i coś z pościeli. Do spania ścieliłem kożuch na glinianej polepie powały. Na wierzch przykrycie kocem, a w zimie drugim kożuchem. Jednej takiej nocy obudziło mnie dobijanie się do drzwi domu. W minut dwie-trzy byłem na nogach, a spało się zawsze w ubraniu. Pościel szybko schowałem do kosza i nadsłuchiwałem co tam na dole się dzieje. Oczywiście wejście na strych było zamykane, przykrywane „leżącymi" drzwiami. P. Jusz-czyszynowa miała nadzwyczajny dar mowy. Słyszę, a dobrze umiała po rosyjsku, względnie po rusku. Przez drzwi odbywał się dialog z przybyszem. Okazało się, że był to milicjant, jak się podawał i żądał książki meldunkowej do wglądu. A mogła to być godzina około 23-ciej. Gospodyni odważnie broniła prawa późnej pory, a przy tym lamentowała, nawet groziła, że uda się do urzędu, że milicja nie daje po nocach spokoju. Intruz nie ustępował i żądał otwarcia drzwi. Nie czekałem dłużej i przez okienko na strychu dostałem się na wysoki mur szpitala, którego „plecami" był dom. Z muru na dziedziniec szpitala, a stamtąd w nogi, to jest łatwe wyjście na ulicę. Tej doby dospałem nocy na strychu babusi. Wiele nocy przespałem w „kantorze", czyli w biurze naczelnika stacji kolejowej w Tarnopolu. Pewnej soboty, pod koniec pracy przy składaniu drzewa na łąkach przyjechał, wieziony na saniach w zaprzęgu konnym, sam naczelnik. Wytypował nas trzech młodych robotników i kazał razem z nim jechać do kantory. Dodam przy tym, że skład drzewa podlegał pod zarząd kolei. „Naczel-nyk" zaproponował nam pracę na dworcu przy zrzucaniu węgla z wagonów jutro, w niedzielę. Tłumaczył, że wagony blokują tory, że zapłaci nam dobrze i tak zakończył: „Ot, zawtra je woskresenje" (tak prawosławni nazywają niedzielę, czy dzień „woskresenja" - zmartwychwstania Chrystusa). „Nie lzia bojatyś, ja wsie hrichy na sebie połuczaju", co dokładnie się tłumaczy: nie bójcie się, nie trzeba się bać, ja wszystkie grzechy biorę na siebie. Widocznie taka argumentacja nas młodzików przekonała, ale prawdziwie motywem naszej zgody na jego propozycję było to, ażeby się nie narazić, ale też aby więcej zarobić na życie. Poszliśmy, zrzucili w niedzielę kilka wagonów węgla, „połuczyli" zapłatę i w następne dni mogliśmy nadal spokojnie pracować przy składowaniu drzewa. Skorzystałem podwójnie. Poznałem sprzątaczkę tej kantory, która przychodziła do kantory codziennie, aby napalić w piecu i posprzątać po godzinach urzędowania. Rozpytałem, czy aby nie można w kantorze nocować? Mogę, ale gdzie i jak? Odpowiedziałem, iż moja w tym sprawa. 112 o. Józef Chromik Wystarczy mi, że jest cieplutko, że są w salce - biurze trzy stoły, a nade wszystko będzie tu najbezpieczniej. Komu z NKWD-ystów przyjdzie na myśl, że ktoś może spać w urzędowym biurze? Postarałem się o zapasowe klucze i korzystałem z przygodnego „hotelu". Na noc ściągałem stoły jeden przy drugim i na takim „łożu Madeja" spędzałem noce. Odtąd wiedziałem i byłem przekonany, że jeżeli jest się głodnym, najlepszym środkiem na to, by nie odczuwać przez dobę lub dłużej głodu i nie słuchać „marsza w kiszkach", jest spać na brzuchu i na deskach. Zmiana miejsc pobytu i pracy weszła w zwyczaj. Przez pewien okres mieszkałem w Draganówce u cioci Hanki, czyli w rodzinie Golców. Tam czułem się prawie jak w domu. Tak gospodarze, rodzice, jak i dzieci kuzynki życzliwie mnie przyjęli i gościli. Z nieco starszym kuzynem, Dominikiem, chodziliśmy niekiedy do pracy, czasu żniwnego w pole, czasem do lasu, albo do Janka Mazura posłuchać pieśni z płyt patefonu. Bywało, że graliśmy nawet w siatkówkę na boisku urządzonym na tzw. toku, placu do młócenia cepami zboża. Niewiele jednak było mojej pracy u cioci. Więcej chodziłem na „zarobki" poza domem. Był czas, kiedy wojsko sowieckie biwakowało w niektórych lasach, między innymi w lesie zagrobelskim, draganowskim czy petrykowskim. Sałdaty ścinali drzewa na opał, zostawiając zwykle korzenie z dosyć wysokimi pniami sterczącymi ponad ziemię. Byli tacy, którzy chodzili do lasu karczować owe pniaki. To ciężka robota: odkopywać korzenie, rąbać je i wyciągać. Zyskiwało się przez to wiele cennego materiału na opał. Wykopałem niemało takich pniaków, które w niedługi czas bardzo się przydały, ale o tym potem. Od wielu lat przed wojną Petryków, wioska koło Tarnopola, miał cegielnię, jedyną w okolicy. Powszechnie była znana świetna jakość tej cegły. Do dziś w tamtych stronach poszukiwana jest petrykowska cegła przedwojennego wyrobu. Wówczas nie było maszyn do wyrobu cegły. Glinę z wyrobiska woziło się na plac taczkami, mieszanie na toku gliny odbywało się - nogami. Do pracy stawano grupami, każda po trzech ludzi. Jeden, starszy i wprawny robotnik stał przy „stole" z grubych desek. Przygotowaną, wymieszaną, urobioną nogami glinę nabierał do foremek - nosiłek, ugniatał i wyrównywał z wierzchu drewnianą listwą. Dwóch chłopców na przemian brało nosiłki i na idealnie wyrównanym placu opóźniali foremki. Trzeba było uważnie, delikatnie to robić, ażeby w równiutkich rzędach cegła miała również doskonale równe krawędzie. Obydwaj chłopcy musieli dobrze się spieszyć, bo prawie zawsze na stole była już gotowa druga forma - nosiłka. I tak „w koło Macieju", od rana do wieczora z przerwą na obiad. Jakie błogie były te przerwy: posiłek i prostowanie grzbietu na zielonej trawie! Mimo wszystko wieczorem grzbiet dokuczał mocno. Przy wyrobie cegły pracowałem niepełne dwa miesiące. To był dobry zarobek, ale nie najlepszy, a grosza było potrzeba coraz więcej, bo trzeba było zakupić ubranie, bieliznę, obuwie i coś jeszcze uciułać na niepewną przyszłość. o. Józef Chromik 113 „Wielki" Związek Radziecki, najbogatszy w Europie i Azji kraj, zasobny w złoża węgla i gazu był równocześnie najbiedniejszy pod względem rozwoju gospodarczego. Dopiero później, w czasie wojny z Niemcami, rozwijał się niebywale przemysł zbrojeniowy, a z tym wszystkie inne resorty gospodarki. Wówczas, na początku, w cegielniach do wypalania cegieł używano wysuszonego torfu. Torf najpierw należało wydobyć z ziemi. Wszystkie przybrzeżne łąki Seretu, począwszy od Zagrobeli, aż prawie do szosy Tarnopol, przez Berezowicę, Mikulińce, Trębowlę i dalej na Stanisławów i Zaleszczyki, stały się kopalnią torfu. Torf wydobywało się „ryskalami" - specjalnie dostosowanymi łopatami z grubej blachy. Najpierw „inżynier - geodeta", pracownik cegielni, wyznaczał poletka do kopania. Szerokie na trzy metry i długie na kilkanaście. To miejsce kopania dla jednej grupy. I tak kilka rzędów. Każda grupa „wydobywców" składała się z czworga ludzi. Dwóch mocniejszych i dwóch młodszych, może być słabszych. Zdarzało się, że dwoje tych „słabszych" stanowiły dziewczęta. Ci silniejsi wydobywali bloki torfu na wierzch, a druga dwójka pocięte bloki na kawałki podobne do wielkości cegły, przenosiła na sąsiedni plac i układała rzędami do schnięcia na powietrzu i w słońcu. Tak się złożyło, że do grupy dobrałem sobie rosłego chłopaka, młodzieńca z przesiedlonych rodzin Łemków, osiedlonych w domostwach po wywiezionych na Sybir ludziach zamieszkałych w maleńkiej osadzie „kolonistów" na polach - szuwarach między Janówką, a lasem petrykowskim. Młodzieniec ów nazywał się Petro Zdyban. Mieszkał z matką wdową. Byli to Rusini, ale spokojni, a Piotr dobrze mówił po polsku. „Skolegowaliśmy się" z nim i niejeden raz nocowałem w ich domu. Na drugą dwójkę w grupie dołączyły się dziewczęta z Draganówki. Do kopania torfu dochodziło z Draganówki kilkoro ludzi. Nasze dziewczęta były z tej części sioła bliżej dzielnicy Kujawa. [...] Wydobywanie torfu zaczynało się od tzw. odkrywki, czyli wykopania i odrzucenia ziemi i darni z powierzchni wyznaczonego miejsca. Pokłady torfu zaczynały się o kilkadziesiąt centymetrów głębiej. Po usunięciu czarnoziemu zaczynaliśmy kopanie. Długie na metr metalowe „noże", brało się w obydwie dłonie i wbijało w masę torfu. Krajało się pasy - bloki długie na około metr, szerokie na około 30 cm i grube na około 10 cm. Te bloki wyciągaliśmy na wierzch. Jeden z chłopaków krajał, drugi wyciągał rękoma przy pomocy łopat. Na wierzchu dalszą pracę wykonywała druga dwójka z grupy. Dzienna norma naznaczona przez dyrektora cegielni była 4 tysiące sztuk takich cegieł. Od wyrobienia normy zależało wynagrodzenie. Z czasem doszliśmy do takiej wprawy, że normę wyrabialiśmy do południa, czyli do godziny mniej więcej 1300. Trzeba było jednak trwać w miejscu pracy do końca roboczego dnia, czyli godziny 1700. Po posiłku, nazywanym jak na polach w czas żniwny „połudenkiem", odpoczywaliśmy. Trzeba było jednak uważać i udawać, że się pracuje, by nie podpaść dozorującym. 114 o. Józef Chromik Nikt z pracowników, żadna grupa nie wyrabiała więcej jak 4 tysiące cegieł torfowych. Gdybyśmy wydobywali więcej, podnoszono by normę do np. 5 tysięcy i za tę samą zapłatę. To była cicha zmowa przeciw wrogowi - najeźdźcy. Cicha, ale też i skrycie inspirowana. Pokłady torfu sięgały do około 3 metrów w głąb, a zatem były do wydobycia trzymetrowe pokłady. Pocięte metrowe bloki, przecież wiotkie w masie nie było łatwo wyciągać i wyrzucać na wierzch z dołu głębokiego na około 3 metry. A na dole była maź z wodą. Pracowało się zawsze boso, w spodenkach, bez koszuli. Oczywiście była to praca sezonowa, a więc latem do późnej jesieni. Pierwsza dwójka, czyli „kopacze", zarabiali codziennie do 10 rubli. Dwójka pracująca na górze, na wierzchu zarabiała do 6 rubli. To było na ten czas dużo pieniędzy, bardzo dobry zarobek. Zwożenie wysuszonych cegieł torfu należało już do innych robotników. Skończył się sezon kopania torfu i zakończyła się moja praca w cegielni w Petrykowie. Zaistniały nieprzewidziane wydarzenia. Trzeba było zmienić ponownie i pracę, i zamieszkanie. Na wiosnę 1941 roku w Związku Radzieckim ogłoszono wybory do Rad Narodowych w miastach i po wioskach. Już wtenczas wiedziałem, że jestem poszukiwany przez NKWD. Miałem tego dowody. Myślałem nad tym jak to uczynić, by nie być podejrzanym „obywatelem". Zdawało się, że wziąć udział w głosowaniu wystarczy. W systemie komunistycznym jest to niezwykle ważne, jako akt uznania ich władzy. W dniu głosowania udałem się w Draganówce do punktu wyborczego urządzonego w Domu Ludowym. Było to nieroztropne pociągnięcie. Nikt mi jednak nie doradził. Wszyscy byliśmy zdezorientowani. Nie byłem przecież nigdzie zameldowany i kiedy podałem personelowi obsługi w punkcie wyborczym swoje dane personalne, ci nie znaleźli mojego nazwiska w spisie uprawnionych do głosowania. Na sali był obecny agent NKWD przybyły z Kozłowa, gdzie wówczas była ich placówka rejonowa. Przewodniczący komisji wyborczej był powszechnie nazywany „Bazarczykiem". Był to młody zaciekły Ukrainiec, który też jako pierwszy w Draganówce zapisał się do partii komunistycznej. On to napisał coś na karteczce, zwinął ją w kulkę i rzucił w stronę Ruska, który siedział z boku. Papier nie doleciał do adresata, lecz spadł na podłogę. Rosyjski kacap, jak nazywano naszych „oswobodzicieli", nie podjął zwitka papieru. Prawdopodobnie by nie zwracać uwagi obecnych i wchodzących głosujących. Bazarczyk kiwnął palcem, bym udał się do tego obserwatora przebiegu głosowania. Podszedłem do niego i usłyszałem pytanie: „kuda rabotajesz?" Wiedziałem już o tym, że w ZSRR najlepiej jest być uważanym za robotnika. Tak więc zgodnie zresztą z prawdą zacząłem z zapałem opowiadać, że pracuję przy kopaniu torfu, że wyrabiam normę i poza normę, że też pracuję w „kierpy-czeskym" zawodzie, czyli w cegielni. Słuchał z miną, jak gdyby we wszystko wierzył (może i tak było), ale zapytał: „czy eto wy je tam zameldowani?". o. Józef Chromik 115 Odpowiedziałem pytaniem niby zdziwienia: „a kakże inakszy? nawierno da". Polecił mi zaraz udać się do Petrykowa i tam głosować. Oczywiście nie posłuchałem sowieckiej władzy, ale jeszcze tego samego dnia przeniosłem się do Tarnopola. Był to początek prawdziwego ukrywania się. Tym nieprzemyślanym zamiarem głosowania zwróciłem na siebie baczną uwagę NKWD. Na pewno potem sam Bazarczyk, albo inni z komisji wyborczej dobrze i dokładnie poinformowali „kacapa" - ktom zacz i gdzie można mnie szukać. Wkrótce też zaczęli dokładniej szukać. A życie trwa i trzeba spać i jeść. W Tarnopolu, w wynajętym mieszkaniu, mieszkał młodzieniec z Poczapiniec. Zwał się Kuczyński. Nie pomnę dziś jego imienia, ani okoliczności kiedy poznaliśmy się. Prawdopodobnie spotkaliśmy się na rynku, albo na ulicy w Tarnopolu. Kuczyński starał się o prawo jazdy, a pracował jako kurier na poczcie. Bywało, że w jego mieszkaniu nocowałem. Za to pomagałem jemu i jego siostrze przy kopaniu ziemniaków - baraboli na polu, gdzieś pod lasem zagrobelskim. Do Draganówki więc od czasu do czasu jeszcze chodziłem, z pobytem u krewnych Golców. Pewnego takiego dnia, przynaglany jakimś samozachowawczym instynktem udałem się do Tarnopola. Zanocowałem wówczas u babci Welichowskiej. Następnego dnia, załatwiwszy trochę spraw, rano wracałem z powrotem. Już w lesie draganowskim, przy parceli leśnej rodziny Golców spotkałem jakąś kobietę, która widocznie mnie znała i powiada: „byli po ciebie u Waw-rzka Golca. To był sałdat - moskal i z nim Gawron-Parańka". Mimo takiej złowrogiej wiadomości, nie zawróciłem z drogi i doszedłem do cioci. Tam opowiedziano dokładnie. O świcie zajechała na podwórze Golców furmanka (podobno bryczka). Do domu wszedł Rusek z „hołową selrady" (przewodniczącym wiejskiej rady), którym był wówczas Piotr Gawron z przezwiskiem „Parańka", podobno od imienia jego matki czy babki. Zapytano 0 Józefa Chromika, czyli o niżej podpisanego. Domownicy odpowiedzieli, że poszedł do miasta, a na żądany dowód tego, ktoś zaprowadził przybyłych do „stebnika", gdzie zwykle miałem posłanie. Pokazano im jeszcze walizkę z rzeczami, którą zostawiłem pod ławką w chacie mieszkalnej. Przeglądnęli tu i tam 1 odjechali. Dla wyjaśnienia dodam, że „stebnik" to był oddzielny budynek za chatą, który na ogół służył do przetrzymywania uli pszczelnych w porze zimowej. Dziadziu Bartłomiej Golec miał pasiekę. Powszechnie zwany „Bartku Golec", ojciec męża cioci Hani, był zacnym, prawym człowiekiem, podobnie jak jego syn Wawrzyku. Był jednym z najbogatszych gospodarzy w Draganówce. Wielu ludzi pożyczało u niego pieniądze, wspomagał zbożem ochronkę dla sierot, prowadzoną przez siostry służebniczki. Żył ponad 90 lat. Do końca życia zachował wiejski, zgrzebny strój. Powróciłem tego samego dnia do Tarnopola i w Draganówce pokazywałem się coraz rzadziej, a ukradkiem, czyli skrycie. Czy to przypadek, iż w dniu wizyty agentów nie byłem w tym domu? Głęboko wierzę w Opatrzność. Mam na to niezliczone dowody. 116 o. Józef Chromik Gawron - Parańka był gospodarzem i kowalem we wsi. Miał czworo dzieci, dwie córki i dwóch synów. Córki z matki Polki, stosownie do tradycji były ochrzczone w kościele. Synowie w cerkwi. Po śmierci żony i zdaniu urzędu „hołowy" Gawron porzucił dzieci i zamieszkał u pewnej wdowy i tam zmarł. Obydwie córki, bardzo zacne i uczciwe wiernie chodzą do kościoła, często pomagały przy remontach kościoła po jego odzyskaniu w 1990-tym roku, kiedy to przyjechałem do Draganówki. Najstarsza córka Piotra Gawrona, Władysława, nie założyła swojej rodziny. Poświęciła się wychowaniu swojego młodszego rodzeństwa. Młodsza Stanisława wyszła za mąż. Wychowała córkę i wnuczkę po katolicku. Wszystkie trzy, babcia Stanisława, córka Zenia i wnuczka Ola wiernie trzymają się kościoła. Olgę, uzdolnioną muzycznie wybrałem na organistkę i posłałem do Przemyśla, do sióstr felicjanek, które nauczyły ją początków gry na organach elektronowych. Do dziś jest jedną z dwóch organistek w kościele draganowskim. Władysława przez kilkanaście lat był listonoszką w Draganówce, wytypowana do tej pracy przez miejscową „selradę". Dziś już jest emerytką, lecz ludzie pamiętają jej usłużność i uczciwość. Po Dragonówce zamieszkałem kilka tygodni w Dłużance. Tam na końcu wioski od strony Janówki przy brzegu rzeczki stał murowany stary młyn. Już nie był czynny. Wynajął go na mieszkanie z rodziną niejaki Tysowski z Zagrobeli. Jego żona pochodziła właśnie z Dłużanki i jako wiano otrzymała od rodziców kilka morgów pola. Tysowski trzymał parę koni i uprawiał rolę. Miejsce dosyć odosobnione nadawało się na kryjówkę. Zamieszkałem we młynie. Z gospodarzem jeździliśmy w pole, ale głównym moim zajęciem było młócenie zboża. Młóciłem cepem snopy pszenicy i hreczki. Spałem na podłodze w jedynej izbie starego młyna. Gospodarz nie wypłacił obiecanego wynagrodzenia. Moja praca była zapłatą za przysłowiowy kąt w chacie i za łyżkę strawy. Dla bezpieczeństwa myślałem o zmianie miejsca pobytu. Niespodziewanie znalazło się takie na terenie Sienkiewiczówki. Pisałem już o tym, że jednym z tych, którzy nie zostali wywiezieni na Sybir był niejaki Lechman, przybysz z Płotyczy, ożeniony z dziewczyną z Proniatyna, Ukrainką. Biedaczyna, ale właśnie jemu była oddana na przechowanie jedna z naszych krów. Nie zamierzałem upominać się o krowę, nawet nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale daleki zakątek dawnej osady był doskonałym miejscem na kryjówkę. Lechman był dobrym, łagodnym człowiekiem. Mieszkali w jednoizbowej lepiance z gliny z przyległą szopiną, skleconą z patyków, a krytą jedynie łodygami zeschłej kukurydzy. W tej szopie, zawianej zimą śniegiem stała do niedawna nasza krowa, przezwana „Kaliną". Śpiąc na ławce przy piecu, albo słomie ścielonej na glinianym klepisku, przeżyłem jesień i część zimy. Tu zaznałem głodu, nie pierwszy zresztą raz, ale pierwszy raz w życiu „hodowałem" na sobie wszy. Takie duże, prawie jak ziarnko pęczaku, sowieckie. Codziennie rano, po wstaniu, było szukanie w bieliźnie i gniecenie tych „rasowych" insektów. Ale i ta sielankowa przygoda się skończyła. o. Józef Chromik 117 Około dwieście metrów od tej stojącej w polu zagrody, mieszkał w domu wywiezionej rodziny Morawskich Osadczuk, Ukrainiec nasłany tu z innej ruskiej wioski. Okazało się, że śledził nas. Dwa potężne mocno hałaśliwe psy dawały sygnał, że „sąsiad" podchodzi. Zdawało się, że psy odstraszą natręta. Ale nie. Jednego zimowego wczesnego poranka, jeszcze było prawie ciemno, obudziło nas wściekłe ujadanie psów. Mimo to ktoś zbliżał się. Gospodarz zdecydował się wyjść na zewnątrz. Szybko ubrałem się i nagle zdecydowałem się przejść do stajenki (drzwi bezpośrednie z małej sionki chaciny). Grzejąc się przy krowie, czekałem na rozwój sytuacji. Słyszałem jak gospodarz wprowadzał kogoś do izby. Po kilku minutach wpadł do stajni p. Lechman i oznajmił, że przyszedł Osadczuk. Przynaglany znowu jakimś przeczuciem, byłem zdecydowany natychmiast odejść z tego domu. Cóż, ale kurtka i czapka pozostały w izbie. Poprosiłem gospodarza, by przyniósł. Za chwilę byłem już na zewnątrz i skierowałem kroki w stronę szosy Tarnopol-Lwów, do której było od siedziby p. Lechmana około 2 kilometry. Poczciwe psiaki, które zdążyły oswoić się ze mną odprowadzały mnie wiernie, lecz odpędzane wróciły do gospodarzy. W pośpiechu zapomniałem zabrać ze sobą niektóre drobne rzeczy i gruby notatnik, mój na bieżąco pisany pamiętnik. Przepadło wszystko. Nigdy już tam nie wróciłem, a pamiętnik zacząłem pisać od nowa. Nie dowiedziałem się też dotąd i już się nie dowiem co stało się z tymi dwoma ludźmi. A tymczasem brnąłem w śniegu na nieujeżdżonej drodze w stronę szosy. Było jeszcze ciemno i jakoś droga zaczęła się dłużyć. Niejednokrotnie słyszałem opowiadania starszych, że można pobłądzić, albo że „niekiedy czepia się błąd". Coś takiego tego dnia przytrafiło się mnie. Chodziłem, kręciłem w koło aż do świtu, aż można było rozpoznać telefoniczne słupy wzdłuż jak się okazało bliskiej szosy. Za około półtorej godziny byłem już w Tarnopolu u kochanej babci studenckiej. Nie mogłem jednak narażać jej na kłopoty z milicją, czy NKWD. Spałem w nocy na przemian u babci na strychu, albo w szopie przy ulicy Szpitalnej. W tym czasie zdarzyły się jeszcze dwa przypadki kontaktów z organami ścigania. Jeden w biały dzień, a drugi w ciemną noc. Przypadek pierwszy: pewnego dnia po śniadaniu siedzimy sobie z babcią w kuchni. Babusia opowiada dzieje swojej rodziny, jako że miło wspomnieć, a oto widzę w drzwiach milicjanta. Można? - zapytał, ale już stoi w sieni. Można, odpowiedziałem. „A chadżajka je?" - spytał znowu. Tego roku u babci był na stancji student z Kurowiec. Mieliśmy z babcią wszystko przygotowane i obmyślane co i jak czynić w różnych przypadkach, jakie mogły zaistnieć. W kuchni przy piecu stał koszyk z workiem. W razie czego miałem pozorować niby brata owego studenta, który przyjechał z domu z produktami żywnościowymi. Milicjant zażądał książkę meldunkową i zaczął J4 przeglądać. Po kilku minutach wstałem i zwróciwszy się do babci pytałem: co warn jeszcze i kiedy przywieźć? Może baraboli, może kapusty, albo „mołoka", bo cała mowa była 118 o. Józef Chromik po rusku. Wziąłem koszyk z workiem, ucałowałem babcię w rękę i dodałem że muszę już iść, bo do Kurowiec daleko, a tam czeka robota, kopanie baraboli. Wyszedłszy na ulicę, podszedłem do któregoś z budynków naprzeciw i zza węgła obserwowałem kiedy wyjdzie od babci milicjant. Wyszedł po kilkunastu minutach, a kiedy zniknął w oddali, wróciłem do babci. Babunia opowiadała, że po moim wyjściu Rusek zapytał „kto eto takoj?". Otrzymał odpowiednie wyjaśnienie. Przypadek drugi. Pewnego dnia po południu zeszliśmy się z kilku kolegami u babci. Wiadomo, rozmowa o wszystkim co się działo w ojczyźnie i na świecie, także o tym jak przeżyć. Tego wieczoru zasiedzieliśmy się. Już późna noc a na nocleg miałem udać się na ulicę Szpitalną. To prawie na drugi koniec miasta. Koledzy mieli bliżej, bo na Zarudzie. Wstałem i razem z Tadeuszem Gołdą wyszliśmy. Szedłem pierwszy, więc przy płocie odgradzającym podwórze od ulicy, złapałem za klamkę furtki. Było ciemno, nie widziałem nikogo, ale z drugiej strony ktoś trzymał za klamkę i odskoczył w bok. Otworzyłem furtkę i zauważyłem sałdata z nadstawionym bagnetem. Tadeusz Gołda miał skręcić na ulicy w lewo, do domu na Zarudziu, a ja w prawo, do miasta. Zgodna decyzja, obaj i środkiem ulicy zaczęliśmy „galopować" w stronę miasta. Uliczne lampy były rzadkie. Kiedy znaleźliśmy się mniej więcej w środku między latarniami, a więc w miejscu najsłabiej oświetlonym, obejrzałem się w tył. Ścigający nas ludzie znaleźli się akurat pod lampą, a więc byli dobrze widoczni. Zobaczyłem dwóch enkawudzistów z karabinami na plecach. Przyspieszyliśmy kroki, ale dochodziły nas odgłosy stąpań ciężkich butów. Ulica Korzeniowskiego kończy się na styku z ulicą Matejki. Skręciliśmy w prawo, w tę ulicę. Przyszła mi błyskawiczna myśl, którą wypowiedziałem koledze: „ty leć na dół ulicą i wejdź do jakiejś bramy, a ja zawracam". Dlaczego i skąd taka decyzja? Mocno wierzę w Opatrzność i od wielu, wielu już lat odmawiam codziennie rano do Opatrzności Boskiej Ojcze nasz i Zdrowaś, Chwała Bogu Ojcu i trzy razy wezwanie: Boska Opatrzności - miej litość nad światem, Boska Opatrzności miej litość nade mną i Boska Opatrzności dopomóż mi. Tadeusz Gołda pobiegł dalej, a ja nagle zawróciłem, zdjąłem kaszkiet z głowy i trzymając go w ręku, spokojnie szedłem z powrotem. Za chwil kilka, u zbiegu ulicy Matejki i Korzeniowskiego zobaczyłem jak moskiewscy szpicle skręcili na ulicę Matejki i szybkim krokiem zbliżali się do mnie. Szedłem powolutku, z wyprostowaną głową patrząc bezczelnie na nich. W mig przeszli obok mnie nie zwracając żadnej uwagi na przechodnia. Na pewno Duch Święty oświecił ich, że mijają zbiega. Wróciłem do domu babci i tam przespałem tę przygodową noc. To była długo pamiętna aż do dzisiaj noc. I życie nadal trwa. Czepiałem się różnych środków, aby przeżyć. [...] I tak trwało do wybuchu wojny niemiecko - sowieckiej, latem 1941 roku. Sytuacja nasza diametralnie się zmieniła. Za kilka dni został zajęty przez Niemców Tarnopol. Zaistniał niezwykły popłoch. Sowiety absolutnie nie spodziewali się napaści bez wypowiedzenia wojny. Wyszedłem na ulicę. Nad o. Józef Chromik 119 miastem warczały niemieckie samoloty zwiadowcze. Milicja, wojsko, cywile ruscy zdezorientowani i przestraszeni. Oglądałem oddziały sałdatów, rosyjskie terenowe wozy i auta, cywilów opuszczających miasto. Tego samego dnia wybrałem się do Draganówki. Nie było już obawy ścigania przez rosyjskich siepaczy i ukraińskich nacjonalistów. Sowietów nie było, lecz wkrótce okazało się, że Ukraińcy zaczęli współpracować z nowym okupantem, z Niemcami. Zawsze przeciw Polsce. Dotychczas z bolszewikami, obecnie z Niemcami. Na razie było cicho. Ponownie zamieszkałem u cioci Hani. I tym razem znowu nie na długo, bo tylko na kilka dni. Powstało polskie gimnazjum, znowu przy ul. 3 Maja, do którego od razu się zapisałem. Nie na długo. Władze niemieckie wydały rozporządzenie - powołanie starszych roczników młodzieży do obowiązkowej służby budowlanej w baudinście. Niezgłoszenie się groziło ściganiem przez gestapo. Zapisałem się. Codziennie rano zbiórka oddziałów baudinstu odbywała się w budynku szkoły im. Konarskiego przy ul. ks. P. Skargi. Stamtąd w szeregach szliśmy na dworzec kolejowy. Niemcy zaczęli rozbudowywać dworzec. Pracowaliśmy kilofami i łopatami przy wykopach fundamentów, równaniu terenu. W drodze powrotnej do domu babci, niosłem w torbie ukrytej pod płaszczem kilka kilogramów węgla. I tak było przez kilka miesięcy, ale zapasy żywności się skończyły, nie było pieniędzy na zakup nowej. Za dniówkę pracy wypłacano nam po 1 złoty. To było tyle co zero. Podejmując wielkie ryzyko, przestałem chodzić do pracy. Najbardziej popłatnym zajęciem był handel. Miałem już w tym wprawę, ale i przysłowiową smykałkę. Chodziłem po wioskach kupując tytoń. Rodzina Gołdów w Tarnopolu na Zarudziu trzymała konia i miała konny zaprzęg i furę. Piotr Gołda parał się rzeźnictwem, ubojem i wyrobem wędlin. Potrzebował więc kupował krowy, świnie. Jego syn, Tadeusz, był dostawcą, ale nie miał znajomości po wioskach. Zawarliśmy umowę: on da konia i wóz, i razem będziemy jeździć po okolicy po towar. Prawie koniecznym było znać język ruski. Rozpoczęliśmy wyjazdy w teren. Na Seredynki, do Dymamorycz, do Dłużanki, a to wioski z przeważającą ilością Rusinów, ale byli tam też i Polacy, którzy mówili po rusku. Skupowaliśmy cielęta, krowy, jałówki, świnie. Praktyka była taka. U gospodarza, który sprzedał zwierzaka dokonywał się ubój, wyporządzenie na czysto i gotowe do sprzedaży mięso i wyroby masarskie przewoziło się do miasta. Nabywcy byli zawsze, ale najryzykowniej było jechać pociągiem do Lwowa. Niemcy urządzali łapanki, konfiskowali wszystko i było cudownie, jak wypuszczali z niczym, bez zaaresztowania. Jak więc robili „prawdziwi" handlarze? Odnowiła się znajomość z p. Wójcickim we Lwowie. Przyjeżdżał on do Tarnopola, wystarany już i przygotowany towar zabieraliśmy ze sobą i jazda. Ale jak? Najpierw o tym, jak pakowało się towary, które trzeba było „zamaskować" w przewożeniu do Lwowa. Do specjalnie uszytych podłużnych woreczków, z cienkiego i mocnego płótna ładowało się towar. Sznurami kiełbas 120 o. Józef Chromik i połciami słoniny opasywało się biodra, długie i pękate woreczki wieszało się na barkach i opuszczało się po bokach, od pachwiny prawie do kolan w dół. Na to ubierało się drugą koszulę lub cienki płaszcz, obwiązywało się naokoło pasem i na wierzch długi, nie gruby płaszcz, znowu przepasany. W rękach torby, teczki z mniej podpadającym towarem, jak owoce, jarzyny i w drogę. Szukaliśmy okazji transportu - ciężarowych aut. Zdarzał się kurs znajomego kierowcy. Jeżeli nie, szliśmy na piechotę z centrum miasta na Zagrobelę, aby tam czekać na okazję. Nie były to częste okazje, ale prawie każdy kierowca zatrzymywał się przy czekających grupkami ludziach i zabierał, bądź dla zarobku, bądź raczej dla solidarności z gnębionymi ludźmi. Bywało, zdarzało się i tak, że przez cały dzień nie było okazji. Czekało się do drugiego dnia, ale noc trzeba było przeczekać na miejscu. Na nocleg przyjmowali darmo ludzie w przydrożnych domach na Zagrobeli. Było i tak, że szliśmy piechotą do Złoczowa (40 km) i tam dopiero przydarzyła się okazja do Lwowa. A we Lwowie bywało różnie. Jeżeli przyjechało się w nocy, trzeba było czekać w bezpiecznym miejscu do świtu. We Lwowie była godzina policyjna przez całą noc. Jednego razu przyjechaliśmy z p. Wójcickim tuż po północy. Wysiedliśmy przy ulicy Łyczakowskiej. P. Wójcicki, lwowianin przecież, znał miasto doskonałe, ale niebezpiecznie było chodzić w nocy. Czekaliśmy do świtu przy kościele św. Anny. Znużony byłem mocno. Nie pomogło „ocucanie się" paleniem papierosów, bo i tej „zarazy" zaznałem w czasie wojny. Położyłem się na kamiennych płytach przykościelnych. Bezpieczniej było na kamieniu, jak na wilgotnej ziemi. Tak, odziany całym ekwipunkiem, spałem do świtu. Śpiąc na prawym boku, najmniej obładowanym towarem, nabawiłem się choroby. Gruźlica gałki kości udowej. Zapewne przyczynkiem do tego było więzienie, spanie na betonie, albo na łóżku z żelazną siatką, a bez materaców. O świcie otwarto kościół. Weszliśmy do kościoła z towarem. Zostałem w tylnej ławce, a p. Wójcicki udał się do swoich i za niedługi czas przyszedł z krewniakami i razem krętymi uliczkami przyszliśmy do jego rodzinnego domu. Tu najpierw poranna toaleta, śniadanie i spanie do popołudnia. Wieczorem towar był już wyprzedany z dużym zarobkiem. Następnego dnia powrót do Tarnopola. Również okazją. I tak kilka razy. Po każdym takim wypadzie znowu jazda w teren za towarem. A różnie było na tych wyjazdach. Pewnego razu wybraliśmy się furmanką T. Gołdy do Serdynek, wioski graniczącej przez pola z Draganówką. Zajechaliśmy „na ślepo" do gospodarstwa pierwszego z brzegu. Oczywiście był to Ukrainiec, jak w większości mieszkańcy Serdynek. Pytam po rusińsku: „majete prodaty paciuka, abo tele, abo i husaka?". A tenże odpowiada: „wy popały (wpadliście), bo mene naznaczyły takym, szczo maje podawaty nimciam takych handlariw jak wot wy". Za chwile dodał: „ałe ne bije si, ja sam maju na prodaż paciuka. Takoż mij susid". o. Józef Chromik 121 Zajechaliśmy na podwórze furmanką. Gospodarz dał koniczyny koniowi. Zaraz ubiliśmy świniaka i kilka gęsi. T. Gołda przy pomocy gospodarzy ubił i wyporządził wieprzaki, a ja zamówiłem u gospodyni dla nas dwóch obiad. Okazało się w rozmowie, już swobodnej, że ów sąsiad nazywał się Chromik. Tu jego ojciec ożenił się z Ukrainką i osiadł na stałe. Syn, jak jego ojciec, zachował polską mowę. Wiedziałem już przed tym, że w Seredynkach mieszka polska rodzina, z którą była spokrewniona moja kuzynka z Draganówki, Karola, córka jednej z sióstr naszego ojca, która zmarła zostawiwszy dwie córki - sieroty. Ojciec objął opiekę nad Karola i Hanią. Karola przez kilkanaście miesięcy mieszkała u nas, pomagając mamusi przy gospodarstwie. W czasie pobytu w naszym domu Karola wyszła za mąż. Ożenił się z nią starszy młodzieniec, Kociołek, który wrócił z Francji, gdzie był „na robotach", jak się nazywało w Draganów-ce. U nas odbyło się wesele młodej pary, po czym Karola odeszła z mężem do jego domu. Dodam tutaj, że młodsza siostra Karoli, Hania, znalazła pracę we Lwowie, a w czasie wysiedlania Polaków do centralnej Polski, zamieszkała w Krakowie. Otóż udaliśmy się do tych krewnych Karoliny. Ci, szczerze ucieszywszy się, obdarowali nas miodem, resztę sprzedali razem z cielakiem i gąsiorami. Pierwszy raz w życiu widziałem u nich w komorze kilka dużych beczek dębowych, pełnych miodu. Zbliżał się wieczór. Nie zdążyliśmy ubić i sprawić cielaków, więc związawszy im sznurami nogi (jak zresztą robili handlarze), załadowali na furę wszystek zakupiony towar i jazda. Zaczął padać deszcz. Zdecydowaliśmy się jechać polnymi drogami do Draganówki, tam zanocować w rodzinie Golców i następnego dnia wracać do Tarnopola. I tak przykryci „weretką", czyli płachtą z grubego płótna konopnego i drzemiąc, przyjechaliśmy do cioci. Tu wieczerza i nocleg w stodole, gdzie też znieśliśmy towar. Okazało się, że brakuje jednego cielaka. Co się stało? W czasie jazdy cielak, szamocząc się rozpętał nogi i wyskoczył z fury. Nie wiadomo, czy ktoś go znalazł w polu żywego, czy już „zdechłego", jak ktoś określił. Następnego dnia ciocia przygotowała z podrobów rzeźniczych wspaniały obiad, a potem powrót do Tarnopola. Z przyjazdem do miasta z zakazanym przez Niemców towarem był ciężki problem. Przed miastem na wszystkich dojazdowych drogach były ustawione posterunki, obsługiwane przez Ukraińców. Produkty spożywcze można było zdobyć, ale jak rozwiązać ten ciężki problem przerzutu do miasta? Musiało być jakieś rozwiązanie, ale zawsze ryzykowne. Wydumałem dwa sposoby. Obydwa szczęśliwie się powiodły. Oto jeden z nich. „Wynypałem" - po draganowsku, a klasycznie - wyszukałem starszą, dzielną niewiastę z Petrykowa. Tam mieszkała rodzina Biały, krewni teścia mojego brata Stanisława. Przez nich poznałem wspomnianą kobietę, która zgodziła się za solidnym wynagrodzeniem udawać ciężko chorą 122 o. Józef Chromik i jako taką zawieźć ją na furmance „do szpitala". Była Ukrainką, chorowitą, a jej bratanek należał do milicji drogowej, którą Niemcy używali między innymi do kontrolowania na drogach pojazdów, tylko wozów konnych i rowerów. Liczyła na to, że akcja się uda. Mimo wszystko było to mocno ryzykowne. W umówiony dzień, kiedy jej bratanek miał dyżur na drodze, przygotowaliśmy wszystko. Znowu wynajęty wóz wyścieliliśmy grubo słomą, w słomie ułożone zostały połcie słoniny i sztuki mięsa. Znowu warstwa słoniny, na wierzch koc. Układa się „chora" w pozycji półsiedzącej przykryta pierzyną i wio. Powolutku, bo jedzie ciężko chora. W połowie drogi z Petrykowa do miasta, droga kończyła się na mocno utwardzonej „błoni", czyli łące, zadeptanej i ujeżdżonej. Kilkadziesiąt metrów stamtąd, naprzeciw zaczynała się ulica Hugo Kołłątaja. Tam, na podwórku u rodziny Smotryckich (z chłopakiem z tego domu chodziliśmy do jednej klasy w trzecim gimnazjum imienia J. Długosza przy ulicy M. Kopernika) postój, wyładowanie towarów, wypłata reszty ustalonej kwoty i każdy w swoją stronę. Przystoi tu dodać, że ostatni odcinek drogi do miasta nie jechałem na wozie, lecz dalej w tyle szedłem piechotą. Furmanił woźnica, kolega milicjanta. Oto drugi sposób przerzutu zakazanych towarów do miasta. Mięso - wieprzowinę, cielęcinę, słoninę, gęsi, bywało i mąkę należało jak najprędzej przewieźć. Wynająłem furmankę i ładowaliśmy tak: na spód wozu najpierw ułożone zostary pniaki drzew, ongiś wykarczowane w lesie. Pomiędzy korzenie pakowano kawały mięsa owinięte w płótna. Potem znowu warstwa pniaków i tak do wierzchu. Wieziemy tylko opał do miasta. Jazda przez Poczapińce, dalej gościńcem przez Janówkę, Zagrobelę i prosto w centrum Tarnopola. Na posterunku milicji w połowie odcinka szosy od Zagrobeli do cerkwi nadstawnej, jakby „u wrót" miasta, nawet nas nie zatrzymywano. Jakże, pniaki były przydatne. Były też transporty towaru i z miasta. Zabawny przypadek, ale prawdziwy. Umówiony kierowca, który miał wyjeżdżać do Lwowa z Tarnopola i stamtąd miał zabrać przygotowany towar, dał znać, że pojedzie dopiero za tydzień, albowiem auto jest w remoncie. Nie można było czekać długo z takim towarem. Co robić? Jedyne wyjście, to ponownie wszystko przewozić lub przenosić do Zagrobeli i tam czekać na przygodną okazję. Czym przewieźć i jak przenieść? Na posterunkach kontrolowano przechodzących w jedną i drugą stronę. W tych czasach ukuto takie porzekadło: „Kto nie ryzykuje, ten w kryminale nie siedzi". Musiało się ryzykować, by przeżyć. Jeżeli nie udało się ryzyko, to część życia przeżywało się w więzieniu. Po naradzie z panem Wójcickim zrobiliśmy tak, że on część towaru miał przenieść jakąś okrężną drogą, a resztę zdecydowałem się przewieźć na rowerze. Wiozłem tym razem kilkanaście kilogramów słoniny. Pomysł był ciekawy i nie wiem jak mogłem na to wpaść. Intuicja? Natchnienie opiekuńczego ducha? Pomoc dusz czyśćcowych? Do dusz czyśćcowych w latach tych miałem wielkie nabożeństwo i tak aż do dziś. O tym jeszcze wspomnę w tym wspominaniu tego ,jak za dawnych lat bywało"... o. Józef Chromik 123 Wróćmy do słoniny, bo to był smaczny i drogi towar, w czas wojenny i okupacyjny. Otóż połcie słoniny pakowałem do poszwy od poduszek. Słoninę układało się miąższem, nie skórą do płótna tak, że przy dotknięciu palcami słoniny z wierzchu i przez płótno miało się wrażenie, iż w środku jest coś miękkiego a nawet sypkiego. Jeden taki ładunek był założony na ramę roweru, a drugi na kierownicę. Właśnie tak na wierzchu, ostentacyjnie, że niby nie wiozę nic z najbardziej poszukiwanych zakazanych towarów. Postanowiłem sobie uważać zawartość worka za mąkę. Produkt również cenzurowany, ale „co ma piernik do wiatraka", a słonina do mąki. Jest różnica, sposobna nawet do machnięcia nad tym ręką. I coś w tym rodzaju zaistniało. Przez miasto, począwszy od ulicy Szpitalnej, jechałem na rowerze aż do cerkwi nadstawnej, do końca ulicy Ruskiej. Z tego miejsca rower prowadziłem, trzymając ręce na kierownicy. Obserwowałem ruch na gościńcu. Kilka furmanek jechało w stronę miasta. Wybrałem taki moment, aby przejść koło posterunku milicji, kiedy milicjant zatrzyma jakąś furę. I zdarzyło się, że jedną zatrzymał. W tym czasie przyspieszyłem aby minąć post, ale nie udało się. Milicjant widocznie nie znalazł na wozie nic podejrzanego, przepuścił go i skinął ręką do mnie, aby się zatrzymać. Nie byłem stremowany, nie miałem strachu wówczas, ani w innych sytuacjach czasu wojennego. Pomoc z nieba, Opatrzność Boska? Wierzymy przecież w „świętych obcowanie" w niebie i na ziemi. Wierzę we wstawiennictwo u Pana Boga naszej zmarłej matki Marii i siostry Karoliny, zakonnicy. Milicjant zapytał: „z widky jidez i szczo wezesz?" Miałem obmyśloną odpowiedź, więc zacząłem recytować ze szczerym przekonaniem o prawdzie tworzonej bajeczki. Jadę z Gajów Wielkich (wioska na wschód od Tarnopola), jadę od cioci, która dała nam trochę mąki, bo mama ciężko chora, ojciec już zmarł, a nas kilkoro dzieci... Koń by się uśmiał z takiej bajeczki, ale milicjant się nie śmiał. Dotknął jednak rozłożony na kierownicy worek z „mąką" i machnął ręką. Dodał przy tym: „idy skoro do słabyj maty". Tego dnia wieczorem „złapaliśmy" okazję do Lwowa. P. Wócicki również szczęśliwie dostarczył wszystko na ustalony punkt na Zagrobeli, więc mieliśmy z czym pokazać się wspaniałym ludziom, lwowiakom, mieszkańcom grodu, zwanym drugą stolicą kulturalną na południu Polski, na Podolu, naszych Kresach Wschodnich. Gdyby tak oceniać i rozważać pod którą okupacją było gorzej, skłaniałbym się do stwierdzenia, iż było trudniej przeżyć okupację niemiecką. Rosjanie to przecież Słowianie, sam naród jest dobry. O wiele lepszy niż Ukraińcy. Rosjanie też byli w niewoli nieludzkiego, a piekielnego systemu. Władze sowieckie nie zakazywały prywatnego handlu. Można było być spokojnym, jeśli kto nie zajmował się polityką. Pod okupacją niemiecką był głód. Miasta odczuwały to najbardziej. Po wioskach ściągano wysokie kontyngenty zbóż, ubojnych zwierząt. Za zboże 124 o. Józef Chromik płacili wódką, by naród rozpić. O pracę było trudno, zupełnie przeciwnie jak za sowietów. Porzuciwszy służbę w baudinście musiałem się ukrywać, często zmieniając miejsce pobytu. Gestapo śledziło i deptało po piętach. Do babci przy ul. Korze-niowskiego wpadło gestapo. W baudinście trzeba było podać adres zamieszkania. Szpicle byli na tropie. Musiałem podjąć radykalna decyzję. Uciekać z tych stron. Była już wzmianka o tym, że na Zarudziu mieszkał z rodziną Piotr Gołda. Porzucił gospodarstwo w Sienkiewiczówce i tak uniknął wywózki na Sybir. Gołdowie pochodzili z Gwoźnicy w powiecie Krosno n/Wisłokiem, w woj. rzeszowskim. Stamtąd pochodziła większość osadników w Sienkiewiczówce. Z synem Piotra Gołdy, Tadeuszem, kolegowaliśmy i jak wspomniałem powyżej - handlowaliśmy. Z jego siostrą Zosią chodziliśmy, acz krótko, do sowieckiej „dziesięciolatki". Gołdowie doradzili mi, by pojechać w Rzeszowskie, do Gwoźnicy. Tam będzie można zamieszkać. W sukurs przyszedł dawny mieszkaniec Sienkiewiczówki, p. Kozak, który pobudował się w Tarnopolu przy ul. Korzeniowskiego, a w centrum miasta założył restaurację. P. Kozak napisał list polecający mnie do krewnych w Gwoźnicy, do rodziny Sadowskich, bogaczy w owej wiosce. Dołączyła się dodatkowa pomoc. Zosia Gołdówna zdecydowała się jechać do swoich krewnych w Gwoźnicy. A więc dobra nasza. Pojedziemy razem, tym razem pociągiem. Ostatnią noc w Tarnopolu przespałem w domu babci. Tu uprzątnąłem wszystkie swoje rzeczy, zabrałem jedynie co konieczne i najpotrzebniejsze. Rano pożegnawszy się z płaczącą babcią ruszyłem w drogę na dworzec kolejowy. To było ostatnie spotkanie z babcią studencką na ziemi. Czy kiedyś spotkamy się na drugim brzegu? Pociąg na linii Tarnopol - Rzeszów odchodził w godzinach porannych. Nie było problemu z nabyciem biletu, aczkolwiek pasażerów było pełno. W wagonie zastałem Zosię Gołdę, która zajęła dwa miejsca. Odjazd. Patrzyłem przez okna wagonu na mijane pola, zagrody wiejskie i gminy miejskie ukochanych Kresów Wschodnich. Czy mogłem przewidzieć, że w te rodzinne strony powrócę za 48 lat? Dokładnie! Rozglądając się wśród pasażerów, zauważyłem Marysię Zator z Draganówki, córkę Ludwika Zatora, drugiego z najbogatszych gospodarzy. Wkrótce wysiadła na którejś stacji. Żegnając się, szepnąłem jej do ucha, że uciekłem z Baudinstu i jadę w „nieznane". Podróż była spokojna, bez przygód. W Rzeszowie przesiadamy się na pociąg jadący do Krosna n/Wisłokiem. Wysiedliśmy na stacji kolejowej Czudec, kilkadziesiąt kilometrów od Rzeszowa. Stamtąd najbliżej do Gwoźnicy, ale piechotą, „przez góry - lasy". Tak nam doradził ojciec Zofii, który doskonale znał tamte, swoje rodzinne strony. Odtąd kierowałem się jego wskazówkami. [...] Już było południe, kiedy przybyliśmy do Gwoźnicy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do zagrody p. Sadowskiego. Oddałem gospodarzowi list od P. Kozaka. o. Józef Chromik 125 Naradzano się długo. Odpowiedź była jedna: nie ma u nich miejsca, bo to pracy nie ma, czasy niepewne, że niewiadoma i dla nich przyszłość. Po dwóch godzinach odeszliśmy nie poczęstowani nawet łyżką strawy. Zosia teraz objęła kierownictwo i zaprowadziła do swoich krewnych. W chacie dzieci dużo, ubogo, ale gościnnie. Poczęstowano nas „czym chata bogata", a natenczas żurem z ziemniakami, ale także nie było miejsca... Już wtenczas wiedziałem, że w pobliskiej, znowu przez góry i lasy wiosce, mieszka Henryk Bryś. To przecież kolega z lat szkolnych w Dłużance, a potem w Tarnopolu. Henryk kilka tygodni wcześniej uciekł z Tarnopola i uniknął pracy przymusowej w Baudinście. On miał jednak do kogo uciekać. Jego rodzice mieszkali w Domaradzu i właśnie stąd przyjechali do Sienkiewiczówki. Na ojcowiźnie jednak pozostali dziadkowie Henryka. Biedowali, jak prawie wszyscy. W Rzeszowskiem było przeludnienie, gospodarstwa bardzo rozdrobnione, no i czas wojenny. Postanowiłem jednak udać się do Domaradza i odwiedzić kolegę. Zosia Gołdówna pozostała już u swoich krewnych. Do kogóż z obcych pójdzie i po co? Już było dobrze po południu, kiedy w Domaradzu dopytałem się, gdzie mieszka Piotr Bryś. Jego wnuka zastałem w domu. Długo w noc, nasyceni jako tako barabolą, leżąc na jednym „wyrku", wspominaliśmy nie tak jeszcze dawne dzieje i obmyślali co dalej czynić. Na razie miałem zatrzymać się u Brysiów. I tak w Domaradzu, gdzie jak mawiano - „dobrze radzą" zaczął się inny etap życia i przygód. W najbliższą niedzielę udaliśmy się z Henrykiem do miejscowego kościoła. Po Mszy św. podchodzi do nas dobry znajomy, Stanisław Kozdraś. To syn Macieja Kozdrasia, naszego przez drogę i miedzę sąsiada w Sienkiewiczówce. Staszek, po ogłoszeniu mobilizacji we wrześniu 1939 roku, poszedł na wojnę. Dostał się do niewoli, skąd zbiegł, ale nie wracał już do Sienkiewiczówki, lecz ukrywał się u swojej cioci, w rodzinie Ząbek. Znaliśmy się dobrze, boć Staszek miał dwie młodsze, a ładne siostry, Józię i Milcię. Z koleżką Bolkiem Woje-wódką i ze starszymi kolegami, już kawalerami, bywaliśmy u Kozdrasia Macieja, jak się mawiało. Tam były śpiewy i zabawy w karty, tak zwane flirty. Ucieszyliśmy się obaj tym spotkaniem. Staszek wypytywał co i jak ze mną, a kiedy dowiedział się o ucieczce i że jestem właściwie bezdomny, zaproponował: „Józuś, a co będziesz się pentał. Pódź, pokoże ci chałupę, dzie będziesz siedzioł". I pokozał. Zaraz poszliśmy do jego cioci, do Ząbków, a potem w sąsiedztwie do synowej ich, Marii z domu Noster, już wdowy. Mieszkała ze swoją krewną i z synkiem. Przyjęli mnie, uciekiniera-tułacza życzliwie. Zamieszkałem więc w Domaradzu, w dzielnicy zwanej ,3rysiówką". [...] Ludzie z Domaradza pomogli mi przeżyć tak trudny czas niemieckiej okupacji. Tam znalazłem przyjaciół, dobrych i uczciwych, życzliwych ludzi. Trzeba jednak było ukrywać się przed pościgiem gestapo. 126 o. Józef Chromik W czasie wojny starsza siostra, już jako osoba zakonna, Tekla Kazimiera, była na placówce w miejscowości Brody, później w Podkamieniu, na naszych Kresach Wschodnich, w woj. lwowskim. Starszy natomiast brat, ks. Franciszek, był w Stanisławowie, w naszym domu zakonnym. Kiedy nastała okupacja sowiecka, oboje zostali przeniesieni do Krakowa. Siostra została przełożoną Domu sióstr służebniczek przy ul. Przy Rondzie. Brat natomiast zamieszkał przy ul. Kopernika 26, w kolegium studiów filozoficznych naszego zakonnego fakultetu o.o. jezuitów. Przy kolegium jest świątynia - bazylika pod wezwaniem Najświętrzego Serca Pana Jezusa. Ks. Franciszek pracował jako spowiednik, kaznodzieja i kapelan sióstr felicjanek przy ul. Kołłątaja. Z rodzeństwem po raz ostatni widzieliśmy się w Sienkiewiczówce i Dłużan-ce na prymicyjnej Mszy św. brata. Jakże teraz nie odwiedzić najbliższych? Ale nie można było podróżować bez dowodu osobistego i jeszcze ukrywając się. A zatem zdobycie jakiegoś dowodu tożsamości stało się problemem. Jeden z kolegów pracował jako sekretarz w urzędzie gminnym w Domara-dzu. Był to Piotr Łobaza. Bez trudności wystarał się dla mnie o tzw. kenkartę, dowód osobisty, jaki wydawano wszystkim Polakom. I znowu problem. Na jakie nazwisko wystawić kenkartę? Na moje nazwisko na pewno nie. Byłem na liście uciekinierów z Baudinstu. Babcia Wielichowa zwierzyła się koledze, Tadeuszowi Gołdzie z Tarnopola, że gestapo dopytuje się o mnie. Piotr Łobaza zaproponował, iż mam być jego kuzynem i nazywać się Józef Łobaza. I taką otrzymałem kenkartę za pół litra masła. Masło u Niemców miało wartość dolarów. Tym nazwiskiem posługiwałem się do końca wojny. Dowód osobisty w kieszeni, więc wybieram się pociągiem do Krakowa, a tam spotkanie z obydwojgiem rodzeństwa. To było przeradosne spotkanie w smutnym czasie niewoli. Brat, ks. Franciszek, zapoznał mnie z pewną panią, Niemką, życzliwą dla Polaków, której był spowiednikiem. Pracowała w jakimś urzędzie i mówiła po polsku. Postarała się dla mnie o trochę odzieży i bielizny, tak wówczas cennych artykułów. Była bardzo pobożna i miała wielkie nabożeństwo do dusz czyśćcowych. Od niej nauczyłem się odmawiać codziennie za dusze czyśćcowe tzw. małą koronkę i tak praktykuję przez tyle lat do dziś. [...] Drugą osobą, z którą zapoznał mnie w Krakowie brat, to p. Maria Malik z domu Bojarska, córka dziedzica, właściciela folwarku w powiecie jarosła-wskim. P. Maria, po śmierci swojego pierwszego męża, również właściciela ziemskiego majątku, wyszła za mąż powtórnie za lekarza, dr. Józefa Malika w Radymnie, blisko Jarosławia i Przeworska. Ta zacna, dobroczynna matrona zaopiekowała się mną jak własnym dzieckiem. A miała z pierwszego małżeństwa córkę i syna. Do Krakowa przyjechała z Radymna na leczenie i zamieszkała przy ulicy Kołłątaja, w domu sióstr, gdzie był kapelanem właśnie ks. Franciszek. Stąd ich znajomość. Od tego czasu byłem „przybranym synem" p. Marii Malik. Była mi pomocą, opiekuńczym aniołem w tułaczce. Byłem zapraszany do ich domu w Radymnie. o. Józef Chromik 127 Gościłem tam dwa razy jako „cywil" jeszcze i raz już jako kleryk, adept fakultetu filozofii. Pani Malik zmarła w Radymnie w 1955 roku. Dopiero po jej śmierci dowiedziałem się od jej córki Celiny Bojarskiej, że oboje z matką planowały moje małżeństwo z córką Celiny, Danutą. Danuty nawet nigdy nie poznałem, ponieważ w tym czasie, kiedy bywałem w Radymnie, ona była w pensjonacie u sióstr niepokalanek w Nowym Sączu i tam, po ciężkiej chorobie, zmarła w kwiecie wieku. Podobnie jak matka, Celina owdowiała młodo i ponownie wyszła za mąż za Piotra Runge. Piotr był pracownikiem w jej majątku, odziedziczonym po ojcu. Błogosławiłem, czyli jak dawniej się mówiło „dawałem ślub" Celinie i Piotrowi we Wrocławiu w naszym zakonnym i parafialnym kościele przy ulicy Aleja Pracy we Wrocławiu. Oboje zamieszkali we Wrocławiu, a przed tym w Kobie-rzycach, powiat Wrocław, gdzie Piotr był kierownikiem dużego majątku państwowego. Oboje ci przezacni, dobrzy ludzie, już kilkanaście lat temu odeszli do Pana Wieków. Pamiętam o nich, tak jak i o przybranej matce, Marii, w każdej Mszy św. Wszyscy troje byli mi przyjaciółmi i jakby rodziną. Przywołuję pamięcią jeszcze raz Radymno. Wybierając się tam w odwiedziny do państwa Malików miałem przy sobie świadectwo lekarskie wydane przez p. doktora Józefa. Było to zaświadczenie, że jestem chory na gruźlicę, przez niego leczoną. To wszystko było sfingowane na wypadek sprawdzania dokumentów w podróży. I tak się przydarzyło. Oto w czasie jednej takiej podróży, wracałem już z Radymna do Domara-dza. Najpierw jadąc pociągiem do stacji kolejowej Strzyżów w Krośnieńskiem. Stamtąd pieszo do Domaradza. Innej komunikacji wówczas nie było. Ze Strzy-żowa przez Godową i Lutczę, duże wioski do Domaradza jest ponad 20 kilometrów. Tuż za Godową, „kawalera" w kapeluszu i z walizką w ręku zatrzymało dwóch cywilów i zażądali dokumentów pytając skąd idę, dokąd i co niosę? Podałem kenkartę i zaświadczenie lekarskie i wyjaśniłem, że wracam z Radymna po badaniach lekarskich, a niosę zakupione lekarstwa i rzeczy osobiste. Czy otworzyć walizkę? - spytałem. Nie potrzeba - odpowiedział jeden z tych panów, a zwracając papiery powiedział: „to trochę dziwne, żeby tak dobrze wyglądający mężczyzna miał gruźlicę. Proszę iść dalej „...Szedłem więc dalej, już spokojnie, aż do Domaradza. Czy dobrze „wyglądałem" wówczas - nie wiem, raczej dobrze, może i lepiej wyglądam przez okno, ale do dziś nie wiem kto zacz byli ci panowie. Może agenci, tajniacy gestapo? Może, co bardziej prawdopodobne, byli to ludzie podziemnej organizacji AK, do której należało wiele ludzi w powiatach województwa rzeszowskiego. Ukrywając się w Domaradzu nie należałem do AK, lecz z ludźmi podziemia miałem kontakt. Zdarzyło się tak, że miałem przy sobie zakupiony u pewnych ludzi pistolet, nazwy „Vis", kalibru 7 milimetrów. Zaistniała konieczność prze- 128 o. Józef Chromik niesienia go do przysiółka Wólka w powiecie Brzozów, dla jakiejś tam akcji. Przeniosłem, idąc lasami szczytów wzniesień. Zdarzały się i bardziej niebezpieczne momenty. Był czas żniwny. W dzielnicy „Bobrówka" pracujemy z rodziną Nostrów na polu blisko ich domu. Żyto już wyżęte i powiązane w snopki. Właśnie je zaczęliśmy składać w kopy, kiedy od sąsiednich zabudowań rozległy się nawoływania i odgłosy biegnących ludzi. Zobaczyłem sąsiada Mariana Ząbka, który biegł w naszą stronę i skręcał na dróżkę obok naszego żniwnego poletka, a za nim pospieszał żandarm z rewolwerem w ręku. Kobiety, żniwiarki, które akurat były blisko, złapały mnie za barki i przynaglały bym się schylił aż do ziemi i zaczęły pokrywać snopami. M. Ząbek uciekał w stronę lasu, lecz kiedy Niemiec zaczął strzelać w jego kierunku, zatrzymał się. Skutego w kajdanki żandarm odprowadził. Marian nigdy nie powrócił do domu. Po kilku tygodniach dał sygnał, że jest w obozie w Oświęcimiu. Słuch o nim zaginął, jak o wielu męczennikach. Co się okazało? Oto żandarmi wpadli do domu w sąsiedztwie Ząbka w poszukiwaniu syna tej rodziny, który wyznaczony na tzw. roboty w Niemczech, ukrywał się. Młodzieniec ten widząc zbliżających się Niemców, wyskoczył przez okno i zbiegł. Natomiast Marian Ząbek, który stał na swoim podwórzu, zaczął uciekać. Niepotrzebnie i nieszczęśliwie dla niego i dla młodej żony. Mnie się udało, nie po raz pierwszy. Franciszek Kopczyk, zięć w rodzinie Nostrów, gdzie zamieszkałem, garbował i wyprawiał bydlęce skóry. Nauczyłem się tego rzemiosła. Wyprawioną miękką skórę, „boks", także twardą na podeszwy i „branzole" sprzedawałem, aby mieć grosza na różne potrzeby. I tak upływał czas. Nie wiadomo jak by potoczyły się losy, gdyby nie nowy przypadek, przygoda, „zrządzenie Boże"... Był już 1943 rok. Pewnego letniego dnia wybraliśmy się z Fr. Kopczykiem do tartaku w Starej Wsi. Mały, prywatny tartak prowadził p. Cycoń. Na przedłużonym wozie z zaprzęgiem konnym wieźliśmy grube, długie kloce świerkowe do porznięcia na deski. Po południu wracaliśmy wozem załadowanym już deskami. Szosa z miasta Brzozowa, przez Starą Wieś, do Domaradza i dalej ciągnie się obok kościoła - bazyliki Matki Boskiej Wniebowziętej i sąsiedniego kolegium oo. jezuitów. Wyjechawszy z tartaku, musieliśmy przejeżdżać poniżej kościoła i klasztoru. W tym momencie z bramy klasztornej wyjechała bryczka z zaprzęgiem pary koni. Dodam tu, że do kolegium, w którym uczyła się młodzież zakonna, należał folwark i kilkadziesiąt morgów pola z gospodarstwa, z hodowlą koni, krów i trzody chlewnej. Woźnica powozu wiózł dwóch księży. Jednego z nich poznałem od razu. Był to ks. Henryk Sokołowski, który miał w kolegium - klasztorze urząd tak zwanego „ministra", czyli odpowiedzialnego za całość gospodarstwa. Przed wybuchem wojny o. H. Sokołowski był prefektem - wychowawcą w Małym Seminarium w Nowym Sączu, a więc i moim wychowawcą i przełożonym w roku szkolnym 1938-1939. o. Józef Chromik 129 Pojazd z księżmi wjechał na główną szosę kierując się w stronę Brzozowa. Stałem kilka minut zdumiony i wahający się czy i jak zatrzymać księży, aby się z nimi zobaczyć. Zdecydowałem wreszcie: zaczekajcie na mnie, zawołałem do Fr. Kopczyka, mojego gospodarza domaradzkiego i pędem puściłem się w pogoń za bryczką folwarczną. Nie jestem biegaczem „wyścigowym" takiej miary jak Kusociński czy Jerzy Chromik (potomek praojców naszego rodu), ale dopędziłem pojazd z księżmi tuż pod miastem (po około dwóch kilometrach pościgu). Złapałem się bocznicy wozu, a woźnica zatrzymał biegnące kłusem konie. Dysząc jeszcze powiedziałem do o. Sokołowskiego: „Ojcze prefekcie!" Już mnie poznał i rozpytywał: co z tobą, skąd się wziąłeś, gdzie mieszkasz? Wysłuchał cierpliwie i zdecydował: przyjdź do nas w niedzielę, w nowicjacie jest Janek Suder, zobaczycie się, a my też porozmawiamy. A z Jankiem Suderem byliśmy w jednej klasie w nowosądeckim gimnazjum. Nasze spotkanie było w sobotę. W niedzielę zgłosiłem się w kolegium. Tam rozmowy z o. Henrykiem i Jankiem. O. Sokołowski zaproponował, abym pozostał w kolegium, że mogę nadal się uczyć, a zamieszkam w domu przynależnym do klasztoru, w tzw. „willi starowiejskiej". Nie namyślałem się długo, podziękowałem za przygarnięcie mnie i po sutym obiedzie powróciłem do Domaradza. Teraz o niczym innym nie myślałem, jak tylko o kolegium i o tej „willi". Następnego dnia w poniedziałek zgłosiłem gospodarzom, że przenoszę się do Starej Wsi. Podziękowałem najserdeczniej za pobyt, gościnę i wszelką życzliwość, już po południu, ze skromnym dobytkiem osobistych rzeczy w walizce, z wdzięcznością i żalem w sercu, odszedłem. Tak, żal mi było opuszczać tych dobrych ludzi. Stali się dla mnie tak bliscy, jak rodzina. I tacy pozostali do dziś i tacy pozostaną do końca. Z Domaradzem zresztą utrzymuję stały kontakt. Rzeczywiście zamieszkałem w tej willi. Cóż to było i gdzie dokładnie? Przed laty oo. jezuici zakupili kilka morgów pola i lasu przynależnych do ks. biskupa i kurii diecezjalnej w Przemyślu. Poczyniono wyrąb części lasu, założono sad i ogród i pobudowano mały kościół oraz duży budynek mieszkalny i obok budynki gospodarcze. Całość nazwano „willą starowiejską". Tam zamieszkał jeden, z czasem dwóch kapłanów i dwóch braci zakonnych. Jeden jako ogrodnik - gospodarz, drugi jako kucharz. Willa była przeznaczona na wypoczynek dla ojców profesorów, misjonarzy w prowincji i dla młodzieży zakonnej. W kolegium mieścił się nowicjat, czyli szkoła życia zakonnego dla wstępujących kandydatów. Według zwyczaju i formacji młodych jezuitów, w tygodniu, oprócz niedzieli, czwartek był wolny od wykładów i nauki. W czwartek nowicjusze razem z wychowawcą udawali się pod las i pozostawali tam przez cały dzień. Na miejscu był obiad, dla jednych gra w siatkówkę, dla drugich spacery po lesie i modlitwa wszystkich w kaplicy. Wiadomo, że w czasie okupacji niemieckiej zakazane były wyższe studia w seminariach diecezjalnych i zakonnych. Omijano oczywiście zakaz okupanta. 130 o. Józef Chromik Już w 1940 roku zaistniały punkty tajnego nauczania. Fakultet filozoficzny Małopolskiej Prowincji Jezuitów przeniesiono z Krakowa do Nowego Sącza, a fakultet teologiczny do Starej Wsi, pod las, na „willę". Zostałem więc w tej nowej, zakonnej społeczności kilku ojców profesorów i około 40. kleryków, adeptów fakultetu teologicznego. Na zamieszkanie przydzielono mi miejsce w dużej, nie używanej sali na parterze, a z czasem przydzielono mały pokoik. Moim zadaniem była nauka, w przerwach pomoc w zmywaniu naczyń, oczywiście i usługiwanie do mszy świętej. Od początku studium przerabiałem czwartą klasę gimnazjalną. Pomagali mi w tym klerycy, a najwięcej ks. Czesław Białek, z którym, po latach, kiedy już byłem sam klerykiem, zaprzyjaźniliśmy się i zżyli jak bracia. Ks. Czesław, rodem z Warszawy, był wielkim patriotą. Należał do AK, wspomagał rodziny uwięzionych, wysyłał paczki więźniom, pomagał biednym, głosił misje ludowe. Aresztowany pod zarzutem działalności politycznej. Na „pokazowym" procesie sądowym został skazany na kilka lat więzienia. Ranny w powstaniu warszawskim w nogę, leczył ją po wyjściu z więzienia, ale nigdy nie wyleczył z powodu cukrzycy i po kilku latach odjęto mu obydwie nogi do połowy uda. Nie przestał pracować. Na wózku inwalidzkim przy stałej pomocy niezwykłej siostry miłosierdzia, Elżbiety Wosickiej z Poznania, jeździł głosić nauki na misjach ludowych. W naszym zakonnym Domu założył wspólnotę pomocy misjom zagranicznym. Może nieprawdopodobne, ale prawdziwe, o. Czesław Białek na wózku inwalidzkim przenoszony przez obsługę, pojechał samolotem do Afryki, gdzie odwiedził wszystkie placówki misyjne w Rodezji założone i prowadzone przez polskich jezuitów. Zmarł w 1987 roku w Poznaniu. Po jego śmierci wspólnotę ludzi pracujących dla Misji nazwano „Dzieło ojca Czesława Białka" z siedzibą - centralą w Poznaniu przy ulicy Szamarzewskiego 3. „Dzieło" wspomaga placówki misyjne w wielu krajach świata, także ostatnio w Rosji i na Ukrainie. Dla kościoła i domu parafialnego w Draganówce otrzymałem z Poznania kielichy, monstrancję, szaty liturgiczne, lekarstwa, dewocjonalia, także produkty żywnościowe. Do nauki zabrałem się z całym zapałem i uparcie. Miałem duże braki. Prawie trzyletnia przerwa w nauce i przeżycia wojenne zrobiły swoje. Zdawałem sobie sprawę, że warunki w domu pod lasem sa dla mnie cudowną okolicznością i jeżeli z tego nie skorzystam, utracę wiele, bardzo wiele. Cały czas, z przerwami na posiłki i drobne prace, poświęcałem nauce w dzień i zawsze długo w nocy. Nie miałem szczególnych uzdolnień do nauki. Musiałem ich brak uzupełniać pilnością i wytrwałością. Po kilku miesiącach takiego wysiłku przemęczyłem głowę. Wystąpiły bóle głowy i zupełne osłabienie. Poradzono mi przerwać na jakiś czas naukę. I przestałem się uczyć. Nie brałem książki do ręki przez 3 miesiące. Często robiłem spacery i wycieczki w pola i lasy. Pomagałem więcej w pracach w ogrodzie, w domu. Mija czas, a bóle głowy nie ustają. o. Józef Chromik 131 W klasztorze starowiejskim żył o. Teofil Brzozowski. Do czasu wojny był w chyrowskim konwikcie młodzieżowym, prowadzonym przez naszych ojców jezuitów. Wielki przyjaciel młodzieży, nie mniejszy patriota, wierny syn św. Ignacego Loyoli, założyciela zakonu, gorliwy kapłan i czciciel ks. Piotra Skargi TJ. Zwyczajem Ojców Białoruskich, jak nazywano naszych kapłanów pracujących na placówkach carskiej Rosji, a których też Rosja wypędziła, ojciec Brzozowski zażywał tabaki. Tabakierkę i dużą czerwoną chusteczkę często widziałem w jego dłoni. Nie umniejszało to powagi i mojego szacunku dla mego też spowiednika. Nie tylko podobno, ale na pewno tabaki zażywała św. Teresa Wielka z Avili hiszpańskiej. Jeżeli mimo tego Teresa została kanonizowana i jest czczona jako święta, dlaczegoż by nie mógł zażywać tabaki świątobliwy ojciec Teofil? Otóż o. Brzozowski propagował ideę wyniesienia na ołtarze Sługi Bożego, obrońcy wiary przed zalewem protestantyzmu, kaznodziei sejmowego, pisarza, autora „Żywotów Świętych", ks. Piotra Skargi, zachęcił mnie do odmawiania nowenny, czyli 9 dni modlitwy o pełne zdrowie przez wstawiennictwo Ojca Skargi. Posłuchałem i zacząłem nowennę. W siódmym, czy ósmym dniu modlitwy nowennowej, nagle ustały bóle głowy. W tych dniach zabrałem się ponownie do nauki. Bóle głowy w czas wszystkich studiów koniecznych do kapłaństwa nigdy nie powróciły. Skończyłem przerabiać materiał 4. klasy gimnazjum, zdałem tzw. „małą maturę" przed „Komisją Weryfikacyjną" tajnego nauczania. Studia gimnazjalne tajnego nauczania w czasie okupacji hitlerowskiej zorganizował i podjął z kapłanami, współbraćmi zakonnymi w Starej Wsi, przy udziale profesorów gimnazjum w Brzozowie, ojciec Stefan Weydel, wybitny polonista i filolog języka niemieckiego. Po zdaniu małej matury, od razu zacząłem przerabiać materiał pierwszej klasy licealnej. W czerwcu 1944 roku zdałem egzamin z przedmiotów tej klasy. Wojna trwa, ale fala zwycięstwa przesuwa się na stronę aliantów. Wojska sowieckie i polskie organizowane w głębokiej Rosji z polskich zesłańców syberyjskich, a potem z poboru mężczyzn na terenach „wyzwalanych" naszych Kresów Wschodnich - zajęły Przemyśl, Brześć, Krosno i Rzeszów. Pewnego lipcowego poranka sowieckie czołgi pokazały się w Brzozowie i w Starej Wsi. Dochodziły nas odgłosy bombardowania lotniska w Krośnie n/Wisłokiem, oddalonego od Starej Wsi o kilkanaście kilometrów. Lasy otaczające z trzech stron sad, ogród i zabudowania willi i dalej w głębi, w stronę Malinówki zajęły wojska sowieckie i stacjonowały tam w przygotowaniu do dalszej ofensywy. Ojciec Bogusław Waczyński, rektor kolegium w Starej Wsi, oraz o. Henryk Sokołowski, minister kolegium zdecydowali, że mam przenieść się na zamieszkanie do kolegium. I tak się stało. Opuszczałem willę, aby rozpocząć nowy etap życia. Z pobytem pod lasem łączą się jedne z najpiękniejszych przeżyć i wspomnień. Tam poznałem wspa- 132 o. Józef Chromik niałych ludzi z zakonnego domu i świeckich w przyleśnym przysiółku zwanym Wólka Orzechowska. Niektóre rodziny Wólki odwiedzam przy okazji pobytu w Starej Wsi, utrzymuję korespondencję do teraz. W willi odżyło i dojrzało powołanie do służby Bożej, konkretnie do Towarzystwa Jezusowego, czyli do zakonu oo. jezuitów. W willi mieszkał przez pewien czas młodziutki kapłan, o. Władysław Gur-gacz. Natomiast na doroczne rekolekcje i krótki odpoczynek przyjeżdżał o. Alfred Chlebowczyk i o. Władysław Lohn, ówczesny przełożony, czyli prowincjał Małopolskiej Prowincji oo. jezuitów. O. Gurgacz z zamiłowania i uzdolnienia był artystą malarzem, bardzo gorliwym kapłanem, coś w rodzaju „mistycznej duszy". Ponieważ pochodził z niedalekiej wioski Jabłonica, znał dobrze okoliczne lasy. Zabierał mnie na przechadzki „w pola i lasy", opowiadał o pracy kapłańskiej. W Wólce mieszkał pewien starszy człowiek, ojciec i dziadek. Przed wojną wrócił z Ameryki. Zarobił tam trochę pieniędzy, ale stracił wiarę. O. Gurgacz zatroszczył się stanem jego duszy. Odwiedzał, pouczał, zachęcał. Jednego dnia o. Władysław zaproponował, abyśmy wspólnie rozpoczęli nowenny, dobrze już chory staruszek poprosił o spowiedź. Następnego dnia przyszedł do kaplicy i w czasie Mszy św. odprawianej przez o. Gurgacza przyjął Komunię św. O. Alfred Chlebowczyk pracował na którejś z placówek zakonnych. Był świetnym kaznodzieją. Wypoczywał w willi latem 1943 roku. W tym też czasie było nas w willi już kilku chłopaków: Michał Chodaniecki, uciekinier ze Stanisławowa, kuzyn o. Stanisława Wodzińskiego, kuzyn o. Juliana Hanisze-wskiego i bratanek o. Marcina Drwięgi. O. Drwięga, długoletni misjonarz w Rodezji, po powrocie mieszkał kilkanaście lat w willi jako kuracjusz. Byłem jego ministrantem, a potem przez kilkanaście lat pisaliśmy do siebie. Pewnego pięknego lipcowego popołudnia z Michasiem Chodanieckim wyszliśmy wykąpać się w stawie. Przy parku był sztuczny staw po wykopach na wyrównanie terenu. Głębokość wody osiągała ponad dwa metry. Wsiedliśmy do pływającej na stawie paki. Obaj z Michałem nie umieliśmy pływać. W pewnym momencie przechyliłem się mocno, paka wywróciła się akurat na środku stawu. Wpadłem do wody i zacząłem tonąć. Michał trzymał się bocznicy paki i wołał wniebogłosy. Ja nie mogłem wołać pod wodą. Pamiętam dobrze całe zajście. Trzymałem usta zamknięte, nie wypuszczając powietrza, ale długo tak nie można wytrzymać. Opadałem na dno. Myślałem tylko: dlaczego nikt mnie nie ratuje? Na brzegu stał o. Chlebowczyk i brat Wołowczyk. Po chwili poczułem, że coś, ktoś mnie popycha z tyłu. Był to o. Chlebowczyk, który wskoczył do wody i wyratował smyka. [...] W tym czasie, kiedy jesienią 1944 roku przyjechał dla odprawienia swoich rekolekcji o. prowincjał Władysław Lohn, byłem już zdecydowany wstąpić do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego. Jednego dnia rano zapukałem do pokoju o. prowincjała. Najpierw podziękowałem za to, że przygarnięto mnie do domu zakonnego, gdzie mogłem nie tylko przeżyć, ale i studiować. Zgłosiłem życze- o. Józef Chromik 133 nie wstąpienia do zakonu i prosiłem o przyjęcie do nowicjatu. O. Lohn przyjął mnie i polecił czekać, aż uformuje się zarząd nowicjatu. Już na podstawie tej decyzji zarząd kolegium polecił mi, jak wspomniałem powyżej, przenieść się do kolegium. Niedługo potem, bo na początku października, rozpocząłem tak zwaną „kandydaturę", czyli wstępne przygotowanie do rozpoczęcia nowicjatu. Nadszedł dzień 20 listopada 1944 roku, wigilia święta Ofiarowania Najświętszej Marii Panny. Dzień introdukcji, czyli dzień rozpoczęcia nowicjatu i życia zakonnego. Od dnia introdukcji liczy się i notuje w corocznych katalogach prowincji datę wstąpienie do zakonu i lata życia zakonnego. I tak do śmierci. Magistrem, czyli wychowawcą, spowiednikiem i ojcem duchownym był niezapomniany, świątobliwy o. Jan Bratek. „Socjuszem", czyli pomocnikiem, współwychowawcą w nowicjacie był właśnie wspomniany już o. Alfred Chlebowczyk. Tak przeżyliśmy ponad rok nowicjatu. O. Bratek został przeniesiony do Warszawy, a na jego miejsce przyszedł o. Jan Grzesiek. Nowicjat to szkoła życia wewnętrznego. Na drugim roku każdy z nowicjuszy odprawia tzw. wielkie, miesięczne rekolekcje ignacjańskie, czyli według metody „Ćwiczeń Duchowych" wypracowanych przez św. Ignacego Loyolę, założyciela zakonu Towarzystwa Jezusowego - czyli jezuitów. W 1945 roku wstąpili do nowicjatu dalsi kandydaci. Między innymi Adam Paygert i Stanisław Mucha. Ci obaj, podobnie jak ja ukończyli przed wstąpieniem tylko pierwszą klasę licealną. Z powodu warunków powojennych pod rządami komunistów, czas był znowu niepewny, ojciec prowincjał Wł. Lohn zezwolił nam trzem, aby trwając w nowicjacie - przerabiać drugą klasę licealną. Pomagali nam w tym profesorzy: o. Stefan Waydel - polonista, o. Jan Dorda, matematyk i fizyk, o. Władysław Błaszczyk - filolog (łacina). Jesienią 1946 roku, pod koniec nowicjatu, mieliśmy już przerobiony materiał 2 klasy licealnej i byliśmy przygotowani do matury - egzaminu dojrzałości. Komisja weryfikacyjna, tajna, przestała istnieć. Czynne już były gimnazja, szkoły i wyższe uczelnie. Na egzamin maturalny wysłano nas do Nowego Sącza. Tam, jak przed wojną, otwarto „Małe Seminarium", którego uczniowie uczęszczali do miejscowego gimnazjum i tam zdawali egzaminy. Zgłoszono nas i wyznaczono termin. Matura pisemna i ustna wypadła nam wszystkim pozytywnie. Byliśmy gotowi na studia filozoficzne. Fakultet filozofii, podobnie jak przed wojną istniał znowu w Krakowie, przy ul. Kopernika 26. Tam też studiował filozofię w latach trzydziestych mój brat, o. Franciszek, a w latach pięćdziesiątych najmłodszy nasz brat, o. Tadeusz. Tak więc studia na filozofii rozpocząłem jesienią 1946 roku, a ukończyłem w czerwcu 1949 roku. Po wypoczynku na wakacjach otrzymałem tzw. „dyspozycję", czyli program na nowy rok pracy. Zwyczajem w zakonie jezuitów było, iż klerycy, którzy ukończyli filozofię byli wysyłani na placówki zakonne w danej 134 o. Józef Chromik prowincji. Wyznaczano im różne zajęcia na rok albo i na dwa. Jednych przeznaczano na pomocników prefektom młodzieżowych zakładów, innych do nauczania religii w kościołach parafialnych albo do biura wydawnictwa. W prowincji krakowskiej mieliśmy na ten czas młodzieżowy zakład wychowawczy dla chłopców, półsierot w Ścinawce Średniej koło Kłodzka. Tam miałem pojechać i pracować jako viceprefekt. I pojechałem już pod koniec lipca. Wpierw, nim zacznę opisywać pracę w Ścinawce Średniej, wrócę jeszcze wspomnieniem do Krakowa. Jesienią 1946-go roku powrócili z zesłania, „z domu niewoli" ojciec nasz i rodzeństwo, siostra Teresa i bracia Dominik i Tadeusz. Brat Bolesław, najstarszy z zesłanych w tej grupie, wstąpił do polskiej armii organizowanej w Rosji przez generała Andersa i wyjechał do Palestyny. Zesłańcy otrzymali przydział gospodarki, najpierw w Budach Śląskich w Opolskiem, a potem w Kamienicy Nyskiej blisko Paczkowa. Po jako takim zadomowieniu się, ojciec z Dominikiem i Teresą przyjechał do Krakowa. W Krakowie przecież ojciec miał swoje inne dwoje dzieci. Najstarszą z żyjących rodzeństwa, siostrą zakonną Teklę Kazimierę i syna Józefa. Wyobraźcie sobie co to była za radość, przeżycie - spotkanie najbliższych po tylu latach rozłąki i po tylu przeżyciach! Tak, tego nie da się opisać. Jakaż to radość była dla ojca z tego, że syn w młodzieńczym wieku „nie poszedł na manowce", że przeżył i przetrwał wojnę. Nie tylko, ale wstąpił do zakonu. To łaska, wyproszona też modlitwą ojca. Przez cały czas zesłania, codziennie ojciec odmawiał trzy części, czyli cały różaniec w intencji wszystkich dzieci. I wszyscy przetrwaliśmy szczęśliwie wojnę. Rektorem zakładu w Ścinawce i przełożonym domu był o. Józef Kościsz, przedwojenny rektor w konwikcie chyrowskim. Prefektem był o. Jan Mrówka. Współpraca nasza układała się bardzo dobrze. W pracy przy młodzieży czułem się równie dobrze, ale na ten czas to nie było moje miejsce. Po miesiącu pobytu w Ścinawce otrzymałem polecenie od o. prowincjała, aby jechać do Krakowa i podjąć pracę w biurze Wydawnictwa Apostolstwa Modlitwy w Krakowie przy ul. Kopernika 26. Tam właśnie w budynku kolegium i w budynku przyległym mieściła się drukarnia i biura Wydawnictwa. Wydawnictwo AM drukowało książki i miesięcznik „Posłannik Serca Jezusowego". W biurze miałem obowiązek załatwiania korespondencji związanej z zamówieniami i wysyłką książek i czasopism. Żmudna praca, ale zaczynałem się „wciągać". Niedługo trwała moja posługa w Wydawnictwie. W dniu 22 października 1949 roku, po godzinie 15-tej zjawił się w biurze posłaniec z UB z wezwaniem do tej spelunki ubeków na Placu Wolności. Na odcinku papieru było wypisane: „w charakterze świadka". Posłaniec zaproponował: „zawiozę was autem". Odpowiedziałem mu, że wiem gdzie jest Plac Wolności i zgłoszę się sam, ale przed tym zawiadomię przełożonego klasztoru. Agent odszedł. o. Józef Chromik 135 Zaraz udałem się do o. rektora, Franciszka Górszczyka, zgłosiłem wyjście z domu i poprosiłem o błogosławieństwo, a pożegnawszy się także ze współbraćmi, wyszedłem na ulicę. Wiedzieliśmy już po kilku miesiącach rządów komunistycznych co oznacza „wezwanie na świadka". To oznacza wezwanie na zaaresztowanie. Zamierzyłem przejść ulicą Kopernika i Mikołajską, do przystanku tramwajowego przy ulicy Westerplatte. A tymczasem przy końcu ulicy Mikołajskiej zauważyłem samochód. Za chwilę wysiadł z auta „fagas", ten sam typ, który doręczył mi wezwanie, a teraz podszedł i wezwał, by siadać. W samochodzie siedział kierowca, a na tylnym siedzeniu drugi typ. Kazano mi zająć miejsce przy nim. Kiedy wsiadłem, nałożono mi na kolana złożony koc, którego dwa końce obydwaj przysiedli. Zrozumiałem to tak, że „chwyt" miał uniemożliwić ewentualną moją ucieczkę. Szybko wjechaliśmy w wysoką, żelazną bramę na dziedziniec gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Po wysiadce z auta usłyszałem wezwanie agentów UB: „dawajcie ręce w tył i naprzód". Tak prowadzono mnie na drugie piętro. Jedne z drzwi były obite dźwiękoszczelną warstwą. Wszedłem do środka przynaglany z tyłu. Za stołem siedział szpakowaty typ ostrzyżony na jeża. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, że był to naczelnik WKUB (Wojewódzkiej Komendy UB), niejaki Gałuszka, były kleryk, który najbardziej znęcał się nad więźniami duchownymi. Z boku siedział w skórzanym, głębokim fotelu starszy już mężczyzna, a z drugiej strony, na sofie, siedziała przystojna dama. Pomyślałem sobie: „ot, dama chama" po chińsku, czyli sekretarka naczelnika. Stojąc przed biurkiem, nie poproszony do siadania, położyłem rękę na oparciu krzesła. Usłyszałem zaraz: „co wy myślicie, że jesteście w klasztorze? Nie opierać się!". I zaczęło się przesłuchanie... (Relacje szczegółowe o śledztwie i procesie sądowym zebrała p. Danuta Suchorowska-Śliwińska i podała w swojej książce pt. „Postawcie mi krzyż brzozowy" - Wydawnictwo WAM 1999, rozdział: „Złączeni wspólnym losem", str. 162). W kilka dni po wyroku sądowym przewieziono mnie z więzienia śledczo-kar-nego na tzw. Montelupich w Krakowie do więzienia karnego we Wronkach poznańskich. Rewizja procesu odbyła się w Warszawie, po czym zostałem zwolniony w 1951 roku. Kilkanaście dni wypoczynku w naszej zakonnej rezydencji w Zakopanem i powróciłem do Krakowa, lecz nie do pracy w Wydawnictwie WAM, tylko na studia teologiczne. W roku 1952 fakultet teologiczny przeniesiono do Warszawy. To czasy największego nasilenia stalinowskich represji w stosunku do Kościoła. Były obawy, że mogą być zamknięte duchowne seminaria diecezjalne i zakonne. Nasi wyżsi przełożeni, ojcowie prowincjałowie prowincji krakowskiej i warszawskiej zdecydowali, że alumni - uczniowie teologii będziemy dopuszczeni do święceń 136 o. Józef Chromik o. Józef Chromik 137 kapłańskich po drugim roku studiów, a nie po trzecim roku, jak było w praktyce dotychczas. I tak się stało. Święcenia, razem z kilkudziesięcioma alumnami archidiecezji warszawskiej, w nowo odbudowanej katedrze pw. św. Jana Chrzciciela, otrzymaliśmy z rąk ks. Prymasa Polski, arcybiskupa Stefana Wyszyńskiego. Całościowe studia teologiczne ukończyłem w 1955 roku, nastąpił rok tzw. „Trzeciej Probacji", czyli uwieńczenie formacji w duchu założyciela Zakonu św. Ignacego Loyoli. Ówczesny Dom 3. Probacji był w Czechowicach-Dziedzicach, pod kierunkiem o. Augustyna Dyli. Był rok 1956. O. prowincjał Celestyn Szawan przeznaczył mnie do kolegium w Domu Nowicjatu w Starej Wsi. Zostałem mianowany tzw. Socjuszem, czyli pomocnikiem wychowawcy zakonnej młodzieży, zwanym o. Magister. Na tej pozycji pracowałem 5 lat, do roku 1960. W ramach tego obowiązku zajmowałem się również stroną gospodarczą we Wspólnocie Nowicjatu. Obok nauczania nowicjuszy „savoir vivre", historii Towarzystwa Jezusowego oraz łaciny wykonaliśmy wiele prac porządkowych w kaplicy nowicjackiej i zarazem „domowej". Uporządkowaliśmy bibliotekę nowicjacką, uruchomiliśmy introligatornię. Oprócz zajęć i obowiązków w Nowicjacie podjąłem duszpasterstwo wśród szkolnej młodzieży, chłopców z kilku okolicznych wiosek, łącznie ze Starą Wsią. I tak: Bliznę, Domaradz, Humniska, Jasienica, Orzechówka i przysiółki Wólka, Malinówka, Przysietnica, Grabownica, Izdepki, Golcowa i po części miasteczko Brzozów. Skąd znajomość z młodzieżą tylu osiedli? Niektóre wioski poznałem w okresie pobytu w Domaradzu, inne poznawałem aktualnie. Niekiedy raz w tygodniu, czyli w tzw. wolne czwartki „jezuickie" (wolne od nauki), a prawie zawsze dwa razy w miesiącu wybieraliśmy się z nowicjuszami na całodniowe wycieczki w teren, w „lasy i pola". Zachodziliśmy niekiedy do zagród, zabudowań, domów. Z niektórych najbliższych wiosek, starsi ludzie i młodzież przychodzili na Msze św. w niedziele i święta do starowiejskiej bazyliki z cudownym obrazem zaśnięcia i wniebowzięcia Najśw. Marii Panny, jako miejsca odpustowego. Zapraszałem chłopców w każdą niedzielę do kolegium. Odwiedzałem rodziny tych chłopców. W każdą taką niedzielę, od mniej więcej godziny 830 do południa przychodziło kilkunastu chłopców. Były gry i zabawy, rozmowy i wypożyczanie wybranych książek, takich jak religijne opowieści, życiorysy świętych, powieści historyczne. Każdy z chłopców pożyczał wybraną książkę do domu. Miał tam obowiązek, szczególnie zimą, czytać wieczorami książkę na głos dla wszystkich domowników. Niektórzy chłopcy przeczytali po kilkadziesiąt książek. Nauczycielka języka polskiego w szkole w Starej Wsi powiedziała mi kiedyś, że „ksiądz więcej nauczył dzieci przez pożyczanie książek, jak ja w szkole". Z grupy „moich chłopców", jak ich nazywałem, kilku wybrało stan duchowny. Nie wszyscy wytrwali, kilku zostało kapłanami. Ze Starej Wsi wstąpił do naszego zakonu Wiesław Słowik. W kilka lat po święceniach wyjechał jako misjonarz do Australii i tam pracuje do dziś wśród Polonii, na naszej zakonnej placówce misyjnej. Michał Szuba od kilkunastu lat jest misjonarzem w Zambii, na naszej placówce misyjnej w Kasisi-Lusaka. Janek Herbut, po kilkunastu latach pracy duszpasterskiej na naszych parafiach w Polsce, wystąpił z zakonu. Staszek Dolański (Duplaga) po kilkunastu latach pracy kapłańskiej w Polsce zmarł na raka. Władek Duplaga, brat Stanisława, został zwolniony z nowicjatu z powodu choroby skrupulatności. Po latach założył rodzinę, jest nauczycielem katechizmu przy kościele, ojcem kilkorga dzieci, przykładnym katolikiem. Janek Kozubek wystąpił w dwa lata po nowicjacie, w czasie studium klas gimnazjalnych, Marian Skarbek tak samo, ale obaj mają przykładne rodziny. Staszek Dydek, mój ministrant w kaplicy sióstr służebniczek w okresie, kiedy tam dojeżdżałem ze Mszą św., został zwolniony z nowicjatu z powodu choroby nogi. Brat o. Michała Szuby, Stanisław, równie blisko mi znany z duszpasterstwa młodzieży, wstąpił do seminarium diecezjalnego. Po święceniach kapłańskich został wysłany do diecezji gorzowskiej, gdzie od kilkunastu lat jest proboszczem w jednej z parafii. [...] Po pięciu latach mojej pracy w nowicjacie o. prowincjał Stanisław Nawrocki powierzył mi obowiązek kapelana, zwanego „Ojcem Duchownym" sióstr służebniczek Najświętszej Marii Panny Niepokalanej w ich Generalnym Domu w Starej Wsi. [...] U sióstr pracowałem trzy lata. W 1964 roku objawiła się u mnie choroba płuc, gruźlica. Zostałem skierowany na leczenie doraźne i klimatyczne do Zakopanego. Tam mamy dom wspólnotowy i kościół. Po roku leczenia i rekonwalescencji o. prowincjał Antoni Kuśmierz mianował mnie superiorem tej rezydencji. Na tej pozycji byłem trzy lata, od 1965, do 1968 roku. W tym czasie podjęliśmy wiele prac. Od wielu lat, z powodu wojny, a potem rządów komunistycznych, nie przeprowadzano remontów, reperacji, innowacji. Komuna jeszcze trwała, ale podjąłem wyzwanie: musimy coś działać. Udało się wiele dokonać, z przeszkodami, ale skutecznie. [...] Po trzech latach superiorstwa w Zakopanem, o. prowincjał Stanisław Nawrocki mianował mnie tzw. wówczas „prokuratorem prowincji". Po latach zaczęto w zakonie używać nazwy „ekonom prowincji". Do obowiązków prokuratora należały i dalej należą sprawy gospodarcze w Prowincji. Prowincja nasza, zwana „Prowincją Polski Południowej", ma 16 placówek w kraju i dwie w USA (obecnie tylko jedną), jedną w Australii jako placówkę misyjną i 5 placówek misyjnych w Rodezji (dziś Zambia). O. prokurator wyposażał w odzież i różne rzeczy kapłanów i braci zakonnych z Prowincji, wyjeżdżających jako misjonarze zagraniczni. Pod jego opieką są też kapłani, misjonarze tzw. ludowi. Przyjmuje od nich wynagrodzenie za ich prace kaznodziejskie, ale też wyposaża w co potrzeba, także, jak zaczynało być w praktyce, zakup aut do poruszania się na prace w kraju. 138 o. Józef Chromik Dalej do obowiązku o. prokuratora należy utrzymanie, wyposażenie, innowacje, remonty domów zakonnych, kolegiów gdzie mieszka i uczy się młodzież zakonna. A więc Dom Nowicjatu w kolegium starowiejskim, w kolegium krakowskim - z fakultetem filozoficznym, oraz Dom 3. Probacji (zwyczajnie wówczas w Czechowicach - Dziedzicach). Nie tylko troska o Domy, ale nade wszystko o ludzi. A zatem koszta na utrzymanie i ubranie profesorów i wychowawców młodzieży. Utrzymanie i ubranie, a także oczywiście koszta związane z leczeniem chorych i lekarstwami dla młodzieży. Dalej, koszta związane z wyjazdem na specjalistyczne studia za granicą. Pod kontrolą prokuratora są wszystkie placówki prowincji w kraju i za granicą. Kontrola gospodarki i finansów. Każda placówka oprócz misyjnych oddaje do tak zwanej „Arki Prowincji", czyli kasy, banku prowincji, którą zarządza o. prokurator, wszystkie zbywające swoje dochody i przychody. Prokurator sprawdza księgi rachunkowe i pilnuje regularności wpływów z tych Domów do „Arki". [...] Oprócz kolegium młodzieżowego i przy nim drukarni i Wydawnictwa AM przy ul. Kopernika 26 i rezydencji kurii prowincjalskiej przy Małym Rynku 8 w Krakowie, prowincja ma placówkę w dzielnicy Krakowa Przegorzały, ul. Za-skale 1. Podobnie jak „willa" starowiejska, tak Przegorzały stały się „willą" krakowską dla uczącej się młodzieży zakonnej. Na „willę", przy pogodzie, w każdy czwartek młodzież piechotą, lub tramwajem z przesiadką na maleńką kolej, zwaną ciuchcią, ciągnęła z radością. Tam kąpiel latem w Wiśle, gra w piłkę nożną na łąkach przybrzeżnych i obiad z podwieczorkiem w Domu. [...] W prowincji Polski południowej, w której mieliśmy swoje kościoły i publiczne kaplice, powstało 9 nowych parafii. To nowe pole pracy jezuitów pod „okupacją" systemu komunistycznego. Do tego czasu, a może lepiej powiedzieć przed tym okresem, domeną naszych prac było prowadzenie rekolekcji zamkniętych dla duchowieństwa (Domy Rekolekcyjne), misje ludowe w diecezjach, drukarnie i wydawnictwa książek i czasopism religijnych i oczywiście kolegia młodzieżowe. Po zaistnieniu i objęciu parafii, zaistniała nowa specyfika prac: duszpasterstwo parafialne i z tym związane duszpasterstwo katechetyczne, młodzieżowe. [...] W okresie dziewięcioletniej posługi ekonomicznej w prowincji wypadły również wyjazdy zagraniczne. Najpierw wizytacja placówek prowincji krakowskiej w Ameryce - w Chicago i w Burlington w stanie Nowy York, potem w Anglii w Londynie przy ul. Walm Lane 182. Przed wyjazdem do Anglii wybrałem się z Ameryki do Palestyny, do Ziemi Świętej. Zatrzymałem się w Instytucie Biblijnym (Institum Biblicum) w centrum Jerozolimy, pod zarządem jezuitów. Tam w tym czasie superiorem Domu był nasz kapłan, Polak o. Semkowski, rezydentami było dwóch jezuitów Polaków, studiujących w Biblicum, o. Bronisław Zieliński z prowincji krakowskiej i o. Mac-kowski z prowincji amerykańskiej. Przy pomocy brata - jezuity Czecha zwie- o. Józef Chromik 139 dziłem dokładnie święte miejsca w Jerozolimie. W bazylice Grobu Świętego, która obejmuje szczyt Kalwarii i zbocze z Bożym Grobem odprawiłem dwie Msze św. W jednym dniu Msza św. przy ołtarzu w miejscu obok krzyża, gdzie stała Matka Boleściwa i w drugi dzień w Grobie Pańskim. W tych dniach przebywał w Jerozolimie o. Moysa - Rosochacki, natenczas profesor na naszym fakultecie teologicznym w Warszawie, a kolega na naszych studiach teologii w latach pięćdziesiątych. Z nim to wybraliśmy się pieszo z Jerozolimy do Betlejem (około 10 km drogi). W towarzystwie o.o. Semkowskiego i Zielińskiego zwiedziłem Nazaret, Ka-farnaum, Jerycho, Betanię, Górę Błogosławieństw, ruiny twierdzy w Qumran, ruiny starego Jerycha, pustynię, gdzie Pan Jezus pościł 40 dni. W okolicy Kafarnaum widzieliśmy drzewa sykomory, tego gatunku, na które celnik Mateusz, późniejszy Apostoł i Ewangelista wszedł, ażeby w tłumie ludzi rozpoznać Zbawiciela - Mesjasza. Z Palestyny powróciłem do Italii do Rzymu. Przebywałem w rezydencji gdzie urzęduje najwyższy przełożony zakonu jezuitów, ojciec generał, przezywany niekiedy przez złośliwych „czarnym papieżem", a także w kolegium Belarminum, gdzie mieszkają nasi studiujący na uniwersytecie jezuickim Gre-gorianum, zwiedzałem Papieski Instytut Studiów Kościelnych, prowadzony i założony przez polskich jezuitów z prowincji warszawskiej. Następnie zwiedzanie katakumb, kościółka „Quo vadis Domine", Colosseum i wyjazd na Monte Cassino, na szczyt zdobyty przez polskich żołnierzy i gdzie jest cmentarz bohaterów, którzy polegli za „wolność waszą i naszą", oddając „ducha Bogu, serce Ojczyźnie, a ciało ziemi włoskiej". Z „ziemi włoskiej" wróciłem do Polski przez Niemcy - NRD i NRF. Tam odwiedziłem naszego ojca Stanisława Skudrzyka, który pracował w Niemczech jako duszpasterz wśród Polonii. Od Caritasu niemieckiego otrzymałem w darze duże organy, jakie przekazałem dla kaplicy - kościółka w Przegorzałach. W ciągu dziewięciu lat mojej służby na urzędzie ekonoma prowincji odbyły się dwie Konferencje Prowincjalne. W kongregacjach takich biorą udział kapłani i bracia wybrani w tajnym, a powszechnym głosowaniu, plus delegaci uprawnieni do udziału z racji urzędu jaki piastują. Do tych należy urząd prokuratora prowincji. Na kongregacjach omawiane są sprawy wszystkich placówek danej prowincji, oraz wybór delegatów na kongregację generalną w Rzymie, czyli zjazd delegatów wybranych z wszystkich prowincji zakonu we wszystkich krajach. Był rok 1977, dziewięć lat urzędowania. Wydawało mi się, że to wystarczy. Niech pozycję tę zajmą inni. Poprosiłem ówczesnego o. prowincjała Jana Popielą, z którym zresztą współpracowało się chyba najlepiej ze wszystkich prowincjałów, o zwolnienia mnie z urzędu. „Kogóż ja dam na to miejsce?" - zapytał. Wskazałem kandydata i zostałem zwolniony, ale obarczony ponownie urzędem superiora rezydencji, tzw. domu rekolekcyjnego w Częstochowie, blisko Jasnej Góry. Czy „z deszczu pod rynnę"? 140 o. Józef Chromik Urząd przełożonego domu też nie jest łatwy. Odpowiedzialność za wszystko i wszystkich na placówce, plus reprezentacja na zewnątrz. Wiedziałem co to znaczy po doświadczeniu w Zakopanem, ale u nas nie ma wyboru. Jezuickie posłuszeństwo. Dom rekolekcyjny w Częstochowie został zbudowany po pierwszej wojnie światowej przy poparciu i wydatnej pomocy materialnej nuncjusza apostolskiego, który później został wybrany papieżem i przyjął imię Piusa XI. Piękny, duży dom, obszerny park i ogród. W czas rządów komuny z polecenia partii prawie cały budynek został zajęty i zaludniony rodzinami różnych elementów. Pozostała tylko wydzielona część rezydencjalna dla sześciu kapłanów i jednego brata. W niedługim czasie pokoje dla rekolektantów, przerabiane przez „dzikich lokatorów" na mieszkalno-kuchenne były w opłakanym stanie. Park, ogrodzenie niszczone, a przede wszystkim dom, jako rekolekcyjny przestał istnieć. [...] Trzy lata urzędowania przeleciały tak szybko, w nawale pracy, starań i trosk czas jakże szybko leci. Już rok 1981. Zaczęły też świtać przebłyski nadziei, że opadnie żelazna kurtyna i „rozpadnie się w proch i pył, sowiecka tym razem zawierucha"... Rzeczywiście poluzowały katowskie sprężyny ucisku. Rzadko jeszcze, ale już tu i ówdzie zezwalano na wyjazd za granicę. Za granicę, ale nie na Wschód. Od lat nowicjackich marzyłem o misjach na Wschodzie, właśnie tam, gdzie nas najbardziej gnębiono. Odpłacić się im w duchu idei „zło dobrem zwyciężać". Próbowałem tam pojechać. Okazało się, że dalej „nie lzia". Dlatego zdecydowałem się realizować powołanie misyjne w innych stronach świata. Najpierw trzeba uwolnić się od obowiązków w kraju. Poprosiłem o. prowincjała Eugeniusza Ożoga o zwolnienie z urzędu superiora w Częstochowie. Nie było to łatwe. Dopiero ukończyłem trzyletnią kadencję urzędowania, a zwyczajnie przedłużano superiorom do lat sześciu, ale na moją prośbę o. prowincjał zgodził się i zawiadomił o tym ojca generała w Rzymie. Należało czekać na zgodę. Na początku listopada 1980 roku otrzymałem drogą okrężną list z Rzymu od o. Piotra Galaunera. O. Piotr, Jugosłowianin, był wówczas najbliższym współpracownikiem ojca generała. Był to urząd asystenta. Cała administracja rządzenia w zakonie jezuitów jest podzielona na asystencje. Jest ich kilka, między innymi asystencja krajów Ameryki, Australii, asystencja krajów słowiańskich. Do tej asystencji słowiańskiej należy Polska. Ojciec asystent zapytuje w imieniu ojca generała i prosi o wyjaśnienie. W odpowiedzi na urzędowe pismo wyjaśniłem, że sam prosiłem ojca prowincjała o zwolnienie z superiorstwa, ponieważ pragnę wyjechać na prace misyjne do Afryki. W niedługi czas potem o. prowincjał otrzymał z Rzymu placet - zgodę na zmianę przełożonych w Częstochowie. Na tej podstawie o. Ożóg powziął decyzję pozytywną i powiadomił mnie o tym liście z dnia 10 I 1981. W międzyczasie starałem się o paszport i o wizę do Francji, ażeby tam przed wyjazdem do Kamerunu w południowej Afryce, „doszlifować" znajomość o. Józef Chromik 141 języka francuskiego. Równocześnie trwała korespondencja z ks. biskupem ordynariuszem diecezji Sangmelima, gdzie miałem pracować. I rzeczywiście w dniu 10 stycznia nastąpiła zmiana. Przekazałem wszystkie dokumenty domu, łącznie z zasobami materialnymi i tego samego dnia wyjechałem z Częstochowy. Byłem wolny jak ptaszek. Zatrzymałem się na kilka dni w naszej rezydencji Kraków - Przegorzały. Stąd do Warszawy i LOT-em do Paryża. W Paryżu, przy ul. De Grenelle jezuici mają rezydencję dla przejezdnych misjonarzy. Tam mieszkałem kilka miesięcy, dochodząc do instytutu nauczania języka francuskiego dla cudzoziemców. Z Francji nastąpił wyjazd do Ameryki, gdzie zamierzałem starać się o wizę do Kamerunu, a także dobrze wypocząć. Zatrzymałem się w domu przyjaciela z lat szkolnych w osadzie Sienkiewiczówka. Ta przyjaźń przetrwała do dziś. Bolesław Wojewódka mieszka w miejscowości Aston w stanie Pensylwania. Wywieziony z rodziną na Sybir, w 1944 dostał się do Armii Polskiej formowanej przez gen. Andersa, która wyjechała do Palestyny, a stamtąd do Anglii. Jako skoczek - spadochroniarz brał udział w inwazji na Francję. Po wojnie przeniósł się do Ameryki. Zasłużony dla Polonii na obczyźnie. Z Bolesławem pojechałem do Waszyngtonu, gdzie w ambasadzie kameruń-skiej otrzymałem wizę wjazdową. Po pobraniu kilku zastrzyków przeciw chorobom tropikalnym, byłem gotowy do dalszej podróży. Odleciałem samolotem z lotniska w Nowym Jorku i po przystanku w Arabii Saudyjskiej dla uzupełnienia paliwa wylądowaliśmy nocą na lotnisku w porcie Douala nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. Kamerun to już strefa tropikalna. Kilka dni przebywałem w misyjnej rezydencji ojców jezuitów francuskich, którzy tu mają gimnazjum dla młodzieży tubylczej. Z Douala odjazd do stolicy kraju Jaunde (Yaunde). Tu postój w domu jezuitów kameruńskich, którzy mają regionalne muzeum i wypoczynkowy dom dla młodzieży. Na peryferiach Jaunde zapoznałem się z artystami - rzeźbiarzami pamiątek z kości słoniowej i z hebanu. I wyjazd dalej, na południe do miasteczka Sangmelima, gdzie mieszkałem kilkanaście dni w rezydencji ks. biskupa ordynariusza, a potem wyjechałem na placówkę misyjną na terenie tej diecezji, do Mouluna. W Mouluna pracowali przez 10 lat misjonarze francuscy, opuścili ją z powodu braku powołań. Tu pracowałem przez cały 1981 i 1982 rok, tyle, ile była ważna wiza na pobyt w Kamerunie. Po dwóch latach nie przedłużono mi wizy, więc musiałem wyjechać. W Kamerunie, byłej kolonii francuskiej, stąd zwanym krajem frankofońskim, w urzędach i szkołach znany był powszechnie j. francuski, ale dla duszpasterstwa była konieczna znajomość języka tubylczego, a w tej części kraju narzecza plemienia Murzynów Bantu. To najliczniejsze plemię, a w całości Kamerun ma ich około 150. Uczyłem się na pamięć (na „blachę") niektórych modlitw i tekstów, przede wszystkim Mszy św. Za około miesiąc odprawiałem już mszę św. 142 o. Józef Chromik w narzeczu Bantu. Kazania przygotowywałem po francusku, potem przy pomocy parafianina tłumaczyliśmy je na murzyński. W tym narzeczu najkrótsza modlitwa: „W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen", brzmi tak: „E dżoj Essa, a Mon, a Mfufup Nsisim, Amen". W Mouluna założyłem cmentarz, pracując sam. Tam mężczyźni nie pracują, tylko kobiety, a tych nie chciałem zatrudniać. Na nich spoczywa cały ciężar wyżywienia rodziny i wychowania dzieci. By zaistniał cmentarz trzeba było splantować wymierzoną część placu, zasadzić żywopłot (który wyrasta za kilka miesięcy), wyznaczyć miejsca na groby, porobić ścieżki, zasadzić naokoło kwiaty i wykonać bramę i furtkę. Murzyni, tam gdzie nie ma cmentarza, grzebią zmarłych przy swoich zagrodach. Jamy grobowe kopią na głębokość około dwóch metrów. Ciało zmarłych zawijają tylko w białe płótno. Po złożeniu ciała na dnie, do grobu składają wszystko, czego używał zmarły, wszystkie rzeczy osobiste, a w końcu wkładają nosze - patyki, na których niesiono ciało z domu na cmentarz. Po modlitwach obrzędowych jedni zrzucają do dołu ziemię, a któraś z niewiast schodzi w dół i udeptuje narzucaną ziemię, i tak aż do wierzchu. Dlatego groby są prawie zrównane z poziomem terenu. Na każdy grób ustawiłem duży krzyż, których miałem zrobionych kilka przy użyciu jedynie tzw. maczety, czegoś w rodzaju długiego noża - siekiery. Naokoło domu misyjnego założyłem ogród, solidne ogrodzenie z żywopłotu, zamykane bramy i furtkę. Przy drodze misyjny krzyż. Żal, ale trzeba było wyjeżdżać. Pozostają wspomnienia o wszystkim czego się dokonało w gospodarstwie i w kościele, w tym 19 chrztów. Nowo ochrzczonym, oprócz imion zgłoszonych, dawałem jako drugie imiona świętych przybierane sobie w Polsce. Pamiętne jest też wspomnienie przeżytej w Kamerunie malarii. Malaria atakuje przez około 10 dni. Gorączka utrzymuje się w granicach 39 do 40°. Prawie nic nie da się zjeść, z żołądka „rwie" krwią. Druga groźna choroba, to kończyn nóg. Atakują pasożyty - insekty, które pod paznokciami palców składają jaja w wytworzonej ropie. Rozwijające się insekty paraliżują unerwienie, mięśnie sztywnieją. Nie ma innej rady, aby pozbyć się tej zarazy, jak samemu przy pomocy wysterylizowanej nad ogniem płonącej świecy igły lub szpilki, „na żywo" wydrapać gniazdeczko z ropą pod paznokciem. Po wyżłobieniu natychmiast ustaje ból i nabrzmienie mięśni. Tak! Człowiek wszystko zniesie. Opuszczając tropik, pozostawia się tam wszystko, choroby tropikalne również, które nie wracają. Zabrałem jednak ze sobą jedną wartość, to tęsknota za Madagaskarem, „ojczyzną z wyboru" naszego rodaka, kandydata na ołtarze, Sługi Bożego ojca Jana Beyzyma, jezuity, „posługacza trędowatych", jak sam siebie nazywał. Czytałem o nim książki, artykuły, jego klasyczne listy, które pisał z „czerwonej wyspy". Podziwiałem jego heroizm i poświęcenie do ostatka. o. Józef Chromik 143 W ambasadzie malgaskiej w Jaunde szczęśliwie otrzymałem wizę, więc poleciałem przez całą szerokość Afryki do stolicy Kenii, Nairobi. Tu przesiadka, ale trzeba czekać dobę na połączenie. Przespawszy noc, pół czuwając na lotnisku i wio! - poszybowałem do stolicy Madagaskaru, Antananarivo. Na lotnisku rewizja i badania na wzór sowiecki. Zbałamucona przez agitację - propagandę sowieckich szpiegów, część rządzącej elity przyjęła ustrój komunistyczny. Kapitan marynarki wojennej, Malgasz Ratsiraka zrobił zamach stanu i mianował się prezydentem kraju. Niedługo trzeba było czekać, kiedy i tak ubogi kraj stał się nędznym gospodarczo. Narzucony system wpadł w pułapkę rodowych zwyczajów tubylczych. Obyczaj ów jest taki, że kto z rodu „dorwie" się na odpowiedzialne stanowisko na urzędach, ten ma prawo pamiętać i dzielić się łupem z rodziną, ba, z familią. A więc dyrektorzy zakładanych kołchozów i sow-chozów rabowali majątek wspólny. Z czasem nie stało czegokolwiek, ani dla tych, ani dla drugich. Ratunek i nadzieja w Kościele, a dokładnie w ludziach Kościoła. Tak, bo misje, placówki misyjne zakładali i utrzymywali, i utrzymują misjonarze z Francji, a potem z innych krajów. Misjonarze zagraniczni dobrze gospodarzyli tym, co było pod ich opieką, tak iż mieli dla siebie i dla udzielania pomocy bliźnim, „braciom poganom" i nawróconym z pogaństwa. Stale też otrzymują pomoc ze swoich krajów, budują kościoły, a także szkoły, szpitale, przytułki, leprozoria dla trędowatych. Każda misjonarka, każdy misjonarz nie tylko nie jest wynagradzany za swoją pracę, ale musi płacić coroczny, niemały podatek pieniężny. A więc system komunistyczny przyjmuje misjonarzy. Placówki misyjne to cudowna dojna krowa. Przy rewizji celnej na lotnisku, kiedy celnik kwestionował czy można, czy nie można wwozić dewocjonalia, naczynia, złocone kielichy liturgiczne, musiałem jednemu celnikowi dać 100 franków, a drugiemu 200 dolarów. W przypadku odmowy straciłbym o wiele, wiele więcej. Powiadomieni wcześniej, przyjechali współbracia zakonni, Malgasze, na lotnisko i zabrali mnie do rezydencji tamtejszego o. prowincjała w centrum miasta. Na Madagaskarze zabawiłem dwa tygodnie. Zwiedziłem co najważniejsze, a nade wszystko leprozorium - szpital i kościółek zbudowane przez ojca Beyzyma w Maranie na południu kraju. To był rekonesans, niezamierzony jako taki, ale jak się okazało za lat cztery, wstępny rekonesans przed moją misją na Madagaskarze. Plany i wyroki Opatrzności Bożej są niezbadane. Tak oto powrót z Kamerunu odbył się przez Kenię, Madagaskar i Francję do ojczyzny. Był już koniec 1982 roku. Poprosiłem ojca prowincjała Bogusława Steczka o możliwość odpoczynku w domu w sławnej, opiewanej już przeze mnie „willi starowiejskiej" w Starej Wsi. Mieszkańcami „willi" w tym czasie był o. Józef Cwenar i brat Józef Sobota. Kucharką była mało przydatna kobieta z okolic Bieszczad. Wkrótce o. prowincjał zlecił mi obowiązek administratora całej posiadłości na „Sietnikach". O. Cwenar 144 o. Józef Chromik został przeniesiony do Nowego Sącza. Przez niedługi czas zamieszkali tam o. A. Makiel i o. J. Kuźniar. Kobietę zwolniliśmy, a gospodarzył przy kuchni i w ogrodzie brat Józef Sobota. Dwa piętrowe budynki „willi" nie były remontowane od wielu lat przed wojną. Drewniane budynki gospodarcze w ruinie. Sad i ogród zapuszczone. Dom mieszkalny bez centralnego ogrzewania i bez wody bieżącej w pokojach. Było jednak wspaniałe powietrze i las z trzech stron. Wymarzone miejsce do wypoczynku i do tworzenia tak na odcinku gospodarczym, jak i na polu naukowym. Doskonałe miejsce dla odprawiających rekolekcje. Tylko najpierw „zakasać ręce po łokcie" i do roboty. [...] Do programu mojej pracy i obowiązków administratora „willi" włączyłem oprócz pracy duszpasterskiej odnowienie jej gospodarcze i budowlane. Wszystko ma swój koniec na tym globie. Zakończyła się też sielanka w „willi" na Sietnikach pod lasem. Jest rok 1986. Zakończyły się prace dotyczące generalnych remontów, innowacji i wyposażenia kościółka, także najstarszego i nowo dobudowanego domu mieszkalnego. Zapowiadał się spokojny okres pracy duszpasterskiej i również czas zażywania spokoju i wypoczynku po tylu robotach na każdej z poprzednich moich placówek zakonnych... Ha, nie był to jeszcze koniec. Przecież powołanie misyjne nie zagasło, ani w sercu, ani w marzeniach, mimo iż „żelazna kurtyna" wciąż jeszcze odgradza cywilizowany świat Zachodu od Wschodu zniewolonego i gnębionego barbarzyńskim systemem komunistycznym. Nie czas jeszcze planować misyjnego wyjazdu na Wschód. A tymczasem w 1985 roku odwiedził Polskę ks. biskup Ksawery Tabao TJ z Madagaskaru. Prosił o misjonarzy dla swojej diecezji w Mananjary (od miasteczka tej samej nazwy), w południowej części tej „Czerwonej Wyspy", zwanej też niekiedy przez Polaków „Państwem Beniowskiego", sławnego podróżnika, jako że Beniowski miał tam przydomek „króla Madagaskaru". Decyzja więc nagła, acz dobrze przemyślana i z wielką radością podjęta: wyjeżdżam na Madagaskar. Czyż tylko przypadkowy był ten pierwszy rekonesans Madagaskaru w 1982 roku, tej ojczyzny z wyboru ojca Jana Beyzyma? Już pod koniec 1986 roku wyjechałem do Francji na krótki pobyt. Zatrzymałem się w Paryżu przy ul. Rue de Grenelle, w naszym jezuickim domu dla przejezdnych misjonarzy. Tam przetłumaczyłem na język francuski broszurkę autorstwa o. Czesława Drążka TJ pt. „Żywa Ewangelia" i wydałem kilka tysięcy egzemplarzy w drukarni i Wydawnictwie ks. Pallotynów w Osny pod Paryżem. Wydano też kilkaset ulotek po francusku. W styczniu 1987 roku byłem już na miejscu przeznaczenia, w Mananjary na Madagaskarze. Zamieszkałem w budynku „College Immacule Conception" (Kolegium Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny), które zostało przez ks. biskupa Tabao powierzone pod opiekę polskich jezuitów. Dostaliśmy tę placówkę po francuskich braciach ze Zgromadzenia „Braci Doktryny Kościelnej". Pokoje mieszkalne w beznadziejnie opłakanym stanie. Jedynym rezyden- o. Józef Chromik 145 tem kolegium (z osób duchownych) był brat, staruszeczek, który wyjechał do Francji na kilka dni przed moim przyjazdem. Pokoje „nasycone" insektami, okna bez siatek zabezpieczających przed komarami, bez moskitier nad łóżkami. Od pierwszych dni pobytu w Mananjary rozpocząłem prace remontowo-re-nowacyjne w kolegium, ale równocześnie naukę języka malagaskiego. Lekcji udzielał mi prywatnie emerytowany nauczyciel Patrik - Jakub Faranda. [...] Tak więc mieszkałem w kolegium, a na posiłki chodziłem do rezydencji biskupiej, gdzie obok „kurialistów" stołowali się inni misjonarze zatrudnieni na innych pozycjach w miasteczku. Z czasem, po urządzeniu małej kuchni, jadalni i spiżarki byliśmy bardziej niezależni. Jedna z pierwszych głównych, zleconych mi spraw na Madagaskarze, to zebranie i przygotowanie materiałów o ojcu Janie Beyzymie, koniecznych do uzupełniającego kanonicznego procesu w jego sprawie. Główny proces kanoniczny już odbył się w Polsce, w ojczyźnie kandydata na ołtarze. Uzupełniający proces według prawa kościelnego musi się odbyć w kraju, gdzie zmarł. Istotnie, wszystko było przygotowane za kilka miesięcy. Powiadomiony o tym w Polsce ojciec Czesław Drążek TJ, postulator sprawy o. Beyzyma, przyjechał. W drugi dzień jego pobytu w Maranie, po zaprzysiężeniu i przesłuchaniu w naszej obecności świadków i przedstawicieli ks. arcybiskupa G. Ramanantoanina TJ, ordynariusza diecezji Fianarantsoa, proces został zakończony. Wszystkie dokumenty zostały odesłane do Rzymu do kongregacji do spraw beatyfikacji. Działo się to w 1988 roku w owej Maranie, w domu, który zbudował o. Beyzym i w którym zmarł, zarażony trądem, chorobą tych, których był „posługaczem", jak sam siebie nazywał. Marana, to miejscowość oddalona o około 4 kilometry od miasteczka Fianarantsoa - stolicy archidiecezji. Tam o. Beyzym w latach od 1902 do 1912 roku pobudował schronisko dla trędowatych. Całość zabudowań schroniska to kościółek pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, dom dla chorych, dom dla sióstr zakonnych, pielęgniarek, budynek gospodarczy oraz baraki. Do schroniska należy kilkanaście hektarów górzystych terenów, na których Sługa Boży z pomocą podopiecznych zasadził drzewa i założył plantację ryżu, a także poletka na jarzyny. W pobliżu schroniska założył cmentarz. Zmarł w opinii świętości 2 października 1912 roku, pochowany został na tym cmentarzu. Kilka lat temu odbyła się na cmentarzu w Maranie ekshumacja, odkrycie grobu w obecności członków kościelnej komisji. Doczesne szczątki jako relikwie zostały złożone do urny i przeniesione do krypty w kościółku w Maranie. Cząstka relikwii została przewieziona do Krakowa i złożona w Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Kopernika. [...] Kolegium - gimnazjum w Mananjary to ogromny budynek piętrowy o długości 34 metrów. Na parterze i piętrze duże sale szkole, biura. Na pierwszym piętrze, w oddzielnej części była kaplica domowa i pokoje dla misjonarzy. Jak wspomniałem powyżej, wszystkie pomieszczenia były bardzo zaniedbane. Zaistniała konieczność gruntownych remontów. 146 o. Józef Chromik o. Józef Chromik 147 Najpierw pokoje mieszkalne. Malowanie ścian, okien i drzwi. Zakładanie siatek w oknach, moskitiery - zasłony przećiwkomarowe nad łóżkami. Cztery pokoje urządzono tak „na polski medal". Ponadto z jednej z dużych sal, przez wymurowanie ściany zyskaliśmy dwa pomieszczenia: aulę rekreacyjną na nowo zakupiony telewizor, na podręczną biblioteczkę i na czasopisma. Drugie pomieszczenie to warsztacik i skład, domowy magazyn. Obok urządziliśmy małą kuchnię - jadalnię. Tu znowu mała inwestycja, lodówka. Najwięcej starań dołożyliśmy przy urządzaniu kaplicy domowej: nowy ołtarz „soborowy", nowe tabernakulum (rzeźba z drzewa palisandrowego), „Droga Krzyżowa" - figurki rzeźbione z drzewa eukaliptusowego. Nowe szaty i bielizna liturgiczna. I wreszcie został założony ogródek warzywny z grządkami na kwiaty. Już w pierwszym roku mieliśmy w lecie ogórki, fasolę, marchew, koper. Z przysłanego z Polski nasienia słonecznika wyrosły potężne łodygi i kwiaty podziwiane przez Malgaszy. Na Madagaskarze, gdzie rośnie kilkadziesiąt gatunków przepięknych kwiatów, nie jest znany słonecznik, który może być podziwiany jako kwiat i jako roślina dająca ziarna oleiste. Tak więc kiedy za kilka miesięcy po moim przyjeździe na Madagaskar przybyli dwaj młodzi misjonarze: o. Józef Pawłowski i o. Tadeusz Kasperczyk, moi współbracia zakonni, wszystko było gotowe na zamieszkanie, pobyt, dogodne warunki do pracy dla białego człowieka. W 1987 roku ks. biskup Tabao zaproponował mi pracę dla i przy trędowatych w wiosce, tylko dla takich chorych założoną i nazwaną Marovahy, co dosłownie znaczy „dużo lian". Z radością zgodziłem się. Pozostając w kolegium przy dotychczasowych obowiązkach, dojeżdżałem w każdą niedzielę i święta, niekiedy i w dni powszednie do Marovahy. I znowu tu inwestycje, roboty. Z dużej sali szkolnej urządziliśmy prawdziwą kaplicę z dobudową zakrystii. Także i tu sprowadziłem rzeźbione tabernakulum oraz figurę Matki Boskiej. W zakrystii nowy „mebel" - konfesjonał, nigdy tu przed tym nie widziany, do spowiadania chorych. [...] I znowu, i stale powtarza się rzeczywistość ziemska, że „wszystko ma swój kres", to co stworzone, a doczesne. Zbliżał się koniec mojego pobytu na Madagaskarze. Oto pod koniec lat 8O-tych najpierw w Polsce, potem w kremlo-wskim królestwie wszelkiego zła i powoli w krajach jego ujarzmionych satelitów budził się i dźwigał zniewolony i umęczony „świat pracy". Nabierały prawdziwego sensu słowa propagandowego, zakłamanego hymnu komunistycznej międzynarodówki: „wyklęty powstań ludu ziemi"... Tak, właśnie ten system nieludzki „wyklął", sponiewierał i upodlił, zniewolił narody w zasięgu swojej władzy. Spełnia się przepowiednia z Tęgoborzy i prorocza wizja wieszcza narodu Juliusza Słowackiego: na tronie Chrystusowego Namiestnika zasiada Słowianin, „pomazaniec z Krakowa", Jan Paweł II. To on natchnął naród ideałami „Solidarności" i jego hasłem zapala się znicz wolności po świecie. „Pierestrojka i głasnost" w reżimie komuny. Zarysowują się pęknięcia w żelaznej kurtynie, co zapowiada jej ruinę, na razie w tej części globu. Świta i dla mnie nadzieja misji na Wschodzie. Wiele znaków to zapowiada. Najpierw zaczynają się kłopoty ze zdrowiem. Po badaniach szpitalnych lekarze orzekają, że trzeba się poddać operacji gruczołu prostaty. Kościół misyjny na Madagaskarze, kraju do niedawna jeszcze będącym kolonią francuską, jest pod opieką wspólnoty Kościoła we Francji. Diecezja Mananjary konsekwentnie tak samo. Według decyzji prokuratora-ekonoma prowincji malgaskiej, ojca La Rosa TJ, Włocha, mam udać się na operację do Francji, do miasta Lilie. Tam jest placówka naszego zakonu dla przejezdnych misjonarzy zagranicznych. A zatem stało się. Zacząłem powoli przygotowywać się do wyjazdu. Niewiele do pakowania, ale wiele do przekazania ze spraw dotyczących kolegium i leprozorium w Marovahy. W wędrówkach po świecie miałem dosyć w tym wprawy. Wyjeżdżając z Madagaskaru zostawiłem moim młodszym współbraciom zakonnym, polskim misjonarzom - dwa auta „terenówki". Jedno dosyć ujeżdżone i drugie nowe, wystarane w „Kirche in Not" z Niemiec. Pożegnawszy się ze wszystkimi z pobliża, „hejże żywo, hejże jazda". Do stolicy kraju Antananarivo odwiózł mnie ks. biskup Ksawery Tabao. To ostatni nasz kontakt na ziemi. Ks. biskup, ordynariusz diecezji, mojej diecezji misyjnej zmarł w 1998 roku. W Antananarivo zatrzymałem się w naszym domu zakonnym, na kilka dni dla załatwienia ostatnich formalności, jak wizyta w biurze rejestracji misyjnej, zakup biletu lotniczego. Żegnaj „Czerwona Wyspo", „królestwo Beniowskiego", „ojczyzno z wyboru" ojca Beyzyma. Żegnaj... i już odlot do Francji. Z lotniska Orły w Paryżu jazda pociągiem do Lilie. W naszym tam domu znalazłem znajomych misjonarzy, którzy bywali na Madagaskarze. Po badaniach lekarskich znalazłem się w szpitalu i za kilka dni przeszedłem zabieg operacyjny. Operacja się udała i pacjent żyje. Po wielu dniach rekonwalescencji nadszedł powrót do ojczyzny. Do Paryża odwiózł mnie swoim autem emigrant polski zamieszkały w Lilie, p. Antoni Stoicki. W dniu 14 grudnia 1989 r. odleciałem samolotem linii polskiej do Warszawy. Następnego dnia jazda pociągiem do Krakowa, by zdać relację ojcu prowincjałowi. Za kilka dni znalazłem się w naszym domu zakonnym w Wambierzy-cach k/Kłodzka, gdzie proboszczem parafii i superiorem domu był mój najmłodszy brat, ks. Tadeusz. Wambierzyce. Miejsce odpustowe i pielgrzymkowe, zwane Kalwarią Dolnośląską. W bazylice pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny znajduje się cudowna figurka Matki Boskiej. W latach 80. oo. jezuici dokonali ogromnego dzieła generalnej renowacji i remontów bazyliki, w tym wymiany 148 o. Józef Chromik całkowitej dachu z więźbą dachową. Od tyłu bazyliki wywieziono dziesiątki tysięcy metrów kubicznych ziemi, której masa naciskała na mury świątyni. W Wambierzycach jest czynna ruchoma szopka zabytkowa, pod opieką parafii. W takim to miejscu, turystyczno-wypoczynkowym również, miałem możność solidnie wypocząć i nabrać sił. Nadszedł czas wiosny, a z nią świtała jutrzenka wolności. „Solidarność" zwycięża. Moskiewski Wschód podejmuje jej hasło. Prawdziwie „żelazna kurtyna" zaczyna opadać. Czas więc przerwać oczekiwania, by realizować zamiary poczęte przed tylu laty. A zatem „komu w drogę, temu czas". Kierunek Wschód, bo „Lux ex Oriente" = „Światło ze Wschodu". Z błogosławieństwem wyższych przełożonych ruszyłem. Był rok 1990. Wszystko było przygotowane do drogi. „Bazowałem" wówczas na placówce zakonnej Kraków - Przegorzały, gdzie wszystkie rzeczy otrzymane, częścią zakupione pakowałem do auta. A więc paczki z różnymi dewocjonaliami, szaty liturgiczne, bielizna kościelna oraz różne rzeczy praktyczne w kościele i w domu. W połowie sierpnia wyjechałem do Warszawy, potem do pobliskiej Podkowy Leśnej, gdzie mają swoją rezydencję siostry klawerianki (misyjne siostry św. Piotra Klawera), znane od wielu lat. U sióstr - uzupełnienie tzw. wyprawy misyjnej. W dniu 22 sierpnia, w uroczystość Najświętszej Marii Panny Królowej Świata wyjazd, kierunek na północ, w stronę granicy polsko-litewskiej. Zamierzyłem bowiem wjechać na Kresy Wschodnie, w tym Podole, przez Litwę. Wiadomo, Litwa była jeszcze pod okupacją Związku Radzieckiego. Już było dobrze po południu, kiedy przyjechałem do nadgranicznej miejscowości Ogrodniki. Tam zgłosiłem się w domu sióstr zakonnych z prośbą o nocleg. Następnego dnia bez szczególnych trudności przekroczyłem granicę. Owo „lekkie" przejście przez urząd celny ułatwiło to, że byłem w sutannie i że podałem piękne krzyżyki i obrazki. Celnicy z wielkim zdziwieniem patrzyli na księdza, jakiego nie oglądali w życiu w ogóle, albo od wielu lat. Od granicy jazda na południe do Grodna. Tu wizyta u ks. biskupa Tadeusza Kondrusiewicza, który mieszkał w prywatnym domu. To pierwszy biskup obrządku rzymsko-katolickiego mianowany w ZSRR po tylu latach. Ks. biskup zorganizował i założył w Grodnie seminarium duchowne. Dziś, już jako arcybiskup i prymas Kościoła w Rosji, mieszka w Moskwie. Następnego dnia wyjazd z Grodna do Wilna, gdzie zagościłem w domu moich współbraci zakonnych, litewskich jezuitów, przy ul. Universiteto 2/2. Ojcowie niezwykle gościnni ułatwili poznanie miasta i nawiązanie kontaktów z profesorami uniwersytetu, którzy żywo interesują się historią Akademii Wileńskiej. Akademia ta została założona przez o.o. jezuitów w 1570 roku. Po klęskach „potopu" szwedzkiego przetrwała do roku 1730. Wszystkie budynki dawnej Akademii wraz z akademickim kościołem tworzą dziś Uniwersytet Wileński. o. Józef Chromik 149 Wszyscy profesorowie zainteresowani historią Akademii otrzymali naukową, w trzech tomach pracę ks. prof. Ludwika Piechnika TJ o Akademii Wileńskiej, którą przywiozłem z Krakowa. Z Wilna wycieczka do Kowna i wizyta tam w seminarium duchownym. Następnego dnia zwiedzanie Wilna: Ostra Brama z cudownym obrazem Matki Bożej, zamek Giedymina, katedra pw. św. Kazimierza - królewicza. Jego relikwie spoczywają w bocznej kaplicy, zachowane w złotej trumience. W krypcie pod kaplicą jest złożone serce króla polskiego Władysława IV. Po Wilnie wyjazd do Pińska na Polesiu. Tam pobyt kilkudniowy w domu ks. proboszcza Kazimierza Świątka. Po kilku latach ks. K. Świątek został konsekrowany na biskupa, potem mianowany arcybiskupem i kardynałem. Dziś jest ordynariuszem Archidiecezji Mińsko-Mohylewskiej i rezyduje w Mińsku. W Pińsku do czasu wojny polscy jezuici mieli kolegium, gdzie studiowała nasza młodzież zakonna przygotowująca się do matury. Po napadzie na Polskę zarazy bolszewickiej, kościół został do fundamentów zniszczony, bombardowany „na wprost" kulami z armat. W drugim dniu pobytu w Pińsku wyjazd do Janowa, ok. 50 km na zachód. Tam pracował wśród unitów św. Andrzej Bobola TJ. Patron Polski, okrutnie zamęczony przez prawosławnych kozaków 16 maja 1657 roku. Jego relikwie, cudownie zachowane ciało spoczywa w srebrnej, pół oszklonej trumnie w bazylice jego imienia w Warszawie. Ciało świętego męczennika zostało zabrane z Pińska przez wojska bolszewickie, które po klęsce pod Warszawą w 1920 roku cofały się na Wschód. Relikwie umieszczono w muzeum ateizmu w Moskwie. Przed ostatnią wojną światową, wskutek interwencji rządu USA i starań Stolicy Apostolskiej - Stalin zgodził się na wymianę św. Andrzeja za dwóch znacznych szpiegów sowieckiego reżimu. Z Pińska wyjazd do miasteczka Połonne, na zachód od Żytomierza. Tam gościna w klasztorze oo. bernardynów. Z Połonnego jazda do Onackowiec, 22 km na południe. To wszystko dawne tereny Polski królewskiej, które po rozbiorze Polski już nie wróciły do macierzy. Na pobrzeżu tej wioski ciągnęły się grunta majątku Beyzymów. Tam stał dwór, gdzie w 1850 roku urodził się Jan Beyzym, późniejszy misjonarz, apostoł Madagaskaru. Dobrze już znamy tę niezwykłą postać... Z Połonnego wyjazd do Żytomierza. Duże miasto, niegdyś stolica diecezji żytomiersko-mohylewskiej. Ostatnim jej ordynariuszem był ks. biskup Karol Niedziałkowski, znany też jako pisarz, uczony, muzyk. Od kilku lat, od kiedy sprężyna komuny zaczyna słabnąć, rezyduje przy katedrze i pracuje ks. Jan Purwiński, mianowany nieoficjalnie biskupem i publicznie nie ogłaszany. Zamieszkałem w mieszkaniu nad chórem katedry. Następnego dnia miałem mszę św. w katedrze, a przed mszą św. spowiedzi. W Żytomierzu są również siostry zakonne ze zgromadzeń: służki Jezusa, honoratki, benedyktynki i sercanki. Zakony, zgromadzenia, Kościół wychodzi z podziemia. 150 o. Józef Chromik W okresie przedrozbiorowym, na ziemiach Polski królewskiej i potem w całej Rosji carskiej, nasz zakon jezuitów posiadał ponad 40 placówek misyjnych. W Żytomierzu mieliśmy duże kolegium i kościół. Na północny wschód, 131 km od Żytomierza, po obu stronach rozległego Dniepru rozłożył się 3 milionowy dziś Kijów. Po dwóch dniach pobytu w Żytomierzu wyjazd do Kijowa. Tam zatrzymałem się w gościnie w domu ks. proboszcza Jana Krapana przy ul. Szepietowskaja 6/8. Ks. Krapan, Łotysz, zakupił niedawno na tym przedmieściu Kijowa stary domek z dużym ogrodem. Zbudował tam najpierw małą kaplicę, a potem rozbudował w trzy nawy kościół cudownie wyposażony i ozdobiony. W ciągu dwóch dni zwiedziliśmy stolicę Ukrainy. Do czasu rewolucji październikowej w Kijowie było 28 kościołów i 15 cerkwi obrządku greko-ka-tolickiego. W 1990 roku wszystkie cerkwie były jeszcze zajęte przez prawosławnych. Pozostały tylko dwa kościoły, św. Mikołaja i św. Aleksandra, które na ten czas nie były jeszcze przekazane katolikom. Ale czas zawracać i tą tak okrężną drogą kierować się w strony rodzinne. A więc od strony wschodu, a nie od strony zachodu „zająłem" sławną Draga-nówkę, położoną około 110 km od Lwowa, a 200 km od Przemyśla. Draganówka (nazwana od postoju kresowej dragoni i wojsk koronnych), leży 7 km od Tarnopola na południe. Kościół majestatycznie, choć tak okaleczony, góruje nad wioską. Dla poszerzenia głównej drogi ścięto wysoki brzeg kościelnego wzgórza, którego zboczem ciągnie się dojazdowa droga do kościoła i do plebanii. Jadąc z Poczapiniec, już od „szlacheckiej góry" zobaczyłem pochylony krzyż na wieżyczce kościoła i rozpruty węgieł dachu. Odwinięte wichrem płaty blachy odkryły belki i krokwie więźby dachowej, już pognite przez zacieki deszczu. Kamienny, nadłamany mur węgła szczytowego poczerniały spływem deszczowej wody. Czeluść dachu rozdarta, jakby wołaniem skargi, żalu i prośby o ratunek. Podjeżdżam stromą drogą przed kościół. Kiedyż za dziecięcych lat naszych ta dróżka dźwigała auto? Ganek kościelny zniesiony do spodu. Rozbito główne drzwi wejściowe, wyrąbano mury wnęki drzwiowej, aby poszerzyć drzwi dla ułatwienia wjazdu traktorów do wnętrza kościoła. Wstawiono podwoje zbite z desek i zamknięto kłódką. Nie wejdę tego dnia do pohańbionej świątyni. Nie było nikogo, by je odemknąć i otworzyć. Obchodzę kościół naokoło i oglądam z każdej strony. Z bliska i z daleka. Od strony parafialnego domu, plebanii, z jej nieco wyższego podwórza patrzę na dach. Jego połowa jest rozdarta. Strzępy blachy żałośnie dzwonią przy powiewie wiatru. Chmara gołębi krąży, przelatuje nad kościołem. To lokatorzy strychu kościelnego, ale i wnętrza, gdzie wlatują przez dziurawe, postrzępione sklepienie. o. Józef Chromik 151 Drzwi zakrystii, do kościoła i okno zakrystii zamurowane. Podłoga i powała zakrystii wydarta, obdarta z desek. Piwniczka pod zakrystią zawalona gruzami i śmieciem. Ściany - mury zewnętrzne kościoła pozbawione tynku, który w większości odpadł, bieleją budulcowym kamieniem. Dzwonnica zburzona, a kamień wyszabrowany do spodu fundamentów. Teren wzdłuż kościoła od strony plebanii podniesiony o pół metra nawiezioną ziemią z pól od strony cmentarza. Plebania stoi pustką. To czas wakacyjny. Tu urządzono szkołę 3 klasową. Tyle oglądania i wrażeń w dniu przyjazdu do Draganówki. Było to 29 sierpnia 1990 roku. Od tego dnia minęło już 10 lat, ale pamiętam wszystko w szczegółach jak na taśmie filmowej. Pierwszy przyjazd, gościna i pobyt w domu Lidy i Władysława Kormyło przy drodze do dzielnicy Kujawa. Po odzyskaniu domu parafialnego, po jego remontach i wyposażeniu, tam zamieszkałem, samotnie przez cały czas (z wyjątkiem). Przez z górą rok, w oddzielnej części plebanii mieszkały siostry zakonne. Obecnie budują dla siebie dom, klasztorek w dzielnicy zwanej „Dmuchawiec", tuż naprzeciw dawnego młyna Maśluka. Taki był i jest początek mojej misji na Wschodzie. Pozostaje mi obecnie opisać i opowiedzieć o dokonanych w Draganówce pracach duszpasterskich i gospodarczych, o inwestycjach, innowacjach, wkładach, trudach i pracach. Prawie niemożliwe, niepodobna w krótkim zapisie opowiedzieć o tym, co jest zapisane w księgach KRONIK draganowskich wydawanych i drukowanych każdego roku w ciągu dziesięciu lat. Tak, co roku wychodzi drukiem na komputerze, powielana w kilku egzemplarzach na ksero KRONIKA o około 200 stronicach. Jak się to dzieje? Oto codziennie notuję i piszę w brulionie wszystko, co się dzieję w danym dniu: prace i goście, wydarzenia. I tak przez cały rok. Na początku nowego roku odsyłam zapisany brulion do Opola, mojej „bazy wyjazdowej". Tam p. urzędniczka biblioteki miasta przepisuje na komputerze. Oryginał całości daję do pracowni introligatorskiej, gdzie dokonuje się odbitki na ksero i oprawia egzemplarze. W Kronikach więc jest wszystko zapisane i udokumentowane. Egzemplarze każdego roku rozsyła się po jednym do archiwum naszej prowincji w Krakowie, do archiwum parafialnego w Draganówce, jeden zostaje u mnie, inne rozdaje się benefaktorom i zasłużonym, a nawet bliskim. Również prawie co roku ukazuje się kilkunastustronicowy (do około 30 lub więcej stron) album - fotomontaż kolorowych zdjęć robionych przy różnych okazjach, wydarzeniach, jak odpust, Boże Narodzenie, Boży Grób itp. O pracach, dokonaniach, w dokładnych i obszernych relacjach podaję w takich opracowaniach jak: „Pierwszy mój wyjazd misyjny na Wschód", stron 23, „Historia - opis uroczystości rekonsekracji kościoła i powrotu Figury Matki Boskiej Śnieżnej", stron 32, „8 tysięcy kilometrów po drogach Rosji Sowiec- 152 o. Józef Chromik kiej", stron 19, - „Sprawozdanie o dokonanych robotach w latach 1990-1991" - list do przyjaciół, stron 4, - „Opracowanie po powrocie z 3-go wyjazdu misyjnego na Wschód", stron 5. Co zatem napisać w tej autobiografii o tym, co działo się w Draganówce w okresie 10. lat? ... Będzie to „resume" - streszczenie, zwięzłe, a w miarę dokładne. Kościół i dom parafialny mamy już odzyskane z urzędowym potwierdzeniem władz. Pierwsze prace to poszerzenie drogi dojazdowej, utwardzenie jej razem z dziedzińcem przed kościołem i domem, także alejki naokoło kościoła. Wykonała to państwowa firma robót drogowych z siedzibą w Tarnopolu. Jej kierownikiem wówczas był draganowszczanin Roman Kormyło. On też prywatnie, razem z kolegą wybudował garaż, a po dwóch - trzech latach dowoził asfalt na drugą warstwę nawierzchni. Najpierw nawieziono grubą warstwę granitowego tłucznia, a po utwardzeniu i wyrównaniu nawierzchni grubą warstwę asfaltu. W czas komuny zlikwidowano studnię, „krinicę", która była w pobliżu plebanii, przerabiając ją na pompę. Zaistniała konieczność „bicia" nowej studni. Wykonała to państwowa firma z Tarnopola. Na strychu plebanii zamontowano zbiornik - bak na około 1500 1. wody. Pompa ssąco - tłocząca ciągnie rurami wodę do baku. Równocześnie trwały prace przy doprowadzeniu gazu do budynku kościoła i domu. Wykonała to firma państwowa z Tarnopola. Ta sama firma wykonała centralne ogrzewanie w kościele i w domu. Te wszystkie prace, inwestycje, tak nam szczęśliwie się udało, były możliwe do wykonania do 1995 roku, kiedy jeszcze trwał, „trzymał się" ZSRR. Wszystko można było dostać i załatwić za łapówkę. Taki był modus vivendi - sposób, moda życia wówczas i nikt nie miał wyrzutów sumienia. System zniszczył wszystko, rozbił i ograbił Kościół. Naturalne prawo domagało się rekompensaty. Jak się to załatwiało? Oto przykład. Dyrektor robót drogowych organizuje asfaltowanie drogi dojazdowej i dziedzińca przy kościele. Auta, maszyny, kierowcy, materiały, wszystko państwowe. Z nikim innym nie rozliczam się, jak tylko z dyrektorem. On bierze za całość 200 dolarów, ale tylko do swojej kieszeni. W czasie robót przyjeżdża z żoną (pracuje w tej firmie jako inżynier) i z robotnikami, pracują fizycznie obydwoje. Tak, z szuflą w ręku. Za dwa dni wszystko gotowe. Zauważcie! Kilkanaście ciężarowych aut kamienia, kilka aut - wywrotek asfaltu, wał i maszyna do rozprowadzenia asfaltu, pracownicy... To wszystko za 200 dolarów. Wówczas wprawdzie dolar miał tam niezwykle wysoką wartość, ale mimo wszystko. Dzisiaj za taką inwestycję trzeba by było zapłacić około 2000 dolarów i zrealizować ją już tylko przez prywatną firmę. Za wykonanie gazociągu i co. państwowa firma otrzymała do kasy połowę pieniędzy, a drugą połową podzielili się jej dyrektor i najbliżsi pracownicy. Dyrektor firmy kopiącej studnię całą należność wziął do swojej kieszeni. Jego zresztą matka, jak się „pochwalił" była Polką i dlatego „wykonał dieło" o połowę taniej. Nikt z dyrektorów, naczelników, kierowników instytucji nie bał się o. Józef Chromik 153 załatwiać z księżmi sprawy i „ubić interes", ponieważ wiedzieli, że ksiądz na nich nie doniesie. Dzięki temu otrzymywaliśmy wszystkie potrzebne materiały, nawet najbardziej reglamentowane i nigdzie na rynku nie dostępne. Do takich materiałów należały między innymi blacha nierdzewna, blacha ocynkowana, rury hydrauliczne, izolacyjna wata szklana, farby i pigmenty, butle acetylenowe do spawania, grzejniki, baterie do co., kotły, cement, przewody elektryczne i inne. Gruntowne prace przy kościele rozpoczęliśmy już w 1991 r. Okazało się, że więźba dachowa z powodu zacieków była spróchniała i przegniła. Nie ma innego wyjścia jak rozebrać stary dach i zakładać nowy. Wpierw mechaniczną piłą o napędzie elektrycznym poprzecinano dach na trzy części i ogromnym dźwigiem dach w częściach zrzucono. Poprosiliśmy znajomych ludzi, aby zabrali dla siebie materiały jeszcze przydatne do różnych robót. Mieliśmy już wystarane nowe murłaty, belki, krokwie, deski i łaty. Rozbiórkę dachu i budowę nowego wykonała prywatna firma Wasyla z Petrykowa. Ci sami ludzie wykonali nowy tzw. chór i nowe schody, wejście na chór. Długo trwały poszukiwania blacharzy. Jeździłem w tej sprawie w strony Płoskirowa - Hreczanego na wschód i w stronę Lwowa - na zachód od Draganówki. Rozpytywałem się wszędzie, ale znalazłem w Tarnopolu. Była to prywatna firma rzemiosła blacharskiego, założona przez braci Eugeniusza i Tarasa Kowalów. Doskonali rzemieślnicy i bardzo odważni. Bez windy dźwigowej, umocowani tylko linami, pokryli blachą wieżyczkę kościoła. Z tymi ludźmi, jak zresztą i z innych branży, pozostała znajomość do dnia dzisiejszego. Odwiedzali nas później, zapraszali do swoich domów. Ci rzemieślnicy, którzy pracowali u nas, byli zamawiani do robót przy innych kościołach i domach przykościelnych w dalszej i bliskiej okolicy. Tak było z blacharzami, z murarzami i tynkarzami, stolarzami, malarzami i witraży stami. Zwyczajem Wschodu pracownikom daje się utrzymanie w czasie robót. Niekiedy i dla trzech, i dla 10 ludzi dawaliśmy obiady i podwieczorki. Zazwyczaj przychodziły na zmianę parafianki, gotowały i wydawały posiłki. Z czasem, bo przecież roboty trwały kilka lat, doszedłem do wprawy i „bawiłem się" w kucharza. Przydała się zaprawa w tej dziedzinie nabyta w krajach misyjnych. Zawsze było tak przez 10 lat, że nikt, kto nas odwiedzał, nie odchodził bez gościny, oczywiście z wyjątkami gości w kancelarii parafialnej w sprawach duszpasterskich, czy na przykład kontrolerów liczników gazowych, czy oświetleniowych. Tynkarzy mieliśmy z Tarnopola. Na zewnątrz i wewnątrz trzeba było zdzierać stary tynk i nakładać nowy. Ci sami ludzie zakładali posadzkę lastrikową w kościele po zdjęciu starych płyt kamiennych. Oni też murowali nowy ganek na pogłębionych fundamentach dawnego, drewnianego ganku. Malowanie kościoła wykonał artysta malarz Walery Łabędź, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Odessie. Walery, wyznania prawosławnego, rodem z Winnicy, miasteczka na Wschodzie dalszym, a zamieszkały w Tarnopolu. Trzech 154 o. Józef Chromik malarzy pracowało przy kościele ponad dwa miesięce. Tym razem poprosiłem parafiankę, zacną Stanisławę Nowicką, z domu Zator, o mieszkanie i utrzymanie dla tych ludzi. Zgodziła się chętnie i nigdy nie chciała przyjąć wynagrodzenia ani za mieszkanie, ani za wyżywienie, ani za pracę. Witraże we wszystkich oknach kościoła, plus dwa małe „witrażyki" w domu parafialnym wykonał artysta plastyk Atanas z Tarnopola. 30 ławek w kościele z drzewa dębowego, układanych z drzewem brzozowym wykonał w stolarni nadleśnictwa w Petrykowie Wasyl z zięciem, ci sami, którzy budowali dach i chór. Dwa duże konfesjonały są wykonane w stolarni o.o. bernardynów w miasteczku Połonne na Wołyniu. Trzeci konfesjonał, ołtarz „soborowy", pulpit - stojak przy ołtarzu, balustradę do Komunii św., krzesło - „tron biskupi" w prezbiterium, oraz gablotkę na ogłoszenia w ganku kościelnym oraz zewnętrzne, drugie drzwi dębowe do głównego i bocznego wejścia do kościoła wykonał stolarz Paweł w Mikulińcach. On też zrobił podwójne, nowe drzwi wejściowe do domu parafialnego, nowe drzwi wewnątrz domu do sali katechetycznej, do kancelarii parafialnej i do toalety. Szafy - kredensy na bieliznę kościelną w zakrystii i na chórze zamówiliśmy w państwowej wytwórni mebli w mieście Chmielnik na Wołyniu. Szafy duże na ornaty, kapy i inne szaty liturgiczne zakupiliśmy w Tarnopolu. Odnowienie, uzupełnienie rzeźb i złocenie zabytkowego, zachowanego tabernakulum wykonał Cezary Zagórski, artysta rzeźbiarz z Gródka Podolskiego (100 km na wschód od Tarnopola). Ten sam artysta i jego syn malowali duży obraz św. Mikołaja, który jest drugim patronem kościoła i parafii. Drugi ich obraz to Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny. Ramy rzeźbione i pozłacane do tych dwóch obrazów, oraz ramy do obrazu „Jezu Ufam Tobie" i Matki Boskiej Nieustającej Pomocy wykonał również p. Cezary Zagórski. W kościele mamy 10 chorągwi, w tym dwa feretrony oraz dwie chorągwie czarne pogrzebowe. Niektóre są przywiezione z Polski, inne uszyła Julia Gawron - parafianka. 8 klęczników z drzewa dębowego otrzymaliśmy w darze od ks. proboszcza Władysława Wanagsa z Gródka Podolskiego. Od niego również w darze lodówka dla jadalni. Dywany przed ołtarzem, dywany „zapasowe" na uroczystości Bożego Narodzenia i Wielkanocy ofiarowała pani Elżbieta Matuszek z Gołkowic k/Bielska-Białej. W gablocie przy głównym ołtarzu mamy kilkadziesiąt wotów - jak serduszka, korale, różańce, krzyżyki ofiarowane, złożone jako znak wdzięczności za otrzymane łaski wymodlone u Matki Boskiej Śnieżnej w figurze łaskami słynącej. Po obu stronach dużej gabloty są zawieszone ozdobne relikwiarze ze szlachetnego metalu, a wewnątrz relikwie Świętego Krzyża i relikwie kilkunastu świętych. Na bocznych ścianach prezbiterium są dwie tablice. Jedna z nazwiskami fundatorów kościoła, a druga z wykazem proboszczów draganowskich. Nato- o. Józef Chromik 155 miast na bocznych filarach, w pobliżu chóru, z jednej strony zawieszono tablo - fotomontaż fotografii wszystkich 45 osób duchownych - „powołani do służby Bożej" z Draganówki. Po drugiej stronie tablica z papirusowym blankietem, a na nim kaligraficznie wypisane słowa błogosławieństwa Ojca Świętego Jana Pawła II dla ks. proboszcza i wszystkich wiernych parafian draganowskich. To pewno wszystko wyszczególnione z prac i wyposażenia kościoła. Dodajmy jeszcze na chórze jedne organy elektronowe „Cassino", do podłączenia do sieci oraz fisharmonia na miechy poruszane pedałami w przypadkach, kiedy wyłączają prąd. I wreszcie nagłośnienie radiofoniczne. W zakrystii wmurowana kasa pancerna na naczynia liturgiczne, komoda i szafa na bieliznę i szaty oraz dwa kotły nagrzewcze do co. Jeden na gaz, drugi na prąd. Od początku trwały roboty, wkłady, inwestycje na zewnątrz. Najpierw równanie terenu wzdłuż kościoła od strony południowej oraz zbocza kościelnego wzgórza. Tu zasadzono kilkadziesiąt drzew - świerków srebrzystych i zwyczajnych, sosny i krzewów ozdobnych. Z boku, niedaleko wejścia, krzyż misyjny. Nowa dzwonnica kryta blachą nierdzewną i dwa dzwony sprowadzone z Przemyśla, wyrobu firmy Felczyńskich oraz odrestaurowane dwie dawne figury. Przy drodze dojazdowej, na początku, z prawej strony schodząc od kościoła wybudowaliśmy ostatnio, w 1999 roku, grotę na wzór groty massabielskiej w Lourdes. Wewnątrz oczywiście figura Matki Boskiej. Dalej na dół, po tej samej stronie, aż do głównej drogi zasadzony w 1990 roku rząd kilkunastu tui, które już wyrosły do ok. 4 metrów, ładnie zdobiąc zbocze. Całe główne zbocze wzgórza jest zabezpieczone od drogi zbrojonym murem z głębokim fundamentem, a na fundamencie wbetonowano zbrojone metalem bloki na wysokość dwóch metrów. Tak zostało zabezpieczone zbocze. U góry zagęszczone krzewy bzu umacniają także zbocze. Nieco oddalony rząd srebrzystych świerków, zasadzonych także w początkowych latach mojej misji, a rosłe już do 5 metrów, razem z rzędami świerków na szerokiej rabacie wzdłuż kościoła, począwszy od misyjnego krzyża do dzwonnicy, dekorują cały teren. Teren przed plebanią został wyasfaltowany. Wzdłuż budynku, po jednej i drugiej stronie schodów wejściowych do domu wyznaczone są rabaty po części na krzewy agrestu i porzeczek oraz „chińskiej wiśni", po części na kwiaty: forsycje, lilie, georginie, piwonie, słoneczniki, gladiole, tulipany i róże, a po bokach krzewy jaśminu. Szerokie schody wejściowe do domu rozbudowane i umocnione są jakby nakryte łukowatym, z metalowych prętów, wysokim rusztowaniem, a na nim wyścielone gałązki, pręty, latorośle winogradu, uszczelnione latem listowiem bogatym, a jesienią dojrzałymi kiśćmi - gronami owoców. Na dole po bokach dwie ławy, aby usiąść, podumać, podziękować Stwórcy cichą modlitwą, a serdeczną. Tam też odpocząć, „oddychnąć" pod wieczór po znojnym dniu. Z pomocnej strony za kościołem i domem mieszkalnym teren wznosi się do ponad trzech metrów. Zbocza tego terenu podzielone na pół i z wygospodaro- 156 o. Józef Chromik waną przez to „półką" - rabatami na kwiaty, też urozmaica i zdobi zaplecze. Dalej duży szmat ziemi, może wielkości hektara lub więcej. Cały teren ogrodzony z trzech stron, od pomocy, wschodu i zachodu mocno już rosłymi drzewami. Tak zastałem w 1990 roku. To szkoła umieszczona w budynku plebanijnym zagospodarowała sobie teren. Całość przeznaczyli na boisko sportowe dla dzieci szkolnych. Zastaliśmy na części boiska wbetonowane w ziemię ćwiczebne kozły, drabinki. Zaraz po odzyskaniu domu i całości terenu, wszystko zostało usunięte przy pomocy spychacza i traktora. Wyrównany i splanto-wany grunt trzeba było zagospodarować. A zatem nowy dział prac, starań i trosk. Drzewa wkoło nie wystarczały jako ogrodzenie zabezpieczające od nieproszonych gości tak ludzi, jak i zwierząt polnych i domowych. Zamierzyłem więc, podobnie jak na innych placówkach, otoczyć realność gęstym żywopłotem. Do tego jest najsposobniejszy krzew, wyrastający też w drzewo większe, tzw. śliwa ałycza lub tatarska śliwa. Przy pomocy chłopców i sam, wozem konnym, autem i na rowerze przywoziliśmy z brzegów lasów - zagrobelskiego, draganowskiego i bucniowskiego, a najwięcej ze szkółki lasu petrykowskiego młode drzewka ałyczy i sadziliśmy naokoło tego terenu, okrążonego dużymi drzewami. W sumie zasadziliśmy jednego roku około 1000 sztuk ałyczy. Nie wszystkie się przyjęły, więc dosa-dzałem każdego roku nowe drzewka, ale już swojego chowu, z zasadzonych w ogrodzie pestek. Całość ziemi ogrodzonej podzieliłem na trzy pola. Część najbardziej żyzną i nasłonecznioną na ogród jarzynowy dla domu, drugą część, równie tak dobrą na sad i trzecią na park. W sadzie mamy około 100 szczepów, w tym jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie i czereśnie. Od dwóch lat rodzą już wiśnie, a w tym roku, 2000 - mają owoce jabłonie, grusze i śliwy. W części przeznaczonej na park zasadziliśmy około 900 młodych drzewek różnego gatunku: dęby, graby, jesiony, brzozy, brzosty (po draganowsku beresty), osiki, czereśnie leśne, czeremchy, klony, modrzewie. Przy parku założyłem tzw. zagajnik na poletku 20 m x 20 m. W środku zbudowaliśmy altanę - 3 m x 3 m, zadaszoną i oszkloną naokoło. Tam wewnątrz stolik, ławy - miejsce na odpoczynek i latem dla dzieci do nauki katechizmu. Z trzech stron altany zasadziliśmy ponad 30 świerków, a za nimi wokoło drzewka jarzębiny i krzewy kaliny. Świerki wyrosły ponad 3 metry i ocieniają już altanę. Drzewa w parku dobrze podrastają, a żywopłot szczelnie odgradza od pola. Przy sadzie poletko malin, których od 4 lat zbieramy pełnym latem kilkanaście litrów. W ogrodzie sadzimy wszystkie prawie jarzyny, bez ziemniaków, których dostarczają nam ludzie. A z jarzyn mamy: czosnek, cebulę, rzodkiewkę, marchew, buraki, kapustę, ogórki, pomidory, paprykę, fasolę, groszek, bób, kukurydzę, szpinak, szczaw, pietruszkę, koper. Przy ogrodzie mamy działkę truskawek. Wszystko swoje, a jest tyle, że dzielimy się z księżmi i siostrami w Tarnopolu. o. Józef Chromik 157 Do ogrodu przychodzą pracować parafianki, także sadzą i pielęgnują kwiaty na rabatach przy kościele i przy plebanii. Wiele pracuję też sam: dla zdrowia, relaksu i pożytku. Po długich staraniach i oporach urzędu do spraw kościelnych, otrzymaliśmy zezwolenie na założenie telefonu w domu parafialnym. Mimo, że Ukraina uzyskała niepodległość po rozpadzie ZSRR, ale metody tego reżymu nadal się stosuje. Jest specjalny urząd do spraw religijnych wszystkich obrządków, a w szczególności jest kontrolowane duchowieństwo rzymsko - katolickie. Przy domu parafialnym mamy zainstalowaną antenę satelitarną i na telewizorze możemy oglądać programy nadawane nie tylko z Polski. W sali katechetycznej mamy wybór videokaset z filmami religijnymi i historycznymi. Po mszy św. w niedzielę wyświetlam wybrane filmy takie jak „Krzyżacy", „Potop", „Pan Wołodyjowski", „Ogniem i Mieczem". Wielką wagę przykładam do czytania książek. Pożyczam rodzinom książki, nade wszystko religijne. Przy okazji odwiedzin kolędowych i towarzyskich sprawdza się czy książki, czasopisma religijne są czytane. W sezonie letnim urządzam z ministrantami, także z dziećmi z tzw. „bieli" wycieczki terenowe. Każdego miesiąca w 1. piątek odwiedzanie chorych z posługą kapłańską - spowiedzi i komunie św., a dla wszystkich w pierwsze piątki miesiąca mamy po południu spowiedzi, msze św., wystawienie Najświętszego Sakramentu i śpiewana litania do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Natomiast w I. niedzielę miesiąca po mszy św. adoracja i błogosławieństwo. W maju urządzamy każdego dnia po południu nabożeństwa majowe, a w październiku odmawianie różańca św. W każdą niedzielę przed mszą św. śpiewanie godzinek o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Marii Panny. Mamy swoje, miejscowe dwie organistki, które też prowadzą mały chór dziewczynek. Sprowadzone siostry zakonne nauczają dzieci katechizmu, opiekują się kościołem, wykonują sprzątanie, strojenie ołtarzy, pomoc przy budowie Bożego Grobu i szopki. Siostry też urządzają jasełka, odwiedzają chorych i samotnych. W ciągu dziesięciu lat pracy rozdaliśmy bardzo dużo dewocjonaliów - obrazów, obrazków, różańców, krzyżyków, bardzo też dużo odzieży, obuwia, bielizny, leków. Pod tym względem „rynek" jest zupełnie „nasycony". Rokrocznie urządzamy odpusty parafialne na uroczystość Matki Boskiej Śnieżnej, patronki kościoła i parafii. Mieliśmy na odpustach dwa razy ks. arcybiskupa lwowskiego Mariana Jaworskiego i 3 razy któregoś z biskupów pomocniczych. Zapraszamy też popów obrządku greko - katolickiego i prawosławnego. Przychodzą do nas, ale wzajemnie chodzę na odpust do nich i to nie tylko w Draganówce, ale w Poczapińcach, Zabójkach, czasem do innych miejscowości. Oczywiście zapraszamy naszych księży i siostry zakonne z okolicznych miejscowości, jak z Tarnopola, Hałuszczyniec, Mikuliniec, Skałatu i Starego Skałatu, z Kołodziejówki, z Trębowli, z Borszczowa i niekiedy z Czortkowa. Tak, wśród nas, księży misjonarzy, jest wielka solidarność. „Trzymamy się", odwiedzamy. Co miesiąc, na zmianę w różnych parafiach urządza się tzw. 158 o. Józef Chromik skupienia miesięczne księży i zakonnic. Wówczas odbywa się msza św. koncelebrowana, modlitwy wspólne, wygłaszane są konferencje ascetyczne, obiad i podwieczorek są wspólne. Pierwszego listopada, w uroczystość Wszystkich Świętych urządzamy procesję na cmentarzu: odmawianie różańca za dusze zmarłych, pokropienie wodą święconą grobów. Wyczyściliśmy tę część cmentarza gdzie są groby dwóch zmarłych księży proboszczów draganowskich, śp. ks. Marcina Malawskiego, pierwszego proboszcza nowo powstałej naszej parafii i śp. ks. Tadeusza Wi-dackiego. Odnowiliśmy ich nagrobki i krzyże. W niedzielę i święta na msze św. przychodzą ludzie nie tylko z Draganów-ki, ale i z Poczapiniec, Zabójek, z Janówki, z Tarnopola - Zagrobeli, a także z dalekich miejscowości oddalonych o ok. 20 km, jak np. z Borków Wielkich i Smykowiec. Na odpust natomiast przyjeżdżają ponadto ludzie z Buconiowa, Seredynek, z Kozowej, z Chodaczkowa, z Petrykowa, z Berezowicy. Przyjeżdżają nie tylko rzymsko-katolicy, ale greko-katolicy i prawosławni. Nadal jak przed wojną utrzymuje się taki układ, że w mieszanych rodzinach dzieci idą za rodzicami. Jeżeli matka jest Polką, to dziewczynki są chrzczone w kościele, a jeżeli ojciec jest Rusinem, chłopcy są chrzczeni w cerkwi. Podobnie jest z pogrzebami. Jeżeli zmarła żona Polka, msza św. i pogrzeb jest w kościele. Jeżeli umiera mąż Polak, tak samo. I odwrotnie. Wszyscy jednak, a więc najbliżsi, krewni i sąsiedzi zmarłych tak greko - katolicy, jak i prawosławni idą do kościoła i na cmentarz razem. Śmierć łączy wszystkich. Nasi parafianie idą na pogrzeb cerkiewny. Podobnie wszyscy schodzą się na modlitwy wieczorem i w nocy w domu zmarłej osoby. W ostatnich dwóch latach ukazały się w prasie ukraińskiej artykuły o Draga-nówce i o ludziach Draganówki. Były też audycje w radiu i w telewizji. Najpierw zgłosiła się redaktorka radia w Tarnopolu Halina Jursa i poprosiła o wywiad na temat pracy w parafii. Potem napisała artykuł w gazecie „Wilne Żytia" - „Wolne Życie". Ponadto p. Jursa miała w radiu siedmiominutową audycję o mojej pracy i życiu w Draganówce. W zeszłym roku, na jej prośbę wygłosiłem w radiu kilkuminutowe przemówienie, a dokładnie kazanie - rozważania o pokucie i nawróceniu. To przemówienie trzeba było wygłosić po ukraińsku. Nikt z naszych księży pracujących na Ukrainie do tego czasu nie był zapraszany do takich wystąpień. To niezwykłe, ale prawdziwe, że w prasie, w radiu i w telewizji ukraińskiej jest zapotrzebowanie na kontakty z polskim duchowieństwem. Nic szczególnego w tym, że akurat do mnie zwrócono się z taką propozycją. Tak się złożyło. W niedługi czas później zgłosił się dyrektor telewizji w Tarnopolu o zasięgu rejonowym i jako korespondent telewizji z Kijowa o zasięgu krajowym. Najpierw był wywiad, potem videokamera filmowanie wewnątrz kościoła, w tym na mszy św. i filmowanie na zewnątrz całego otoczenia. Z tej akcji ofiarowano nam dwie kasety video z nagraniem. Za kilka dni telewizja Tarnopol nadała o. Józef Chromik 159 kilkuminutowy program o Draganówce, a telewizja w Kijowie nadała nieco krótszy program o zasięgu na cały kraj. I wreszcie mieliśmy gości z redakcji tygodnika „Ekspres", który jest wydawany we Lwowie. I znowu wywiad, a potem korespondent tego pisma napisał artykuł o kościele i proboszczu draganowskim. Egzemplarze tych gazet są zachowane w archiwum parafialnym na plebanii w Dragonówce. „Wolne Życie", sobota, 15 kwietnia 2000 roku, N°41 „Świat naszego duchowieństwa DŁUGIE POWROTY Jeżeli kiedykolwiek będziecie w Draganówce w rejonie ternopolskim, to na pewno waszą uwagę zwróci kościół Matki Boskiej Śnieżnej. Dziś trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu był to na pół zrujnowany budynek. Kościół w Draganówce powstał w 1863 roku. W tym czasie, który minął był on i świątynią Bożą i szkołą i składem zboża. Nie było mu jednak sądzonym zaginąć, bo na świecie żył człowiek, który marzył o tym, by powrócić na ojcowiznę, do umiłowanej Draganówki. Mowa jest o proboszczu rzymsko - katolickiej parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej, o ojcu Józefie Chrom iku. Ciekawa jest jego droga życiowa. Ojciec Józef urodził się w wielodzietnej rodzinie wiejskiego rolnika. Jego ojciec pracowity i zapobiegliwy dorobił się zamożnego gospodarstwa. Trzech jego synów zostało kapłanami, jeden bratem zakonnym, a wszystkie trzy córki zakonnicami. Kiedy nastała w Polsce sowiecka okupacja i władza, cała rodzina została wywieziona na Sybir. Młody Józef w tym czasie uczęszczał do gimnazjum w mieście. W zaistniałej sytuacji był zmuszony przerwać studia, aby zarabiać na życie i przetrwać. Zaczął się ukrywać w różnych miejscach i w różnych rodzinach. Opatrzność skierowała młodzieńca do zakonu ojców jezuitów, z którym związał na zawsze całe swoje życie. Kilka lat był misjonarzem w Kamerunie, w środkowej Afryce, a potem na Madagaskarze. Tam Ojciec Józef nauczał ludzi afrykańskiego kontynentu Chrystusowej Ewangelii. W każdym z tych trzech krajów, już w trzy miesiące po przyjeździe, odprawiał msze św. w ich tubylczym języku. Może pozostałby w Afryce do tego czasu, ale tamtejszy tropikalny klimat odbił się na zdrowiu niemłodego już kapłana. Przymuszony stanem zdrowia wyjechał do Francji na operację, a potem do Polski (w 1989 r.). Zmieniły się układy polityczne. W 1990 roku marzenia ojca Józefa spełniły się. Powrócił w Tarnopolskie, do rodzinnej Draganówki, którą opuścił pół wieku temu. Kościół był zniszczony nie do poznania, więc nowy duszpasterz postanowił za wszelką cenę odrestaurować go i odnowić. Chociaż z wielkimi trudnościami, nakładem pracy i kosztów, ale udało się. A dziś ten kościół jest nie do poznania i piękniejszy jak był przed wojną. Parafia Matki Boskiej Śnieżnej odżyła. Żyje religijnym tętnem: odprawiają się msze święte i różne nabożeństwa. Odbywają się chrzty, śluby i pogrzeby. 160 o. Józef Chromik Ojciec Józef i sprowadzone przez niego siostry zakonne odwiedzają chorych i samotnych, wspomagają lekarstwami, odzieżą i dobrym słowem. W Draganówce jest również cerkiew grecko-katolicka i prawosławna. Nie było tu i nie ma wyznaniowych swarów i waśni z wiernymi obrządku rzym-sko-katolickiego. I niemała zasługa ojca Józefa jest w tym, że chrześcijanie żyją ze sobą w zgodzie i w pokoju. Ten dobry pasterz uczy ludzi, aby z szacunkiem i pokorą odnosić się wzajemnie do siebie. I wierzy się, że tej zgody już nikt nie zakłóci." W okresie mojej pracy na Wschodzie i pobytu w Draganówce, w dniu 20 listopada 1994 roku przypadł mój jubileusz 50-lecia życia zakonnego. Na tę okoliczność ojciec generał Piotr - Jan Kolvenbach (Holender), najwyższy przełożony naszego zakonu przysyła dwa pisma gratulacyjne z życzeniami. List o. generała przekazał mi ówczesny o. prowincjał. Za radą życzliwych ludzi, na początku 1996 roku wniosłem podanie do Wojewódzkiego Sądu w Krakowie o ponowne rozpatrzenie rozprawy i wyroku z dnia 30.01.1951 r., o unieważnienie tego wyroku komunistycznego i o rehabilitację. Sąd podjął decyzję pozytywną i otrzymałem wezwanie na ponowną rozprawę w dniu 23 maja 1996 roku. Przyjechałem z Ukrainy na ten dzień. Na tej rozprawie decyzją Sądu poprzedni wyrok został unieważniony i jako odszkodowanie przyznał mi ponad 15 tysięcy nowych złotych. Dodam jeszcze, że wszystkie pieniądze, całą kwotę odszkodowania, przekazałem do centralnej kasy naszej prowincji w Krakowie. Zakon przecież łożył pieniądze na moje utrzymanie i wykształcenie w ciągu 10 lat. Zakon jest rodziną, a w rodzinie jest tak, iż przychody i wydatki to jedna kasa. Jako więzień polityczny i to szczególnie represjonowany jako też osoba duchowna zasłużyłem na legitymację kombatanta. Wydano mi taką we wrześniu 1998 roku. [...] P. Joanna Mirecka zamieszkała w Opolu z rodziną założyła Stowarzyszenie - Koło Tarnopolan. Urodzona w Zagrobeli - Tarnopolu jako córka policjanta Zbigniewa Bitka, który w 1939 roku był komendantem posterunku policji w Jeziernej (20 km na zachód od Tarnopola). Już w dwa dni po napadzie ZSRR na Polskę, NKWD w Jeziernej zastrzeliło komendanta i dwóch posterunkowych i pochowało w miejscu do dziś nieznanym. Od kilku lat p. Joanna Mirecka organizuje co roku wyjazdy na Kresy. Nie tylko do Tarnopola, ale do różnych miejscowości w powiatach województwa lwowskiego. Autokar zabiera kilkudziesięciu chętnych krajanów i wszyscy razem zwiedzają po kolei wszystkie miejscowości. W programie zawsze jest pobyt w Draganówce: nawiedzenie kościoła, domu parafialnego i otoczenia, przy tej okazji goście składają drobne datki ofiarne. W czasie jednego z takich wizyt 9 września 1996 roku wygłosiłem do zebranych w kościele przemówienie. o. Józef Chromik 161 Posłowie Oto wszystko z ważniejszych faktów mego życia, które mogłem wyszukać w pamięci i dokumentach jako słuszne, dobre, prawdziwe i godne do zapisu w tej księdze. Dragonówka - Częstochowa, 18 października 2000 roku w dniu św. Łukasza Ewangelisty. Grażyna Dzieniszczyk Zamieszkała w Winnicy, ur. w 1930 r. w Marysinie na Grodzieńszczyźnie w łicznej rodzinie (7 córek). Wykształcenie wyższe, lekarka. Po wyjściu za mąż w czerwcu 1950 r. - została aresztowana we wrześniu tego roku zamiast męża, wywieziona na Syberię, gdzie w łagrze urodziła syna. Cała jej rodzina została wywieziona do Kazachstanu, a jej majątek skonfiskowano. Po zwolnieniu w 1955 r. z obozu wyjechała na Ukrainę, gdzie ukończyła wieczorowo medycynę. Czynna w organizacjach polonijnych, pracuje jeszcze zawodowo na pół etatu. * „Taki los dał nam Bóg, że nie wiemy gdzie nasz próg". Wygnańcy Ewy, wołamy do Ciebie, Ojczyzno moja! Wołam po tylu latach, pokrzyżowanych drogach, bo tylko teraz mogę być usłyszaną. Teraz, kiedy i Ty mogłaś zawołać do nas po tylu przeżyciach i wojnach... Chociaż zraniona (i to który raz?), obdarta z płaszcza Kresów Wschodnich, Orzeszkowej, Gro-dzieńszczyzny, Mickiewiczowskich lasów i pól, Iwaszkiewiczowskiej Bony i hal, Stanisławowa, Tarnopola, i Lwowa - otwierasz nam swoje ramiona! Polsko! Ojczyzno moja! Jak trzeba Cię cenić!? Ten tylko się dowie, kto Cię stracił... Stracił nie po swojej woli. Wołam do Ciebie, matko moja - niech się nie tułam! Niech się święci imię Twoje... Pamiętam wrzesień 1939 r. i słowa pani nauczycielki szkoły powszechnej w Marysinie: „dzieci, dzisiaj uczyć się nie będziemy, bo zaczęła się wojna i na nas napadli Niemcy". A 17 września do nas przyszły radzieckie wojska w strasznych, brudnych butach i „obmotkach" nad nimi. Przyszli i powiedzieli, że są zaproszeni, żeby „oswobodzić nas od polskiego gniotu". Dla mojej rodziny i całego Marysina było to początkiem klęski. Nie ma na ziemi mojej, gdzie się urodziłam, ni mojego domu, ni szkoły i niejednej chaty z całej wsi. Zginęły w pożarze wojny. A była to przepiękna miejscowość. Mój rodzinny dom stał koło lasu pana Mierżejewskiego. Z jednej, południowej strony - maleńkie jeziorko i przylegające do niego łąki. Z północnej - koło jeziora szumiały wysokie jodły; wiosną nad nimi krążyło mnóstwo 164 Grażyna Dzieniszczyk ptaków. I nawet zimą pojawiały się na tych jodłach maleńkie ptaki. Tuż za jeziorkiem była studnia, tylko po pięciu kręgach z drewnianym żurawiem. Studnia ta służyła, żeby napoić stado krów, kiedy latem woda w jeziorku wysychała. Las Mierżejewskiego ciągnął się wielkim obszarem aż do stacji kolejowej Mordyczy, 5 kilometrów od naszego domu. W lesie tym rosły sosny, jodły, brzozy, osiny i dęby. A ile tam było różnych krzewów, grzybów, leczniczych ziół i jagód! Mnóstwo ptaków i zwierząt: sarny na cieniutkich, lekkich nóżkach, lisy, zające, dziki i wilki. Biedne zwierzęta, one też nie ocalały. Pamiętam, jak zimą 1940 roku śniegu napadało bardzo dużo. Wysokość jego doścignęła wysokości ogrodzenia sadu. Śnieg był wyżej metalowej siatki ogrodzenia i zajączki obgryzły korony drzew. Głód i chłód do 40 stopni wyganiały je z lasu. A gdzieś w końcu lutego, po jakiejś krótkiej odwilży, powierzchnia śniegu stała się twarda i śliska i biedne sarenki łamały nóżki, kiedy pod ciężarem swego ciała przebijały chrupką warstwę ścisłego śniegu. Sarny padały na śnieg, wołały o pomoc, ale na ich żałobne wołanie przychodziły tylko wilki. A później i psy żerowały na zwłokach nieszczęsnych... To widziałam po drodze idąc do szkoły. A wiosną, jak zawsze, zakwitały różowe i niebieskie przylaszczki, zawilce, fiołki... Pachniały wierzby, brzozy, klony. Z drugiej strony naszego domu zaczynały się pola, żydowskie pola-kopań. Pola, które dawali Żydzi w arendę białoruskim chłopom ze wsi Leszniewo i Zwołoki. Pola te bujały żytem, żółtym i niebieskim łubinem, bielusieńką gryczką. W pogodny, ciepły, słoneczny dzień pszczoły z naszej pasieki wyruszały za miodem dla swoich 95 uli, żeby karmić swoje pszczele rodziny i naszą rodzinę też. I tak było w ciągu długich lat, dopóki nie byliśmy zniszczeni krnąbrną ręką „ognistego smoka". Rodzina Rewkowskich z dziada pradziada Jana była polską rodziną, jak i rodzina mamusi Antoniny z dziada Kazimierza. Ojciec Józef Rewkowski ur. 1883 r. wrócił z zagranicy. Z zarobków zagranicznych dokupił ziemi w pięknej miejscowości i ożenił się z mamusią o 15 lat młodszą. Miałam 7 sióstr: Reginę, Grażynę, Alicję, Celinę, Ludwikę, Leonardę, Teresę. Dzięki Bogu jeszcze wszystkie żyjemy, choć zranione wielkim przeżyciem i rozrzucone dolą na różne krańce świata i do różnych państw. Oprócz 12 ha ziemi, w gospodarstwie były 2 domy. Jeden - z ogromną piwnicą i salą do szwajcarskich serów, 2 stodoły, 2 chlewy - jeden dla 15 krów i konia, drugi - dla świń. Pracowaliśmy wszyscy, od ojca, który prowadził bardzo prawidłowo agrono-micznie (czego uczył zimowymi wieczorami w szkole sąsiadów) całą gospodarkę i mamusi, która prowadziła dom, ogród, szyła i uczyła nas oprócz pacierza, pracy i miłości do rodziny. Każdy z nas w domu miał swoje obowiązki. Każde dziecko wypełniało pracę, jaką mogło wypełnić. W wieku 4 lat Celina gnała gęsi do wody. Lila - w wieku 6 lat pracowała w ogrodzie. A raniutko, na świtaniu kto mógł, z wiadrem biegł do swoich krów, żeby otrzymać jak Grażyna Dzieniszczyk 165 najwięcej mleka. Wszyscyśmy zlewali mleko do jednej wielkiej, drewnianej beczki. Mamusia część mleka podgrzewała, rozprowadzała pół łyżeczki fermentu cielęcych żołądków, mieszała mleko drewnianą laseczką i po godzinie mleko „ścinało się". Potem ręką wybierałam tę masę, wkładałam do formy (która nie miała ni dna, ni pokrywki), z wierzchu i z dołu wkładało się krążki, które ściskały masę i nadawały formę sera; potem - długa droga technologiczna: solenie, przewracanie, codziennie przekładanie do suszenia przez 3 miesiące w piwnicy. Potem okrągły ser zanurzało się w gorącym roztopionym wosku z parafiną. I cała partia serów oczekiwała Żyda z Małczadzi, który przyjeżdżał wozem i zabierał sery. Latem, w pogodną niedzielę, kiedy pszczoły wylatywały na miodobranie, tatuś z wielką rojnicą szedł do pasieki zbierać miód od pszczół. Przynosił ramki zapełnione miodem, a my prędko wstawialiśmy je do wirówki i wirowaliśmy do otrzymania miodu. Miód znosiliśmy i zlewaliśmy do beczek w spiżarni. Jeżeli nagle zmieniała się pogoda, to wielkie chmary pszczół wracały raptem do uli. Złościły się na złą pogodę i wtedy mogły żalić się nie tylko ludzie, ale i zwierząta, gęsi. Bieda była i nam pastuchom, kiedy krowa ukąszona przez pszczołę uciekała do lasu. A my powinniśmy jej szukać. Krowy pasałyśmy we dwójkę - ja i Lila. Raniutko, po dojeniu, po zimnej rosie wyganiałyśmy krowy na paszę. I już od rana rozśpiewane - „kiedy ranne wstają zorze" brzmiało z naszej okolicy. A w ogóle śpiewaliśmy wszyscy - mamusia i wszystkie siostry. Tatuś na święta brał harmonię i grał różne melodie. Najwięcej sąsiadów i pracowników zbierało się na dożynki albo na chrzciny. Wtedy zjeżdżało się do nas dużo wozów i gości. Śpiewy, tańce, hulanka zbierała wszystkich na dziedzińcu. Tańczyliśmy krakowiaka, polkę, tango i walce. Nawet pies na łańcuchu był podniecony i warczał pod tatusiowe granie. Wesele brzmiało aż po północ, ale my, dzieci, odchodziliśmy do snu wcześniej. Bardzo pamiętne były niedziele. Wtedy tatuś do bryczki zakładał konia, a my z mamusią, z małym dzieckiem na rękach, jechaliśmy do kościoła w Małczadzi. Kościół był piękny, a obok stała prawosławna cerkiew. Wielkie tłumy ludzi zbierały się w tym miejscu. Po nabożeństwie tatuś z mamusią robili jakieś zakupy i załatwiali różne sprawy. W kościele wszyscy ludzie byli świątecznie ubrani. Grały organy, brzmiały głosy chórów. Nabożeństwo było odprawiane po łacinie. Ale wszystko to tak zapadało w duszę, że pamiętam po dziś dzień. Bardzo uroczyste było nabożeństwo majowe, kiedy na rozdrożu, koło Mary-sina pod krzyżem zbierali się wieczorami, po pracy, wszyscy ludzie. Głos rozchodził się echem po lasach i pagórku, a dla mnie i starszej siostry to była bardzo wielka radość. Przepełnione i podniecone tą radością, niosłyśmy tę radość do domu. I znowu oczekiwaliśmy wieczora, żeby śpiewać i dziękować Matce Bożej za wszystkie dary życia. Te pieśni: „Chwalcie łąki umajone", „Cześć Maryi", „Idźmy tulmy się jak dzieci", „Po górach, dolinach", „Królowej Anielskiej", „Serdeczna Matko", „Zdrowaś Maryjo" i inne pamiętam, i śpiewam 166 Grażyna Dzieniszczyk do tego czasu. Te pieśni pomogły mi przeżyć na nieludzkiej ziemi, pomogły w trudnych minutach życia. I te minuty przyszły bardzo prędko... Już w lutym 1940 r. zaczęli wywozić Polaków na „białe niedźwiedzie". Te straszne nowiny docierały to z jednej, to z drugiej strony. Strach ogarniał nas wszystkich, bo nie wiedzieliśmy, w którą noc przyjdzie kolejka na nas. Ale chodziliśmy do szkoły, uczyliśmy się po rosyjsku. Latem zaczęła się wojna, na „kopani" było lotnisko, to 22 czerwca latały samoloty i zrzucały bomby na lotnisko. Od ognia niebo jasne było całą noc. A potem drogami szły rozbite wojska na wschód, a za nimi na motocyklach i czołgach jechali Niemcy. W lasach zostało dużo wojskowych: ruskich, polskich i w ogóle bez broni i mundurów. Krowy ryczały w chlewie - chciały jeść i pić. Nikt nie wychodził z domu. Na łące była skoszona trawa. Wzięłam konia z radziuszką żeby przywieźć trawy, ale jak tylko wyszłam na łąkę - zaświstały kule i wróciłam do domu. Wtedy zauważyłam, że koniowi z piersi po nodze ciecze krew. A krowy ryczały w chlewie - chciały pić. Wodę wszystką wyczerpali wojskowi z głębokiej studni i nawet z powierzchniowej i tylko 1,5 km od domu było niewielkie jezioro z wodą. Pognałam swoje krowy do tego jeziora. Strzały, kule i pociski leciały we wszystkie strony. Jeden upadł koło mojej nogi, ale krowy pędziły do wody. I zebrać je do kupy było trudną sprawą. Jesienią dzieci nie poszły do szkoły. Tatuś powiedział: „co was te szwaby nauczą". Wszyscyśmy byli w domu. Trzepaliśmy i przędli len, wełnę, tkaliśmy różne płótna na ręczniki, prześcieradła, koce. I nawet w takie wieczory oprócz pieśni „Wszystkie nasze dzienne sprawy", śpiewaliśmy „Siedzą sobie siedzą jak anioł dzieweczki" itd. Wiosną pracowaliśmy w ogrodzie, sadzie, polu. Wszystkie prace nam były znane i przyjemne. Szczerze dziękuję rodzicom za tę umiejętność i za tak wielką miłość do pracy, do ludzi, do przyrody, którą nam wpoili, do wszystkiego co nas otaczało w młodości. Tatuś, który objeździł pół świata, lubił z nami w zimowe wieczory, po mapie znowu objeżdżać cały świat. W taki sposób uczyliśmy się geografii. A potem zawsze pytał o nasze zamiary na nasze dalsze życie. Jaki fach, co kto z nas w życiu chciałby osiągnąć: "bo pieniędzy u mnie wystarczy żeby was wszystkie wyuczyć". Ja, po pięciu latach będąc u dentysty, wiedziałam, że będę kiedyś lekarzem. W zimowe wieczory tatuś uczył ludzi (rolników) agrotechniki, bo u nas były najlepsze zbiory kartofli, żyta, pszenicy, gryki i grochu, czeczowiny. Nie traciliśmy nadziei, że wojna się skończy. Ale w nocy partyzanci, a w dzień Niemcy, przypominali, że wojna się toczy tam dalej, na wschodzie. A my tu powinniśmy wyżyć. Krowy zabrali jeszcze wcześniej, a potem Niemcy i partyzanci. Pszczoły mniej zbierały miodu, bo nie wszystkie ziemie były zasiewane. Ale miód nam zastępował inne wyżywienie. Jakoś pod wiosnę, w nocy, przyszli partyzanci i zdjąwszy drzwi, zwalili na nie wielką beczkę miodu, wytoczyli na Grażyna Dzieniszczyk 167 wóz i wywieźli do lasu. Wojna toczyła się na wschodzie. W lasach i na wsiach trwała partyzantka: pojedynczy polscy „chłopcy" z nowogródzkiej strony, miejscowi i radzieccy. A w dzień Niemcy robili obławy na wsie i osady, które były blisko lasu. Ich sztab był w mołczadskiej szkole. Część budynku szkoły jej dyrektor - Aniśkiewicz, wyprosił dla dzieci żeby mogły się uczyć. Po Nowym Roku mamusia zawiozła do tej szkoły mnie z młodszą siostrą Lilą. Języka ojczystego nie uczono; zamiast niego był białoruski, niemiecki. Za to u p. dyrektora w domu, gdzie zamieszkałyśmy, była do mojej dyspozycji biblioteka składająca się z polskich książek. Dom był wielki, a syn - jedynak pracował jako inżynier gdzieś na kolei. Światła palić po nocach nie pozwolono, a dni były bardzo krótkie. Część biblioteki spaliliśmy w piecyku podtrzymując ogień, ciepło i światło od palącego się pieca. Starałam się jak najprędzej przeczytać kartkę wyrwaną z książki i zdążyć wrzucić do piecyka, żeby nie zgasł ogień. Ile tych książek spłonęło w piecu, a potem wiosną, to i na podwórku było zrobione ognisko z książek! Nie daj Boże nikomu żadnych wojen! A w dzień, w szkole przez okno widziałam, jak przywozili zabitych, rozbu-tych ludzi, młodych, najczęściej rudych i blondynów. Rozumiałam, że to są Niemcy, wrogowie, którzy przyszli na naszą ziemię, ale bardzo mi było szkoda ich zgubionego młodego życia. A Niemcy znowu robili obławy, szukali partyzantów. A ja w soboty, wieczorem stawałam na narty i po śniegu, na wprost, dalej od kolei i drogi, szłam do domu po zaopatrzenie na następny tydzień dla siebie i siostry, i niosłam od p. dyrektora ojcu nic nie znaczące dla mnie słowa. A od ojca z powrotem... Dokładnie nie wiedziałam co to mogło znaczyć, ale nadal wysadzano wagony z wojenną techniką idące na wschód i częściej przywozili zabitych na wozach. Bałam się, ale w następną sobotę znowu szłam do domu po żywność, czasem tylko po chleb i miód. Latem pani dyrektorka umiała przygotować obiad z lebiody i innej zieleni. A wieczorem „zupę nic" albo „zaciereczkę". Starałyśmy się odwdzięczyć za tę troskę nad nami: piłowałyśmy drzewo na opał, pięłyśmy ogród, sprzątałyśmy dom. W tę zimę przeziębiłam się i zachorowałam na zapalenie płuc. Leżałam z wysoką gorączkę 40°C; z początku trzęsło mnie od zimna, potem nie mogłam oddychać. Zaprosili lekarza Niemca, a potem zaprosili i ruskiego, który zaczął mnie leczyć dożylnie calcium chloratum. Kaszlałam, ale prędko zdrowiałam. I jaka to była radość, kiedy p. dyrektora syn przyjechał z pracy, przechodząc przez nasz pokój ucałował w czoło i przyniósł piosenkę napisaną na karteczce: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę, skoro idę w nocy mrok. Nie wyglądaj za mną oknem, w mgle utonie próżno wzrok"... Jakoś w jedną mroźną, ale księżycową noc, na nartach szłam do domu. Już po znajomych drzewach, krzakach trzymałam się jak najdalej od drogi kolejowej, żeby nie wpaść na niemiecką straż wojskową. Na chwilę zatrzymałam się, żeby posłuchać ciszę nocy. Księżyc świecił i pomagał mi w tej nocnej wę- 168 Grażyna Dzieniszczyk drówce. Raptem wiatrem doniosła się do mnie smutna, ale tak piękna melodia. Słów nie mogłam zrozumieć, więc po cichutku poszłam w kierunku głosu kobiecego. Usłyszałam cichą, serdeczną piosenkę: „Wjotca w ciasnej pieczórce ogon, na poleńjach smoła kak sleza i pojot mnie w ziemiance garmoń, pro ułybku twoju i głaza"... Wysłuchałam tę piosenkę do końca; szła ona skądś spod ziemi, zza krzaków pokrytych śniegiem. Po cichutku odeszłam, skierowałam narty w potrzebnym kierunku i cały czas, w drodze do domu nuciłam już tę znajomą melodię. A gdzieś daleko i nawet zupełnie blisko toczyła się wojna, umierali ludzie, wysadzano w powietrze wagony z niemiecką techniką wojskową, bo partyzantka trwała nadal od Puszczy Białowieskiej przez nasze lasy do Karpat. Po nocach do nas przychodzili różni ludzie: Polacy, Żydzi, Ruscy. Nawet Roza - znajoma Żydówka, zostawiła w naszej rodzinie swego synka z zawiązaną ręką. Kiedy do nas przyszedł daleki kuzyn i ze zdziwieniem powiedział, że: „mieliście tylko dziewczęta, a skąd macie chłopczyka?" - trzeba było go przechowywać w innym miejscu i matka go zabrała. Chociaż Niemcy w nocy do nas bali się przychodzić, ale w jedną ciemną noc przybłąkali się dwaj pijani Niemcy. Od razu jeden zawołał do mamusi ,jajka, kury", a drugi latarką zaczął świecić w drugim pokoju, a potem oglądać kto leży w łóżku. Nasza rodzina była wielka, więc my spaliśmy po dwoje. Poświecił po głowach... a potem, za kędzierzawe, czarne włosy Liii wyciągnął ją spod kołdry ze słowami ,jude, jude". Ze strachu ja zakrzyczałam ile miałam sił: „najn! Das ist majn szwester"! Tego Niemiec nie mógł zrozumieć. Zdziwiony patrzył na mnie. A ja ze strachu tłumaczyłam mu, że uczę się w szkole, że mam dużo sióstr i są i blondynki, i szatynki, i brunetki. Mamusia przybiegła na mój krzyk i zostawiła patelnię z jajkami, ale drugi Niemiec zawołał kolegę do jajecznicy. I tak się skończyło to nocne straszne zdarzenie, bo anioł stróż chronił nas. Ale wkrótce przy obławie policjanci i Niemcy widzieli, jak z naszego domu wynosili na nosiłkach rannych do lasu. Jeden Niemiec przez okno trzymał mamę na muszce; starszy dawał rozkaz: „fojer, fojer". Zaczęliśmy płakać i błagać żeby nie palili, że dużo małych dzieci, że nie jesteśmy winni, że byli partyzanci, poszli do lasu. I jakoś znów Bóg był łaskawy dla nas, a modlitwa „Pod Twoją obronę" nie schodziła z naszych ust. I znowu tymże dziedzińcem, tylko jeszcze prędzej odchodziły niemieckie wojska na zachód. Znowu wypili wszystką wodę ze studni, bo był upał (gorący lipiec) póki ktoś z nas nie napisał, że tu jest tyfus. I znowu strzelano, leciały granaty, kule, pociski... Niemcy uciekali, a radzieckie wojska szły za nimi zajmując nasze ziemie. Dla wojska potrzebowano dużo żywności. Zabrano wszystko co było u nas ze spiżarni i chlewu, nawet konia, którego wyleczyłam po zranieniu. Ale mieliśmy warzywa w ogrodzie, jagody, maliny i grzyby w lesie. A grykę, pamiętam, rwaliśmy rękami, bo była taka maleńka, że ni sierp, ni kosa nie Grażyna Dzieniszczyk 169 mogły jej skosić. A nas obkładano największym podatkiem, nieposilnym, aby zniszczyć nas. Żyło się trudno. U Lorci na szyi zwiększyły się gruczoły i zaczęły się rany. I mamusia, żeby uratować, odwiozła ją do ciotek, które mieszkały pod Dzięciołem za dworcem. One nie miały dzieci i opiekowały się chorą siostrą. Pamiętam, jak spotkałam ją na dworcu w Mordyczy, kiedy wracała do domu. Była przepełniona radością, a kiedy ujrzała brzozy rosnące w pobliżu, to objęła je rękami, przypadła do nich płaczącą twarzą ze słowami: „ach wy moje białe brzózki, jakie wy dla mnie miłe". Płakałyśmy obydwie, bo i dla mnie były miłe, i brzozy, i jodły, i sosny, i najwięcej wczesną wiosną żółte bazie na wierzbie, i roje pszczół na nich. One z kwitnących wierzb, na słońcu zbierały pyłek i tak pszczół było dużo, że ta wierzba na różne głosy była rozśpiewana. Od niej i od pszczół w powietrzu pachniało niepowtarzalną aurą. Ten zapach wiosny, żółtych kwiatów - miękkich bazi i ożywionych po długiej zimowej śpiączce pszczół, tworzył niepowtarzalne, wiosenne radosne szczęście. Szczęście życia. Harmonia całego świata stworzona przez Najwyższego Stwórcę! Dzięki Ci Boże, za tę największą doskonałość! Paszport otrzymałam sowiecki i wnet się stałam obywatelką Związku Radzieckiego. Na ile czasu?! - Bóg jeden może wiedzieć. Bo do tych czasów jeszcze w lasach byli ludzie, nie przyznający się do tego państwa ni jego ustroju. I z nimi tatuś. Jedynie dumna jestem z tego, że w paszporcie zapisane - „narodowość - polska". Nie wiedziałam wtedy, że za to słowo przyjdzie mi odpokutować w gułagach, że stanę się „terrorystką w polzu drugiego gosudar-stwa", że będą „sudzić kak twiorduju prestupnicu". A wtenczas byłam od Polski 150 kilometrów, tylko do Brześcia, tylko za Bug - tylko przez most! Ale kto mnie tam czeka?! Przecież jestem w domu, u siebie, na swojej polskiej ziemi. „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród" - brzmią słowa M. Konopnickiej. Coś się przemieni! Polska o nas będzie pamiętać! A teraz powinna wspomnieć, że my tu... Przecież wojna już się skończyła, ale dla nas, na tej ziemi, nie skończyło się poniewieranie!... Co teraz z nami będzie?... Życie płynie jak woda w rzece i lata uciekają. Uczyć się jak najpilniej, starannie. Chociaż nie lekarzem jak kiedyś marzyłam, choć felczerem albo pielęgniarką, choć prosto dla siebie, jeżeli nie pomagać innym. W 1946 roku w Baranowiczach zaczęłam uczyć się na felczera. U babci mieszkały nas 4 dziewczynki: moja ukochana koleżanka Mira Zamojdzik, Na-tasza, Nina Makar i ja. Na kartki otrzymywałyśmy po 500 gr chleba na dzień. Chleb kupowałyśmy tak, żeby był cały bochenek, który sprzedawałyśmy na stacji w pobliżu. Bo za te pieniądze trzeba było kupić i ołówki, jakiś papier czy zeszyt i nawet poprawić lipowe (z drewna), z przeciętą podeszwą wiatrówki. Z Mirą, córką prawosławnego popa, chodziłyśmy w niedziele i święta do kościoła, potem do cerkwi. Krytykowano ją w gazecie, nawet nie dopuścili do 170 Grażyna Dzieniszczyk egzaminu, kiedy dowiedzieli się, że do niej zaleca się seminarzysta z Żyrowic. Ale ślub się odbył zimą i moja koleżanka wyjechała z mężem, żeby stać się „matuszką". Wtedy na weselu, starszy z duchowieństwa namawiał i mnie aby wyjść za mąż za seminarzystę Jana. Był to ładny, wysoki blondyn, ale dla niego nie miałam żadnego uczucia, tym bardziej, że jestem wiary rzymsko-ka-tolickiej. I mamusia moja powiedziała, że tylko ja sama i nikt inny, mogę się na to zdecydować. Po ukończeniu szkoły pojechałam na praktykę do Słonima w województwie grodzieńskim, bliżej do Elizy Orzeszkowej i do „chłopców z lasu". Ale w Baranowiczach został w szkole felczerskiej dobry chłopiec Aleksandr, on musiał uczyć się jeszcze jeden rok. Seminarzyści z Żyrowic odwiedzają mnie, ale jaka ze mnie „matuszką"? I na co mnie to, kiedy trzeba wyrwać się i pomóc młodszym siostrom. I kiedy otrzymałam pracę w Słonimie, to mamusia dała pieniądze, żeby kupić sobie mieszkanie. Ulica Zielona, dom nr 6 - to domek razem ze starą babcią. Stary domek o trzech pokojach i z małą kuchnią. Od razu do mnie przyjechała siostra Leonarda i zaczęła chodzić do szkoły w Słonimie. Po ukończeniu szkoły my z Aleksandrem wyjechaliśmy do Nowego Dworu obwodu grodziskiego. Ślubu nie było. Kościoły już były zamknięte. Rejestracja ślubu cywilnego odbyła się w Cieszewle 2 VI 1950 r. W końcu sierpnia 1950 r. przyjechaliśmy na to nowe miejsce pracy. Mąż - jako felczer, a ja - akuszerka. Oprócz tej pracy jeździłam na grzybobrania w Puszczy Białowieskiej. Tam dowiedziałam się o Wiktorze Wróblewskim, jednym z tych „chłopców z lasu", którzy jak i ja marzyliśmy jeszcze o Polsce. Raniutko, po rosie, na świtaniku zbierałam białe grzybki do kosza, przynosiłam gospodyni, budziłam męża, prędko zjadaliśmy jakieś śniadanko i do pracy. Pamiętam, jak 15 sierpnia, na wozie przyszła na świat „dwójnia". Z początku urodziło się jedno dziecko, a potem obydwa „pośleda" - placenty; a dziecko zostało w macicy. Prędko oblałam spirytusem rękę, weszłam w pochwę... Odnalazłam nóżkę i sprytnie wyciągnęłam go. Zaczęłam ożywiać różnymi sposobami... Zakwilił przez jakiś czas. A matka trzęsła się od chłodu. Przykazałam ojcu gnać konie z powrotem do domu, bo od przydrożnego krzyża odjechaliśmy nie bardzo daleko, tylko pod las. W ambulatorium, w domu gospodyni gdzie mieszkaliśmy, matkę ogrzaliśmy herbatą z maliną i odwieźliśmy ją do domu, gdzie było już 3 dzieci. Jeszcze jedno zdarzenie zapadło w pamięci, kiedy młody mężczyzna wsadził rękę do sieczkarni czy to młocarni. Przynieśli go półprzytomnego, blondyn. Dłoń miał rozgniecioną, a palce wisiały na żyłach. Krew lała się, a rana była zmieszana ze słomą. Zahamowaliśmy krwotok sznurem, zaczęliśmy go cucić. Powrócił do życia, ale został kaleką. W Nowym Dworze dni leciały szybko. Pracy było wiele i w dzień, i w nocy. Dzieci na świat przychodzą najczęściej w nocy. Pamiętam, u jednej kobiety po Grażyna Dzieniszczyk 171 trzech dniach urodził się olbrzym około 5 kilo! I matka, i ja bardzo byłyśmy zmęczone. Bo ja sama też już byłam w ciąży. W nocy 23 września 1950 r., kiedy mąż pojechał odwiedzić swoją matkę, przyszo dwóch enkawudzistów, przewrócili wszystko w domu czegoś szukając, opisali wszystko - mój „cały majątek" i powieźli do Porozowa. Tam słyszałam ich rozmowę między sobą, że nic u mnie nie znaleziono i mnie można odpuścić. „Lepiej wziąć 100 niewinnych, niż wypuścić jednego winnego" - odpowiedział drugi - że jeżeli wzięli, to zawieziemy, a tam rozbierutca". I powieźli mnie długą drogą, spod Puszczy Białowieskiej w niewiadomą przyszłość. I ta przyszłość, na nieludzkiej ziemi rozciągnęła się na długie lata niewoli. Po drodze, w każdym mężczyźnie „szukałam" swego męża, który wracał do domu. Niestety, nie widziałam go aż do 1956 r. Mnie przywieźli na „Krzywoje Koło" - złowrogie miejsce w Baranowiczach, to było więzienie KGB. Słyszałam wcześniej, że kto tu wejdzie to już stąd nie wychodzi. Jeszcze raz dokładnie mnie obszukano, zabrano rzeczy osobiste i wtrącono do celi bez okna, z wąską ławą, i drewnianą beczką - paraszą. Drzwi były żelazne, podwójne z „oczkiem" i kwadratowym okienkiem za metalową zasłonką. Te drzwi zamykane były nie tylko kluczami, ale i metalową „zawałą". I każdej nocy, o godzinie 2-3 brzęczały klucze, odsuwano metalową zawałę, wyczytywano moje nazwisko i imię, i prowadzono długimi korytarzami do „śledowaciela" na przesłuchanie. Po nocach nie spałam, bo oczekiwałam tego „przyjścia" ze strachem. Po jednej i drugiej stronie korytarza były sale, skąd słychać było różne krzyki i jęki mordowanych. Od strachu zamierało mi serce. Te głosy i jęki pamiętam dotychczas. Nie wolno było popatrzeć w bok, według groźnych rozkazów enkawudzistów, z rękami założonymi w tył wprowadzano do pokoju, gdzie za stołem siedział śledczy, a z boku jego sekretarz. I tak każdej nocy, w ciągu miesiąca, a może i więcej, bo straciłam rachubę i dni, i niedzieli, i nawet nie wiedziałam czy jest dzień, czy to noc. Powinnam była odpowiadać na jego pytania. Byłam w takim stanie, że nic nie pamiętałam. Śledczy krzyczał, groził, bił pięścią w stół, pytał się o „wstreczach", wymieniał różne nazwiska partyzantów - „chłopców z lasu", a ja twierdziłam, że nikogo nie znam, nie widziałam, nie pamiętam. Na pewno Pan Bóg mnie bronił, bronił moje dziecko - nowe życie, które nosiłam pod sercem. Pod koniec przesłuchania powiedział, że siostra Lila tu jest i wszystko opowiedziała, a mnie będą sądzić jak „twiorduju prestupnicu" - tzn. 25 lat. A ponieważ ode mnie nic nie mógł się dowiedzieć, to pokazał mi książkę podpisaną moim panieńskim nazwiskiem - Grażynie Rewkowskiej, którą znaleźli w domu rodzinnym przy aresztowaniu ojca czy Liii. Wkrótce odbył się sąd. W sądzie ujrzałam młodszą siostrę Lilę. Cichutko zapytałam ją (bo stała obok mnie), co ty tam mówiłaś? A ona podniosła brzeg sukienki i pokazała sińce w różne kolory, od zielono-żółtych do brązowych. Biedna, ile musiała cierpieć! 172 Grażyna Dzieniszczyk Wojewódzki sąd 21 listopada 1950 r. po odczytaniu oskarżenia „za spotkanie z uczestnikami dywersyjno-terrorystycznej antysowieckiej (polskoj) podpolnoj organizacji" według artykułów 72b, 73a, 64 UK BSSR zasądzono wyrok 10 lat z konfiskatą mienia i utratą praw na 5 lat. A tak jak za każdy artykuł przeczytano oddzielnie po 10 lat, to nie mogłam zrozumieć, ile lat więzienia nam dano. Więcej siostry nie widziałam. Nie pamiętam dokładnie co było dalej. Po sądzie znowu ocknęłam się w tej samej małej cel i-komórce bez okna, z paraszą w kącie, tuż przy drzwiach. Siedziałam w tej jednoosobowej celi przez cały czas sama. Nikt do mnie nie przychodził. I jakoś w nocy otworzyły się drzwi, i do mojej sali wepchnięto kobietę. A ponieważ miejsca zupełnie nie było, to ona usiadła przy drzwiach, na cemencie, rozwiązała torbę i zaczęła jeść. Zapach cebuli zapełnił celę. Nie mogłam wstrzymać się i poprosiłam o tę cebulę, bo od więziennego jedzenia - zupy jaglanej i siedzenia w małej ciasnej sali - męczyła mnie zgaga. Tę cebulę rozbierałam po jednym płatku, żeby wystarczyło jak najdłużej. Nikt nie wiedział gdzie mnie szukać: w Grodnie, Brześciu czy Mińsku? Na jakiś czas wysłano mnie do łagru dla matek. Po drodze któraś z kobiet opowiedziała, że na jakiejś „pieresyłce" spotkała mego ojca. I tatuś, jak dowiedział się, że jestem w ciąży i aresztowana - zapłakał. Z listu od męża dowiedziałam się, że zabrano mu nawet naszą pościel, poduszki, pierzynę, kołdry, a on sam poszedł służyć do wojska w „morfłot". Tam mu doradzili, aby wziął rozwód. Dowiedziałam się, że mamusia z młodszymi siostrami Leonardą i Teresą została wywieziona w niewiadomym kierunku. A o losach Ludwiki i Celiny nic nie było wiadomo, bo one uczyły się w technikach i je zabrano też. Łagier dla matek z dziećmi i dla kobiet oczekujących dzieci znajdował się w Chalczu, powiatu witkowskiego, obwodu homelskiego. Przywieziono nas Polki i Ukrainki, Białorusinki i Litwinki i umieszczono w jednym wielkim pokoju. W tym pokoju było tak ciasno, że rozmieściłyśmy się na podłodze. A kiedy spałyśmy, to tuliłyśmy się jedna do drugiej. Co nas czekało? Za ścianami baraku biegały i szczekały psy, wielkie psy - owczarki. Czasami brzmiały pojedyncze strzały. To straże „ochraniały" nas, stojąc w swoich budkach stra-niczych. W tę noc, kiedy spałyśmy na podłodze, niedaleko, parę osób ode mnie cały czas kasłała kobieta. Po jej oddechu poznałam, że ma zapalenie płuc; płakałam, że nie mogę jej pomóc. Jakie byłyśmy bezradne; rzucone na wolę Bożą. Po „karantyni" i „bani" rozkwaterowano nas po barakach, następnego dnia odprowadzono do pracy. W schroniskach i lochach było dużo zgniłej marchwi i kapusty. Najwięcej było podmarzniętej kapusty; ona śmierdziała i leżała całymi stosami. W schroniskach było ciemno i bardzo zimno. W otrzymanym ubraniu marzłam. W wilgoci bardzo prędko marzły nogi, bo nie miałam ni ciepłego ubrania, ni skarpetek, a tylko wydane „onuczki" i buciki, które mnie nie mogły chronić od mokrej i chłodnej zimy. A zabrano mnie o ciepłej porze roku. Teraz bolało Grażyna Dzieniszczyk 173 mnie gardło, potem zaczęły męczyć bóle nóg. Najwięcej bolały kolana, ciężko było chodzić... Modliłam się po cichutku, a „Pod Twoją obronę" i „Serdeczna Matko" - nie schodziło z ust. W chłodną, mroźną noc 26 stycznia 1951 r., gdzieś o godzinie 4 rano, w mękach przyszedł na świat mój syn. Byłam zbolała i zmęczona, bez pomocy lekarskiej; w zimnej sali, ale Żydówka pokazała mi go. Miał czarne włosy i strasznie zmarszczoną „twarz staruszka". Nie krzyczał, nie płakał, tylko piszczał. Ale Bóg czuwał nad nami. Nie dał nam zginąć. Na drugi dzień przyniesiono go do karmienia, nie brał piersi. Próbowałam dać mu choć kropelkę mleka żeby podtrzymać mu życie. Mleko cedziłam leżąc na boku, bo nie mogłam usiąść - porodowe rany, zapalenie pochwy przeszkadzały mi opiekować się synem. A przez jakiś czas, kiedy go budziłam, wkładałam pierś do ust, cedziłam mleko, zaczął połykać kropelki mleka, a wkrótce ssać. Wiedziałam dobrze, że tylko moje mleko może go ocalić i doprowadzić do normalnego życia. Na rączce miał przywiązaną karteczkę z klejonki, gdzie było napisane nazwisko, data, waga. Był nadal słaby, bo po kilku minutach ssania zasypiał u piersi, chociaż go wciąż starałam się rozbudzić. Był bardzo słaby. I nic dziwnego - październik, listopad i grudzień spędzony w więzieniu na zupie jaglanej i kromce chleba. W nocy nie spałam, bo dzieci płakały, płakały na różne głosy. A jaki głos mego synka? Może to on płacze? I na pewno on, bo jest bardzo słaby, nie może ssać, jest głodny... Jakie przeżywałam męki, kiedy wzbroniono zachodzić do sali dziecięcej. Ależ dziecko płacze i nikt nie podchodzi, żeby go uciszyć. Serce kraje się na części. Przemagając ból i strach, wstaję i idę do sali. Cichutko weszłam. Niania spała na podłodze. A w drewnianych łóżeczkach leżały nasze niemowlęta; niektóre płakały. Podbiegłam do tego, który najwięcej i najdłużej płakał. Jak się okazało, główką oparł się o laskę drewnianego łóżeczka (między laskami!). W jaki sposób to się stało? Wyjęłam go stamtąd, był mokry. Położyłam na stół, rozwinęłam, zmieniłam pieluszki, odniosłam do łóżeczka na miejsce. Niania spała nadal. Od jednego płaczącego podchodziłam do drugiego. Ale gdzie mój maleńki?! Nie mogłam znaleźć, było ich dużo. Zauważyłam list-kartkę, gdzie była zapisana waga dzieci „do" i „po karmieniu". Byłam przerażona, że mój syn może wyssać nie więcej niż 30,0! To znaczy, że jest głodny, że go powinni dokarmiać. To znaczy, że to on płacze najczęściej. I chociaż przy każdym karmieniu budziłam go, bardzo prędko zasypiał tuż przy piersi. Na drugą noc płacz w dziecięcej sali powtórzył się. I chociaż mam muzykalny słuch, po płaczu nie mogłam od razu odnaleźć swego synka. Jednego razu niania ocknęła się ze snu i przestraszona zaczęła mnie wypychać z sali i grozić. Wtenczas powiedziałam jej, że i ja wszystko opowiem, że ona śpi, zamiast pełnić dyżur. Od tej pory o godzinie 5 z rana byłam przy 174 Grażyna Dzieniszczyk dzieciach. Przynosiłam i odnosiłam je, pomagałam przewinąć z mokrych pieluszek albo po prostu stałam przy stole. I jakże byłam zdziwiona, kiedy niania podniosła dziecko za nóżki do góry i na powierzchni stóp ujrzałam bąble. W pierwszej chwili pomyślałam - pemfigus neonatorum; na dłoniach skórka popękała, była jakby sparzona, taka skóra była i koło odbytnicy. Od razu pomyślałam, że to syfilis. A niania starała się pudrować te miejsca, myśląc, że sparzyło się od moczu. Czyj ten chłopczyk? Okazało się, że w naszej sali, w kącie leży kobieta, piękna blondynka, żona jakiegoś futbolisty, a czy jest chora trzeba się dowiedzieć. Nikt nie przeprowadza badań. Powiedziałam o swoich domysłach lekarzowi. Nie bardzo był zadowolony z tej wiadomości, ale przez tydzień przestała ściągać mleko dla wszystkich, bo miała duże, ładne, wydłużone piersi i mleka ściągała do litra. Miała niski głos i jak mnie się zdawało, rozmawiała po francusku. Jak później się dowiedziałam, była chora na syfilis. Leczono ją i jej synka. Ale i później, kiedy miał półtora roku, pamiętam, że zawsze był „smarkatym", zawsze była pod nosem skóra „macerowana". A mój synek, dzięki Bogu, zaczął rozwijać się normalnie, kiedy po powrocie z prac polowych, szybko myłam ręce i śpieszyłam się żeby go karmić, wyciągał do mnie rączki i byliśmy szczęśliwi. Brał moją pierś do ust, gładził rączką i starał się najeść do syta; zaglądał w oczy. Modliłam się i dziękowałam Bogu za wszystko. Jakie to było szczęście, kiedy przynosiłam mu świeże powietrze zza żony, z wolności, gdzie przy przerywaniu marchwi starałam się zjadać ją, wytarłszy z ziemi o odzież. Dzieci zaczęto dokarmiać kaszą manną. Ale największą radością było spotkanie z synem przy karmieniu piersią. Już zaczął siadać, tylko ząbki nie pokazywały się, a już pora, a ich nie ma! Przyszła jesień, a z nią chłody. Dzieci były źle ubrane i bose. Zamiast majteczek podwiązywałyśmy pieluszki. A syn już wspierał się na nóżkach, wstawał. Bose nogi były czerwone i zawsze zimne. Dzieci po 5-10 godzin i więcej stały w stoiskach - drewnianych klatkach, na mokrej podłodze, mokrej od moczu. Jednego razu, kiedy przyprowadzili nas z pracy, od razu pobiegłam do dziecka. Wszystkie dzieci już spały. A mój synek jeden stał w stoisku bosy, blady, a jego majteczki-pieluszka była obciążona moczem i kałem, zwisała do podłogi. On płakał, twarz miał blado-zieloną. Wzięłam go na ręce, ale te strasznie wielkie majteczki z ciężką masą brudu i zielonej piany! On już nie mógł płakać, tylko jęczał, był bardzo zimny, mokry i drżał. Na moje pytanie co się stało, niania odpowiedziała: „sjeł ziemlanicznoje myło"*, kiedy kąpali dzieci. Biedne dziecko. Ile musiał przecierpieć, ale dzięki Bogu, wszystko skończyło się dobrze. * sjeł ziemlanicznoje myło (ros.) - zjadł mydło poziomkowe Grażyna Dzieniszczyk 175 Moja koleżanka-farmaceutka z Baranowicz odkroiła kawał swego koca i uszyłyśmy synkowi „buciki". Udały się nam dobrze: wełniane, szarego koloru, nawet upiększone rozciętymi paseczkami, miękkie i ciepłe. Ile radości to sprawiło i jemu, i mnie. Ten jego pierwszy „bucik" zabrałam potem na etap. To była moja relikwia, mój związek z synem na długie więzienne lata, wysyłki i rozstania. Ten bucik był ze mną w Jurcewie, potem całym etapem po więzieniach aż do Omska chroniłam go jak najcenniejszy skarb. A innego u mnie nie było, bo wszystko było zabrane jeszcze w więzieniu na Krzywym Kole w Baranowiczach. Tę relikwię zachowałam do tego czasu, kiedy syn kończył wyższe studia (studiował medycynę) i otrzymał dyplom. Miał wtedy 25 lat. Błogosławiłam go na pracę i drogę miłosierdzia oraz dobroci dla ludzi i dzieci. On sam już mógł stać na swoich nogach. A wtedy, ile nas jeszcze czekało biedy i nieprzyjemnych niespodzianek. Przyjemną niespodzianką było to, kiedy wróciłam z pracy, weszłam do dzieci, a mój synek idzie do mnie na swoich nóżkach, z wyciągniętymi rączkami. Jeszcze karmiłam go piersią. Zaczęły rosnąć mu zapóźnione ząbki, ściskał nimi pierś, zaglądał w oczy, ale nigdy nie ukąsił, jak inne dzieci, tylko rączką gładził pierś. Byłam w siódmym niebie od tego związku z synem. To jedyne szczęście dane od Boga, które zasłoniło sobą straszne czasy bycia w niewoli... Po cichutku modliłam się, śpiewałam mu kolędy. Ale były trwożne i czasem tragiczne przeżycia. Już kiedy synek chodził, dotarł do etażerki, zgryzł i zjadł szklaną pipetę „sjeł stieklanuju pipietku", powiedziała niania. Byłam w wielkim strachu, kiedy ujrzałam na jego ustach, brodzie i koszulce krew, i kawałeczki szkła. Byłam zszokowana tym zdarzeniem. Chwyciłam ze strachu syna i pobiegłam do kuchni. Prosiłam o kaszę mannę, która powinna była zmieszać się ze szkłem i mniej „ciąć" przewód pokarmowy. A dalej biegłam i szukałam chirurga. On obejrzał syna i odpowiedział, żeby mnie uspokoić, że: „mużskoj żełudok gwoździ pierewaryt"*. Ale od tego czasu syn zaczął chorować, zawsze go bolał brzuszek. A potem, kiedy w łagrze dzieci chorowały na dyzenterię, zachorował i Olek. Starałam się go leczyć i karmić jak tylko mogłam, ale od czasu do czasu on znowu chorował. Powikłania tego typu zostały dotychczas. W wieku 40 lat nie miał w jamie ustnej żadnego zęba. Zbliżał się straszny czas, kiedy dzieci, które skończyły 2 lata powinny były iść do domu dziecka. Jakie to było straszne widowisko, kiedy matki wracały z pracy pod konwojem jedną drogą, a autobus z dziećmi odchodził inną drogą. Matki rzucały się na wprost, w kierunku odchodzącego autobusu. Rozległy się strzały, krzyki „łożyś" - zmusili pozostałe do położenia się na ziemię; krzyki, płacz i łzy. Co czekało dzieci? Jaki los im zgotowano? Jaki los czekał nas! Nas, osądzonych na 10-25 lat. Czy zdążymy kiedyś ujrzeć swoje dzieci? Czy będzie Bóg miłościwy dla nas?! * mużskoj żełudok gwoździ pierewarit (ros.) - męski żołądek strawi gwoździe 176 Grażyna Dzieniszczyk Czy ktoś może zabrać mego syna? Moja mamusia i wszystkie siostry na zesłaniu w Kazachstanie. Mąż w wojsku na 5 lat. Co nas czeka?! Napisałam o tym wszystkim matce męża. Prosiłam o pomoc. I pomoc przyszła. Siostra męża Anna przyjechała zabrać syna. Nie miała swoich dzieci i chciała go zabrać ze sobą do Austrii, gdzie mieszkała ze swym mężem. Zabrała syna chorego. Pisała, że po drodze ciężko zachorował. Odwiozła go do wsi Szulaki, gdzie mieszkała mamusia męża. Inaczej groziło mu zabranie do domu dziecka. Tak zaczęło się jego sieroce życie, przy żywych rodzicach - ojcu i matce. A mogło być jeszcze gorzej. Bo nawet po śmierci Stalina, przez rok, w marcu 1954 roku na adres Malenkowa i Chruszczowa z ministerstwa spraw wewnętrznych było doniesienie, że tylko na specposieleniu znajduje się 2.819.776 osób i 884.057 dzieci. Według „operatiwnogo prikaza za No 0486" podpisanego przez narodnego komisarza spraw wewnętrznych - Jeżowa, przy aresztach żon - „izmiennikow Rodiny"* odłączać od nich dzieci. Te „socialno opasnyje"** dzieci były odsyłane w „dietdoma osobogo reżima"***, pod „ochroną i nagledom", instytucji Gułagu i NKWD do 16 lat. Dzieci w takich domach były wychowywane w nienawiści do „wrogów narodu" to znaczy i do rodziców. Takich stalinowskich sierot spotkałam w swoim życiu niemało, których ojcem był Stalin, a matką - sowiecki sojuz. Ciężka ich dola i złamany los. Znałam rodzinę p. Rajewskiej 1 jej córkę Annę, która została sierotą do końca życia. Ludzka tragedia czasów stalinowskich, stała się tragedią wieku. A co mają te sieroty okaleczone moralnie i fizycznie? One nie miały dzieciństwa jak mój syn. Jeszcze nienarodzony, słyszał rozdzierające duszę krzyki katowanych ludzi, kiedy mnie prowadzono po długich korytarzach więziennych na Krywom Kole w Baranowiczach. Drżałam ze strachu, i tak z nocy na noc, każdą noc! 2 miesiące! A później, już w Chalczy - wielki pokój z mnóstwem kobiet w ciąży. I tuż za barakiem szczekanie psów, które biegały od wyszki do wyszki. Dzięki p. Chmielowej, miałam szczęście odbyć 3-dniową pielgrzymkę do Polski w 1999 r., gdzie oprócz zwiedzenia świątyń Krakowa i Częstochowy byliśmy w Oświęcimiu. Znowu widziałam takie same baraki, nary, a na zewnątrz dwa rzędy kolczastych drutów - ogrodzenia i wyszki. Tylko u Niemców to wszystko było murowane, a u Rosjan - drewniane. Różnica tylko w tym, że Niemcy swoje ofiary truli gazem, od razu, przed spaleniem, a stalinowskie łagry do śmierci doprowadzały ciężką pracą i głodem. I tylko ten wyżył, jeżeli na to była wola Boża!... Bo skąd można było czerpać siły, żeby przeżyć na dnie, na samym dnie piekła. Bo byłam razem z kobietami skazanymi za morderstwo, bandytyzm, * izmiennikow Rodiny (ros.) - zdrajców Ojczyzny ** socialno opasnyje (ros.) - niebezpieczne społecznie *** dietdom osobogo reżima (ros.) - dom dziecka o specjalnym charakterze Grażyna Dzieniszczyk 177 kradzież, zabójstwo itd. - z każdego artykułu kodeksu karnego. Kpiły, znęcały się nade mną cynicznie, brutalnie. W tym czasie już nie było łagrów tylko dla „politycznych".... Ale o tym później... Wkrótce z Chalczy odprawiono mnie na „etap". Przywieźli do nowego łagru gdzieś pod Moskwą - Jurcewo. To był łagier dla matek, codziennie umierało tu 4-6 dzieci. Pracowałam tu jako pielęgniarka. Podawałam dzieciom kroplówki, rozdawałam leki, robiłam zastrzyki. Dzieci były zbolałe, dystroficzne, chorowały na dyzenterię, zapalenie płuc, stomatyt i inne choroby. Robiłam wszystko żeby pomóc, co było w moich siłach, ale wkrótce mnie odprawili na etap, w nowe łagry przez Moskwę do Omska. Pamiętam, jak przywieźli mnie na jakiś „rospredzielicielny" punkt. Siedziałam, a przez okno widziałam kobiety ubrane jak mężczyźni. Wpierw usłyszałam, że to „kobły", ale nie rozumiałam co to znaczy. Później dowiedziałam się, „że kobły wypełniały rolę mężczyzn w stosunkach lesbijskich". Do tego czasu żyją w pamięci obrzydliwe widoki „nar", które były zasłonięte z wierzchu do dołu czarnoszarymi kocami i tworzyły „łożysko" dla pary, dla pary lesbijek. Obchodziłam to miejsce baraku jak najdalej, bo te kobiety chodziły na pół przytomne, cyniczne, bezwstydne. Moje polskie imię - Grażyna, było dla nich zaczepką do poniewierania. W Omsku było bardzo dużo łagrów. My zaczęliśmy kopać transzeje dla gazociągu „Drużba". W ciągu dnia każdy powinien wykopać 3 m3 ziemi. Ziemia była zmarznięta. Kopałyśmy ją i łomem, i łopatą; starałyśmy się zagłębić w ziemię jak najgłębiej, żeby schować się od wiatru i mrozu. Ale łom, łopata pomagały mało; rozkładałyśmy ogień, ale i on bardzo prędko gasł. Zbierałyśmy się w kupki, żeby ogrzać się, ale i to było nieskuteczne. Trudno było oddychać. Marzły nogi i ręce, w nosie zamarzało, rzęsy i brwi bielały od szronu. Nikt nie mógł wykonać normy. Ledwo włócząc nogami, zmarznięte, przyprowadzano nas do łagru na „użin"*. Nóg nie odczuwałam, silny wiatr zdzierał śnieg aż do czarnoziemu. I tą czarną ziemią z wiatrem i śniegiem pokrywały się nasze twarze. Z daleka wiatr przynosił zapach z kuchni, najczęściej był to zapach zgniłej, podmarzniętej kapusty albo ryby. Trudny to był okres. Wszystkie byłyśmy u kresu wytrzymałości. Byłyśmy na „sztrafnoj paj-ce"** za niewypełnienie normy, to znaczy 300 gramów chleba na dzień. W bramie łagru czekali na nas nadzorcy i co 5 osoba była rewidowana od nóg do głowy w brutalny sposób. Od bramy, kto mógł, biegł do jedynej burżujki (piecyka) w baraku, żeby zająć miejsce i ogrzać ręce. Kto był silniejszy i zdrowszy, najszybciej zrzucał swoje walonki, portianki, rękawice i starał się wysuszyć około tej burżujki swoje majtki i watowane spodnie. Od tych mokrych i brudnych szmat, w górę, w powietrze unosił się niesamowity smród. A moja pościel na narach była w drugim jarusie. Za to mogłam modlić się cicho, pod kocem. Prosiłam Pana Boga o wytrwanie. Modlitwę kończyłam * użin (ros.) - kolacja ** sztrafnoj pajok (ros.) - karna norma żywieniowa 178 Grażyna Dzieniszczyk prośbą do Matki Boskiej i naszą ulubioną rodzinną piosenką „Pod Twą obronę Ojcze na niebie". Nie zawsze sen przychodził od razu, chociaż byłam bardzo zmęczona. Bolały przemarznięte nogi, serce. W myślach przenosiłam się w ojczyste strony, do rodziców, rodzeństwa, do syna. Gdzie są, co z nimi? Kiedy ujrzymy się?! Listy bardzo rzadko otrzymywałam. Od ojca nie było żadnej wiadomości. Ale jaka to była radość otrzymać list od krewnych, choć listy te były bardzo smutne. Pisała Lila ze swierdłowskich lasów, ale najczęściej pisała siostra Lusia. Ona była najstarsza w rodzinie wysłanej do Kazachstanu - miała 14 lat. Mamusia ciężko chorowała, a siostry Leonarda i Teresa były jeszcze zupełnie małe. Lusia pracowała bardzo ciężko, taką ciężką motyką do 10 kg. Przy jej pomocy, w nocy ciągnęła na swoją część ogrodu wodę z większego aryku. A w dzień pracowała na polach bawełny, zbierała ją i nosiła do 70 kilo; ostatki koszyczków bawełnianych przynosiła do domu, nimi palili, żeby coś przygotować do jedzenia chorej mamusi i siostrom. Każdy dzień pod nadzorem. Za wyjazd albo wyjście dalej poza oznaczone granice groziło 25 lat katorgi. Ona wiedziała już co znaczy katorga z listów moich i Liii. Ludwika przy pierwszej możliwości wyjechała do Polski. Skończyła Uniwersytet Warszawski i razem z mężem Henrykiem Popko mieszka we Wrocławiu. Teraz jest śmiertelnie chora, ale póki żyje, mogłaby więcej powiedzieć o życiu w Kazachstanie, bo nam w czasie 50 lat nieczęsto wypadało szczęście spotkania się. Siostra Lila była na „liesorozrobotkach" w Swierdłowsku. Teraz razem z mężem Czesławem Awier mieszka w Białymstoku, jest inwalidą II wojny światowej, pisze wiersze. Jest członkiem „Sybiraka". A ja nie! Chociaż razem z nią, jednego dnia 21 XI 1950 r. sądzili nas w jednej sprawie, otrzymałyśmy jednakowo 10 lat więzienia. Tylko ja urodziłam tam syna 26 I 1951 r., przeszłam przez więzienia i łagry Chalczy, Jurcewa, Moskwy, Omska... I po Omsku, nawet wtedy, jak 25 VII 1955 r. wydano dokument, że jestem zwolniona „so sniatiem sudimosti" do domu, do syna mnie nie dopuszczono. Pod konwojem, w wagonie z gratami przywieźli mnie do Kazachstanu, na posielenie. Los zgotował mi jeszcze jedną próbę. Przywieziono mnie z Omska w zimowym ubraniu, a tu, w Czymkiencie był upał do 45°C. Kiedy wieźli samochodem, to w „radyjatorze" zakipiała woda. Samochód w stepie stawał, żeby się ochłodzić. Mamusia i najmłodsze siostry mieszkały w rejonie Poehta-Aralsk. Mamusia wciąż chorowała, ale po przyjeździe kupiła mi kapelusz od słońca i uszyła białą spódnicę. W tym ubraniu zaczęłam pracę w ambulatorium rejonu kirowskiego. Nie znałam języka kazachskiego, pracowałam w gabinecie rentgenowskim, na aparacie bardzo niskiej jakości. Badania przeprowadzałam każdego dnia, czasami do 80-100 osób. W tej miejscowości na posieleniu było bardzo dużo ludzi różnej narodowości; Polacy, Białorusini, Estończycy, Niemcy, Grecy, Gruzini, Abchazi, Czeczeńcy, Karaczajewcy. Ale najwięcej chorych na gruźlicę było wśród Kazachów. Grażyna Dzieniszczyk 179 Najbliższą koleżanką była Polka Teresa (pracowała jako pielęgniarka), wkrótce dostała zezwolenie na wyjazd do Polski. Od niej, za 50 kopiejek kupiłam patelnię, z której korzystam do tego czasu. A listów nie było. Wyjechać nie pozwolono. Chciałam odnaleźć syna, dowiedzieć się o los męża. A zarobki takie, że nie wystarcza na życie. Zaczęłam zbierać pieniądze na bardzo daleką drogę. Z Taszkientu do Moskwy samolotem, a dalej - pociągiem. Niemcy pomogli mi materialnie, oni najlepiej byli zorganizowani na kazachskiej ziemi. Jak zraniony ptak, na skrzydłach leciałam na spotkanie z synem. On mnie nie poznał. Z mężem byłam po rozwodzie, ale wyjechaliśmy razem z powrotem do Kazachstanu, żeby zarobić jakiś grosz. Za rok w kwietniu 1956 r. wyjechaliśmy na Ukrainę, gdzie mieszkały siostra i brat męża. Pracowałam jako laborantka rentgenologiczna w klinice onkologicznej Krzywego Rogu. Mąż zaczął studiować w Dniepropietrowskim Instytucie Medycznym. W 1958 r. wyjechałam do Winnicy. Szukając pracy znalazłam ją w Instytucie Medycznym. I znowu dziękuję Najwyższemu, że skierował moje stopy do tego zakładu. Tu znalazłam współczucie i porządnych współpracowników: doc. Walerię Szczerbinę, prof. B. Suchorókowa i innych. Znowu zbierałam swoją rodzinę do kupy: zabrałam syna i matkę męża, a za jakiś czas przeniósł się do tego Instytutu i mąż. Zaczynaliśmy życie z mojego zarobku rentgenlaboranta. W 1960 r. zaczęłam studiować medycynę po pracy (oddział wieczorowy). W 1967 r. skończyłam wyższe studia, otrzymałam dyplom lekarza. Chociaż bardzo chorowałam (objawy popromienne), zaczęłam pracować jako dermatolog w winnickim skórno-wenerologicznym szpitalu i lekarz-laborant, gdzie pracuję dotychczas. Żeby nie zapomnieć języka polskiego przepisywałam „Zwierciadło", „Kobietę i życie", a potem „Przegląd dermatologiczny". Dla odrodzenia polskości w Winnicy, dużo pracy i serca włożyli ks. Władysław Chalupiak, nauczyciele Jan Glinczewski i nauczyciel z Polski Zbigniew Lewiński. Nasi parafianie, razem z ks. Władysławem odzyskali kaplicę, walczyli i otrzymali zgodę na odbudowę zniszczonego kościoła. Z początku zjednoczył wszystkich chrześcijan młody ksiądz Jarosław, bardzo dużo sił włożył i umiejętności w odbudowę kościoła Matki Boskiej Anielskiej poświęcił ks. Stanisław Padewski, ks. Justyn i inni bracia kapucyni. Teraz mamy jeszcze jeden kościół w Tiażyłowie, odrodzony kościół w Sniwaniu, Stryżawie. Od 1992 r. szukałam związku z Macierzą. Nawet w 1993 r. poprosiłam p. konsula w Kijowie T. Leoniuka o zaproszenie na konferencję „Sybiraków", ale nie mogłam wyjechać. W październiku 1994 r. byłam na krótkim kursie - szkoleniu o zabytkach ojczystych w Pułtusku. Na Ukrainie, z upływem lat zanikają zabytki kultury polskiej. W Winnicy prawie wszystkie cmentarze są zdewastowane. A inwentaryzacja nekropolii i zabytków w obwodzie potrzebuje wspólnej, wielkiej pracy i pieniędzy. I ten pobyt w Polsce był dla mnie szczęśliwą bajką. 180 Grażyna Dzieniszczyk W gazecie „Winniczyna" w ciągu paru lat od IX 1992 roku zaczęto drukować wyciąg z archiwum NKWD-KGB, zawierający nazwiska rehabilitowanych więźniów. Zaczęłam wypisywać nazwiska tych Polaków, którzy nie zrzekli się swej narodowości do końca wyroku. I jak tylko p. Emilia Chmielowa zaprosiła mnie na konferencję „Polska droga do Kazachstanu", 12-14 X 1996 r. skorzystałam z tej okazji, przywiozłam te spisy do Żytomierza i podałam tę informację. Takich zrehabilitowanych, niewinnych, ale zamordowanych okazało się 1278 osób. „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie", a także mojemu ojcu, który zginął w łagrach Syberii. A ile ich leży na byłym cmentarzu - teraz parku im. Gorkiego? Niektórzy do tego czasu boją się przyznać, że są Polakami; są jeszcze świadkowie zbrodni hitlerowskiej, ale obok nas chodzą i żyją (nie za 20 dolarów jak my), a 3-5 razy lepiej - wykonawcy tych zbrodni. I tylko 28 IX 1977 r. „prigawor był otmienion" i ja byłam zrehabilitowana! W tych czasach, kiedy mieliśmy jakąś finansową możliwość, nie mogłam wyjechać do Polski, bo jechali „torgowce". Miałam paszport obywatela Związku Radzieckiego. Nie prosiłam o to obywatelstwo, ale w paszporcie była zapisana narodowość - polska. Teraz o nic mnie nie pytano, stałam się obywatelką Ukrainy, a narodowość przepadła. Nie mogłam wyjechać nawet na pielgrzymkę Sybiraków, po raz pierwszy nie miałam zdrowia, a w tym roku, póki wyrobiłam paszport - to ni zdrowia, ni pieniędzy. I w ogóle - nie jestem członkiem „Związku Sybiraków". Kiedyś senator RP, przewodnicząca Komisji Spraw Emigracji i Polaków za Granicą i Wspólnota Polska w Warszawie stawiali pytanie o przywileje dla Polaków - kartę Polaka. Kto ją ma? Kiedyś, jak byłam na Syberii, byłam „polską mordą". Ale byłam dumna z tego, że byłam Polką, jestem i zostanę do końca życia. Dziękuję Bogu, że od swej Ojczyzny otrzymałam w spadku język, wiarę i honor. Więc proszę p. Janinę Segatowską - senatora RP, p. Stanisława Gogacza - senatora RP jako członka Komisji Emigracji i Polaków za Granicą o podjęcie tego pytania w Senacie. Mnie się zdaje, że proszę o taką drobnostkę. Chociażby dlatego, że byłam osądzona i męczona. Więc co mogę odczuwać do swej Macierzy u schyłku życia? Tęsknotę, smutek, żal i niespełnienie marzeń... Już na nic nie czekam, bo i nie doczekam się, po słowach p. prezydenta RP Kwaśniewskiego w Żytomierzu: „Zapomnieć przeszłość, a patrzeć i budować przyszłość". Tak, z ostatnim jestem zgodna. Ale zapomnieć przeszłość?! Nie! To nad wszystkie siły - nie! Przebaczyć?! Tak! Zapomnieć?! Nigdy! - bo bez przeszłości człowiek przestaje być człowiekiem. Pamięć ludzka przez Boga dana jest człowiekowi, i ludzkości całej - jak jej historia. Jeszcze jak razem z św. pamięci p. Rajewską pisałam list do prezydenta Lecha Wałęsy, to spodziewałam się, że się nas usłyszy. I była krótka odpowiedź z jego kancelarii. Grażyna Dzieniszczyk 181 Ale teraz, jak w tym powiedzeniu: „nikt nie lubi ubogich krewnych". A może w ogóle, oni, ci biedni, i nie są krewni? Może oni i nie Polacy, a prosto „homo sowieticus"? Przecież ich tak długo i tak systematycznie, tak fachowo musztrowano, poniewierano, przerabiano?! A oni jeszcze żyją... Tak! Ja jeszcze żyję, ale na nic nie czekam już od Polski. Proszę tylko Pana Boga, żeby zdążyć jeszcze napisać parę kartek, parę zdarzeń z minionych lat. Może komuś, kiedyś to będzie ciekawie przeczytać. Chociaż nie jestem literatką, nie mam polskiego wykształcenia, często mi brak słów do powiedzenia tego, co bym chciała powiedzieć. O Matko Święta, przyjdź mi z pomocą! Jeszcze 5 lat temu, w dniu 195 rocznicy urodzin A. Mickiewicza, w Wołko-wysku los podarował nam szczęście spotkania się wszystkich siedmiu sióstr. My wszyscy razem, białogłowe, na scenie śpiewałyśmy ,3alladę o Mickiewiczu". Sala słuchaczy zareagowała owacją i prosiła na bis: „siostry Rewkowskie, siostry Rewkowskie"! „Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono" ... A dzisiaj, każdy w swoim kraju prosi Boga o cierpliwość w niesieniu swego krzyża. Bo siostra Regina Nieścierowicz, żyjąca w Słonimie, po chrześcijańsku wychowała troje dzieci i 9 wnuków, organizowała kobiety w odbudowie kościoła św. Andrzeja, teraz choruje - jest sparaliżowana. Siostra Celina Bielewicz, po powrocie z Kazachstanu z mężem, w trudnych życiowych warunkach zbudowali domek w Połonce (koło Baranowicz), a teraz odbudowali kościół i dalej niesie swój wdowi krzyż. O siostrze Leonardzie Rewkowskiej nic nie będę pisać. Ona, jako prezes Polskiego Domu w Słonimie, młodsza ode mnie o 10 lat nauczycielka, sama nauczyła się języka polskiego i potrafiła powiedzieć o sobie i o polskich sprawach sama. O Lusi i Liii pisałam wyżej. Więzi z Macierzą nie mam, bo oprócz Liii i Ludwiki, innej rodziny w Polsce nie ma. Wujek - Bernard Szmygin zmarł, jak i ciotka Maryla Sienkiewicz - matka bohaterki Klary. Telewizor, niestety bardzo stary i nie mogę ni słyszeć, ni widzieć Ojczyzny. Odwiedzając chorą siostrę Lusię we Wrocławiu, słuchałam o porannej porze Radia „Maryja" i bardzo szkoda, że nie mogę słuchać tej audycji u siebie w domu. W 1993 r. w Winnicy powstało dobroczynne towarzystwo Dom Polski, wkrótce - „kulturalno-oświatowe" i „Świetlica Polska". Te 3 stowarzyszenia - nie żyją ze sobą w zgodzie, a „każdy sobie rzepkę skrobie". Polska wkłada w rozwój tych stowarzyszeń bardzo dużo środków, ale nie mamy wspólnego domu, wspólnej pracy i porozumienia między ludźmi wspólnoty Polaków. Tylko kościół może nas zjednoczyć. Już pod starość, ks. Stanisław Padewski udzielił nam z Aleksandrem sakramentu małżeństwa. Żyjemy po chrześcijańsku, skromnie. 14 kwietnia 1998 r. miałam zabieg operacyjny i wyrok - rak. Ale jeszcze pracuję na pół etatu i jako lekarz pomagam represjonowanym, bo jestem członkiem Stowarzyszenia Represjonowanych w Winnicy od 1990 r. 182 Grażyna Dzieniszczyk Pracujemy razem nad tym, aby społeczność polską, jak i ukraińską uznano za naród represjonowany w czasach stalinowskich. Oto los jednej osoby z 20 milionów tułaczy. Na wszystko była wola Boża. Winnica-Ukraina 12 XII 1999 r. Łucja Leonarska Zamieszkała we Lwowie, gdzie urodziła się 2.01.1925 r., wykształcenie średnie. W czasie wojny całą jej rodzinę wywieziono do Kazachstanu, skąd wróciła tylko matka, ona zaś ukrywała się we Lwowie. Przez całe życie pracowała jako urzędniczka, od 1985 r. pozostaje na emeryturze. * * Proszę mi wybaczyć moje brzydkie, nieczytelne pismo, ale po pierwsze cierpię na chorobę Parkinsona (silne drżenie prawej ręki, zmuszona jestem każdą literę pisać oddzielnie), po drugie pisałam ten pamiętnik nocami (w nocy nie zamykają światła), a dzień poświęcam 97-letniej, niedołężnej, niewidomej, nerwowo chorej cioci... Tak chce się zaśpiewać: „Z tej biednej ziemi, z tej łez doliny, tęskny się w niebo unosi głos, o serce Jezusa, skarbie jedyny, zlituj się, zlituj nad ludem twym..." Jak na razie, to nie posiadam żadnych dokumentów o okolicznościach zamordowania mego ojca - Józefa Leonarskiego i dowodów deportacji do Kazachstanu mojej matki Stanisławy Leonarskiej i mojej siostry Eleonory Leo-narskiej, jej tragicznej śmierci w stepie Kazachstanu... poszukiwania dokumentów archiwalnych są w toku. Korespondencję z naszymi „wygnańcami" częściowo zniszczyła ciocia, a resztę moja matka po przyjeździe do Lwowa, kiedy zachorowała psychicznie. Ja uratowałam wcześniej trochę fotografii, które warn przesyłam. Jestem Polką urodzoną i wychowaną we Lwowie, nigdzie nie wyjeżdżałam, wiek 75 lat, ur. 2.01.1925 r. Jestem członkiem Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej i gorliwą czytelniczką naszej polskiej gazetki „Gazeta Lwowska". W jednym z jej numerów zwróciłam uwagę na konkurs ogłoszony na łamach tej gazety przez Instytut Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej Handlowej na „Pamiętniki Polaków na Wschodzie (Białoruś, Ukraina, Kazachstan) losy pokoleń". Czy ja mogę, będąc w tak podeszłym wieku, napisać pamiętnik? Nie posiadam przecież zdolności literackich, a bardzo bym chciała, za jego pośred- 184 Łucja Leonarska nictwem opisać losy mojej rodziny i moje własne, które ja nazywam jednym słowem: gehenna. Zacznę od mego ojca i jego rodziny. Ojciec był najmłodszym z czworga dzieci urodzonych w województwie poznańskim, w biednej, polskiej rodzinie. Na wsi mieli niewielką gospodarkę. Zły los zabrał im to, co mieli najdroższego - żonę i matkę. Dziadek ożenił się. Bardzo trudno było ojcu, jego braciom i siostrze przyzwyczaić się do obcej kobiety, która nie była w stanie dać im tego, co może dać kochająca matka. Siostra ojca i jego bracia wyjechali do Niemiec, opuścił rodzinne gniazdo i mój ojciec. Wolą losu został wcielony do pruskiego wojska; zniewagi, szykany, obelgi sypały się na jego biedną głowę, bo jego zwierzchnikiem był Prusak, zajadły wróg Polaków. Przyszła chwila, kiedy cierpliwość ojca się wyczerpała i z narażeniem życia uciekł z wojska. Odnalazł najstarszego brata, który go zaopatrzył w pieniądze, odzież i poradził pojechać do Lwowa. We Lwowie, dzięki staraniom dobrych ludzi wstąpił w szeregi polskiej policji państwowej, pracował nad sobą, uczył się. W międzyczasie poznał się ze swoją przyszłą żoną, a moją matką. Jak daleko mogę sięgnąć pamięcią, to zawsze widziałam ojca w mundurze policjanta, a matkę pochyloną z igłą w ręce nad kawałkiem białego płótna, z kłębkami kolorowych nici na kolanach. Moja matka do zamążpójścia pracowała w dyrekcji Lwowskiej Kolei Państwowej jako telefonistka. Po moim urodzeniu rzuciła pracę. Nasze warunki mieszkaniowe były po prostu okropne. W prywatnym domu zajmowaliśmy na pierwszym piętrze pokój bez kuchni, ale z balkonem. W pokoju znajdowała się żelazna kuchenka. Paliliśmy węglem, drzewem, o elektryce mogliśmy tylko marzyć. W tym to pokoju przyszłyśmy na świat ja i młodsza ode mnie o trzy lata siostra Eleonora. Do naszego mieszkania wiodły wysokie, strome schody, które pod nogami przeraźliwie skrzypiały. Czynsz za ten pokój był bardzo wysoki i ciągle nam brakowało pieniędzy, do tego stopnia, że rodzice zmuszeni byli u sklepikarza, pana Kellera, produkty brać „na książeczkę". Pan Keller bardzo nas żałował, nigdy sam nie żądał zwrotu pieniędzy, a produkty dostarczał nam przez swego pomocnika. Nasz miejscowy kapelan nie mógł się pogodzić z myślą, że moja matka popiera Żyda, a nie katolicki sklep - kółko rolnicze. Mama miała zawsze gotową odpowiedź: „stwórzcie takie warunki, jak pan Keller i ja z wielką przyjemnością będę odwiedzać kółko rolnicze. Nic dziwnego, że moja matka przy spotkaniu z księdzem, na jego pytanie: „dokąd Bóg prowadzi", z uśmiechem odpowiadała: „na zielona trawkę". Rodzice mojej matki i jej siostra, a moja ciocia, mieszkali w blokach kolejowych również przy ulicy Gródeckiej, w jednopokojowym mieszkaniu. Dziadzio, z zawodu ślusarz kolejowy, był inwalidą z powodu przedwczesnej utraty wzroku. Babcia (najlepsza w świecie) była, niestety, niepiśmienna, ale bardzo pobożna i bardzo dobra. Zajmowała się domem. Ciocia (niezamężna) pracowała we Lwowskiej Izbie Skarbowej w charakterze pracownika rachunkowego. Bardzo lubiłyśmy bywać z siostrą u dziadków! Babcia nas pieściła, nigdy Łucja Leonarska 185 nie pozwalała mamie nas karcić, a o fizycznych karach nie chciała nawet słyszeć. Ubóstwiała nas obie, tak jak i nasz kochany ojciec. Kiedy my z siostrą (miałam wtedy sześć lat, a siostra trzy) ot tak, dla zabawy, pod nieobecność naszej mamy, pocięłyśmy nożyczkami piękny obrus, który mama wyhaftowała, to jej gniewowi nie było granic. Klęczałyśmy, jak do pacierza na woreczkach z grochem, pod pilnym okiem mamy, za co była bardzo skarcona przez babcię! Co do świąt św. Mikołaja, świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy, to spędzaliśmy święta po większej części u dziadków. Moc upominków na kanapie w dzień św. Mikołaja, piękne, smukłe choinki, pod które „aniołek" przynosił zabawki i różne łakocie, cudowny zapach sosny, śnieżnobiały obrus, baranki z czerwonymi chorągiewkami w zielonym owsie, czekoladowe zajączki, różnokolorowe pisanki w koszyczkach. Tego nigdy nie zapomnę! Dziadzio pięknie grał na skrzypcach (samouk), wcale mu nie przeszkadzała częściowa utrata wzroku. Przy dźwiękach mazurków, krakowiaków, polonezów ciocia i moi rodzice często tańczyli, a my z siostrą byłyśmy wniebowzięte. Mniej więcej w 1931 roku umiera samotna siostra mego dziadzia i zostawia mu jednopiętrowy budynek z sadem i ogrodem w okolicy Tarnowa. Był i ból po utracie bliskiego człowieka, i jednocześnie radość przez łzy z powodu perspektywy sprzedaży tego domu, i polepszenia swoich warunków mieszkaniowych. Moi rodzice wespół z dziadkami przystąpili do budowy wspólnego domu. To nie był dom, to był dosłownie ósmy cud świata. Dwie wielkie kuchnie, osiem pokoi, dwie piwnice, dwa strychy, dwa balkony, podwórko, ogród, młody sad. Jedna bajka. Naszemu szczęściu i radości nie było granic. W 1937 roku nasze szczęśliwe, spokojne życie zaćmiły osobiste kłopoty mojego ojca, związane z poszukiwaniem swoich braci i siostry. Niestety, bracia i siostra umarli. Rodzinę najstarszego brata ojciec odnalazł na Śląsku. Była ona bardzo biedna, z żyjącą jeszcze żoną brata stanowiła dziesięć osób. Rodzina średniego brata była całkowicie zgermanizowana, a siostra ojca umarła w Niemczech osamotniona. Ojciec był takim stanem rzeczy mocno przygnębiony, stale chodził zamyślony, prawie nigdy się nie uśmiechał. Tak było do czasu, póki ojciec nie zaprosił do nas naszego 22-letniego kuzyna Szczepana. Szczepan okazał się sympatycznym, wesołym chłopcem, nie zważającym na swoje złe materialne położenie. Ojciec przygotował dla całej rodziny Szczepana dwie ciężkie walizy, pełne rozmaitych produktów i odzieży. W tej rodzinie tylko dwoje przetrwało. W 1938 roku znowu miałyśmy we Lwowie kuzyna Szczepana, ale bez siostry Elusi, która pojechała z ciocią w góry, na polecenie lekarza. Znowu minął miesiąc, pożegnanie na dworcu kolejowym było bardzo smutne. Płakaliśmy wszyscy troje. Czy to było przeczucie ostatniego spotkania? W październiku 1938 roku nagle zachorowała na zapalenie płuc nasza babcia. Pomimo dobrej opieki lekarskiej, śmierć zawitała do naszego domu. Babcia, ta kochana babcia umiera w sam dzień Wszystkich Świętych, opatrzona 186 Łucja Leonarska świętymi sakramentami. W mieszkaniu dziadzia i cioci zrobiło się jakoś dziwnie smutno i pusto. Czarne suknie i czarne welony mamy i cioci wzbudzają w nas nieokreślony lęk. Dziadzio przestał grać na skrzypcach. My z Elusią w dalszym ciągu uczęszczamy do szkół, ona do szkoły powszechnej im. Stanisława Konarskiego, ja zdałam egzamin wstępny (po ukończeniu VII klasy tejże szkoły) do państwowego ogólnokształcącego Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi we Lwowie. Zbliża się 1939 rok, który zamienił nasze życie w jedno pasmo cierpień, łez i bólu. 1 września 1939 roku... Ciepły, słoneczny, jesienny poranek. Ciocia i ojciec poszli do pracy. Zbieramy się i my z siostrą na uroczyste otwarcie nowego roku szkolnego. Nagle ogłuszający huk wstrząsa powietrzem, drugi, trzeci... Słyszymy przed naszym domem warkot motorów, gwizd, świst. Szyba wypada na podłogę cała zdruzgotana, zatykamy uszy, żeby choć na moment pozbyć się szumu. Nad lotniskiem wojskowym unoszą się kłęby czarnego dymu, tam pożar, coś się pali! Wieża ciśnień, którą zawsze widać było z okien naszego domu - znikła. Czy to ćwiczenia, czy wojna? Polskie radio komentuje, Niemcy przekroczyli granicę Polski! Polskie wojsko stawia opór, ale co to znaczy w obliczu uzbrojonej po zęby armii niemieckiej? Na pewno lada dzień będą we Lwowie. Jakie to straszne. Niemieckie samoloty w dalszym ciągu krążą nad miastem, ich warkot doprowadza nas do rozpaczy. Słychać strzały naszej artylerii przeciwlotniczej. Dziadzio klęczy przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej i gorąco się modli. Na koniec alarm został odwołany. Przybiegli do domu przestraszeni ojciec i ciocia. Czy nam się nic złego nie stało? Okazało się, że w mieście dużo budynków i ulic zostało kompletnie zrujnowanych, a w pobliżu naszego domu, po eksplozji bomby pozostała głęboka jama. Rozmowa nie ma końca. Co robić dalej? Ojciec postanawia, aby w celach naszego bezpieczeństwa przenieść się tymczasowo w rejon ulicy Zielonej (wschodnia część Lwowa). Tam bezpieczniej, nie ma obiektów wojskowych. Ciocia i dziadzio pozostają na straży domu... I tak u znajomych ojca przesiedzieliśmy okres wojny z Niemcami. 17 września „witaliśmy" tamże sowieckie wojska. Pozwolę sobie zrobić niewielki krok wstecz. Ojciec, będąc jeszcze w czynnej służbie, otrzymał rozkaz komendanta policji, aby stawić się z bronią w ręku, w określonym miejscu, przy ulicy Zielonej; cel tego przedsięwzięcia - zatrzymanie na krańcach Lwowa armii sowieckiej. Policja była skazana na zagładę. Biedna matka mdlała. Ojca nie było dwa dni. Toteż, kiedy po przebudzeniu, rankiem, zobaczyłyśmy z siostrą na krześle mundur ojca, to zrobiłyśmy okropny harmider. „Tatusiu kochany, ty żywy!" - całusom nie było końca. Nareszcie powróciliśmy do domu! Ja i siostra pozazdrościłyśmy cioci i dziadziowi, że mieli możność oglądać Niemców z okien swoich pokoi. O dziecięca naiwności! Zaczynał się okres przykrych dla nas niespodzianek. Ojciec i ciocia zostają bez pracy. Jeden nasz pokój zajęli dwaj wojskowi. Palili okropny tytoń, ciągle trzeba było otwierać okna. Ojca nazywali „Józkiem" (ojciec miał na imię Józef i był w wieku 40 lat). Nie rozumieliśmy ani słowa po rosyjsku. Łucja Leonarska 187 W tym okresie stał się nadzwyczajny wypadek. Eksplodowała stojąca w pokoju ozdobna, naftowa lampa. Elektryki jeszcze od czasów budowy domu nie mieliśmy, z powodu braku na ulicy słupów elektrycznych. Do pożaru na szczęście nie doszło. Byliśmy wszyscy w domu. Nasz dziadzio z tego powodu wywróżył nam jakieś wielkie nieszczęście. Po kolei zaczynają się sprawdzać wróżby dziadzia. Zachorowała nagle moja siostra i przestała uczęszczać do szkoły. Ja brnę dalej. Uczymy się w budynku męskiego gimnazjum przy ulicy Szymonowiczów. Nasze piękne, prawie nowe budynki Gimnazjum im. Królowej Jadwigi są oddane do dyspozycji sowieckiej medycyny. Pamiętam pierwsze święto rewolucji październikowej. Polska młodzież z portretami Lenina, Stalina i innych wodzów. To był bardzo przykry widok. Niektórzy z chłopców, ci bardziej śmiali, rzucali portrety na ziemię, za co byli wyrzuceni z szeregów demonstracji, a może nawet ze szkoły. W klasie sytuacja była bardzo napięta. Wśród „dowojennych" dziewczynek krążyły pogłoski o przybyciu do naszej klasy kilku donosicielek. Trzeba było być bardzo ostrożną. Ze starego profesorskiego grona pamiętam dobrze profesora Łukasiewicza, który nam do czerwca 1939 roku wykładał łacinę i historię, a we wrześniu 1939 roku i później, uczył nas języka rosyjskiego. Profesora tego bardzo lubiłam, polubiłam i język rosyjski, który szybko opanowałam. Władze NKWD zaprowadzają swoje porządki. Pod groźbą kary zmuszają policję, żandarmerię, polskich oficerów do zdawania broni, co ojciec natychmiast uczynił, odbierają nam mieszkanie na piętrze na korzyść oficera - żołnierza z rodziną. Zauważyliśmy, że przyjechali z jedną małą walizką, ich córeczka Rają chodziła w majteczkach z waty, które nigdy nie były prane, tylko suszone nad kuchnią. Nowe władze sporządzają spisy ludności do wyborów. Do nas dochodzą słuchy, że to są przygotowania do przesiedlenia miejscowej ludności na rosyjskie tereny. Nie wierzymy tym pogłoskom. Znajomi radzą ojcu uciekać razem z rodziną, na przykład do Anglii. O żadnej ucieczce nie może być mowy - twierdzi ojciec. „Żyliśmy uczciwie, ja nikogo nie skrzywdziłem, nie zabiłem. Byłoby bardzo nierozumnie zostawiać swoje mienie i uciekać, nie wiadomo dokąd". I tak zostajemy. Powstaje problem, jak dalej żyć? Ojciec, ciocia nie pracują, chorej siostrze potrzebne są lekarstwa, nowi lokatorzy za mieszkanie nie płacą i biedny ojciec pracuje w piekarni i dźwiga ciężkie worki z mąką. 9.02.1940 roku umiera nagle na serce nasz dziadzio. Zamilkły na zawsze jego skrzypce. Matka i ciocia w obliczu jego śmierci były zupełnie bezradne. Pogrzebem dziadzia zajął się tylko ojciec. Niezamężna ciocia została osamotniona. Wróżba nieboszczyka dziadzia nadal się spełnia - to był początek prawdziwej naszej gehenny. W pierwszej dekadzie kwietnia 1940 roku (dokładnej daty nie pamiętam), głęboką nocą, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi wejściowych. Rodzice przerażeni zerwali się z pościeli, my z siostrą wybiegłyśmy do przedpokoju, nasłuchujemy. Ojciec i matka ubrani stoją koło bramy. Rozlega się głos naszego sąsiada: „pani Leonarska, to ja, Didyk, proszę się nie lękać, mam sprawę 188 Łucja Leonarska do pana Leonarskiego, proszę otworzyć drzwi". Matka już uspokojona, otwiera bramę. To co zobaczyliśmy, ogromnie nas przeraziło. W drzwiach stał nasz sąsiad z czerwoną opaską na rękawie, a za nim trzej uzbrojeni wojskowi w niebieskich i czerwonych czapkach NKWD. Proszę mi wierzyć, że na wspomnienie tych chwil dostaję dreszczy. Po wejściu do mieszkania, kazali ojcu się ubrać, a matka dała ojcu czystą chusteczkę do nosa. Siostra płakała, chwyciła ojca za ręce: „tatusiu, nigdzie nie idź, dokąd oni ciebie wiodą?" Jeden z nich krzyknął: „przestań płakać, a to i ciebie zabierzemy". Drugi, widocznie bardziej ludzki, pogładził ją po głowie: „idź dzieweczko spać, twój papa skoro wierniotsia". Odchodząc nasz sąsiad nas uspokoił, że ojca wiodą na niewielkie przesłuchanie. Ależ dlaczego nocą? - pytała mama. Odpowiedzi nie otrzymała. Ja wybiegłam za ojcem, ale oni byli daleko, a na ulicy było bardzo ciemno. Nastąpiły dla nas dni pełne oczekiwań. Może się zjawi? Ale ani na milicji, ani w więzieniu „Brygidki" mamie i cioci nie dawali żadnych informacji o losie biednego ojca. Jednym słowem człowiek przepadł na zawsze. Matka zmieniła się nie do poznania. Schudła i nawet zmalała. Siostra (chorowita) bardzo tęskniła za ojcem. Tak minęły długie dwa tygodnie. Przestałam uczęszczać do gimnazjum, czułam, że w takich warunkach nauce nie podołam. Znowu przypomniała mi się eksplozja lampy w naszym mieszkaniu. Pewnej nocy zbudziło nas pukanie do drzwi wejściowych. Matka narzuciła na moje plecy ciepły płaszcz i ze słowami „uciekaj na strych" - dosłownie wyrzuciła mnie za drzwi. Dygocząc ze strachu, ledwie dowlokłam się na strych. Słyszałam męskie głosy, płacz siostry i cioci, stąpanie podkutych butów tam i z powrotem, potem wszystko ucichło, słychać było tylko przekręcanie przez ciocię klucza w zamku. Na zdrętwiałych nogach dowlokłam się do drzwi mieszkania cioci i cicho zapukałam. Oczy cioci zrobiły się okrągłe ze zdziwienia: „to ty byłaś w domu, gdzie?" Drżącym głosem odpowiedziałam - „na strychu". Ciocia szybko zrobiła mi parę szklanek gorącej herbaty i zmusiła mnie do położenia się spać. Na drugi dzień wczesnym rankiem (było jeszcze ciemno), ciocia zebrawszy moje rzeczy do walizki (na szczęście nasze mieszkanie nie było jeszcze opieczętowane), zawiozła mnie do swoich znajomych na czas nieograniczony, a sama powróciła do na wpół pustego domu. Czekała ją tam przykra niespodzianka. Nasze mieszkanie zostało częściowo obrabowane przez sowieckich wojskowych, którzy wyjechali ze Lwowa, nie wiadomo dokąd. Ja połowę lata spędziłam u znajomych cioci, a do grudnia - na wsi u krewnych naszych najbliższych sąsiadów. W grudniu 1940 roku powróciłam do domu. Smutne to były święta Bożego Narodzenia. Chodziłyśmy z ciocią do katedry na mszę świętą, modliłyśmy się za moją nieszczęsną rodzinę, za ojca, który przepadł, za naszych wygnańców matkę i siostrę, które cierpią i żyją w nieludzkich warunkach. Ich „miejsce zamieszkania" - Kazachstan, Semipałatyńska obłaść Kokczektańskij rejon, sioło Pietropawłowka. Ciocia kilka razy robiła próbę, chciała posłać im paczkę, ale poczta „tymczasowo" posyłki do Kazachstanu nie Łucja Leonarska 189 przyjmowała. Po moim pojawieniu się w domu zrobił się szum. Czy wiecie, że córka Leonarskich wróciła z Kazachstanu? Łucja uciekła z transportu i ukrywała się. Takie i podobne wersje ciocia często przynosiła do domu. Nic dziwnego, że moją osobą zainteresowała się milicja. Nie było tygodnia, żeby nas nie „nawiedzał" rejonowy z żądaniem, aby pokazać albo paszport, albo świadectwo urodzenia, a właściwie metrykę chrztu. Paszportu nie posiadałam, a metryki chrztu w żadnym wypadku nie wolno było pokazać. Ciocia bardzo nieudolnie podrobiła mój rok urodzenia - z 1925 na 1926 rok, a po drugie, na świadectwie chrztu podpisani byli mój ojciec i mój chrzestny - pracownicy polskiej policji. Ciocia zrozpaczona, zwróciła się o pomoc do naszego księdza - proboszcza, co robić z tą metryką? Milicja nam nie daje spokoju. Ksiądz uważnie wysłuchał ciocię i mając na nasze szczęście pieczęć i odpowiednie formularze wyeliminował ze świadectwa policję i przywrócił mi mój prawdziwy rok urodzenia. Niech ksiądz Krupa odpoczywa z Bogiem. Ale pomimo otrzymania przeze mnie paszportu milicja w dalszym ciągu nas prześladuje. Dlaczego mieszkam z moją ciocią, a nie z rodzicami? Gdzie są rodzice, gdzie mieszkają? Czy mam rodzeństwo? Kim jest mój ojciec? Dlaczego się nie uczę? Milicja doskonale o wszystkim była poinformowana! - z jej strony to był po prostu sadyzm. Kiedy w maju 1941 roku złożył nam wizytę pracownik NKWD z czerwoną teczką w ręce i spisał nasze personalia z dopiskiem „drzwi na prawo", wiedziałyśmy co nas czeka - wywózka w głąb Rosji. Często po ostrzegawczym sygnale: „dziś będą wywozić ludzi", nie nocowałyśmy w domu po parę dni i nocy. Jak bardzo władze NKWD pragnęły zawładnąć naszym domem i mieniem. Nie udało się im odebrać nam domu w 1940 roku, bo dobrzy ludzie nie dopuścili do nacjonalizacji, to chcieli to zrobić w 1941 roku. Wojna wszystkie ich plany przekreśliła. Chwała Bogu! A teraz o naszych wygnańcach, matce i siostrze. W czasie niemieckiej okupacji urywa się korespondencja z nimi. Nic o nich nie wiemy. Nie wiem, dlaczego nie otrzymuję listu od mojego kuzyna ze Śląska? - ani jednej odpowiedzi. Ciocia, w obawie przed wywozem do Niemiec, wymeldowała mnie do Krakowa i pozbawiła mnie kartek żywnościowych, i osobistego dokumentu „kennkarty". Zostałam więźniem we własnym domu. Nie mogłam się pokazać na ulicy. Jedyną moją rozrywką były książki i gra na fortepianie, który ciocia „wyrwała" z rąk NKWD. To był instrument koncertowy marki austriackiej, Schweighofer, z klawiaturą ze słoniowej kości. W przyszłości ten fortepian wpłynął na losy matki, cioci i naturalnie moje. Ale o tym znacznie później. Jak się nam żyje w czasie niemieckiej okupacji? Ciocia częściowo wynajmuje kilka pokoi, a częściowo wymienia po wsiach różne rzeczy na produkty. Często ciocia powracała z płaczem i pustymi rękami - wszystko gestapo zrabowało. W takich mniej więcej warunkach przeszły nam z ciocią czasy niemieckiej okupacji. Byłyśmy bardzo niespokojne o losy matki i siostry. Co do ojca, to w 1940 roku była nikła, niczym nie potwierdzona wiadomość, że 190 Łucja Leonarska ojciec i jeszcze jeden policjant umarli w wagonie z wycieńczenia. Sąsiadka, pod nieobecność cioci czytała zapiskę, którą przynieśli dwaj nieznajomi mężczyźni. Ten skrawek papieru zawierał nazwiska ojca i drugiego policjanta, i ich adresy, a także miejsce, gdzie zapiska była wyrzucona - w pobliżu Złoczowa - zapiski nie zostawili, więcej nikt ich nie widział. A szkoda. Wkrótce po wkroczeniu sowieckiej armii do Lwowa, otrzymałyśmy upragniony list od matki, który był dla nas gromem z jasnego nieba. Matka zawiadamiała nas o śmierci Eleonory. Trudno mi opisać nasz stan. A kiedy do tego listu matka dołączyła wiersz - tren do zmarłej Elusi, napisany przez wywiezionego gimnazjalistę, znajomego mi Zygmunta Kaczmarka, rozpacz nasza nie miała granic. Łzy nam nie wysychały. Zygmunt Kaczmarek był synem przodownika polskiej policji i także znalazł się razem z matką i siostrą w Kazachstanie. Walczył w Armii im. Tadeusza Kościuszki, zginął w czasie wojny sowieckiej. Cześć jego pamięci! Matka pisała: „cmentarzem dla Elusi był kazachstański step, a mogiłą górka kamieni i krzyż z patyków". Wszyscy myśleli (kto to wszyscy?), że ja będę płakać, a mnie ani jedna łza z oczu nie spadła. Zimą 1944/45 roku w chorej głowie mojej matki narodziła się myśl ucieczki, w czasie, kiedy nikt z tych biedaków nawet nie myślał o próbie jakiejkolwiek ucieczki. Czym to się zakończyło? Bez dokumentów, pieniędzy, żywności, ciepłej odzieży, zostały przyłapane na stacji kolejowej i odprawione na poprzednie miejsce zamieszkania. Jaki rezultat? - silne przeziębienie, którego słaby organizm nie wytrzymał. Nastąpiła śmierć Elusi. Bardzo żałuję, że matka nie zostawiła Elusi z ciocią, a mnie nie zabrała ze sobą. Ja bym z matką nigdzie nie uciekała. Bardzo długo nie mogłyśmy z ciocią przyjść do siebie. Ciocia była Elusi matką chrzestną. Ta myśl, że Elusi więcej nie zobaczymy, po prostu nas zabijała. Ale żałoba żałobą, a życie toczy się dalej. Matka pisze list za listem: „pomóżcie mi wydostać się z tego piekła". Ja się denerwuję, bo nie mogę znaleźć dla siebie odpowiedniej pracy. Na koniec mi się powiodło! Otrzymuję pracę jako sekretarka w wydziale zaopatrzeniowym lwowskiej parowozowni. Praca mi się podoba. Mój kierownik - Rosjanin zaznajomił mnie z pracą, a nawet w początkach mi pomaga! Był bardzo dobrym człowiekiem, prawda, dużo starszym ode mnie. Z tego powodu, nazywa mnie moim domowym imieniem Lucia (a nie Łucja), a także Ludmiłą. W związku z tym, że stoję twardo na nogach, myślami zwracam się do biednej, chorej matki. Czym jej dopomóc? Za swoje pierwsze pieniądze wysłałam jej paczkę. Matka prosi żeby jej nic nie posyłać, tylko robić starania o przyjazd jej do Lwowa. Kiedy do nas dochodzą wiadomości o powstaniu na terenach Związku Radzieckiego, a zwłaszcza Kazachstanu, Związku Patriotów Polskich i możliwości otrzymania swobodnego wyjazdu do Polski, rodzi się nadzieja, że moja matka bez przeszkód przyjedzie do Lwowa. Ale nasze nadzieje prysły jak Łucja Leonarska 191 bańka mydlana. Moja matka pozwolenia nie otrzymała. Do Polski - proszę bardzo, do Lwowa - w żadnym wypadku. Pozostaje jedno wyjście. Matka i ja z ciocią pojedziemy do Polski. Po jakimś czasie ciocia twardo decyduje - nie jechać, szkoda jej domu, szkoda zostawić mogiły rodziców bez opieki. A moja biedna matka ma pozostać w Kazachstanie na zawsze?! Podzieliłam się swoimi kłopotami z Aleksandrem Iwanowiczem, moim kierownikiem. Obiecał okazać konkretną pomoc: „twoją matkę sprowadzimy do Lwowa". Ucieszyłam się! Będę i z matką, i z ciocią. Za kilka miesięcy wyszłam za mąż za Rosjanina, który otrzymał pozwolenie na przyjazd matki do Lwowa, do swego domu. Z początku miał to być po prostu ślubny kontrakt, ale mój mąż bardzo mi się podobał, był grzeczny, uprzejmy, dobrze traktował moją ciocię i ślubny kontrakt przerodził się w zwyczajne małżeństwo, prawda, bez ślubu kościelnego, bo on był niewierzącym. Tymczasem moja matka z zapadłej wsi Pietropawłowka, wyjechała do Semipa-łałyńska, gdzie znalazła tymczasowo pracę w solidnej rodzinie - jako pomoc domowa. Matka przyjechała do Lwowa w kwietniu 1946 roku. Skończyła właśnie 46 lat, a wyglądała jak 80-letnia staruszka. Nie widziałyśmy się równo 6 lat. Matka i ciocia potraktowały moje małżeństwo prawie wrogo. Dawały mi do zrozumienia, że małżeństwo bez Boga, to nie małżeństwo. Stopniowo stosunki między matką, ciocią i Wiktorem lodowaciały. Ja znajdowałam się między młotem a kowadłem. A kiedy Wiktor otrzymał od organizacji, w której pracował, dwupokojowe mieszkanie, rozegrała się tragedia. Matka i ciocia nie pozwoliły mi zabrać do nowego mieszkania swoich osobistych rzeczy, a Wiktor z zemsty, wiedząc o antysowieckiej literaturze, doniósł na matkę i ciocię do NKWD. Ja byłam świadkiem tej rewizji. U cioci w tapczanie znajdowały się książki antysowieckiej treści jak: „Rosja w obozie koncentracyjnym", „Lenin wróg ludzkości" i inne. Dziś już tytułów nie pamiętam. Książki te dali cioci Polacy, którzy wyjeżdżali do Polski. Do dziś pamiętam pobladłe ze strachu twarze cioci i matki. Rewizję przeprowadzało dwóch młodych milicjantów. Mieli oni odpowiedni dokument z pieczęcią i co ciekawe, swoje pierwsze kroki skierowali do tapczanu. Zmartwiałam... Przecież to ja w czasie serdecznej, otwartej rozmowy z Wiktorem, opowiedziałam mu o tych książkach. Znaczy to sprawa jego rąk. Jak on mógł! Z biciem serca śledzimy ruchy milicjantów. Wyjmują z tapczanu książkę jedną, drugą, trzecią, kładą na stół, wpada im w ręce książka z kolorowym portretem Lenina „Lenin - wróg ludzkości". Jeden z nich (nie znają zupełnie języka polskiego) zwraca się do mnie: „wy czytajetie trudy Lenina? - o, to wielki człowiek". Przerzucili jeszcze kilka książek, wśród których przypadła im do gustu książka lekarska w dwóch tomach z kolorowymi rycinami. Poproście ją - ciocia pozwoliła. Na zakończenie całej procedury napisali protokół, który podpisały matka i ciocia o treści: antysowieckiej literatury nie ma, paszporty obywatelek Leonarskiej i Waltosz (nazwisko cioci) zabieramy zgodnie z instru- 192 Łucja Leonarska keją do kontroli. To było nasze ostatnie spotkanie z organami NKWD. Nie, nie ostatnie, bo za parę miesięcy przyszło „zaproszenie", by odebrać paszporty. I tak moje małżeństwo rozleciało się jak domek z kart. Sąd rozwiódł, zasądził alimenty, wszystko to kosztowało mnie dużo łez, nerwów i nieprzespanych nocy. Ciocia z mamą twierdziły: „bez Boga, ni do poroga". Zaczyna się nowy etap nieporozumień między matką a ciocią. Matka pragnie sprzedać fortepian, który stanowi jej własność, ale znajduje się w mieszkaniu cioci. Ciocia nie chce dopuścić do jego sprzedaży, bo pieniądze się rozlecą, a rośnie Liuna (moja córka), niech się uczy grać. Ja również byłam po cioci stronie, ale matka była nieustępliwa, jak zwykle chory człowiek. I matka sprzedaje ten piękny instrument w przededniu zmiany pieniędzy. Pieniądze przepadły. Matka i ciocia zostały wrogami na całe życie. Mnie było bardzo przykro, to przecież siostry. Matka zaczyna podupadać na zdrowiu. Podejrzewam przyczynę choroby. Rozmawia przyciszonym głosem z palcami na ustach. Dookoła są aparaty podsłuchowe - twierdzi. A kiedy przyprowadziła do domu starca z siwą brodą i oznajmiła, że na koniec znalazła swego męża, a mego ojca, zrozumiałam natychmiast, trzeba ją położyć do szpitala dla psychicznie chorych. Znajdowała się tam sześć miesięcy. Znowu powstaje problem mojej pracy. Dzięki naszym sąsiadom otrzymuję pracę w sekretnym wydziale w wojskowej jednostce, ale na razie na prawach uczennicy. Napisałam życiorys, w którym ukazałam prawdę o swojej rodzinie. Po dwóch tygodniach pracy stawiłam się w gabinecie u pułkownika (powrócił z komandirowki). W grzecznej, uprzejmej formie powiadomił mnie, że ja, jako człowiek z przeszłością, nie mogę pracować w sekretnym wydziale. Może wasz ojciec znajduje się w armii generała Andersa i walczy przeciwko nam? Zaproponował mi pracę magazyniera działu odzieży. Odmówiłam. Po pewnym czasie znajomi zaproponowali mi miejsce uczennicy buchaltera w organizacji handlowej. Z pracy byłam więcej jak zadowolona. To był rok 1954, moja przeszłość tym razem wzbudziła wśród pracowników administracji szczere współczucie. A pracowali ze mną Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Polaków już nie było. Mój naczelnik dał mi możność pojechania do Leningradu na trzymiesięczne kursy buchalterów. Po ukończeniu, otrzymałam pracę starszego buchaltera - rewizora. Byłam często nagradzana za wykrywanie szachrajstw, machinacji i złodziejstwa. Ostatnią moją pracą na tym polu była kontrola w domu wypoczynkowym „Lwowski Kolejarz" na Krymie. Byłam tam pierwszy raz. Wrażenie niezapomniane! Lazurowe morze, góry, piękna przyroda, nie powietrze, a balsam! W związku z pogarszającym się stanem zdrowia mojej matki (ciocia jej stanem zupełnie się nie interesuje), zmuszona byłam porzucić tę pracę związaną z pracą poza granicami Lwowa. Z mojej następnej pracy byłam również zadowolona. W 1985 roku skończyłam 60 lat. Poszłam na emeryturę. Łucja Leonarska 193 A teraz powracam do mojej matki i cioci; stan zdrowia mojej matki, w przeciwieństwie do cioci był więcej niż krytyczny. Skleroza naczyń krwionośnych, 2 miesiące pobytu w szpitalu dla psychicznie chorych, choroba nerek, zupełnie zniszczyły jej zdrowie. Matkę męczyły bezustanne krwotoki. Leżała na oddziale neurochirurgii, gdzie 27.08.1971 roku umiera na wylew krwi do mózgu. Skończyła 71 lat. Biedna matka. Do tej pory nie mogę zrozumieć okrucieństwa cioci w czasie ceremonii pogrzebu i do pogrzebu. Nie pozwoliła pochować matki we wspólnym grobie ich rodziców, nie pozwoliła mnie i mojej córce złożyć na czole zmarłej ostatniego pocałunku. Pan Bóg wszystko widział i odpowiednio ocenił. Odebrał cioci wzrok, słuch, zdolność poruszania się, a najgorsze, to strach (mania) przed otruciem jej przez kogoś z nas. Każdego dnia jęki, wołanie o pomoc, bo ona czuła w herbacie truciznę. Jej wiek - 97 lat, a ten stan trwa już około 3 lat. Ani żyć, ani umierać. Serce i wewnętrzne organy zupełnie zdrowe, ale zdajemy się na wolę Boga. Do przykrych doświadczeń, bolesnych wspomnień, do niewesołej teraźniejszości, pragnę dołączyć miłe sercu wspomnienia mego pobytu w Polsce w 1979 roku, to jest 20 lat temu. Przecież to także historia. Jak już wspomniałam, korespondencja z kuzynem Szczepanem nagle się urwała. Adres jego rodziny gdzieś się zawieruszył. Dopomógł mi w tej sytuacji były sąsiad, który przyjechał z Polski. Obiecał krewnych odnaleźć. Mniej więcej za miesiąc otrzymuję od niego obszerny list z imionami, nazwiskami i adresami moich krewnych. Odnalazł nawet drugą rodzinę mego dziadka w województwie poznańskim, także Leonarskich. Zwróciłam uwagę, że wśród imion moich krewnych nie było mego kuzyna Szczepana, z którym tak nagle przerwała się korespondencja, a chciałabym się z nim zobaczyć. Nie wiem, komu napisać pierwszy list, wybieram najmłodszą kuzynkę Weronikę. Wkrótce otrzymuję listy od kuzynki Weroniki i kuzynki Stanisławy, mojej rówieśnicy. W kopercie listu od Stasi znajdowało się zaproszenie do Polski z podaniem dokładnej daty mego przyjazdu do Katowic, prośba, żeby nie brać ze sobą żadnych pieniędzy, a w liście od Weroniki smutna wiadomość o śmierci kuzyna Szczepana. Został rozstrzelany przez gestapowca, przy próbie dawania bochenka chleba polskiemu żołnierzowi, których prowadzili na roboty. Kiedyś na lwowskim dworcu kolejowym przeczucie mnie nie myliło. Pragnienie wyjazdu do Polski, do rodziny mego ojca jest tak silne, że w przeciągu miesiąca otrzymuję zagraniczny paszport, nocami kończę swój miesięczny „bilans", kupuję za śmiesznie niską cenę bilet Lwów-Katowice, trochę prezentów i bez jednego grosza w kieszeni jadę. To był początek października 1979 roku. Trudno sobie wyobrazić moje uczucia. Przecież jadę do rodziny, której nie znam, której nie widziałam. Jakie będzie spotkanie? Według tego, co mi napisała kuzynka Weronika, to na dworcu w Katowicach czekać na mnie będzie ona razem z mężem, oboje wysokiego wzrostu, z bukietem kwiatów w rękach, ona w białym kostiumie, on w ciemnym ubraniu. Z biciem serca przyjeżdżam na dworzec kolejowy w Katowicach. Gorączkowo rozglądam się dookoła. Nie widzę podobnej pary. 194 Łucja Leonarska Czas ucieka, a ja jeszcze czekam. Czuję się jak dziecko, które zgubiło rodziców. Miałam ochotę popłakać. I tu podchodzi do mnie mężczyzna w mundurze (okazało się potem, że to kolejarz, wracający z pracy do domu, do Niedobrzyc, dokąd ja jadę). .Przepraszam za śmiałość, ale ja panią dawno obserwuję i widzę, że pani na kogoś czeka, a ten ktoś nie przyjechał, czy nie tak?" Kiwam głową, a łzy popłynęły jak groch. W paru słowach zaznajamiam go z moją sytuacją. „Ależ drobnostka - powiedział - ja jestem z Niedobrzyc i panią tam zawiozę". Kupił mi bilet do Rybnika. Za parę minut nadszedł podmiejski pociąg z Rybnika. Wsiedliśmy do ostatniego wagonu, który znajdował się najbliżej nas. Czy mogłam wtedy wiedzieć, że Weronika z mężem przyjechali tym właśnie pociągiem, tylko wysiedli z wagonu, który znajdował się w „głowie pociągu"? W czasie jazdy mój znajomy interesuje się naszym życiem. Pyta o ceny, o moją pensję. Warunki materialne są nienajgorsze - mówię. Zarabiam średnio 90-100 rubli. Dla przykładu podaję - chleb kosztuje 16-20 kopiejek (najtańszy w świecie), mleko 24 kopiejki, śmietana 1 rubel i 50 kopiejek, masło 3 ruble i 50 kopiejek, cukier 78 kopiejek, gazeta 3 kopiejki, przejazd tramwajem 3 kopiejki, trolejbusem 4 kopiejki itd., itp. Mój znajomy słucha uważnie i kręci głową. „Tak, u was stopa życiowa jest wysoka", a ja dodaję - „Lwów jest pełny przyjezdnych Polaków, którzy wykupują wyroby ze złota, elektrotowary, bieliznę pościelową, dziecięce zabawki". W czasie rozmowy nie zauważyliśmy, że przyjechaliśmy do Rybnika. Było już ciemno, godzina 22, zdaję się całkowicie na swojego towarzysza podróży. Zatrzymuje taksówkę, okazuje się prywatna. O, tu u was socjalizmem nawet i nie pachnie, śmieję się. Siadamy do auta i jedziemy. Powoli tracę ochotę na rozmowę. Spoglądam na oświetlone ulice, mój towarzysz milczy, widocznie mój nastrój udziela się i jemu. Pytam właściciela taksówki, jak długo będziemy jechać. Około 20 minut - pada odpowiedź - już jesteśmy prawie u celu. Serce bije mi jak młotem. Widzę oświetlony budynek, tabliczkę z nazwą ulicy. Taksówka się zatrzymuje. W oświetlonych oknach podnoszą się firanki, jakieś postacie podbiegają do okna, ktoś obejmuje i całuje, ja przez łzy nic nie widzę, spazmy ściskają gardło. Nie mogę wydobyć z siebie ani słowa. Przez łzy spostrzegam mego towarzysza podróży, który stoi koło auta i... płacze. Ktoś się pyta: a gdzie Weronka z Jankiem? Ktoś bierze moją walizkę. Przytomnieję, zwracam się do brunetki (to kuzynka Stasia): bardzo proszę rozliczyć się z panami taksówkarzem i kolejarzem, a kuzynki Weroniki z mężem na dworcu nie spotkałam. Robi się niewielkie zamieszanie. Młody blondyn na swojej maszynie udaje się na poszukiwanie zaginionych Weroniki i Janka, których odnalazł na dworcu w Katowicach, oczekujących dodatkowego pociągu ze Lwowa. A tymczasem mnie i mego towarzysza podróży uroczyście prowadzą po szerokich schodach na pierwsze piętro, do wielkiej, jasno oświetlonej jadalni, gdzie szlochania, objęcia, całusy i uściski dłoni, odbywała się prezentacja wszystkich obecnych na ceremonii przywitania członków rodziny Leonarskich. Łucja Leonarska 195 Przyznaję, że za wolą pana Boga rozpoczął się dla mnie cudowny sen, który trwał miesiąc i dziesięć dni. Wizyty u kuzynek i kuzynów, i ich rodzin, wycieczki do Krakowa, Warszawy, Częstochowy, Ojcowa, to były niezapomniane chwile Żal że nie zdobyłam się w przeciągu tych dwudziestu lat na powtórne odwiedzenie rodziny ojca, choć ciągle zapraszali. Może następny dwutysięczny rok okaże się dla mnie szczęśliwy i znajdę się znowu wsrod kochających serc. Tak mi Boże dopomóż. Stefania Moczajło Zamieszkała we Lwowie, z domu Fedirko, ur. w 1924 r. we wsi Łaszki w pow. Jarosław, woj. lwowskie w mieszanej, wielodzietnej i biednej rodzinie (pięcioro dzieci), wykształcenie podstawowe. Od wczesnej młodości ciężko pracowała jako robotnica rolna, służąca we dworze, a następnie robotnica w fabryce, a od 1958 roku zarabiała na życie handlem na lwowskim bazarze. Samodzielnie, po rozwodzie z mężem, wychowała troje dzieci. Obecnie na emeryturze. * * * Okres do 1939 roku Ja, Stefania Moczajło (z d. Fedirko), ur. 1924 r., do 1941 roku mieszkałam w mieszanej polsko-ukraińskiej wsi Łaszki pow. Jarosław, woj. lwowskie. Mieszkaliśmy w drewnianym domu, w samym centrum dużej, rozciągniętej z zachodu na wschód (5 km długości) wsi, która miała kilka przysiółków. Wieś liczyła ponad 3 tys. mieszkańców, z tego 40 proc. stanowili Polacy, było niemało Żydów, trochę Niemców i Cyganów. Nasza rodzina składała się z wielu osób: ojciec Teodor Fedirko (Jeg° matka Emma Wojciechowska była Polką), matka Katarzyna Fedirko (jej ojciec Grzegorz Wójtowicz był Polakiem, a matka, tzn. moja babka Alina Górna była na pół Polką), siostra Anna, bracia Roman, Michał, Włodzimierz i ja, Stefania. Ziemi mieliśmy mało i ciężko było nam się wyżywić. Ojciec był wspaniałym stolarzem i trochę od czasu do czasu zarabiał na robieniu mebli na zamówienie. Tego zawodu nauczył się, kiedy jako jeniec wojenny przebywał we Włoszech w 1917-1918 roku. Był on i dobrym ślusarzem, bo gdy u bogatych Polaków coś się zepsuło, to on był zapraszany na naprawy. U bogaczy dorabiała czasem i matka. Kiedyś nawet pojechała na 3 lata do pracy rolniczej u bauerów niemieckich na Prusy Wschodnie. Do domu wysyłała pieniądze, które ojciec po prostu stracił na pijatyki i obce kobiety. My wszyscy byliśmy ochrzczeni w polskim kościele - nasze życie było tak ciężkie, że jednego dnia matka po prostu zostawiła mnie w lesie. Jako małe dziecko w wieku 6 lat, stoję pośród ciemnego lasu i płaczę. Na moje szczęście szedł jakiś mężczyzna i zapytał mnie jak się tutaj znalazłam i co tutaj robię, gdzie mieszkam. Na szczęście znałam swoje nazwisko i nazwę swojej wsi. Odprowadził mnie do domu. Rodzice byli zdziwieni i bardzo źli, że ocalałam, 198 Stefania Moczajło mężczyźnie temu nawet nie podziękowali, ale więcej już nie próbowali mnie się pozbyć. Chodziłam do polskiej szkoły w Łaszkach. Pamiętam swoich nauczycieli: Puder, Zawiszów, S. Piątkowska, Olechnowska, Pasławska. W 1935 roku, pamiętam, zmarł Józef Piłsudski. W szkole żałoba, potem o nim śpiewano pieśni. „To nieprawda, że już ciebie nie ma, to nieprawda, że już jesteś w grobie. Dziś za tobą płacze cała ziemia polska, ziemia polska jest dzisiaj w żałobie. Chociaż serce twe więcej nie bije, ale będziesz na zawsze tu z nami, ukochany nasz marszałku nieśmiertelny". Po ukończeniu IV klasy, w 1935 roku poszłam pracować. Pamiętam, jak greckokatolicki ksiądz Jurczak wybierał chętnych do pracy. Żeby być przyjętą do pracy stanęłam na palcach, żeby wyglądać na wyższą. Po ciężkiej pracy w polu zapłacono mi tak, że za te pieniądze nie mogłam kupić nic dobrego. Postanowiłam odejść, ale zaproponowano mi inną pracę. Na plebanii, u o. Piotra Jurczaka gotowało się obiady i codziennie nosiłam obiad nauczycielce Stefanii Piątkowskiej. Płaciła mi za to 7 zł miesięcznie. Ona była bardzo młoda i piękna, do niej przychodził wojskowy oficer lotnik, z którym ona poznała się na tańcach w sąsiedniej wsi Łazy. On często wysyłał mnie do sklepu, żeby coś kupić i za to dawał mi jakieś grosze; jakie to było szczęście mieć swoje pieniądze! Podobałam się pani Piątkowskiej i ona niejednokrotnie proponowała mi pracę w domu u jej siostry w Tarnobrzegu. W marcu 1936 roku S. Piątkowska niespodziewanie zmarła i kilka miesięcy pracowałam w rolnictwie u polskiego księdza Zawiszy. Wspaniały był to człowiek i dobrze płacił. Kiedyś byłam świadkiem takiej rozmowy: przyszedł do Zawiszy biedak i prosił 0 ziarno: „czy pan ksiądz nie pożyczy mi trochę ziarna, jak moje życie się polepszy, to panu oddam". Ksiądz Zawisza mówił: „a ile pan ma morgów ziemi 1 dzieci?". Po odpowiedzi ks. Zawisza powiedział: „skąd się panu polepszy, ma pan półtora morga ziemi i pięcioro dzieci, polepszy się takiemu, co ma 20 morgów ziemi". Ale ziarno on temu biedakowi dał. W odróżnieniu od księdza Jurczaka, on długów nigdy nie zapisywał do zeszytu, ale je pamiętał i często je darował. On, ten wspaniały ojciec Zawisza, potrafił za darmo ochrzcić dziecko biedakowi albo za darmo odprawić modlitwę za zmarłego biedaka. Zmarł on wiosną 1939 roku. Jesienią 1936 roku zostałam przyjęta do pracy w folwarku hr. Zamoyskiego, którego zarządcą był młody Jan Kaleta. On ze swoją żoną przybył z Gdańska. Płacono mi tutaj też dobrze, byłam przez nich lubiana. W 1937 roku oni odbyli podróż pociągiem do swoich krewnych bliższych i dalekich, i wzięli mnie ze sobą. Zwiedziliśmy Warszawę, Wilno, Lwów i Równe (Wołyńskie). Dotychczas mam w pamięci piękno i czystość tych miejsc, smaczne cukierki i czekolady, wykrzykiwanie chłopaków-gazeciarzy: „kupujcie gazety! Ostatnie nowiny z Hiszpanii!" (tam była wojna domowa). I kino jakie widziałam we Lwowie (nie pamiętam nazwy). Stefania Moczajło 199 Od jesieni 1938 roku do przyjścia wojsk radzieckich w 1939 roku pracowałam jako służąca w pałacu hr. Zamoyskiego we wsi Wysock na południe od Łaszek. Do dziś pamiętam ten pomnik w parku pałacowym i napis informujący, że w tej miejscowości niejednokrotnie przebywał na polowaniu król polski Jan III Sobieski. Praca w latach 1936-1939 u Zamoyskich, to był najlepszy okres w moim życiu, to najlepsze wspomnienie. Takiej kultury, urody ludzi, płacy, jedzenia, przejazdów samochodem i karetą, to już nigdy w życiu nie miałam i nigdzie więcej nie widziałam. Wieś Łaszki dzieliła się jakby na 3 kategorie mieszkańców: Polaków, Ukraińców i ludność mieszaną (na pół Polacy, na pół Ukraińcy). Ci ostatni stanowili bardzo wielki procent. Tak było i w sąsiednich wsiach - Łazy, Wetlin, Mękisz Stary, Mękisz Nowy, Charytowy, Surochów, Koranica i inne. Nienawiści na tle narodowościowym czy religijnym tam nie było, liczyło się przede wszystkim, żeby człowiek był uczciwy, mądry, pracowity, kulturalny. Ludzie pomiędzy sobą się żenili i nikt tam nie zwracał uwagi na narodowość czy wyznania religijne. Gdy małżeństwo było mieszane, to syn wybierał narodowość ojca, a córka matki. Nawet w czasie tak dramatycznego i ciężkiego okresu jak lata 1943-1944, kiedy w wielu miejscowościach stosunki między Polakami i Ukraińcami były bardzo napięte, tutaj w Łaszkach był całkowity spokój. Nauczyciel naszej szkoły - Puder był Niemcem, człowiekiem bardzo zaciekłym, po prostu psychopatą: za każdą drobnostkę od razu ucznia bił. Jednego razu, za pobicie dwóch uczniów, braci-bliźniąt Janka i Marianka (jednemu szła krew z nosa) został uprzedzony przez zastępcę naczelnika gminy, że jak jeszcze raz uderzy jakiegoś ucznia, to wyleci z pracy. Myśmy całą rodziną chodzili się modlić i na różne święta, do polskiego kościoła. U nas w domu był wielki, wspaniały piec i w mroźną zimę do nas zawsze przychodzili Żydzi, siadali na ławce i tulili się jeden do drugiego. Jak już się dobrze zagrzali, wtedy zadowoleni wychodzili. Od 1941 roku nie mieszkam w Łaszkach, ale zawsze będę wspominać te wspaniałe Łaszki, ich piękną przyrodę, ciemny las i krzyż przy głównej drodze w lesie, panią Stefanię Piątkowska i hrabiego Zamoyskiego, tę małą rzeczkę, która płynęła koło naszego domu, w której były nawet raki. Będę pamiętać naczelnika gminy Romana Ostaszewskiego, który jedyny w całej gminie miał samochód fiat, pana Ośmarza, wspaniałego mistrza od robienia butów. Buty zawsze tak miał wyczyszczone, że bez lustra można było się w nich przejrzeć, siostry o nazwisku Sinty (i jedna, i druga Sinta ciągle dawały do gazet ogłoszenia matrymonialne), Podleżyńskiego, który zawsze nosił krzyż wojskowy i medal otrzymane na wojnie za męstwo i odwagę, woźnego hrabiego Zamoyskiego - Wesołowskiego. Umierając hrabia Zamoyski powiedział, żeby Weso-łowskiego nie zostawili bez pracy. Kilka miesięcy pracował on, zdaje się jako 200 Stefania Moczajło leśnik i we wrześniu 1939 roku został przez kogoś z okolicznych mieszkańców wsi zamordowany. Pamiętam wielu innych ciekawych ludzi. Okres 1939-1941 r., tzn. radziecki Zaczęła się wojna. Przez wieś Łaszki codziennie tam i z powrotem przechodzili żołnierze (tak było i w latach 1914-1915, w czasie I wojny światowej). Pytano ich dokąd idą? - „Idziemy na Berlin" - odpowiadali - „do zobaczenia w Berlinie". Małżeństwo Kaletów wyjechało do Gdańska. Chcieli i mnie wziąć ze sobą, ale odmówiłam. Do wsi wkroczyły wojska radzieckie. Jarosław pozostał po niemieckiej, a Łaszki po radzieckiej stronie. Wieś Łaszki została przekształcona w centrum rejonowe (powiatowe). W pałacu Zamoyskich we wsi Wysock, urządzono sztab pogranicznych wojsk NKWD. W jednym z gmachów w centrum Łaszek urządzono rejonowy komitet partii (I sekretarz Iwan Gorowoj, II sekretarz szeregowy Rossi, III sekretarz Zastenker), rejonowy komitet wykonawczy (tzw. rajispołkom) - prezes Dejneka, jego zastępca Szczerbina i Zaika, NKWD i rejonowy komitet Komsomołu (I sekretarz Sztaletow, II sekretarz Burdejny i III sekretarz Demidenko). Łączność telefoniczna była rozwinięta jeszcze słabo, a niektóre wydziały rajkoma partii i rajispołkoma znajdowały się w różnych częściach Łaszek, dlatego mnie zatrudniono jako kuriera tych dwóch jednostek; nosiłam ważne papiery od kierowników powiatu laszkowskiego do innych wydziałów, a gdy polecenie było szczególnie ważne i stanowiło tajemnicę, to musiałam treść zapamiętać i kilka razy przed wyjściem powtórzyć. Przekazać musiałam wyłącznie osobie do której byłam wysłana, np. takie polecenie przekazać wyłącznie Zarubajło - kierownikowi wydziału finansowego. Kierownicy rejonu laszkowskiego i ich zastępcy byli to ludzie przeważnie ze wschodnich terenów Ukrainy, niekiedy z Rosji. Zastenker był Żydem, kierownik gabinetu partyjnego Wojciechowski - Polakiem rodem z obwodu żyto-mierskiego. Moje stosunki z tymi kierownikami układały się dobrze, szczególnie z Rossim (II sekretarz rajkoma partii). Był to młody, bardzo kulturalny człowiek, zawsze wesoły. Kiedyś do sklepu przywieźli dużo towarów i wśród nich piękne cukierki. Chciałam je kupić, ale nie miałam pieniędzy i wtedy Rossi kupił mi pół kilograma tych cukierków. Pierwszy sekretarz rajkoma partii Iwan Jakowlewicz Gorowoj (ur. 1903 r.) mieszkał u Czury, którego córka, za pośrednictwem Gorowoja, wstąpiła do jednej z wyższych uczelni Lwowa. Gorowoj nosił zatłuszczoną koszulę szaro-żółtego koloru (tzw. gabardinowaja gimnastiorka) zapiętą do ostatniego guzika i takiego koloru spodnie (tzw. galife), wpuszczone w buty. Takie mundury (w zimie „szynel" i „furażka") nosili wszyscy kierownicy partyjni od dołu do góry. Był on zawsze zły, zawsze z czegoś niezadowolony, nigdy nie był uśmiechnięty. Prezes rajispołkoma Dejneka, rodem z obwodu kijowskiego, też był człowiekiem wysokiej kultury. Mieszkał on u Prajsa. Stefania Moczajło 201 W Łaszkach i innych wsiach zaczęli wysiedlać ludność - Polaków na Sybir i daleką północ, a Ukraińców do Besarabii (Mołdawii) - jak się okazało - w miejsce wysiedlonych z Besarabii do Niemiec - Niemców. Prawie wszyscy Polacy - uczestnicy Polskich Legionów z lat 1914-1918, uczestnicy wojny 1918 i 1920 r. byli wywiezieni na Sybir. Wśród nich Podle-żański, nauczyciel Puder, a także bogaci mieszkańcy wsi, którzy nie zdążyli uciec przed przyjściem sowietów. Na Sybir została też wywieziona cała rodzina Garbowskich, oni wszyscy byli niepełnosprawni, inwalidzi. W latach 30, jako dzieci kąpaliśmy się w rybnym stawie. Ja tam ledwo nie utonęłam, ale ojciec mnie uratował. We wsi panował strach, ludzie bali się już nawet rozmawiać ze sobą, gdyż rozmówca mógł okazać się wrogiem ludu albo agentem NKWD, przez którego i ty mogłeś być wysiedlony. Nie będę ukrywać prawdy - agentów NKWD w Łaszkach było niemało, dość ich było i w innych wsiach. Szczególnie zaciekłymi wobec miejscowej ludności byli pracownicy NKWD: N. Omelczen-ko, I. Ralko, I. Rabcow, J. Jegorow. Ze swojej młodości w Łaszkach mogę wspominać wiele przygód i ciekawych historii, o tym można napisać całą książkę, ale najbardziej zapamiętałam historię z braćmi Szenderowiczami. W 1938 roku zabili oni mieszkańca wsi Rokisza. Zostali osądzeni, ale we wrześniu 1939 roku znaleźli się na wolności. W 1940 roku ktoś z mieszkańców wsi zgłosił na nich do milicji; po śledztwie za zabójstwo obywatela Rokisza, obaj bracia byli sprowadzeni do lwowskiego więzienia ,3ryg'dki"» gdzie w czerwcu 1941 roku zostali przez straż NKWD rozstrzelani. Zapamiętałam też mieszkańca wsi - Gródka (pół Polak, pół Ukrainiec). Za sowietów pracował w milicji, zawsze kiedy końskim wozem przejeżdżał koło domu jakiegoś bogacza, to krzyczał: „burżuje przeklęte, wkrótce warn przyjdzie koniec, zniszczymy was!". Kiedyś Grodek był zaproszony na zabawę i kiedy się bardzo upił, skradziono mu pistolet. Dostał za to 10 lat więzienia. W placówkach powiatu i gminy Łaszki, było zatrudnionej sporo ludności miejscowej na niższych stanowiskach. Prezesem rady wiejskiej był miejscowy Ukrainiec - Nikołaj Sereda. Część młodzieży wstąpiła do Komsomołu. Ojciec początkowo był kierownikiem przy budowie drogi, a potem magazynierem bazy spożywczej, która zaopatrywania w towary spożywcze rajkomy partii, komsomołu i rajispołkom. Plan wysiedlenia mieszkańców rejonu laszkowskiego (ten rejon miał 20 wsi) nie był wykonany do końca i wciąż szukano nowych kandydatów na Sybir. Czura, u którego mieszkał Gorowoj, bez końca coś wymyślał przeciwko ojcu. Gorowoj kiedyś powiedział ojcu: „a czego ty, Fedirko, zamiast walczyć przeciw polskim panom na nich pracował, a nawet miałeś z nimi przyjaźń?". Do magazynu ojca zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi, już nawet bez papierów, a ten wydawał towar tak, na słowo. Mówili: „nie dasz towaru - będzie źle dla ciebie. Będziesz wrogiem i oni coś przeciw tobie wymyślą, żebyś 202 Stefania Moczajło poszedł za kraty więzienne, a dasz - to też będzie źle". Wkrótce w magazynie był remanent, który wykazał wielkie braki towaru. Groziło mu więzienie albo wysyłka całej rodziny na Sybir; byliśmy zaliczani do Polaków, a nie do Ukraińców, którym w takim wypadku groziła Besarabia, gdzie było ciepło i dużo tanich warzyw i owoców, a uważano to nie jako wysiedlenie, a przesiedlenie. Rossi poprosił, by chociaż mnie z mojej rodziny uratować. Wysłano więc mnie do Lwowa na kursy bibliotekarzy (z moim 4-klasowym wykształceniem), jako kurier stałam się niepotrzebna, bo sieć telefoniczna już dobrze pracowała. We Lwowie mieszkałam u pewnej starej, samotnej Polki przy ul. Chmielo-wskiego 10 (dziś ul. Grabowskiego). Niemcy napadli na ZSRR i zaczęła się wojna, moja rodzina ocalała od Sybiru, wszyscy wyjechali do Lwowa. We Lwowie ojciec porzucił wspaniały wóz z dwoma końmi i wsiadł z rodziną do pociągu. We Lwowie spotkałam brata Michała - miał 10 lat, zgubił się we Lwowie i do pociągu na wschód nie wsiadł. Łaszki były o 3 i pół kilometra od granicy i Niemcy już pierwszego dnia zdobyli wieś. Gorowoj, Szczerbina i inni zdążyli uciec. Dejneka do ostatniej chwili ratował dokumenty; gdy we wsi byli już Niemcy, on wydostał się z Łaszek, ale we wsi Mękisz Nowy rozpoznał go jeden z mieszkańców i wydał w ręce Niemców. Zginął straszną śmiercią; zamordowany został też Zastenker i inni, a także 17 komsomolców ze wsi, wśród nich 2 moje koleżanki. We wsi mieszkała przybyła w 1939 roku rodzina Lubawinych; starszy Lubawin pracował jako woźny w NKWD. Postanowili pozostać we wsi - „Zostajemy tutaj, co będzie z nami to będzie, ale na wschód nie pojedziemy. Znamy już dobrze to radzieckie życie". Lubawinowie byli prawdziwą rosyjską rodziną rodem z Uralu, przetrwali oni całą okupację niemiecką. Nikt ich nie ruszał - ani Niemcy, ani UPA, ani AK czy NSZ. Po wojnie też nie zostali wysiedleni do ZSRR, wyjechali na zachód Polski na Ziemie Odzyskane, a jeden z synów we Wrocławiu został inżynierem. Ewakuacja na wschód - lata 1941-1944 Nie chciałam zostać pod niemiecką okupacją (czego do dziś żałuję) i 28 czerwca 1941 roku, razem z bratem Michałem, ostatnim pociągiem pasażerskim wyjechałam na wschód. Wszystkie wagony były przepełnione, prawie wszyscy uciekinierzy to przybysze z różnych miejscowości ZSRR. W prasie i literaturze polskiej, do dziś niemało napisano na temat Polaków wysłanych na Sybir, do Kazachstanu, na daleką północ, na roboty do Niemiec, przebywających w łagrach radzieckich i niemieckich oraz w więzieniach. Nigdy jeszcze nie przeczytałam o ludziach pracujących w latach 1941-1945 na zapleczu frontu radzieckiego (tzw. tyły), daleko w głębi ZSRR, gdzie wojna nie dotarła i gdzie ludność tam przebywająca nawet nie wiedziała, jak wygląda niemiecki żołnierz. Chociaż ewakuacja ta była dobrowolna, ale życie tam było niełatwe, raczej ciężkie. Nasz pociąg ani razu nie był bombardowany, chociaż jechał na wschód powolutku, często robiąc długie przystanki, jednych ludzi wysadzając, innych Stefania Moczajło 203 zabierając. Zapas mojej żywności szybko się kończył, musiałam dzielić się z dziećmi innych pasażerów. Ta podróż na wschód była szczególnie męcząca, bo latem upał był nie do wytrzymania. Dawano nam do jedzenia „suchoj pajok" - chleb, ziemniaki pieczone w piecach-burżujkach, które były w każdym wagonie, czasem jakąś kaszę czy zupę. Na każdej stacji, gdzie się zatrzymywał pociąg, ludzie wychodzili z baniakami, wiadrami po wodę, z której przygotowywaliśmy herbatę. W Jelcu pociąg zatrzymał się na kilka dni, do pociągu przyczepiono kilka nowych wagonów, do których wsadzono pasażerów, a myśmy swobodnie odetchnęli. Na każdej stacji kolejowej, głośnik radiowy przekazywał wiadomości o wycofywaniu się coraz dalej wojsk radzieckich, o zdobyciu przez Niemców różnych miast, miejscowości, stacji. Minęliśmy stacje Penza, Sarańsk, Agryż i 10 lipca 1941 roku wysadzono nas na Uralu, w Udmurckiej ASRR (stolica Iżewsk), we wsi Mazunino rejon kambarski (dziś sarapulski). Wszystkich ewakuowanych przydzielono do pracy do różnych brygad i do domów różnych mieszkańców. Z bratem Michałem zostałam przydzielona do mieszkania Tretiakowych. Początkowo przez 3 miesiące pracowałam w bibliotece rejonowej, ale nikt w tym czasie do biblioteki nie chodził. Zdziwiło mnie, że w bibliotece tej było dużo książek z czasów carskich w pięknych i drogich oprawach. Prócz tego, do pracy tej nie miałam wykształcenia i skierowano mnie do pracy w polu. Wieś Mazunino była piękna, malownicza, prawdziwie rosyjska wieś, żadnych Udmurtów tutaj nie widziałam. Wieś miała 2 do 2,5 tysiąca mieszkańców, ulice 1 w odróżnieniu od Łaszek była wsią kwadratową. Znajdowała się gdzieś o tysiąc kilometrów na wschód od Moskwy, w południowo-wschodniej części Udmur-skiej ASRR. Do granicy z Baszkirią było kilka kilometrów, a i do Tatarskiej ASRR też było niedaleko. Do rzeki Karny, która wpadała do Morza Kaspijskiego i po której pływały wielkie statki pasażerskie, handlowe i rybackie - było 2 kilometry. Rzeka była bardzo głęboka. Przez wieś przepływała rzeka Mierzela - była to bardzo długa rzeka, dzieliła wieś na dwie części; woda w niej była tak przeźroczysta i czysta, że widoczne było dno. Rzeka ta płynęła dalej na północ, zbliżała się do Karny, ale do niej nie wpadała, płynąc dalej do Oceanu Lodowatego. W Mierzeli utonął 5-letni chłopiec, syn jednej z ewakuowanych rodzin. Moja gospodyni, Wiera Trietiakowa, miała 80 lat, ale była dosyć silna i rozumna. Mieszkała z synową i z dwiema wnuczkami. Mąż jej zmarł, a dwaj synowie walczyli na froncie. Mieszkała przy ul. Lenina, gdzie był też klub, siedziba rady miejskiej i kołchozu im. Kirowa. Domy na wsi zbudowane były z drewna i zdobione w narodowym stylu rosyjskim. Jesienią, wiosną i latem pracowaliśmy w polu, a zimą przy krowach, świniach i owcach. Dawano nam roboczą odzież - „łapti" - tradycyjne obuwie Udmurtów latem, buty robocze - „baszmaki", waciaki (tiełohrejki), czapki uszanki, a zimą watowane spodnie. Pracowaliśmy po 10-12 godzin, a każdy 8 dzień był wolny. Codziennie nasz brygadzista Malcew ustalał normę, którą 204 Stefania Moczajło trzeba było wykonać, w przeciwnym wypadku można było dostać nie 400 g chleba za dzień, a mniej i mógł być zmniejszony „prodpajok", który i tak był biedny. Takie same warunki pracy obowiązywały w radzieckich łagrach NKWD, ale nawet tam dzienna norma chleba wynosiła 450g. Zamiast pieniędzy płacono nam tzw. trudodniami - towarami spożywczymi takimi jak mąka ziemniaczana, buraki, rzepa, marchew, kapusta i inne - raz w miesiącu. Ewakuowane kobiety, których mężowie-oficerowie walczyli na froncie, miały prawo nie pracować. Miały one dokument, tzw. atestat, wg którego otrzymywały co miesiąc pieniądze i towary spożywcze. Jeżeli chciały mieć więcej jedzenia, to wiele z nich szło pracować do kołchozu, przeważnie na stanowiska nierobotnicze (wśród nich było wiele nauczycielek, lekarek, pielęgniarek, księgowych, ekspedientek, bibliotekarek i in.). Gdy mąż którejś z ewakuowanych trafił do niewoli niemieckiej, okazał się zdrajcą i przeszedł na stronę wroga, był skazywany na karę śmierci czy więzienia, a także z innych powodów, to wtedy „atestat" odbierano i kobieta szła pracować do kołchozu. Takie wypadki we wsi Mazunino i w sąsiednich były dosyć częste, tylko takie kobiety wówczas uciekały ze wsi. Latem nie było wielkiego upału, ale zimą mrozy były nie do wytrzymania, tylko wolnego czasu było więcej. Kiedy pracownik zachorował, patrzono na niego wilkiem, bo choroba traktowana była jako symulacja. Ze wsi ciągle jednych brano na front, inni - ciężko ranni i inwalidzi - powracali: ten bez jednego oka lub dwóch, inny bez ręki czy bez nogi lub obu nóg. Ale dla każdego jakaś praca w kołchozie się znalazła. Wielu ewakuowanych przybyło do wsi także w 1942 roku. Nieusprawiedliwiona nieobecność w pracy zagrożona była więzieniem, spóźnienie też karano w różny sposób. Zimą pracowaliśmy przy wyrębie lasu - drewno wysyłano na front lub na inne cele. Praca ta była szczególnie ciężka. Na nogach mieliśmy walonki, a jedzenie braliśmy ze sobą. W mroźne lub wietrzne dni szliśmy po głębokim śniegu i pracując marzyliśmy, aby praca szybko się skończyła, i można było wrócić do ciepłej chaty naszych gospodarzy. U Tretiakowych była wspaniała rosyjska łaźnia i piec, w którym w saganach gotowano barszcz, i wypiekano chleb. W mroźną i wietrzną zimę pogrzanie się przy tym wielkim piecu było wielką radością. Wzdłuż ścian stały drewniane ławki, a na środku drewniany stół. Zimą robiliśmy na drutach ciepłe skarpety i rękawice dla oficerów, suszyliśmy ziemniaki i mięso dla walczących na froncie żołnierzy. Latem i jesienią część zebranych plonów - ziarna przerobionego na mąkę, ziemniaków i innych warzyw zbieraliśmy w worki i na konnych podwodach wieźliśmy nad Kamę. Tam ładowaliśmy je na barki i płynęliśmy do miasta Sarapuła, tam ładowaliśmy to na wagony kolejowe, które wiozły produkty na front. W czasie jednego z transportów spadłam z worków do rzeki. Nie umiałam pływać, ale uratował mnie mieszkaniec wsi Waśka Fomin. Stefania Moczajło 205 Często zbierano nas w klubie, gdzie lektor - partorg, komsomorg i przewodniczący kołchozu Czykurow opowiadali, jak tam jest na froncie. O tym informował też głośnik radiowy zawieszony przed klubem. Czykurow zawsze takie zebranie kończył słowami: „towarzysze! Nasza sprawa jest słuszna. Zwycięstwo będzie z nami. Wróg zostanie rozbity!" Wyglądem przypominał on inteligenta z czasów carskich. Codziennie w czasie siewu czy zbierania plonów przyjeżdżał na pole na tarantasie (szeroki, dwukołowy pojazd ciągnięty przez jednego konia), rozejrzał się dookoła i wracał. W 1943 roku poszedł na front - zmienił go młody Wachruszew, który był na tym stanowisku bardzo długo, bo jeszcze w 1985 roku dostałam stamtąd potrzebny mi dokument z jego podpisem. U Tretiakowych ze mną mieszkała Szura (nie pamiętam jej nazwiska), żona oficera z dwoma synami, rodem spod Winnicy na Ukrainie. Ona zawsze była w domu i często kradła mi moje „trudodni". Kiedyś ukradła mi worek ziemniaków i pierwsza zaczęła krzyczeć, że ja ją okradam; ale Trietiakowie byli sprawiedliwi i musiała znaleźć sobie inne mieszkanie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy mieszkanka wsi - Polina Wachruszewa (na wsi było kilka rodzin o tym nazwisku) przyniosła mi jednej nocy duży worek pełen mąki, a w późniejszym czasie przynosiła mi wiele razy mleko i ziemniaki. Mąka pochodziła z młyna, w którym pracowała Polina. Uważam, że taka kradzież mająca na celu ratowanie człowieka, jest usprawiedliwiona. Droga Polino - jeżeli jeszcze żyjesz, to daj ci, Boże, wiele lat życia! Kiedyś jeden z wieśniaków złowił w Mierzei i dużo ryb - jedna ważyła aż 16 kilogramów. Pół tej ryby przyniósł mi. Początkowo chciano we wsi zorganizować samoobronę przed różnymi bandami, kryminalistami i złodziejami, jakich namnożyło się w czasie wojny w głębi Rosji. Jednak później z tego zrezygnowano, bowiem w Mazuninie i innych wsiach było spokojnie. Funkcjonariuszy NKWD-NKGB na wsi nie widziałam, było tam tylko dwóch posterunkowych milicjantów. Tajniacy, agenci i donosiciele być może byli (gdzież ich nie było), jednak nie rzucali się w oczy. Jednak ludzie specjalnie się ich nie obawiali, bowiem sama słyszałam, jak na weselu Mitka Koczin zaśpiewał wiele czastuszek o charakterze politycznym. Niektóre zapamiętałam, np. „Lenin, Stalin, Woroszyłow tancewali gopaka, rosprodali wsiju Rossiju, tri sowietskich duraka", „Kto za griwu, kto za chwost - rasta-skali wieś kołchoz". Było to w 1943 roku, a wkrótce Mitka poszedł na front. Mieszkańcy Mazunina bardzo ucierpieli w czasie wojny domowej 1918-1921, kolektywizacji przeprowadzonej w latach 1929-1932 oraz represji stalinowskich 1937-1939. Cerkiew została zamknięta, a w budynku urządzono magazyn. Wielu ludzi przestało wierzyć w Boga - nie świętowano już Wielkanocy i Bożego Narodzenia, chyba że potajemnie. Uroczyście obchodzono natomiast Nowy Rok i „maslienicę", która przypominała polski kulig, bawiąc się wówczas wesoło. Wiele razy jeździłam tam saniami zaprzężonymi w trzy konie (tzw. ruska trojka). Hucznie obchodzono oficjalne święta, tj. 1 maja i 7 listopada oraz 206 Stefania Moczajło wesela. Na weselu kobiety i mężczyźni byli ubrani w różnokolorowe stroje, chłopcy mieli piękne koszule „kosoworotki" i w kolorze pomarańczowym. Tańczono takie tańce jak kadryl, „kamarinskaja" i inne, śpiewano pieśni ludowe, czastuszki. Grano na gitarze, bałałajce, rożku, akordeonie, mandolinie. Szczególnie dobrze śpiewał Mitia Koczin. Dzisiaj już nie ma w Rosji takich wesel czy zabaw zimowych. Mieszkańcy Mazunina byli prawdziwymi mistrzami w budowaniu drewnianych domów, rosyjskich pieców i łaźni; robili też piękne skórzane buty. W 1942 roku jeden z nich podarował mi piękne walonki, w których chodziłam do 1959 roku. Mieszkańcy wsi pięknie haftowali, rzeźbili w drewnie i pletli. Piękne tam były kobiety; bardzo smaczne potrawy z mleka i jaj, bliny, pierogi z grzybami, kwas, zupy rybne i pielmienie. W Mazuninie była czysta woda i powietrze. Takiego miodu jak tam nigdy już nie próbowałam. We wsi prawie nie było łysych mężczyzn, okulary nosiło niewielu mieszkańców, a zęby prawie wszyscy mieli zdrowe; niestety, ja straciłam ich dużo z powodu braku witamin. Proszek do zębów, bo pasty jeszcze wtedy nie było, i mydło były wielkim rarytasem, a 70-, 80-letni starcy byli jeszcze w pełni sił. Ludzie tutaj rzadko widzieli czekoladę czy cukierki, nie mówiąc już o pomarańczach czy mandarynkach. Cukier kupowali w Sarapulu lub Kambarcie w wielkich kawałach, tłukli go na drobne kawałki, brali do ust i zapijali herbatą. Zamiast cukru często spożywali konfitury, które sami robili. Przebywając w Mazuninie poznałam Marię Zacharową, która mówiła, że jej dziadek Stefan Wereszczyński pochodził z Polski i w czasach carskich osiedlił się na Uralu. Maria mieszkała we wsi Bieriozowka, która znajdowała się na drugim brzegu Karny, już po stronie Republiki Baszkirskiej. W dni wolne, często bywałam w centrum powiatowym - Kambarce (na drugim brzegu Karny) i przychodziłam do niej, bo mieszkała samotnie. Aby przepłynąć na drugi brzeg rzeki, dosiadałam się do kołchozowej łodzi motorowej lub przepływałam promem. Poza tym, przez trzy lata życia „na ewakuacji" nie spotkałam żadnego obywatela przedwojennej Polski. Na drugim brzegu Karny, między lasem a linią kolejową, niedaleko Kam- barki był obóz, w którym przetrzymywano Estończyków; jedni mówili, że to dezerterzy, inni zaś, że odmówili oni w 1941 roku wcielenia do Armii Czerwonej. W Mazuninie wiedziano, że jestem Polką (podałam to w ankiecie), ale nie miałam z tego powodu nigdy żadnych nieprzyjemności, nawet w kwietniu 1943 roku, kiedy ZSRR zerwał stosunki z rządem polskim. O formowaniu armii gen. Andersa w 1941-1942 roku i armii gen. Berlinga w 1943 roku nic nie słyszałam. Radia u Trietiakowych nie było, gazet też tam nie widziałam, a głośnik radiowy przed klubem rzadko słyszałam. Bardzo żałuję, że po wojnie nie utrzymywałam korespondencji ani z mieszkańcami wsi, ani z ewakuowanymi. Stefania Moczajło 207 Życie w czasie ewakuacji w okresie wojny 1941-1945 było dobrze pokazane w radzieckich filmach „Wieczny zew" i „Przedszkole", także trochę w filmie „Do krwi ostatniej" o formowaniu armii Andersa, a potem Berlinga na terenie Rosji. Każdego dnia, ze wsi ubywało wielu młodych mężczyzn wysyłanych na front. Już latem 1943 roku, we wsi zostały niemal same kobiety, starcy, dzieci i inwalidzi. Więcej niż połowa ewakuowanych kobiet otrzymała „pochoronki", tj. list zawiadamiający, że mąż, ojciec, syn lub brat zginęli na froncie. Było tak również w innych wsiach - Bondiug, Simonicha, Dawydowka, Mieczkino i innych. Kobiety rywalizowały między sobą o mężczyzn, zapraszały ich do siebie; nawet o inwalidę często wybuchały bójki między kobietami. Tak wielki ubytek mężczyzn w czasie wojny doprowadził do tego, że byli oni na wagę złota, a wielu mężczyzn traktowało kobiety jak niewolnice. Według spisu ludności z 1969 roku, kobiet w ZSRR było o 20 min więcej niż mężczyzn. Obecnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Coraz więcej młodych kobiet wyjeżdża z Ukrainy za granicę i często tam zostaje. W rezultacie mężczyzna musi się natrudzić, by zdobyć partnerkę, a żony darzone są większym szacunkiem. Według danych z 1 grudnia 2000 r., na 100 mężczyzn w wieku 15-45 lat przypadają we Lwowie 63 kobiety, a w innych rejonach jeszcze mniej. Po zakończeniu wojny, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża ZSRR, odnalazłam swoją rodzinę, która, jak się okazało, mieszkała we wsi Kuzniecowka, dmitrijowskiego rejonu, obwodu kurskiego. W końcu marca 1944 roku wyjechałam ze wsi Mazunino. Pożegnałam się z Kambarcą i jego pięknymi, drewnianymi domami, z Marią Zacharową ze wsi Biriozowka. Żegnałyśmy się we łzach. Dała mi na drogę wspaniałego baszkir-skiego miodu, mleka, jajek, pierogów, pieczonych ziemniaków. Od sierpnia 1943 roku, w kołchozie pracował już mój brat Michał. Mieliśmy więc już więcej żywności, więc sprzedawaliśmy ją w wolne dni w Kambarcu. Bochenek chleba wtedy sprzedawano wszędzie po 500 rubli - w ten sposób zarobiliśmy wtedy trochę pieniędzy, ale takie oszczędzanie było z uszczerbkiem dla zdrowia. Żal mi było wyjeżdżać z tej wsi, ale w tym czasie wyjechała już prawie połowa ewakuowanych do swoich wyzwolonych miast i wsi. W lipcu 1942 roku było we wsi 700 ewakuowanych osób, natomiast w marcu 1944 roku około 400. Uważałam się za dezertera. Kołchozowy woźny odwiózł mnie i Michała oraz jakąś kobietę na saniach do Sarampułu. Śnieg był jeszcze głęboki i jechaliśmy wąskim pasem drogi między Karną a Mierzelą. Razem też dojechaliśmy do Moskwy, jednak jej nie zwiedzaliśmy, a wieczorami czekaliśmy na pociąg do Kurska. Wieś Kuzniecowka była jeszcze pod okupacją niemiecką. W czasie okupacji, moją siostrę Annę chcieli wywieźć na roboty do Niemiec, ale pewien policjant ją uprzedził i ukrywała się ona aż do wyzwolenia wsi latem 1944 roku. 210 Stefania Moczajło Nasz dom, który istniał od 1928 roku, został okradziony przez mieszkańców wsi i rozebrany na opał, drzewa owocowe i topole ścięte, część mebli, majątku i ziemi zabrał brat matki, Bazyli. W czasie okupacji niemieckiej we wsi zginęło wielu mieszkańców, zlikwidowano wszystkich Żydów, a Ukraińcy, którzy w 1940 roku byli wysiedleni do Besarabii, w czasie niemieckiej okupacji w większości powrócili do Łaszek. Przed wkroczeniem sowietów do wsi, wielu mieszkańców, głównie Ukraińców uciekło na zachód, a naczelnik gminy Deneka został aresztowany przez NKGB i wraz z rodziną gdzieś wywieziony. Wszelki ślad po nim zaginął. Ja również nie dostałam potrzebnych dokumentów (ponieważ w Łaszkach już ich nie było); w końcu lat 60. przysłano je z Jarosławia. W Jarosławiu spotkałam Michalinę, której ojciec - Skałuba w latach 30. był zastępcą naczelnika gminy Łaszki, a w czasie wojny obronnej 1939 był jej naczelnikiem. Michalina wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza i była w życiu dobrze urządzona. Jako uczennice uczyłyśmy się w jednej klasie, a ona była najlepszą uczennicą w szkole. Chciałam bardzo jeszcze zobaczyć Warszawę. Była ona zrujnowana, ale na ulicach spotkałam wielu ludzi. Na jednym placu, przez głośnik radiowy usłyszałam głos jakiegoś starego człowieka, pewnie krawca, który zwracał się do słuchaczy: „proszę klienta, który w sierpniu 1939 roku zamówił u mnie ubranie i zapłacił, aby zgłosił się i zabrał je, gdyż adres i nazwisko klienta zgubiłem". W latach 70. docent uniwersytetu we Lwowie - Woźnica mówił, że on też był wtedy w Warszawie i słyszał ten apel. Takiej uczciwości nigdy już w życiu więcej nie spotkałam, więcej już nigdy nie widziałam Warszawy. Postanowiliśmy nie wracać do Łaszek, a pozostać w Smołami, która dla nas okazała się potem przekleństwem. Dwa miesiące pracowałam jako starszy bibliotekarz w Werbie, potem pół roku w spółdzielni rolniczej też w Werbie. Warunki pracy były tam ciężkie, płacono kiepsko, dlatego się zwolniłam. Lata 1944-1952 były bardzo niespokojne, człowiek cały czas żył w strachu. W 1945 roku ciężko pobito naszego ojca, który zmarł w następstwie tego we lwowskim szpitalu. Dwie rodziny polskie wyjechały szybko do Polski. Jesienią 1944 r., do wsi przybyła jedna bułgarska rodzina Stojanowych, tak więc już dwie rodziny bułgarskie zamieszkiwały w domu Czecha Szustra na skraju wsi. Szuster, jedyny w całej wsi, miał wielki murowany dom. Po wyjeździe Szustra do Czech, obie te rodziny zgłaszały pretensje do własności tego domu i ciągle między sobą się kłóciły. W lutym 1946 roku, ojciec i syn bułgarskiej rodziny Bykowych zostali zabici i już zamarzniętych odnaleziono w głębokim śniegu; morderców nie znaleziono, ale podejrzewano Stojanowych. Przyjaźniłam się z drugim synem Bykowych - Timofiejem. Pomagał nam często w domu, nawet chodził do lasu po drewno dla nas. Zaproponował mi małżeństwo i wyjazd do Bułgarii. Stefania Moczajło 211 W 1945-1946 roku do Czech wyjechało kilkanaście rodzin czeskich, wśród nich Szuster. Na ich miejsce przybywali Ukraińcy z Polski, Chełmszczyzny. Jesienią 1946 roku Bułgarzy wyjechali do Bułgarii, z miasta Silistry Timofiej napisał trzy listy, ale na żaden nie odpowiedziałam, ponieważ w tym czasie już przyjaźniłam się z Czechem Frantiszkiem Menglikiem. On również proponował mi małżeństwo, Menglikowie chcieli, abym wyjechała z nimi do Czechosłowacji, ale nie zgodziłam się pod wpływem braci i matki, czego długo żałowałam. W 1947 roku pozostała większość Czechów wyjechała do Czechosłowacji. W 1967 roku, we Lwowie spotkałam trzech Czechów ze Smołami: Rubika, Fligera i Tuszeka. Przyjechali oni wówczas z Czechosłowacji, aby odwiedzić Smolarnię. Byli we Lwowie, opowiadali, że Czechów przesiedlono w Sudety, do pięknych gospodarstw poniemieckich. Od Menglika też przywieźli mi dwa listy, ale ja w tym czasie wyjechałam już do Lwowa. Wiosną 1960 roku brat Michał omalże nie zginął z ręki nacjonalistów. Jesienią 1950 roku poszedł do wojska i już do wsi nie wrócił, dziś mieszka w Dniepropietrowsku. Siostra Anna w 1944 roku wyszła za mąż za kapitana Armii Czerwonej i od 1945 roku mieszka w Stanisławowie. W październiku 1958 roku, w wieku 30 lat zmarł tragicznie brat Roman. Brat Włodzimierz (ur. 1940 r.), w 1960 roku poszedł do wojska i do wsi nie wrócił, pozostał w Kaliningradzie (Królewiec), ukończył wyższą uczelnię marynarską i był pomocnikiem kapitana statku handlowego. Matka sama pozostała na wsi. Ziemi miała tutaj mniej niż w Łaszkach, a potem i tę część jej odebrano z większością drzew owocowych. Wieś Smolarnia dzieliła się na dwie części: matka mieszkała na skraju pierwszej połowy wsi, co było dla niej złe, ponieważ dokuczano jej. Wołyniacy i Chełmszczacy - Ukraińcy, w tych czasach bardzo nie lubili nie tylko Polaków, ale też Galicjan (miejscowych Polaków i Ukraińców) za ich chciwość i skąpstwo, kulturę i gospodarność rolniczą, która była zbliżona do europejskiej. We wsi mieszkali też Rosjanie i Ukraińcy ze wschodniej Ukrainy, ale z nimi obchodzono się dobrze. W miastach Wołynia Ukraińcy posługiwali się językiem rosyjskim. Wieś Smolamia w 70. latach była bardzo wyludniona, młodzież pouciekała do miast, miejscowy kołchoz ledwo wiązał koniec z końcem, a wsi nie zaliczono do rozwojowych, chociaż miała wiele pastwisk, stawów i malowniczą rzekę. Moja matka miała tam ciężkie życie, nigdy nie dostała nawet kopiejki na chleb. Zbierała ziemniaki, warzywa i owoce, zawoziła je do Werby i sprzedawała w skupie; przywoziła stamtąd drobne grosze. Zmarła latem 1975 roku w strasznej nędzy, w wieku 74 lat. Miałam ze sobą mało pieniędzy i żeby trochę zaoszczędzić, razem z koleżanką jechałyśmy pociągiem towarowym i do samego Lwowa nikt nas nie zauważył. Miałam ze sobą piękne buty ze skóry renifera. Jeszcze na 5 dni przed wyjazdem z Mazunina zwolniłam się z kołchozu. We wsi Pudem, na północy Udmurcji żył starszy syn W. Trietiakowej - Siemion, który jako 212 Stefania Moczajło element kułacki był tam wysiedlony w w 1930 roku. Był on okradziony, złodzieje skradli mu prawie całą żywność. Trietiakowa wysłała synową Walentynę z dwoma wielkimi worami żywności i mnie do pomocy. Był to marzec 1944 roku. Do Pudema przyjechaliśmy pociągiem. W północnej Udmurcji klimat, pogoda, mróz były jak w Sybirze, mieszkało tutaj dużo ludności udmurc-kiej. Siemion pracował w sowchozie, który hodował też i renifery (północne jelenie). Niektórzy mieszkańcy jeszcze jeździli na saniach zaprzężonych w renifery lub psy do jazdy. W sowchozie był zakład, produkujący różne rzeczy ze skóry, rogów i kopyt jeleni. W rejonie wsi Jar, od 1940 r. była polska osada tzw. „Spiecposielenije" NKWD. Siemion odwiózł nas tam na swoich saniach zaprzężonych w jelenie, ale Polaków tam nie było. Mieszkańcy mówili, że oni poszli do polskiego wojska. Jeden dał nawet adres starej, samotnej Polki, która od czasów carskich mieszkała w Głazowie i mogła udzielić informacji, ona tutaj często przyjeżdżała. Ale już nie było czasu na przyjazd do Głazowa, chociaż było tam po drodze. Wtedy Siemion dał mi w prezencie te buty z jeleniej skóry za to, że ciągle pomagałam Trietiakowym w domu. Kiedy w 1947 r. przyjechałam do Lwowa, to wszystkie prywatne sklepy, bary, apteki, zakłady fotograficzne i in. już były likwidowane. Mieszkałam u tej samej Polki Stefanii co w 1941 r. przy ul. Chmielowskiego (a Chmielowskiego, to dziś ul. Glitowa, a nie Grabowskiego), pod numerem 10. Nie miałam żadnego zawodu i znajomych we Lwowie. Moja koleżanka szybko powróciła do Smołami. Chociaż w ZSRR pracy było dość, ale jak nie miałeś zawodu, to ciężko ją było znaleźć. Żeby siebie utrzymać, wtedy sprzedałam bardzo drogo te buty. Wyjścia nie było i musiałam zająć się handlem. W 1948 r. poznałam się ze swoim przyszłym mężem. Był starszy ode mnie o 20 lat, jedną rękę i nogę miał jakby sparaliżowane, i chodził opierając się na pałce inwalidzkiej. Z zawodu był kolejarzem, ale nie mógł pracować w tym zawodzie, przy ul. Słonecznej na trzecim piętrze miał swoje mieszkanie o powierzchni 32 m2. Przeniosłam się do niego i bardzo żałowałam, bo w 1949 r. p. Stefania wyjechała do Polski. Byłam u niej zameldowana od 1941 r. i mogłam dostać jej mieszkanie, i wtedy życie potoczyłoby się inaczej. W tych latach, we Lwowie były wielkie procesy sądowe i pogrzeby polityczne - zabitego księdza prawosławnego Jawryiła Kostelnyka (1948 r.), zabitego pisarza J. Ha-łana (1949 r.), a w 1950 r. chowano jakiegoś generała. Odprowadzał ich wielki tłum ludzi od cmentarza Łyczakowskiego i od ul. Ruskiej. Te wspaniałe lata 50., tęsknota za nimi i Lwów lat 50. Te lata to coś nadzwyczajnego. Mój syn i 2 córki urodzeni są w tych latach 50. Mój przyszły mąż, na złość mnie w 1951 r. wymienił mieszkanie 32 m2 na 19 m2 w sąsiednim domu, na parterze. W 1952 r. spotkałam we Lwowie I. Gorowego, z którym pracowałam w Łaszkach w latach 1939-41 r. I. Gorowoj z frontu wrócił bez jednej nogi i we Lwowie pracował jako kierownik wojewódzkiego zarządu ubezpieczeń społecznych, zajmującego się emerytami. Po- Stefania Moczajło 213 prosiłam go o pisemne potwierdzenie, że pracowałam u niego w latach 1939-1941, ale on tylko powiedział: „niech pani idzie do K. Rossiego, on wszystko napisze, przecież była pani jego ulubienicą". I. Gorowoj w tym czasie już się nie przyjaźnił z K. Rossim i bardzo zazdrościł, że ten z frontu wrócił cały i zdrowy, a on, I. Gorowoj, został bez nogi. K. Rossi w tym czasie we Lwowie był dyrektorem zakładów cegielnych. Podporządkowane mu były 3 zakłady cegielne i 1 naftowy. Ale nigdy do Rossiego nie poszłam. I. Gorowoj w 1963 r. poszedł na emeryturę, zmarł w latach 80., mieszkał przy ul. Miodowej Pieczery 27, a jego syn Wasyl był docentem na uniwersytecie we Lwowie. Do dziś mieszka w tym mieszkaniu. W 1952 r., pół roku pracowałam w zakładzie protez inwalidzkich przy ul. Zamkniętej, ale nie opłacało się tam pracować i zwolniłam się, i poszłam do handlu. W latach 1952-1961 nie pracowałam, a żyłam z handlu na rynku. W 1953 r. zawarliśmy związek małżeński i od tego czasu noszę nazwisko Moczajło. Lwów lat 50. był jakby polski, nie rosyjski i nie ukraiński, a tak po prostu polsko-radziecki. Jeszcze w 1950 r. Polaków we Lwowie było 20-25 proc. Jeszcze wszędzie we Lwowie można było usłyszeć język polski, ale przewaga języka rosyjskiego już była bardzo widoczna. Wielu Polaków było z prowincji i różnych miejscowości ZSRR. Lwów miał 330 rys. mieszkańców. Także i z Sybiru powróciło niemało Polaków. Część Polaków, większa część Ukraińców (wśród nich było wielu przybyszów ze wschodnich terenów Ukrainy i byli moskalofile - galicjanie, uważający siebie za Rosjan) posługiwali się tylko językiem rosyjskim. Wyłącznie po rosyjsku mówili Żydzi i wszystkie inne narodowości Lwowa. Żydzi byli z różnych miast ZSRR, tych lwowskich zlikwidowali Niemcy w 1941-1943 r. Ale to już była niższa warstwa społeczeństwa polskiego, czyli tzw. klasa robotnicza, była jeszcze jakaś cząstka średniej warstwy (inteligencja) i garstka profesorów i docentów. I ci właśnie ludzie starali się utrzymać jeszcze we Lwowie polskość. We Lwowie można było spotkać ludzi w różnych strojach ZSRR - w kaukaskich czerkieskach i ludowym stroju huculskim, wielu Rosjan i część Żydów nosiło tzw. tłuste gabardynowe kurtki, wojskowe mundury z naramiennikami (bez gwiazd) i bez nich, chodzili w strojach kolejarskich, morskich i robotniczych. Na głowie nosili kaszkiety, czapki z daszkiem (wojskowe), ubeckie tiubietiejki, a nawet tadżyckie czaimy (szmata owinięta dookoła głowy, jak w Indiach). W zimie nosili szynele wojskowe bez naramienników, kufajki, na głowie papachy lub kołchozowe czapki-uszanki, na nogach robocze buciki i buty żołnierskie, nosili też jakieś buszłaty i burki (nie wiem nawet jak to po polsku wytłumaczyć). Takie stroje nosili przeważnie przybysze z głębi Rosji, Kazachstanu, wschodnich terenów Ukrainy, Białorusi, Azji Środkowej, Kaukazu, którzy we Lwowie stanowili większość obywateli. Kultura ich była na niskim poziomie, a ubranie robotniczo-kołchozowe. Wielu Rosjan (nazywano ich „kacapami") i część Żydów nosiło długie brody. Niektórzy Żydzi na głowach nosili czapeczki, tzw. kipy. W lecie można było spotkać 214 Stefania Moczajło niektórych Rosjan w koszulach - kosoworotkach (strój narodowy). Ukraińcy ze wschodniej Ukrainy z reguły mieli za żonę Rosjankę. Te z miast to mówiły tylko po rosyjsku. Rosyjskim posługiwali się, wszyscy Ukraińcy lewobrzeżnej i południowej Ukrainy, i tylko wiejscy Ukraińcy z prawobrzeżnej Ukrainy (a i to nie wszyscy) posługiwali się jakimś surogatem: z każdych 10 słów, tylko 3-4 słowa były ukraińskie. Wiele było tłustych kobiet, szczególnie z obwodu winnickiego i chmielnickiego. A władzy i ustrojowi radzieckiemu to wschodni Ukraińcy byli wierni jeszcze więcej niż Rosjanie. Było ze wschodu i wiele takich kobiet, że ciężko było określić czy to kobieta, czy mężczyzna. Ponad 80 proc. przybyszów do powojennego Lwowa było miejskiego pochodzenia. Żaden z nich nie miał najmniejszego pojęcia o przedwojennym polskim Lwowie i jego kulturze. Było wielu żebraków proszących o pieniądze na ulicach, koło cerkwi i kościołów. Wszędzie we Lwowie można było zobaczyć inwalidów bez ręki, bez nogi czy bez obydwu rąk, nóg. Potem okazało się, że ich sprowadzili z Moskwy i Leningradu do innych miast (a do Lwowa najwięcej), żeby swoim brzydkim wyglądem nie psuli widoku i krajobrazu Moskwy i Leningradu. Wszystko to uczyniło Lwów żebrackim miastem i hańbiło jego europejską kulturę. Ale wiele kobiet, mieszkanek Lwowa, nosiło takie ubrania i nakrycia głowy, że ciężko było zrozumieć czy to strój z przedwojennego Lwowa, czy już przyniesiony do Lwowa przez mieszkanki Moskwy, Leningradu, Kijowa, Odessy, Krymu czy republik nadbałtyckich, których też niemało było we Lwowie. Ludzie z tych miejscowości, a także z Zakarpacia mieli o wiele wyższą kulturę, jak pozostali przybysze i po prostu razem z rdzennymi Ukraińcami Lwowa wspierali i pomagali Polakom w ochronie przedwojennej kultury Lwowa. Na ulicach i podwórkach bawiło się dużo dzieci różnych narodowości w różne gry i zabawy, między sobą dzieci rozmawiały po rosyjsku i ciężko było zrozumieć czy te gry i zabawy małych dzieci i wyrostków są jeszcze z przedwojennej Polski, czy już przyniesione ze wschodu. W stołówkach, kawiarniach i restauracjach podawano już dania różnych narodów ZSRR - syberyjskie pielmienie, rosyjski kwas i bliny, uzbecki płow, mołdawską mamałygę i in. I tak powstały we Lwowie mieszane tradycje, kultury, języki, obyczaje: stare - uchronione z polskich czasów i nowe - przyniesione ze wschodu. Mimo skromnego życia lwowian, sklepy za Stalina i Chruszczowa były przepełnione towarami spożywczymi, przemysłowymi, meblarskimi (były nawet meble z Egiptu), jubilerskimi, futrzanymi, odzieżowymi, obuwiem. Co chciałam wtedy kupić w sklepie, to wszystko było, nawet czarny i czerwony kawior, czerwony szampan, banany, mandarynki, pomarańcze, daktyle, wiele towarów zagranicznych, w tym i z Chin, Korei, Albanii. Wielki był wybór ryb, mięsa, wędlin, drobiu, kiełbasy. A jaka smaczna była kiełbasa krakowska po 3 ruble 30 kop. za 100 gr (według reformy pieniężnej z 1961 r. to 33 kop.). Za 1 rubla (według 1961 r. 10 kop.) na rynku można było kupić jabłek na 3 dni. Za L. Breżniewa sklepy były już ubogie w towary. Stefania Moczajło 215 Nie było jeszcze wielkiego budownictwa mieszkaniowego i okolice Lwowa były czarujące, pełne sadów i ogrodów. Dzielnice Lwowa jeszcze utrzymywały swoje odmienne obyczaje i tradycje - Lewandówka, Kleparów, Brzuchowice, Gołosko, Zboiska, Zniesienie, Łyczaków. Do domów na podwórka przychodzili kataryniarze i wołali: „naprawiam wiadra, rondle, czajniki, naostrzę noże, nożyczki" lub „zbieram stare szmaty, ubranie". Przychodzili ze swoimi narzędziami pracy, z instrumentami muzycznymi, grali i śpiewali rosyjskie melodie, polskie, ukraińskie. Chodził też jeden kataryniarz z katarynką i kobietą (w 1958 r. widziałam ich ostatni raz. On grał na katarynce, a ona śpiewała). Tak jak w latach 40-tych w całym ZSRR była bardzo popularna i śpiewana odeska rosyjska piosenka, tak i we Lwowie w latach 50. bardzo popularna była polska piosenka „Cicha woda brzegi rwie, w jaki sposób, któż to wie". Przez całe 50. lata była śpiewana przez cały Lwów w domach, na ulicy, tańcach, w koncertach, kawiarniach i restauracjach. Żadna inna piosenka nie miała we Lwowie takiego sukcesu. Popularne były i polskie piosenki „Umówiłem się z nią na dziewiątą" i „Na ulicy Kołłątaja biła baba policjanta", a także inne słynne przedwojenne polskie piosenki lwowskie. Grano je na weselach, w kawiarniach, restauracjach. Ale z biegiem czasu grano je coraz rzadziej i w końcu one zniknęły, a może były zabronione. Ostatni raz słyszałam w 1965 r. na weselu w naszym domu, kiedy to pan Piotr, stary skrzypek - Ukrainiec, rodem spod Oleska (z 70 km od Lwowa), nagrywał melodie polskich lwowskich piosenek. W 1954-55 r., na wezwanie N. Chruszczowa młodzież z całego ZSRR jechała do Kazachstanu, na Sybir, Ural „do oswajania ziem ugornych" (tzw. odłogi, po ros. „calina"). Ze Lwowa też wyjechało dużo młodzieży, w tym i Polaków. Tylko z okolicznych domów wyjechało 5 Polaków. W 1956-57 r. we Lwowie były bardzo wielkie pogrzeby dwóch zabitych milicjantów - st. lejtienanta Szkuropatowa (1956 r.) i sierżanta N. Jegorowa. Tłum ludzi był od ul. Kołłątaja aż do cmentarza Janowskiego. Jesienią 1956 r., pamiętam, ul. Łyczakowską jechało wiele samochodów z żołnierzami, ludzie mówili, że oni jadą na Węgry, do stłumienia buntu. Wtedy jeszcze uczciwi byli różni kierownicy, naczelnicy, urzędnicy, milicjanci, lekarze i łapówki nie brali. Łapownictwo przyszło już za Breżniewa, ale z jego śmiercią nie odeszło. Było dużo kin, kilka z nich letnich. Filmy radzieckie lat 50. to prawdziwa sztuka kinematografii. Kina, stadiony, hale sportowe były wtedy przepełnione, potem ludzie długo omawiali to, co zobaczyli. Pamiętam, wielkie wrażenie na widzach wywarł białoruski film „Czerwone liście". Pokazano tam słynny proces sądowy w Wilnie z 1936 r., kiedy to zachodniobiałoruski komunista strzelił w gmachu sądu do prowokatora. Wtedy po drugich latach przypomniałam sobie jak wyglądały polskie wojskowe i policyjne mundury. Restauracje „Inturist" (d. „George'a"), „Pierwomajski" (d. ,3ristol") i „Moskwa" (d. „PAX"), były pełne klientów. Pracowali tam jeszcze dawni polscy 216 Stefania Moczajło przedwojenni kucharze i kelnerzy i każdy chciał być obsługiwany przez takiego kelnera. We Lwowie, w latach 50. było dużo artieli (spółdzielni) zrzeszających chałupników i rzemieślników różnych gałęzi, które były całkowicie w rękach Żydów, ale produkowały towary spożywcze i przemysłowe bardzo wysokiej jakości. Pracowało tam wielu wspaniałych fachowców z czasów polskich i carskich. Każdy kierownik zakładu, fabryki, artieli, zarządu mieszkalnego chciał i przyjmował różnych fachowców, przede wszystkim tych, którzy ten zawód zdobyli wcześniej i pracowali jeszcze w polskich czasach. Do domów przychodziły kobiety wiejskie z mlekiem. Do naszego domu przychodziła p. Marta ze wsi Barszczowice z mlekiem w żelaznej bańce i w ciągu kilku minut było ono sprzedane, było lepsze od zakładowego. Na noc, w wielu domach z dawną, polską tradycją, bramy zamykano. Po ulicach jeździły radzieckie samochody moskwicz, pobieda, przedwojenne polskie zdobyczne niemieckie auta, polskie przedwojenne tramwaje, końskie podwody i bryczki, jeszcze jeździły karety pogrzebowe. Ale prawdziwą pańską karetę widziałam we Lwowie w 1950 r. Po nocach reflektory na niebie szukały samolotów - szpiegów. Na Wysokim Zamku kilka razy były ćwiczenia wojskowe, rdzenni Ukraińcy Lwowa używali w swym języku dużo słów polskich i niemieckich. I sąsiedzi byli wtedy bardzo życzliwi. Na przykład zima, mróz, mąż gdzieś poszedł z kluczami od mieszkania; ty stoisz i czekasz, aż tutaj obowiązkowo ktoś z sąsiadów zaprosi cię do domu na gorące mleko i chleb z miodem. Taki był obraz Lwowa lat 50. Legendy rynku Centralnego W lutym 1958 r. na zawsze rozstałam się ze swoim mężem. Był niezdolny do żadnej pracy, prócz stróża, a i z tej bez końca był zwalniany. Tylko pił, robił bójki, kłótnie i awantury. W czasie jednej kłótni, na złość mnie spakował swoją walizkę i wyjechał na wschód. Źle mu tam było, ale na powrót nie miał pieniędzy i tak bez sądu rozstaliśmy się. Zmarł w 1974 r. w wieku 70 lat. Utrzymać siebie i troje dzieci było ciężko. Żadnej pomocy jako matka wielodzietna od państwa radzieckiego nie miałam, a i co mogła zmienić ta pomoc, 15-20 rubli na rok. Dostać pracę nie mając zawodu było ciężko, a i z pracy było ciężko się wyżywić. Musiałam, jak i wiele innych, biednych, wielodzietnych matek zająć się handlem, inaczej umarłabym z głodu. Handlowałam różnymi towarami deficytowymi, w tym i drożdżami, które kupowałam w sklepie czy u wychodzących z pracy robotników fabryki drożdżowej. Kupowałam po jednej cenie, a sprzedawałam na rynku Centralnym przy pl. Teodora po wyższej. Taki handel (po radziecku „spekulacja"), wymagał wielkiego mistrzostwa. Trzeba było wiedzieć jaki towar jest deficytowy, strzec się grupy operacyjnej milicji, która była na każdym rynku, tajniaków, donosicieli, drużynników (tzw. członkowie DND - odpowiednik ORMO w PRL). Kilka razy milicjanci przeszukiwali moje mieszkanie. Niejednokrotnie miałam Stefania Moczajło 217 mandaty karne, wiele razy musiałam towar wyrzucić. Kiedy niosłam towar z fabryki drożdżowej, starałam się do Lwowa dojść przez las (w zimie w lesie głęboki śnieg), inaczej na drodze mógł mi zabrać samochód milicyjny. Łowić „spekulantów", chodzić po mieszkaniach z przeszukaniami, także łowić Polaków z Polski, którzy coś do Lwowa przywozili na handel i robotników z zakładów spożywczych - to była ulubiona robota radzieckiej milicji. Szczególnie w niemiłosierny sposób zwalczano „spekulację" (a także religię) za czasów N. Chrusz-czowa. Każdy nieznany człowiek mógł mi zabrać towar, chwycić za rękę i zawołać milicję, ale to się zdarzało rzadko. Rynek Centralny w latach 1939-1961 był całkiem w rękach polskich. Królowali i rządzili na nim Polacy: Pietryk, Poldek, Partyka, Stach, Dziunek, Jan Konik, Juras i kobiety: Kaśka, Krzyśka Indrykowa, Masalska zwana „Szwajcarką", Julka Krzywa (miała krzywe nogi, stąd takie przezwisko), Karolka, Kazika (od imienia Kazimiera), Kuziowa, Wanda Chomi-ca i ja. Irka Masalska lata 1939-1945 r. spędziła w Szwajcarii na emigracji, a jej mąż pracował jako szwajcar w hotelu i nie mógł zrozumieć czy przezwisko „Szwajcarka" odnosi się do Szwajcarii czy od zawodu męża. Jan Konik żyje we Lwowie od 1934 r. W 1914 r. jego rodzina zdążyła uciec przed inwazją rosyjską i była ewakuowana do Austrii, tam w Wiedniu, w 1916 r. J. Konik się urodził. W 1936-1945 r. pracował na tym rynku jako placowy (także i za Niemców jako platzmeister w 1941-1944 r.). To, że żydowska synagoga przy ul. Węglanej ocalała z czasów wojny, jest i jego zasługą. W 1945 r. sowieci zwolnili go z tej pracy, a w 1955 r. on został bez nogi. Dzięki jednemu Polakowi, który był kierownikiem jednego z wydziałów w woj. zarządzie ubezpieczeń społecznych, Jan dostał dobrą emeryturę, zaliczyli mu lata pracy za Niemców do stażu. Pamięta każdy dzień niemieckiej okupacji Lwowa i może wiele opowiedzieć. Ze „Szwajcarki" to zawsze się śmiali, tyle lat była w Szwajcarii i po co było tutaj wracać. Wszyscy ci Polacy - to prawdziwa legenda rynku Centralnego (niektórzy jeszcze handlowali do 1939 r.). Na tym rynku handlować pozwalali tylko Polakom. Nawet, kiedy w czasie przesiedlenia w 1957-1959 r. Polacy w większości wyjechali do Polski, oni dalej ten rynek trzymali w swoich rękach. Ale i my też między sobą, kłóciliśmy się o klienta, a w 1958 r. Wanda Chomica (żyje do dziś, ma 90 lat), to nawet na mnie tajemnie nasłała milicję, miałam w domu przeszukanie, ale zdążyłam zniszczyć towar, inaczej siedziałabym w więzieniu. Ale i Chomica nie miała szczęścia. Dawno zmarł jej mąż - Rosjanin, a z 9 dzieci do dziś żyje 2. W 1961 r. rynek Centralny był przyłączony do rynku Nowego, który istniał już od 1954 r. w miejscu dawnego starego cmentarza żydowskiego. Oba rynki przyjęły wspólną nazwę - Centralny, ale tam już byli miejscowi królowie i rządcy, a z czasem to królestwo i rządzenie całkiem zanikło. My, kobiety - Polki, znalazłyśmy tam sobie miejsce, niektóre przeszły na rynek Halicki i Prywokral-ny (niedaleko głównego dworca). W 1977 r. Julka Krzywa na stałe wyjechała na wyspę Sachalin. Kiedyś zapytano ją: „Julko, czego masz takie krzywe 218 Stefania Moczajło nogi?", - ona odpowiedziała: „kiedy byłam młoda, to bardzo wiele tańczyłam na tańcach". Dziś z tych handlarzy lat 50. rynku Centralnego tylko ja i Marijka Kuziowa jeszcze handlujemy. Wśród dzisiejszych handlarek też jest niemało Polek. Teraz Kuziowej wszyscy zazdroszczą. W czasie wojny ona była wywieziona na roboty do Niemiec, tam się poznała ze swoim przyszłym mężem, rodem ze wschodnich terenów Ukrainy. Teraz oboje mają otrzymać z Niemiec rekompensatę pieniężną. Potem w latach 60., 70., kiedy zmarło wiele handlarek - Polek, Ukrainek, Białorusinek, Rosjanek, to o niektórych z nich mówiono - ta była agentem NKWD, a ta NKGB, KGB, a ta gestapo, a ta milicji, a ta wszystkich placówek po kolei. O Julce mówiono, że była agentem gestapo i wydawała Niemcom członków AK, a zdemaskowana, uciekła do córki na Sachalin. Ale ile tutaj jest wymysłu, a ile prawdy, to już trudno powiedzieć. Ale o Stachu, to ktoś niegdyś powiedział, że w czasie wojny on był donosicielem do niemieckiej Kripo, a potem radzieckiej milicji. Lata 60., 70., 80. W żadnej z placówek, gdzie pracowałam do 1952 r., nie uchroniło się archiwum i mój staż pracy nie był potwierdzony. Nawet w kołchozie im. Kirowa w Mazuninie archiwum z lat 1930-51 nie ocalało, a dokument, który otrzymałam po wyjeździe stąd, to na wsi Smolarnia wyrzuciłam na rozkaz matki. Ale potem żałowałam, bo więcej takiego wspaniałego dokumentu, jak ten z Mazunina nie mogłam już dostać. W czasie ostatniego przesiedlenia do Polski w 1957-59 r. nie wyjechałam; ja i mieszkanka sąsiedniego domu Polka Stanisława Grabowińska zostałyśmy. Staszka Grabowińska i jej mąż na 100 proc. byli Polakami, pobrali się za Niemców i do samej śmierci w latach 80. mówili tylko po polsku, mieli prawdziwie polskie twarze i troje dzieci. W czasie tego ostatniego przesiedlenia, do Polski wyjechało dużo Rosjan, Ukraińców, Żydów, Białorusinów, a nawet ludzi kaukaskiej i środkowoazjatyckiej narodowości, którzy w małżeństwie byli z Polakami. W 1961 r., w wieku 37 lat zaczynałam pracę od nowa, w latach 1961-62 pracowałam w szkole, w latach 1962-69 w zakładzie do regeneracji kineskopów telewizyjnych. Tutaj była wspaniała załoga, na 8 marca zawsze dostawałam dyplomy honorowe, a na dzień urodzin jakiś prezent za 10 rubli. W latach 60. we Lwowie znów były trzy głośne sprawy, o których mówił cały Lwów. W 1963 r. wielki proces sądowy. Główny księgowy szpitala psychiatrycznego Kitajgorodzki kierował w tym szpitalu jeszcze i podziemnym wydziałem wyrobów skórzano-galanteryjnych, i dostał karę śmierci. W 1964 r., za nadużycie służbowe KGB i milicja przyszli do domu aresztować pierwszego sekretarza lwowskiego miejskiego komitetu partii Owsiannikowa, ale ten popełnił samobójstwo. W 1968 r., koło rzeki Pełtwi znaleziono trupa, pokazano w telewizji, potem okazało się, że był to były członek Armii Krajowej. W latach 50., 60. spotykałam we Lwowie dawnych mieszkańców wsi Łaszki - Marię Szenderę, Felcownicza i W. Seredę (ci dwaj ostatni to dziś docenci Politechniki Stefania Moczajło 219 Lwowskiej). Z Polaków wsi Łaszki, we Lwowie spotykałam Tuczka, Marciaka, Gródka. Grodek mieszkał w Tarnopolu. Za skradziony u niego, jako milicjanta radzieckiego pistolet w 1940 r., odsiedział w więzieniu 5 lat zamiast 10, ale do Polski nie powrócił. W 1959 r. przyjechał do Łaszek, ktoś go rozpoznał, zawołał innych chłopów i już biegł za nim tłum ludzi. Ale zdążył wsiąść w przejeżdżający obok autobus i tak się uratował. W. Sereda, to syn tego N. Seredy, co w 1939-1941 r. był naczelnikiem gminy Łaszki. W 1967 r. gościła u mnie córka brata mojej matki - Irena, w 1968 r. byłam i ja w Polsce - w Łaszkach, Łańcucie, Jarosławiu, Rzeszowie. Po naszym gospodarstwie nie ma śladu, a klasztor żeński w Moszczanach k/Łaszek był zamieniony na szpital psychiatryczny. Potem w Polsce byłam jeszcze w 1970, 1977, 1987 roku. Od 1970 r. pracowałam w kawiarni „Pingwin", obok teatru operowego. Tam nieźle zarabiałam, ale na utrzymanie trojga dzieci było to za mało i bez przerwy po pracy, i w wolne dni musiałam handlować. Dzieci moje były trudne, szczególnie syn i starsza córka, które całkiem wdały się w męża. Bez końca mieli niepowodzenia w miłości i w pracy, którą często zmieniali. Syn też uczył się na Lwowskim Uniwersytecie, ale porzucił, mówił, że nie ma talentu. Bez końca z nimi miałam kłótnie, odebrało mi to wiele nerwów i zdrowia. Współżyć w tym malutkim mieszkaniu dzieciom było ciężko, one bez końca między sobą biły się, kłóciły i często musieli interweniować sąsiedzi i milicja. Syn wiele razy miał szansę coś osiągnąć, ale nie skorzystał z tych szans, może i naprawdę nie ma zdolności. Nie założył też rodziny, bo miał tylko dziewczyny i z braku mieszkania, z żadną z nich do wesela nie doszło. W czasach radzieckich, syn zebrał ogromne pieniądze, za które można było kupić kilka dobrych samochodów, ale wszystkie pieniądze odkładał do banku na książeczkę oszczędnościową. Dość pieniędzy na tej książeczce miałam ja i starsza córka. Ale w latach 90. wszystkie nasze oszczędności przepadły. Teraz to od nowa zebrać takie pieniądze jest dla nas już niemożliwe, a i nie ma z czego. Syn i starsza córka, w dzisiejszych warunkach rynkowych nie mogą się odnaleźć, nic im nie idzie. Ale chociaż u mnie nie proszą pomocy, ja u nich również. Lepsze jest życie młodszej córki, która nieźle daje sobie radę w tych czasach. Jej mąż, a mój zięć też jakoś sobie daje radę, jest dobrym człowiekiem, wszystko potrafi zrobić i ma pracę taką, że mogą się wyżywić. Ich córka Krystyna (moja wnuczka) jeszcze uczy się (w 10 klasie). Uczy się bardzo dobrze. Może chociaż ona wyjdzie na ludzi. Młodsza córka czasem daje mi jakieś pieniądze, ale to kropla w morzu potrzeb. Mam jeszcze 2 wnuczki: starsza Jolanta ukończyła uczelnię handlową, ale siedzi na utrzymaniu matki (mojej starszej córki), Anna (córka mojej młodszej córki) zdobyła zawód fry-zjerki, ale nie pracowała w tym zawodzie. Wyszła za mąż za Polaka z miasta Zabrze, ale szybko doszło do rozwodu z winy męża. Teraz ona mieszka w Italii i chce wyjść za mąż za Włocha, z którym jest dawno w przyjaźni. Znajome zobaczywszy mnie na bazarze dziwią się, gdzie są te moje dzieci, że muszę 220 Stefania Moczajło w tym starym wieku dalej zajmować się handlem. Osobiście uważam, że nie dzieci są winne, którym w tych nowych czasach też jest ciężko i one nie mogą wziąć mnie na swoje utrzymanie. Przecież w Europie (a szczególnie na Zachodzie) emeryt ma dobrą emeryturę i nikt z dzieci nie musi ich utrzymywać. Syn Aleksander żałuje, że kiedy to w latach 70-80. on bardzo dobrze zarabiał, musiałam dalej handlować. A mogłabym wtedy odpocząć od handlu. Otóż dzisiaj ja, syn i starsza córka ledwo wiążemy koniec z końcem. W 1981 r., mając 20 lat stażu pracy (od 1961 r.) poszłam na emeryturę. Odznaczono mnie medalem „weterana pracy". Kierownik naszej kawiarni M. Goldenberg w 1983 r. stanął przed sądem i za przywłaszczenie ogromnej sumy pieniędzy otrzymał karę śmierci. Dzieci to już są dla mnie bardzo życzliwe, na urodziny to nawet mi dają prezenty, ciągle martwią się o moje zdrowie. Taka życzliwość dzieci to najlepszy prezent. Młodsza córka to zawsze była dla mnie dobra. Odpowiedzi na pytania stawiane przez organizatorów konkursu. 1) Moi dziadkowie po ojcu i matce byli biednymi ludźmi. Nasza rodzina była też biedna. Mimo to, w 1928 r. ojciec wybudował nowy, drewniany dom, a po 1935 r. nasze życie układało się coraz lepiej. Ojciec i matka, pracując u bogaczy coś tam zarabiali. Prócz tego, ojciec robił dobre meble, które miały popyt. Potem zaczęłyśmy ja i siostra Anka pracować. Przed wojną 1939 r. mieliśmy już 2 hektary ziemi, 2 krowy, 2 konie, świnie, owce i drób, przy domu sad. Wojna 1941 r. uratowała nas od wysiedlenia na Wschód, ale cały majątek straciliśmy i dotychczas nie otrzymaliśmy odszkodowania, ale nigdy po to odszkodowanie nie zwracaliśmy się do żadnej instytucji. Po wojnie, już w ZSRR swoje życie zaczynałam od nowa, od ubóstwa. W latach 50., 60. byliśmy tak biedni, że nawet sąsiedzi nie uważali nas za ludzi. W latach 70., 80., nasze życie jak na te czasy było dobre. W końcu 1989 r. mieliśmy już kupę pieniędzy, które w czasie inflacji lat 90. wszystkie przepadły i nikt ich nie zwróci. Zostaliśmy znów biedni, zarobić od początku już nie ma sił, zdrowia, jestem już stara i nie ma z czego. W latach 80. miałam 55 rubli emerytury, za które można było wyżyć. Od grudnia 2000 r. mam znów 55 grywni emerytury, za które wyżyć się nie da. Gdyby nie ten handel, to już zmarłabym z głodu. Ale dzisiaj coś zarobić na bazarze jest bardzo ciężko. Handluje już więcej jak pół Lwowa, popytu na towary prawie nie ma. Teraz już jesteśmy nie „spekulanci" a „przedsiębiorcy". W 1993 r. jakaś gazeta to nawet przeprowadziła z nami wywiad, bo my najlepiej orientujemy się w rynku. Ale żeby dzisiaj zarobić 2 grywni, trzeba na bazarze spędzić cały dzień, a kiedyś to za 2-3 godziny zarobiłeś 10 rubli i szedłeś do domu. Wydarzenia roku 1941 i 1991 roku mojej rodzinie nie wyszły na korzyść. I w 1941 r. i w 1991 r. wszystko straciliśmy. W biedzie zaczynałam swoje życie, w biedzie muszę i umrzeć. 2) W życiu społecznym nigdy nie uczestniczyłam i nikt mi pracy społecznej nie proponował. Gdybym nawet w czasie wojny coś wiedziała o armii Andersa czy Berlinga, to i tak nie mogłam wstąpić, ponieważ nie miałam u kogo Stefania Moczajło 221 zostawić brata Michała (ur. 1931 r.), który ze mną był ewakuowany. Przerzucić mnie do Polski na spadochronie, jako wywiadowczynię czy łączniczkę nikt mi też nie proponował, chociaż dobrze znałam język polski i trochę niemiecki. A już kiedy miałam troje dzieci, to w ogóle nie było na to czasu, wszystkie siły koncentrowałam na tym, żeby dzieci nie były głodne i były ubrane. Żadnych organizacji i placówek polskich we Lwowie w latach 1947-1987 r. nie było. Gazeta polska „Czerwony Sztandar", w 1952 r. przeniesiona została do Wilna. Po wyjeździe Polaków do Polski, w 1957-59 r. we Lwowie były tylko dwie polskie szkoły i dwa polskie kościoły, i Polski Teatr Ludowy. Chciałam wstąpić do Polskiego Towarzystwa Ziemi Lwowskiej, które działa od końca lat osiemdziesiątych, ale z moim ubóstwem niechętnie mnie tam przyjmowano i zrozumiałam, że tam jestem niepotrzebna. Wrogiego do siebie stosunku, jako do Polki nigdy nie zauważyłam. Nie widziałam i nie spotykałam wrogiego stosunku do Polaków (tzn. na wielką skalę) ludności niepolskiej; czasem było coś tam powiedziane przez pojedyncze osoby. Niechęć do Polaków zauważyłam u ludności niepolskiej w 1967 roku, kiedy był mecz piłkarski „Dynamo" Kijów - „Górnik" Zabrze. Mecz był w Zabrzu i trochę pobito tam piłkarzy „Dynamo". Antypolskie rozmowy były kilka dni, a potem ucichły. A na miejscowych Polaków ze Lwowa, to i wtedy nie było złości. Otóż ja, również inni Polacy ze Lwowa w czasach sowieckich w miejscu pracy, w domu (kamienicy), w życiu codziennym, nie mieli do siebie wrogiego stosunku. 3) Kariery zawodowej nie zrobiłam, chociaż ja i moje dzieci mieliśmy ku temu wiele szans, ale nie skorzystaliśmy. Wg spisu ludności przeprowadzonego w 1959 r., już po ostatnim przesiedleniu Polaków do Polski, we Lwowie na 410 000 mieszkańców, było 41 000 Polaków (10 proc), a w województwie lwowskim mieszkało 59 000 Polaków, ale nigdy nie spotykałam Polaków na wysokich stanowiskach kierowniczych, również i wśród deputowanych różnych szczebli. Nigdy nie byłam żadnym agentem milicji, prokuratury, organów bezpieczeństwa, seksotem (nieetatowy „tajny współpracownik"), donosicielem. Nie byłam też pochlebcą, nie płaszczyłam się przed kierownikami w pracy. Nawet gdy u mnie klient kupował towar i dał mi więcej pieniędzy jak trzeba, to resztę zwracałam, bo wiem, że cudze pieniądze szczęścia nie dają. Zarobionych pieniędzy nie traciłam na pijatykę, bo wiedziałam, że mam troje dzieci. Kontakt z Polską miałam przez miejscowych Polaków, zawsze rozmawialiśmy, kłóciliśmy się po polsku i przekazywaliśmy jeden drugiemu nowości z Polski. Do dziś chodzę do polskiego kościoła. Po likwidacji grecko-katolickiej cerkwi, wielu Ukraińców chodziło (i do dziś niemało chodzi) też do polskiej katedry. Byłam w Polsce w 1968, 1970, 1977 i 1987 roku. Chodziłam do jedynego we Lwowie Polskiego Teatru Ludowego, na występy polskich artystów estrady. Często i przez lata kupowałam i prenumerowałam polskie czasopisma i gazety „Kobieta i Życie", „Przyjaciółka" i „Panorama", „Trybuna Ludu", „Życie Warszawy". Syn to nawet prenumerował „Czerwony Sztandar" z Wilna, czasopisma „Żołnierz Wolności", a w 1976 roku nawet i „Łowiec Polski". W latach 222 Stefania Moczajło Stefania Moczajło 223 I 1981-1990 roku miałam antenę odbierającą polski program telewizyjny, do dziś słucham 1 programu Polskiego Radia. Żyłam w latach, kiedy polskie pałace, zamki, kościoły rabowano i zamykano. Prawie wszystkie polskie kościoły były zamienione na składy (głównie materiałów budowlanych). Rabowano polskie pomniki i grobowce na cmentarzu Łyczakowskim i coraz uboższy stawał się ten cmentarz. Doszło do tego, że przybysze ze wschodu zamiast nagrobków, stawiali tam jakieś czerwone trójkąty z czerwonymi gwiazdami. Widziałam jak były burzone polskie pomniki króla Jana Sobieskiego, F. Smolki, A. Gołuchowskiego, A. Fredry, K. Ujejskiego, Jabłonowskiego. Z każdym rokiem Lwów coraz bardziej podupada, aż w 1969 r., kiedy odprowadzałam gościa z Polski, na Dworcu Głównym jeden Polak z Polski rozmowę ze mną zakończył słowami: „Boże, co oni zrobili z tego Lwowa". Jedni za drugim i Polacy pozbywali się swoich pięknych mieszkań. Jedni wyjechali do Polski, inni trafili na wschód, inni do łagrów lub więzienia. W czasach stalinowskich, wsadzić Polaka lub całą polską rodzinę do łagru, więzienia, wysłać na Sybir - nie było problemem, gdy ci posiadali dobre mieszkanie z drogim wyposażeniem. Ciężej już to było zrobić za Chruszczowa. Ale i wtedy, przy pomocy różnych gróźb, kłamstw, oszustw to się udawało. Znam wiele takich przypadków. Jednemu oficerowi KGB (było to w 1955 roku) podobało się wielkie mieszkanie ze wszystkimi wygodami starej, samotnej Polki. Na Polkę napisano meldunek (może to zrobił ktoś z krewnych czy znajomy tego oficera na jego rozkaz), że zajmuje się ona antyradziecką działalnością. Jeszcze wieczorem spacerowała z pieskiem w parku, a już rankiem przyszedł do niej ten oficer z nakazem rewizji, jeszcze jeden oficer z KGB, pracownik prokuratury, dwaj milicjanci z tej dzielnicy mieszkalnej i dwaj świadkowie (tzn. poniatyje). Przeszukujący oficer zagląda do szafy i żeby nikt nie zauważył, kładzie do jej ubrania pistolet. Potem już, żeby wszyscy widzieli ten pistolet, wyjmuje i mówi: „spójrzcie, ona ma pistolet". Obecni potwierdzają ten fakt i Polka idzie do więzienia, a kagiebista pisze do rady miejskiej podanie o to właśnie mieszkanie, które się zwolniło i dostaje je z pięknym wyposażeniem, dywanami, zabytkowymi meblami, obrazami, drogimi naczyniami. Przy pomocy oszustwa, pozbyła się swego mieszkania z wyposażeniem i pani Marysia (wszyscy mówili, że jej ojciec kiedyś był dyrektorem teatru miejskiego we Lwowie, ale miała szczęście, że chociaż nie trafiła do więzienia). Kilka lat mieszkała na strychu, aż w latach sześćdziesiątych, pięciokrotny deputowany rady miejskiej Wasilij Szuszkow (Rosjanin rodem z obwodu gorkowskiego), przeniósł ją do maleńkiego mieszkanka. U p. Beresteckiej przeszukanie było dwukrotnie. Pierwszy raz nic nie znaleźli. Śledczy pretendował do jej mieszkania, zażądał powtórnego przeszukania i za drugim razem już coś jej podrzucili. Miała szczęście, że dostała mało, ale mieszkania z wyposażeniem pozbyła się, potem mieszkała w jednej szkole, gdzie był pokój dla dozorcy. Jedna z handlarek rynku Centralnego, Kaśka Ugolkowa (za męża miała Białorusina) też straciła swoje mieszkanie. Aresztowano ją za handel, obrazę milicjanta - Żyda i za śpiewanie w języku ukraińskim „kołomyjki" (odpowiednik rosyjskiej czastuszki): „człowiek pyta Nikitę Chruszczowa, gdzie są twoje oczy, Iwany uprawiają ziemie ugorne, a Żydzi odpoczywają w uzdrowisku w Soczi". Po wyjściu z więzienia, już z niego nie wyłaziła, często tam wracała. W ZSRR, człowieka który chociaż raz był w więzieniu czy szpitalu psychiatrycznym, drugi raz tam wsadzić było bardzo lekko, szczególnie gdy ta osoba była samotna. Czy był chociaż jeden Polak czy polska rodzina, posiadająca piękną willę w latach 1939-53 i żeby szczęśliwie oni te lata przeżyli, i nikt się do nich nie przyczepił? Jestem przekonana, że nikomu się to nie udało. Chciwi polskich mieszkań samotnych Polaków byli również i milicjanci. Oni też śledzili takie samotne osoby, które miały dobre mieszkanie i które można było wsadzić do więzienia czy szpitala psychiatrycznego. Na ul. Słonecznej, już w latach siedemdziesiątych był wypadek, kiedy do więzienia za pasożytnictwo trafił młody Polak (jego ojciec i matka - oboje Polacy, w tym czasie już siedzieli w więzieniu). Milicjant i pracownicy zarządu mieszkalnego już przyszli otworzyć drzwi i osiedlić tam milicjanta pochodzącego ze wsi z jego rodziną. Ale w obronie Polaka stanęli wszyscy mieszkańcy domu, trzy dni była kłótnia, ale milicjantowi nie udało się zdobyć tego mieszkania. Polacy po wyjściu z więzienia wrócili do swego domu. Za Stalina łatwo było i miejscowemu Ukraińcowi przykleić nalepkę banderowca, wsadzić do więzienia czy wysłać na wschód i zabrać jego mieszkanie. Dziś na rynkach Lwowa, w komisach, handlują antykami. Wiele z tych cudownych mebli, obrazów, książek, naczyń stołowych, zegarów, luster itd., to prawdziwe dzieła sztuki. I większa część tych dóbr pochodzi właśnie z mieszkań ograbionych Polaków. W sklepie księgarskim przy ul. Teatralnej, w 1996 roku widziałam polski order Virtuti Militari najwyższego stopnia - też kiedyś należał do jakiegoś słynnego Polaka ze Lwowa. Miałam szczęście, że mój mąż w 1951 roku wymienił mieszkanie 32 m2 (pokój 20 m2, kuchenka 12 m2) na 19 m2, inaczej jakiś milicjant nie mający mieszkania, mógłby mnie wsadzić do więzienia za handel, dzieci oddać do sierocińca i zająć moje mieszkanie. A tak, na takie małe mieszkanie nie było chętnych. Polowanie na piękne mieszkania Polaków i osób innych narodowości, które były samotne, trwało do samego upadku władzy radzieckiej. Potem już, za Breżniewa majątek konfiskowano, a gdy był bardzo cenny, to był sprzedawany w specjalnym sklepie dla pracowników milicji, prokuratury, organów bezpieczeństwa, gdzie po bardzo niskich cenach oni kupowali dla siebie konfiskowane dobra. Ale Polaków, którzy stracili swoje mieszkania i dobra już po śmierci Stalina, było wielu. Zresztą, o tym już wiele razy pisano w różnych gazetach lwowskich. 224 Stefania Moczajło W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczęło się polowanie na Polaków z Polski. Tym razem była konfiskata towaru, który oni przywozili na handel do Lwowa i innych miast. Kiedyś spotkałam nauczycielkę, która w szkole uczyła mojego syna. Była już na emeryturze, ale pracowała jako nieetatowy milicjant, w specjalnej brygadzie do zwalczania polskiej spekulacji. Z nią był , mężczyzna. Zapytałam dokąd idą. - „Idziemy na polowanie" - odpowiedziała. Do nich przyłączyło się jeszcze dwóch milicjantów. Nie wiem, ile tego dnia upolowali Polaków, ale z tej „pracy" ona miała wielkie zadowolenie. Wiele z konfiskowanych rzeczy trafiało do niej, sprzedawała je później w komisach. Ale nie wyszło jej to na korzyść, bo pieniądze też odkładała w banku, które w latach dziewięćdziesiątych zjadła inflacja; w końcu ona zmarła, a jej mąż się powiesił. Na Polaków prócz konfiskaty, nakładano też mandaty, grzywny, konfiskowano im też samochody, że niby to przewozili w nich towar do „spekulacji". Znam jednego takiego byłego milicjanta, który dotychczas jeździ polskim polonezem, który on kupił w swoim milicyjnym sklepie za 1500 rubli. Żaden naród nie był ograbiony w tak drastyczny sposób, jak Polacy miejscowi i Polacy z Polski. Prócz tego, nad nimi najwięcej się znęcano, ich najczęściej poniżano. 4) Moje stosunki z ludnością ukraińską, rosyjską, czeską, żydowską i in. układały się różnie, w zależności od tego jaki był to człowiek - dobry, uczciwy, porządny czy taki, że nie warto było nawet się z nim przywitać, czy na niego patrzeć, na ogół też stosunki były dobre. Ale były wypadki i odwrotne. W domu przy ul. Słonecznej, gdzie kiedyś mieszkałam, żyła też polska rodzina Bójko. Koło rzeki Pełtwi mieliśmy działkę ogrodową. Całe lato mąż i dzieci pracowali na tej działce. Kiedy przywieźliśmy zebrane ziemniaki i warzywa do piwnicy, to w ciągu jednej nocy były skradzione przez Bojków. Ukradli nam także i nowe, piękne ubranie, które kupił mąż. Innym razem, w czasie nieobecności mojej i męża, kiedy w domu był tylko dwuletni syn, okradli mieszkanie i spowodowali pożar. Wszyscy myśleli potem, że to syn bawiąc się zapałkami zapalił je. Czy dwuletnie dziecko może wejść wysoko na szafę i stamtąd je zdjąć? W 1959 roku Bojkowie wyjechali do Polski, do Gliwic. Teraz z tej ekipy Bojków żyje tylko wnuczka Tereska, która ma już 50 lat, a także ich córka Irena, która została we Lwowie, wyszła za mąż za Rosjanina, ale syn i córka też mieli nieudane życie. Dziś oboje pracują w Italii. Wszyscy inni z tej wielodzietnej rodziny zmarli. W tym domu mieszkała jeszcze jedna polska rodzina (nie pamiętam nazwiska). Mąż Rafał i żona Stefka byli Polakami, mieli córkę Danutę. A nie miałam od nich spokoju. W 1963 roku wezwała na mnie milicję, miałam w domu przeszukanie. Chociaż w domu był towar, ale dwaj milicjanci nic nie znaleźli. Gdyby znaleźli, więzienia bym nie uniknęła. Obydwoje sąsiedzi byli młodsi ode mnie, ale Rafał zmarł w końcu lat sześćdziesiątych, a Stefania w 1986 roku. W tym domu mieszkało i inne polskie małżeństwo o nazwisku Skiba - Władysław i Zofia - krewni tej Stefki. Oboje byli wspaniałymi ludźmi, ale z więzienia nie wyłazili, trafiali tam na zmianę. Ostatni raz Zofia trafiła do więzienia Stefania Moczajło 225 w 1978 roku. Przed przeszukaniem śledczy - Polak mógłby z wieczoru ją uprzedzić: „schowaj babo swoje jubilerskie kosztowności (sprzedawała je Polakom z Polski), bo jutro przyjdą do ciebie z przeszukaniem". Ale nawet przez kogoś nie uprzedził. Zofia tym razem z więzienia wyszła w 1993 roku, a w 1996 roku zmarła. Potem za kradzież został zamordowany jej syn Ryszard i dziś tylko żyje syn Roman. Bojkowie, to przed wyjazdem narobili wiele długów. Chłopi z okolicznych wsi przynosili im owoce, warzywa, drób, mięso i inne towary. Bojkowie wszystkim obiecali zwrócić pieniądze, ale szybko wyjechali do Polski i chłopskie pieniądze przepadły. Dwaj synowie Bojków też siedzieli za kradzież. Był taki sędzia rejonowy - Olszański (żył w latach 1911-1971), był Polakiem z polskiej wsi w powiecie Kamionka Strumiłowa, woj. lwowskie. Potem był prezesem tego sądu. Mówił wyłącznie po rosyjsku, a wielu Polaków za drobnostki wsadził do więzienia. W 1972 roku przy pl. Bema 3 zmarła stara, samotna Polka. Nowy mieszkaniec przez okno jej rzeczy wyrzucał na ulicę. Widziałam wiele książek z czasów polskich i austriackich, polskie szkolne podręczniki z lat dwudziestych i trzydziestych, wiele fotografii ludzi w wojskowych mundurach, rodzinne zdjęcia, wiele rzeczy, które dziś uważano by za antyk. Bardzo żałuję, że nic z tego nie wzięłam do siebie do domu, ponieważ nigdy nie byłam amatorem cudzej własności. W 1936 roku, kiedy zmarła nauczycielka Stefania Piątkowska, jako pierwsi do jej domu przyszłam ja i ojciec, ale żeby sobie coś wziąć z jej rzeczy, to takie nam nawet do głowy nie przyszło. We wrześniu 1939 roku zarządca folwarku u Zamoyskiego - Jan Kaleta uciekając przed zbliżającymi się wojskami radzieckimi, dawał nam i innym służącym swoje dobra. Nie wzięliśmy nic z tych rzeczy, ani jednej krowy, świni, kozy, owcy czy konia. Dodatek Tomasz Wesołowski był woźnym u hrabiego Zamoyskiego. Przepracował u niego 12 lat. Po śmierci Zamoyskiego był leśnikiem. Co roku, na dzień urodzin hrabia darował mu drogie ubranie, szwajcarski zegarek i inne rzeczy. Tomasz Wesołowski mieszkał w Łaszkach u siostry, która miała dwie piękne córki. Był ulubieńcem hrabiego i przyjacielem mojego ojca. Po pracy zawsze przychodził do nas do domu. Ale mieszkańcy okolicznych wsi byli źli na Wesołowskiego, za to, że nie pozwalał im rąbać lasu. Szczególnie źli byli mieszkańcy najbliższej lasu wsi Lapajówki. W czasie wojny, we wrześniu 1939 roku, Wesołowski został zamordowany. Syn szukał go w lesie dwa dni, ale nie znalazł. Podejrzewano, że zabił go były leśnik, którego z pracy wyrzucono, a przyjęto Wesołowskiego. Nauczyciel szkoły w Łaszkach, Niemiec Antoni Puder w czasie przesiedlenia Niemców z byłych kresów wschodnich do Niemiec w 1940 roku nie był przesiedlony, a trafił na Sybir. Na Sybir trafił i inny Niemiec z Łaszek, Egerle 226 Stefania Mocząjło z żoną. Jego dwaj synowie i córka zmarli na gruźlicę, ale Egerle nie oszczędzono. Odznaczenia wojskowe na wsi miał Polak - Józef Guraś. O nim w Łaszkach śpiewano nawet piosenkę. Polski ksiądz Zawisza udzielał pomocy nawet żebrakom. Gdy przez wieś przechodził jakiś żebrak to Zawisza zawsze zapraszał go na posiłek, dawał na drogę trochę grosików. W 1966 roku żona Dejneki (tego, który w Łaszkach był w latach 1939-1941 przewodniczącym rejonowego komitetu wykonawczego) mieszkająca w obwodzie kijowskim w ZSRR, napisała do brata mojej matki list, w którym prosiła żeby brat napisał, jak zginął jej mąż. Brat mieszkający w Łaszkach, napisał krótko: „Twój mąż zginął jak pies". Ale czy to trzeba było aż tak odpisywać? Grecko-katolicki ksiądz Piotr Jurczak nigdy nikomu (zmarłemu czy urodzonemu) nie odprawił modlitwy za darmo, nawet gdy ten był bardzo biedny. Nie odprawiał też chrzcin niemowlętom, gdy rodzice chcieli im dać polskie imię, bo on uważał, że gdy już Ukrainiec (Ukrainka) będą mieli polskie imiona, to w przyszłości będą siebie uważać za Polaków. Dlatego wielu ludzi szło odprawiać modlitwy, chrzciny do księdza Zawiszy. W latach trzydziestych, w Łaszkach budowano nową grecko-katolicką cerkiew. Mój ojciec na pół - Ukrainiec na cerkiew nie dał ani grosza. P. Jurczak zhańbił go na całą wieś. Zmarł w 1952 r. w woj. krakowskim, w wieku 72 lat. Jego próby wywołania polsko-ukraińskich zamieszek i konfliktów w 1943-1944 roku nie odniosły sukcesu. We wsi Mazunino Udmurckiej ASRR, rodziny Trietiakowych, Froto-wych, Owczynnikowych, Ogrodnikowych należały do rodzin kułackich, ale ich w 1930 roku nigdzie nie wysiedlono. Rzeka Mierzela to nieprawidłowa nazwa, właściwa to Mienzela. W czasie wojny, kiedy był deficyt mydła, rodzina Trietiakowej miała dużo tego mydła, ile chcesz, ale nigdy nikomu nic o tym nie mówiłam, nawet bratu Michałowi. Z Udmurcji żadnych pamiątek wykonanych osobiście, ręcznie nie mam, prócz czapki i swetra, które jakoś w zimie tam wiązałam. Mam jeszcze koc, zrobiony z takiego materiału jak radzieckie szynele żołnierskie, z czerwonymi pasmami i czerwonymi krzyżykami. Te koce dawano nam jako prezent od Czerwonego Krzyża. Zdjęć fotograficznych nikt tam nie robił. W 1956 roku we Lwowie spotkałam żołnierza odbywającego tam służbę wojskową we Lwowie. Otóż moja gospodyni - W. Trietiakowa jeszcze żyła. Mitka Koczin, śpiewający czastuszki i przewodniczący kołchozu Czykurow zginęli na froncie. Dlaczego wieźliśmy plony do Sarapuła przez rzekę Kamę, a nie prosto brzegiem od razu do Sarapuła? Rzeka Mienzela wychodziła z brzegów na wiele kilometrów, w prawo i w lewo drogi były nieprzejezdne. W zimie to zamarznięte było, głęboki śnieg i wtedy można było przejechać. Wiele ewakuowanych na zawsze zostało w Mazuninie i innych wsiach, a sama republika Udmurcka, co do zaopatrzenia frontu radzieckim mięsem i mlekiem była na czwartym miejscu, po Kazachstanie, Kirgizji i Baszkirii. Stefania Mocząjło 227 W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, niejednokrotnie spotykałam we Lwowie ówczesnych mieszkańców wsi Smolarnia. Nie wszyscy Czesi dali sobie radę w Sudetach. Czech Blech to tam się powiesił; w Smołami ledwo wiązał końce, a w Czechosłowacji sobie nie poradził. W 1985 roku osoby, które w czasie wojny pracowały na zapleczu frontu były odznaczone medalem „Za mężną pracę w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej 1941-1945", w dodatku były odznaczone i orderem Wojny Narodowej II stopnia i otrzymały prawa kombatanckie i ulgi. Nie wiem czy byłam tym medalem odznaczona. Archiwum kołchozowe z lat 1939-1951 roku nie uchroniło się, a w archiwach administracyjnych pozostały tylko dokumenty z lat 1941-1942, do Moskwy nie zwracałam się. Ten medal daje dodatek pieniężny do emerytury. W 1995 roku pozostałym (nie odznaczonym) osobom przyznano prawa kombatanckie. Na podstawie dokumentów z 1985 i 1999 roku jestem też kombatantem i mam ulgi. Wspomniany medal, w czasie wojny otrzymało 16 min osób. Wiele lat o nas mówiono, że my tam na ewakuacji spokojnie sobie przeżyliśmy wojnę, nie widzieliśmy szubienic, masowych kaźni ludności, strzałów, mieliśmy jedzenie. A ci co byli na froncie, w oddziałach partyzanckich, wywiezieni na roboty do Niemiec i do obozów koncentracyjnych, żyli pod okupacją niemiecką, to oni przeżyli strach i nacierpieli się. W czasie wojny, z okupowanych terenów radzieckich na wschód było ewakuowanych 10 min. ludzi (z tego 3,5 min z Ukrainy i 100 000 Polaków z byłych kresów wschodnich), głównie z głębi Rosji, do Kazachstanu, Azji Środkowej, Gruzji, Armenii. Również do Niemiec i Austrii z całej Europy na roboty przymusowe. Wywieziono też do 10 min osób (z nich 2,5 min z Ukrainy, z których 400 000, wyjechało dobrowolnie). Ale dzisiaj ost- i westarbeiterzy otrzymują wielką kompensatę pieniężną. Więcej jak połowa z nich, to byli mężczyźni, a na zapleczu ZSRR (w tzw. „tyłu") 90 proc. pracujących to kobiety, także dzieci (12-14 lat, około 700 000) i żadnej rekompensaty za ciężką pracę. Przecież wiele z nich uciekając na wschód, straciło cały swój dobytek i nie dostali żadnego odszkodowania. Gdyby nie napad Niemców, nie byłoby tej ucieczki i straty całego dorobku. Gdy na przykład west- czy ostarbeiter trafił do porządnego, uczciwego gospodarza, to jedzenie i warunki pracy miał lepsze jak tutaj, w radzieckiej ewakuacji. Radziecka ewakuacja była gorsza jak ta w 1914 roku, kiedy to wielu obywateli z Galicji, Bukowiny, przed rosyjską inwazją uciekało w głąb Czech i Austrii; nawet ta ewakuacja z 1915 roku, kiedy wielu ludzi - Polaków, Rosjan, Ukraińców, Białorusinów uciekało do Rosji przed zbliżającymi się niemiecko-austriackimi wojskami, była być może lepsza. Bez tych ewakuowanych i bez tych robotników przymusowych, rolnictwo i przemysł obronny ZSRR i Niemiec szybko załamałby się. Żyjąc od 1947 roku we Lwowie, znałam wielu Polaków, miałam wśród nich wielu znajomych. Z jednymi rozmawiałam po polsku, z innymi po ukraińsku lub rosyjsku, bo polskiego oni nie znali lub nie chcieli mówić. Ile razy tak 228 Stefania Moczajło było, że w pracy lub innym miejscu spotykasz Polaka, u którego imię, po ojcu imię i nazwisko, twarz czysto polskie, a on mówi tylko po rosyjsku czy ukraińsku. Aleksander Przemiński, Włodzimierz Wojciechowski (sportowcy), Anna Filipczak (pracowała ze mną w kawiarni „Pingwin") niby wstydzili się, że są Polakami. Jakoś szybko odeszli na tamten świat Polacy mieszkający obok mnie przy ul. Słonecznej. Stanisław Kamienin (po wyjściu z więzienia w 1968 roku za kradzież ożenił się i wyjechał do żony do obwodu odeskiego, gdzie szybko zmarł. Józef Gierczuk, kobieta Dunas (też straciła swoje mieszkanie, była samotna), Bojarski (był jeszcze młody), Zbych - był z tych lwowskich batia-rów, był bardzo dobrym malarzem. Nawet milicjanci go do siebie zapraszali. W 1981 roku został zamordowany. Zbigniew miał dwie bardzo piękne córki, które dziś wyszły bardzo dobrze za mąż. Takich mężów mieć dzisiaj to po prostu szczęście. Mój syn w 1979 roku chciał ożenić się z Polką z Polski, ale zrezygnował. I p. Berestecka zmarła, i pan Grzegorz Jabłoński. W ślad za Staszka Grabowińską i jej mężem, zmarli jej syn Jurek (ur. 1956 roku) i bardzo piękna jej córka Krzysia (ur. 1946 roku), pozostał tylko Tadek. W młodym wieku zmarli też Tadeusz Biednarz (39 lat), Antoni Bakowski (60 lat), Kazimierz Dryniewski (43 lata). Dziś to nawet nie ma z kim porozmawiać. Nasza handlarka, Krzyśka Indrykowa (właściwie Mazowiecka) była bardzo piękną Polką z ul. Słonecznej. Wielu mężczyzn chciało ją zdobyć. W bójkach 0 nią dwóch mężczyzn straciło życie. W czasie przeszukiwania, znaleziono u niej wiele towaru i dostała ona 5 lat więzienia. Drugi raz w więzieniu zamiast niej odsiedział jej drugi mąż, Polak Edward. Zmarła w 1995 roku, w wieku 65 lat. Jej wnuczka Beata bardzo dobrze wyszła za mąż i jest bardzo piękna. Helba (Helena) też była piękna, ale miała 7 dzieci od różnych mężów. Marysia dorobiła się wiele kosztowności, zmarła, a mąż Jan (Polak) ożenił się z inną, która wszystkie kosztowności przepiła. W jednej z gazet z Polski kiedyś przeczytałam, że najpiękniejsze Polki były na kresach wschodnich. Zgadza się 1 od siebie dodam, że to najprawdziwsze Polki, po twarzy ich łatwo poznać, że są Polkami. A koleżanka mojej starszej córki - Irena Lanik, cudowna piękność, również i jej siostra. Obydwie mają już po czterdziestce, a bardzo młodzi mężczyźni biegają za nimi. A piękne Polki Danuta Kiebuz i Elżbieta Żarkowska, po co jedna wyjechała do kraju nadmorskiego centrum Władywo-stok, a druga na Sybir obie w latach siedemdziesiątych. Na ogół, to dziś w całym byłym ZSRR można spotkać Polaków czy polskie ślady. Dobrze byłoby, gdyby ktoś napisał monografię o życiu lwowskiej Polonii w latach 1959-2000. Oprócz Polaków, żyjących w Polsce, tutaj we Lwowie był też mały, ale inny polski świat. Polski handlarski świat, który stwarzali miejscowi Polacy i ci Polacy z Polski (na ulicach). Świat polskich handlarek na bazarach, żeby wyżywić siebie i żyć lepiej, jak nakazuje norma radziecka, świat samotnych starych Polek, świat polskiej inteligencji Lwowa i Polaków na stanowiskach, którym za życia radzieckiego udało się coś osiągnąć. Nie spoty- Stefania Moczajło 229 kałam takich ludzi, ale oni byli. Polski świat lwowskich batiarów i lwowski polski świat kryminalny - to już rzeczywiście inny świat, ale ludzie tego świata to też są Polacy. I to jest też cząstka folkloru. W 1973 roku, na cmentarzu Łyczakowskim chowano polską szlachciankę, miała tytuł hrabiny. To znaczy, że we Lwowie był i polski szlachecki świat, chociaż może w latach 1959-2000 tej szlachty była garstka, ale ona była. O życiu Polonii lwowskiej lat 1959-2000 to i sama bym mogła napisać cały doktorat. W czasie procesu sądowego w 1983 roku, razem z kierownikiem kawiarni „Pingwin", gdzie pracowałam, osądzone były i inne osoby z tej i kawiarni „Śnieżynka". Wśród nich i wspomniana Polka Anna Filipczak - piękna to była Polka, biała taka; po opuszczeniu więzienia wyjechała do USA. Kiedy syn uczył się na uniwersytecie, przyjaźnił się z jedną dziewczyną z tego wydziału. Po twarzy poznałam, że jest Polką. I tak naprawdę było. Była to Jadwiga Dębicka rodem z obwodu żytomirskiego, polskiego języka nie znała. Do wesela nie doszło, ale ciekawy jest dalszy los tej dziewczyny. Czy w czasach dzisiejszych czuje się Polką? Szkoda mi młodego mężczyzny Kruczyńskiego, dobry to był Polak, zdolny do wszystkiego. W domu, jak i u wielu Polaków Lwowa, utrzymywały się dawne tradycje, obyczaje lwowskie - polskie. Mieszkali przy ul. Pełtewnej, ale jakoś on za kradzież trafił do więzienia. Po wyjściu, okradł swojego przyjaciela w willi w Brzuchowicach i został zamordowany w 1993 roku. Mój syn długo był przyjacielem polskiej rodziny Ostrowskich. Syn Zbigniew z czasów radzieckich do dziś na wysokim stanowisku w jednej instytucji, a jego ojciec był docentem Akademii Weterynaryjnej we Lwowie. Po 1959 roku do dziś, wśród Polaków Lwowa była garstka profesorów i docentów, w 1990-1994 r. wśród deputowanych rady miejskiej Lwowa była jedna Polka - Natalia Diakiw (jej ukraińskie nazwisko jest po mężu) i do rady rejonu zaliznycznego miasta Lwowa wybrany był w tych latach jeden Polak. Ale korzyści z takich deputowanych Polonia lwowska nie miała. Znałam we Lwowie wspaniałego lekarza Adama Kokodyńskiego - Polaka. Wśród Polonii Lwowa lat dziewięćdziesiątych to biznesmenów nie spotykałam. Spośród dzisiejszych (od 1998 roku) deputowanych rady miejskiej, to często widzę jednego z nich w polskiej katedrze, modli się, z wyglądu Polak, ale związku z Polskim Towarzystwem Ziemi Lwowskiej nie utrzymuje. Kilka razy rozmawiałam z lwowskim dziennikarzem, byłym korespondentem „Czerwonego Sztandaru" - Polakiem Ryszardem Jani-szewskim. Na ogół, to dziś wiele młodych Polek ze Lwowa wyjechało do pracy do Polski, Czech, Izraela, Grecji, Włoch, Hiszpanii. Inni Polacy wyjeżdżają na stałe do Polski, USA, Francji, Anglii. Mimo to, polskie kościoły Lwowa w święta zawsze są przepełnione. Nigdy nie zwracałam się o pomoc do Polskiego Towarzystwa Ziemi Lwowskiej, do polskiego konsulatu, do kościoła ani do innych polskich instytucji. Od dzieciństwa już taka jestem, że za darmo nic nie będę brała. Nawet 230 Stefania Moczajło w Udmurcji, w ewakuacji, kiedy mi dawano prezent czy jedzenie, to przedtem lub potem starałam się wszystko to odpracować i naprawdę nic za darmo tam nie dostałam i nigdy bym nie wzięła. Dobrze, że w ZSRR różne dekrety, rozkazy rządowe nigdy nie były wykonane, inaczej to z więzień byłabym nie wyłaziła, a tak w swoim życiu ich uniknęłam. W dzisiejszych czasach, to kierownik naszej i dwóch innych kawiarni - M. Goldenberg, Polka Anna Filipczak i inni pracownicy tych kawiarni, to ani jednego dnia nie siedzieliby w więzieniu i nie mieliby procesu. I jeszcze jeden wypadek, o którym mówił cały Lwów i województwo lwowskie. Jeden Polak ze Lwowa (prawdziwy, rdzenny lwowski Polak), w 1971 roku z USA otrzymał 1 min dolarów. Był wezwany do obwodowego komitetu partii. 500 000 jego dolarów przeznaczono na skarb państwa, a 500 000 innych dolarów wymieniono na ruble i przekazano na jego nazwisko do banku. W czasach dzisiejszych, bardzo mi się nie podoba wyburzanie na wielką skalę starych domów we Lwowie, które zbudowane były jeszcze w czasach polsko-austriackich. Wiele razy syn zwracał się do znajomych deputowanych rady miejskiej, żeby Polakom cmentarz obrońców Lwowa z 1918-20 r. odbudować tak, jak życzy sobie polska strona, według stanu sprzed 1939 roku. Nie podoba się, że Orlęta Lwowskie tych lat przedstawione są jak okupanci i agresorzy. A to masowe zdzieranie polskich napisów i tabliczek na domach! O dzisiejszej fabryce cukierków i czekolad „Świtocz" pisze się, że stworzona ona była w 1882 roku i jej poprzedniczką była ukraińska fabryka cukierków i czekolad „Fortuna nowa" („Fortuna nowa" utworzona w latach dwudziestych XX wieku), a nie polskie fabryki Zalewskiego, „Branka", T. Heflingera, „Goplana", „Ga-zett". W miejscu gdzie była „Fortuna", w 1979 roku wybudowano pięciopiętrowy dom mieszkalny, a siedziba „Switoczy" dziś jest w miejscu dawnej polskiej fabryki ,3ranka" i „Gazett". W 1939 roku, właściciel fabryki czekolad i cukierków Tadeusz Heflinger dobrowolnie oddał swoją fabrykę przy ulicy Asnyka 9 władzom radzieckim, a potem przekazał wiele pieniędzy i kosztowności na fundusz Armii Czerwonej. Mimo to, siedział w więzieniu NKWD, zmarł w 1951 roku we Lwowie, w 1971 roku zmarła jego żona, w grudniu 1982 roku przy ulicy Iwana Franki 27 został zamordowany jego wnuk Jerzy Krasuski (inżynier, miał 43 lata, żonaty z Rosjanką), a w grudniu 1996 roku, w wieku 87 lat zmarła jego córka Krystyna, wnuczka Barbara żyje dziś w Stanisławowie. Krystyna zmarła w bardzo skromnym mieszkaniu. To właśnie polskich robotników wspomnianych fabryk, po wojnie nie wypuszczano do Polski na stałe, dopóki oni nie nauczą radzieckich robotników robić te cudowne cukierki i czekolady. Tak było i w fabryce konserw mięsnych Z. Ruckera. Na tym kończę swój bardzo długi pamiętnik. To, co zapamiętałam, o tym napisałam. W tym 2001 roku ja i Polka Maria Kuziowa postanowiłyśmy zrezygnować z handlu na bazarze, pora już odpocząć. Jak dożyję do jesieni, to we wrześniu 2001 roku będę miała 77 lat. Życie już dobiega końca. Jak Stefania Moczajło 231 mogłam i jak się udało, tak i przeżyłam je, to życie pełne różnych przygód. Jak mogłam tak i napisałam swoje pamiętniki, nic nie wymyślając. Talentu pisarza i poety nie posiadam. Wszystkiego najlepszego i życzę zdrowia organizatorom konkursu. Bogdan Siwakowski Zamieszkały w Koziatyniu w obwodzie Winnica, ur. 12.09.1947 r., wykształcenie wyższe, ukończył matematykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Winnicy. Początkowo pracował jako nauczyciel w szkole, a po pewnym czasie podjął pracę dydaktyczną i naukową w ukończonej wcześniej uczelni. Wraz Z żoną wychowali trzy córki i syna, dwie córki studiują w Polsce. Bardzo zaangażowany w umacnianiu polskiej tożsamości i związków z polską kulturą. Droga do siebie Pamiętnik niedokończony Piekowiec. Pierwsze kroki Ja, Bogdan Siwakowski, syn Jarosława, urodziłem się 12 września 1947 r. Okoliczności mego urodzenia nie były zbyt przyjazne dla niemowlęcia, świat mnie przyjął obojętnie, a nawet niechętnie. Oto wspomnienia mojej matki, Aliny z domu Skomarowskich: ,Jlył to rok głodu w Ukrainie. Wiosną już nie mieliśmy wyżywienia. Marzyłam o ziemniakach. Nosiłam pod sercem ciebie, a cóż mogłam ci wtedy dad? Santa głodowałam i ty ze mną. Czasem przeklinałam tę chwilę, kiedy zaszłam w ciążę. W tym okresie straciłam swoje zdrowie i ciebie jego pozbawiłam...". To prawda. Moja matka zawsze miała poważne kłopoty ze zdrowiem. Ja też, będąc już nastolatkiem, często czułem w nocy głód, dlatego zawsze trzymałem pod poduszką kawałek chleba. Później, w młodości, prześladowało mnie wyczerpanie systemu nerwowego, z tego powodu kilkakrotnie przebywałem w szpitalu. Moja rodzinna wieś Piekowiec była w połowie polska, w połowie ukraińska. O tym świadczą nazwiska, obyczaje, wychowanie rodzinne, mowa i religia. Ukraińcy mówili o Polakach ironicznie szlachta (czasem z dodatkiem drabyn-kowa, to znaczy, taka drobna, że wypada przez szczeble wozu drabiniastego), czasem używano obraźliwego pan Przepiędziulski, a jednak nigdy nie zaobserwowałem wrogości, podstawą której byłaby narodowość. Po polsku, w rodzinach wieśniacy piekowiccy już nie rozmawiali, jednak używali dużo słów polskich - na przykład mówiono: prędko, spódeczek, filiżanka, obcęgi, niech go Bóg skara. Dla mojej wioski, charakterystycznym było 234 Bogdan Siwakowski używanie w słowach ukraińskich zamkniętego ó, zamiast otwartego ukraińskiego o. Mówiono kóniaka (gwara wiejska - koń), Kóziatyn, Pykóweć (prawidłowo po ukraińsku to brzmi jako Pykoweć), mółóko (mleko - zamiast prawidłowego ukraińskiego moloko). Po tej śmiesznej dla Ukraińców wymowie poznawano Polaków piekowieckich, była ona przedmiotem kpin. W odpowiedzi opowiadano anegdotkę o dwóch kotach. Idą po grobli jeden naprzeciwko drugiemu dwa koty, polski i ukraiński. Ukraiński niesie w zębach mięso. - Co niesiesz, kotku? - pyta grzecznie polski. - Mja-a-so - powiedział ukraiński i wypuścił mięso na drogę. Polski kot od razu uchwycił to mięso i trzyma w swoich zębach. - A szczo to ty w zubach derżysz? - pyta teraz kot ukraiński. - Mię-ę-so - miauczy łagodnie kotek polski, nadal trzymając mięso w zębach... W 1935 roku na Ukrainie na szeroką skalę zaczęło się prześladowanie Polaków. Zamykano szkoły polskie, likwidowano polskie gminy, rozpoczęły się masowe wysiedlenia Polaków na wschodnie tereny Ukrainy, a później do Kazachstanu.Wspomina mama: „W domu rozmawialiśmy po polsku. Miałam już osiem lat, kiedy zaczęłam uczyć się po ukraińsku. Było to śmieszne, bo przekręcałam słowa, jak chciałam. A jednak tatuś wymagał, żeby mówić tylko po ukraińsku. Ja jeszcze nic nie rozumiałam, jednak dobrze pamiętam, że moja matka wtedy często płakała". „Moja matka" - to babcia Józefa z domu Rakowska, babcia Józia. Od niej otrzymałem, jeszcze jako dziecko, książeczkę z dziwnymi literami. - To jest podręcznik mowy polskiej - powiedziała. - Jesteś zdolny. Może kiedyś ci będzie potrzebny. Wiedziałem, że w naszej wiosce była polska szkoła, jednak została zamknięta jeszcze przed wojną. Nie przerażało to ani mnie, ani moich rówieśników, ponieważ szkół polskich na Ukrainie wówczas już wcale nie było. Taka sobie ciekawostka z historii wiejskiej, nic więcej. Zawsze obchodziliśmy Boże Narodzenie i Wielkanoc. Dziwnie to wyglądało! Nie wolno było nam, pionierom, chodzić do kościoła ani do cerkwi (tym bardziej, że w samym Piekowcu, jak i w pobliskich okolicach, ich też nie było). A jednak ludzie o tych uroczystościach uparcie nie zapominali. Dla nas, małych, te święta miały charakter raczej ludowy. Na mnie największe wrażenie wywarło Boże Narodzenie, Rizdwo. Mroźna, śnieżna zima. Przygotowanie dań świątecznych. Goście. Wesołe młode twarze tych, których już nie ma wśród nas. Melodyjne, rozmaite, czasem smutne, czasem żartobliwe pieśni ludowe. I oczywiście kolędy - śpiewane po ukraińsku i po polsku, ale zawsze półgłosem... Bardzo lubiłem słuchać piosenki polskie, przeważnie żartobliwe, nawet fry-wolne. Dużo tych piosenek znała moja niezapomniana prababcia Olesia - Aleksandra Rakowska z domu Malicka. Sarafanik-razdiejmanik w jej wykonaniu zawsze cieszył się powodzeniem i kończył wesołym śmiechem słuchaczy. Bogdan Siwakowski 235 Pamiętam też inne uroczystości - pogrzebowe. Modlitwy przy zmarłych odmawiano po polsku. Wychowywany w szkole jako ateista, odczuwałem jednak wzruszenie. Przejęty głębokim uczuciem płakałem, a te moje łzy były jednocześnie łzami nieutulonego smutku i niewiadomego, niepojętego - szczęścia... Moim ulubionym zajęciem od najmłodszych lat jest czytanie - dość płynnie czytałem już w wieku pięciu lat, kiedy poszedłem do szkoły, uczęszczałem nie tylko do szkolnej i wiejskiej biblioteki, a nawet do biblioteki dla dzieci w Kozia-tyniu (nasza wieś należała do rejonu, powiatu koziatyńskiego). Wyróżniało to mnie wśród rówieśników. Chętnie czytałem bajki ludowe, baśnie Andersena i braci Grimm, „O krasnoludkach i sierotce Marysi". Później pojawiły się na moim stole powieści przygodowe, awanturnicze i historyczne. A więc byłem zwykłym dzieckiem, może tylko bardziej marzycielskim, pojętnym, wrażliwym romantykiem. W 1954 roku uroczyście uczczono 300-lecie rzekomego zjednoczenia Ukrainy i Rosji. Do tej daty w księgarniach i bibliotekach ukazuje się sporo utworów okolicznościowych. Ich stronice wypełniają wojny kozackie, brzask pożóg, brzęk szabel, krew i nienawiść, podstępy szlachty polskiej, intrygi jezuitów... Jako kanonizowany bohater i symbol walki o zjednoczenie występuje Bohdan Zenobiusz Chmielnicki. Na lekcjach literatury uczyliśmy się starannie Hajdamaków Tarasa Szew-czenki, podziwialiśmy Goncie, który zabił własne dzieci za to, że przyjęły katolicyzm, osądzaliśmy Andrzeja z Tarasa Bułby Mikołaja Gogola za to, że pokochał szlachciankę, zdradził swoich towarzyszy i - znowu - podziwialiśmy Tarasa Bulbę, który też zabił - też! - swego syna, nieszczęsnego Andrzeja, ze słowami: „Ja ciebie począł, ja ciebie zabijam". Tego już było dla mnie dość! Mózg mi pękał od tej nienawiści, którą do niego wlewano, duszę mi przepełnił protest, a serce po raz pierwszy w życiu przeszył ból. Ileż tej nienawiści na świecie, ile zdrady, ile przemocy! Czy to naprawdę tak być musi? W poszukiwaniu odpowiedzi, uważnie przeczytałem Kobzar Szewczenki. To, co znalazłem, śmiało mogłem uważać za prawdziwe objawienie. Był to wiersz „Stoi we wsi Subotowie...": Stoi we wsi Subotowie Skalista opoka, Na niej trumna Ukrainy, Szeroka, głęboka. Jest to cerkiew, w której Bohdan Modlił się do Boga, By Moskali i Kozaków Jedna wiodła droga. Pokój duszy twej, hetmanie! 236 Bogdan Siwakowski Bogdan Siwakowski 237 Nie znałeś Moskali: Co im tylko wpadło w oczy, Zaraz rozdrapali. Już pieniędzy poszukują Nawet w każdym grobie, Lochy twoje zbezcześcili I złorzeczą tobie, Że ten trud się nie opłaca! Tak to więc, Bohdanie, Z nieszczęśliwej Ukrainy Nic nie pozostanie! Taką za to masz podziękę: Owej cerkwi-trumny Nawet nie ma kto naprawić!! W Ukrainie dumnej, Którą ty od Lachów krwawą Odgrodziłeś miedzą, Dziś bękarty Katarzyny Jak szarańcza siedzą. Tak to wyszło, Zenobiuszu, Druhu Aleksieja! Dałeś wszystko przyjaciołom, A oni się śmieją, Mówią: to od dawna przecie Było i jest nasze. Tylko, widzisz, najmowali Tatarom na paszę I Polakom... Ano, może Tak się rzeczy miały! Niechaj sobie ludzie szydzą Z naszej dawnej chwały! Nie śmiejcie się, obcy ludzie! Cerkiew-domowina Rozwali się... i powstanie Z gruzów Ukraina. I rozproszy mrok niewoli, Światło prawdy wznieci, I pomodlą się, już wolne, Niewolników dzieci. (Tłumaczenie Jerzy Jędrzejewicz) A więc, takie to jest wossojedinienije: „Dałeś wszystko przyjaciołom, a oni się śmieją, mówią: to od dawna przecie było i jest nasze. Tylko, widzisz, najmowali Tatarom na paszę i Polakom..."? I ta krwawa miedza, którą Chmielnicki od Lachów Ukrainę odgrodził... Co to znaczy? Gdzie ona? - czy nadal istnieje? Pytania padały, jak kamienie z rozsypującej się w gruzy wieży Babel. Lecz od pytań do odpowiedzi na nie była jeszcze przede mną długa droga. Krzyżacy. Głos krwi Film „Krzyżacy" dotarł do naszej wsi jeszcze za moich lat uczniowskich. Był to, przynajmniej tak mi się wydaje, pierwszy film w kolorze, który oglądałem w swoim życiu. On musiał być takim, pierwszym, niepowtarzalnym, niezwykłym. Tak matka musi być najłagodniejszą, dziadek najmądrzejszym, narzeczona - najpiękniejszą, ojczyzna - najmilszą... Nie będzie przesadą powiedzieć, że film odegrał w moim życiu rolę ziela, zwanego na Ukrainie jewszanem. Mówią, że ono może ocalić pamięć człowieka od zapomnienia. Szedłem oglądać film „Krzyżacy" jako zwykły wieśniak, z którego szkoła starannie lepiła „grażdanina Sowietskogo Sojuza", wiernego syna partii. Wróciłem tego wieczora do domu - jeszcze nie Polakiem, ale i nie mamelukiem (tak nazywano wykradzionych przez Turków podczas najazdów małych chłopców, z których potem wychowywano na janczarów, żołnierzy sułtana). Słyszałem w sercu dziwną melodię. Może to była Bogurodzica? Dusza moja śpiewała, sen mi nie szedł do oczu... Zbyszko z Bogdańca, Jurand ze Spychowa, Danuś-ka, Jagienka, sławni rycerze, Jagiełło! Lata płyną, jak wody Dniepru i Wisły, tyle już mam ich za sobą, a jednak ta noc, ten wstrząs - żyją w mojej pamięci. I teraz, pisząc te słowa, nie mogę wspominać o tym spokojnie. Postanowiłem przeczytać tę powieść. Muszę przeczytać. Jednak nie było to sprawą łatwą do spełnienia. Nigdzie nie mogłem znaleźć Krzyżaków ani w języku rosyjskim, ani po ukraińsku (ukraiński przekład Stepana Kowganiuka ukazał się nieco później). I tu pomógł mi Bóg. Już wspomniana wcześniej moja prababcia Olesia gościła u siebie mieszkającego w Koziatyniu wnuka Aleksandra. Nieco starszy ode mnie, poważny, zamyślony, był jednak dla mnie życzliwy, chętnie ze mną rozmawiał o historii. Kiedy opowiedziałem mu o tym zachwycającym filmie, podzieliłem się z nim swoimi wrażeniami, powiedział, że jego rodzice mają w domu polskie książki. I zaprosił mnie do siebie. Rodzina Stefanii i Sergiusza Niegrebieckich była typową rodziną drobnych miejskich urzędników polskiego pochodzenia, w połowie inteligencką, w połowie mieszczańską. Posługiwali się w rozmowie językiem rosyjskim, mieli bogatą bibliotekę, w tym i utwory należące do literatury polskiej. Przyjęli mnie gościnnie, życzliwie. Dalej wszystko szło, jak kamienie z góry. Już niebawem trzymałem w rękach stare, wydane na początku wieku tomiki. Krzyżacy, Ogniem i mieczem, Potop, 240 Bogdan Siwakowski - Dlaczego ożeniłeś się z Polką? - Byłem młody, kochałem ją. - Co, Ukrainka nie pasowała? Myślałeś, że u Polki między udami coś innego znajdziesz? Milczałem, przerażony brutalnością. - Od kiedy jesteś członkiem POW? - Ja nie jestem członkiem żadnej POW. W tejże chwili ktoś za mną niespodziewanie wybił spode mnie taboret. Odczułem straszny ból w kręgosłupie. Ten z tyłu uderzył mnie taboretem po głowie. Jeszcze usłyszałem: „oto twoja Polska!" i straciłem przytomność. Następnej nocy wszystko zaczęło się od nowa. - Dlaczego ożeniłeś się z Polką? Tym razem powiedziałem, że sam jestem Polakiem. - A jednak w paszporcie jesteś zapisany Ukraińcem! Powiedziałem, że ojciec mnie ochrzcił w cerkwi prawosławnej. - Łżesz, sobaka! Znowu mordowano mnie okropnie. Następnej nocy padło pytanie: - Kto cię zwerbował? - Nikt mnie nie werbował. - Kogo ty zwerbowałeś? - Ja nikogo nie werbowałem. I znowu cios od tyłu, znowu ból i męka. Prosiłem Boga o śmierć. Twarz już miałem czarno-siną, nogi spuchnięte, oczy zakrwawione. Straciłem poczucie czasu. Wreszcie jednej nocy mnie nie wezwano, następnej też... W więzieniu zapanowało milczenie. Coś się działo. - Skomarowski, na wychod! - S wieszczami? - Met, k sledowatielu (do śledczego). W gabinecie Szakałowa, Szakałowa już nie było. - Nazwisko? Skomarowski. - Imię? - Michał. - Jaki do diabła, Michał? Nie jesteś Cezary Skomarowski? - Ale to, grażdanin naczalnik, mój wujek. On został wysłany jeszcze w ubiegłym roku. A ja jestem jego bratanek, Michał Skomarowski. Po długim milczeniu śledczy przejrzał moje akta, sprawdził zapisy. - Dlaczego nie powiedziałeś, że nie jesteś Cezary? - Ale moje imię nikogo nie interesowało! Tejże nocy usłyszałem: - Skomarowski. S wieszczami na wychod. Bogdan Siwakowski 241 Pożegnałem się ze współwięźniami. Ogarnęła mnie obojętność. Nie czułem już bólu, tylko zmęczenie i próżnię w duszy... Szliśmy korytarzem, schodami, znów korytarzem, kilkakrotnie zwracaliśmy to w jedną, to w drugą stronę, znowu schody. Na górę, na dół i znowu na górę. Miałem wrażenie, że błądzimy w jakimś olbrzymim labiryncie. W końcu długiego korytarza zauważyłem drzwi. Konwojent szturchnął mnie w barki. - Błagodari towariszcza Stalina, on razobłacził wraga naroda Jeżowa i tiebia oswobodił. No nie radujsia, my tiebia jeszczio pokończim"*. Już w domu dziadek dowiedział się, że od czasu aresztowania upłynęły dwa miesiące, że jego żona codziennie modliła się o życie dla niego. Po jego powrocie i ocaleniu, oni zrobili wspólne zdjęcie, to świadectwo strasznych czasów jest teraz naszą rodzinną relikwią. O moich przodkach ze strony ojca nic mi nie wiadomo oprócz tego, że byli biednymi chłopami, wszyscy zmarli w młodości. Mój dziadek po ojcu - Piotr syn Michała Siwakowski, był bardzo ciekawą osobowością. Jego życie tak się ułożyło, że odbywał służbę wojskową w gwardii w Petersburgu, przeszedł przez wojnę światową, został otruty pod Przemyślem, wskutek ataku gazowego ze strony Niemców, otrzymał liczne nagrody i odznaczenia wojskowe (wszystko to w czasie straszliwego głodu na Ukrainie, spowodowanego przez Stalina, zostało wymienione na mąkę). Moja babcia po ojcu - Maria córka Fieliksa, z domu Sławińska, została sierotą jeszcze w dzieciństwie. Nastolatkę zabrano do Kijowa do pana Garliń-skiego, lekarza, który miał majątek w Piekowcu i w 1907 roku zbudował w Kijowie pięciopiętrową kamienicę pod numerem 4 przy ulicy Jarosławiw Wał (niedaleko tej kamienicy dzisiaj znajduje się siedziba ambasady i konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej), gdzie od 1909 roku została założona lecznica. W tej lecznicy, pierwszej takiego rodzaju na Ukrainie, leczono za pomocą szoku elektrycznego i terapii wodnej. ¦ Babcia była w rodzinie lekarza służącą. Jej obowiązkiem było, między innymi, doglądać jego wnuków. Wspomina młodszy z nich, Józef Garliński, profesor filozofii i historii, pisarz, autor znanej książki dokumentalnej „Oświęcim walczący", kombatant AK, były więzień Oświęcimia, mieszkający od lat w Londynie: „ Urodziłem się w Kijowie w 1913 roku. Pamiętam, jak graliśmy z bratem w piłkę pod Złotą Bramą (Złota Brama to jest zabytek jeszcze z czasów Rusi Kijowskiej, naprzeciwko niej stoi wspomniana wyżej kamienica B.S.). Kiedy w roku 1918 do Kijowa wtargnęli „czerwoni", ja z moim bratem i służącą (była to moja przyszła babcia - Maria Sławińska B.S.), pojechaliśmy pociągiem do Koziatynia, a stamtąd do naszej rodzinnej wioski Piekowiec, gdzie można by zdobyć żywność. * (ros.) - Bądź wdzięczny towarzyszowi Stalinowi, który zdemaskował wroga ludu Jeżowa i uwolnił cię. Ale nie ciesz się, jeszcze cię wykończymy. Bogdan Siwakowski 242___________ Chłopi, którzy wzięli ziemie naszego majątku, ustosunkowali się do nas dobrze, zapewne dlatego, iż mój dziadek, który w Kijowie założył lecznicę, chłopów z Piekowca leczył za darmo. A potem był wspólny marsz na Kijów Polaków i Ukraińców, kiedy Józef Piłsudski zawarł przymierze z Petlurą. Przez Piekowiec przewaliło się wtedy ponad 20 tysięcy żołnierzy, uciekających czerwonoarmistów, a potem nadjechała polska kawaleria. Wszystko to doskonale pamiętam. Mój ojciec był porucznikiem kawalerii i służył w jednostce generała Romera, która stacjonowała wówczas w Kijowie. Był jego adiutantem, stąd też przyjechał po nas samochodem i zabrał nas z bratem do Koziatynia. W mieście wydano wtedy wielki polsko-ukraiński bankiet zwycięstwa, w olbrzymiej, oszklonej sali na dworcu (ta sala i dzisiaj jest jedną z najpiękniejszych tego rodzaju na Ukrainie B.S.). Pięknie ubrane kobiety, przemówienie generała Romera. Wszyscy płakali. Tylko raz widziałem mego ojca płaczącego - właśnie wtedy. A potem kontrofensywa. Budionny przerwał front pod Żytomierzem. Mój ojciec ranny, w ostatniej chwili razem z babką i dwiema ciotkami zdołał pociągiem wyjechać z Polski. My natomiast, pozostaliśmy na wsi i dopiero po zakończeniu wojny z naszym wujem przedostaliśmy do kraju". Babcia opowiadała mi o tym ostatnim pożegnaniu z Garlińskimi. Wuj przyjechał nocą. Przedostać się przez granicę można było tylko nielegalnie. Chłopcy płakali, prosili ją, żeby jechała z nimi. A jednak nie pojechała... Nie pojechała, dlatego że gdzieś na jakimś froncie, wśród zawieruchy wojny domowej, biło serce jej oddane, serce młodego żołnierza Piotra Siwakowskiego. O ich spotkaniu w Kijowie, o ich miłości świadczy też wówczas zrobione zdjęcie. W 1921 r. Piotr wrócił do Piekowca; nie od razu zawarli małżeństwo. Ale wbrew wszystkim przeszkodom zjednoczył ich wreszcie los we wspólnym życiu, we wspólnej pracy, w ukochanych dzieciach. Najmłodszy ich syn, Jarosław, jest moim ojcem... Przyjeżdżam do Piekowca. Idę na cmentarz. Leżą w czarnoziemie ukraińskim prochy Piotra i Marii Siwakowskich, Michała i Józefy Skomarowskich. Pod błękitnym niebem, pod zielonym liściem drzew, wśród pól i stepów bezmiernych. A z przestrzeni wypełnionej wiatrem, dolatują do mnie ich łagodne, miłe sercu głosy. Błagają: „Me zapominaj o nas, nigdy nie zapominaj.'". Przejrzenie. Czas nieutracony W 1965 r. skończyłem szkołę średnią. Jak i przy urodzeniu, początku drogi życiowej nie mogę nazwać udanym. Okres studiów na Politechnice Kijowskiej okazał się zbyt krótkim, na drugim roku nauczania, wbrew woli rodziców ożeniłem się, wkrótce po tym zachorowałem i po długim leczeniu w szpitalu byłem zmuszony zostawić studia - wszystko to, jak powódź wiosenna, dużo za sobą poniosło, zmieniło całe moje życie. Dopiero jesienią 1968 r. wreszcie miałem przed sobą drogę mniej więcej prostą, mniej więcej określoną. Studia zaoczne na Wydziale Matematyki, praca w szkole, ukochana żona Paulina z domu Bogdan Siwakowski 243 Wieliczko, mały synek Piotruś - wypełniły życie szczęściem i uczuciem zadowolenia. W 1975 r. zostałem aspirantem katedry metodyki nauczania matematyki WSP w Kijowie, a za trzy lata - podjąłem pracę jako metodyk w swojej Alma Mater, WSP w Winnicy. Wszystko szło swoim trybem, a jednak wymagało dużo wysiłku i pracy. Były to czasy Breżniewa, czasy pozornego spokoju, bez żadnych zakłóceń porządku społecznego, epoka powszechnej apatii i bierności. Stagnacja... A pod powierzchnią tej zgnilizny, w tym stojącym powietrzu trwało aktywne życie intelektualne, rozwijała się myśl, zwiastując w przyszłości zmiany i nawet wstrząsy. Moje życie dzieliło się wtedy na trzy płaszczyzny. W pierwszej płaszczyźnie miałem zwykłe życie rodzinne wypełnione troską o małe dzieci (oprócz Piotra żona mi urodziła jeszcze trzy córki), byłem już znanym pedagogiem, codzienna, intensywna praca wynagradzała mnie dużym autorytetem i małym zarobkiem. W drugiej - od dawna, jeszcze z lat szkolnych, byłem emigrantem wewnętrznym, opozycjonistą, ukraińskim nacjonalistą burżu-azyjnym. O tym warto chyba powiedzieć dokładniej. Mógłbym zrobić świetną karierę humanistyczną. Miałem zdolności do języków, swobodnie władałem literackim ukraińskim, lubiłem literaturę, historię, we wczesnym wieku miałem już dość udane próby literackie. To było niezwykłe w środowisku, gdzie rozmawiano surżykiem - mieszaniną ukraińskich, rosyjskich i przekręconych na język rosyjski ukraińskich słów, gdzie życie duchowe było dość biedne i ograniczone, a świadomość większości całkiem odpowiadała zjawisku oznaczonemu jako homo sowieticus. Nic dziwnego, że już wtedy moi rozmówcy zawsze wykazywali przekonanie, że ja pochodzę z Ukrainy zachodniej, a więc automatycznie byłem zaliczony do nacjonalistów. Znajomość twórczości poetów określanych jako pokolenie lat sześćdziesiątych, rozbudziło we mnie duże zainteresowanie ideałami społecznymi, wartościami ogólnoludzkimi. Nie ukrywałem tego, więc stawałem się coraz bardziej podejrzany. Miałem już dość określoną reputację. Im dalej, tym gorzej (oczywiście, z punktu widzenia typowego sowieckiego filistra...). Jesienią 1965 r. zaczęły się aresztowania wśród inteligencji ukraińskiej. Byłem wtedy studentem Politechniki Kijowskiej. Nie zostałem obojętny wobec tych wydarzeń. Od początku 1967 r., pilnie śledziłem przebieg wydarzeń w Czechosłowacji. Sierpień 1968 r. zaświadczył, że ZSRR jest mocarstwem, którego zewnętrzne zniszczenie jest możliwe tylko przez wojnę światową i że ortodoksyjni komuniści nie dopuszczą żadnych socjalizmów z ludzką twarzą. Ja doszedłem do wniosku, że w najbliższym dziesięcioleciu walka będzie się toczyła najpierw w dziedzinie ideologii i ekonomii. Zmierzyć się z siłami imperium zła musi intelekt... 244 Bogdan Siwakowski W trzeciej, ze wspomnianych wyżej płaszczyzn, jak na bezludnej, baśniowej wyspie, przebywał samotny, refleksyjny marzyciel, romantyk z ubiegłego wieku. On jeszcze nie zna żadnej modlitwy, nie ma zielonego pojęcia o mszy świętej, nigdy nie był w kościele, a jednak wzrusza go „Ave Maria", jeszcze daleko mu do uświadomienia siebie, tylko poszukiwanie czegoś tkwi gwoździkiem w sercu i zmusza do niepokoju. Przebywałem w środowisku biernym. Nie miałem rozmówców do szczerych rozmów, czytanie polskich książek nawet we własnej rodzinie uważano za mało zrozumiałe dziwactwo. Tak trwało wiele lat. W połowie lat 70. zgłosili się do nas Góralikowie. Swego czasu Franc Góralik mieszkał z rodziną w Piekowcu, niedaleko obejścia Piotra Siwakowskiego. Byli przyjaciółmi. Przyjaciółmi byli też ich synowie - Tadeusz i Jarosław. Podczas wojny Góralik został żołnierzem Wojska Polskiego. Wracać do kołchozowego „raju" nie pragnął, dlatego po wojnie wyjechał z rodziną do Polski i osiedlił się na Ziemiach Odzyskanych, w Zgorzelcu. Po śmierci ojca majątek odziedziczył Tadeusz, a jego siostra Maria, nauczycielka języka polskiego, po nieudanym małżeństwie zamieszkała w Kłobucku, niedaleko Częstochowy. Tadeusz miał trzech synów - Piotra, Edwarda, Zbigniewa. Maria natomiast miała córkę Asie. Piotr z rodziną gospodaruje. Edward jest lekarzem weterynarii, Zbigniew wyjechał do Niemiec. Asia pracuje w liceum jako nauczycielka języka francuskiego i włoskiego. Pierwszy przyjazd Góralików - Tadeusza z Edziem i Zbyszkiem - wywarł na mnie duże wrażenie. Po raz pierwszy w życiu widziałem spokrewnionych z naszą wioską prawdziwych Polaków, słyszałem mową, mogłem w rozmowie sprawdzić swoje umiejętności i swoją wiedzę. To wyglądało chyba śmiesznie! Trudno mi było przypominać słowa, jednak coś tam mówiłem o przyjaźni polsko-radzieckiej, o Sienkiewiczu, o swoim pochodzeniu. A chłopcy gadali o popularnych zespołach młodzieżowych, o kolegach w liceum, o samochodach. Wiek XIX spotkał się z wiekiem XX! Później, w roku 1978, Tadeusz wysłał mi zaproszenie do Polski. Byłem wtedy aspirantem i załatwianie formalności związanych z zezwoleniem na wyjazd musiałem zacząć od sekretarza komitetu partyjnego WSP. Jego reakcja na moją prośbę była niesamowita. - Czego tam nie widziałeś? - Jakim sposobem dostałeś zaproszenie? - Skąd u ciebie przyjaciele wśród Polaków? - Kto cię nauczył polskiego? Dla mnie wystaraczyło jedno takie świadectwo przyjaźni polsko-radzieckiej, żeby zrozumieć, że mój byt na bezludnej wyspie w wieku XIX, jest przedłużony na okres nieokreślony... Tym bardziej ciągnęło mnie do Polski. Stała się ona dla mnie symbolem duchowej niepodległości. W taki sposób walczyłem o swoje Ja, o swoją niepowtarzalność w jednolitej masie nowoj istoriczieskoj obszcznosti - sowietsko- Bogdan Siwakowski 245 go naroda*. Ta moja walka była świadectwem niepodporządkowania się władzom. Mocną nicią łączącą mnie z Polską był program I Polskiego Radia. Fale elektromagnetyczne przynosiły do mnie głosy rodaków. Padło słowo Solidarność... Codziennie wsłuchiwałem się w nowiny, komentarze, reportaże. Wysłuchałem całego procesu morderców księdza Popiełuszki. Stawałem się Polakiem, prawdziwym Polakiem. Moje przekonania polityczne, organicznie jednoczyły się z wewnętrznym światem duchowym, tworząc twardy stop, któremu przeciwstawić się już nie mogła żadna presja ideologii komunistycznej. W poniedziałek 13 grudnia 1981 roku, miałem, jak zawsze, jechać do pracy. Włączyłem radio. Program I Polskiego Radia. Niebo spadło mi na głowę. Już do pracy nie pojechałem. Siedziałem koło głośnika, wsłuchiwałem się w wiadomości, przeżywałem. Gdzie jest Wałęsa? Czy wojska sowieckie już zaczęły ofensywę? Co się dzieje na ulicach polskich miast? Ogarnęła mnie bezmierna trwoga. Taki to był poniedziałek, taki to był dzień... Podobny poniedziałek przeżyłem za niespełna dziesięć lat, 26 sierpnia 1991 r. też z rana, usłyszałem komunikat GKCzP. Jednak tym razem poszedłem do pracy. W pokoju nauczycielskim siedzieli dyrektor szkoły i sekretarz organizacji partyjnej, coś między sobą cicho rozmawiali. Na mój widok zareagowali sarkastycznym uśmiechem, wtedy sekretarz złośliwie mnie zapytał: „co, skończyła się wasza demokracja?" Nie, nie skończyła się. Jest. Broni siebie. Zwycięża. Spotkanie. Słowo stało się ciałem Był koniec listopada 1990 r. W jednym z przedziałów pociągu Kijów-Wrocław siedzi czterdziestotrzyletni, ale już z siwą brodą, mężczyzna. Obok niego patrzy w okno siedmioletnia dziewczynka z wyrazistymi oczyma. Mężczyzna - to ja, Bogdan Siwakowski. Ze mną moja córeczka Zenobia. Jedziemy po raz pierwszy do Polski. Był to okres rozwijania dyplomacji ludowej w postaci handlu prywatnego. Z Ukrainy już płynął dość potężny strumień towarów na sprzedaż. Na tle pasażerów nerwowo wpatrujących się w twarze celników, my wyglądaliśmy, ostrożnie mówiąc, dziwacznie. Przede mną na stoliku - „Quo vadis", obok mnie - za mała do biznesu partnerka... Jednak celnik nic nie powiedział, każdy ma przecież prawo realizować własny pomysł i własną inicjatywę w nowo budowanym świecie kapitalistycznym. Pojechaliśmy przede wszystkim do Częstochowy, musiałem zobaczyć Jasną Górę. Jeszcze wtedy nie byłem wierzącym, a jednak wiodła mnie tędy jakaś niewidzialna siła. Wiedziałem, że muszę to zobaczyć. W klasztorze jasnogór- * (ros.) - nowego historycznie społeczeństwa - narodu radzieckiego 246 Bogdan Siwakowski skim nie modliłem się, ale wsłuchiwałem się w ciszę... W tej ciszy słyszałem dźwięki przeszłości. Polska jeszcze pozostawała dla mnie tą dawną, ale już widok jej zmieniał się na bardziej nowoczesny. Wieczorem oglądałem telewizję. Największe wrażenie sprawiły debaty przed wyborami prezydenckimi. Lech Wałęsa wyglądał na mądrego i pewnego siebie polityka. W te chwile nie podejrzewałem nawet, że minie niewiele czasu - i ja będę uczestniczyć w spotkaniu prezydenta Rzeczypospolitej Polski Lecha Wałęsy z Polonią w Winnicy, a jeszcze za jakiś czas - w spotkaniu prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego z Polonią w Żytomierzu... Moje kontakty z Macierzą w ostatnim dziesięcioleciu rozszerzyły się i umocniły. Jeździłem do Rzeszowa na kurs szkoleniowy Instytutu Polsko-Amerykań-skiego małego biznesu, byłem słuchaczem na kursie zorganizowanym przez Ministerstwa Edukacji Polski i Ukrainy dla kadry kierowniczej w Gdańsku, parę razy uczestniczyłem w letnich kursach metodyki nauczania języka polskiego w Lublinie. Wszędzie widziałem i odczuwałem w każdej chwili przyjaźń i życzliwość rodaków, swych kolegów, ich gościnność. Zawsze podziwiałem wewnętrzną kulturę tych ludzi, ich godność. Robiła na mnie duże wrażenie głęboka religijność, poszanowanie własnej historii, tradycji ludowych. Już niejednokrotnie zwiedzałem Polskę. Byłem w Warszawie, Gdańsku, Lublinie, Wrocławiu, Rzeszowie, Łodzi, Kazimierzu Dolnym. Byłem w małych miasteczkach, przejeżdżałem przez całą Polskę od Przemyśla do Wrocławia, od Chełma do Warszawy i stąd - na Pomorze. Spotykałem się z różnymi ludźmi, poruszaliśmy w rozmowach dziesiątki tematów. Co mogę powiedzieć? Ja jestem w małżeństwie już ponad 30 lat. Czas nieubłaganie zmienia zewnętrzne cechy twarzy mojej żony, a jednak jest on bezradny wobec jej obrazu, który właśnie na zawsze pozostał w moim sercu. Polska gotycka, Polska wypełniona duchem historii, walki o niepodległość, jest też obrazem, który noszę w swoim sercu. Tę Polskę odczuwałem, zwiedzając zamki królewskie w Łańcucie i Lublinie, niepowtarzalne Łazienki w Warszawie, przebywając na Westerplatte, na Majdanku, w Muzeum Historii Warszawy, kiedy oglądałem film dokumentalny o powstaniu warszawskim. Uświadamiam sobie, rozumiem i przyjmuję, że kochanie w młodości i życie codzienne - różnią się między sobą. Polska w sercu i Polska w życiu codziennym też różnią się, ale jakże obydwie mi bliskie! - dzięki ludziom, dzięki kulturze, dzięki powietrzu, którym swobodnie oddycham. Tak się stało, że najpierw pokochałem Polskę w moim sercu, a zobaczyłem ją na własne oczy już w wieku dojrzałym. Ale nie byłem rozczarowany. Nie jestem rozczarowany. Odwrotnie - każda chwila pobytu w Polsce obdarowuje mnie nowymi odcieniami uczuć, ich głębszym, bardziej nasyconym emocjonalnie przeżyciem. Bogdan Siwakowski 247 Czy chce mi się do Polski? Oczywiście! Zawsze oczekuję chwili, kiedy serce zabije mi radośnie na widok miłego krajobrazu i powiem w myśli: „witaj Ojczyzno! Przywitaj syna twojego ze stepów i czarnoziemów ukraińskich. Jesteś mu najmilsza i najdroższa. Zwracam się do Boga z modlitwą wdzięczności i dziękczynienia za to, że Cię nie zapomniałem i nigdy już nie zapomnę". Czy chciałbym wyjechać do Polski na pobyt stały? To pytanie coraz częściej słyszę od znajomych i przyjaciół. Razi ono mnie swoim podtekstem. Chciałbym wyjechać - to znaczy, że jestem na Ukrainie obcy? Chciałbym wyjechać - to znaczy, że w Polsce mógłbym mieć lepsze warunki życia, więcej zarabiać? Chciałbym wyjechać — a więc nie jestem spokrewniony z Ukrainą, z tą ziemią, gdzie się urodziłem, gdzie tyleż szczęścia i nieszczęść przeszło przez moją i moich przodków dusze? Nie, moi drodzy. Chciałbym wyjechać - to tylko pół prawdy, której ode mnie oczekujecie. Drugą połowę prawdy - chciałbym tu, na Ukrainie zostać - trudno warn zrozumieć. Odrodziłem Polskę w swoim sercu nie po to, żeby pozbyć się w nim Ukrainy. Odrodziłem nie po to, żeby stąd wyjechać. Po prostu inaczej nie mogłem. Budowa. Wracam do Boga I znów powracamy do Koziatynia, miasta, w którym spędziłem ponad dwadzieścia lat swego życia. Na kresach Podola i Kijowszczyzny bierze swój początek rzeka Hujwa. Nikt nie wie, ile czasu płynęła jej woda, póki przyszli tutaj czy to Polanie dawno-ruscy, czy Kozacy, których Bóg miłował w bitwach niezliczonych, a którzy teraz chcieli mieć odpoczynek od trudów wojskowych, czy może jaki Polak-osadnik z Mazowsza czy z Wielkopolski przybyły, założył wioskę w żyznej dolinie i nazwał ją też - Hujwą. Mgła czasów nie pozwala prześledzić dokładnie losów tej wioski. Nie wiemy, ile razy ścierano ją z ziemi, ile razy odblaski pożarów oświetlały nocne niebo, a odgłosy rozpaczliwych krzyków ludzkich odstraszały zwierzynę leśną. Ale wioska przetrwała, wytrzymała wszystkie próby i pozostała, chociaż pod inną nazwą - Koziatyn. Ta mała wioska niczym się nie różniła od innych, jej podobnych. Wokół niej rozłożyły się znane z dawnych czasów miasteczka - Białopole, Samhoro-dek, Ohrebyszcze, Machnówka, polskie osiedla - Piekowiec, Pustocha, Bogu-dzięka, Wujna, kozacka Siostrzenówka, czeska Mikołajówka. Wioska Koziatyn nie odgrywała większej roli aż do ostatniej ćwierci XIX wieku, kiedy zaczęło się budownictwo kolei od Kijowa do Odessy i w jej okolicach został w tym czasie zaprojektowany duży węzeł kolejowy, wskutek czego powstało osiedle robotnicze. Wybitną rolę w dziejach Koziatynia odegrał bogaty, inteligentny szlachcic Marian Wasiutyński. To w jego domu spędził ostatnie lata swego życia znany 248 Bogdan Siwakowski poeta, jeden z przedstawicieli „szkoły ukraińskiej" w polskiej poezji romantycznej, Tymoteusz Padurra. To z jego inicjatywy i jego staraniami dnia 7 lipca 1874 r., osiedle wokół węzła kolejowego zostało zatwierdzone jako miasteczko pod tąż nazwą, co i pobliska wioska - Koziatyn. Marian Wasiutyński był też inicjatorem i fundatorem budowy kościoła w Koziatyniu, która się rozpoczęła w 1911 r. Wspomina Albin Kozłowski, syn Jana, urodzony 11 marca 1911 r. w Koziatyniu: „Koziatyński kościół był wspaniały, bardzo piękny. Zbudowany w stylu neogotyckim, z czerwonej cegły, miał podłogę ułożoną z białych płyt. W kościele były trzy ołtarze, jeden główny, dwa boczne. Od lewej strony, przy wejściu znajdowały się schody na chór. Pamiętam też trzy duże dzwony, oświetlenie elektryczne. Wzrok oczarowywał obraz Matki Bożej Dobrej Rady, piękne obrazy Drogi Krzyżowej. W tym kościele mnie ochrzczono, przygotowywano do pierwszej komunii. Na odpust Matki Bożej Dobrej Rady - 6 kwietnia, przyjeżdżali wozami z okolicznych wiosek, zbierało się dużo ludzi na uroczystą procesję. Kiedy przyszli bolszewicy, zaczęły się między ludźmi kłótnie; duży wpływ miała propaganda ateistyczna, zwłaszcza na młodzież. W 1937 r. przez władze została przyjęta decyzja o zniszczeniu kościoła...". Zniszczenie kościoła koziatyńskiego, jak i innych kościołów na Ukrainie, było aktem brutalnym w stosunku do uczuć religijnych, aktem wandalizmu. Nic dziwnego, że to wydarzenie w pamięci ludzkiej nabyło postaci niezwykłej, przesadnie emocjonalnej, ze szczegółami hiperbolizowanymi. Wspominają świadkowie zniszczenia kościoła: „Do zniszczenia świątyni użyto działa armatniego, lecz ze względu na solidne mury, pociski czyniły niewielkie spustoszenia. Założono więc materiał wybuchowy, który w sposób definitywny zniszczył świątynię". „Kiedy niszczono kościół, zebrało się dużo ludzi. Wszyscy płakali, a żołnierze ich rozpędzali. Jeden aktywista chciał zrzucić dzwony z wieży kościoła, jednak na dachu poślizgnął się, spadł na ziemię i rozbił się. Do zniesienia krzyża używano lin i traktorów. Przedstawiciele władz grozili ludziom, że wysadzą kościół razem z nimi. Jednak z tłumu słyszano głosy: „Bóg znajdzie i na was radę!" - to był prawdziwy dzień ostateczny". Tragiczny był też los księży w tym okresie. Ostatni ksiądz kościoła koziatyńskiego został aresztowany i skazany na dziesięć lat więzienia. Cudem uniknęły zniszczenia kościoły w Machnówce (wykorzystywany jako dom kultury) i Samhorodku (był wykorzystywany jako spichlerz, po restauracji, już w czasie pieriestrojki mieściły w nim się jednocześnie pałac - jak go nazywano - uroczystości ślubów cywilnych, muzeum historii Samhorodka i... knajpa!). Bogdan Siwakowski 249 Barbarzyństwo władz komunistycznych podkreśla też fakt, że kościół w Koziatyniu został zbudowany wg unikalnego projektu. Mówią, że w Europie istnieje tylko jeszcze jeden taki - we Francji. A oto, jak w 1910 r. opisywała kościół w Machnówce „Gazeta Narodowa": „Obszerną, a praktyczną świątynię, mającą na uwadze mniej wygląd zewnętrzny, a więcej względy pomieszczenia dużej ilości ludzi pobożnych, jest kościół w Machnówce. Ogromny, jasny, zbudowany na betonowych filarach, z takim samym sklepieniem. We wszystkim widać tu przewodnią myśl - mieć miejsce dla wspólnej modlitwy na długie czasy dla licznej parafii. Pierwszorzędna zasługa w budowie tej świątyni pod względem ofiarności i pracy słusznie się należy p. Matuszewskiemu. Dla licznej, ośmiotysięcznej (podkreślenie moje B.S.) parafii, wielkim dobrodziejstwem jest ta świątynia". Takich wielkich dobrodziejstw nie potrzebowały władze komunistyczne. Katolicy faktycznie przebywali w podziemiu, poza prawem. Tradycje religijne w rodzinach utrzymywały się dzięki naszym babciom, najbardziej wierzącym, które zawsze pamiętały o swojej polskości. W 1975 r. zaczęto zabiegać o zarejestrowanie w Koziatyniu katolickiej wspólnoty pod wezwaniem Matki Bożej Dobrej Rady. Liczne rozmowy z władzą miejscową, niejednokrotne wyjazdy do Kijowa i Moskwy, doprowadziły do sukcesu dopiero... w roku 1983, kiedy, po uzyskaniu zezwolenia władz, odprawiono pierwszą mszę świętą, uzyskano zgodę na przyjazd kapłana... dwa razy w roku. Wreszcie - 11 czerwca 1988 r. - parafia w Koziatyniu została zarejestrowana. W 1990 roku został założony fundament nowego kościoła, 6 września 1992 roku biskup Jan Olszański poświęcił plac budowy. Siedem lat kosztem nieobliczalnych wysiłków, trudów i ofiarności trwała budowa. Uroczystość poświęcenia nowego kościoła w Koziatyniu odbyła się w sobotę 14 sierpnia 1999 roku. „ W nocy, z tejże soboty na niedzielę, w wieku 94 lat zmarł mój dziadek Michał Skomarowski. Taka zbieżność w czasie chyba nie jest przypadkowa, całkiem odwrotnie - to jest przekonywające świadectwo ciągłości życia, nierozerwalności łańcucha wydarzeń. Na tym polega sens historii, sens bytu człowieka i jego przeznaczenia. Te siedem lat, póki trwała budowa kościoła, trwała i moja droga do Boga. Wprawdzie nie byłem nigdy ateistą, miałem podświadome poszanowanie dla uczuć religijnych, chociaż nie byłem i nie mogłem być w tych warunkach i w tym środowisku wierzącym. Szedłem do wiary, jak i większość inteligencji postso-wieckiej, najpierw przez rozum, potem przez uczucia i tylko później przez tradycje i praktyki religijne. Jest to trudna droga, pełna zwątpień i wysiłków. Dla wielu moich przyjaciół okazała się ona zbyt trudna. Niektórzy wrócili do poprzedniego stanu bierności, kto pomylił religię i politykę, kto zgubił drogę, poszukując Boga na marginesie 250 Bogdan Siwakowski wiary. Ja jestem jeszcze w drodze i wydaje mi się, że jest ona przede mną, jak łuk tęczy siedmiobarwnej - zawsze mami, wabi i zawsze oddala się. A jednak przeżywam niewymowne wzruszenie, wymawiając te proste słowa: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje...", nie mogę powstrzymać też radości podając znak pokoju. I za to wzruszenie, za te łzy, dziękuję Bogu. Dziesięciolecie. Kolczaste kwiaty wolności Koniec zastoju, śmierć Breżniewa, próby nawiedienija poriadka przez An-dropowa, marazmatyczny okresik Czernienki - wszystko to przeszło obok mnie jak odcinki nudnego, jak flaki z olejem, serialu. Miałem wtenczas swoje osobiste - i to poważne - kłopoty i problemy, swoje troski i radości. W roku 1983 urodziła się moja córeczka Zenobia, w następnym roku - jeszcze jedna córeczka, Mirosława. Na rok przed tymi wydarzeniami, został skazany na cztery lata więzienia Aleksandr Niegrebiecki. Mechanizm prześladowań człowieka w stranie sowietskoj, gdzie, jak śpiewano, „dobrze żyć", pracował nieustannie. Głównym jego celem, jak mi się wydaje, było wyrównanie osobowości według wyznaczonych przez ideologów komunistycznych standardów. Pojęcia „aspołeczny" i „antysowiecki" często występowały jako synonimy. Pretekstem do reedukacji mogły być rzekome przestępstwa, często starannie wyreżyserowane przez KGB, prawdziwym powodem do ukarania zawsze był brak podobieństwa do innych, swój osobisty punkt widzenia odmienny od partyjnych uchwał. Aleksandr Niegrebiecki został skazany na czteroletnie pozbawienie wolności jako homoseksualista (o tym nigdy nie mówiono otwarcie, tylko w rozmowach poufnych). Jednak wiem na pewno, że Aleksandr od dawna był pod pilnym baczeniem, a trafił do aresztu, kiedy powiedział w rozmowie: „socjalizm jest chory na syfilis i jest w stanie nieuleczalnym", przesłuchiwali go w KGB. Od roku 1985 w Moskwie zaczęły się zmiany. Do Ukrainy pieriestrojka dotarła znacznie później, nie przyśpieszył jej nawet kataklizm czarnobylski. Tylko w roku 1988 już było widać, że Ukraina też zaczyna budzić się... Witałem te zmiany. Aktywnie uczestniczyłem w życiu społecznym, w tym okresie dałem się poznać jako publicysta. Moje artykuły w prasie ukraińskiej budziły zainteresowanie czytelników. Ukazały się pierwsze artykuły w języku polskim. Pracowałem, nie licząc się z czasem, nie oszczędzając swego zdrowia. W 1993 roku zostałem wybrany prezesem Stowarzyszenia Polaków w Ko-ziatyniu. Pewnego dnia zwróciła się do mnie dziennikarka radia obwodowego, z prośbą o wywiad na tematy związane z odrodzeniem polskości na Ukrainie. Nie odmówiłem. Rozmawialiśmy szczerze. Opowiadałem o dążeniu do poznania siebie, o trudnej drodze do swoich korzeni, o pragnieniu odnowienia (nie tego, co było i zostało zniszczone, bo zbyt dużo ludzi zginęło, poddane zostało represjom życie całej warstwy społecznej i kulturalnej w celu całkowitej zagłady), lecz małej cząstki Bogdan Siwakowski 251 utraconego. Dlatego, żeby rozwijać się dalej już w nowym życiu, już na Ukrainie, jak pisał Taras Szewczenko, nowej, wolnej i, jak upewniały mass-media ukraińskie, niepodległej. Jak duże było moje zdziwienie, kiedy już następnego dnia spotkałem się z całkiem odwrotnym tłumaczeniem moich słów! Atakowano mnie: - Jak mogłeś to powiedzieć?! - Czy wiesz, że Polacy trzykrotnie wyrzynali moją wioskę rodzinną, z dziada-pradziada kozacką? - Co, znowu marzycie o kolonizacji Ukrainy przez Polskę? - Bardzo ci zależy na tworzeniu piątej kolumny na Ukrainie? Pytania raniły mnie, jak ostrze strzał tatarskich. Byłem wtenczas Longinusem Podbipiętą we wrogim otoczeniu. Pozostawało mi jedno wyjście - odmawiać pacierz, zdając się na wolę boską... Taką nieufność odczułem później jeszcze raz, kiedy moja córka została zakwalifikowana na studia w Polsce. - Dlaczego ona ma jechać na studia do Polski? - Dlaczego Polsce zależy na tych studiach, w jaki sposób im się zrewanżuje? Moi prokuratorzy mieli na myśli znowu rzekomą piątą kolumnę... Dziecko martwiło się, byłem przygnębiony i ja. Wspominałem słowa dziadka Michała: „pamiętaj, Bogdanie, kiedyś ciebie też zrobią szpiegiem polskim. Pomyśl o dzieciach. Nie właź do tych spraw, nie wsadzaj głowy do pętli". Nie wierzyłem mu. I teraz nie wierzę. A jednak wtedy byłem naprawdę oszołomiony. Niebawem odczułem, że wokół mnie powstaje próżnia. Moi rozmówcy uśmiechali się, grzecznie rozpytywali o moją polskość, ale w tej grzeczności czułem truciznę. Bardzo mi się nie podobało, kiedy ten czy inny patriota zaczynał przekonywać mnie, że też ma polskie pochodzenie, o czym świadczy jego nazwisko na -śkyj albo na -ćkyj (w ukraińskim tłumaczeniu to brzmi jako Hudzowśkyj, Witkowśkyj, Łebedyńśkyj, Łozińśkyj, Petrowśkyj etc.). Chociaż sam jestem Siwakowski, a rodzina moja jest powiązana ze Skomarowskimi, Rakowskimi, Sławińskimi, Malickimi, było dla mnie zupełnie jasne, że nawet Lubomirski czy Wiśniowiecki nie może być uważany za Polaka, jeśli takim nie jest w swoim sercu. Ażeby mieć Polskę w sercu, nie wystarczy nawet babci-Polki, trzeba jeszcze wypielęgnować miłość ku ojczyźnie, trzeba jeszcze dołożyć trudów, żeby osiągnąć swoją narodowość. Tym bardziej, że na Ukrainie do dzisiaj łatwo zauważalnym jest wynarodowienie, przekształcenie niepowtarzalności narodowej w jednolitą masę biologiczną. Ukraińcy chętnie mówią o okropnej polityce imperialnej Rosji wobec ich ojczyzny, o odpowiedzialności Polaków w dziejach Ukrainy. Jednak nigdy nie obserwowałem wrogości Ukraińca do Rosjanina, który mieszka czterdzieści lat na Ukrainie i nie nauczył się języka ukraińskiego, nie używa w rozmowie żadnego słowa ukraińskiego. Natomiast moje pragnienie, by uczyć dzieci języka 252 Bogdan Siwakowski polskiego, często wzbudzało podejrzenie o z góry powziętych niedobrych zamiarach. Informację o życiu politycznym i najgłówniejszych wydarzeniach w Rosji regularnie podają ukraińskie radio i telewizja, jednak praktycznie nigdy nie słyszymy, co się dzieje w Polsce. Wszystko to oznacza, że wpływ Rosji na świadomość Ukraińców nie zmniejszył się. Polonofobia, jako skutek imperialnej polityki Rosji na Ukrainie ma głębokie korzenie. Pogardliwe „eti Palaki", wymawiane przez Rosjanina, przerasta w „Lachy proklati" Ukraińca. Dużo zależy od polityki państwowej, od pozycji władz miejscowych. Tu mamy niemało zjawisk budzących nadzieje, ale wystarcza i przykładów nieżyczliwości. Czas na obopólny rachunek sumienia i winy między Polakami i Ukraińcami jeszcze nie przyszedł. Zaczekajmy z tym. Mamy inne tematy do rozmowy. Mamy przed sobą wspólną przyszłość. Jesteśmy sąsiadami. Bądźmy jeśli nie braćmi, to przynajmniej przyjaciółmi! I tu mam jedno, bardzo ważne z mego punktu widzenia, zastrzeżenie. Nie trzeba być zawodowym historykiem, żeby dojść do wniosku, że w kontekście europejskim Polska ma nad Ukrainą dużą przewagę. Geograficznie bliższa Europie, tysiąc lat katolicka, z kilkusetletnim doświadczeniem mocnego państwa, dziejów królów polskich, nie poddawana takim zagrożeniom, jak Ukraina ze strony Dzikich Pól, Rosji, władzy bolszewickiej. Polska ma bardzo bogatą kulturę, tradycje religijne, obyczaje ludowe, wykrystalizowaną świadomość patriotyczną swoich obywateli, ma swoją inteligencję z potężnym potencjałem twórczym, o czym świadczą chociażby Mikołaj Kopernik w przeszłości i laureaci Nagrody Nobla we współczesności. Stąd jednak nie wynika wniosek o wyższości kultury polskiej nad ukraińską. Ukraińcy też mają czym się szczycić! O tym świadczy wspaniała architektura z czasów Rusi Kijowskiej, nadzwyczaj melodyjne piosenki ludowe, olbrzymi talent Tarasa Szewczenki. O tym świadczy potężny potencjał naukowy Ukraińców (chociaż sami Ukraińcy nigdy nie umieli tego docenić). Dlatego zawsze trzymam się zasady, że kultura Polaków i kultura Ukraińców, to są kultury bliskie, a jednak i różne, ale jedna nie przewyższa drugiej. To prawda, że nie zawsze Ukrainiec umie trzymać widelec i posługiwać się nożem przy stole. Przebaczcie mu! On jest zdolny i z czasem tego też się nauczy. To prawda, że przeciętny Ukrainiec nie chodzi w niedzielę do cerkwi, a wódkę pije jak wodę. Ale dla wielu Ukraińców ich ojczyzna, ich Ukraina, też jest w sercu. Dla niej pracują, tworzą, dla niej żyją. Z tą Ukrainą, z tymi Ukraińcami warto się przyjaźnić. Bogdan Siwakowski 253 Przebywając z wizytą na Ukrainie, prezydent RP Aleksander Kwaśniewski zwrócił się do Polonii ukraińskiej ze słowami: „przetrwajcie!". Przetrwamy. Przetrwamy wszystko - trudności ekonomiczne, korupcję biurokracji postkomunistycznej, intrygi polityczne... Nie przetrwamy tylko, jeśli zjawi się wzniesiony przez polityków mur berliński, tym razem między Polską a Ukrainą. Nie na granicy geograficznej, a - w świadomości ludzi. Jestem prawdopodobnie beznadziejnym romantykiem. Wierzę w to, w co uwierzyć trudno, nawet jeśli rzeczywistość daje mało powodów do pewności. Wskutek zawiłych intryg i niechęci do mojej działalności, ze strony wiadomych i niewiadomych mi osób, w roku 1997 byłem zmuszony wyjechać z Koziatynia. Zamieszkałem w Nietyszynie obwodu chmielnickiego. Wziąłem ze sobą swój najdroższy skarb - córeczki Zenobię i Mirosławę. Na nowym miejscu nie siedziałem z założonymi rękami. Pracowałem uparcie, wierzyłem w słuszność swojej pracy. W tym okresie ukazały się moje liczne artykuły na tematy pedagogiczne, przygotowywałem do druku rękopis podręcznika matematyki dla maturzystów, założyłem w Nietyszynie kółko dla dzieci pochodzenia polskiego (bardzo mi w tym pomogła pani Wanda Szatko-wska, nauczycielka jednej z miejscowych szkół). W tymże okresie moje córeczki postanowiły przygotowywać się do egzaminów wstępnych ma studia wyższe w Polsce. Tak minęły ponad dwa lata, nazywam je rekolekcjami nietyszyńskimi. Nie miałem w duszy ani żalu, ani goryczy, odpuściłem swoim winowajcom. Życie trwało i trzeba było żyć. Na początku 2000 roku otrzymałem zaproszenie do powrotu na Uniwersytet Pedagogiczny w Winnicy. Postanowiłem wrócić, co i niebawem zrobiłem. Obecnie pracuję jako wykładowca na Wydziale Matematyki, chcę w krótkim czasie obronić dysertację z dydaktyki matematyki. I - oczywiście! - nauczam języka polskiego. Tym razem w stowarzyszeniu „Świetlica Polska". Czy jestem zadowolony ze swego losu? Niewątpliwie tak. Miałem w swoim życiu dużo chwil szczęśliwych, mam miłe dzieci, porwała mnie ulubiona praca. Bóg mi darował łatwość wyrażania uczuć i myśli słowem. Ja zawsze miałem dużo zdolnych uczniów i studentów, spotykałem na swojej drodze życiowej sporo ciekawych i życzliwych mi ludzi. I ten mój pamiętnik jest świadectwem powrotu duszy do Boga i Ojczyzny, do wartości, których brutalne i podstępne unicestwienie jest przestępstwem bez terminu ważności. Moje wspomnienia dobiegają końca. Nie jest to jednak koniec mojego pamiętnika. Będzie on kontynuowany w dalszym ciągu wydarzeń i wrażeń tak długo, jak długo zostanę wśród ludzi żywych, na tym świecie, którego piękna tak często nie umiemy ani zauważyć, ani docenić. 254 Bogdan Siwakowski Czyste stronice. Kim jesteś, Bogdanie? Zadaję sobie to pytanie coraz częściej. Kim byłem, już wiem, rozumiem. Całkowicie uświadomiłem sobie, co ze mną, z takimi jak ja, wyrabiał system komunistyczny. Zbadałem dokładnie własne doświadczenia, dostępne mi świadectwa. Diabelska pycha inżynierów dusz ludzkich pozwoliła im wyobrazić sobie, że mogą, jak Bóg, stworzyć człowieka według własnego pomysłu. I tworzyli. „Czerwonych" Polaków, pa-triotów-internacjonalistów, a wreszcie - nowuju istoriczieskuju obszcznost' - so-wietskij naród... W imię tych niesamowitych celów strzelano, więziono i znowu strzelano, morzono głodem, prześladowano strachem, wysyłano, i znowu strzelano, zmuszano do zdrady, donosicielstwa, do kłamstwa codziennego, w każdej chwili, na każdym kroku. A jednak nie udało się! Z trudem wracamy do życia bez strachu, wracamy do siebie. To nie jest takie proste, łatwo się nie daje... Mam brata. On ze zdziwieniem dopytuje się naszą matkę - jak to się stało, że przy jednym ojcu Bogdan jest Polakiem, a ja jestem Ukraińcem? Co mu powiedzieć? Jak mu to wyjaśnić? Każdy ma przed sobą swoją drogę, swój wybór. Mój starszy syn nosi imię mego dziadka - Piotra Siwakowskiego. Nauczyłem go tej mowy, jakiej mnie uczył mój dziadek, dałem mu ojczyznę swego dziadka, Ukrainę. Moja starsza córka nosi imię mej babci - Marii Siwakowskiej, nauczyłem ją tej mowy, jakiej mnie uczyła moja babcia, dałem jej ojczyznę swej babci, Ukrainę. Ta ojczyzna jest i moja, bo dali mi ją moi przodkowie - a innej... dać nie mogli. Takie były czasy. A jednak nie pozostaliśmy w ogóle bez ojczyzny. Nie rozmawiamy „surży-kiem", tym bardziej „pa ruski". Kochamy Ukrainę, jej niebo, stepy, jej pieśni, jej kulturę. Cóż, moi przodkowie nawet i w tych złych okolicznościach zrobili dobry wybór. Melodyjna mowa Ukrainy pozwala mi szczerze mówić, szczerze modlić się, odczuwać piękno świata, w którym żyję. Czyż to nie jest szczęście? Ale... Nie wystarczało mi tego. Nie wystarczało powietrza bezmiernych stepów, bogactwa czarnoziemów, nawet potężnego Dniepru. Było coś takiego, czego nie mogłem powiedzieć po ukraińsku, bez czego nie mogłem żyć. Czułem się okradzionym. Nie byłem do końca sobą. Dlatego szukałem siebie. Dlatego szedłem tą trudną drogą. Pozostawiam w pamiętniku czyste stronicy dla swoich młodszych córeczek. Dla ciebie, Zenobio. Dopisz swoje wspomnienia o naszej podróży do Polski, kiedy miałaś siedem lat, ale już wtedy byłaś mądrą dziewczyną. Dopisz o tej Bogdan Siwakowski 255 chwili, kiedy uświadomiłaś sobie, że rozumiesz, o czym mówią Polacy. 0 swoich studiach w Polsce. O wszystkim, czego ani ja, ni ty jeszcze nie znamy, a co się nazywa twoim przyszłym życiem. I dla ciebie, Mirosławo. Jesteś zdolną dziewczyną, po polsku mówisz chyba lepiej ode mnie. Wpisz na te czyste strony opowieść o swoim życiu i niech to będzie najlepsza ze wszystkich twoich przyszłych opowieści. ...Zegar wybija północ. Przeżyłem jeszcze jeden dzień mego życia, dzień 1 grudnia 2000 roku. Dziękuję Ci, Boże, za to. • * Krystyna Szkoba Zamieszkała we Lwowie, gdzie urodziła się w 1938 r., wykształcenie wyższe, lekarz neurolog, przez całe życie pracuje w tym zawodzie. Należy do Towarzystwa Lekarskiego, opiekuje się samotnymi, chorymi staruszkami - Polakami. Bardzo zaangażowana w pielęgnowanie polskości. Moje wspomnienia Nie wiem od czego zacząć, bo tyle się wydarzyło w życiu, przecież to minęło 60 lat. Jestem starszą kobietą, ale często wspominam swoje życie, zwłaszcza gdy moja wnuczka przyjeżdża do Lwowa i pyta: „a opowiedz mi babciu jak to było?" i snuję wtedy swoje wspomnienia, które właśnie chcę opisać. Urodziłam się w 1938 r. we Lwowie, na byłych terenach Polski. Lwów, ze słów mojej matki, to było piękne, arystokratyczne miasto. Ludzie żyli spokojnie. 1939 r. - napad Rosji na Polskę. Rosjanie zajęli Lwów. Ojciec mój odjechał na wojnę z pocztą polową, zapowiedział mojej matce, że za parę miesięcy wróci, ale nigdy go już nie zobaczyła. Miała wtedy 27 lat i nas dwoje małych dzieci (brat miał 5 lat, ja - 1,5 roku). Zaczęły się ciężkie czasy. Matka opowiadała mi, że gdy zaczęłam mówić, to powtarzałam ,ja się boję mosia" (moskala) i ten strach pozostał na długie lata. Rosjanie przyszli do Lwowa brudni, głodni, zacofani. Dla mieszkańców Lwowa to był ciężki okres. Zaczęły się aresztowania. Przeszło 1,5 roku i Rosjanie odeszli, zmienili ich Niemcy. Zaczęły się obławy na ulicach, pozostało mi w pamięci, jak koło naszego domu (ul. Słowackiego we Lwowie) Niemcy prowadzili grupę Żydów. To miejsce wspominam do dziś. Wiele polskich rodzin zabierało do siebie żydowskie dzieci, które później na zawsze pozostawały w tych rodzinach. Podczas niemieckiej okupacji, ażeby nas nakarmić, matka szyła po kryjomu torby z celty, które później sprzedawała, pamiętam jak mnie z bratem zimą sadzała na sanki (pod nami była zwinięta celta) i tak ją przewoziła. Było to bardzo niebezpieczne, za to czekało nas wszystkich rozstrzelenie. W tym czasie wiele ukraińskich rodzin przeszło na stronę niemiecką. Niemcy wyrzucili nas z mieszkania (matka z nami wyprowadziła się w przeciągu paru godzin). Przyjęły nas siostry ze stowarzyszenia św. Zyty. Mieszkaliśmy w komórce bez okna. Dla nas, małych dzieci, było to ciekawe, nikt się 258 Krystyna Szkoba nami nie interesował. Cały dzień z bratem biegaliśmy po naszym parku Kościuszki (nazywaliśmy go naszym ogrodem). W niedzielę szliśmy razem z matką do kościoła św. Marii Magdaleny. Niektóre fakty pamiętam dobrze, choć miałam dopiero 6 lat, np. jak Niemcy odchodzili ze Lwowa. Lwów, według słów matki, był cały zaminowany i nastąpił dzień, kiedy miał być wysadzony. Matka woskiem zatkała nam uszy (zresztą wszystkim dzieciom tak robiono), ażebyśmy nie ogłuchli. Dla nas to było jak dobra zabawa, ciągle z bratem czekaliśmy, kiedy wyleci w powietrze nasza główna poczta. Ale Pan Bóg pokrzyżował ich plany, w ostatnim momencie nie było prądu i Lwów nie legł w gruzach. Do dziś stoi nasza stara poczta główna. Niemcy odchodzili ze Lwowa piechotą, na rowerach, jechali w stronę Łycza-kowa i my siedząc na ulicy z innymi dziećmi, machaliśmy im na pożegnanie. Cieszyliśmy się, że odchodzą, nie wiedzieliśmy wtedy jaki los nas czeka i kto przyjdzie następny. Niemcy odeszli, Lwów pozostał. Za parę dni zjawili się pierwsi Rosjanie i na długie lata zaczęła się dla nas gehenna, ale wtedy dla nas, małych dzieci, ciekawie było patrzeć na brudnych, obszarpanych żołnierzy, którzy wszędzie mówili, że nas wyzwolili. Zaczęły się głodne lata, ale nie to było najgorsze. Pamiętam, jak moja matka razem z sąsiadami po nocach słuchała radia Londyn, a jeśli słuchali w dzień, to kazała mi stać na schodach i patrzeć czy ktoś nie idzie. Wiele rzeczy nie rozumiałam, ale często słyszałam, że to niedługo, że za parę lat Rosjanie odejdą i wrócimy do Polski. W 1945 r. ogłoszono repatriację. Ludzie masowo wyjeżdżają do Polski, boją się być wywiezieni na Sybir, zostawiają wszystko, mieszkania, domy. Pamiętam piękne, puste mieszkania, które później zajmowali Rosjanie. W 1945 r. przyjęłam I komunię św. Ksiądz nas wszystkich bierzmował, ale na twarzach widziałam strach, ludzie byli niespokojni, kościół przygotowywał się do odjazdu. Proboszczem w naszym kościele był ksiądz Kłos (imienia nie pamiętam). Moja matka pomagała w kościele. Kiedyś przyszła zdenerwowana i powiedziała, że z NKWD przyszli aresztować ks. Kłosa, a ona w ostatnim momencie schowała go za drzwiami i powiedziała, że on już odjechał z rzeczami na dworzec - ocaliła mu życie. Ale nie tylko kościół wyjeżdżał, wyjechało wtedy bardzo wielu ludzi. W tym czasie został aresztowany brat mojej matki, był żołnierzem AK we Lwowie. Siedział w słynnym więzieniu Łąckiego. Matka godzinami stała pod więzieniem, żeby podać mu paczkę, w której zawsze schowane były listy. W ten sam sposób on pisał do nas. Po pewnym czasie został wywieziony na Sybir. Gdy odjeżdżał w towarowych wagonach, matka rzuciła przez okno kawałek chleba, a rosyjski żołnierz do niej strzelał. Po tych wydarzeniach zaczęliśmy się bać, bać się wszystkiego. Mieszkaliśmy w innym mieszkaniu, żyliśmy z tego, że matka szyła. Chcę też napisać o losach rodziny matki ze wsi, wywieziono ich na Sybir, bo niby byli obszarnikami, a po drodze zginęło 12 dzieci, o tym dowiedzieliśmy wiele lat później. W tym czasie był głód, Krystyna Szkoba 259 pamiętam jak matka smażyła placki na blacie bez tłuszczu. A Lwów powoli pustoszał z jednej strony, a z drugiej zapełniał się rosyjskimi żołnierzami, ich rodzinami. Garstka Polaków, którzy zostali we Lwowie, skupia się w katedrze. Ale ciągły strach, który dobrze pamiętam, strach, że po nas przyjdą (ojciec przecież wojował przeciw Rosjanom), mamy nakazane nikogo nie wpuszczać, a najważniejsze to mówić, że ojciec zginął na froncie, tzn. „przepadł bez wieści". W tym czasie chodziłam z matką prawie w każdą niedzielę na cmentarz Łyczakowski, pochowany tam jest ojciec mojej matki. Dla mnie, 8-letniego dziecka, cmentarz był wielki, tajemniczy, lubiłam czytać napisy na pięknych grobowcach, oglądać zdjęcia. Po pewnym czasie zobaczyłyśmy, że groby są otwierane, rozwalone trumny, porozrzucane kości. Matka po cichu tłumaczyła, że to Rosjanie rabują polskie groby, ale nie wolno głośno o tym mówić, w ogóle z nikim o tym nie rozmawiać. W tym czasie między nami, a rosyjskimi dziećmi zaczyna się nienawiść, często na ulicy nazywają nas „przekami", na podwórku, w parku zaczynają się bójki. W głębi duszy zaczynamy ich z bratem nienawidzić, ale mamy nakazane milczeć. Przecież to wszystko ma trwać rok, dwa i się skończy. Wierzyliśmy wszyscy, że Rosjanie odejdą, a Lwów będzie polski. Repatriacja się kończy, ale moja matka, jak i wielu Polaków nie wyjeżdża. Wierzy, że to niedługo, że musi czekać we Lwowie na swego męża. Jak strasznie się myliła ona i ci, co pozostali we Lwowie. Matka otrzymuje paszport, ale bez jej wiedzy zmienione ma imię, imię ojca. Nie jest już Maria tylko Marija, a ojciec nie jest Józefem a Josifem. W mieście pojawiają się wszędzie napisy w języku rosyjskim, polskie są skrupulatnie zamazywane, zmieniają się nazwy ulic, ale jednak miejscowa ludność nadal nazywa je po staremu. Życie powoli się zmienia. W 1945 r. zostałam zapisana do 1. klasy szkoły nr 30 (szkoła w następnym roku została zamknięta). Do drugiej klasy idę razem z bratem do szkoły nr 10 (szkoła im. Marii Magdaleny). W szkole są starzy nauczyciele: uczy mnie nauczycielka Bartkowska. Pamiętam ją, jak szła wysoka, dumna, po roku już jej w szkole nie było. Szkoła jest polska, ale już od 2. klasy uczę się j. rosyjskiego. Nie mamy zeszytów, zbieramy kartki, zszywamy i to są nasze zeszyty, oprócz tego piszemy rysikiem na tabliczkach, nie ma atramentu, nie ma nic. Do szkoły idę koło zbombardowanych kamienic, które stoją jeszcze nie odbudowane. Nie wiedziałyśmy, my, polskie dzieci, jaka groźba zawisła nad nami. We Lwowie zostają 2 polskie szkoły - nasza nr 10 i nr 24. Nauczycieli na razie mamy Polaków, ale już zaczynają się zjawiać pierwsi Rosjanie. W domu matka ciągle nam powtarza, że mamy wszędzie mówić, że ojciec zginął na wojnie. Powoli zaczynam rozumieć, że ja jestem Polką, a naokoło są Rosjanie, że im mam zawdzięczać swoje szczęśliwe dzieciństwo, chociaż wiem, że tak nie jest, W domu zbierają się znajomi, którzy wspominają inne czasy, którzy cicho opowiadają o pomordowanych na Wołyniu Polakach, o ludziach wywożonych na Sybir. 260 Krystyna Szkoba A w szkole dziękujemy Stalinowi za szczęśliwe życie, śpiewamy pieśni na jego cześć. Zaczynają nas uczyć, że Polska - to szlachta, która gnębi chłopów itd. Piszę to i dziękuję swojej matce, że nie pozwoliła mi przeniknąć taką straszną propagandą. Będąc w 2. klasie, byłam świadkiem jak zamykali polskie kościoły, pamiętam płacz ludzi pod zamkniętymi kościołami, ale jeszcze wtedy nie rozumiałam, że odtąd będę „musiała" zostać ateistką, że latami będą we mnie i inne polskie dzieci wpajać komunistyczne idee. W szkole w 1946 r. tworzy się pierwsza pionierska organizacja, wszyscy mamy zapisać się do tej organizacji i nosić czerwone krawaty. Nie wpisałam się do pionierów ani ja, ani mój starszy brat. Pamiętam jak mnie, 9-letnią, stawiano pod ścianą i pytano: „dlaczego nie chcesz się zapisać, kto ci nie pozwala", a ja odpowiadałam, że sama nie chcę, albo milczałam, pamiętając słowa matki. W następnych latach byłam tą „czarną owcą", która nie chciała nosić czerwonego krawata. Nauczycieli - Polaków było w szkole coraz mniej, a ci co pozostali milczeli, tzn. mówili i uczyli nas tego, co im kazano, przecież mieli nas wychowywać „w duchu komunistycznym". W szkole miałam koleżankę Teresę W., która mieszkała przy ul. Wóleckiej; jej matka była świadkiem, gdy Niemcy rozstrzelali grupę polskich profesorów właśnie na Górze Wóleckiej. Będąc w 3. klasie chodziłyśmy na to miejsce, składałyśmy polne kwiaty, o tym miejscu wiedzieli Polacy, ale głośno się nie mówiło. Miejsce to, pamiętam, było zarośnięte trawą, krzakami, mimo to tkwiło głęboko w nas, przecież zginęli tutaj najwybitniejsi ludzie Lwowa. Dziś na Wólce stoi krzyż, ale taki skromny, taki cichy. Chcę opisać jeden wypadek, który wstrząsnął całą szkołą. Byłam w 6. klasie. Języka polskiego uczyła mnie nauczycielka (nazwiska nie pamiętam), starsza pani, była jedną z tych nauczycielek, które uczyły przed wojną. Pamiętam dokładnie, jak podeszłam pod szkołę i zobaczyłam grupę naszych dzieci, a koło szkoły stał zakratowany furgon, na naszych oczach wyprowadzono naszą nauczycielkę i wsadzono do furgonu. Tak została aresztowana jeszcze jedna z polskich nauczycielek. Dla nas wtedy to było strasznym przeżyciem. Ile słów wtedy z nienawiścią było wypowiedzianych pod adresem Rosjan. Dziękowaliśmy głośno Stalinowi za szczęśliwe życie, a w duchu nienawidziliśmy wszystko, co było komunistyczne. Mimo wszystko, będąc w starszych klasach organizowaliśmy wieczory Mickiewiczowskie, śpiewaliśmy polskie pieśni. Gdy byłam w 9. klasie, j. polskiego uczyła mnie nauczycielka Jaworska, dobry duch naszej szkoły. Niewysoka, szczupła, zawsze poważna, bez uśmiechu na twarzy opowiadała nam np. że Mickiewicz był rewolucjonistą, a inni poeci pisali o chłopach, że walczyli o chłopskie prawa itd. Jednego dnia zatrzymała mnie na korytarzu i zapytała, czy kiedyś pomyślałam, co jest wspólnego między nami, a tymi uczniami w „Syzyfowych pracach"; nie wiedziałam co odpowiedzieć, a ona tylko smutno pokiwała głową i odeszła. Zrozumiałam to później i nieraz pytanie tej starszej nauczycielki mnie dręczyło, ale nie mogłam jej odpowiedzieć, gdyż już jej nie było. Z wielką czułością Krystyna Szkoba 261 wspominam swoje nauczycielki, które w takich ciężkich czasach, ryzykując wszystkim, starały się, żebyśmy nie zapomnieli kim my jesteśmy, żebyśmy wiedzieli o naszych przodkach, o historii Polski. Każdego roku starsze klasy musiały brać udział w pierwszomajowym pochodzie. Pamiętam, gdy nasza klasa szła ulicą Słowackiego, zaczęliśmy śpiewać, „Wojenko, wojenko", dyrektor zbladł, biegał, prosił, żebyśmy przestali, a Rosjanie oglądali się, bo kto śmiał śpiewać inaczej niż po rosyjsku. W starszych klasach musieliśmy się zapisać do komsomołu. Nie zapisałam się ani ja, ani mój brat, który 5 lat przede mną ukończył naszą szkołę. Pamiętam, jak mnie namawiano, proszono, grożono, że nie dostanę się na wyższe studia, że bez komsomołu będę nikim, ale nie zapisałam się. Oglądając teraz swoje dokumenty mam wszędzie wpisane - nie byłam członkiem WŁSKM (komsomołu). Chcę napisać parę słów o kościele, gdyż dla nas istniał w tym czasie kościół i szkoła. Moja matka była głęboko wierząca i w tym duchu wychowywała mnie i brata, który latami służył do mszy św. W szkole uczono nas, że powinniśmy być ateistami, ale jednak wszyscy chodziliśmy do naszej katedry. Polski kościół był solą w oku władz miasta, a dla nas był ośrodkiem polskości. Pamiętam lata, gdy wrócił z więzienia ks. Rafał Kiernicki, ksiądz, który przez długie lata był dobrym duchem dla polskiej młodzieży. W tych latach sądzono ks. Kwiatkowskiego z kościoła św. Antoniego, to był pokazowy sąd nad polskim księdzem, który gromadził wokół siebie młodzież polską. Ciężkie to były czasy, czasy ciągłego strachu, co z nami będzie dalej? Czasy stalinowskie powoli się kończyły, ale komunistyczny system działał dalej. Ludzie powoli tracili nadzieję, pojawiają się pierwsze mieszane małżeństwa, życie powoli zmienia się. Chcę napisać parę słów o mojej matce. Moja matka przez całe życie nie nauczyła się j. rosyjskiego, wchodziła zwykle do sklepu z podniesioną głową i mówiła po polsku: „proszę mi podać chleb", prosiłam ją, żeby choć paru zdań nauczyła się po rosyjsku, gdyż widziałam, jak niedbałym ruchem, z pogardą był podawany chleb tej „Polaczce", ale nigdy nie chciała mówić po rosyjsku. W tych czasach, a były to lata 1950-1955 dowiedziałam się od matki, że w Katyniu polskich oficerów rozstrzelali nie Niemcy a Rosjanie, skąd to wiedziała, nie wiem, bo przecież do nas, za żelazną kurtynę nic nie docierało, a jednak ludzie wszystko wiedzieli, o wszystkim cicho się rozmawiało. Życie monotonnie upływało między szkołą i kościołem. Ale oprócz kościoła mamy nasz polski cmentarz Łyczakowski, który powoli niszczeje, ludzie boją się doglądać grobów lwowskiej inteligencji, przecież ten cmentarz to „przeżytek kapitalizmu we Lwowie", coraz to więcej rozwalonych grobów, porozbijanych zdjęć. Ale mimo to istnieje cmentarz Orląt, dziwnie nikt go z początku nie niszczył, do dziś pamiętam dokładnie groby lwowskich dzieci, katakumby, pomnik lotnika amerykańskiego. Dziś mam wrażenie, że Rosjanom było obojętne kto tam jest pochowany, gdyż przez długie lata nikt go nie niszczył 262 Krystyna Szkoba i tylko na Święto Zmarłych pojawiały się na grobach biało-czerwone kwiaty, a na grobie Nieznanego Żołnierza paliły się świeczki; i w tej chwili, gdy toczy się walka o każdą płytę, o każdy napis, na cmentarzu Orląt wspominam, że w tych 50-latach była płyta i były napisy na wszystkich grobach. W 1955 r. ukończyłam średnią szkołę nr 10. Brat mój odbywa służbę w wojsku, matka dalej szyje, aby zarobić na życie. Szyje po kryjomu. Przychodzą do nas Rosjanki, które powoli zaczynają dbać o swoje stroje. Szyje dużo, ma wiele klientek, bo jak się okazało, Rosjanki chcą szyć tylko u krawcowej „przedwojennej"; z jednej strony nie lubią Polaków, a z drugiej czują respekt, wiedząc, że jednak różnią się od miejscowej ludności. Ojciec mojej koleżanki został w swojej pracowni na Politechnice i jak było wiadomo, Rosjanie go bardzo szanowali, mimo tego, że słabo mówił po rosyjsku, przygotował wielu studentów z chemii (w 1957 r. wyjechał do Polski). Po śmierci Stalina system komunistyczny działa dalej, ale żelazna kurtyna powoli się uchyla. Po tylu latach przychodzą pierwsze listy z Polski, od rodziny. Ile było radości, każdy list to było święto! Dowiadujemy się okrężną drogą, że nasz ojciec żyje, ale jest w Anglii, ma już drugą rodzinę, nie mamy do niego żalu, przecież minęło tyle lat, a my ciągle jesteśmy za żelazną kurtyną. Nadal przez większość Rosjan jesteśmy szykanowani, patrzą na nas z góry, przecież nas „wyzwolili", dali nam szczęście. Pamiętam, że gdy wpisywałam w swoich dokumentach, że ukończyłam polską szkołę, patrzono na mnie dziwnie, z politowaniem. Ale czas robi swoje, zmienia się częściowo mentalność naszych ludzi. Rodzą się dzieci z mieszanych małżeństw, które mówią po rosyjsku albo po ukraińsku, które pójdą później do rosyjskich, albo ukraińskich szkół, a jeszcze gorzej, bo będą się wstydzić, że ich matka, albo ojciec jest Polakiem. W 1955 r. zaczynam pracować na Głównej Poczcie jako telefonistka. Znam j. polski, a więc często łączę Polskę ze Lwowem, nawiązuję pierwsze kontakty z polskimi telefonistkami, bardzo się z tego cieszę. W 1959 r. dzięki finansowej pomocy ks. Rafała (o którym pisałam), dostaję się na medycynę. Wiem, że muszę się uczyć, że jako Polka tylko nauką coś w życiu mogę osiągnąć. Pisałam już, że nasz ks. Rafał (późniejszy biskup) był dobrym duchem dla polskiej młodzieży, ksiądz, który chodził 10 lat w rozdeptanych sandałach, któremu nic nie było potrzeba, a do chorych i na pogrzeby chodził kilometry piechotą. Jestem studentką medycyny, spełniły się moje i mojej matki marzenia. Jest nas 5 Polaków na 3 tysiące studentów i wszystko zawdzięczamy ks. Rafałowi. Na samym początku zaczęły się problemy. Wiedząc, że jestem Polką, często w mojej obecności zaczynają mówić najgorsze rzeczy o Polsce, bo przecież to „pańska Polska", polska szlachta gnębiła latami Ukraińców itd. Pamiętam te moje uczucia, ten żal, że nie mogę się obronić, że muszę milczeć. Ratuje mnie nauka. Uczę się najlepiej w swojej grupie, a przychodzi mi to bardzo ciężko. Uczę się wszystkich przedmiotów w j. rosyjskim, najłatwiej idzie łacina, ana- Krystyna Szkoba 263 tomia, najgorzej historia Rosji i zjazdy partii komunistycznych. Na kursie uczą się ze mną Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi, często zaciera się różnica narodowa, żyję w zgodzie z innymi studentami, ale zawsze pamiętam, że to, co im wolno, mnie nie wolno, lepiej milczeć, myśli są jedne, a słowa drugie. Najgorzej, że nie jestem członkiem komsomołu, w tym czasie jest to silna organizacja, która o wszystkim decyduje. Staram się być nie zauważoną, nie wtrącam się do niczego, tylko nauka i nauka. Chcę opisać jeden wypadek ze studiów. Uczyła się ze mną Rosjanka, która zwykle patrzyła na nas złym wzrokiem. Jeden raz nieuważnie powiedziałam, że nie ma w sklepach masła, a ona oburzyła się i powiedziała do mnie: „podziękuj, że myśmy ciebie wyzwolili, a tobie się jeszcze zachciewa masła". Po tym wypadku do końca studiów starałam się trzymać od niej z daleka. Najgorzej na studiach było z ateizmem. Byłam na 5. roku i tego się najbardziej bałam. Prawie każdy student musiał wyznać, że jest niewierzący. Jedyną osobą, do której przychodziliśmy po pomoc był ks. Rafał. Radził nam studentom mówić, że tak mówił Marks, a tak Lenin, znaczy to są słowa ich, a nie wasze. Tak nas ratował ten ksiądz, który w tych latach, z woli miejscowych władz, zamiatał Stryjski Park, a który nas tak kochał, tę gromadkę polskich dzieci i tyle nam pomógł w życiu. Nieraz myślę, jak by się potoczyło życie młodzieży, gdyby nie jego opieka nad nami. Były to najgorsze lata dla kościoła, a jednak kościół zjednoczył nie tylko Polaków, ale i wielu Ukraińców. Moje koleżanki-Ukrainki ze studiów brały śluby albo chrzciły dzieci po domach i to w wielkiej tajemnicy. Muszę napisać, że nawiązuję pierwsze kontakty z Polską. W 1957 r. jadę pierwszy raz do Polski. Pozwolenie (trwało miesiącami) dostaję z rąk kobiety, której oczy pamiętałam bardzo długo. Wydając mi paszport mówiła, co mogę wieźć, jak długo mogę być i przy tym ten przeszywający wzrok, który mówił o wszystkim i ostrzegał. I oto polska granica w Przemyślu. Przesiadam się do szczecińskiego pociągu (jechałam do Gliwic). Jadę jak zaczarowana, pierwszy raz słyszę naokoło polską mowę, sama milczę, boję się coś mówić, ciągle mi się zdaje, że ktoś na mnie doniesie. Moc wrażeń, poznaję rodzinę mojej matki, przecież gdy wyjeżdżali, byłam małym dzieckiem. Wracam do Lwowa pełna wrażeń z nadzieją, że za 2 lata pojadę znów (w tych latach wolno było wyjeżdżać do Polski raz na dwa lata). Koło Lublińca mam ciotkę, która jest nauczycielką, jej listy naprawdę podtrzymują mnie, gdy ogarnia mnie rozpacz, gdy mi dokuczają, że jestem Polką. Często pisze - pamiętaj, bądź dumna, gdyż Polska jest krajem, który ma swoją historię, a ty jesteś Polką. Podczas studiów poznaję swego męża. Jest z rodziny pochodzenia węgierskiego. Okazał się wspaniałym człowiekiem, o Polsce wiedział tyle, że istnieje takie państwo, ale nigdy nie słyszał polskiej mowy. Zamieszkał u nas i po roku mówił po polsku, może nie najlepiej, ale w domu rozmawialiśmy tylko po 264 Krystyna Szkoba polsku. Ślub braliśmy w katedrze przy zamkniętych drzwiach, świadkiem był kościelny i mój brat, baliśmy się wtajemniczać więcej ludzi, gdyż mogli mnie wyrzucić ze studiów. Ślub cywilny był też cichy, białe sukienki i obrączki w 1963 r. uważano za przeżytek kapitalizmu. Oboje byliśmy studentami, życie płynęło spokojnie, wiedziałam, że mamy się uczyć, zresztą w tym czasie za nas myślało państwo, a myśmy żyli jak pod kloszem. W 1966 r. ukończyłam studia, w tym roku urodziłam córkę, którą ochrzciłam w katedrze, nazwałam ją Elżbieta Maria. Dostałam skierowanie do małego powiatowego miasteczka, 20 km od Lwowa, na posadę neurologa. I znów strach, jak mnie przyjmą, jak się będą do mnie odnosić, gdy dowiedzą się, że jestem Polką. Ciągle ten sam problem, problem narodowości. Przyjmują mnie stosunkowo nieźle. Pracują ze mną Żydzi, Rosjanie, Ukraińcy, ci ostatni w pewnym stopniu czują się jak i my, Polacy, tzn. muszą mówić i robić to, co im każe komunistyczna władza, często narzekają. Szpital obsługuje 100 tys. ludności wiejskiej, po wsiach bieda, kołchozy, prości ludzie. Lubię swoją pracę, ale ciągle pamiętam, że nie wolno mi tego, co mogą inni lekarze. Dalej to samo. Mam być lekarzem - ateistą, mam pomagać w szerzeniu komunistycznej propagandy, to po pierwsze, a po drugie - leczyć ludzi. Ale jeżdżąc do chorych po wsiach, widzę prawie w każdej chacie święte obrazy, ludzie chodzą do cerkwi. Widzę też po wsiach zrujnowane, puste polskie kościoły, często wracając od chorego obchodzę te mury i widzę inne czasy, te kościoły pełne ludzi (to jest straszne), stoją też puste zabytkowe pałacyki, które zostały opuszczone, a wszędzie są ślady polskości. Ale milczę, boję się w pracy coś powiedzieć. Do naszego szpitala należy parę wiosek, w których mieszkają rodziny polskie. Są to przeważnie biedni ludzie, mieszkają w starych domach. Powoli zaczęli do mnie przychodzić, gdyż dowiedzieli się, że jestem Polką, staram się im pomagać. Ludzie ci obecnie odbudowali w swojej wiosce piękny kościół, przyjeżdża do tej wioski wiele wycieczek. Lata powoli płyną, system się nie zmienia. Chodzimy wszyscy dalej do naszej katedry. Mając 4 lata, córka mówi płynnie po polsku, rosyjsku, ukraińsku (bawi się z dziećmi na podwórku). Przed snem prawie każdego wieczoru śpiewam swemu dziecku polskie pieśni, opowiadam polskie bajki. Zaczyna się wszystko od nowa, gdy mówię w parku do dziecka po polsku, Rosjanki krzywo na mnie patrzą, ich dzieci często nas przezywają, ale widać taki już los tych Polaków, co pozostali we Lwowie. Córka rośnie, a ja ciągle modlę się w duchu, żeby nie zamknęli polskiej szkoły, nie wyobrażałam sobie, że moje dziecko pójdzie do rosyjskiej szkoły i że pierwsze litery napisze po rosyjsku. A polska szkoła „wisi na włosku". Każdy rok szkolny to jest walka o jej byt. Rodzice jeżdżą do Kijowa, Moskwy, piszą, błagają, no i tak z roku na rok. Niektórzy Polacy oddają swoje dzieci do rosyjskich szkół, gdyż mówiono, że z polskiej szkoły na wyższe studia nie trafisz, że poziom nauki w polskiej szkole jest niski. Krystyna Szkoba 265 W 1972 r. nie wystarcza dzieci do 1. klasy, istnienie szkoły stanęło pod znakiem zapytania. Na prośbę nauczycielki przyprowadziłam swoją 6-letnią córkę (całkowicie nieprzygotowaną). Jestem szczęśliwa, przecież sama ukończyłam tę szkołę. Ale to nie jest ta sama szkoła co była po wojnie. Dyrektorem szkoły jest Rosjanin, często słychać rosyjską mowę, plakaty, hasła - wszystko po rosyjsku i wszystko prowadzi nas do komunizmu. A jednak nauczycielka jest Polką, uczą się w 1. klasie jęz. polskiego, rosyjskiego. Polskie czytanki, elementarz - to są tłumaczone rosyjskie teksty na j. polski. W domu uczymy ją po swojemu. Córka okazała się zdolna, uczy się na same piątki. Chcę opisać jeden wypadek. Będąc w 5. klasie (1977 r.) postanowiła zorganizować wieczór Mickiewiczowski, no i pozwoliła sobie powiesić ogłoszenie w j. polskim na korytarzu. Co się po tym działo! Przecież młodzież ma być wychowywana w duchu komunistycznym! Na szkolnym zebraniu, dyrektor mówiąc o tym wypadku powiedział, że taką matkę jak ja trzeba pozbawić praw rodzicielskich, że nie umiem wychowywać dziecka itd. Takie to były czasy. Chyba duch polskości przeszedł od mojej matki do niej, do końca szkoły była organizatorem wszelkich takich imprez, ile musiałam wysłuchać na ten temat. Rezultat był taki, że na świadectwie miała same piątki, a z zachowania stale dwóję. Będąc w 5. klasie zaczyna pisać swoje pierwsze wiersze o Lwowie. W tajemnicy przed nami wysłała wiersz do Wilna, a pan redaktor był na tyle grzeczny, że odesłał z powrotem i poradził jej pisać o pionierach i kołchozach, to wtedy je wydrukuje. Byliśmy przestraszeni, zabroniliśmy jej cokolwiek wysyłać. W latach „zastoju" tzn. panowania Breżniewa, finansowo było nam nieźle. Mąż pracował jako inżynier w biurze projektów, ja zarabiałam średnio, jak wszyscy lekarze, pieniędzy nam wystarczało, mieliśmy możliwość wyjazdów nad morze, zwiedziliśmy Krym, Jałtę, inne piękne miejscowości (oczywiście o wyjeździe za granicę nie było mowy, oprócz wyjazdu do Polski raz na dwa lata). Czasy powoli się zmieniają. Chcę napisać, że w 1985 r. zjawia się w katedrze młody ksiądz, urodzony w Kazachstanie, dla nas Polaków jest to wielkie przeżycie. Katedra ma teraz dwóch księży. Ludzie bardzo się modlą. Córka ma 16 lat, trzyma chorągwie w kościele. W katedrze zbiera się młodzież, która organizuje wycieczki, spotkania. We Lwowie działa polski teatr, a więc młodzież z katedry chodzi do tego teatru, organizują występy. My, starsi, spostrzegamy te zmiany, młodzież ma teraz więcej wolności, biorą śluby otwarcie, starają się pobierać między sobą. To jest bardzo ważne, to podtrzymuje polskość we Lwowie. Do polskiej szkoły zaczyna zapisywać się więcej dzieci, nauczyciele nie muszą chodzić po domach i prosić rodziców, jak to było, gdy córka szła do 1. klasy. Część absolwentów wyjeżdża na wyższe studia do Wilna, gdzie jest otwarty fakultet filologii polskiej, zaczynają się kontakty z polską młodzieżą w Wilnie, Rydze, pojawiają się między nimi pierwsze małżeństwa. Pracuję jako lekarz-neurolog. Chcę opisać swoje wspomnienia z pobytu w Kijowie po wybuchu w Czernobylu. Musiałam odbyć miesięczny staż w Akademii 266 Krystyna Szkoba Medycznej w Kijowie. Odradzano mi jechać, ale musiałam, od tego zależała moja praca. Po przyjeździe, Kijów wydał mi się spustoszony, często zmywano ulice, matki wiozły w wózkach blade dzieci. Zebrała się grupa 30 lekarzy z całej Ukrainy. Na drugi dzień wszystkim spuchły ręce, które bardzo swędziały, taki był pierwszy kontakt z wysoką radiacją. Przechodziliśmy adaptację, po paru dniach oznaki te znikły. Na placu (a był to czerwiec) sprzedawano dziwnie duże owoce, których baliśmy się kupować. We Lwowie były puste sklepy, w Kijowie pełne, ale ludzie przygnębieni, wystraszeni. Gdy zaczynały nas swędzić ręce, to już wiedzieliśmy, że znów jest zawyżona radiacja. Kijów po swojemu jest ładny, medycyna na bardzo wysokim poziomie, wspaniali profesorzy. Mój mąż, jako inżynier budowlany był w Czernobylu, projektował wioskę Iwankowo, do której mieli przenieść mieszkańców Czernobyla, a która i tak nie została zasiedlona. Najwięcej dziwiło mnie to, że w Kijowie, stolicy Ukrainy, nie słychać prawie ukraińskiej mowy, wszystko jest po rosyjsku, w urzędach, sklepach, szpitalach. Chciałabym właśnie napisać, że już w początkach tzw. demokratyzacji, gdy powstaje Ukraina, państwo rozdziela się na Zachodnią i Wschodnią Ukrainę. Zachodnia patrzy i zwraca się na Zachód, a Wschodnia w stronę Rosji, ten podział nieoficjalnie istnieje do dziś. Po ukończeniu szkoły, moja córka zdała na medycynę, wybrała pediatrię, bardzo kocha dzieci. Nauka przebiega spokojnie, czas jest inny. Ale obecnie też na 3 tys. studentów jest zaledwie kilku Polaków. Przed studiami, gdy miała 16 lat i miała otrzymać dowód osobisty, zaproponowano mi, żebym jej wpisała narodowość - ukraińska, gdyż łatwiej jej będzie dostać się na wyższe studia. Nie zgodziłam się i została wpisana jako Polka. Na studiach ma koleżanki Ukrainki i Rosjanki, żyją w zgodzie, nie ma takiej różnicy jaka była, gdy ja się uczyłam. Pod koniec studiów wychodzi za mąż za Polaka, a 1,5 roku później urodziła się moja wnuczka Renatka. To już trzecie pokolenie będzie się wychowywało na tym samym podwórku, w tym samym parku Kościuszki, biegało po tych samych alejach, a jednak, jak się wszystko zmieniło! Moja matka nie żyje, ja jestem już babcią. Następują lata 90. Odwilż, jeśli mogę tak napisać. Gdy moja wnuczka miała 4 lata, urządziliśmy w naszym mieszkaniu pierwszy raz św. Mikołaja. Do Lwowa z Polski przychodzi żywność, odzież, pierwszym, który ją przywiózł był p. H. Klimek z Rzeszowa. Nie zapomnę tych 10 dolarów (wtedy to były duże pieniądze), które otrzymaliśmy od niego, za nie kupiliśmy cukierki dla 24 dzieci. We Lwowie organizuje się Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, działa przy szkole nr 10, grupa naszych polskich lekarzy organizuje Towarzystwo Polskich Lekarzy we Lwowie. Ale chcę opisać, jak się zmienia życie we Lwowie. W mieście brak żywności, sklepy puste, kolejki niesamowite, zaczynają się wędrówki po żywność do Polski. Moralnie jest lżej, można mówić wszystko otwarcie, nie ma strachu, że cię wywiozą na Sybir, ale pojawił się nowy strach: jak przeżyć, gdzie Krystyna Szkoba 267 znaleźć jakąś pracę, skąd wziąć pieniądze. Następuje demokracja. Związek Radziecki się rozpadł, teraz jesteśmy obywatelami Ukrainy. Jest to moje 3. obywatelstwo, pierwsze polskie 1938 r., rosyjskie od 1945 r. i od lat 90. - ukraińskie. Czy coś dla nas, Polaków, we Lwowie zmieniło się? Tak, ale jednak, gdy jadę z wnuczką tramwajem i mówię po polsku, wszyscy odwracają się w moją stronę i dlatego staram się do niej mówić cicho. W kościele zjawiają się pierwsze siostry zakonne, które uczą dzieci religii (czekaliśmy na to 50 lat). Urządzają pierwsze jasełka. W tym czasie nie jesteśmy już ateistami, możemy swobodnie wchodzić do kościoła, nie musimy się kryć. We Lwowie otwierają się wszystkie dawne polskie kościoły, teraz to będą grekokatolickie cerkwie. Pamiętam jak płakaliśmy, gdy po raz pierwszy procesja na Boże Ciało wyszła poza mury kościoła, a jakim przeżyciem była I komunia św. w katedrze. A teraz chcę opisać, jak zmieniła się nasza szkoła nr 10, obecnie nazywa się im. Marii Magdaleny. Jest obecnie najbardziej prestiżową szkołą we Lwowie, właśnie ta szkoła, którą przez długie lata, każdego roku starano się zamknąć, szkoła, do której nawet niektórzy Polacy nie chcieli oddawać swoich dzieci, obecnie nie może pomieścić chętnych (a połowa to dzieci Ukraińców, Rosjan, Białorusinów). Tak się czasy zmieniły. Moja córka, po ukończeniu medycyny wyjeżdża na zaproszenie Lubelskiej Akademii Medycznej dla odbycia specjalizacji 1 stopnia z zakresu pediatrii. Zapoznaje się z lwowiakami, którzy w 1945 r. wyjechali ze Lwowa. Są to wspaniali ludzie, pomagają córce, zięciowi, w tym pamiętniku chcę podziękować prof. W. Stążce, jego córce p. E. Stążce, prof. Radamańskiemu, którzy pomagają chorym ze Lwowa, podtrzymują stały kontakt ze Lwowem. Cieszę się, że córka z rodziną zamieszkuje w Polsce, bo jaka przyszłość czekała moją wnuczkę? Nasza młodzież ze Lwowa wyjeżdża na studia do Polski, a we Lwowie zostają przeważnie starsi ludzie. Los ich jest dalej ciężki. W paszportach nie mamy wpisane, że jesteśmy Polakami, a tylko obywatelami Ukrainy, a więc dalej kim jesteśmy? Chcę opisać jeden wypadek. Potrzebowałam kopię świadectwa urodzenia i co się okazało? - że mam zmienione imię (nie Krystyna a Chrystyna, o brzmieniu ukraińskim). Nie pomogły żadne tłumaczenia, że w 1938 r. ochrzczono mnie Krystyna, że Lwów należał do Polski i imię mam polskie, usłyszałam, że teraz jestem obywatelką Ukrainy i imię mam mieć ukraińskie, a więc co się zmieniło w tym całym systemie? Bez mojej wiedzy zmieniono mi imię, takich wypadków jest wiele. Jako lekarz-neurolog należę do Towarzystwa Lekarzy Polskich we Lwowie. Zwraca się do nas wielu starszych, chorych ludzi, którzy otrzymują 8-10 dolarów emerytury, często są głodni, wydajemy im bezpłatnie leki, które otrzymujemy z Polski. Towarzystwo nasze zrzesza około 30 lekarzy. Byliśmy zapraszani na światowe zjazdy Lekarzy Polonijnych w Częstochowie, na inne imprezy. Ostatni nasz wyjazd odbył się w czerwcu 1999 r. do Siedlec, 268 Krystyna Szkoba to były warsztaty laparoskopowe oraz pierwszego dnia spotkanie z Ojcem Świętym; spotkanie z papieżem dla naszej grupy lekarzy było wielkim przeżyciem. Ale znów Lwów, znów te same problemy. Finansowo żyjemy coraz gorzej, moralnie też. Jesteśmy mniejszością narodową i w tym cały problem. Serce mi się krajało, gdy widziałam jak w centrum miasta palono polskie sztandary, a te artykuły w gazetach, wszystko przeciw Polsce. A cmentarz Orląt, to walka o każdy kamień, o każdy napis, bo według nowej władzy, wszystko co polskie powinno zniknąć i nie tylko na cmentarzu. Chcę jeszcze wspomnieć o pierwszym występie polskiego zespołu w Teatrze Wielkim. Po tylu latach mówimy swobodnie po polsku, po występach śpiewamy „Sto lat", ludzie mają łzy w oczach. W następnych latach gościmy we Lwowie artystów z Warszawy i innych miast, i zawsze te wzruszające sceny. Mój brat organizuje zespół „Wesoły Lwów", działa chór „Echo", w polskiej szkole stworzone są zespoły taneczne. Wspólnota Polska oraz inne fundacje pomagają nam finansowo (emerytura lekarza = 15 dol.), dzieci wyjeżdżają na kolonie itd., wszystko się zmieniło. Dzięki pomocy Polski żyjemy i nie tylko my, ale korzystają z tego rodziny Ukraińców. Jaki jest ich stosunek do nas? Starsi mają wiele pretensji, a przede wszystkim wspominają stare czasy, ale młodzież ukraińska zapatruje się na to inaczej, ich nie ciekawi polityka, ale przede wszystkim praca i zarobki, wyjeżdżają masowo do innych państw, chcą żyć lepiej, a mimo to jest coraz gorzej. Boże, dopomóż wszystkim niezależnie od narodowości, popraw los Polaków na Kresach Wschodnich! Bardzo przepraszam za błędy, możliwe że za dużo napisałam, ale gdy tak piszę zdaje mi się, że mogłabym o wiele więcej napisać, ale nie wiem czy ktoś zechce tyle przeczytać, czy kogoś to zaciekawi. 26 X 1999 r. Wracam znów do swego dzieciństwa. Pisałam, że ojciec wyjechał w 1939 r. na wojnę z pocztą polową, zostaliśmy sami z matką. Z opowiadań mojej matki wynika, że pierwsze bombardowania Lwowa zaczęły się w 1939 r. Moja babcia mieszkała koło cmentarza Łyczakowskiego przy ul. Piekarskiej. Gdy spadły pierwsze bomby byliśmy z bratem u babci, matka wracała do nas, jechała w kierunku cmentarza (w dół ul. Piotra i Pawła), nie dojeżdżając do przystanku wyskoczyła z tramwaju, a za chwilę bomba uderzyła w ten tramwaj. Gdy przybiegła do domu, zobaczyła nas, małych, których swoim ciałem przykrywała babcia, a kawałki ściany leciały jej na plecy. To było pierwsze bombardowanie Lwowa, wielu ludzi wtedy zginęło. Niedaleko domu mojej babci znajdował się szpital wojewódzki, Akademia Medyczna. W piwnicach szpitala, razem z chorymi schronienie znalazło wielu ludzi. Na dachu stało działo przeciwlotnicze, dlatego wiele bomb spadło na Krystyna Szkoba 269 podwórze szpitala, ale szpital ocalał i dziś jest pięknym zabytkiem polskiej dawnej medycyny. Rosjanie byli rok, potem przyszli Niemcy, którzy byli we Lwowie przez 3 lata. Ze słów matki wiem, że wielu Ukraińców przeszło na stronę Niemców, otwierali sklepy, nieraz mieszkający obok Ukraińcy mówili: „idź do swego Piłsud-skiego", szczęściem było, że matka nie została aresztowana przez Niemców. Lata były ciężkie, obławy na Żydów po ulicach, getto żydowskie przy ul. Janowskiej. Żydzi oddawali cenne rzeczy za wzięcie dziecka albo za wolność. Za Wielkim Teatrem znajdował się plac, było to miejsce gdzie rozstrzeliwali Żydów, opowiadano, że ziemia wiele godzin po tym się ruszała. Obok tego miejsca znajdowała się bożnica żydowska. Obecnie na tym miejscu stoi hotel. Mam obecnie sąsiadkę, takie właśnie żydowskie dziecko wychowane przez polską rodzinę, jest już starszą samotną kobietą, bardzo wierzącą. Był to niejeden wypadek. Podczas niemieckiej okupacji zaczęła się przejawiać nienawiść Ukraińców do Polaków. Moja matka mówiła zawsze, że nienawiść zasiali Niemcy, żeby się ludzie nawzajem wyniszczyli. Przed wojną wszyscy żyli w zgodzie np. część wioski była ukraińska, a część polska, ludzie nawzajem się odwiedzali, osobliwie w święta, żenili się między sobą. Córki wedle zwyczaju szły za matką, a synowie za ojcem. I właśnie to później było podstawą tych strasznych mordów, bo jeśli ojciec był Ukrainiec, to dostawał rozkaz zabicia żony i córek, bo były Polkami. Tak zginęło po wsiach wiele rodzin, osobliwie na Wołyniu. Pamiętam, jak byłam mała, matka przychodziła i mówiła o ludziach, którzy uciekali z Wołynia; w naszej kamienicy mieszkała młoda kobieta z małym dzieckiem i inni ludzie z Wołynia, byli to właśnie uciekinierzy, którzy później wyjeżdżali do Polski. To od nich dowiadywaliśmy się strasznych rzeczy. Chcę opisać dwa wypadki, które do dziś pamiętam. Chyba nie wszyscy Niemcy byli źli. Szłam z matką koło uniwersytetu, trafiłam nogą w kamień. Niemiec przechodzący obok schylił się, zabandażował mi nogę i jeszcze pogłaskał po głowie, widać musiało to być dla mnie wielkim przeżyciem, gdyż do dziś pamiętam to miejsce. I jeszcze pamiętam, jak jeździła we Lwowie taka ciuchcia-tramwaj, który był przedzielony grubym sznurem, jedna część była pusta (niemiecka), a druga nabita ludźmi. Matka zawsze mnie przepychała na niemiecką część, nigdy żaden Niemiec nie krzyczał, do dziś pamiętam, jak bardzo lubiłam jazdę tym starym, lwowskim tramwajem. Do dziś nic się nie zmieniło, zostały te same linie tramwajowe, tylko tramwaje jeżdżą inne, zniszczone, latami nie odnawiane, ale to już inna epoka. Gdy w 1939 r. zaczęła się wojna, mieszkaliśmy przy ul. Słowackiego. Nasze podwórko tworzyły 3 stare kamienice. Naprzeciwko, w jednej z kamienic zamieszkał Rosjanin, wojskowy lotnik z żoną i miesięcznym dzieckiem. Gdy Rosjanie dostali rozkaz odejścia ze Lwowa, zostawił swoją rodzinę. Rosjanie odeszli w pośpiechu, weszli do Lwowa Niemcy. Sąsiedzi - Ukraińcy wyrzucili 270 Krystyna Szkoba tę młodą Rosjankę z malutkim dzieckiem do piwnicy (była zima), załatwiali się pod oknem, drzwiami. Ona siedziała w piwnicy nie mogąc wyjść, głodowała. Nastąpiło Boże Narodzenie, głód, na Wigilię była zupa, w której pływało parę kartofli. Matka widziała z okien swego mieszkania, co się działo w piwnicy naprzeciwko. Na Wigilię Bożego Narodzenia, narażając swoje życie, zabrała tę Rosjankę z 3-miesięcznym dzieckiem do siebie. Przez 3 lata przechowywała ją u siebie, wiedziała, że gdyby ktoś na nią doniósł, Niemcy rozstrzelaliby ją i Rosjankę. Widać tak Pan Bóg chciał, miały obie przeżyć niemiecką okupację. Syn młodej Rosjanki był ochrzczony w kościele, mówił tylko po polsku, wychowywał się razem z nami. Po zakończeniu wojny wrócił jej mąż, nie rozumiał swego syna, który mówił tylko po polsku, a miał już 5 lat. Wkrótce wyjechali do Rosji, z początku przychodziły od nich listy zawsze pełne wdzięczności, później kontakt się urwał. Jej mąż był pułkownikiem (lotnikiem), a były to czasy stalinowskich represji i wielu z nich zginęło w więzieniach. Mieszkam obecnie obok tej kamienicy, gdy nieraz przechodzę przez to wąskie podwórko, patrzę zawsze na okna tej piwnicy i wszystko wspominam. Myślę nieraz, że losy tak się splotły, że mąż Marusi wrócił, a mego ojca matka już nigdy nie zobaczyła, a przecież tak na niego czekaliśmy. Po przyjściu Rosjan tzn. w 1944 r. we Lwowie pracowało wielu niemieckich jeńców. W naszej bramie (gdzie obecnie mieszkamy) jeńcy kopali rowy wzdłuż bramy, pracowali długo. Po przeciwnej stronie podwórza był rosyjski sztab wojskowy. Pamiętam, jak matka dawała mi zawsze chleba albo owoce i kazała im zanieść. Po niemiecku mi dziękowali, a ja się cieszyłam, patrząc jak głodni zjadali chleb. Po pewnym czasie jeńcy odeszli, więcej ich nie widzieliśmy, a w bramie dotychczas są ślady trzech rowów. Po co kopali, co kładli do tych rowów - nie wiadomo, mówiono po cichutku, że kładli kabel. Zaczęły się czasy komunistyczne. Pisałam już o nienawiści, bójkach między polskimi i rosyjskimi dziećmi. Przecież oni byli „wyzwolicielami", a myśmy byli przedstawicielami „pańskiej Polski", dziećmi, z którymi można było się nie liczyć. Chcę napisać o losach niektórych rodzin, które były dla nas bliskie. Po wojnie, w naszej kamienicy, na ostatnim piętrze zamieszkała rodzina Morkie-wiczów. Ojciec ich był dyrektorem zagłębia naftowego w Borysławiu. Napisał wiele prac o wydobyciu nafty i gazu w obwodzie lwowskim. Zamieszkał z żoną i córką, którą nazywaliśmy zawsze p. Marysieńką. Oddali Rosjanom piękny budynek, a zamieszkali w niedużym mieszkaniu na ostatnim piętrze. Synowie jego przedostali się do Anglii. W mieszkaniu nie mieli gazu, głodowali, pamiętam jak p. Marysieńką schodziła do nas, aby cokolwiek ugotować dla rodziców, sprzedawała cukierki, które sama robiła. Pamiętam p. Morkiewicza jak schodził po schodach, wysoki, zawsze uśmiechnięty. Był bardzo wierzący, modlili się, wierzyli, że to wszystko będzie niedługo trwało. Wkrótce zmarł p. Morkiewicz, później matka p. Marysieńki. To właśnie u nich zatrzymywali się uciekinierzy Krystyna Szkoba 271 z Wołynia. P. Marysieńką znała trzy języki, które później wybawiały ją z trudności finansowych. Pisała dla studentów prace dyplomowe w j. łacińskim, francuskim, angielskim, nigdy nie korzystała z żadnej biblioteki. W 1948 r. zamieszkała u niej samotna kobieta, która mówiła słabo po polsku. Była to żona polskiego profesora Chilińskiego, Rosjanka, która pochodziła z arystokratycznej rosyjskiej rodziny. Mąż jej zginął, tutaj właśnie zastała ich wojna. Oddała bardzo duży zbiór książek Uniwersytetowi Lwowskiemu i możliwe, że dlatego nie została wywieziona. Bardzo lubiłam do nich chodzić, żona profesora często mi opowiadała o swoich podróżach, pokazywała zdjęcia. Była szczęśliwa, że znalazła przytułek u p. Marysieńki, swój los znosiła pokornie, bardzo się obie modliły. Często głodowały, do pracy iść nie mogły, ponieważ były „kapi-talistkami", prowadziły ciche życie, aby tylko nie zwracać na siebie uwagi. Żona prof. Chilińskiego zmarła (nie pamiętam w którym roku), cichutko odeszła dobra dusza naszej kamienicy. Pozostała mi w pamięci jako piękna kobieta, zawsze ubrana na czarno, z miłym uśmiechem na ustach. Po jej śmierci zamieszkała u p. Marysieńki jej niania, która do śmierci nazywała ją „panienką". Ale w latach 50-60. w Związku Radzieckim każdy musiał pracować. I oto ta kobieta, która znała trzy języki, córka polskiego profesora zaczęła pracować w wenerologicznym dyspanserze. Roznosiła zarażonym ludziom skierowania na badania, zarabiała niewiele, opowiadała, że często pluto jej w twarz, wyrzucano za drzwi, gdyż nie mogła zdradzić, że chory jest współmałżonek. Taki był los tej niezwykłej kobiety. Zmarła 10 lat temu. Opisuję los tej rodziny dlatego, że zawsze byłam pełna podziwu dla tej kobiety. Tak rozprawiał się komunizm z polską inteligencją we Lwowie. Niedawno cichutko zmarła jej niania, ich mieszkanie zajęli obcy ludzie. Ale dotychczas w kamienicy mówimy, że to mieszkanie p. Marysieńki. Pozostała mi po niej figurka Matki Boskiej, do której codziennie się modlę, a zdjęcie jej wisi u mojej córki w Lublinie. W poprzednim pamiętniku pisałam o repatriacji w 1945 r. do Polski, o zamknięciu wszystkich kościołów, o ciężkim losie ludzi, którzy pozostali. Komunizm nadchodził jak ciemna chmura, ale ludzie ciągle wierzyli, że to wszystko trwać będzie niedługo. W tym okresie we Lwowie było wiele polskich rodzin. Przez długie lata w naszej kamienicy mieszkały 4 polskie rodziny, była to unikalna kamienica, ponieważ można było przejść 10-15 ulic i nie natrafić na polską rodzinę. W 1945 r. wszystkie nazwy ulic zmieniono. Powoli do naszej mowy zaczynają wkraczać słowa rosyjskie, tracimy powoli swój akcent, ale jednak dzięki starszym ludziom, książkom, których wiele zachowało się w rodzinach, staramy się zachować polskość, mowę. Gdy byłam w 7. klasie (1952 r.) stworzyliśmy kółko Mickiewiczowskie, czytaliśmy wiersze, oczywiście wszystko odbywało się po kryjomu. W tych ciężkich czasach (1950-60 r.) zaopiekował się nami ks. Olszański, pomagał osobliwie memu bratu, który przez te wszystkie lata służył do mszy 272 Krystyna Szkoba św. w katedrze. Właśnie o tym księdzu chcę napisać. Był to człowiek mądry, wykształcony, prawdziwy ksiądz z powołania. Ażeby w te lata nieść słowo Boże, opuścił katedrę i przeniósł się do Płoskirowa (obecnie Chmielnicki). Ludzie, którzy tam mieszkali, byli po 30 lat pod zaborem Rosji, byli Polakami, ale nie znali j. polskiego, nie mieli kościoła, choć wszyscy byli wierzący. Odjechał ze Lwowa, żeby nieść tym ludziom słowo Boże. Byliśmy u niego z bratem i to, co widzieliśmy, było niesamowite. Mieszkał w niedużym pokoju koło cmentarza, bez gazu, żadnych warunków. Na starym cmentarzu stała maleńka kapliczka i właśnie tutaj latami odprawiał mszę św. Ludzie przyjeżdżali na mszę św. z odległości 200-300 km, spali na grobach, na grobie ksiądz spowiadał, kapliczka była maleńka, z gorąca w rękach łamała się hostia św. Pamiętam do dziś ten cmentarz i tych gorąco modlących się ludzi, którzy latami nie widzieli księdza i nie słyszeli mowy polskiej. Obecnie ks. Olszański jest biskupem w Kamieńcu Podolskim. Wtedy właśnie odwiedziłam Kamieniec Podolski, zwiedziłam zamek Wołodyjowskiego, chodziłam po moście tureckim, dla mnie to było wielkie przeżycie, przecież trylogię Sienkiewicza znałam prawie na pamięć. Chcę napisać, że w tych komunistycznych czasach był sklep „Drużba", w którym za bezcen można było kupić polskie książki. Polska musiała wysyłać książki za darmo do tego sklepu, dla nas to było wszystko, przecież mogliśmy kupić coś polskiego. Sklep istnieje do dziś, ale już do niego nie chodzimy, odkąd stworzona została Ukraina, książki polskie znikły, dziwne to wszystko, ale tak jest, niestety. Nie ma polskich gazet, w polskim towarzystwie kupujemy przeterminowane polskie gazety i tygodniki, polskie książki można kupić na wernisażu u handlarzy za bardzo wysoką cenę, na co często nas nie stać. Ukraińscy handlarze odszukują polskie rodziny, osobliwie samotnych, starych ludzi, za bezcen skupują stare polskie książki, różne starocie, które później za bardzo wysoką cenę sprzedają turystom z Polski. Komunizm minął, a figurki Lenina, Stalina nabierają wartości, szczególnie medale, skupują to wszyscy turyści z Niemiec. Chcę też napisać parę słów o swoim starszym bracie, takim prawdziwym lwowiaku. Był niespokojnym duchem w szkole, a później po ukończeniu technikum pracował w fabryce kineskopów. Śpiewał przez wiele lat w chórze katedralnym. W komunistycznych czasach to było wielkie przestępstwo. W latach 70. jako dobrego pracownika wysunięto go na kierownicze stanowisko, ale po paru miesiącach zawołali go i powiedzieli: „albo będziesz śpiewał w katedrze, albo stanowisko kierownika, wybieraj". Oczywiście brat wybrał chór katedralny, został zdegradowany i do końca pracował jako zwykły technik. Był pierwszym, który poszedł odkopywać cmentarz Orląt, a był on pokryty grubym asfaltem. Baliśmy się o niego, a on ciągle powtarzał: ,jeśli wszyscy będą się bali, to kto odkopie cmentarz?". Tyle się mówi o cmentarzu Orląt, dla nas, starszych ludzi, nigdy nie będzie takim, jakim go pamiętamy. 1 listopada odbyła się msza św. żałobna w kaplicy na cmentarzu Orląt. Pod koniec mszy św. usłyszeliśmy dziwne dźwięki, to Krystyna Szkoba 273 obok, gdzie otwarto cmentarz ukraińskich strzelców, grano hymn ukraiński i inne pieśni, i orkiestra grała to głośno, tak się skończyła nasza msza św. Szłam przez cmentarz Łyczakowski i ciągle miałam takie uczucie, że to wszystko stracone, już nie nasze, pozostał jeden, dwa groby polskie i 5-8 grobów z ukraińskimi napisami. Kaplice przy wejściu stoją zniszczone, od 50 lat nie remontowane, schody się walą, wszystko zarośnięte trawą, a przecież obecnie od wycieczek z Polski pobiera się wielką opłatę za zwiedzanie cmentarza. Cmentarz Łyczakowski to jest nasz ból, to jest nasza przeszłość, która razem z nami zanika. Chcę też napisać o stosunkach polsko-ukraińskich. A więc zacznę od tego, że w latach 90. odchodzi rosyjski komunizm, przychodzi ukraińska demokracja. Co było dla nas Polaków lepsze, nie wiadomo. Dowiadujemy się obecnie, że Lwów był wiele lat pod zaborem Polski, ale wszystkie stare kamienice mają napisy w bramach wykute w j. polskim w żelazie, napisy występujące spod farb na domach, na każdym kroku polski ślad, którego nie da się zatrzeć. Ale tak uczą dzieci w szkołach. Mimo tego, większość ukraińskiej inteligencji widzi to inaczej. Mówią: „bierzcie z Polski przykład", swoje dzieci starają się wysyłać za granicę. Finansowo żyjemy coraz gorzej, my, „polska mniejszość narodowa" odczuwamy to na sobie, ale w takim położeniu są i Ukraińcy. W pierwszych latach demokracji wszystkiemu byli winni Polacy, w gazetach drukowano różne artykuły przeciw Polsce, czytałam je i nieraz chciało mi się krzyczeć, że przecież to nieprawda. A te zebrania w centrum miasta, te hasła przeciw Polakom, Żydom, Rosjanom. Ale kto krzyczał i do kogo? Gdy podchodziłam do tych grup, kogo widziałam? Przeważnie ludzie ze wsi (kobiety w chustkach na głowie), starsi mężczyźni w ubraniach UPA, są to ludzie, którzy nieśli w sobie nienawiść przez wiele lat do wszystkiego co polskie. A z drugiej strony inteligencja ukraińska, która rozumie to wszystko inaczej, która nawiązuje jak najwięcej kontaktów z Polską, przyjeżdża do Polski na konferencje naukowe itd. Ale jest ich niewielu, więcej jest takich, którzy krzyczą w centrum miasta, ale słuchaczy jest coraz mniej. A wszystkiemu jest winna bieda, jednakowa dla wszystkich. W ostatnich latach stosunki ukraińsko-polskie częściowo się polepszyły, osobliwie stosuje się to do kościoła, odprawiają się wspólne msze św., modlitwy koło figurki Matki Boskiej ustawionej powtórnie w centrum miasta, wspólnie świętujemy Święto Zmarłych 1 listopada, na wielkie święta do naszej katedry zapraszani są księża z grekokatolickich cerkwi. Wymiana między studentami. We Lwowie studiują od 2-3 lat Polacy, w Polsce natomiast, szczególnie w Lublinie, wielu Ukraińców i chyba to też sprzyja poprawie stosunków. No i handel przygraniczny, bez którego Ukraińcy już obejść się nie mogą i z którego faktycznie się utrzymują. Tak powoli życie się zmienia, ludzie zaczynają rozumieć, że nienawiścią żyć nie można, że to już przeszłość, bo przecież nienawiści do Polaków na talerzu krajać nie będą. Młodzież ukraińska 274 Krystyna Szkoba wyjeżdża w świat na zarobek i tam dopiero zaczynają rozumieć, wracają jako zupełnie inni ludzie, znam tych ludzi i widzę zmiany w ich psychice. Napiszę parę słów o losie Polaków, którzy nie opuścili Lwowa, a teraz są staruszkami, przeważnie samotnymi, chorymi ludźmi, mieszkają w ciężkich warunkach, niektórzy przykuci do łóżka, nie wychodzą z domu. Otrzymują przeważnie 7-10 dol. emerytury. U nas nie istnieje opieka społeczna. Ludzie ci nie przeżyliby, gdyby nie pomoc z Polski. Należę do Towarzystwa Lekarskiego, każdy z nas ma pod opieką po 10 takich właśnie chorych, starszych ludzi. Odwiedzamy ich, roznosimy im lekarstwa, no i oczywiście podtrzymujemy ich moralnie. Lubię odwiedzać moich chorych staruszków, rozmawiać z nimi, zdaje mi się nieraz, że wracam do swego dzieciństwa, ci ludzie przypominają mi lata mego dzieciństwa, osobliwie powojenne. Bardzo dużą pomoc otrzymujemy od Wspólnoty Polskiej z Krakowa. Ich przyjazd do Lwowa (przyjeżdżają raz na 3 miesiące), to dla biednych ludzi święto. Z początkiem listopada tego roku odbył się we Lwowie festiwal kultury polskiej. Piszę o tym, nawiązując do stosunków polsko-ukraińskich. Do ostatniego dnia z Kijowa nie dotarły fundusze, zespoły polskie zjechały się z całej Ukrainy, ci ludzie też czekają na takie spotkania. Nie było 700 dol., aby zapłacić za salę, tzn. za Wielki Teatr, w końcu festiwal się odbył, ale nigdzie nie było o tym żadnej wzmianki. Na drugi dzień mieliśmy obejrzeć „Pana Tadeusza". Tłumy ludzi stały pod kinem, a filmu nie przepuszczano długo przez granicę, jednak choć z opóźnieniem, ale go obejrzeliśmy. Dlaczego nam tak robią, nie wiadomo. Obecnie do Lwowa przyjeżdża wiele wycieczek z Polski, ludzie zachwycają się piękną architekturą, cmentarzem Łyczakowskim itd. Zauważyłam, że Ukraińcy na ulicach bardzo chętnie wdają się w rozmowy, chętnie coś pokazują, opowiadają, starają się mówić po polsku. Większość moich znajomych Ukraińców dobrze mówi po polsku, czyta, w każdym prawie domu odbierają polską telewizję. A jednak, powoli coś się zmienia w stosunku do Polaków. Niedawno Kijów pokazał film „Ogniem i mieczem", a później omówiono jego treść. Dyrektor przed rozpoczęciem coś tłumaczył, ale najwięcej mnie dotknęły jego słowa: „uważam osobiście, że Sienkiewicz nie był dobrym pisarzem, chociaż był nagradzany, pisał źle itd.", te słowa leciały z Kijowa przed rozpoczęciem filmu, chyba dlatego, żeby ten film osobliwie się nikomu nie spodobał. A mimo to wszyscy znajomi Ukraińcy film ten oglądali. Ciągle ktoś stara się mącić wodę, stara się spowodować jakiś rozdźwięk między Polską i Ukrainą. Przy omówieniu tego filmu opowiadano takie rzeczy (w telewizji Kijów), że wyłączyłam ten program. Wszystko oczywiście było nieprawdą. Chyba specjalnie pokazali ten film, aby później właśnie w taki sposób go interpretować. Opisałam ostatnie wydarzenia we Lwowie i na tym kończę swoje wspomnienia. 1 Ewa Teiner Zamieszkała we Lwowie, z domu Pfeiffer, ur. w 1944 r., wykształcenie wyższe, w 1968 r. ukończyła Politechnikę Lwowska. Aż do wcześniejszej emerytury w 1998 r. pracowała jako inżynier w biurze projektowym. * * Szanowni Państwo! Długo wahałam się, nim zaczęłam pisać, bo moje życie nie ma heroicznych akcentów, jest życiem szarego zjadacza chleba, przepojonym nostalgiczną miłością do Ojczyzny i zakwaszonym stałym uczuciem wyrządzonej nam krzywdy. Wchodzimy w następny wiek dumni, że należymy do społeczeństwa, w którym żyli wielcy Polacy, których jubileusze tak uroczyście przeżywaliśmy. Ich silna nostalgia tworzyła cudowne utwory potężne treścią i wspaniałe formą, powstałe przede wszystkim z „grzebania w popiołach Ojczyzny". Oni to właśnie swoją twórczością potrafili przekazać swe wielkie uczucie i porwać nas, maluczkich, za sobą, co zostają poza krajem nie ze swej woli. Nasza nostalgia pomogła przeżyć ciężkie czasy, pomogła wytrwać w polskości... pomaga nadal żyć... Jakże ciężko jest żyć, straciwszy to, co się kocha, równie ciężko jest żyć z tęsknotą za tym, co się kocha. Całe szczęście, że czasy „żelaznej kurtyny" minęły i odczuwamy wokół nas topnienie sztucznie stworzonego lodu, który tyle lat trzymał w swych okowach. Prosiliście Państwo o nadsyłanie dokumentów, bądź ich kserokopii, posyłam kserokopie, bo na poczcie różnie bywa. Są to dokumenty dotyczące życia mojej rodziny, postaram się trochę obnażyć swe „korzenie", być może to będzie Państwu pomocne w ich pracy. Moja matka, Zofia Albina Lisiewicz ur. 1.03.1905 r. w Stanisławowie, w 1934 roku wyszła za mąż w Wilnie za Zdzisława Bronisława Wilhelma Pfeiffera. Ojca swego nie znałam, matka ostatni raz go widziała w maju 1944 r., ja zaś urodziłam się w lipcu tegoż roku. Rodzice ojca pochowani są na cmentarzu Janowskim we Lwowie, nagrobek przetrwał i jest w stosunkowo dobrym stanie, stale odwiedzam ten grób. Napis na nim głosi, że Leontyna Pfeifferowa i Bronisław Pfeiffer oboje zmarli w 55. roku życia, jedno w 1925 r., a drugie w 1926 r. 276 Ewa Teiner Ojciec matki, Włodzimierz Lisiewicz, ur. 15.07.1865 r. był strażnikiem skarbowym, brał czynny udział w walce obronnej o Lwów, odznaczony „Krzyżem Obrony Lwowa" i „Orlętami", członek Miejskiej Straży Obywatelskiej. Odznaczenia i dyplomy zachowały się, mimo różnych życiowych perypetii. Mój dziadek i jego syn Tadeusz Lisiewicz zostali pochowani na Cmentarzu Orląt we Lwowie. Włodzimierz Lisiewicz - kwatera XXII, grób 1955, Tadeusz Lisiewicz - kwatera XXIII, grób 1992. W trakcie przeprowadzanej obecnie odnowy Cmentarza Orląt, groby te zostały przeniesione w piękne miejsce nieopodal nowo wybudowanej kapliczki. Groby znajdujące się w ww. kwaterach w latach 70. zostały zdewastowane, na tym miejscu położono drogę. Matka mojej matki - Albina Lorenz, córka Karola i Marii Wereszniewicz. W 1950 roku została pochowana w rodzinnym grobowcu Lorenzów. Grobowiec ten zabrano przy końcu lat 70. Wujek matki - Leopold Lorenz - starszy komisarz magistratu m. Lwowa, b. radny gminy Zamarstynowa i czynny członek Towarzystwa św. Wincentego a Paulo. W 1930 r. pochowany w rodzinnym grobowcu. Ciotka matki - Maria Disslowa była dyrektorką Lwowskiej Szkoły Gospodarstwa Domowego. Przed wojną wydała obszerny tom, zawierający 845 stronic, praktycznego podręcznika kucharskiego pt. „Jak gotować". Wydawnictwo polskie R. Wegnera - Poznań. Dzieło to napisane przez kobietę dla kobiet i dzisiaj daje odpowiedź na pytanie „co mam ugotować?" - wyborne ilustracje wykwintnych jadłospisów i skromnych dań pobudzają wyobraźnię, dają podnietę do obmyślania i przyrządzania potraw, uczą sztuki kulinarnej i zapewniają przyjemność w jej wykonaniu. Moja matka, ukończywszy Seminarium Nauczycielskie we Lwowie, pracowała jako nauczycielka szkół podstawowych w okolicznych wsiach Lwowa. Ostatnim miejscem jej pracy była Siemianówka, gdzie się urodziłam. Siostra matki i babcia, przy finansowym wsparciu mej matki, kupiły dom za cmentarzem Janowskim przy ul. Szlacheckiej 14, matka tam była zameldowana przed wojną. Ciocia dużo pracy i serca włożyła w ten dom, przed wojną był wykończony, wprowadzona została instalacja wodociągowa, chociaż jeszcze na tej ulicy nie było ani rur wodociągowych, ani kanalizacji. W domu jednak było wszystko przygotowane: była wanna, we, wodociągi, rury kanalizacyjne wyprowadzone do betonowego dużego pojemnika w ziemi. Dom nieduży - 3-pokojowy. W czasie wojny znalazł się na terytorium getta, które aż tu ciągnęło się z ulicy Warszawskiej. Podaję kserokopię niemieckiego rozporządzenia, nakazującego opuszczenie domu, podano nawet termin. Ze względu na chorobę babci, termin ten przedłużono, ale po jakimś czasie musiały opuścić ten dom. Nigdy więcej do niego nie wróciły. Po wkroczeniu armii radzieckiej, Rosjanie zajęli dom. Całą instalację wodociągową zniszczyli, wannę i we wyrzucili za dom. Z pokoju zrobili kuchnię, przestawiając piec kaflowy, na parkietowej podłodze rąbali drewno. Ewa Teiner 277 Ja urodziłam się w Siemianówce, przez którą stale przechodziły różne rodzaje wojsk, a to AK, to armia radziecka, Niemcy lub bandy UPA. Ludzie przejęci trwogą starali się ukrywać przed wszystkimi. W sierpniu 1944 r. wieś stała się obiektem obstrzału, kto mógł, chował się w prowizorycznych lub piwnicznych schronach. Matce odmówiono schronienia ze względu na dziecko, które płaczem mogło wszystkich wydać. Matka ze mną na rękach poszła w pole, w dojrzałą już pszenicę, potknąwszy się upadła, w tym czasie wybuchł pocisk. Miękka ziemia jak matka, przytuliła swoje dzieci. Obok wystraszony ptak na gnieździe jakby rad był z towarzystwa. Tak przeżyłyśmy ten nalot. Wojna miała się ku końcowi. Matka została w Siemianówce, łatwiej było przeżyć na wsi, no i jeszcze mogła co nieco wysłać do Lwowa. Z ustanowieniem się władzy radzieckiej nastąpiły nowe rozporządzenia i porządki. Matka nie podpisała umowy o pracę w szkole, powiedziała, że nie będzie uczyć polskich dzieci po rosyjsku... i została bez pracy, bez zameldowania, bez paszportu. Jej koleżanka, Elżbieta Kwiecińska, też nie podpisała ww. umowy. Była moją chrzestną matką i to wspaniałą chrzestną matką, nazywałam ją ciocią, do końca jej życia podtrzymywałam z nią bardzo bliskie kontakty. Właśnie ona opowiadała mi o matce, jaką była wspaniałą nauczycielką i gorącą propagatorką polskości, cieszyła się szczególnym szacunkiem mieszkańców wsi tak Polaków, jak i Ukraińców, bo to była mieszana wieś pod względem narodowościowym. Matka nie wyjeżdża w 1946 roku do Polski, choć miała przygotowane wszystkie papiery. Jej siostra ze Stanisławowa wyjechała wraz z rodziną. Została, bo nigdy nie myślała, że ten stan potrwa długo. Gdybyż mogła przewidzieć jak ciężkie będzie czekać ją życie... Być może żałowała, ale nigdy 0 tym nie mówiła. Babcia zachorowała, a i ciocia nie czuła się najlepiej; matka jak mogła, pomagała produktami ze wsi. W 1950 roku babcia umiera na raka żołądka. Z kolei ciocia się rozchorowała, matka przyjeżdża ze mną do Lwowa. Nie ma zameldowania, nadal nie ma paszportu, po nocach odpowiednie władze chodzą po domach sprawdzając zameldowanie i paszporty. Zdarzało się tak, że ja nocowałam w jednym miejscu, a mama w innym, by uniknąć tych sprawdzań. Nie wiem jakim sposobem mamie udało się zdobyć paszport, było to trudne, bo nie miała pracy. Całe życie miała słabe zdrowie, po przebytej grypie, gruczoły wydzielające ślinę przestały pracować, problemem stało się zwykłe jedzenie, a kłopoty dnia codziennego wzmagały się i wszystko to negatywnie odbijało się na zdrowiu, i na wyglądzie. W dzieciństwie byłam drobnym dzieckiem, ale za to miałam rumieńce, cały czas słyszałam pytania: „skąd pani przychodzi do takiego dziecka?" Mama tylko się uśmiechała. Bardzo chciałam chodzić do szkoły i tak długo nudziłam, że mama poszła ze mną do szkoły nr 30. Skończyłam dopiero 6 lat, a wyglądałam na mniej, ale przyjęli mówiąc, że 1 tak w którejś klasie zostanę na drugi rok i wszystko się wyrówna. Po przyjściu do szkoły zaczęłam zaliczać wszystkie dziecięce choroby. Z przerwami przechorowałam pół roku, w szkole nikt na mnie nie zważał, chodziłam 278 Ewa Teiner Ewa Teiner 279 jako wolny słuchacz, ale w drugim półroczu okazało się, że czytam, piszę i trochę rachuję. Ale okresy choroby wspominam jako najprzyjemniejsze, bo matka, zawsze zabiegana, wtedy siedziała przy mnie i tak cudownie opowiadała 0 Sierotce Marysi i o Kraku, i Wandzie, uczyłam się wtedy wierszy Mickiewicza, tyle razy prosiłam o historie królewskie, tak je nazywałam. W 1953 roku umiera ciocia (rak żołądka). Ciocia zapisuje mamie dom na byłej ulicy Szlacheckiej 14, ale odebrać go z rąk rosyjskich nie było łatwo. Matka podaje sprawę do sądu. Sąd zostaje wprowadzony w błąd stwierdzeniem, że ten dom jest w ewidencji wojskowości (co było swego rodzaju tabu). Twierdzenie to nie było zgodne z prawdą, sąd odpowiedział odmownie. Mama dotarła do Koniewa, który w tym czasie był we Lwowie, błąd został sprostowany i sprawa ruszyła z miejsca, i matka, drobna istota o silnym charakterze dopięła swego, była to dla niej takaż placówka, jak i dla Ślimaka. Wywojowała ten dach nad głową, ten kawałek ziemi, ale za jaką cenę, cenę swego zdrowia, które bardzo podupadło. Infekcyjna gruźlica kości zaatakowała staw lewego ramienia. Wysoka gorączka, lekarze proponują operacyjne unieruchomienie stawu, mama się nie zgadza, choć otworzyła się gorejąca rana. Z czasem rana się zagoiła, a w ramieniu pozostał otwór, jakby po pocisku, ramię zostało sprawne. Przed wojną mama była elegancką kobietą, jako dziecko pamiętam, że widziałam piękną biżuterię, naszyjnik z pereł, kryształy, srebrne sztućce, wszystko to powoli znikało. Po rozprawie sądowej dom nie od razu oddano, najpierw tylko kuchnię. Mama znowu wkracza na drogę sądową, w tym wypadku pomaga gruźlica 1 w końcu „lokatorzy" wyprowadzają się. W oknach nie było normalnych szyb, były matowe, szklanopodobne tworzywa z wtopionymi kratami. Drzwi i okna pomalowane na kolor zielony. Najgorsze, że po wyprowadzeniu się tych ludzi, stwierdziłyśmy, że jesteśmy bez światła. Odcięto. Zostałyśmy na zimę bez światła i bez opału. Meble i nasze rzeczy były poskładane w różnych miejscach i u różnych ludzi, dużo rzeczy przepadło. Najbardziej żałowałam książek. Jakoś urządziłyśmy się. Byłyśmy u siebie, choć głodno i chłodno, i to bardzo, bo rano woda w wiadrze zamarzała. Nieopodal nas była fabryka obróbki drewna, siłą rzeczy na ulicy pełno było odpadów, więc wychodziłam codziennie po opał; za parę miesięcy, po uregulowaniu spraw dotyczących prawnych aspektów odebrania domu, zostało włączone światło. W domu stało się raźniej i przyjemniej, kuchenka elektryczna stała się bardzo pomocnym elementem. Zjawił się nowy domownik, wilczur. Kiedyś czytałam książkę „Taran wierny przyjaciel". No i był Taran. Odtąd wszystkie nasze psy były Taranami. Ten pierwszy przeżył 15 lat. Od tej pory zawsze są zwierzęta w naszym domu. Przeważnie to są szczeniaki zabrane z ulicy. Obecnie są dwa duże psy Aza i Karna, kot Maciuś I i niebieska papużka, znaleziona w pobliskim lasku. Mama zaczęła się starać o przyznanie renty inwalidzkiej. Opornie to szło, a sytuacja finansowa była coraz bardziej kłopotliwa. Ale nie pamiętam, by mama biadoliła lub narzekała, nauczyłam się z wyrazu zakłopotania na jej 1 1 twarzy domyślać się powagi sytuacji. Najbardziej kłopotliwą stawała się sytuacja przed świętami. Wiadomo - święta - okres radości i przyjemności - i mimo że były bardzo skromne, zostały najpiękniejszym wspomnieniem dzieciństwa, i kochanych rąk matki, tak umiejących ten świąteczny dzień zrobić szczególnym. Na wiosnę mama ogrodziła swoją posiadłość, to znaczy zapłaciła za postawienie parkanu; rano parkan leżał, tak się powtarzało kilka razy, ale mama nie dała za wygraną. Z czasem uspokoili się. Przekopałyśmy ziemię, która przeleżawszy ugorem tyle lat, po obsadzeniu jej, wydała piękne plony, choć sąsiedzi twierdzili, że tu nic nie rośnie. Ale nadal nie było łatwo. To, co wprzódy było niczyje, teraz „przeczka" zabrała. Łamano gałęzie pięknej czereśni o dużych ciemnych owocach, to samo było z wiśnią i jabłoniami. Nie pomógł pies, rzucano w niego kamieniami. Przy tym deptano jarzyny i łamano parkany. Z czasem te piękne drzewa uschły, trochę się uspokoiło. Obecnie wszyscy są pozagradzani, nawet stawiają ogrodzenia koło grobów, istne więzienie cmentarne. Starania mamy o rentę inwalidzką szły opornie, ale mama imała się wszystkiego, by utrzymać siebie i dziecko. Robiła do chrztu dziecinne rzeczy, zajmowała się z różnym skutkiem hodowlą kur, indyków, gołębi, królików, pamiętam, że była koza. W wolnych chwilach zawsze czytała. Nigdy na mnie nie naciskała z wyborem lektury, ale ja strasznie lubiłam czytać, każda nowa książka padała moim łupem, niestety, nie wszystko mogłam pojąć, jak np. „W. I. Lenin", bardzo duży tom, zebrane w nim były opisy okropności rewolucji październikowej, nie wiem czyje to było wydawnictwo, ale z pewnością nie radzieckie. Zawsze nieodzownym dodatkiem do jakiegokolwiek prezentu była książka. Nie było radia, telewizji, książka była wielką atrakcją, naprzód się płakało, bo chodziło o treść, później się wracało do opisów, a później otwierało się w jakimkolwiek miejscu i szło się do końca, za jakiś czas znowu się wracało do ulubionych książek. No bo książka to była oaza, gdzie można było marzyć, być kimś wyjątkowym razem z bohaterami, można sobie było wymyślać ciąg dalszy lub zmieniać bieg wypadków. Często wracałam do „Historii z dawnych czasów", obejmującej swymi historiami czas od Kraka aż do cudu nad Wisłą. Były to trzy nieduże tomy, ale z nich uczyłam się samodzielnie historii Polski, bo w szkole to był temat tabu. Ale wracam do szkoły nr 30. W 1950 roku były dwie pierwsze klasy A i B, każda po około trzydziestu uczniów. Czasy powojenne, ciężkie, ale jak zwykle wojna jednych rujnuje innych wzbogaca. Dzieci tych rodziców, którzy umieli sobie radzić w trudnych warunkach, były dobrze ubrane, buzie jak faworki, na zdjęciach grupowych zawsze były przy nauczycielce. Uczyły się raczej słabo i dużo z nich wcale nie ukończyło szkoły lub kończyły później w wieczorowych szkołach. Reszta marnie wyglądała i uczyła się różnie, ale trafił się jeden rodzynek w cieście, sam o swoich siłach doszedł do stanowiska docenta w Akademii Poligraficznej. Jego kolega z naszej klasy wyjechał do Niemiec chyba w roku 1957. Był to, a właściwie jest Harry Hetka, obecnie mieszka 280 Ewa Teiner w Australii, aktywnie uczestniczy w życiu australijskiej Polonii, przyczynił się walnie do powstania w Australii pomnika E. Strzeleckiego. O kolegach i koleżankach z klasy pamięta do tej pory, odwiedza i bardzo wspomaga, jak nie paczkami świątecznymi, to również i finansami. Szkoła radziecka, choć z polskim językiem nauczania, narzucała swoje wymagania, jak na ten przykład, cała klasa musiała być w pionierskiej organizacji. Gdy wróciłam do domu z czerwonym halsztukiem na szyi, dostałam od mamy w twarz. Gdy byłam w piątej klasie, klasowa kierowniczka zaproponowała mi korepetycje dla drugoklasistki, której groziło repetowanie klasy, bo źle czytała. Przez pół roku przychodziłam po szkole do tej dziewczynki, która okazała się rozpuszczonym i leniwym dzieckiem. Dostawałam co miesiąc 150 rubli, a czasami również i obiad. Trudy się opłaciły i dziewczynka, Janka miała na imię, przeszła do trzeciej klasy, ze względnie dobrym świadectwem. Ze mną w klasie uczyła się dziewczynka, Jadwiga Kozłowska, bardzo ładna dziewczynka, ale z nauką miała wiele problemów. Poprosiła bym jej pomogła. Przyjeżdżałam do niej i pisałam dla niej streszczenia w przystępnym dla niej języku. Podejrzewam, że uczyła się tego na pamięć, bo dosłownie jednym tchem wygłaszała to przy tablicy, później objaśniałam jej, by nie recytowała, ale różnie z tym bywało. Nie skończyła szkoły, zostawiła naukę po siedmiu klasach. Właśnie u niej poznałam jej sąsiadkę, panią Katię, która była bileterką w Teatrze Opery. Jadzia mieszkała w budynku naprzeciw służbowego wejścia do teatru. Pani Katia zaproponowała mi, bym w niedzielę o godz. 12 przyszła do teatru. Tak oto zaczęła się moja długoletnia fascynacja teatrem i muzyką klasyczną. Zawsze w niedzielę, na godzinę 10 szłam do katedry, a na 12 do Teatru Opery. Miałam swoje miejsce na samej górze, na schodkach na III balkonie, obok była poręcz, gdzie sobie wieszałam płaszcz. Najpierw chodziłam na wszystkie przedstawienia, później wybierałam ulubione pozycje, jak „Aidę", „Trawiatę", „Rigoletto", „Jezioro Łabędzie", „Gisel" i inne perły. Zawsze na urzędowe radzieckie święta spuszczano kurtynę Siemiradzkiego. Właśnie tak, pewnego razu, przycupnąwszy na schodku marząc śniłam, wpatrzona w empirowe aniołki na kurtynie, że ja, siedząc naturalnie w loży na parterze, będę oglądać i słuchać „Straszny dwór" i „Halkę" i naturalnie, że w języku ojczystym. Widocznie miałam tak cielęcy wyraz twarzy, że szatniarka, która mnie już znała, powiedziała, że jest wygodniejsze miejsce i to wolne. Ale ja nie chciałam, na swoim miejscu czułam się dobrze. Moje marzenie spełniło się po trzydziestu paru latach. Zawitał do nas przy końcu lat 80. Teatr Wielki z Warszawy z dyrygentem R. Satanowskim. Siedziałam z rodziną w loży na parterze. Właściwie to było jedno marzenie, którego spełnienie dało tyle satysfakcji. Inne, owszem, też się spełniły, ale życie dodało do nich tyle goryczy, że być może byłoby lepiej, jeśliby się nie spełniły. Ale w życiu tak jest, łyżka dziegciu całą beczkę miodu potrafi zepsuć. Ewa Teiner 281 W szkole mieliśmy wspaniałych, jeszcze przedwojennych nauczycieli. Doktor nauk geograficznych, pani Jarosiewicz, uczyła nie tylko geografii, ona organizowała wycieczki historycznie powiązane z Polską. Żółkiew, Zbaraż, Kamieniec Podolski, wpłacaliśmy dosłownie symboliczne grosze, większość kwoty na opłacenie transportu wpłacała sama. Fizyk, pan Bronisław Christoforow, tak oficjalnie brzmiało jego nazwisko (a naprawdę to Krzysztofowicz). On jedyny z nauczycieli zawsze 1 września minutą ciszy uczył nas czcić prawdziwy początek II wojny światowej. On to razem z panią Jarosiewicz ruszał z nami na wycieczki, na których zawsze omawiano jakiś temat historyczny. A oprócz tego, cała plejada cudownych polonistów: p. Zabłocka, p. Płoszaj, p. Szleicher, p. Hausbater - założyciel Teatru Polskiego we Lwowie, p. Łokietko. To uczniowie z naszej szkoły byli i są do tej pory alfą i omegą Teatru Polskiego. Jesteśmy z nich bardzo dumni, bo tyle lat, z tak bezinteresowną gotowością propagują piękno polskiego języka i literatury. Pani Zabłocka zapraszała mnie do siebie na imieniny 16 czerwca do swojej willi, która znajdowała się za cmentarzem Łyczakowskim; w tę uliczkę, przy której znajdowała się willa, wchodziło się z ulicy Łyczakowskiej. Do willi prowadziła aleja wysadzana cyprysami. Uroczy wystrój wnętrza, fortepian, śnieżnobiały obrus, piękna zastawa, smacznie i pięknie podane potrawy, sami dorośli, oprócz mnie, starszy ode mnie chłopak, Kazimierz miał na imię. Chłonęłam oczami i umysłem, i duchem tę niecodzienną atmosferę, później, gdy tylko powracałam do lektury Rodziewiczówny i Zapolskiej, zawsze jako tło, w myślach wynurzał się cudowny salonik p. Zabłockiej. Gdy zrobiłam błąd w wypracowaniu, oddawała mi go z wyrzutem, bym znalazła sama ten błąd, poprawiwszy tę i ową wypowiedź. A jeszcze mówiła, że jest jej wstyd za mnie, była bardzo wymagająca. Szkoda, że tak szybko odeszła ze szkoły. W roku 1959 - dużo uczniów i nauczycieli wyjechało do Polski w ramach repatriacji. W siódmej klasie wszystkich przyjmowano do komsomolskiej organizacji, kto jak mógł to się wymigiwał, ja w sposób naturalny uniknęłam tego „poboru", po prostu nie miałam jeszcze 13 lat, a później jakoś się wykręcałam. Nauczycieli mieliśmy wspaniałych, ale dyrekcja nas nie rozpieszczała. Był taki dyrektor całkiem łysy, naturalnie, że takim epitetem go darzono. On to do nas zwracał się w ten sposób: „wy polskie chamy, wy polskie świnie". - Nic dodać, nic ująć. Z biegiem lat topniała ilość uczniów w klasach. Niektórzy zostawali na drugi rok, inni odchodzili, innych wyrzucano. Po siedmiu latach obie klasy „A" i ,3" zostały połączone w jedną, w ilości trzydziestu uczniów. A że chłopcy po wsze czasy wpadali w konflikty z dyrekcją, to i u nas nie było wyjątku, tylko za każde przewinienie wyrzucano ze szkoły. Na przykład Jan Maziako-wski napisał sobie w dzienniczku po dniach wolnych z okazji rewolucji październikowej: „Niech żyje i pasie się radziecka kobieta na polach Ukrainy". Na tym skończyła się jego edukacja. Lub w 9 klasie, ktoś mądry postawił 282 Ewa Teiner szczotkę nad drzwiami, drugi mądry przepuścił nauczycielkę (Rosjankę) przed sobą, szczotka upadła przed nosem nauczycielki, która rzuciła się na uczniów, podbijając oko jednej z uczennic, kilku chłopaków pożegnało się ze szkołą. Oficjalna wersja brzmiała, że w polskiej szkole był zamach na życie radzieckiego pedagoga. Języka ukraińskiego zaczęliśmy uczyć się dopiero w 9 i 10 klasie. Oceny nie znalazły się na świadectwie dojrzałości. Dostaliśmy papierek, że języka ukraińskiego uczyliśmy się fakultatywnie. Religii uczyliśmy się konspiracyjnie, właściwie każdy z osobna. Ja chodziłam do p. Marysi Klamut, sympatycznie nazywanej panią Myszką. Egzaminatorem w katedrze był ksiądz Rafał Kiernicki. Z ramienia kościoła, obie siostry, Krystyna i Zofia Panek, organizowały różnego rodzaju spotkania, ale o tym starano się nie mówić i nie afiszować. Spotykaliśmy się zawsze za każdym razem w innym domu. W lecie mieliśmy swego rodzaju obóz harcerski w Brzuchowicach, w willi prof. Czarneckiego. Spotykaliśmy się również w domu kompozytora pana Andrzeja Nikodemowicza, miał wspaniałą dwójkę dzieci, Jasia i Małgosię. Do p. Jarosiewicz zawsze przychodziliśmy na jej imieniny 2 sierpnia. Zawsze były ciekawe pogadanki, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Mieliśmy p. Henrykę, która uczyła nas haftować. Dostarczała materiałów, nici, wzorów i pod jej kierownictwem wykonywaliśmy, czasami chłopcy też jakąś część pracy wykonywali, obrusiki, serwetki lub poduszki. Później była swego rodzaju aukcja, i ktoś potrzebujący był wspomagany. Gdy byłam w 9 klasie, mama znowu bardzo poważnie zachorowała, znowu zaatakowała ją gruźlica, tym razem staw biodrowy. Moja pani od religii przyprowadziła do mamy panią doktor Irenę Pelczarską, która od razu odesłała mamę do szpitala, znowu chciano zrobić operację i unieruchomić staw, mama się nie zgodziła, ponad 9 miesięcy przeleżała w gipsie w szpitalu. To był bardzo smutny i gorzki rok dla mnie i dla mamy. Ale znowu się udało, mama z tego wyszła i staw został nadal sprawny. W 10 klasie mieliśmy nowego polonistę śp. Władysława Łokietko. Założył teatr szkolny. Był sponsorem wszystkich kostiumów i dekoracji. Przedstawienia były udane, ale najlepiej bawiliśmy się na próbach, które były spontaniczną wymianą myśli, reakcji na wszelkiego rodzaju uwagi, królował śmiech, czasem nawet z błahej przyczyny. Szkołę skończyło 18 osób - 12 dziewcząt i 6 chłopców, obecnie czworo z nich już nie żyje, jeden zmarł tragicznie, troje z powodu ciężkich chorób. Troje wyjechało na stałe do Polski. Pięcioro zdobyło wyższe techniczne wykształcenie, troje wykształcenie średnie techniczne. Wszyscy studiowali wieczorowo. W szkole wykazywałam uzdolnienia w dyscyplinach humanistycznych i taką otrzymałam charakterystykę po ukończeniu szkoły. Po szkole kroki swe skierowałam na Uniwersytet, nie miałam jeszcze 16 lat i nie miałam paszportu. Ale załatwiłam wszystkie papiery i poszłam do dziekana z prośbą, by pozwolił zdawać egzaminy w języku rosyjskim ze względu na to, że języka ukraińskiego Ewa Teiner 283 normalnie się nie uczyłam. Dziekan nie wyraził zgody, powiedział, że język ukraiński jest językiem podstawowym, gdybym zdawała na wydział o profilu technicznym mogłabym zdawać po rosyjsku. Zaproponował przez rok poduczyć się języka ukraińskiego i zdawać na drugi rok. W szkole uczyli nas na lekcjach szycia na maszynach, nawet dostaliśmy skierowania do odpowiednich przedsiębiorstw, ale nikt nie chciał przyjmować małolatów, bo to kłopotliwe. Długo z mamą chodziłyśmy daremnie. Matka chrzestna miała sąsiada, pracownika banku, jeszcze przed wojną tam pracował. Ów pan Otko pomógł mi. Pod jego kontrolą był duży instytut „Ciepłoelektro-projekt", właśnie pan Otko skierował mnie do głównego buchaltera p. Rity Fischlecin. Tak zostałam przyjęta do tego biura projektów. Byłam zatrudniona do kopiowania dokumentacji technicznej. Naturalnie, naprzód musiałam się tego nauczyć. Matka w tym czasie dostawała już rentę inwalidzką - 150 rubli, było to niedużo. Jako uczennica, przez trzy miesiące dostawałam 360 rubli. W 1961 roku nastąpiła denominacja rubla w stosunku 10 do 1. Kopiując kreślenia zarabiałam 50 rubli. Jak zwykle po denominacji, życie staje się droższe. W pracy płacono za ilość wykonywanych kreśleń, jako małolat pracowałam o godzinę mniej. Po roku przeniesiono mnie do oddziału automatyzacji przemysłowych procesów w elektrowni cieplnej, jako kreślarkę. Ze względu na młody wiek, byłam jeszcze sekretarką, odnosiłam i przynosiłam dokumentację techniczną. Gdy chciałam więcej zarobić, brałam pracę do domu na wolne dni, gdy takowe były. Kupiłam radio z adapterem na raty „Tatrija". Od tej pory Polskie Radio, program I jest stałym gościem w mym domu. W soboty były zawsze zagadki literackie, starałam się ich nie opuszczać. Bardzo często dostawałam w nagrodę książki. Takim sposobem dostałam całą trylogię Henryka Sienkiewicza i dużo innych ciekawych utworów polskich pisarzy. Mimo fascynacji polskim językiem i literaturą, długo rozmyślałam nad wyborem swej drogi życiowej. Gdy zaczęłam pracować, zaczęło się nam z mamą lżej żyć. Mama snuła plany zainstalowania w domu gazu i wody, a na to potrzebne były pieniądze i to niemałe. Moje studia dzienne automatycznie odpadły, a jeżeli wieczorowo, to jednak Politechnika. I wyszło tak, jak małżeństwo z rozsądku. W pracy traktowano mnie jak dziecko, nie miałam kłopotów ze swą narodowością. Komsomolska organizacja próbowała wciągnąć mnie w swoje sieci, ale że wcześniej kończyłam pracę, to nie mogłam być na zebraniach. W 1962 zdałam egzaminy wstępne na Politechnikę. Fizykę zdawałam w języku polskim, bo egzaminator znał język. Wybrałam kierunek „automatyzacja procesów przemysłowych". Były duże grupy po 30 osób. Po dwóch latach została jedna, zmieniono profil nauczania na „dielektryki i półprzewodniki", a za rok znowu zmieniono na „automatykę i telemechanikę" i tak zostało do końca. W sierpniu 1963 roku pan Christoforow organizował wycieczkę do Ałuszty. W lipcu w pracy był czas urlopu, brakowało rąk do pracy, w tym czasie zaczęłam już sama wykonywać kreślenia techniczne, a że od razu je kopiowa- 284 Ewa Teiner I łam i brałam do domu, więc zarobiłam sobie na wycieczkę. To były wspaniałe trzy tygodnie. Nie siedzieliśmy na miejscu, obóz turystyczny w Ałuszcie był naszą bazą, a robiliśmy wycieczki do średniowiecznych ruin - Czufut-Kale, Bachczysaraju, na górę Ąj Petrii i jeszcze do innych miejscowości, z których najbardziej kolorowy był Nikitski Botaniczny Sad. W Bachczysaraju zwiedziliśmy pałac chana, a w nim słynną fontannę łez, wybudowaną na cześć Potoc-kiej. Śliczna to fontanna, czasze z białoczerwonymi różami jak gniazda jaskółcze przytwierdzone do ściany w taki sposób, że woda spadająca z góry przepełnia górną czaszę i spada do niższej kondygnacji. Pomieszczenie w kształcie niszy, półmrok, szmer spadających mieniących się wszystkimi kolorami tęczy kropel, słodkawy aromat aksamitnych róż - to wszystko sprawia bajeczne wrażenie, mimo woli oczyma wyobraźni widzi się przepych pałacowych komnat, lecz niestety, w tym czasie, gdy myśmy zwiedzali, świeciły one pustkami. W drodze powrotnej zaczepił nas stary Tatar o pooranej zmarszczkami i spalonej słońcem twarzy. Zapytał się skąd jesteśmy, rozgadaliśmy się, bo akurat zrobiliśmy postój pod drzewami morwowymi. Owoce tych drzew są większe i słodsze od naszych, ale wiadomo, południe. Nasz rozmówca ze łzami w oczach opowiadał o deportacji Tatarów z Krymu, no cóż, razem z nim mieliśmy wspólny mianownik w kwestii deportacji. Ale wakacje się skończyły i czekały zaliczenia i egzaminy, bo w tym roku, w ramach eksperymentu sesję letnią przeniesiono na jesień. Dowcipni wykładowcy powiedzieli, że będą bardziej surowi wobec najbardziej opalonych studentów, miałam się z pyszna, bo byłam niemiłosiernie opalona, chociaż nie mieliśmy czasu wylegiwać się na plaży. Truchlałam przed każdym zaliczeniem i egzaminem. Na zaliczeniu z historii powiedziałam o pakcie Mołotow - Ribben-trop. W tym czasie o tym się nie mówiło, to było tabu swego rodzaju, ale tak mi się wyrwało. Pani przyjmująca zaliczenie, z uwagą popatrzyła na mnie i zapytała o narodowość, sama wykładała i rozmawiała w języku rosyjskim. Bardzo poważnie poradziła mi, bym dla swego dobra na ten temat nie dyskutowała, dała zaliczenie, więcej o nic nie pytając. Innym razem, też na zaliczeniu, a był to marksizm-leninizm, puszysty wykładowca zaraz na wstępie zapytał się czy się pomodliłam o zaliczenie i że jest pewny, bo na szyi noszę krzyżyk. I jak ja mogę zdawać ten przedmiot, skoro mnie widział na Teatralnej, to tam gdzie katedra. Zdębiałam ... zaczął zagadywać o moją narodowość. Były różnorodne pytania, ale żadne z nich nie dotyczyło zdawanego przedmiotu. W końcu dał to zaliczenie. Moje nazwisko niektórych zbijało z tropu, by tak śmiesznie powiedzieć, bo wykładowca z teorii dokładnych mechanizmów zaczął na egzaminie rozmawiać po niemiecku, skończyło się na wyjaśnieniu mojej narodowości. Powoli wszystko się układało, w pracy przesunięto mnie na stanowisko technika, później starszego technika. Mama w domu założyła instalację gazową, przyszła kolej na podłączenie wody. Ewa Teiner 285 W 1967 roku wyszłam za mąż. Mąż - Adam Teiner, syn Kazimierza i Michaliny, rodem z Rozdołu pod Drohobyczem, studiował na Politechnice, na wydziale dziennym, „energetykę cieplną". W 1968 roku oboje ukończyliśmy studia. Mąż dostał skierowanie do tego samego biura projektów - „Ciepłoelektro-projekt", gdzie i ja pracowałam. W tymże roku urodziła się córka, Danuta. Pod koniec 1969 roku, męża przymusowo skierowano na służbę wojskową do Winogradowa (Zakarpacie). Był tam batalion budowlany. Mąż, jako lejtnant, był naczelnikiem autotraktorowej techniki. Batalion ów budował most przez rzekę Cisę i drogę kolejową do Sołatużno (do rumuńskiej granicy). Mama dużo mi opowiadała o prestiżu, jakim się cieszyli polscy oficerowie przed wojną. Za swoją siostrzenicę, która miała we wrześniu 1939 roku wyjść za mąż za oficera, mama zapłaciła kaucję w wysokości 2 tys. złotych. Za jakiś czas pojechałam z dzieckiem do Winogradowa. To, co tam zobaczyłam, to obraz nędzy i rozpaczy. Po raz pierwszy zetknęłam się z brutalnością życia. Takie pojęcie jak honor, uczciwość, elementarna kultura bycia, te cechy nie wchodziły w rachubę na żadnym ze szczebli wojskowej hierarchii. Nie darmo Węgrzy tak ostentacyjnie afiszowali swoją odrębność wobec „starszych braci". Winogradów - to malutkie miasteczko, jedna główna ulica, a przy niej wszystkie konieczne do funkcjonowania miasta punkty usługowe. Rodziny oficerów kwaterowane były grupami. Nieopodal były domostwa Węgrów. Każdy przyjezdny widoczny był jak na dłoni. Z czasem wroga obojętność zamieniła się w sympatyczne zainteresowanie. Przez dzieci zaprzyjaźniłam się z Węgierką, no wiadomo, Polak - Węgier... W sklepie, gdy stałam w ogonku, dziecko zawsze coś dostawało od sprzedających. Most budowano z niezmiennym skutkiem parę lat, na jesieni budowano, a na wiosnę powódź go unosiła, a jakże inaczej, gdy materiały szły na lewo. Aż z Moskwy przyjechał major, by nadzorować budowę. Mąż cały czas jeździł między punktami budowy i bardzo często ciężarówką do Lwowa, dziecko bardzo lubiło jeździć i dobrze znosiło drogę, więc jeździliśmy razem. Szoferami byli młodzi żołnierze, właśnie z takim młodym Ormianinem jechaliśmy do Lwowa. Bardzo się cieszył z tej jazdy, bo siostra jego pradziadka wyszła za mąż za Polaka, ale z jakichś przyczyn szybko umarł, nie wypytywałam się, dużo czytał i słyszał o Lwowie. Jego kuzynka pracowała jako pilot wycieczek. Gdy pewnego razu radziecka grupa ze Lwowa chwaliła się, że u nich we Lwowie taka architektura, to im odpowiedziała, że to jest zasługa Polaków, a i Ormianie od XI wieku dzielnie pomagali Polakom. Już na drugi dzień kuzynka została zawieszona w swych obowiązkach służbowych. Turystki owe były żonami pracowników partyjnych. Z czasem ta pani powróciła do wypełniania swoich zawodowych obowiązków. Po przyjeździe do Lwowa, mąż nie odprawił chłopaka do koszar. Został u nas w domu, zwiedził miasto, był w katedrze, był bardzo zadowolony i bardzo dziękował. W miesiąc po powrocie ze Lwowa, na nasz adres w Winogradowie przyszła paczka, przy zwrotnym adresie widniało nazwisko szofera Ormianina. 286 Ewa Teiner Posłaliśmy po niego. Gdy przyszedł i zobaczył paczkę, bardzo się ucieszył, umiał się cieszyć tak dziecinnie, spontanicznie. Nie chciał brać, powiedział, że to rodzice dziękują za niego, że zobaczył Lwów. Otworzyliśmy razem paczkę, były tam suszone owoce, papierosy z filtrem, koniak, wypieki różnego rodzaju. Dno wyłożone było gazetami, chłopak chwycił za gazety i zaczął czytać. Rozdzieliliśmy zawartość paczki, chłopak zadowolony poszedł częstować kolegów. Męża namawiano do pozostania w wojsku, proponowano 3-pokojowe mieszkanie, za żadne skarby nie zgodziłabym się na takie życie. Z westchnieniem ulgi wracałam do Lwowa. Za pół roku trybunał wojskowy sądził całe kierownictwo tego batalionu. Kapitan roty, były major, po wyroku trybunału został zdegradowany do szeregowca i osadzony w więzieniu w Czopie, inni też dostali według swoich „zasług". Wróciliśmy do pracy w „Ciepłoelektroprojekcie". Dziecka nie chciałam oddawać do przedszkola. Oddałam ją do pań, u których mąż mieszkał w czasie studiów. Były to Polki, starsze panie i ich służąca jeszcze sprzed wojny. Dziecko praktycznie do trzech lat nie chorowało, więc nie zorientowałam się, że panie te zbyt chuchają na dziecko, po roku zaczęło bardzo szybko się przeziębiać i chorować, i tak jakoś zostało i w szkole. Bardzo dobrze się uczyła, mimo częstej nieobecności w szkole przez stałe choroby. Dużo czasu zajmowało mi dojeżdżanie do pracy i gdy w 1975 roku zaproponowano mi inną pracę, bliżej domu, zgodziłam się. Było to biuro projektów zajmujące się projektowaniem przekaźników wiszących, trafiłam do oddziału automatyzacji. Zostałam przyjęta na posadę inżyniera - konstruktora I kategorii. Środowisko rosyjskojęzyczne. Mocno rozwinięty system kontrolno-partyjny. Zaczęły się pytania wszelkiego rodzaju. Niektóre pytania wyprowadzały mnie z równowagi, np. takie jak: skąd się tu wzięłam, dlaczego przyjechałam z Polski właśnie tutaj, patrzyłam zdezorientowana, kpią czy o drogę pytają. Z czasem zrozumiałam, że po prostu całkiem nie znają historii, szczególnie ci, którzy mieli rodziców wojskowych lub pracowników partyjnych. Dla nich armia radziecka, to wyzwoliciele Europy. Niestety, mój niewyparzony język przysporzył mi dużo kłopotów. Zaczął się ciężki okres, matka ciężko zachorowała, w tymże roku zmarła na raka żołądka. W pracy system prawie że żandarmski. Z rana kontrola na portierni, a że transport nawala, to nikogo nie obchodzi. Gdy w czasie pracy coś trzeba załatwić, trzeba się starać o pozwolenie, bo przez portiernię nie przepuszczą, te wszystkie papiery zbierają i raz na kwartał wyliczają stracony roboczy czas, wychodząc z tego, adekwatnie zmniejszają premię. Działa w tym zakładzie oddział „01" zajmujący się osobistymi sprawami pracowników. Działa system „dopusków". „Dopusk" mogli mieć tylko pracownicy, którzy byli sprawdzeni przez „01", przeważnie to byli kierownicy sektorów lub wydziałów. Oni byli dopuszczani do wstępnych rozpracowań technicznych. Niektóre obiekty, dla których projektowaliśmy systemy automatyzacyjne, były zaszyfrowane, chodziło Ewa Teiner 287 o obiekty wojskowe, przeważnie w głębi Rosji, produkujące wyroby „owalnej formy o wadze od 50 do 200 ton". Ja od razu stałam się elementem niepewnym. Jeszcze do narodowości dochodziła sprawa religii, bo też były niekończące się debaty i próby uświadamiania mnie, typu że jestem wykształconą kobietą i takie średniowieczne podejście jak obchodzenie religijnych świąt... I co to za imię - Danuta, czemu do polskiej szkoły ją oddałam, że ją oddzielam od świata, robię jej krzywdę swoim nacjonalizmem. Ale trafiła kosa na kamień, oni swoje, a ja swoje. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. W tym czasie w ogóle nie można było brać wolnych dni, nawet niepłatych. Na wszystko musiał być papier, tolerowano jedynie zwolnienia lekarskie na nieodpłatne dnie. Stałam się honorowym krwiodawcą. W lepszych czasach, a takie bywały, za jednorazowe oddanie krwi ~300 gr dawano 3, 4, a czasami nawet 5 dni wolnego. Skrzętnie zbierałam te dni i problem świętowania miałam z głowy. A jeszcze chodziłam na dyżury do milicji, za to również były dawane raz na rok 3 lub 4 dni. Z czasem wszystko ucichło, niektórzy tylko mają żal za moje wypowiedzi na temat 17 września 1939 roku, ale i to się rozpływa w codziennej rutynie. Opróc projektów technicznych jest dużo innych zajęć. Każdy oddział musi mieć gazetę ścienną, zawsze ma być nowa przed świętem państwowym, Nowym Rokiem i 8 marca. Przeprowadzano konkursy gazet. Zostałam redaktorem gazety, no bo każdy musiał być obciążony jakąś pracą społeczną. Gazety naszego oddziału często wychodziły na I miejsce, premia była symboliczna, ale można było dostać wolny dzień. Oprócz tego trzeba było uczestniczyć w kółkach nauki ekonomicznej i politycznej. Sprawdzano obecność i zdawało się zaliczenia. A jeszcze co środy, na 15 minut przed rozpoczęciem pracy, czytano nam lekcje na tematy polityczne, obecność obowiązkowa, również sprawdzano. Pewnego razu w 1977 roku, lektor rozwodził się nad upadkiem wielkich mocarstw świata, rozpoczynając od wydarzeń sprzed naszej ery, rzymskie imperium, austrowęgierskie mocarstwo, ja w myślach idę dalej do naszych czasów, uśmiecham się, myśląc kiedyż ZSRR się rozpadnie; przede mną siedziała osoba, która do mnie miała najwięcej zastrzeżeń wobec moich przekonań, w tym czasie, kiedy uśmiechnięta robię sobie nadzieję, ona się odwraca, widząc mój uśmiech, tak po prostu mówi, że to nie będzie tak prędko, żebym się nie łudziła, inni ze zdziwieniem spoglądają na nią, ale my się dobrze zrozumiałyśmy. Później starała się mnie przekonać, że Katyń jest dziełem rąk niemieckich. Soboty mieliśmy wolne, ale gdy było dużo pracy, to się pracowało w sobotę, a później ten dzień się wykorzystywało, gdy nadeszła potrzeba. W którymś roku Wigilia była w poniedziałek, naczelniczka zaproponowała mi pracę w sobotę. Nie zgadzałam się, no bo to przed świętami. Wtedy poprosiła, bym jednak przyszła w sobotę, a w zamian za to nie chce mnie widzieć w pracy w poniedziałek i wtorek. Bardzo się zdziwiłam, przyszłam w sobotę i poszło mi tak dobrze, że zrobiłam więcej niż zaplanowałam. W tę sobotę było nas czworo, naczelniczka I 288 Ewa Teiner bardzo ciepło podziękowała, ja zaś z kolei zaprosiłam je na obiad we wtorek. Starałam się podać im nasze tradycyjne potrawy, jak barszcz z uszkami, gołąbki z grzybami i sosem grzybowym itp. No i naturalnie wystrój świąteczny, świeczki w przedwojennym świeczniku. Były bardzo zadowolone, stwierdzając z żalem, że nie mają takich tradycji w swoich domach. Cieszyłam się, że odczuły ten urok naszych świąt, tę nieuchwytną atmosferę. Bardzo często wspominały ten dzień, niektóre z nich próbowały coś podobnego zrobić na swoje święta. W 1979 roku urodziła się moja druga córka - Marta. W latach 80. zaczęto wprowadzać nowe sposoby podniesienia wypłat. Żeby oszczędzić budżet instytucji, wprowadzono komisje atestacyjne, które miały stwierdzać czy dany pracownik odpowiada swej kategorii, naturalnie, że brano pod lupę wszystkie aspekty. Komisja już przed atestacją miała listę zdegradowanych pracowników, im w rezultacie płacono mniej, niż gdyby zostali na swej kategorii. Ja znalazłam się pierwsza na tej liście. Odebrałam to z wielką przykrością. W rezultacie dostałam więcej pieniędzy niż miałam, pracę dalej wykonywałam tę samą, tylko że byłam II kategorią. Za dwa lata znowu podniesiono mi kategorię, znowu I kategoria, by za parę lat powtórzyć to samo, znowu za parę lat wrócono I kategorię, a gdy to samo chciano jeszcze raz zrobić, to się na to nie zgodził sekretarz partyjnej organizacji i dano mi spokój, chociaż już mi to było obojętne i tym się nie przejmowałam. Po rozpadzie ZSRR, nasza instytucja zaczęła podupadać. Dokumentacja zaczęła być prowadzona w języku ukraińskim. Któryś z naczelników wysłał przedtem zamówioną dokumentację techniczną w języku rosyjskim, ale pismo towarzyszące temu projektowi napisał po ukraińsku, adresatem było przedsiębiorstwo w Gruzji. Odpowiedź dotycząca warunków opłaty i innych aspektów nadeszła w języku gruzińskim. Sytuacja finansowa coraz gorsza, zaczyna się zabawa w barter. Dobrze, gdy rzecz dotyczy produktów, ale gdy to są pompy do fekaliów lub soda, duże płyty drewnopodobne lub szklane opakowania wykorzystywane w farmakologii? Coraz większe są zadłużenia wobec pracowników. Do pracy chodzi się po parę dni na tydzień, później coraz rzadziej. W 1998 roku z tytułu likwidacji miejsc pracy, odchodzę na wcześniejszą emeryturę. Podaję sprawę do sądu, by odebrać należne mi pieniądze zaczynając od 1996 roku, dopiero w końcu 1999 roku otrzymuję pełne rozliczenie, gdyby zapłacono wszystkie pieniądze po kilka razy, można byłoby pokryć nimi inne długi, ale oni dawali po 20 lub 30 grzywien raz na miesiąc lub na dwa. Teraz, gdy sama już życie przeżyłam, wspominam często mamę, jak próbowała wyżyć, ja też staram się zrobić to, co mi proponują, np. gotowanie dla osoby duchownej lub cudzoziemca, tłumaczenia listów pisanych z Syberii na język polski, tłumaczenia techniczne też na język polski. Jakakolwiek praca, którą jestem w stanie wykonać, zawsze wspiera tak szczupły obecnie budżet. Po 37 latach pracy otrzymuję emeryturę w wysokości 65 grzywien, prawda, urząd socjalny przekonuje mnie, że wydano rozporządzenie i mam otrzymać 74 grzywny i 70 kopiejek, ale jak na razie tego nie odczuwam. Krystyna Węgier-Maksymowicz Zamieszkała we Lwowie, gdzie urodziła się w 1929 r. w rodzinie nauczycielskiej. Wykształcenie wyższe, prof, dr hab. medycyny, w 1951 r. ukończyła Lwowską Akademię Medyczną. Początkowo pracuje jako lekarz na prowincji, a od 1953 r. zajmuje się pracą naukową we Lwowie i Odessie. Członek Stowarzyszenia Lekarzy Polskich, aktywnie działa w Towarzystwie Klultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Miastu Lwów i lwowiakom w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości „Szeregami lwowskie dzieci idą na zawsze tułać się po świecie..." Szkic autobiograficzny Krystyna Węgier-Maksymowicz urodzona w 1929 roku we Lwowie w rodzinie nauczycielskiej. W roku 1946 ukończyła polską szkołę średnią nr 30 we Lwowie i rozpoczęła studia we Lwowskiej Akademii Medycznej, po ukończeniu której, w 1951 roku otrzymała dyplom lekarza. W latach 1951-1953 wykonywała zawód lekarza w rejonie mościskim województwa drohobyckiego. W latach 1953-1963, a także 1982-1994 była pracownikiem naukowym Naukowo Badawczego Instytutu Epidemiologii, Mikrobiologii i Higieny we Lwowie. W latach 1964-1982 pracowała na stanowisku kierownika Zakładu Mikrobiologii Naukowo-Badawczego Instytutu Kurortologii (lecznictwo uzdrowiskowe) w Odessie. W 1964 roku obroniła doktorat pt. „Biologiczna charakterystyka salmonell", a w roku 1980 pracę habilitacyjną pt. „Rola mikroflory autochtonicznej w działaniu leczniczych wód mineralnych". W 1968 roku otrzymała dyplom starszego pracownika naukowego - docenta. Dorobek naukowy obejmuje 3 monografie, 150 publikacji, w tej liczbie 25 proc. w języku polskim. Otrzymała nagrodę Ministerstwa Geologii Ukrainy (1979 r.) za opracowanie badań mikrobiologicznych dla ustalenia leczniczych wód o właściwościach Truskawieckiej Naftusi. 290 Krystyna Węgier-Maksymowicz Prace z dziedziny mikrobiologii medycznej i ogólnej, a także immunologii były przedstawione na 55 zjazdach i 18 kongresach. Będąc na emeryturze, była wicedyrektorem Polskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku przy Towarzystwie Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Mąż, Michał Maksymowicz urodzony w 1925 roku w Dniepropietrowsku, profesor dr hab. medycyny. Zmarł w 1999 roku. Pochowany w rodzinnym grobowcu na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Syn, Michał Adam Maksymowicz urodzony w 1957 roku we Lwowie, dr nauk medycznych. Synowa, Helena Maksymowicz urodzona w 1958 roku w Odessie, magister, nauczyciel francuskiego. Wnuczka, Krystyna Maksymowicz urodzona w 1981 roku we Lwowie, studentka drugiego roku polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wnuk, Maksym Maksymowicz urodzony w 1987 roku we Lwowie, uczeń pierwszej klasy gimnazjum, ministrant. Siostra, Alina Węgier, po mężu Grzegocka, urodzona w 1934 roku w Wilnie, lekarz medycyny. Pożegnanie z Polską Mój ojciec, Adam Węgier, urodził się, uczęszczał do szkoły, a także ukończył studia pedagogiczne we Lwowie. Ożeniony był ze Stefanią z domu Chronowską, miał dwie córki: Krystynę, po mężu Maksymowicz, i Alinę, po mężu Grzegocka. Dyrektor publicznej szkoły powszechnej trzeciego stopnia (m. Prozoroki, pow. dziśnieński, woj. wileńskie) Adam Węgier, 1 września 1939 roku został zmobilizowany jako oficer rezerwy Wojska Polskiego do Korpusu Ochrony Pogranicza. W dzień pracował w szkole, a wieczorem ubierał mundur i wyjeżdżał na granicę polsko - sowiecką. Pamiętam niektóre nazwiska oficerów KOP-u: kapitan Pacak, porucznik Wasz, naczelnik policji Grabowski. Nazwiska osadników (majątki otrzymali za udział w pierwszej wojnie światowej), którzy byli w bliskich stosunkach z naszą rodziną: Boniecki, Wójcikie-wicz, Wełnowski, Chabasiński. W momencie przekroczenia granic Polski przez wojska sowieckie 17 września 1939 roku o godzinie 3, ojciec otrzymał rozkaz opuszczenia domy i z rodziną przyłączenia się do obozu wojskowego. Matka kategorycznie nie chciała uciekać. Ojciec wyjął rewolwer i krzyknął stanowczo: „Z domu wyjdę tylko po naszych trupach". Zbiórka trwała kilkanaście minut. Pięcioletnią siostrę nieubra-ną zawinęli w koc, prosto z pościeli. Czekała na nas wojskowa bryczka. Pozostawiliśmy dom, majątek, cały dobrobyt i wyszliśmy z jedną walizką na wieloletnią tułaczkę. Obóz wojskowy (w tej liczbie niektóre rodziny) szedł nocami i polnymi drogami, ponieważ pociągi pancerne i maszyny pancerne wojsk sowieckich w bardzo krótkim czasie zajęły województwo wileńskie. W dzień chowaliśmy Krystyna Węgier-Maksymowicz 291 się po lasach, bo samoloty bombardowały obóz. Część wojska, która nas ochraniała, nie przyłączyła się do nas, mówiono, że zginęli w walce. Na granicy polsko - litewskiej odmówiono przejścia. Zgodę dała Łotwa na przyjęcie wojskowego obozu. W Dźwińsku (Daugavpils) wojskowi oddawali broń, chorągwie, swoje relikwie. Strasznie to była wzruszająca chwila, kiedy wszyscy płakali, nawet żołnierze. I ja, dziesięcioletnia dziewczynka, zapamiętałam na całe życie tę tragedię pożegnania z Polską. Wojskowych z Dźwińska wywieźli do obozu internowanych na Łotwie (Liepaja), a cywilnych do Siguldy. Z Siguldy dzieci (w tej liczbie i mnie) zabrali do szkoły polskiej, do Rygi (Gogola Iela). Nauczycielami moimi wśród innych byli Wanda i Roman Ciesiulewiczowie. Z tą rodziną podtrzymujemy przyjacielskie stosunki do dziś. Zamieszkaliśmy w ochronce przy kościele (Ka-tolikus iela). Przełożona ochronki, Elwira Piotrowska, była bardzo zacną osobą, która z wielkim wyrozumieniem odnosiła się do nas - dzieci uciekinierów. W 1939 roku, w portowych miastach Łotwy były rozmieszczone wojskowe bazy sowieckie, w tej liczbie i w Libawie. Ojciec uważał to za złą prognozę i podczas rejestracji do prac rolniczych w obozie internowanych zapisał się jako robotnik do gospodarza. W 1940 roku, z Siguldy cywilny obóz był przeniesiony do Dubulti. Ojciec zaczął pracować jako robotnik na kolei, wynajął prywatne mieszkanie w Dubulti i zabrał nas wszystkich z obozu cywilnego. Cała nasza rodzina była zameldowana w miejscowej policji jako uciekinierzy. Co miesiąc musieliśmy się meldować osobiście. Wielu uciekinierów z obozu cywilnego pragnęło wyjechać na Zachód. Rozpoczęła się rejestracja w konsulacie Wielkiej Brytanii, Wydział Polskich Spraw Konsularnych. W czerwcu 1940 roku ojciec złożył dokumenty naszej rodziny na wyjazd (Riga, Mednieku iela nr. 6-b). Równocześnie w Ambasadzie Wielkiej Brytanii były złożone do przechowania dokumenty Adama Węgiera, które miały być wysłane do Wielkiej Brytani. Pierwsza grupa 40 młodych mężczyzn z obozu cywilnego wyjechała okrętem z Rygi. Na pełnym morzu podpłynął do nich niemiecki okręt i zabrał całą grupę. Naturalnie operacja ta musiała być śledzona przez Niemców. Z wyjeżdżającymi rodzinami było to samo i potem mieliśmy wiadomości, że zabierali ich do lagrów niemieckich. W obawie przed podzieleniem ich losu, nie robiliśmy starań o wyjazd. W 1940 roku całą Łotwę zajęły wojska sowieckie. Natychmiast był wywieziony na Sybir obóz wojskowych internowanych, następnie obóz cywilnych uciekinierów. Osoby, które były zatrudnione i pracowały oraz ich rodziny, na razie nie zostały wywiezione. Na policji powiedziano nam, że jesteśmy w spisach do wywozu na Sybir; byliśmy więc zupełnie spakowani, a produkty systematycznie zmienialiśmy na świeże. Do mnie należała codzienna wymiana dwóch bochenków chleba. W czerwcu 1941 roku Niemcy zajęli Łotwę. Walki trwały niedługo. Baliśmy się niemieckich obozów koncentracyjnych, bo przecież byliśmy uciekinierami. Ojciec rozpoczął starania o wyjazd do Lwowa, gdzie wszyscy byliśmy urodzeni 292 Krystyna Węgier-Maksymowicz i gdzie znajdowała się rodzina ojca i matki. Późną jesienią 1941 roku, mając specjalne pozwolenie, wyjechaliśmy do Lwowa. We Lwowie w 1941 roku zamieszkaliśmy u 77-letniej matki mojego ojca, było też jego dwóch braci. Rodzina mojej matki została wywieziona w 1940 roku do Kazachstanu. Po przyjeździe do Lwowa, ojciec pracował jako nauczyciel w polskiej szkole powszechnej trzeciego stopnia nr 18, przy ulicy Księdza Kordeckiego. Kierownik szkoły nr 18, Felicjan Lewicki stwierdza (jest oryginał poświadczenia), że w czasach okupacji niemieckiej Adam Węgier, nauczyciel tejże szkoły, zorganizował w jej lokalu i prowadził jako kierownik i nauczyciel tajne nauczanie. W związku z organizacją przy ul Ks. Kordeckiego szpitala wojskowego, męska szkoła nr 18 została przeniesiona do klasztoru oo. reformatów przy ulicy Janowskiej. W szkolnictwie tajnym brali też wówczas udział księża zakonu: o. gwardian ksiądz Tadeusz, ksiądz Kasjan. Z późniejszych opowiadań byłych uczniów wiem, że oprócz innych przedmiotów, w ogrodach klasztoru na lekcjach gimnastyki ojciec mój prowadził przygotowanie wojskowe. W lipcu 1944 roku do Lwowa zbliża się front sowiecko - niemiecki. Starsza młodzież szkolna włożyła opaski Armii Krajowej, otrzymała broń i brała udział w wyzwalaniu Lwowa. Dopiero wtedy zrozumiałam, że ojciec był organizatorem konspiracyjnej grupy akowskiej złożonej z uczniów tajnych kompletów, a sam żołnierzem Armii Krajowej (pseudonim Wiktor). Po wyzwoleniu Lwowa, władze sowieckie wydały nakaz zgłaszania się członków Armii Krajowej w ratuszu. Część ludzi, która się zgłosiła, więcej do domu nie wróciła - wszyscy wywiezieni zostali na Sybir. Zaczęły się aresztowania. Ojciec polecił swoim uczniom ukrywać się w szkole (szkoła męska z klasztoru oo. reformatów znowu wróciła na ul.Księdza Kordeckiego). W dzień, w czasie lekcji wszyscy siedzieli na strychu. Po zakończeniu nauki przebywali w klasach. Jedzenie dla nich gotowano w kuchni. Bardzo uczynna była pani gospodyni, która prowadziła kuchnię (nazwiska nie pamiętam). Rodziny tych uczniów starały się wyjechać ze Lwowa i zabrać dzieci, żeby uniknąć wywozu. Pamiętam tylko niektóre nazwiska uczniów: Jerzy Petryko-wski, Mieczysław Kubrak, Czesław Szima, Z. Kucharski, Zenon Terlecki. Szkoła nr 18 była zlikwidowana w 1946 roku, jak i wiele innych szkół polskich. We Lwowie pozostały trzy polskie szkoły: nr 10, nr 24, nr 30. Dyrektorem szkoły nr 30 był mój ojciec. Ponieważ dużo młodzieży wracało z Sybiru, przy swojej szkole ojciec zorganizował maturę dla eksternów. Można było to urzeczywistnić dzięki przewodniczącemu Kuratorium Miejskiego we Lwowie, Eugeniuszowi Berezniakowi, dobrze odnoszącemu się do polskich szkół. W taki sposób lata stracone w więzieniach nie przepadały. Póki we Lwowie wyrabiano dokumenty na wyjazd do Polski, młodzież zdawała maturę eksternistycznie i ze świadectwem dojrzałości miała otwartą drogę w świat. Krystyna Węgier-Maksymowicz 293 Ze służbowych dokumentów ojca po okupacji niemieckiej wynotowałam co następuje: Adam Węgier od 1944 roku do 1946 roku - dyrektor polskiej dziesięcioletniej szkoły nr 18, od 1946 roku do 1951 roku - dyrektor polskiej dziesięcioletniej szkoły nr 30, od 1951 roku do 1955 roku zastępca dyrektora ukraińskiej średniej szkoły nr 60, następnie pracował jako nauczyciel w polskiej szkole nr 10 i emerytura. Adam Węgier zmarł 11 października 1972 roku, licząc 69 lat, na zawał serca. Pochowany jest w rodzinnym grobowcu na cmentarzu Janowskim we Lwowie. Na zakończenie należy podkreślić, że ojca charakteryzowały trzy cechy: humanizm, patriotyzm i odwaga. Ojciec był człowiekiem, który swoją prostotą i naturalnością podejścia zyskiwał sobie szacunek i sympatię u ludzi. Do wszystkich odnosił się życzliwie, dla każdego miał dobre słowo i zrozumienie, każdemu starał się pomóc, jak w ciężkich czasach okupacji niemieckiej, tak i w latach powojennych. Podczas repatriacji, ojciec otrzymał od AK zadanie pozostania we Lwowie ze względu na polskie dzieci (organizacja szkolnictwa). Uważam, że zadanie to wykonał jak człowiek honoru. Otaczając młodzież opieką, ojciec nie pomyślał o swoich latoroślach, pozbawiając dzieci, wnuki i prawnuki życia we własnej Ojczyźnie. Wspomnień czar Zakończenie drugiej wojny światowej, zwycięstwo nad faszyzmem było bladym promykiem dla lwowian. Aresztowania trwały nadal, zaczęła się repatriacja. Już ósmy rok, od kiedy „szeregami lwowskie dzieci idą tułać się po świecie". W związku z repatriacją zamykano szkoły polskie, a młodzież, która jeszcze nie wyjechała, kierowano do kilku wydzielonych szkół, umożliwiając jej ukończenie klasy dziesiątej. Dla uzupełnienia świadectwa dojrzałości otrzymanego we Lwowie organizowano dodatkowe zajęcia z religii, historii Polski, polskiej literatury współczesnej. Znalazłam się w szkole nr 30 przy ulicy Krasickich, dyrektorem była pani J. Chudziak. W klasie było sześć uczennic: Danuta Dulęba, Łucja Rausch, Halina Żygulska, Maria Barska, Jadwiga Suchomel, Krystyna Węgier. Nauczycielami byli głównie profesorowie uniwersytetu i politechniki, którzy oczarowali nas ciekawymi wykładami, inteligencją, podejściem i szacunkiem wobec uczennic. Na całe życie pozostały wspomnienia z lekcji chemii (prof. Duchowicz), fizyki (prof. Sawczyńska), geografii (prof. Horwat). Byłyśmy zakochane w naszych profesorach, mimo że byli różnych charakterów. Tłumaczę to sobie jedynie miłością. Przedmioty matematyczne wykładał profesor Żurawski. Wykłady były prowadzone na wysokim poziomie. Zwykle pięć minut przed końcem lekcji pan profesor wyciągał notes, w którym w porządku numerologicznym umieścił 294 Krystyna Węgier-Maksymowicz oryginalne dowcipy, lekcja kończyła się więc wybuchem młodzieńczego śmiechu. Z czasem opanowałyśmy zawartość tego notesu i wybuchałyśmy śmiechem nawet po wymienieniu numeru porządkowego anegdoty. Języka polskiego i literatury uczyła profesor Alicja Zabłocka. Dzieje literatury polskiej poznawałyśmy przez pryzmat historii i literatury powszechnej. Najpiękniejsze były wykłady z epoki romantyzmu, czytałyśmy sporo literatury nadobowiązkowej, pisałyśmy wypracowania. Uczennice ubóstwiały profesor Za-błocką, jej dom był pełen młodzieży. W czerwcu obchodziła imieniny. W jej domu spotykały się wtedy wszystkie pokolenia uczennic, a na stołach były nowalijki - młode ziemniaczki i truskawki z kremem. W czasach naszej młodości, relacje między uczniami a nauczycielami były szczególne. Być może wpłynęły na to czasy wojny i okupacji, tajne nauczanie. Jak relikwię przechowuję pamiętnik z autografami moich pedagogów. Tuż przed naszą maturą zamknięto szkołę nr 18 (ulica Ks. Kordeckiego) i do naszej klasy przyszło trzech uczniów: Kazimierz Branicki, Tadeusz Kasprzak, nazwiska trzeciego ucznia nie pamiętam. Zaczęła się trema maturalna i wielka rywalizacja między sześcioma uczennicami, i trzema uczniami. Ówczesna gazeta polska we Lwowie „Czerwony Sztandar" w artykule „Za celujące świadectwo" opowiedziała o egzaminach maturalnych w naszej szkole. Bal maturalny odbył się w szkole nr 18. W 1946 roku nastąpiło nasilenie repatriacji, maturzyści rozjechali się po świecie. Mój ojciec, Adam Węgier, był dyrektorem szkoły nr 18 (męskiej). Otrzymał od AK zadanie - pozostać we Lwowie dla szkolnictwa polskiego; nasza rodzina nie mogła więc wyjechać do Polski. Zdałam egzaminy wstępne na Akademię Medyczną we Lwowie. Zostałam studentką Wydziału Lekarskiego. Spośród 400 studentów swego roku byłam jedyną Polką. Wilczy bilet Studia na Akademii Medycznej rozpoczęłam w 1946 roku we Lwowie. Rektorem Akademii Medycznej w latach 1946-1951 byli prof. G. Skosohoren-ko, a następnie prof. D. Pańczenko. Na uczelni wykłady odbywały się w języku rosyjskim. W języku ukraińskim były wykłady z mikrobiologii (doc. M. Muzyka) i biochemii (prof. B. Sobczuk). Na Akademię Medyczną we Lwowie w latach 1945-1946 przybyło 30 wykładowców z Rosji i wschodniej Ukrainy. Studenci między sobą mówili po rosyjsku i ukraińsku. Miałam wielkie trudności językowe, ponieważ w szkole polskiej wszystkie przedmioty były w języku ojczystym, a językami obcymi był rosyjski i niemiecki. Musiałam wykonywać podwójną pracę, bo uczyłam się naprzód z podręczników polskich, a powtórnie z rosyjskich. Moja pracowitość okazała się owocna, bo byłam dobrą studentką. Krystyna Węgier-Maksymowicz 295 Ilość grup, a także studentów w grupach często zmieniała się, ponieważ były aresztowania wśród Ukraińców z terenów zachodnich. Podczas studiów wiele się nasłuchałam na temat pańskiej Polski i oswobodzenia Ukrainy od jarzma polskich panów. Kończyłam studia w grupie 16. Partyjnym opiekunem był doc. D. Gałajew - kierownik katedry fizjologii patologicznej. Starostą grupy był W. Sanicki, a komsomolskim wodzem była L. Grintuch. Przez trzy lata studiów mieliśmy zajęcia wojskowe, ażeby otrzymać stopień wojskowy lekarza w rezerwie. Do tej dokumentacji potrzebna była charakterystyka każdego studenta, którą wydawały wyżej wymienione trzy osoby. Charakterystyka taka szła specjalną pocztą do urzędów wojskowych, wyznaczonego mojego miejsca pracy. W tym celu specjalnie wybrani studenci odwiedzali nas prywatnie w domach. Do mnie przyszedł student z 8. grupy - J. Krawczuk, prosząc o wypożyczenie podręcznika. W domu wisiały święte obrazy, rodzice i rodzeństwo rozmawiali po polsku, co zapewne mój kolega odpowiednio przedstawił. Przybywając do urzędu wojskowego w Mościskach (1951), Lwowie (1953), Odessie (1963) zawsze mnie pytano, co ja zrobiłam na studiach w Akademii Medycznej. Naturalnie, w takim wypadku odpowiadałam, że nic nie zrobiłam, bo nie czułam się winna. W 1979 roku wezwano mnie do urzędu, ażeby zwrócić bilet wojskowy. Kobiety w wieku 50 lat przestawały być oficerami rezerwy. Naturalnie ośmieliłam się wtedy wyjaśnić, co oznaczały niezrozumiałe pytania przez tyle lat. Okazało się, że w mojej charakterystyce figurowała fraza: „...jest przeżytkiem kapitalizmu...". Studia skończyłam w 1951 roku. Po śmierci Stalina w 1953 roku zmienił się klimat państwa komunistycznego, a „wilczy bilet" nie wpłynął na moje losy życiowe, zawodowe i naukowe. Tajna droga wiary Walka z religią w Związku Radzieckim miała charakter polityczny i zagrażała każdemu. We Lwowie, do 1939 roku było 35 kościołów rzymsko-katolickich, bogatej architektury, wzniesione głównie w XVI-XVIII wieku. Po drugiej wojnie światowej czynne były tylko dwa kościoły rzymsko-katolickie - Kościół św. Antoniego i Katedra. W kościele św. Marii Magdaleny była sala organowa filharmonii, w kościele oo. dominikanów - muzeum ateistyczne, w kościele klarysek - sala powysta-wowa galerii obrazów. Reszta kościołów służyła jako uczelnie, urzędy, kluby, sklepy, a najczęściej magazyny. Kiedy pracowałam we Lwowskim Naukowo-Badawczym Instytucie Epidemiologii, Mikrobiologii i Higieny, w 1955 roku zaszła wielka zmiana w moim życiu osobistym. 296 Krystyna Węgier-Maksymowicz Władze państwa Związku Radzieckiego podczas panowania Chruszczowa, postanowiły zmienić obszary Kazachstanu w urodzajne i zamieszkałe tereny. W tym celu ze wszystkich republik werbowano ludzi pracujących, a równocześnie przymusowo wysyłano specjalistów różnych dziedzin nauki. Nasz Instytut w czerwcu 1955 roku otrzymał nakaz z Ministerstwa Zdrowia Ukrainy, by delegować dwóch lekarzy. Dyrektor wyznaczył Igora Chomę i Klarę Akulinicz. Wywieszono ich życiorysy i fotografie. Natychmiast oboje zachorowali i byli hospitalizowani, i wyznaczeni na operacje. Następnym kandydatem okazała się Krystyna Węgier. Tragedia moich rodziców była nie do opisania, bo dobrze pamiętali deportacje członków rodziny w 1940 roku do Kazachstanu, o których ślad zaginął. Od stycznia 1955 roku asystował mi lekarz naszego Instytutu, Michał Ma-ksymowicz. Ja przyjmowałam te adoracje, jak i inne na, i po studiach, po koleżeńsku, bo zawsze odmawiałam przy oświadczynach, marzyłam o „królewiczu z Polski". Tym razem stało się inaczej. Rycerska postawa Michała, a także moja dojrzałość, były powodem stanowczej decyzji. Michał prosząc o moją rękę, postanowił pojechać do Kazachstanu zamiast mnie. Ja przyjęłam oświadczyny, stawiając swój warunek: według naszej religii, tam gdzie mąż, tam jest jego żona. Ślub cywilny odbył się 5 lipca 1955 roku o godz. 11, a o godz. 23 wyjechaliśmy pociągiem do Kazachstanu. W Moskwie mieliśmy przesiadkę i zatrzymaliśmy się na kilka dni, ażeby zwiedzić stolicę. Największe wrażenie pozostawiła wystawa obrazów galerii z Drezna (którą po uratowaniu zwracali Niemcom). Obraz Madonny Sykstyńskiej Rafaela Santi wisiał w osobnej małej sali, strzeżony przez milicję. Przed Madonną Sykstyńską ślubowaliśmy sobie wierność małżeńską, której dotrzymaliśmy w szczęśliwym pożyciu przez 44 lata. Ślub kościelny był nam dany przez misjonarza zaocznie. Świadectwo ślubu otrzymaliśmy po wielu latach, będąc w Polsce, za pośrednictwem Kancelarii Prymasa. Mąż mój był rodowym arystokratą rosyjsko-ukraińskim. Fakt ten starali się ukrywać. Większość rodziny emigrowała podczas rewolucji do Bułgarii. Pradziadkiem męża był syn hrabiego Kulikowskiego. Podczas wywozu powstańców na Sybir, w majątku rodziny matki męża pozostawiono dziecko. Nikt nigdy nie zgłosił się po to dziecko, a wieczny strach przeszłości nie pozwalał szukać korzeni. W Kazachstanie pracowaliśmy w strasznych warunkach. Szpital był w lepiance rozdzielonej brezentem na sale męską, żeńską i łóżka lekarzy. Epidemia czerwonki była choleropodobna. Upały ponad 40°C, brak wody i lekarstw. Promień naszego powiatu dżembityńskiego, województwa uralskiego wynosił 250 km. Łączność była tylko radiowa. Mieliśmy szczęście, że po roku powróciliśmy do Lwowa żywi. W 1963 roku nakazem Ministerstwa Zdrowia Ukrainy przeniesiono nas do Odessy. Krystyna Węgier-Maksymowicz 297 W Odessie były trzy kościoły rzymsko-katolickie. Katedra została rozebrana. Kościół pw. M. B. Wniebowziętej został zamieniony na salę sportową. Funkcjonował tylko malutki kościół św. Piotra Apostoła w centrum miasta na ulicy Chalturina nr 5 (dawna ulica Chawanna). Ksiądz odprawiał mszę św. rano 0 godz. 9, a następnie leciał samolotem do Kijowa, ażeby odprawiać następną mszę św. Książeczki do modlitwy były pisane ręcznie w języku polskim 1 rosyjskim. Tabliczki z litaniami tak samo. Różańce były zrobione z tasiemki. Do dziś mam ten różaniec i bardzo go lubię. W latach osiemdziesiątych, Ministerstwo Zdrowia Ukrainy zmieniło nasze miejsce pracy znowu na Lwów. Tutaj naszym rodzinnym księdzem był proboszcz Ludwik Kamilewski, który udzielał ślubu dzieciom i chrzcił w domu nasze wnuki. Zapisywał wszystko do swego notesu, bo księgi kościelne sprawdzały władze. Dopiero w 1990 roku nastąpiła zmiana atmosfery religijnej w państwie Związku Radzieckiego, dzięki władzy Gorbaczowa. Wtedy były wpisane do księgi w katedrze wszystkie śluby, chrzty, a my otrzymaliśmy świadectwa kościelnych sakramentów. Księży było bardzo mało i nie mogli ze wszystkim nadążyć. Pamiętam ślub mojego syna, był wyznaczony przez księdza Ludwika, który w tym dniu miał jeszcze sprawy kościelne poza Lwowem. Kazał nam czekać nawet do późna w nocy. Przeżywaliśmy bardzo, bo na drugi dzień był Popielec. Ksiądz słowa dotrzymał, przyjechał. Ślub odbył się o godzinie 23 w nocy. Najważniejszą świątynią religii jest rodzina, która przekazuje z pokolenia na pokolenie wszystkie tradycje. Papież Jan Paweł II powiedział: „My sami strzeżmy laboratorium wiary". W imię polskości Po ukończeniu studiów, w 1951 roku pracowałam jako lekarz w powiecie mościskim województwa drohobyckiego. We wsi Hodynie, w szpitalu na 40 łóżek było trzech lekarzy: kierownik - doktor Holowid, stomatolog i ja, jako internista. W pierwszych słowach naszego spotkania, kierownik uprzedził mnie: „koleżanko, w Hodyniach ani słowa po rosyjsku, ani słowa po polsku". A ja przecież języka ukraińskiego nie znałam. Takie uprzedzenie było związane z tym, że w tych okolicach działały wojska Bandery, a miejscowa ludność z nimi współpracowała. Po roku przeniesiono mnie w tym samym powiecie do wsi Lacka Wola. Była to polska wieś, a chorzy zwracali się do mnie po polsku. Szpital był w budynku plebanii, a kościół służył jako skład, magazyn dla kołchozu. Po dwuletniej pracy lekarza na wsi, można było rozpocząć specjalizację w klinikach Akademii Medycznej. Będąc na kursach pediatrów, odpowiedziałem na ogłoszony konkurs do Naukowo Badawczego Instytutu Epidemiologii, Mikrobiologii i Higieny, gdzie zostałam przyjęta w 1953 roku jako pracownik naukowy. Szczęściu mojemu nie było granic. 298 Krystyna Węgier-Maksymowicz Świątynia nauki, były Instytut prof. Rudolfa Weigla (twórca szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, kandydat do Nagrody Nobla), obecnie miał cztery Zakłady: Epidemiologii, Mikrobiologii, Riketsjologii i Higieny. Dyrektorami byli doc. S. Kluzko, a następnie A. Stolmakowa (profesor). Kierownikiem Zakładu Riketsjologii był prof. Henryk Mosing, uczeń i kontynuator prac prof. R. Weigla. W Zakładzie Mikrobiologii pracowałam przez 10 lat. Doktorat pisałam w Leningradzie i Lwowie. Promotorami byli prof. E. Nowogrodzka i doc. O. Griszyna. Dzięki badaniom prowadzonym dla potrzeb doktoratu ,3iologiczne właściwości Salmonell" wydzieliłam nowe szczepy Salmonell, cyrkulujące na Ukrainie: S. saint paul, S. Chester, S. dublin, S. zagrzeb, S. derbi. Prof. S. Diaczenko (1967 r., 1973 r.), prof. D. Zatuła (1973 r.) z Kijowa w jubileuszowych artykułach o znaczeniu uczonych Ukrainy dla współczesnej mikrobiologii, wymieniali wszystkie moje publikacje. W 1963 r. wyjechaliśmy ze Lwowa do Odessy. Mąż mój otrzymał kierownictwo Zakładu Fizjologii Wirusów w Naukowo-Badawczym Instytucie Wirusologii. Ja początkowo pracowałam jako kierownik Laboratorium Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Po obronie doktoratu objęłam stanowisko kierownika Zakładu Mikrobiologii w Naukowo-Badawczym Instytucie Kurortologii (lecznictwa uzdrowiskowego). Będąc na tym stanowisku, często wyjeżdżałam na zjazdy i kongresy do wszystkich republik Związku Radzieckiego. Aby wziąć udział w zagranicznych kongresach, trzeba było otrzymać zawiadomienie, a następnie zaproszenie. W Odessie w 1974 roku odbywało się Międzynarodowe Sympozjum „Interaction Between Water and Living Matter". Przyjechało bardzo dużo przedstawicieli z różnych państw, w tej liczbie delegacja z Polski. Z wielką serdecznością zwrócił się do mnie profesor Stanisław Włodek, kierownik Instytutu Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. Jemu zwierzyłam się, że moim marzeniem jest, ażeby moje nazwisko jako naukowca figurowało w Polsce. Rozmowa okazała się owocna, zaczęłam otrzymywać zaproszenia do kraju, stosownie do mojej naukowej działalności. Brałam udział w wielu kongresach, sympozjach, zjazdach w Polsce. Wyjeżdżałam do kraju na swój koszt, mając zaproszenie od rodziny. Z Ministerstwa Zdrowia Ukrainy otrzymywałam tylko pozwolenie na wygłoszenie referatu, przewiezienie drukopisów, przeźroczy przez granicę. Na początku lat osiemdziesiątych powróciłam do Lwowa, w związku z przeniesieniem męża na stanowisko kierownika Zakładu Wirusologii Naukowo-Badawczego Instytutu Epidemiologii Mikrobiologii i Higieny. Ja pracowałam jako kierownik Laboratorium Immunologii w Naukowo-Badawczym Instytucie Gruźlicy. Z czasem oba instytuty połączono w Naukowo-Badawczy Instytut Epidemiologii i Higieny z Zakładem Gruźlicy i Chorób Płuc. Los tak chciał, że powróciłam do swojej Alma Mater. Dyrektorem był prof. I. Bezkopylny. W 1986 roku wysłałam referat na XXII Zjazd Polskiego Towarzystwa Ftyzjatrów i Pulmonologów w Lublinie. Niestety, nie pozwolono mi wyjechać, Krystyna Węgier-Maksymowicz 299 bali się kontaktów z Solidarnością. Po zjeździe otrzymałam list od prof. E. Rowińskiej-Zakrzewskiej, kierownika Instytutu Naukowego Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie, zainteresowanej materiałami wysłanymi na XXII Zjazd i propozycją naukowej współpracy. Bardzo byłam szczęśliwa, ale nie wierzyłam w realizację takich planów. List włożyłam do teczki kongresowej. W 1988 roku do Instytutu przyjechała komisja z Ministerstwa Zdrowia Ukrainy, w celu ustalenia międzynarodowych kontaktów naukowych. Powodem tego była akcja Ministerstwa Zdrowia Ukrainy i dążność do oddzielenia się od Rosji w samodzielną instytucję, ponieważ Moskwa była uzurpatorem względem innych republik i zabierała wszystkie fundusze na wyjazdy zagraniczne. List skierowany do mnie o propozycji międzynarodowej naukowej współpracy z Polską odegrał ważną rolę. Natychmiast otrzymałam polecenie z Ministerstwa Zdrowia podpisania umowy z Instytutem Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie. W 1988 roku była sroga zima i ja marzyłam o wyjeździe do Warszawy na wiosnę. Wyszukiwałam różne preteksty, ale nic nie pomogło. Zgodzono się nawet na osobę towarzyszącą. Do Warszawy wyjechałam 15 grudnia razem z synem - lekarzem, wróciliśmy 24 grudnia, na Wigilię do Lwowa. Dzięki Opatrzności Bożej, podpisałam umowę na pięcioletnią międzynarodową naukową współpracę Zakładu Gruźlicy Naukowo-Badawczego Instytutu Epidemiologii i Higieny we Lwowie i Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie (dyrektor prof. L. Pawlicka). Syn mój, Michał Maksymowicz, po roku otrzymał stypendium RP na staż specjalistyczny w Akademii Medycznej w Warszawie. Końcowym rezultatem była obrona jego doktoratu w Polskiej Akademii Nauk. Na XXIII Zjazd Polskiego Towarzystwa Ftyzjatrów i Pulmonologów w 1989 roku do Krakowa wyjechało 12 delegatów z naszego Zakładu (swoim autokarem). Dyrektor Centralnego Instytutu Gruźlicy (prof. I. Chomenko) strasznie był zdziwiony taką ilością z Ukrainy, bo z Moskwy przyjechały tylko 3 osoby. Po zjeździe, byliśmy zaproszeni przez dyrektora prof. L. Pawlicka do Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie na konferencję. Następnie zwiedzaliśmy Zakłady Polfy, dzięki gościnności dyrektora Informacji Naukowej Polfy doc. A. Rudzkiego. W powrotnej drodze gościliśmy w Katedrze Ftyzjatrii (prof. B. Fąfrowicz) Akademii Medycznej w Lublinie (rektor prof. Z. Kleinork). Byłam bardzo dumna, że naukowcy naszego Instytutu zwiedzili mój ojczysty kraj. Większość przyjechała do Polski pierwszy raz. Kilkakrotnie przyjeżdżały grupy naukowców z Warszawskiego Instytutu na zjazdy, sympozja, konferencje do Lwowa, zwiedzając historyczne zabytki Semper Fidelis. Kontakty z instytucjami naukowymi w Polsce od 1975 roku, a także międzynarodowa tematyka spełniały moje marzenia. Byłam włączona do grona naukowców Polski, o czym świadczy artykuł ,3yli i są" w Cracovia Leopolis nr 4 za 1999 rok. 300 Krystyna Węgier-Maksymowicz Zdolności i chęci do pracy społecznej odziedziczyłam po ojcu. Mieszkając 20 lat w Odessie byłam członkiem Miejskiej Rady Klubów Literatury Obcej przy Publicznej Bibliotece im. Maksyma Gorkiego. W każdy kolejny czwartek miesiąca obradował klub angielski, niemiecki, francuski, polski. Wspaniałe było kierownictwo Oddziału Literatury Obcej: Natalia Kaśko i Katarzyna Korolkowa. Na każde zebranie była przygotowywana nowa literatura, materiały do dat jubileuszowych. Przewodniczącym Klubu Polskiej Książki był Sergiusz Pomozow, który wspaniale organizował patriotyczne uroczystości, spotkania z gośćmi przyjeżdżającymi z Polski. Niezapomniane było spotkanie z generalnym konsulem RP w Kijowie - H. Kalinowskim, załogą „Daru Pomorza" i „Alfa", przedstawicielami Związku Literatów Polskich (I. Karuzas, H. Auder-ska). Otrzymaliśmy z konsulatu w Kijowie filmy polskie. Ja często miałam referaty z dziedziny medycyny, a także każdego mojego naukowego wyjazdu do Polski. Pracując we Lwowie w 1991 roku, wstąpiłam do nowo powstałego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich. Głównym celem działalności było otoczenie opieką medyczną i zapewnienie bezpłatnych, niezbędnych leków naszym rodakom, którzy najczęściej byli ludźmi ubogimi, samotnymi i w podeszłym wieku. Nasze Stowarzyszenie uczestniczyło w Światowej Federacji Lekarzy Polskich. W 1994 roku zorganizowałam, dzięki pomocy generalnego konsula RP Henryka Litwina, a następnie byłam wicedyrektorem Uniwersytetu Trzeciego Wieku przy Towarzystwie Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Podstawowym celem naszej działalności było stworzenie wspólnoty ludzi UTW. Dążyliśmy do odtworzenia i rozbudowy żywej więzi inteligencji polskiej we Lwowie, z kulturą i nauką w Rzeczypospolitej Polskiej, szerzyliśmy wiedzę o roli Polski w świecie współczesnym, przybliżaliśmy słuchaczom postacie wybitnych Polaków, mieszkańców ziemi lwowskiej. Polska była daleko. Patriotyzm nasz był nostalgiczny. Jedyną chlubą było to, że we wszystkich dokumentach figurowało słowo POLAK. Groby lwowiaków na wszystkich kontynentach świata Huragan drugiej wojny światowej tragicznie zburzył całą naszą liczną rodzinę. Byliśmy od wielu pokoleń rodowitymi lwowiakami i patriotami najpiękniejszego na świecie miasta Semper Fidelis. W lutym 1940 roku rozpoczęła się deportacja ludności cywilnej ze Lwowa do Kazachstanu. Moja babcia, Julia Chronowska, ciocia Janina Chronowska i wujek Stanisław Chronowski zostali wywiezieni do województwa semipała-tyńskiego. Powodem wywozu było to, że trzech zięciów i syn Julii Chrono-wskiej byli oficerami rezerwy Wojska Polskiego. Podróż do Kazachstanu w wagonach towarowych trwała długo. Kwaterunek otrzymali w lepiance, wspólnie z innymi rodzinami. Za okno służył kawałeczek szkła wlepionego w ściany. Nigdzie nie było szczeliny, a szkwały wiatru Krystyna Węgier-Maksymowicz 301 nanosiły kolejne warstwy kurzu. W zimie śnieżne huragany zasypywały lepianki na kilka tygodni. Temperatura roczna była od +40 do -40°C. Ponieważ wszyscy spali na ziemi, z pierwszych zarobionych pieniędzy było kupione stare, żelazne łóżko dla mojej bardzo chorej babci. Korespondencja była nieregularna. Listy szły bardzo długo. Wśród słów opisu tragicznego ich życia babcia prosiła, ażeby przy wywozie moi rodzice pozostawili dzieci (mnie i siostrę Alinę) u dobrych ludzi, bo w Kazachstanie nie przeżyją. Według ustalonego regulaminu wysyłaliśmy paczki z Łotwy do Kazachstanu. Listy, paczki i pieniądze były jedynym ratunkiem na ich tęsknoty i cierpienia. Listy wkładało się do dwóch kopert, ażeby do jednej wsypać cukier, a do drugiej herbatę. Choroba babci nasilała się, czemu sprzyjały warunki. Babcia, ciocia i wujek opuścili Kazachstan z wojskiem generała Władysława Andersa. W książce W. Andersa pt. ,3ez ostatniego rozdziału" (Londyn 1949), czytałam (str. 159), że punktem ewakuacji Polaków ze Związku Radzieckiego był Jangi-Jul. Pierwsza ewakuacja liczyła 40 000 osób. Ewakuowanych koleją przewieziono do Krasnowodska, a stamtąd statkami do Pahlewi (Iran). Julia Chronowska zmarła 2 kwietnia 1947 roku, licząc 65 lat, w osiedlu cywilnej ludności polskiej w Valivade koło miasta Kolhapur (Indie). W latach siedemdziesiątych przeprowadzono ekshumację z grobów rozrzuconych po całym cmentarzu oraz przeniesienie do wspólnej mogiły Polaków zmarłych w ośrodku polskim w Valivade w latach 1943-1948. Jest wspólna płyta z nazwiskami pochowanych. Nazwisko Julia Chronowska, matki mojej matki, jest podkreślone. W 1998 roku, w parku w mieście Kolhapur, dzięki staraniom Koła „Polacy w Indiach 1942-1948" wystawiono monument (3,5 m wysokości) z orłem i odpowiednimi napisami w trzech językach. Janina Chronowska (siostra mojej matki), po mężu Czokalska, urodziła się w 1917 roku we Lwowie. Po ukończeniu Szkoły Zawodowej pracowała jako księgowa w dyrekcji kolei we Lwowie. Deportowana była do Kazachstanu z matką i bratem, a następnie ewakuowana ze Związku Radzieckiego. W Indiach pracowała w służbie medycznej w Valivade. Po wojnie, z mężem Jakubem Czokalskim, osiedliła się w Sydney. Janina Chronowska-Czokalska, mąż Jakub Czokalski i syn Henryk Czokalski pochowani są w Australii. Stanisław Chronowski (brat mojej matki), urodził się w 1903 roku we Lwowie, gdzie uczęszczał do szkoły i na studia. Pracował jako urzędnik w Dyrekcji Kolejowej we Lwowie i był zapalonym sportowcem. Wśród rodzinnych relikwii pozostały medale i postumenty z napisami: „Główne Zawody Narciarskie KPW 3.02.1935 rok. Bieg 18 km. Pierwsze miejsce." „Nagroda Przechodnia OKR KPW Lwów. Dla zwycięzcy w biegu narciarskim. 1935 rok, Ognisko". 302 Krystyna Węgier-Maksymowicz Podczas pierwszej masowej deportacji w głąb Związku Radzieckiego, Stanisław Chronowski był wywieziony ze Lwowa z matką Julią Chronowską i siostrą Janiną Chronowską do Kazachstanu, trafił do wojska generała W. Andersa. Po wojnie osiedlił się w Australii, gdzie został pochowany wraz z żoną. Ślub Maryli Chronowskiej (siostry mojej matki) i Stefana Jazowieckiego odbył się w kwietniu 1939 roku we Lwowie w kościele św. Elżbiety. Szczęście ich trwało zaledwie cztery miesiące. We wrześniu wujek Stefan został zmobilizowany, a następnie jako oficer Wojska Polskiego wywieziony do łagru. Komitet Katyński w Warszawie przedstawił następujące materiały: Stefan Jazowie-cki, syn Pawła, znajduje się na liście jeńców wojennych obozu w Starobielsku pod numerem 3988. Lista około 4000 jeńców została przekazana przez władze ZSRR ówczesnemu prezydentowi Polski - W. Jaruzelskiemu w 1990 roku w Moskwie. Jeńcy Starobielska zostali wiosną 1940 roku przez NKWD zamordowani w Charkowie. Doły śmierci znajdują się w lesie pod Charkowem, w dzielnicy Piatichatki. Tadeusz Chronowski (brat mojej matki) urodził się w 1913 roku we Lwowie w rodzinie urzędnika kolejowego. Od 1929 r. do 1934 roku uczył się w Seminarium Nauczycielskim. Od 1934 r. do 1936 roku służył w Wojsku Polskim. Ukończył szkołę podoficerską 19 pułku we Lwowie. Od 1936 r. do 1939 roku pracował jako nauczyciel szkoły podstawowej na Wileńszczyźnie. We wrześniu 1939 roku był zmobilizowany do 1 Pułku Piechoty 1 Dywizji 3 Korpusu w Wilnie. Dwudziestego września 1939 roku był internowany na Litwie, w składzie 80 wojskowych (fort miasta Kaunas). Internowani wojskowi byli wywiezieni w głąb Rosji po zajęciu Litwy przez Związek Radziecki. Do łagru przybył 15 lipca 1940 roku. Juchnowski łagier nr 165 NKWD, adres: Pawliszczew Bor, Juchnowski rejon, Województwo Smoleńskie. Akta osobowe nr 1185 Tadeusza Chronowskiego w języku rosyjskim, otrzymałam z Centralnego Archiwum Wojska Polskiego 22 września 1997 roku, na 25 stronicach. Z łagru zwrócono się z prośbą do naczelnika 3 oddziału NKWD w województwie wileńskim o przesłanie kompromitujących faktów na Tadeusza Chronowskiego. Otrzymano następujące dokumenty w języku polskim: deklarację T. Chronowskiego wstępującego do Związku Rezerwistów z dnia 4. 10. 1935 roku; kartę ewidencyjną; deklarację z dnia 31.01.1936 roku. W zaświadczeniu wydanym w łagrze dnia 3.06.1941 roku stwierdzono, że podczas przesłuchania T. Chronowski ukrył swoją przynależność do kontrrewolucyjnej organizacji rezerwistów byłej polskiej armii, gdzie był komendantem. Na ostatnich stronicach akt osobowych nr 1185 są następujące słowa: „Sprawa skończona w związku z odejściem T. Chronowskiego na formowanie Armii Polskiej (rok 1941)." Krystyna Węgier-Maksymowicz 303 Z wojskiem generała W. Andersa wyjechał ze Związku Radzieckiego do Palestyny, następnie Egiptu, gdzie uczył podoficerów 70 dywizji. Do Włoch przyjechał w 1944 roku. Ślub Tadeusza i Urszuli Chronowskich odbył się w Bazylice Loretańskiej w Loreto, a wesele w zamku San Bazilio, które urządzili oficerowie. Było to pierwsze wesele wojskowe 9.09.1945 r. Po sześciomiesięcznym pobycie w Anglii wyjechał z żoną do Ameryki. Córka Barbara Chronowską miała osiem lat, gdy nagle zmarł jej ojciec 13.04.1963 roku. Tadeusz Chronowski został pochowany w Filadelfii, z honorami kombatanta. Żona jego Urszula Chronowską pochowana jest w Kalifornii. Jadwiga Krzyżanowska z domu Chronowską (siostra mojej matki) wraz z mężem Kazimierzem Krzyżanowskim byli deportowani ze Lwowa do Kazachstanu. Z wojskiem gen. W. Andersa ewakuowali się ze Związku Radzieckiego. Kazimierz Krzyżanowski zmarł w 1945 roku w Palestynie i tam został pochowany. Jadwiga Krzyżanowska była ochotniczką PWSK 22 Pułku Piechoty ziemi siedleckiej, odtworzonego na terenie Związku Radzieckiego w 1942 roku. Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi. Jadwiga Krzyżanowska, wraz z drugim mężem Franciszkiem Czarkowskim osiedlili się w Anglii. Córka Janina Krzyżanowska Czarkowska była ofiarną członkinią Koła Pułkowego w Londynie. Zmarła w dniu 20 lutego 1996 roku w Dublinie w Irlandii, gdzie została pochowana. Franciszek Czarkowski jest również pochowany w Dublinie. W Kaplicy Pamięci Narodowej kościoła św. Andrzeja Boboli w Londynie, umieszczona jest tablica następującej treści: „Inżynier Franciszek S. Czarkowski 22.11.1906 r. - 18.02.1979 r. Wierny syn Ojczyzny o którą walczył, lecz nie mógł do niej wrócić". „Pożegnanie ze Lwowem" jest dziełem nieznanych autorów. Należy do najpopularniejszych piosenek lwowskich śpiewanych w czasie obu wojen światowych i w dzielącym je dwudziestoleciu. Słowa marsza odzwierciedlają wielką tragedię naszej rodowitej, lwowskiej rodziny. W dzień deszczowy i ponury Z Cytadeli idą z góry szeregami lwowskie dzieci idą tułać się po świecie. Ryszard Zieliński Zamieszkały w Makiejewce w Zagłębiu Donieckim, ur. w 1941 r. we Lwowie, wykształcenie wyższe, inżynier górnik. Od dziewiętnastego roku życia pracował w kopalni węgla kamiennego (przez 20 lat jako górnik dołowy), przechodząc wszystkie szczeble kariery od górnika, poprzez dyrektora kopalni do zastępcy dyrektora zjednoczenia. Od 1993 r. na emeryturze. Wspomnienia, myśli i trwoga o przyszłość „Rozprostujmy się i wstańmy z klęczek, Bo Polacy klęczą tylko przed Panem Bogiem..." pismo „Krynica" Od dawna myślałem o napisaniu wspomnień i wniosków z doświadczeń życiowych samotnego Polaka, zamieszkałego w największym przemysłowym regionie byłego ZSRR i dzisiejszej Ukrainy - Zagłębiu Donieckim, półtora tysiąca kilometrów od ziemi ojczystej. Może nie pozostanie obojętna dla rodaków z kraju i zagranicy ta spowiedź życia Polaka, który wbrew swej woli, jak tysiące jemu podobnych, został daleko od Ojczyzny. Jednym z nas los kazał na zawsze zostać na Zachodzie, innym - jak mnie - na Wschodzie. Przepraszam za błędy w wyrażeniach i stylistyce, spowodowane brakiem stałych związków z rodakami w ciągu ponad trzydziestu siedmiu lat życia w dalekim Donbasie. Przez te lata nie miałem możliwości nawet rozmawiać z kimś w języku ojczystym. Wiem, z jaką wyrozumiałością rodacy z kraju odnoszą się do powracających do Ojczyzny Polaków z Kazachstanu, z których wielu nie może nawet porozumieć się po polsku, choć w sercu pozostali Polakami. Z nadzieją na taką wyrozumiałość, piszę swoje wspomnienia o Polakach zamieszkałych na Ukrainie. Piszę także zaniepokojony o przyszłość naszych dzieci i wnuków, gdyż ktoś powinien otwarcie powiedzieć to, co słyszy się jako szept trwogi. Ale po kolei. Urodziłem się we Lwowie, w roku 1941. Ojciec pochodził ze Lwowa, matka z województwa tarnopolskiego. Zmiany, jakie zachodziły we Lwowie w okresie powojennym, były widoczne dla wszystkich, nawet dla dzieci. W sklepach, 306 Ryszard Zieliński tramwajach, parkach, na ulicach i targowiskach słyszało się język polski. Językiem ukraińskim posługiwał się przeważnie ten, który uciekł z kołchozu do przemysłowego Lwowa, osiadał w nim i stawał się „szczerym lwowiakiem". Stopniowo Rosjanie - oficerowie, specjaliści zakładów wojskowych zaczęli zapełniać mieszkania należące niegdyś do rodzin polskich czy żydowskich. W te bezgrzeszne lata my, dzieciaki, nie rozumieliśmy tego, co się działo. W domu i między sobą rozmawialiśmy po polsku, na ulicy posługiwaliśmy się trzema językami: polskim, ukraińskim i rosyjskim. Pierwsza fala przybyłych do Lwowa Ukraińców i Rosjan, dorosłych i dzieci, przychodząc do nas do domu, mówiła dosyć dobrze po polsku. W 1948 roku, nas, dzieci strasznej wojny, dzieci lwowskich polskich rodzin, troskliwie przyjęła słynna lwowska Polska Szkoła nr 10 im. Marii Magdaleny („Magdusia") istniejąca od 1816 roku. Po ostatnim podziale Polski w 1939 roku przez pakt Ribbentrop-Mołotow, Hitler-Stalin, my Polacy ze Lwowa pozostaliśmy lwowiakami, ale poza ojczyzną, w innym państwie... Jedną z małych wysepek kultury polskiej, była dla nas i pozostanie na zawsze ukochana szkoła, a w sercach pozostanie pamięć i nazwiska wybitnych pedagogów i patriotów: Marii Jaworskiej (przed wojną wiceprezes Związku Kobiet Polskich), Olgi Niemosiłowskiej, Walerii Sabałowskiej, Anny Eberle, Zygmunta Kwiatkowskiego, dyrektora Włodzimierza Porchawki, sióstr Srokó-wien, Bobera Szuster, dyrektora Józefa Raicha, Marii Miller-Iwanowej, Ireny Knickiej i innych. Ich i troskę komitetu rodzicielskiego oraz pomoc w odżywianiu dzieci, w tym wielu sierot, wspominam dziś z podziwem i wzruszeniem. Gdzieś od szóstej klasy, wraz z kilkoma kolegami byliśmy ministrantami w funkcjonującym wtedy kościele św. Marii Magdaleny. Prezes grona rodzicielskiego pan Tadeusz Garliński, wraz z panią profesor Marią Jaworską, a później młodą polonistką Marią Miller zorganizowali szkolny teatr polski. Jednym z pierwszych przedstawień była „Królewna Śnieżka", w której śpiewałem arię królewicza, później był „Kot w butach", w którym grałem rolę jednego z trzech braci. Kiedy w 1956 r. trochę uchylono „żelazną kurtynę" przyjechał z Polski do Lwowa słynny ,3łękitny Jazz" - Karmen Moreno, Józef Grabarski, Jan Walasek, Rene Glano, Elizabet Czartz, chór „Czejanda". Wszystkie pieśni i melodie brzmiały nie tylko w naszych uszach, ale i sercach. Koncerty w Teatrze Letnim z zachwytem oglądaliśmy przez parkan. Później był koncert w naszej szkole, pierwsze spotkanie z rodakami z kraju. Ze łzami odprowadzaliśmy zespół do pociągu na lwowski dworzec, robiliśmy zdjęcia na pamiątkę. Od razu zorganizowaliśmy w szkole swój „chór Czejanda", który wesoło nazwaliśmy „Kurcze Jądro". Śpiewaliśmy nie tylko na szkolnej scenie, ale na Politechnice i innych uczelniach. Tak minęły „bezgrzeszne lata" i w roku 1958 zdaliśmy maturę. Wraz z najbliższym do dnia dzisiejszego kolegą - Jurkiem Gugą zostaliśmy przyjęci do Lwowskiego Technikum Górniczego, które na początku 1961 roku ukończy- Ryszard Zieliński 307 liśmy. Ze swym górniczym fachem zostałem skierowany daleko od domu i Lwowa, do Donbasu, do miasta Makiejewka w Donieckim Zagłębiu Węglowym. Tam, od dziewiętnastego roku życia przez prawie 34 lata bez przerwy, pracowałem w kopalniach węgla kamiennego. Tu mieszkam po dzień dzisiejszy. Dalsze studia odbyłem na Politechnice Nowoczerkaskiej. Potem była praca na dole w kopalni w wydziale wydobywczym (około 25 lat, z których 20 jako kierownik wydziału). Byłem zastępcą dyrektora kopalni do spraw wydobycia węgla, naczelnym inżynierem, kierownikiem kopalni i zastępcą dyrektora Zjednoczenia Węglowego Makiejewki. Donbas zawsze różnił się od terenów zachodniej Ukrainy, gdyż tu mieszkają ludzie ponad dwudziestu narodowości. Największe wspólnoty to grecka, zamieszkująca w kilku osiedlach Przyazowia i tatarska (Tatarzy z Powołża) ze swoją kulturą, obyczajami, religią. Jest tu dużo Ormian, Białorusinów, Litwinów, Mołdawian, Gruzinów, Azerbejdżan, Niemców, Bułgarów i innych, chociaż spotykałem górników, którzy wspominali, że babcia czy dziadek byli Polakami. W Donbasie założyłem swoją rodzinę. Wyrosły córki Danuta i Helena, rosną wnuki. W domu zawsze dźwięczał miły szczebiot dziecięcy, ale z przykrością muszę to powiedzieć, nie brzmiał on w języku polskim. Może w tym odzwierciedla się rzeczywistość rozrzuconych po świecie Polaków, może warunków wielonarodowego Donbasu. A może jeszcze specyfika samego górnictwa byłego Związku Radzieckiego, gdzie kierownik wydziału latami pracował bez wolnych dni (nie licząc tylko 1 maja i 7 listopada), po 13-15 godzin dziennie. I ile by się węgla nie wydobyło, zawsze nie wystarczało. W jakim cywilizowanym państwie może ktoś zrozumieć sens tego, że kopalnia pracuje na zasadach koszarowych? W końcu lat siedemdziesiątych, kierownictwo partii na ponad pół roku w taki stan wprowadziło kopalnię, którą kierowałem. Ja, naczelny inżynier, główny mechanik i wszyscy kierownicy wydziałów, raz na tydzień mieliśmy prawo na kilka godzin odwiedzić rodzinę i zmienić bieliznę. Poza tym byliśmy przywiązani do kopalni czy to na dole, czy na terenie kopalni, czy w hoteliku robotniczym, także na terenie kopalni. W każdej chwili w ciągu doby, można było oczekiwać kontrolujących dzwonków telefonicznych z komitetu partii. A i węgiel wydobywało się niełatwo. Nie było warunków, żebym mógł uczyć dzieci języka polskiego. Jedyną radością były urlopy i to nie każdego roku, kiedy jechaliśmy do rodziny, do Lwowa. Wtedy zwoływaliśmy się z koleżankami i kolegami z klasy, odwiedzaliśmy szkołę, nauczycieli. Tylko w te urlopowe dni żona i córki mogły słyszeć język polski, i po powrocie do Donbasu przez kilka dni mówić polskie słowa. Potem ja wracałem do kopalni. Wydobywanie węgla, któremu poświęciłem niemal całe życie, wybijało z normalnego, ludzkiego trybu życia. I tak mijały lata. Kilkakrotnie odwiedzając z delegacjami kopalnię węgla „Saturn" w Czeladzi, w województwie katowickim, z którą makiejewska kopalnia była zaprzyjaźniona ponad 25 lat, widziałem ogromną różnicę w warunkach pracy polskich górni- 308 Ryszard Zieliński ków i stosunku do nich władz państwowych. Górnicy z mojej kopalni zachowali wiele miłych wspomnień z pięknych uroczystości górniczych na „Barbórkę", z wesołych górniczych karczem piwnych. Na początku swej pracy w górnictwie, po przyjeździe do Donbasu, przeniosłem na sceny pałaców kultury polskie piosenki lat 50. - „Cichą wodę", „Pierwszy siwy włos", które przyjmowane były z zachwytem. Pracując w kopalni, jednocześnie śpiewałem jako solista-amator, uczestniczyłem w wielu konkursach i festiwalach. Kilka razy byłem laureatem konkursu telewizyjnego „Estrada Donbasu" i innych, dwa razy laureatem Ukrainy. Występowałem w telewizji donieckiej, ukraińskiej i centralnej (na cały Związek Radziecki). Dwa razy miałem zaszczyt śpiewać jako solista na koncertach w Niemczech w 1972 roku i w Polsce w 1973 roku - wtedy to po raz pierwszy stanąłem na ziemi ojczystej. Było wtedy wiele koncertów w Warszawie, w ogromnej Hali Sportowej w Katowicach, w pięknym, małym teatrze w Cieszynie. Najmilsze wspomnienia mam z koncertów w Krakowie, transmitowanych przez krakowską telewizję. Koncert wypadł pięknie. Wracając po koncercie we wspaniałym humorze do hotelu „Crakovia", poprosiłem kierowcę autokaru, by zatrzymał się, ponieważ chcę przenocować u rodziny. W autokarze szok, od razu dowiedzieliśmy się, kto z nami jest „od kultury" z KGB. Moje tłumaczenia, że wrócę przed śniadaniem, że babcia Anna, ciocia Janina, kuzynka Adela były więźniarkami obozu Ravensbriick, jakoś uspokoiły pana od kultury i pozwolił mi odwiedzić rodzinę. Pierwsze spotkanie z rodziną było niezapomniane. Pół godziny przed moim przyjściem, rodzina oglądała mnie w telewizji i raptem gość w domu. Odwiedziłem krakowski cmentarz, gdzie pochowani są babcia i dziadek. Później zwiedziłem Wieliczkę, Zakopane, Oświęcim. Pierwsze spotkania z Ojczyzną zostały w sercu na całe życie. Pracując w Donbasie, dalekim od Lwowa i Polski, największym województwie byłego ZSRR (pięć i pół miliona mieszkańców), nie mając łączności z rodakami, starałem się nieść kulturę polską i słowiańską, starałem się nie zapomnieć języka ojczystego. Szczyciłem się zawsze tym, że we wszystkich ankietach, w moim życiorysie wpisywałem jako język ojczysty - polski, a w moim jeszcze starym paszporcie pozostał zapis - Polak. Nie przeszkadzało to nikomu - ani górnikom, ani kolegom różnych narodowości. Odczułem to po raz pierwszy dobitnie za czasów Gorbaczowa, kiedy w roku 1989 górnicy miasta Makiejewka, a później i całego Donbasu zadziwili świat strajkami. Wtedy, będąc zastępcą przewodniczącego komitetu strajkowego dużej kopalni im. Lenina i członkiem komitetu górników półmilionowego miasta, razem ze swoimi kolegami osiągnęliśmy niemało i to nie tylko dla górników. Wtedy właśnie, na zebraniu ponad trzystu inżynierów i techników kopalni, zaproponowano moją kandydaturę na stanowisko dyrektora dużej kopalni. Generał od górnictwa i kierownictwo partyjne miasta delikatnie powiedzieli mi, że bardzo mnie szanują, ale powinienem odmówić przyjęcia stanowiska dyrektora ze względu Ryszard Zieliński 309 na wiek (47 lat!). Znając nasz system i pamiętając kilkakrotne publicznie wypominanie mi mojej polskiej zawziętości i innych „polskich rysów", na dużej konferencji, zrezygnowałem ze stanowiska dyrektora ze względu na stan zdrowia. Nadal pracowałem na stanowisku kierownika wydziału wydobywczego aż do wypadku, już na emeryturze, kiedy zostałem zawalony przy ścianie (połamane żebra, ciężko uszkodzona śledziona i wątroba). W 1993 roku, zmuszony byłem z powodu złego stanu zdrowia pożegnać się z górnictwem. Po ponad 33 latach pracy w kopalni wydobywającej cenny węgiel koksujący, zarobiłem 20 dolarów miesięcznie (najwyższa emerytura górnicza na Ukrainie). Przyszedł czas, kiedy rozpadł się Związek Radziecki i Ukraina stała się wolnym, demokratycznym państwem. Pierwsze referendum na fali wolności i wiary w demokrację pokazało, że cały naród poparł hasło „Chwała Ukrainie", z nadzieją na lepsze życie ludzi i rozkwit kraju. W spadku po rozpadzie imperium sowieckiego, Ukrainie pozostało niezłe uprzemysłowienie, które przy mądrym kierownictwie, pracowitym narodem można by rozwijać i pomnażać. Ale cóż z tego spadku? Z dziesiątego miejsca wśród krajów rozwiniętych, Ukraina znalazła się na dziewięćdziesiątym, wśród krajów najbiedniejszych. W ciągu kilku lat nastąpił upadek przemysłu lekkiego, spożywczego, ciężkiego, wydobycie węgla kamiennego obniżyło się z dwustu milionów ton rocznie do siedemdziesięciu. Wstrzymane zostało budownictwo mieszkaniowe, 25-30 proc. rozpoczętych budów straszy wielopiętrowymi szkieletami. Kona Donbas, który dawał kiedyś 25 proc. dochodu państwa, a z nim półmilionowe miasto Makiejewka, które jeszcze niedawno równało się z milionowym wojewódzkim Donie-ckiem. Teraz plącze się gdzieś w końcu przez bankructwo ogromnej huty, zakładów koksochemicznych, likwidację kopalń, które mogłyby istnieć jeszcze po kilkanaście lat dając najcenniejszy węgiel koksujący. Pierwszy parlament, składający się przeważnie z byłych funkcjonariuszy partyjnych, szybko przefarbowanych i zachłannie rozkradających majątek państwa, pokazał jak można w krótkim czasie doprowadzić naród do nędzy przez korupcję i działalność mafijną. Pierwszy prezydent potrafił w końcu swej kadencji tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć „mądre" słowa: „Mamy to, co mamy", a właściwie: masz narodzie to, na co zasłużyłeś. Potem przyszły następne wybory do Rady Najwyższej i prezydenckie. Teraz parlament składa się z trzech ugrupowań, które przypominają łabędzia, raka i szczupaka ciągnących każdy w swoją stronę ani dla narodu, ani dla państwa, lecz dla interesów grup partyjnych. Tylko w jednym wszyscy zostali solidarni - w zapewnieniu sobie dochodów. W pytaniach do trzech ugrupowań w parlamencie straszna konfrontacja. Kto będzie myślał o państwie, o swych wyborcach, ludziach wymierającego państwa, w którym było ponad 52 milionów mieszkańców jeszcze w ubiegłym roku, a w tym już tylko 50 milionów. W ciągu roku umarło dwa miliony ludzi! Czy parlament i pan prezydent nie 310 Ryszard Zieliński widzi tysięcy żebrzących staruszków, którzy oddali całe swoje życie dla tego państwa, czy nie widzi dzieci w wieku przedszkolnym proszących o kawałek chleba, dzieci bez dachu nad głową? Jedni przez kilka lat rządów zdążyli dorobić się ogromnych fortun, zdążyli wywieźć, według oficjalnych danych, ponad dwadzieścia miliardów dolarów do banków zagranicznych. Drudzy - nowi komuniści - całą swoją energię wkładają w zjednoczenie tego, czego już nie ma - ZSRR. Trzeci zaś niszczą ostatecznie państwo i społeczeństwo wybujałym nacjonalizmem, i dowodów tego ciągle nam dostarczają. Na Ukrainie mniej niż połowa ludności to rdzenni Ukraińcy, około 70 proc. rozmawia po ukraińsku. W Donbasie mieszka wiele narodowości. Od czasów Piotra i Katarzyny zsyłano tu na katorgę ludzi z całego imperium. Większość mieszkańców Donbasu rozmawia po rosyjsku, nawet rdzenni Ukraińcy. Jest to poważny problem dla władz Ukrainy - stosunek do narodów, dla których Ukraina jest drugą ojczyzną. Jedną z podstawowych zasad demokracji, jest równość wobec prawa mniejszości narodowych w stosunku do rdzennej ludności. Cóż jednak czeka mniejszości narodowe na Ukrainie, skoro ultraprawicowe kręgi dochodzą do głosu, zmieniają hasło „Chwała Ukrainie", na hasła „Ukraina dla Ukraińców" i „Chwała nacji". Podobne hasła znamy z 30.-40. lat naszego stulecia. Co stanie się z krymskimi Tatarami, Polakami, Grekami, Bułgarami, Rumunami, Tatarami Powołża? Nowi politycy nakazali, by w nowych paszportach zniknął zapis narodowości innej niż ukraińska. Komu przeszkadzał wpis w paszporcie, że obywatel Ukrainy jest Rosjaninem, Polakiem, Grekiem, Żydem czy Niemcem? Byłem dumny ze swej godności Polaka i górnika. Rosjanie wycofali się z podobnej decyzji w 1997 roku, przywrócili w paszportach zapis narodowości. Sprawę tę poruszyłem już w 1996 roku, w wydanej w Polsce książce z okazji 180-lecia jednej z najstarszych na Ukrainie szkół - lwowskiej Polskiej Szkoły nr 10, słynnej „Magdusi". Jubileusz szkoły był cudowny. Zaczął się od mszy św. w katedrze lwowskiej, potem były uroczystości w teatrze i piękne spotkania absolwentów w szkole i na politechnice. Wielkie podziękowanie należy się sponsorom jubileuszowych uroczystości - Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i „Wspólnocie Polskiej" z Warszawy. Mieszkając daleko od Lwowa, stale utrzymuję kontakty listowne i telefoniczne z rodziną - matką i siostrą, z nauczycielami ze szkoły, z koleżankami i kolegami. Od czasu do czasu otrzymuję z redakcji „Gazetę Lwowską", z której dowiaduję się o życiu Polaków. Cieszą mnie dobre i ożywione kontakty Polaków zamieszkałych we Lwowie z krajem. Przykre jest jednak, że podczas ostatnich wyborów parlamentarnych na Ukrainie, nie znalazły się siły przedstawicielskie Polaków i nie mamy swojej reprezentacji w parlamencie. Może jeszcze w ludziach tkwi strach z czasów KGB, może brak prawdziwych polityków, może nastąpiło zobojętnienie na przyszłe losy naszych dzieci czy wnu- Ryszard Zieliński 311 ków, a może potrzebna jest pomoc Polski w uświadamianiu tego, co gwarantuje nam prawo międzynarodowe. Z uwagą śledzimy troskę polskiego rządu o Polaków zamieszkałych w Kazachstanie. Rząd polski i przedstawicielstwa Polaków w Kazachstanie osiągnęły już dużo. Niestety, nie możemy tego powiedzieć odnośnie do Ukrainy. Ukraina jest państwem niepodległym, ale kolejnym rządom nie wystarcza rozumu, by nakarmić własny naród, żyjący na ogromnej przestrzeni najbogatszego w świecie czarnoziemu, ale pozwala się na nadawanie audycji radiowych, przypominających, ile jeszcze ukraińskich województw jest w polskich rękach. Czy to tylko cecha niektórych polityków, czy chęć utworzenia nowego imperium? Poparcie, jakiego udzielają rodakom zamieszkałym na Ukrainie rządy Grecji, Izraela, Niemiec powodują, że i rząd ukraiński, i środki przekazu liczą się z tymi mniejszościami. Nie odczuwa się tego w stosunku do Polaków. Radio i telewizja, nawet w tak dalekim Doniecku, nadają audycje religijne i kulturalne dla Greków, Niemców, Żydów, Tatarów Powłoża. Ja zaś mam jedyną satysfakcję, że wszystkie targowiska, rynki i sklepiki są zapełnione tanimi towarami polskimi, które biedny naród najczęściej kupuje. Ale dobrze wiemy z Pisma Świętego, że nie samym chlebem człowiek żyje... Dlatego trzeba myśleć, co będzie z nami, naszymi dziećmi, wnukami na Ukrainie. Moje córki, Danuta i Helena, wymieniły już paszporty bez zapisu „Polka", ja jeszcze czekam, może zmienią ustawę... W tej sprawie pisałem nawet do deputowanych Rady Najwyższej. Choć Ukraina jest moją drugą ojczyzną, nie życzę jej źle. Chciałbym jednak, by moja godność Polaka była uszanowana. Słyszy się nieraz głosy ekonomistów, polityków, bankierów, że tak ogromna Ukraina nie jest Europie potrzebna, że wystarczy, jeśli będzie ją zamieszkiwać 20-25 milionów mieszkańców. Co będzie wtedy z małymi narodowościami, co będzie z mieszkającymi na Ukrainie Polakami? My - rozbitkowie historycznych katastrof, wbrew swej woli pozbawieni ojczyzny, prosimy o moralne poparcie, 0 swobodę w rozwoju kultury, swobodę w wyznawaniu religii. Nie mam możliwości powrotu do Lwowa, do bliskich mi osób - matki i siostry, do bliskich miejsc - katedry, w której pracach mógłbym czynnie uczestniczyć, cieszę się, że aktywnie działa Lwowskie Towarzystwo Kultury Polskiej, że doszło do odrodzenia pamięci dzieci Lwowa - Orląt. Może kontakty prezydentów Polski i Ukrainy doprowadzą do nawiązania dobrych kontaktów między obu krajami. Czas najwyższy zmienić wtłoczony w głowy obywateli byłego ZSRR stereotyp Polski nędznej. Fantastyczne zmiany, jakie zaszły w Polsce, są widoczne dla wszystkich. Polska produkuje wszystko dla swojego narodu i karmi artykułami spożywczymi połowę terenów byłego imperium, w tym i Ukrainę. Cieszy mnie, że w całym kraju istnieją towarzystwa miłośników Lwowa 1 kresów wschodnich. Warto propagować książkę wydaną z okazji 180. rocznicy powstania Lwowskiej Polskiej Szkoły nr 10, w której zamieszczono wspo- 312 Ryszard Zieliński mnienia kilku pokoleń Polaków - Lwowiaków i to, w jaki sposób udało się przetrwać tej szkole. Moja koleżanka z klasy - Teresa Kulikiewicz-Dutkiewicz, w swoim wspomnieniu napisała: „Stworzenie muzeum F. Dzierżyńskiego było konieczną potrzebą czasu, zaistniałej sytuacji. Po pewnym czasie pewien pan z kraju rzucił nam w twarz - żaden szanujący się Polak nie pomoże szkole noszącej imię Wandy Wasilewskiej czy też Feliksa Dzierżyńskiego... Łatwo być szanującym się Polakiem w Polsce. Trudniej było być po prostu Polakiem w ZSRR!"... Co będzie, jeśli otoczy się pamięcią tylko zabytki pięknego Lwowa, a Polaków w nim i na terenie Ukrainy już nie będzie? Dlatego zwracam się do wszystkich Polaków - tych sprawujących władzę i wszystkich szczęśliwych, bo mieszkających w Ojczyźnie - nie zapominajcie, póki nie jest za późno, o rodakach zostawionych na pastwę losu na Wschodzie. I Kazachstan Bolesław Zagórski Ur. 22.03.1919 r. w Gródku (Gorodok) w obwodzie Kamieniec Podolski na Ukrainie (wówczas ZSRR) jako ostatnie, jedenaste dziecko w rodzinie średniorolnego chłopa Franciszka i Katarzyny z Balickich. W 1932 r., gdy był w 5 klasie szkoły podstawowej, jego rodzice zostali rozkułaczeni - cały ich majątek został skonfiskowany. Przerwał wówczas na 1,5 roku naukę i pracował jako robotnik na budowach, a następnie w 1935 r. ukończył szkołę siedmioletnią. W miesiąc po śmierci ojca został zesłany wraz z matką we wrześniu 1936 r. do Kazachstanu. Przez 3 lata pracował jako robotnik budowlany, a następnie sekretarz rady wiejskiej. Od 1939 r. podjął pracę w szkole jako nauczyciel, a wkrótce kierownik i dyrektor kolejnych szkół podstawowych w Kazachstanie. W szkolnictwie pracował aż do emerytury w 1980 r. stale dokształcając się (uzyskał wykształcenie pedagogiczne, równoważne wyższym studiom), przechodząc w 1953 r. do szkoły średniej w Pierwomajsku jako nauczyciel, a od 1959 r. do końca pracy zawodowej jako jej dyrektor. Po zamieszkaniu w 1983 r. w Celinogradzie przez 7 lat pracował jeszcze w Instytucie Architektury, przechodząc ostatecznie na emeryturę w wieku 71 lat. Żonaty z Anną z d. Niziewicz, mają dwie córki i dwóch synów (wszyscy ukończyli wyższe studia). W dniu 15 sierpnia 1998 r. wraz z Żoną, córkami Haliną i Romualda oraz zięciem Olegiem repatriował się do Polski. Cała rodzina mieszka koło Elbląga. Saga rodzinna" Często w czasie rozmów podczas świąt lub innych znaczących, ważnych dni, gdy spotykają się u rodziców wszystkie dzieci i bliscy krewni, jak jest to u nas w zwyczaju z dawien dawna, okazuje się, że bardzo niewiele wiemy o swych przodkach. I tak jest w istocie. Wszak i ja sam prawie nic, albo bardzo mało, wiem o moich babciach i dziadkach, i innych bliskich krewnych. Ale jest pewne usprawiedliwienie takiego stanu rzeczy. Mój ojciec był całkowitym analfabetą, nie mógł więc pozostawić żadnych świadectw na piśmie, nigdy też przez całe życie ani sam się nie fotografował, ani wraz ze swoją rodziną. Jednak, jak * Tłumaczenie z j. rosyjskiego A. Budzyński; tytuł pochodzi od redakcji. 316 Bolesław Zagórski sądzę, główną tego przyczyną było, że w chwili mego urodzenia moje babcie i dziadkowie znajdowali się już w podeszłym wieku. Dziadków ze strony matki - Macieja Balickiego i babcię, której imienia nie znam, pamiętam, ale bardzo słabo, bowiem pomarli, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Przypominam sobie, że po pięćdziesięciu latach małżeństwa odbył się w kościele ich powtórny ślub, złote wesele. Stanowili oni wzorowe małżeństwo, wszędzie chodzili razem, w szczególności do kościoła, trzymając w rękach wysokie laski zwieńczone krzyżykami. Rodziców ojca, to jest babcię i dziadka Zagórskich nie pamiętam wcale, widocznie w czasie, gdy się rodziłem, nie było ich już między żywymi. Babcia Zagórska urodziła troje dzieci - córkę i dwóch synów. Najstarsza była Agnieszka (Jagusia), następnie Franciszek i najmłodszy Jan. Agnieszka wyszła za mąż za mężczyzną noszącego to samo nazwisko, Zagórskiego, a dziadek Timofiej (Tomasz) dał jej jako posag kawałek ziemi przylegający do siedliska od zachodu. Część środkową gruntu przylegającą do rodzinnego domu wydzielił dla średniego syna Franciszka (mojego ojca), na której postawił on własny dom, zaś część zachodnia, na której stał ładny dom zbudowany z cegły, przypadł w udziale najmłodszemu Janowi. Dom ten stoi do dnia dzisiejszego i zapewne stać będzie jeszcze wiele lat. Został on wybudowany, gdy nie obowiązywały jeszcze komunistyczne hasła i wezwanie „stroit tiempami", tj. budować na czas. Przypomina mi się tutaj anegdota, która krążyła w końcu lat dwudziestych - w początkach trzydziestych. Rozpoczęła się pierwsza stalinowska pięciolatka, rozpoczęto budowę nowych fabryk i zakładów, propagując komunistyczne wezwanie do szybkiego budownictwa, budowy na tempo. I oto odbywa się w Moskwie zlot przodowników pracy, ludzi wyróżniających się swym zaangażowaniem i wydajnością w pracy. W czasie obrad referent używa w swym wystąpieniu wielu górnolotnych zwrotów i haseł, mówi m.in. o tym, że budować należy szybko, na tempo. Po jego wystąpieniu słuchacze mieli szereg pytań, ktoś poprosił o wyjaśnienie, co to znaczy „stroit tiempami", co oznacza termin „tiempo"? Wykładowca postanowił przybliżyć to pojęcie na konkretnym przykładzie. Spojrzał przez okno, z którego widać było budowę wielopiętrowego budynku i mówi: „Oto widzicie, buduje się obok dom, w ciągu roku będzie już dziesięć takich domów, a w ciągu dziesięciu lat będzie takich setki. Buduje się je na tempo". Jeden z delegatów wrócił ze zlotu do domu. Zebrał się wiejski aktyw, któremu miał on przekazać, co mówiono w Moskwie. W swym wystąpieniu użył on kilkakroć terminu „tempo". Został więc - podobnie jak moskiewski referent - zapytany o znaczenie tego słowa. Spojrzał więc w okno, by powołać się na konkretny przykład. Zobaczył jednak tylko żebraka idącego z torbą na plecach i mówi: „Oto widzicie, drogą idzie żebrak, a za rok takich będzie dziesiątki, zaś za lat dziesięć - setki". Bolesław Zagórski 317 Średni syn dziadka Timofieja Zagórskiego otrzymał swój nadział ziemi, po powrocie z obowiązkowej służby w wojsku w wieku 28 lat. Służył on w wojsku 8 lat i przez cały ten czas ani razu nie miał w rękach karabinu, ani jakiejkolwiek innej broni. Gdy Franciszek został wezwany do odbycia służby wojskowej, miał już dwadzieścia lat. Z jakiegoś powodu spodobał się jednemu z młodszych oficerów i ten kazał go sobie przydzielić jako osobistego kucharza. I tak jak było wówczas w zwyczaju, a zdarza się też obecnie, z okazji ważnych świąt lub dnia urodzin, od czasu do czasu zbierają się goście. Z jakiegoś powodu u tego oficera odbyło się przyjęcie, na które przyszli jego przyjaciele, także oficerowie starsi stopniem. Pod koniec bankietu jeden z oficerów wyższy szarżą zapytał gospodarza, kto przygotował menu na kolację. Ten wskazał na Franciszka. Nie minął tydzień, jak kucharz Franciszek Zagórski został przeniesiony w tym samym charakterze pod komendę tego wyższego oficera. Po pięciu latach ojciec, według jego opowiadań (a okres służby wojskowej trwał wówczas pięć lat), trafił do generała. Zdarzało się, że w przeciągu roku zmieniał on dwa - trzy razy miejsce służby, a gdy doszedł do generała, zakończył się czas jego pięcioletniej służby. Termin co prawda upłynął, ale Franciszek służył wśród rondli i patelni jeszcze przez trzy lata, do 1892 roku. Spędził je już jednak jako pracownik najemny, zarabiając w ten sposób nieco pieniędzy. Po powrocie z wojska Franciszek postanowił się ożenić, ale nie miał nic, co niezbędne jest dla zawarcia małżeństwa, nie miał - jak to się mówi - ni pola ni dwora. Stosunki z ojcem też mu się nie układały, całkowicie różnili się charakterami. Zapewne rodzinne nieporozumienia wynikały też z tego, że dziadek Tomasz Zagórski swój majątek zapisał testamentem młodszemu synowi Janowi, a Franciszkowi przypadł w udziale jedynie skrawek gruntu. Franciszek postanowił więc zacząć wszystko od zera. Pobudował prowizoryczną maleńką szopę, w której umieścił łóżko, stół i parę stołków, i jesienią 1892 roku ożenił się. Za żonę pojął młodziutką, szesnastoletnią dziewczynę, Katarzynę z domu Balicką. Rodzina Balickich cieszyła się dużym szacunkiem. Starszy brat Katarzyny, Franciszek, ukończył seminarium duchowne i został księdzem, a to dla rodziny stanowiło wyższy szacunek, wzrost prestiżu. Po rewolucji, gdy w naszym państwie rozpoczął się mroczny okres, srożyli się stalinowscy służalcy, rozpoczęły się masowe aresztowania i egzekucje (rozstrzeliwania), ksiądz Franciszek Balicki wyjechał za granicę, do Polski. Do 1928 roku można było jeszcze swobodnie wyjechać ze Związku Radzieckiego. Dopiero przed 10 laty dowiedzieliśmy się, że ks. Balicki pracował i zmarł w Częstochowie. Działka ziemi, jaką mój ojciec otrzymał od dziadka, znajdowała się na stoku. Różnica od najniższego punktu przy drodze do południowej granicy na górce wynosiła sześć - siedem metrów. Pod wierzchnią warstwą czarnoziemu 318 Bolesław Zagórski znajdowała się warstwa piasku, a pod nim zalegała dobrej jakości glina. Ojciec postanowił wykorzystać naturalne zasoby swej rodzinnej ziemi. Dobrał sobie do pomocy dwóch ludzi, Pławuckiego i Śniegurskiego, i rozpoczął produkcję cegieł z wydobywanej gliny i piasku. Do wypalania jej wybudował niewielki piec. Wyrób i wypalanie cegły wykonywano ręcznie. Była to chałupnicza cegielnia. Szybko jednak ojcowa cegła zaczęła się cieszyć dużym popytem. Murarze uznali, że jest ona wysokiej jakości. W Gorodku przystąpiono do budowy nowego kościoła, a ojciec stał się głównym dostawcą cegieł. Między ojcem a księżmi nawiązały się stosunki handlowe. Ojca stać było teraz na kupno pary koni, bryczki i niezbędnego dla uprawy ziemi sprzętu rolniczego. Ziemi ojciec miał niewiele, tylko 2,5 ha. Dziadek Tomasz Zagórski miał 5 ha ziemi (pięć dziesięcin lub jak mawiano na Ukrainie - jeden peszak). Teraz ojciec musiał zbudować wiatę (szopę) do suszenia surowej cegły oraz przechowywania cegły już wypalonej. Należało także przygotowywać wypaloną cegłę na budowę domu mieszkalnego. Pierwszym budynkiem gospodarczym była stodoła, w której części mieściła się stajnia. Ta gospodarcza inwestycja była kapitalną budowlą. Obecnie, a także w okresie władzy radzieckiej, nikt już tak nie buduje i nie budował. Ściany całej stajni, jak to wówczas nazywano, były dylowane. Na kamiennej podmurówce ustawione zostały dębowe słupy z podłużnymi wyżłobieniami, poprzecznie umocnione ze sobą na górze i dole. Słupy te odległe były jeden od drugiego o ok. 1 metr. Przestrzenie między nimi wypełnione były dębowymi dylami o grubości 50-60 mm., wsuwanymi w wyżłobione szczeliny, tworząc dylowane ściany. Dach był pokryty czerwoną dachówką. Taki budynek, w tym przypadku ojcowa stajnia, był niezwykle trwały, mógł stać dziesiątki, a nawet setki lat, a w przypadku potrzeby mógł zostać łatwo przeniesiony na inne miejsce. Ta stajnia stała się dla mnie szkołą pracy, tam we wczesnym dzieciństwie, bodaj w wieku 7 lat rozpocząłem pracę, kontynuowaną przez resztę życia. Ale o tym opowiem później. Ojciec mój był całkowitym analfabetą, nie znał ani jednej litery, a gdy trzeba było gdzieś się podpisać, stawiał krzyżyk. Ale własne krzyżyki ojciec potrafił rozpoznać w dowolnym miejscu, jeżeli ktoś chciałby podrobić jego podpis. Natomiast umiał doskonale liczyć pieniądze, czego nauczyło go samo życie. Starsza siostra ojca, Jagusia, także była analfabetką, w tym czasie w rodzinach chłopskich rzadkością było posyłanie córek do szkoły. Jednak młodszemu synowi Janowi, dziadek Tomasz postanowił dać wykształcenie. Jan ukończył trzy klasy przycerkiewnej szkoły parafialnej, a następnie zaczął pracować z ojcem, tj. z dziadkiem Tomaszem w kuźni (mój dziadek Tomasz był wiejskim kowalem, a w tym czasie zawód ten cieszył się szacunkiem, kowale szczycili się swym rzemiosłem). Przyswoiwszy sobie zawód kowala, Jan uczył się dalej w fachu mechanizatora, a następnie pracował jako maszynista. Pamiętam, że Bolesław Zagórski 319 pracował w jakimś sowchozie i w każdą sobotę przyjeżdżał do domu pod krawatem. Wśród ludzi miał on przezwisko „Jasiek - maszynista". W tym czasie każdy mężczyzna we wsi miał przezwisko. Nie wiem jakie przezwisko miał dziadek Tomasz, ale mego ojca, jako że był on kowalem, przezywano „rudy kowal", bo miał on włosy, brodę i wąsy koloru ciemnobrązowego. Przeżył on 72 lata, a nie miał na głowie ani jednego siwego włoska, ani jednego też włosa nie zgubił. Po dziadku Franciszku kolor włosów odziedziczył jego wnuk (trzydziesty drugi w kolejności), Anatol Zagórski. Ale w przeciwieństwie do swego dziadka, Anatol osiwiał w bardzo młodym wieku. Rodzina - babcie i dziadkowie z rodu Balickich Bardzo niewiele wiem o krewnych mojej matki - rodzinie Balickich. Wynika to zapewne stąd, że gdy zmarli moja babcia i dziadek, byłem jeszcze zupełnie młodym człowiekiem, a właściwie dzieckiem. A zapewne też dlatego, że mieszkali oni na drugim krańcu miasteczka, gdzie rzadko bywałem, chociaż urodziłem się w domu babci i dziadka Balickich. Pamiętam, że w święta i niedziele oni zawsze razem chodzili do kościoła na nabożeństwo. Obydwoje zawsze mieli w rękach laski o wysokości człowieka, zakończone u góry krzyżykami. Otrzymali je w kościele w czasie jubileuszowej mszy, w pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. Według opowiadań mojej śp. matki i starszych sióstr, babcia i dziadek Baliccy byli ludźmi miłosiernymi, bardzo dobrymi i serdecznymi. Gdy szli ulicą, to nikt z napotkanych starych czy młodych nie przeszedł obok bez ukłonu i pozdrowienia „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Tymi słowami się witano i żegnano. Nie każdą rodzinę stać było na to, by syn mógł ukończyć gimnazjum, a następnie seminarium duchowne i zostać księdzem. A w tej rodzinie syn Franciszek osiągnął tak wysoki awans. Od najmłodszych lat aż do ukończenia gimnazjum służył on w kościele do mszy, zdobył sympatię i szacunek duchownych, którzy rekomendowali go do seminarium duchownego. Bez takiej rekomendacji nie było możliwości wstąpienia do seminarium. Babcia Balicka (nie znam niestety jej imienia) urodziła sześcioro, a być może, o czym nie wiem, więcej dzieci, spośród których najstarsza była moja matka: Katarzynę, Franciszkę, Agnieszkę (Jagusię), Marię, Józefa i Antoniego. Trudno jest mi bardziej szczegółowo opowiedzieć o ich życiu, bowiem wcześnie zostałem od nich izolowany. Miałem 13 lat, gdy zostaliśmy wygnani z własnego domu (opiszę to szczegółowo niżej), a w wieku 17 lat wraz z matką zostałem zesłany do Kazachstanu jako element nieprawomyślny. O tym także opowiem później szczegółowo. Powiedzieć można krótko, że cała ta rodzina wychowywana była w duchu życzliwości, wrażliwości, skromności. Nikt nigdy nie usłyszał od nich złego słowa czy czegoś niewłaściwego. Wiele lat później, w końcu lat pięćdziesiątych, gdy zostałem już uwolniony z jarzma speczsyłki i otrzymałem prawo wyjazdu na Ukrainę w odwiedziny do 320 Bolesław Zagórski krewnych, miałem okazję spotkać się z ciotecznym i wujecznym rodzeństwem - dziećmi wuja Antoniego oraz cioci Marii - w rozmowie przekonałem się sam 0 ich poziomie. W tym czasie w Gródku mieszkały jeszcze wszystkie moje starsze siostry. I jakoś tak pewnego razu w rozmowie wspomniałem dwóch moich braci wujecznych, dwóch Władysławów - Władysława s. Józefa i Władysława s. Antoniego Balickich, z którymi się spotkałem. I nagle jedna z moich sióstr (nawiasem mówiąc później przekonałem się, że wszyscy oni też tak uważają) mówi, że Władysław, syn wuja Józefa to mądry człowiek, a Władysław syn wuja Antoniego - przygłup. Uwaga ta zupełnie zbiła mnie z tropu, dlaczegóż to pierwszy jest mądry, a drugi przygłup?! Przecież spotkałem się z nimi obydwoma, a długo z nimi rozmawiałem 1 wydawało mi się, że Władysław Antonowicz jest rozmowniejszy, bardziej wnika w problemy życiowe, w politykę i wyraża rozsądne, i zdrowe opinie odnośnie rzeczywistości, a tu masz, on głupek, a drugi Władysław mędrzec! Później często o tym myślałem, a zrozumiałem w czym rzecz, gdy przy następnych spotkaniach z siostrami słyszałem od nich wyrażenie, że żyje on ,jak pies". Okazało się więc, że był on głupkiem, bo żył ,jak pies", co oznaczało, że nie wziął ślubu kościelnego. Utkwiło mi to tak mocno w pamięci, że ja także nie wziąłem ślubu w kościele. Ale to tak nawiasem mówiąc. W rodzinie Balickich, jak mówiłem wyżej, było sześcioro dzieci, a ich życie ułożyło się zupełnie różnie. Najstarsza z nich, Katarzyna, wyszła za mąż w wieku 16 lat, a jej życie nie było słodkie - całe małżeństwo przeżyła ona w ciężkiej, domowej i rodzinnej pracy. Urodziła jedenaścioro dzieci, ja byłem wśród nich najmłodszym, jedenastym dzieckiem. Była bardzo dobra. Nigdy nie usłyszałem od niej złego słowa, zresztą nigdy nie krzyczała na żadne ze swoich dzieci. Także i my wszyscy w domu staraliśmy się być uprzejmi i uważni, starając się bardzo, by nie urazić w czymkolwiek naszej mamusi. Drugiego syna dziadków, a mego wuja Franciszka, w ogóle nie pamiętam. Pisałem już, że ukończył on seminarium duchowne i został duchownym - księdzem. Kiedy rozpoczęły się u nas represje stalinowskie, a w kraju zaczęli panoszyć się stalinowscy siepacze, ksiądz Balicki emigrował za granicę, do Polski. A pozostali bracia i siostry, wszyscy krewni starali się zachować o nim pamięć tylko w duszy, nie wymieniając nigdy jego imienia, imienia osoby duchownej, aby GPU a później NKWD nie dowiedziało się, że w rodzinie jest taki bliski krewny. Jednak potajemne, poufne informacje o nim docierały do nas. Wiedzieliśmy, że cieszył się on w Polsce wielkim autorytetem i miał już rangę prałata. Później, w związku z przesiedleniem do Kazachstanu, wszystkie więzi z zachodnimi krewnymi i wiadomości o nich zostały zapomniane. Trzecią córkę Balickich, Jagusię (Agnieszkę), pamiętam dobrze. Była średniego wzrostu, wydawało mi się, że ciocia Jagusia była bardzo ładna. Być może dlatego, że bardzo była podobna do swej siostry Katarzyny. Gdy szła, I Bolesław Zagórski 321 zdawało mi się, że to idzie moja mama. A dla każdego dziecka nie ma nikogo piękniejszego od jego mamy. Ciocia Jagusia nie wyszła za mąż. Całe swe skromne życie poświęciła służbie bożej. Kościół był dla niej domem rodzinnym i jemu poświęciła całe życie. Mieszkała u ciotecznej siostry Rozalii, która wydzieliła dla niej niewielki pokój. Ubierała się bardzo skromnie, na wzór mniszki. Pamiętam, że latem, każdej soboty, wcześnie rano przychodziła do nas, gdy jeszcze mieszkaliśmy we własnym domu, by z dziewczętami podlewać kwiaty. Mieliśmy ich w obejściu bardzo dużo. Matka hodowała je z taką miłością, że wydawało mi się, że całe jej życie tkwi w tych kwiatach. A w drugiej połowie dnia dziewczynki znowu przychodziły z ciocią Jagusią, ścinały kwiaty i w pięknych bukietach niosły je do kościoła. Czwarta córka Balickich, Maria, wyszła za mąż za Stanisława Gorbaniuka. Wujek Stanisław był robotnikiem. Pracował jako budowlaniec - murarz. Był dobrym specjalistą zdunem. Mieli oni dużą rodzinę, wielodzietną, moje starsze siostry mówiły, że u mojej cioci Marii Gorbaniuczki było osiemnaścioro dzieci. Liczne spośród nich umarły w dzieciństwie, a przeżyło ośmioro czy dziewięcioro. Ciocia Maria także była podobna do swych starszych sióstr Kasi i Jagusi. Również była skromna i cicha. Już w Kazachstanie, gdy zatrudniony byłem jako dyrektor szkoły we wsi Kamyszenka, pracowało ze mną w tej szkole nauczycielskie małżeństwo Maria Andriejewna Kawierina i Cezary Antonowicz Gorczyca. Rodzina Cezarego Antonowicza zamieszkiwała na Ukrainie po sąsiedzku z moją ciocią Marią Gorbaniuk. Jak to na wsi, sąsiedzkie dzieci spotykały się i wspólnie się bawiły. Gdy więc nasze rozmowy nawiązywały do dzieciństwa, do lat przeżytych na naszej ojcowiźnie na Ukrainie, Cezar Antonowicz lubił wspominać, jak często wieczerzał u rodziny Gorbaniuków, jak bardzo lubił do nich przychodzić. Ciocia Maria była bowiem bardzo dobrym człowiekiem, nigdy na nikogo nie krzyczała, szczególnie zaś lubił opowiadać, jaka smaczna była u nich wieczerza. Rodzina - ojciec i matka Cezarego Antonowicza - była bardzo pracowita, żyli oni i jedli dobrze, jednak jego zdaniem ich dieta nie była tak smaczna jak u ciotki Marii Gorbaniuk, a w szczególności właśnie wieczerza. Na Ukrainie piwnice budowano na zewnątrz. Wchodziło się do nich po schodkach jak do sutereny. Każdego wieczora ciocia Maria szła z workiem do takiej piwnicy i brała tyle kartofli, ile mogła sama zadać sobie w worku na ramię, a więc około dwa wiadra. Następnie kartofle te dokładnie myła, odrzucała uszkodzone i wkładała do glinianych garnków. Taki garnek musiał mieć szczeliny, aby mogła przez nie uchodzić para. Garnek musiał być odratowany, aby był trwały i nie rozleciał się na kawałki. Następnie rozpalano w ruskim piecu drewnem lub w ostateczności słomą, jeżeli go nie było. Następnie, gdy piec był już wystarczającą nagrzany, wymiatano resztę węgli i popiołu, i wstawiano do środka garnki z kartoflami obrócone do góry dnem. Aby zaś z garnków nie wysypały się kartofle w czasie wstawiania do pieca, były one zatykane 322 Bolesław Zagórski mokrą słomą. Gdy kartofle się pieką, nabierają zapachu parującej i tlącej się słomy. Aby dobrze się upiekły, kładziono dodatkowo na wierzch nieco słomy i podpalano. Gdy ziemniaki były już upieczone, ciocia Maria wyjmowała garnki z pieca i wysypywała zawartość na stół. Pamiętam, że stół był niski, podobny do używanych także w kazachskich rodzinach. Zasiadano wokół niego na niskich, drewnianych ławkach. Było ich cztery, jedna z każdej strony stołu. Na stół ciocia stawiała wielką, glinianą misę z kwaszonymi ogórkami, o objętości co najmniej połowy wiadra, wraz z sokiem ogórkowym. Ja się nie przejęzyczyłem, że każdego wieczora rodzina spożywała pół wiadra ogórków. Tak rzeczywiście było. Na zimę solono w piwnicy dwie - trzy drewniane beczki ogórków 0 pojemności trzydziestu wiader każda i jedną lub dwie duże beczułki kapusty. Gdy stół został już nakryty, wszyscy siadali na ławeczki i zaczynali pałaszować te kartofle z ogórkami. A kiedy zjedzono już ogórki, ciocia dawała drewniane łyżki i każdy kto chciał, jadł kartofle zapijając je sokiem z ogórków. Wieczerza kończyła się, gdy zjedzono już ostatni ziemniak i wyczerpano łyżkami sok do dna miski. Ostatni szczęśliwiec brał w dłonie miskę i opróżniał co do kropli. Po wieczerzy każdy musiał wstając zza stołu obrócić się do ikony Jezusa Chrystusa i przeżegnać się, a następnie posprzątać po sobie łupiny ziemniaczane 1 wysypać je do ceberka, gdzie znajdowała się karma dla prosiąt. Zbierano tu wszystkie odpadki żywnościowe, nie wyrzucano ani grama pożywienia. Często wspominał te wieczory Cezary Antonowicz mówiąc, że nigdy nie jadł w domu tak smacznie jak u cioci Marii Gorbaniuk. W domu były wszelkie dania mięsne i mleczne, ale nie było tak smacznych ziemniaków w mundurkach z sokiem z kwaszonych ogórków. Dobrze pamiętam tę rodzinę, jakie rumiane były w niej dzieci, nie musiały się upiększać, krasiła je sama natura. Wszystkie były pracowite, a praca czyni człowieka pięknym i uszlachetnia go. W 1936 roku rodzina Gorbaniuków, tak jak większość Polaków, została przesiedlona do Kazachstanu. Żyli oni w kołchozie „Ilińskim" w rejonie Celi-nogradzkim, a gdy dzieci dorosły, rozeszły się po świecie - niektóre z nich powróciły do Gródka. Piąty syn Balickich, Józef, umiał czytać i pisać. Pracował w jakimś przedsiębiorstwie lub organizacji jako buchalter. O losach tej rodziny wiem bardzo niewiele. Nie pamiętam, czy byłem u nich w domu, chociaż mieszkali oni na tej samej ulicy co my. Mieli oni dwoje dzieci, Helenę i Władysława. Helena była starsza od brata, a także ode mnie, o rok. Ale mimo, że w nauce pozostawałem w tyle za mymi rówieśnikami, to wraz z nią w 1935 roku kończyłem siedmioletnią szkołę. Razem byliśmy w szóstej i siódmej klasie. Jednak tak się jakoś składało, że prawie lub wcale nie kontaktowałem się z Heleną, moją wujeczną siostrą. Może dlatego, że była ona dziewczynką bardzo ładną, ładnie się ubierała i zachowywała się dumnie. A ja poszedłem Bolesław Zagórski 323 do szóstej klasy, będąc już wygnańcem z własnego domu, ubierałem się biednie, nosiłem dziurawe buty. Z tego powodu wstydziłem się do niej podchodzić. Po ukończeniu szkoły, to jest po 1935 roku, nie miałem żadnych kontaktów z rodziną Józefa Balickiego przez 22 lata, tj. do 1957 roku. Kiedy w 1957 roku zwolnili zamieszkujących w Kazachstanie spod nadzoru, jako pierwsze, co uczyniliśmy po wszystkich latach zesłania, to wyjazd całą rodziną na Ukrainę, do pierwszej ojczyzny. Piszę do „pierwszej ojczyzny" dlatego, bo drugą dla nas ojczyzną stał się Kazachstan, który jest dla moich wszystkich dzieci prawdziwą ojczyzną. Tutaj urodziły się i do dziś mieszkają wszystkie moje dzieci. Tam na Ukrainie, w miasteczku Gródek, spotkałem się z Heleną. Na stałe mieszka ona w Kijowie. Ukończyła Instytut Pedagogiczny, pracowała jako pedagog, a obecnie jest już na emeryturze. Dalsze losy wujka Józefa były bardzo trudne, powiedziałbym nawet tragiczne. W 1937 roku został on represjonowany i zesłany na północ Syberii. Przeżył tam przeszło dwadzieścia lat w licznych stalinowskich „kurortach". Do domu, do Gródka, powrócił w 1959 roku. Gdy byłem w tymże roku w Gródku, powiedziano mi o jego powrocie, od razu postanowiłem go odwiedzić. Siostry powiedziały mi, że mieszka on sam, a jego rodzina mieszka oddzielnie, a mówiąc ściśle jego żona mieszka u syna Władysława. Spotkanie było bardzo wzruszające, szczególnie dla mnie, bowiem w młodości widywałem go jako przystojnego, reprezentacyjnego, dobrze ubranego mężczyznę. Teraz był to wyczerpany, niedołężny starzec, ślepy na jedno oko, ubrany w lichą, oberwaną odzież. Poznał on mnie, a może rozpoznał mnie dlatego, że była ze mną starsza siostra Bronisława, która mieszkała w Gródku i już kilka razy się z nim spotykała. Gdy mnie zobaczył, od razu rzucił mi się na szyję i zaszlochał głośno jak małe dziecko. Oczywiście ja też zapłakałem. Serce mi się ścisnęło, pociekły łzy i uwięzło mi coś w gardle. Gdy usiedliśmy za stołem, na którym postawiłem przyniesioną butelkę koniaku i zakąskę, zacząłem go wypytywać, gdzie on był na zesłaniu i jak żył przez te wszystkie lata. Jednak niczego mi on nie powiedział, tylko znowu z oczu pociekły mu łzy, a potem powiedział kilka słów w tym sensie, że tego, co on przeżył i widział, nie życzy nawet swemu najgorszemu wrogowi. I tak się rozstaliśmy, więcej już go nie widziałem, bo wkrótce zmarł. Najmłodszym był u Balickich syn Antoni. W ich rodzinie było także dwoje dzieci - Władysław i Leokadia. Dzisiaj obydwoje już ze swymi własnymi rodzinami mieszkają w Gródku. O Władysławie powiedziałem już trochę na początku mego opowiadania. Jest on rozumnym, rozsądnym człowiekiem. Ale ożenił się z Ukrainką, jest członkiem partii komunistycznej, nie brał ślubu w kościele i według moich sióstr „żyje jak pies" z tego powodu, a wszystkie moje siostry odnosiły się do niego z pogardą. Wujek Antoni także został aresztowany w 1937 roku i zginął gdzieś na zsyłce w Sybirze. Jego los nie jest znany jego dzieciom i krewnym. 324 Bolesław Zagórski Rodzina moich rodziców - Katarzyny z Balickich i Franciszka Zagórskich Krótko o naszej rodzinie. Rodzice moi mieli jedenaścioro dzieci. Ja właśnie byłem ostatnim, jedenastym dzieckiem, a w dodatku, w przeciwieństwie do tego jak było w innych rodzinach - także jedynakiem. I jak to zazwyczaj bywa, że jedynacy są bardziej rozpuszczeni, bo na więcej się im pozwala - byłem nieco rozpuszczony. A jeśli byłem z czegoś niezadowolony lub kaprysiłem i dokuczałem starszym siostrom - to natychmiast uspokajały mnie słowami „zamknij się, ty wyskrobku". Słowa te musiały mnie widocznie bardzo boleć, bo powodowały, że albo wywoływałem wówczas dziką awanturę, albo ze łzami w oczach uciekałem do jakiegoś kąta i tam się wypłakiwałem. Bardzo się obrażałem, gdy ktoś mi powiedział „ty wyskrobku". Słowo to czy też termin w jakiś sposób kojarzyło mi się z małym bocheneczkiem chleba - a dlaczego? Nasza rodzina była duża i pamiętam, że matka co tydzień, a właściwie raz w tygodniu piekła chleb w ruskim piecu, który był wybudowany w kuchni. Był to ogromny piec, na którym mogły spać dwie, a nawet trzy osoby. Był on odgrodzony ścianką, w której z jednej strony było maleńkie okienko. Można było przez nie zaglądać do sypialni, a przez przeszklone drzwi zobaczyć kto i co robił w pokoju. W piecu prawie przez cały dzień płonął ogień. Matka gotowała w nim śniadanie, obiad i kolację. Innego paleniska, w rodzaju płyty kuchennej, na której można by przygotowywać pożywienie, w domu nie było. Piec został tak zbudowany, że jego górna część nie nagrzewała się zbyt mocno. Leżała na nim pościel, rodzaj materaca. Jednak był on wypełniony nie watą, a słomą, którą trzeba było często zmieniać. Po pewnym czasie przekształcała się ona w sieczkę, która była palona w piecu, a siennik napełniano świeżą słomą, przeważnie żytnią. Słoma żytnia nie ścierała się tak szybko. Pamiętam, że były u nas w użyciu duże dzieże. Jest to wielkie drewniane koryto, zrobione jednak nie z drewnianych klepek, a w całości wydłubane z dębowego pnia. Przypominały one dzisiejsze wanny, w jakich się myjemy, były jednak mniejsze. W takich dzieżach matka zaczyniała ciasto na chleb. Każda dzieża obliczona była na dziesięć bochenków chleba, a każdy bochenek ważył gdzieś trzy i pół do czterech kilogramów. Według takiej też rachuby budowany był piec, aby można było spokojnie zmieścić w nim dziewięć dużych bochenków chleba. Kiedy matka piekła chleb, ja zawsze byłem jej wiernym pomocnikiem. Wymiatałem z pieca popiół, przynosiłem drwa, a gdy nie było drewna, trzeba było palić w nim słomę, co też było moją robotą. Przynosiłem wówczas do kuchni duży snop żytniej słomy, który nazywał się okołotą. Była to słoma oczyszczona z wszelkich domieszek i plew. Były one wykorzystywane do przygotowywania sieczki dla koni, a oczyszczona słoma przechowywana była Bolesław Zagórski 325 w snopach do krycia dachów - wiązano z niej w tym celu specjalne snopki - kiczaki. Jeżeli trzeba było palić w piecu słomę, to taka właśnie oczyszczona słoma była bardziej kaloryczna. Skręcałem z niej powrósła, które matka wrzucała do pieca. Stale trzeba było wygarniać z pieca popiół, aby jego polepa była czysta i lepiej się nagrzewała, powinien się on nagrzać prawie do czerwoności. Na ile mogę sobie przypomnieć, to już gdzieś w wieku sześciu, siedmiu lat byłem aktywnym pomocnikiem w gospodarstwie domowym. Gdy ciasto w dzieżach już wyrosło, matka zaczynała miesić ciasto, a ja przygotowywałem wszystko potrzebne do pieca. Rozpaliwszy piec, matka zaczynała na stole wyrabiać ciasto, a ja obsługiwałem piec. Specjalną kociubą wymiatałem następnie do czysta polepę, bo ciasto układane było na niej bezpośrednio. Służyła do tego specjalna, drewniana łopata, którą posypywałem mąką, aby móc łatwo zsunąć z niej chleb do pieca. Gdy zatem dziewięć bochenków chleba znalazło się już w piecu, trzeba było specjalnym nożem oczyścić z pozostałego ciasta dzieże, co też ja robiłem. Trzeba było je oskrobać do czysta i nie porznąć ścianek. Z tego ciasta matka wyrabiała jeszcze jeden, mały bocheneczek chleba, który nazywał się wyskrobkiem. I właśnie dlatego siostry, gdy czymś dokuczyłem im, nazywały mnie wyskrobkiem, bo byłem ostatnim w rodzeństwie. Wyliczę teraz wszystkie dzieci w naszej rodzinie, których było jedenaścioro: 1. Adela, urodzona w 1893 roku. 2. Weronika (Wiera), urodzona w 1896 roku. 3. Jan (Iwan), urodzony w 1898 roku. 4. Marynia (Martyna), urodzona w 1900 roku. 5. Romualda, urodzona w 1903 roku. 6. Gertruda, urodzona w 1905 roku. 7. Agnieszka, urodzona w 1907 roku. 8. Antonina, urodzona w 1909 roku. 9. Bronisława, urodzona w 1911 roku. 10. Maria, urodzona w 1914 roku. 11. Bolesław, urodzony w 1919 roku. Adela wyszła za mąż w wieku dwudziestu lat za Wojtowicza. Przy tej okazji należy wspomnieć, że nasz ojciec przyjął jako niepisane prawo, że córki wychodzą za mąż nie wcześniej, niż w wieku 22 lat. Najwyraźniej przyczyną jego stanowiska były rachuby, aby w gospodarstwie zawsze była odpowiednia siła robocza. I tego się trzymał, chociaż później zdarzały się pewne odstępstwa, związane ze zmianą uwarunkowań ekonomicznych w kraju i rodzinie. Po sześciu lub siedmiu latach Wojtowicz zmarł i Adela została wdową. Z pierwszym mężem miała trzy córki - Helenę, Marię i Leontynę. Helena zmarła w 1931 roku w wieku szesnastu lat wskutek ataku serca. Maria i Leontyna mieszkają do dzisiaj w Gródku. Leontyna jest moją jedyną krewną, która będąc moją siostrzenicą, jest o dwa lata starsza od swego wuja. 326 Bolesław Zagórski W 1920 roku Adela powtórnie wyszła za mąż, za Andrzeja Cisielskiego. Urodziło się im jeszcze troje dzieci: Regina, Władysław i Zofia. Pierwszy mąż Adeli, Wojtowicz, pochodził z zamożnej rodziny. Rodzina Wojtowiczów zamieszkiwała w chutorze Zagóry. Mieszkało w tym chutorze tylko 15-20 rodzin. Każda z nich miała piękny dom. Przez chutor przepływała rzeczka i każdy gospodarz miał sąsiadujący z nią staw. W każdej chwili można było zanurzyć sak i wyłowić kilka kilogramów świeżej ryby - karpia, sazana... Podobne gospodarstwo miał także mój szwagier Wojtowicz - na wzniesieniu stał piękny dom, w którym mieszkały dwie rodziny, dwu braci Wojtowiczów. Wkrótce po śmierci męża Adeli, zmarł jego brat i w domu mieszkały teraz dwie wdowy: Adela i Julia Wojtowiczowe. Andrzej Cisielski po ślubie z Adelą sprowadził się do niej. Ożenił się z wdową z trojgiem dzieci, ale była ona niewiastą piękną, wysoką, a jego poza urodą żony interesowała i druga okoliczność - gospodarstwo, a wówczas było w modzie, żeby znaleźć, a ściślej mówiąc ożenić się z niewiastą bogatą lub otrzymać za nią bogaty posag. Mieli oni także piękny staw, dużą drewnianą stodołę oraz pasiekę składającą się z czterdziestu uli oraz pięć hektarów ziemi. Żyli ze sobą dobrze, w zgodzie, pracowali, jak to było zwyczajem w gospodarstwie rolnym, od świtu do zmierzchu. W rodzinie było już sześcioro dzieci, które rosły ku radości rodziców. Andrzej tak samo traktował własne dzieci jak trzy starsze dziewczynki, których ojcem był Wojtowicz, a nawet w jakimś stopniu, jak później wspominała Adela, traktował serdeczniej trzy starsze dziewczynki, dlatego że nie miały one rodzonego ojca. Jednak niedługo trwał ten szczęśliwy dla rodziny okres. Nadszedł rok 1929. Dla naszego kraju - Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich - zaczynał się mroczny okres, nadciągały czarne chmury stalinizmu. W kraju szalały organy GPU - stalinowscy oprycznicy. Rozpoczęła się kolektywizacja, na wieś przyjeżdżali z miast pełnomocnicy, by agitować wśród chłopów za wstępowaniem do kołchozów. Także do chutoru Zagóry przyjechał taki pełnomocnik, który zwołał zebranie mieszkańców, namawiając ich na zorganizowanie niewielkiego kołchozu. Na tym zebraniu ostro wystąpiła Adela Cisielska. Andrzej milczał, bowiem uważał, że Adela jest pełnoprawną właścicielką gospodarstwa, na które on jedynie przybył. Adela była bystra i, jak to się mówi, języka w gębie nie zapominała, czego dowiodła na zebraniu. Nazajutrz po zebraniu, a ściślej mówiąc następnej nocy w chutorze Zagóry pojawił się „czornyj woron", wywożąc ze wsi Adelę, którą wkrótce wywieziono na Sybir. W domu pozostało sześcioro dzieci, w tej liczbie karmione jeszcze piersią niemowlę. Zosia nie miała jeszcze roczku, a najstarsza Helena ukończyła 14 lat. Ale Bóg czuwał nad tą rodziną. Była z nią babcia Wojtowiczowa, która zamieszkiwała u swego starszego syna, a po śmierci obydwu synów zamieszkała u Adeli, z którą pozostawała w przyjaźni. Jej rodzinie pozostała wierna, mieszkając z nią aż do swej śmierci. Bolesław Zagórski 327 Adela wróciła z więzienia po trzech latach, jednak nie na długo. W 1932 roku całą rodzinę Cisielskich wysłali wraz z dziećmi na Sybir. Na miejscu pozostała jedynie najmłodsza Zofia, którą zabrała do siebie siostra Gertruda. Tam, na Syberii, zamieszkiwali oni do 1957 roku. Jeszcze w 1955 roku wydane zostało postanowienie rady ministrów o uwolnieniu wszystkich zesłańców na terenie całego kraju, w tym także w Kazachstanie i na Syberii. Adela z dwojgiem dzieci - Marią i Władysławem powróciła do Gródka. Męża Andrzeja nie było już między żywymi - nie wytrzymał on sybirskiej katorgi i wkrótce po zesłaniu zachorował i zmarł. Córka Regina wyszła za mąż i obecnie mieszka w Krasnojarsku, Maria mieszka w Czerniow-cach, Zofia - zamieszkuje w kołchozie w obwodzie winnickim. Wszystkie one są już owdowiałe. Władysław zmarł na raka w Gródku w 1990 roku. Wiera wyszła za mąż w 1919 roku, mając 23 lata, za Karola Merwę. Z mężem żyli w zgodzie i przyjaźni. Karol był niespokojnym duchem, ani chwili nie mogącym zagrzać miejsca. My, to znaczy nasza rodzina, gdy wygnali nas z domu w 1932 roku, mieszkaliśmy u nich przez cztery lata. Przez cały ten czas nie widziałem, żeby on spokojnie siedział niczym się nie zajmując. Zawsze budził się rankiem, jeszcze przed wschodem słońca, a nigdy nie kładł się spać gdy było widno. Lubił zawsze powtarzać, że życie człowieka jest bardzo krótkie i trzeba pożytecznie spędzić każdą godzinę życia. W ich rodzinie przyszło na świat pięcioro dzieci - Dioniza (Dozia), Tadeusz, Janina, Leokadia i Walentyna. Wszyscy oni zdrowo się wychowali, pożenili i wszyscy mieszkają w Gródku. Szkołę średnią ukończyła tylko Dozia, pozostali pokończyli po 7 klas. Tak było w naszej rodzinie, tak też było w rodzinach wszystkich moich sióstr, tak też jest obecnie w rodzinach moich krewniaczek i krewniaków, a było nas wszystkich 32 osoby, że podstawową powinnością rodziców było odchowanie dzieci, wydanie córek za mąż oraz zapewnienie synom fachu. Wiera była moją jedyną siostrą, która całe swe 76-letnie życie przeżyła w rodzinnej miejscowości, w Gródku. Jednakże i jej rodziny nie ominęła tragedia stalinowskich represji. Jej mąż Karol, o ile pamiętam, pracował jako sekretarz wiejskiej rady w Gródku. Wówczas jeszcze Gródek zaliczano do wsi o miejskim charakterze. Karol był zawsze schludny, ubierał się starannie, był prawdziwym, wiejskim inteligentem. Gdy wracał po pracy do domu, od razu się przebierał i zabierał się do domowych, gospodarskich zajęć. Nadszedł mroczny, okrutny, krwawy 1937 rok. Pewnej nocy pod dom zajechał „czorny woron". Tak nazywano kryte samochody, których okna były zakratowane, a wewnątrz znajdowała się klatka, do której wpychano aresztowanych ludzi. W drzwi zastukał pełnomocnik NKWD. Po wejściu do mieszkania polecił on Karolowi, by się ubrał i wziął ze sobą paszport. Karol zrozumiał, że nadeszło nieszczęście. Szybko się zebrał, wychodząc z mieszkania na chwilę z wahaniem zatrzymał się przy drzwiach w milczeniu, po czym wrócił do 328 Bolesław Zagórski sypialni, pocałował wszystkie dzieci, pożegnał się z żoną, jeszcze raz spojrzał na śpiące dzieci i wyszedł. (Gdy to piszę ręce mi się zaczęły trząść, muszę zrobić przerwę, aby uspokoić nerwy). To były jego ostatnie chwile we własnym domu, nigdy już nie zobaczył żony i dzieci. Aresztowanego zawieziono do stolicy obwodu do miasta Chmiel-nicki, gdzie został rozstrzelany. Zanim to jednak nastąpiło, udało mu się napisać na skrawku papieru kilka słów do żony, który przez znajomego człowieka został dostarczony Wierze do Gródka. Karol informował, że obwiniano go o to, że okazał się agentem niemieckiego wywiadu i jest w rzeczywistości Niemcem ukrywającym się pod polskim paszportem. Jesienią 1990 roku znalazłem się na Ukrainie, przyjechałem tu, by sądownie dochodzić prawa własności do ojcowskiego domu, a następnie zajechałem do siostry mojej żony, Jekatieriny Iwanownej Ogurcowej, mieszkającej w Kamieńcu Podolskim. Tam jak zwykle rano słuchałem ostatnich doniesień i wiadomości podawanych przez radio. Przekazywano informacje ze stolicy okręgu Chmiel-nickiego, oczywiście po ukraińsku, ale ja doskonale rozumiem ten język i uważnie słuchałem. Audycja była o tym, jak w mieście Chmielnicki rozstrzeliwano więźniów politycznych. Słuchając starczego głosu naocznego świadka tego nieludzkiego wydarzenia, poczułem ciarki na skórze, skurcz chwycił mnie za gardło a z oczu popłynęły łzy. Przede mną pojawiła się postać Karola Merwy, którego lubiłem. A oto treść relacji świadka. Człowiek ten pracował w owym czasie w jednym z rejonów miasta Chmielnicki w charakterze instruktora rejonowego komitetu partii, na którego terenie miał siedzibę oddział NKWD. Mieściło się tam również więzienie w piwnicach, gdzie przetrzymywano aresztowanych. Pewnego dnia wezwał go naczelnik NKWD i oświadczył, że rekomenduje go na stanowisko drugiego sekretarza komitetu rejonowego. Paradoks - naczelnik NKWD zajmuje się wyznaczaniem kandydatów, którzy następnie mają być „wybrani" na sekretarza partii. Kandydat do awansu, usiłując się przed nim bronić oświadczył, że nie może pracować w tym charakterze, bowiem brak mu doświadczenia i wiedzy, a ponadto ma słaby charakter. Jednak naczelnik NKWD nawet nie chciał tego słuchać. Zagroził, że jeżeli instruktor nie wyrazi zgody, to znajdzie mu inne miejsce. I w taki sposób został „wybrany" nowy sekretarz rejonowy partii. Po pewnym czasie naczelnik NKWD wzywa go ponownie i informuje, że nazajutrz będą rozstrzeliwać wrogów ludu, i że obecność jego, sekretarza rajkomu, jest przy tym obowiązkowa. Rankiem o godz. 300 rozpoczęła się ta straszna kaźń. W wąskim korytarzu przy drzwiach wyjściowych z piwnicy, gdzie siedzieli więźniowie, za załomem muru stał kat z dębową pałką, a za drugim rogiem strzelec z automatem, obok którego stali jeszcze jako przedstawiciel rajkomu jego II sekretarz, lekarz oraz funkcjonariusz NKWD z listą więźniów przeznaczonych do egzekucji, a raczej bestialskiego mordu. Bolesław Zagórski 329 Dyżurny milicjant wyczytywał z listy kolejnego więźnia, który przechodził, z założonymi do tyłu rękami, wąskim wyjściem. Gdy przechodził obok kata z pałką, dostawał nią silny cios w głowę. Człowiek po takim uderzeniu natychmiast tracił przytomność i nie był w stanie nawet krzyknąć, a w tym momencie strzelec strzelał mu w tył głowy. Skazaniec padał martwy na ziemię. Wówczas kolejne dwie bestie podchodziły, chwytały zabitego za ręce i nogi, i z rozmachem wrzucały go na skrzynię stojącej obok ciężarówki. Cała procedura powtarzała się, gdy dyżurny milicjant wyczytał z listy kolejnego skazańca. Uczestniczący w egzekucji przedstawiciel rajkomu partii patrzył na to przerażające widowisko i liczył, liczył... Zdawało mu się, że tej masakrze nie ma końca. Gdy oprzytomniał, zobaczył wokół siebie ludzi w białych kitlach. Przeleżał w szpitalu ponad miesiąc, po czym wezwał go do siebie tenże naczelnik NKWD, który wyznaczył go na funkcję sekretarza rajkomu. Pierwsze, co od niego usłyszał, było pytanie: „A ty co, wyrażasz współczucie i żałujesz wrogów ludu? Cóż, znajdziemy ci inną pracę". Później dało się słyszeć, że głos wspominającego te wydarzenia starego człowieka zadrżał i nie powiedział on już, jaką to inną pracę znalazł mu naczelnik NKWD. Powiedział jedynie, że wszystko to wydarzyło się w 1937 roku, a on wspomina te wypadki relacjonując je w 1990 roku. Po upływie szeregu lat, już po wojnie, niedaleko budynku, gdzie mieścił się okręgowy zarząd Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w mieście Chmielnicki, rozpoczęto jakieś prace budowlane, rozkopując buldożerami sąsiedni placyk. Nagle operator buldożera zorientował się, że na powierzchnię wyrzucane są szczątki ludzkich ciał. Roboty wstrzymano, powołano komisję i rozpoczęto rozkopywanie miejsca, gdzie zostały pogrzebane ofiary stalinizmu. Gdy wieść o tym się rozniosła, zaczęły tam przychodzić i przyjeżdżać ludzie, spośród których liczni rozpoznawali swych zamordowanych krewnych i bliskich znajomych. Ciała i odzież wielu pomordowanych były jeszcze w takim stanie, że można ich było bez trudu rozpoznać. Wielu krewnych ofiar zabrało szczątki swych bliskich i pochowało na cmentarzach obok przodków i rodziny. Rozpoznany został wówczas także Karol Merwa. Znały go setki ludzi z Gródka i Chmielnickiego, którzy spotykali się z nim służbowo. Jednak żonę Wierę poinformowano o tym znacznie później. Jako trzeci urodził się w naszej rodzinie chłopczyk, który został ochrzczony imieniem Iwan (Jan). Chłopiec rósł i uczył się w domu. Ojciec od małego przyuczał swe dzieci do pracy. Nie wiem czy chodził on do szkoły, czy nie, ale wiem z opowiadań starszych sióstr, że dziewczynek, to jest swych córek, dziadek do szkoły nie posyłał. Uczyły się one czytać i pisać w domu, jedna od drugiej, a pierwsza Adela nauczyła się czytać od matki. Wszystkie podrastające dzieci, poczynając od siedmiu - ośmiu lat, uczestniczyły już w pracach domowych, takich jak kopanie i uprawa przydomowego ogródka, pielenie, a jesienią zbiór plonów. 330 Bolesław Zagórski Janowi, jako chłopcu, przypadło w udziale obejście, a ściślej stajnia. W tym czasie, gdy Iwan dorastał, ojciec miał dwie pary koni - jedna para traktowana jako robocza, służąca do wszelkich prac gospodarczych, uprawy ziemi, transportu wszelkich ciężarów i druga para, traktowana jako pociągowa. Ojciec jeździł tymi końmi na bazary. Każda para koni miała osobną uprzęż - pociągowe miały uprzęż specjalną - szorki, uzdeczki i lejce były obszyte pięknymi, błyszczącymi blaszkami z nierdzewnego metalu, dwa piękne dzwonki, które zawieszano na szyjach koni podczas wyjazdów świątecznych. Były nimi przede wszystkim wesela, gdy młodzi jechali do ślubu do kościoła lub do cerkwi. Narzeczony starał się jeszcze kilka dni przed ślubem zamówić sobie dobrego woźnicę, żeby z fasonem wieźć swą wybrankę do ślubu. Wybrany woźnica już 2-3 dni przed ślubem przygotowywał swój pojazd, aby wyróżniał się spośród innych. Ojciec miał piękny faeton, który kupił na aukcji, a także szaraban. Jeżeli ktoś chciał wynająć faeton, to płacił drożej niż za szaraban. Wszystko to musiało znajdować się w całkowitym porządku, wszystko trzeba było czyścić do połysku i cała ta praca spadała na Iwana. W 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa. Wszyscy gospodarze, którzy posiadali konie, byli mobilizowani i skoszarowani w obozach jako obsługa transportowa armii. Wielu spośród nich nie wróciło, bowiem wraz z zaprzęgami dostawali się pod ostrzał i ginęli. W tym czasie moi rodzice mieli już dziesięcioro dzieci. Za mąż wyszła tylko Adela, a pozostała dziewiątka pozostawała z rodzicami. Spośród nich najstarsza Wiera miała lat 18, a Maria niedawno się urodziła. Aby uchronić swe dzieci od nędzy i głodu, ojciec postanowił ukryć się przed mobilizacją do obozu wojskowego. Znalazł w lesie tajemne miejsce, gdzie można była ukryć konie i przeniósł się tam z nimi, zabierając ze sobą wszystko, co niezbędne było do przeżycia w lesie. Mieszkał tam przez dwa lata. Łącznikiem między ojcem a matką i dziećmi był przez ten czas Iwan, który w chwili wybuchu wojny miał prawie 16 lat. Latem wszystko było łatwiejsze. Obydwaj nocami wykonywali niezbędne prace polowe, a w dzień ukrywali się w lesie. Za to zimą dostawali nieźle po skórze. Gdy na froncie następował zastój, powracali do domu, jednak stale mieli się na baczności, a konie zawsze stały w uprzęży. Dopiero w początkach 1916 roku, gdy w kraju zaczęła narastać sytuacja rewolucyjna i niebezpieczeństwo mobilizacji do obozu minęło, ojciec wyszedł z ukrycia i wrócił do domu. Przez to Iwanowi także stało się lżej, miał on już wtedy 18 lat i stał się samodzielnym, dorosłym kawalerem. Kiedyś zdarzyło mi się rozmawiać z pewną starszą kobietą, rówieśniczką Iwana. Oni razem się wychowywali, razem w młodzieńczych latach spędzali wieczory na zabawach. Ona tak opisywała wygląd Jasia Zagórskiego: w Gródku był on najwyższym, najsilniejszym młodzieńcem, a także najprzystojniejszym ze wszystkich. Bolesław Zagórski 331 Wojna domowa zbliżała się do końca. Na Syberii rozbita została armia Kołczaka, a w europejskiej części Rosji oddziały Denikina i Judenicza. Ostatnimi obcymi wojskami były na terenie Ukrainy oddziały armii polskiej. W Gródku stacjonowały w 1920 roku oddziały Wojska Polskiego. W tymże roku zaczęły je gromić wojska rosyjskie wspólnie z oddziałami ukraińskich partyzantów. W czasie, gdy w Gródku stacjonowało wojsko polskie, Iwan poznał się z polskimi żołnierzami i gdy wycofywali się oni, postanowił porzucić swą ojczyznę, rodziców i siostry, i wraz z nimi wyruszyć do Polski. Dlaczego Iwan wyjechał do Polski, dlaczego zdecydował się rozstać ze swymi bliskimi, z rodzicami? Odpowiedź na to pytanie nie padła do końca życia moich rodziców, być może, że matka je znała, ale postanowiła o tym nie mówić, o co poprosił ją ostatniego dnia przed wyjazdem syn Jan. Zresztą sekret ten niektórzy znali. Iwan przyjaźnił się z kolegą, niejakim Antonim Lusznie-wskim. Na parę miesięcy przed wyjazdem Iwana do Polski, wujkowi Janowi Zagórskiemu synowi Tomasza ukradziono krowę. Ojciec postanowił pomóc bratu i wszelkimi sposobami krowę odnaleźć. W tym czasie ojciec miał dwie pary koni. Jedną parę daje więc do dyspozycji brata Jana, drugą parę pozostawia sobie. Uzgodnili z bratem, jakie miejsca powinni kontrolować w kolejne dni. Wtedy na Ukrainie było w zwyczaju, że w każdej większej miejscowości raz na tydzień był targ. I tak np. w poniedziałek targ odbywał się w Kuzminie, we wtorek we Frampolu, w czwartek w Kupinie, w niedzielę w Gródku itd. Trzeciego dnia od kradzieży krowy, rano przy wjeździe na targ, w jednej z miejscowości ojciec i żona brata zobaczyli, że dwaj chłopi prowadzą krowę. Okazało się, że to krowa, której szukali. Jak tam dalej było nie wiem, ale krowa została odebrana. Później organy ścigania ustaliły, że w kradzież krowy zamieszani byli Jan Zagórski młodszy i jego przyjaciel Antoni Luszniewski. Gdy wyszło to na jaw, Iwan więcej się w domu nie pokazał. Ojciec oświadczył, że jeśli Iwan dostanie się w jego ręce, to nie wyjdzie żywy. Pewnego razu Iwan wyśledził, że ojca nie ma w domu, przyszedł, wziął plecak, zapakował miedziany talerz, łyżkę, co nieco z odzieży, pożegnał się z matką i siostrami, wziął mnie na ręce, pocałował, po czym zapłakał i wyszedł. Nazajutrz sąsiedzi mówili matce, że widzieli Iwana wśród żołnierzy wycofującego się oddziału wojska polskiego. Nikt więcej nie widział Iwana ani w Gródku, ani w ogólne na Ukrainie. Przez długi czas nie było o nim żadnych wieści, dopiero po trzech lub czterech latach dał on o sobie znać, że mieszka w Polsce, ożenił się z niejaką Marią Sulowską i że mają dwie córeczki. Po czym znowu jego ślady urwały się, dopiero w 1927 roku przyszedł od niego list z Ameryki Południowej, z Argentyny. Przysłał w nim dla swej młodszej siostry Antoniny szyfkartę - dokument uprawniający do przejazdu wszelkimi środkami transportu do kraju, w którym został wystawiony. Iwan bardzo kochał Antoninę, jeszcze gdy była dziewczynką. Jednocześnie kolega Iwana, z którym razem wyjechali z Gródka i razem 332 Bolesław Zagórski też znaleźli się w Argentynie, nie pamiętam już jego nazwiska, przysłał szyf-kartę swojej siostrze. Antonina oraz ta druga dziewczyna długo się zastanawiały i roztrząsały kwestię wyjazdu, aż wreszcie zrezygnowały. Obawiały się pozostawić swych bliskich i innych krewnych, i jechać same do tak odległego kraju. W tym czasie, w 1927 roku, można jeszcze było bez przeszkód wyjechać za granicę, nie było jeszcze tej żelaznej kurtyny na granicach. Pojawiła się ona, a ściślej mówiąc została utworzona, w początkach lat trzydziestych. Przesyłając list z szyfkartą, Iwan nic w nim o sobie nie napisał. Czegoś się jednak dowiedzieliśmy o jego życiu z listów jego kolegi, tego, który też przysłał swej siostrze szyfkartę. Pisał on, że Iwan wyjechał z Polski do Argentyny sam, porzucając swą rodzinę, a w Argentynie ożenił się z inną kobietą. Jednak są to informacje niedokładne, gdyż on sam o sobie niczego więcej nie napisał i kontakt z nim urwał się na zawsze, aż po dzień dzisiejszy .Wówczas, gdy Iwan wyjeżdżał do Polski, to jest w 1920 roku, ojciec nasz jednocześnie z produkcją cegły zajmował się wytwarzaniem produktów masarskich - kiełbasy i innych wyrobów. Iwan przyswoił sobie ten zawód, który widocznie mu się spodobał i postanowił zajmować się w Argentynie tym rzemiosłem. Nie potrafił niczego więcej ponad to, czym zajmowano się w domu, to jest doglądania koni, czyszczenia uprzęży, smarowania bryczki, faetonu i szarabanu oraz pomocy w przygotowywaniu produktów masarskich przeznaczonych do sprzedaży na targu, na rynku, jak dziś się modnie mówi, jako że przechodzimy na stosunki rynkowe (po gorbaczowskiej pierestrojce). Tutaj znowu powołam się na list jego kolegi. Pisał on, że pracuje w warsztacie czy raczej zakładzie masarskim Jana Zagórskiego, w którym pracowało w tym czasie ponad sto osób. Jego dalsze losy jak też losy jego rodziny nie są nam znane. Przyczyną tego był może fakt, że on nie chciał pisać, ale główny powód wydawał się taki, że nie można było pisać. Ludzi, którzy prowadzili korespondencję z krewnymi, szczególnie zaś z zamieszkałymi w „zgniłych" krajach kapitalistycznych, prześladowano, a nawet wsadzano do więzienia oraz zsyłano do obozów, z których większość zesłańców nie powróciła. W dwa i pół roku po Iwanie urodziła się dziewczynka, której na chrzcie dano imię Martyna. Starsze siostry Adela i Wiera opowiadały, że była ona bardzo podobna do ojca i że ojciec bardzo ją kochał. Martyna rosła, zbliżała się do wieku szkolnego, miała już osiem lat, a przez ten czas na świat przyszły jeszcze dziewczynki - Romualda i Gertruda. Ojciec postanowił, że Martyna będzie się uczyć i posłał ją do szkoły. Starsze siostry mówiły, że dobrze się uczyła, wszyscy się cieszyli, że jedyna z całej rodziny siostra skończy szkołę. A wraz z nią w domu uczyły się starsze siostry Adela i Wiera, a zapewne także brat Iwan. Nie mam żadnych informacji, czy Iwan chodził do szkoły. Martyna ukończyła cztery oddziały. W domu zastanawiano się co do jej dalszego losu, czy ma się dalej uczyć w gimnazjum, czy raczej powinna nabierać wprawy w pracy w gospodarstwie wiejskim. Jednakże wydarzyła się Bolesław Zagórski 333 nieoczekiwana i straszna dla rodziców oraz całej rodziny historia. Martyna zachorowała na krupowe zapalenie płuc. Lekarze nie byli w stanie jej ocalić i po kilku dniach zmarła. Było to jedyne dziecko w rodzinie, które zmarło w dzieciństwie. Dla rodziny była to tragedia. Po Martynie urodziła się córka, której dano na chrzcie imię Romualda. Dziecko to rosło w dobrych warunkach, w rodzinie były już dla niego nianie, dwie starsze siostrzyczki Adela i Wiera. Adela miała już w tym czasie dziesięć lat, a Wiera osiem. Do szkoły rodzice Romualdy nie posłali i dopiero gdy była już dorastającą dziewczyną, nauczyła się czytać i pisać od starszych sióstr, a przede wszystkim od Martyny, która chodziła do trzeciej i czwartej klasy, i w domu dawała lekcje małej Romci. Gdy Romualda dorosła, miała pretensje do rodziców, w szczególności zaś do ojca, że nie posyłali jej do szkoły. Dawała temu wyraz zwłaszcza po wyjściu za mąż. Jej mąż, Iwan Iwanowicz Cisar, był wykształcony, ukończył seminarium duchowne, które dawało znacznie większą wiedzę aniżeli jakakolwiek wyższa uczelnia. Władał on łaciną oraz językami angielskim i francuskim, posiadał też głęboką wiedzę w zakresie nauk humanistycznych. Pochodził ze wsi Zawadincy, położonej niedaleko Gródka. Studiował w seminarium duchownym w Wilnie. W okresie wielkich świąt kościelnych do Gródka przyjeżdżało kilku księży, a także słuchacze seminarium duchownego, którzy odbywali tu praktykę i pomagali miejscowym księżom w odprawianiu nabożeństw. W takim też celu przyjeżdżał do kościoła w Gródku Jan Cisar i właśnie wtedy zobaczył po raz pierwszy Romualdę Zagórską, która zapadła mu w serce. Po ukończeniu seminarium wszyscy słuchacze obowiązani są do odbycia określonego stażu zanim złożą śluby duchowne przed ołtarzem. Dopiero po nim przedstawiciel hierarchii w postaci prałata lub biskupa powołuje adepta do stanu duchownego, ubierając odzianego w sutannę, komżę, i w ornat tkany złotą lub srebrną nicią. Księża, osoby duchowne, nie mogły się żenić, obowiązywał ich celibat. Widocznie Jan Cisar czuł, że nie wytrwa w takim postanowieniu i po ukończeniu seminarium nie przystąpił do końcowych święceń. W tym czasie poznał bliżej Romualdę, a następnie przysłał swatów. Romualda wyszła za niego za mąż w 1920 roku, gdy ukończyła dwadzieścia lat. Po ukończeniu seminarium Jan Cisar nie ożenił się od razu, lecz najpierw zadbał o stworzenie przyszłej rodzinie normalnych warunków życia. Po rezygnacji ze wstąpienia do stanu duchownego zmuszony był znaleźć sobie inny zawód, a pochodząc ze wsi, postanowił poświęcić się pracy na roli, kontynuując tradycje swych przodków. Jego ojciec, Jan Cisar starszy, całe życie spędził na wsi pracując na roli i był bogatym, cieszącym się powszechnie szacunkiem chłopem. Chciał ten autorytet jeszcze powiększyć i zostać ojcem księdza, co się jednak nie udało. No cóż, o wszystkim decyduje los i każdy ma to, co mu pisane. 334 Bolesław Zagórski Jan Cisar młodszy ukończył kursy kształcące agronomów, a następnie został powołany na takie stanowisko w sowchozie we wsi Jaromierka. W Czemiero-wieckim rejonie, gdzie Jan Cisar zamieszkiwał, było kilka sowchozów. Jako agronom sowchozu pracował on niedługo, wkrótce bowiem został powołany na stanowisko administratora centralnego gospodarstwa sowchozu we wsi Jaromierka. Otrzymał tam ładne mieszkanie, które ładnie umeblował i dopiero wtedy postanowił się ożenić. A Franciszek Zagórski, widząc jakiego będzie miał zięcia, postanowił odpowiednio się pokazać i urządził wielkie weselisko, a w charakterze posagu podarował zięciowi, a teraz już kierownikowi sowchozu, swój faeton, który kupił kiedyś na aukcji za 500 rubli. Pamiętam, że w czasach, gdy mieszkaliśmy jeszcze we własnym domu, w czasie świąt przyjeżdżali do nas Iwan Iwanowicz z Romualda tym faetonem, zaprzężonym w piękne konie. Gdy Iwan Iwanowicz jechał do nas do Gródka, nigdy nie brał ze sobą woźnicy, lubił sam powozić końmi. Gdy przyjeżdżali, Iwan Iwanowicz, którego nazywałem szwagrem, pozwalał mi wchodzić do faetonu i siedzieć na tylnym siedzeniu. Faeton był na miękkich resorach, siedzenie obciągnięte było skórą, a w czasie deszczu można było podnieść skórzaną osłonę i siedzieć niczym w komfortowym aucie osobowym. Mieszkali oni w Jaromierce długo, tam urodziło się im dwoje dzieci - Lusik w 1922 roku i Regina w 1924 roku. Żyli zgodnie, kochając się wzajemnie. Jednak opowiadali, że kiedyś doszło między nimi do niewielkiego incydentu. Iwan Iwanowicz był bardzo porywczy. Starał się panować nad sobą, jednak pewnego razu stracił nad sobą panowanie i w chwili wzburzenia uderzył Romualdę, obok której stał gliniany garnek z kaszą czy może mąką. Schwyciła go ona i rzuciła nim w jego głowę. Garnek rozbił się na jego głowie, posypały się na podłogę skorupy, a zawartość znalazła się na włosach, a ze skaleczonej brwi zaczęła kapać krew. Romualda przeraziła się, rzuciła się ku niemu, zaczęła wycierać głowę i smarować ranę jodyną. Zaczęła męża całować, a on ją i od razu się pogodzili. Nigdy już między nimi do takich incydentów nie doszło. Gdy już ustabilizowało się ich życie rodzinne, zaczęli do nich przychodzić koledzy z pracy, przyjeżdżali także krewni z Zawadiniec. Romualda zrozumiała wówczas, że brak jej obycia i wykształcenia, czuła się w towarzystwie tych ludzi gorsza, odstająca od nich. Coraz częściej wspominała wtedy swoje dzieciństwo i obwiniała ojca za to, że nie posłał jej do szkoły. Nigdzie nie pracowała, nie było takiej potrzeby, w domu był dostatek. Jej główną troską, jak u każdej wówczas gospodyni domowej, było wychowywanie dzieci oraz dbanie o męża. Jednak czuła, że dla właściwego wychowania dzieci konieczne jest jej wykształcenie. Postanowiła więc zająć się samokształceniem, aby nauczyć się czytać i pisać po ukraińsku oraz opanować do perfekcji technikę pisania i czytania po polsku. Kiedy wygnali nas w 1932 roku z domu i zabrała nas do siebie starsza siostra Wiera, Iwan Iwanowicz nie wyrzekł się nas, nie bał się nadal jeździć Bolesław Zagórski 335 do byłych „kułaków", prawie wrogów ludu, jak to było wówczas w modzie. Oni wraz z Romualda przyjeżdżali do nas prawie co niedzielę. Wydaje mi się, że przyjeżdżali wtedy nawet częściej aniżeli w czasach, gdy mieszkaliśmy we własnym domu. Widocznie Iwan Iwanowicz bardzo nam współczuł, gdy staliśmy się wygnańcami, rozbitymi i zrujnowanymi. Zauważyłem, że obydwaj ojcowscy zięciowie, Karol Merwa i Iwan Cisar bardzo się wzajemnie szanowali. Iwan Iwanowicz za każdym razem przywoził pół litra 56-procentowej wódki. Zawsze razem jedli obiad, a po obiedzie lubili zostać w pokoju za zamkniętymi drzwiami we trzech: ojciec, Karol i Iwan. Radzili wtedy o czymś. Przed wybuchem drugiej wojny światowej Cisarowie mieszkali już w stolicy obwodu w Kamieńcu Podolskim. Iwan Iwanowicz został tam przeniesiony na stanowisko głównego agronoma w obwodowym zarządzie gospodarki rolnej. Wojna zastała ich w Kamieńcu Podolskim. Lusik został powołany do wojska jeszcze przed wybuchem wojny, a Regina studiowała na pierwszym roku medycyny. Lusik winien być zdemobilizowany w 1942 roku. Niemcy zajęli tereny obwodu Kamieniec Podolski w ciągu kilku dni i korespondencja z Lusikiem się zerwała, jednak w jakiś sposób dowiedzieli się oni, że Lusik zginął jesienią 1941 roku. Regina musiała przerwać studia, podjęła gdzieś pracę. Niemcy nie zlikwidowali kołchozowej gospodarki na zajętych terenach. Kołchozy i sowchozy funkcjonowały po dawnemu. Taki porządek był nawet dla nich wygodny. Z kołchozów i sowchozów łatwiej było bowiem zabierać produkty rolne, aniżeli od indywidualnych rolników. Po wojnie jednak opowiadano, że kołchoźnicy na Ukrainie, tam gdzie nie było partyzantki, żyli nie gorzej niż przed wojną, bo nie okładano ich takimi dużymi podatkami. Iwan Iwanowicz nadal pracował tak jak poprzednio na stanowisku głównego agronoma w obwodowym zarządzie gospodarki rolnej, kontynuując tę pracę do wyzwolenia tego obwodu przez nasze wojska. W okresie okupacji Regina była przez cały czas w domu, w tym czasie urodziły się jeszcze dwie dziewczynki, Wala i Gala. Rodzina składała się więc już z pięciu osób. Jeszcze na początku wojny, w 1942 roku, Regina poznała pewnego niemieckiego przemysłowca. Ich miłość doprowadziła do tego, że w 1943 roku wyszła za niego za mąż. Urodził im się syn i ten przemysłowiec wywiózł swą żonę z dzieckiem na zachód, do Niemiec, a następnie do Berlina. Kiedy nasze wojska zaczęły gromić wojska niemieckie po bitwie o Stalingrad i wyzwoliły terytoria radzieckie, gdy wyzwalane było miasto za miastem a armia radziecka zaczęła wyzwalać Ukrainę, Iwan Iwanowicz Cisar zrozumiał, że nie może zostać w Kamieńcu Podolskim, bo z pewnością czekać go będzie Kołyma lub coś gorszego. Wiedząc jaki los przypadł Karolowi Merwie, postanowił opuścić swą ojczyznę. Wyjechali do Berlina. Mieszkali tam do połowy 1945 roku w dwie rodziny. 336 Bolesław Zagórski i W początkach maja wojna się skończyła, 8 maja przedstawiciele niemieckiego dowództwa podpisali akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Berlin został podzielony na cztery strefy okupacyjne między zwycięzcami - sojusznikami. Rodzina Iwana Iwanowicza mieszkała w zachodniej części Berlina i znalazła się pod okupacją wojsk amerykańskich, a rodzina Reginy zamieszkiwała we wschodniej części Berlina, która była okupowana przez wojska radzieckie. Po kilku miesiącach zadzwonił do drzwi nieznany człowiek, przeprosił i powiedział Reginie, wymieniając jej nazwisko, że jest ona wzywana do komendantury. Mąż Reginy był w tym czasie jeszcze w pracy, więc wyjaśniła ona, że teraz nie może iść, bo nie ma z kim zostawić dziecka. Przybysz ponownie przeprosił i powiedział, żeby Regina obowiązkowo przyszła nazajutrz rano, gdy mąż będzie w domu, zostawiając jej adres komendantury. Rankiem Regina wystroiła się elegancko, chcąc pokazać, że jest żoną niemieckiego przemysłowca. Na dworzu była już jesienna pogoda, ale w Berlinie było jeszcze wystarczająco ciepło i Regina poszła w sukni i modnych pantoflach. Jeden z siedzących za stołem poprosił o paszport, którego dane porównał ze spisem, a następnie dał znak dyżurnemu, aby zaprowadził przybyłą, to znaczy Reginę, do sąsiedniego pokoju. Gdy weszła do tego pokoju, natychmiast wszystko zrozumiała. Pomieszczenie było chłodne i puste, stała w nim tylko ławka. Czy to wskutek chłodu, czy ze strachu, po ciele Reginy przebiegł dreszcz, mrowienie pojawiło się na skórze, oczy zalały łzy, chciała krzyczeć, głośno zapłakać, lecz nie mogła, w gardle pojawiła się jakaś gruda, która nie pozwalała jej ani głośno płakać, ani krzyczeć. Od tej chwili aż do końca życia Regina nie zobaczyła więcej ani swego syna, ani męża. Szybko znalazła się na Północy w Kotłasie, zamiast pięknej niemieckiej sukni ubrana została w pasiasty wór, a zamiast modnych pantofli nosiła teraz ciężkie kamasze. Pozostawała tam do 1953 roku, do chwili, gdy po śmierci „wielkiego przywódcy" został wydany ukaz o amnestii dla więźniów politycznych. Powracając z Północy do domu, którego już nie miała, jechała do Gródka, gdzie mieszkały jej ciotki, poznała w wagonie pewnego mężczyznę, Władimira Siergiejewicza Murykina. To spotkanie stało się dla nich początkiem wspólnego życia i założenia rodziny. Murykin był byłym jeńcem wojennym. Regina przyjechała więc do Gródka, gdzie mieszkały jej ciotki Adela, Wiera, Gertruda, Antonina i Bronisława, a także cioteczni bracia i siostry, lecz nie znalazła tam schronienia. Odnieśli się oni do niej sucho a nawet z pogardą, w związku z tym, że wyszła za mąż za Niemca z Rzeszy. Regina korespondowała z Wołodią Murykinym i wkrótce postanowili oni związać swe losy małżeństwem. Nie obawiali się siebie nawzajem, Wołodia także odbył wyrok na Północy, za to, że dostał się do niewoli niemieckiej, w której pozostawał do końca wojny. Obecnie obydwoje już nie żyją, zmarli jedno po drugim. Warunki obozowe nie mogły nie odbić się na ich zdrowiu. Pozostawili dwoje dzieci, które są już Bolesław Zagórski 337 od dawna dorosłe i pozakładały własne rodziny, mają dzieci, które chodzą już do szkoły. Starsza Irena wyszła za mąż za wojskowego i mieszka w mieście Jużno - Sochalińsku, młodszy Witalij mieszka w mieście Pierwomajsku w obwodzie mikołajewskim w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkała Regina z Wołodią. Po aresztowaniu Reginy Iwan Iwanowicz z rodziną postanowili nie pozostawać dłużej w Berlinie. Próbowali zabrać wnuka, pozostającego u ojca, lecz ten nie chciał oddać dziecka, powiedział, że będzie się wychowywał u ojca i pozostanie jako pamięć po jego żonie Reginie. Dobrze przewidywał, że Regina już do niego nie wróci. Po kilku miesiącach Cisarowie polecieli samolotem lub odpłynęli statkiem do Kanady, gdzie mieszkali przez kilka lat, a następnie przenieśli się do Stanów Zjednoczonych, do Chicago, gdzie osiedli na stałe. Iwan Iwanowicz znalazł pracę jako strażnik w zakładach cukierniczych, a Romualda przy myciu wagonów. Po kilku latach mieszkali już w ładnym piętrowym domu, który wzięli na raty, a w garażu stał piękny mercedes. Dzieci Wala i Gala rosły, obie ukończyły koledze, jedna o profilu handlowym, a druga międzynarodowego transportu lotniczego. Obecnie podobno ta organizacja została zlikwidowana i Wala przeszła na rentę jako bezrobotna, otrzymując po 350 dolarów miesięcznie. Już ponad dziesięć lat minęło od śmierci Iwana Iwanowicza. Romualda żyje do dziś w Chicago, zamieniła dom na inny, położony bliżej centrum. Czterokrotnie przylatywała do Związku Radzieckiego z córkami i wnukami, dwa razy już latał wnuk Witalij do swej babci, a obecnie (25 stycznia 1991 roku) poleciała do babci starsza wnuczka Irena, wraz z mężem i starszym synem Olegiem. Wszystkie te wizyty opłaca ze swych środków babcia, które zarobiła kiedyś myjąc wagony. Romualda jeszcze dziś wygląda nieźle, ma już 87 lat, ale daj jej Boże jeszcze długie lata. W 1905 roku rodzina Franciszka Zagórskiego powiększyła się jeszcze o jedną osobę, urodziła się córka, którą ochrzcili imieniem Gertruda. Gierusia, tak jak wszystkie jej starsze siostry za wyjątkiem Martyny, rosła i uczyła się w warunkach domowych, rodzice nie posłali jej do szkoły. Dzieci rosły, a matka zaczęła coraz częściej wraz z ojcem wyjeżdżać na targi z towarem - wyrobami wędliniarskimi, a w domu wszystko obowiązane były robić dzieci. Dwunastoletnia Adela traktowana była już prawie jako dorosła, ale najważniejszą pracą było nadal niańczenie młodszych sióstr. Życie Gertrudy ułożyło się zdecydowanie gorzej niż Romuałdy. Wkrótce po zamążpójściu Romuałdy, Gertruda poznała jakiegoś wojskowego. Ojciec nie zezwolił jej na wyjście za niego za mąż, ale nie wiem z jakiego powodu. Jednak miłość jest miłością. Młoda para postanowiła w tajemnicy wyjechać z Gródka, wbrew woli ojca. Jak zdecydowali, tak zrobili. A po kilku miesiącach Gierusia wróciła do domu, bez męża. Jak ojciec zareagował na to nie wiem, żadna ze starszych sióstr o tym nie opowiadała. Gdy już dorosłem nie 338 Bolesław Zagórski interesowałem się tą sprawą, nie wypytywałem też o to żadnej z sióstr. Jak pamiętam, w chwili gdy Gierusia wychodziła za mąż, miałem sześć lub siedem lat. Jej narzeczony pochodził ze wsi Bałaniery, odległej od Gródka o 12 km, nazywał się Marian Zborowski. Był on wdowcem, miał czterech synów, z których najstarszy, Bronisław, miał już 10-11 lat. Marian Zborowski był o wiele starszy od Gierusi, był dobrym gospodarzem, miał ładne gospodarstwa, lubił trzymać młode konie, w wieku od półtora roku do trzech lat, a następnie je zmieniał. Dzieci nie mieli, a ściślej Gierusia zaszła w ciążę, ale w tym czasie robili remont domu i podniosła ona ciężki ceber z gliną, co stało się przyczyną poronienia i choroby. Więcej już w ciążę nie zaszła. Żyli w rodzinie w przyjaźni i spokoju, chłopcy dorastali, i stawali się dobrymi pomocnikami w gospodarstwie. Tak żyli oni w Bałanierach do 1936 roku. W 1936 roku rozpoczęło się wysiedlanie Polaków z zachodniej części Ukrainy do wschodniej jej części, a konkretniej przesiedlono z obwodu Win-nickiego (w tym czasie obecny obwód chmielnicki wchodził w skład obwodu winnickiego) do obwodu donieckiego. Tu właśnie przesiedlona została także rodzina Zborowskich. Po kilku latach Marian Zborowski zachorował i umarł. Gertruda została wdową. W 1939 roku wyszła ona za mąż za Iwana Głuszczenko, a po ślubie w Urzędzie Stanu Cywilnego przyjęła nazwisko Głuszczenko. Postanowili oni wyjechać z obwodu donieckiego do Kazachstanu, do tego rejonu, gdzie zostały wysłane w 1936 roku jej młodsze siostry Agnieszka, Antonina, Maria i ja z matką. Podjęli pracę we wsi Pietrowka w rejonie astrachańskim. Wybuchła wojna i Iwana Głuszczenko zabrali do armii, a Gierusia od razu postanowiła powrócić do obwodu donieckiego, który nie był jeszcze zajęty przez Niemców. Zamieszkiwała tam przez cały okres okupacji. Po wojnie zdecydowała się powrócić w rodzinne okolice, do Gródka, gdzie mieszkała u sióstr lub u kuzynek, na przemian u tej czy innej, własnego mieszkania nie miała. W miasteczku Gródek wśród mieszkańców ponad 50% było Polakami, a na cmentarzu zbudowany został niewielki kościół. Nabożeństwa odprawiał przyjeżdżający w tym celu ksiądz z Litwy, a później uzyskano prawo stałego pobytu księdza w Gródku. Gierusia zaczęła coraz częściej chodzić do kościoła i wkrótce bądź pod wpływem rodziny, bądź z osobistego przekonania przyjęła w kościele ślub pozostawania w stanie wolnym, czyli jak to mówiły po polsku siostry „przyjęła śluby czystości". Znaczy to po prostu, że przysięgła, iż do końca swego życia nie będzie więcej spać z mężczyzną. Niedługo potem wrócił z armi Iwan Głuszczenko, który przeżył, ale Gierusia już go nie przyjęła, pozostała wierna ślubowi czystości. I tak żyła ona samotnie do końca swych dni. W 1946 roku do Gródka powróciła siostra Bronisława, której za pośrednictwem rejonowych organów udało się odzyskać dom, w którym mieszkali rodzi- Bolesław Zagórski 339 ce jej męża Tadeusza Cisielskiego, a także on sam w okresie młodości. Otrzymała połowę tego domu, a drugą jego połowę zajęła matka (świekra). Bronisława miała dwoje dzieci, które po dojściu do pełnoletności założyły własne rodziny i wyprowadziły się od matki. Bronisława została w mieszkaniu sama i wówczas osiedliła się u niej Gierusia. Mieszkała tam ona do ostatnich dni życia. Zmarła 25 stycznia 1991 roku w 85 roku życia. Nazwiska Głuszczenko używała do końca. Dwa lata po Gertrudzie urodziła się Agnieszka, którą w rodzinie nazywaliśmy Jagusią. Rodzina powiększała się, liczyła już dziewięć dusz, najstarsza Adela ukończyła czternaście lat. Prawdziwych pracowników z dzieci jeszcze nie było, ale były dobre nianie, których opiece matka z pełnym zaufaniem pozostawiała niemowlęta, a sama aktywnie prowadziła wraz z ojcem domowe gospodarstwo. W obejściu prowadzone były wielkie roboty. Ojciec postanowił wybudować duży piętrowy dom, aby udowodnić swemu ojcu i bratu, że wybuduje dom lepszy niż ojcowski, w którym się urodził. Wynajął budowlańców - kamieniarzy, którzy wydobywali w kamieniołomach duże bloki piaskowca, które ojciec sam woził do domu na plac budowy, a kamieniarze obrabiali ten kamień nadając mu właściwą formę i budując ściany parteru domu. Drugim etapem pracy było przygotowanie i samodzielne wypalenie cegły. Najpierw został przygotowany plac do produkcji surowej cegły. Materiał na nią, glinę i piasek, kopano na miejscu. Następnie został zbudowany piec do wypału cegieł, a sam proces wypalania ojciec wykonał sam, bowiem wymagał on dokładności i ojciec bał się powierzyć go komuś innemu. Matka coraz bardziej zajmowała się handlem. W centrum miasteczka Gródek było dużo kiosków, które nazywano ladami. Należały one do prywatnych rzeźników, każdy z nich miał własną ladę. Pamiętam, że stało ich obok siebie ponad dziesięć, a jedna z nich była własnością ojca. Jeżeli był towar na sprzedaż, matka od rana do wieczora przebywała w swojej ladzie. Zimą, w mroźne dni, trzeba było także handlować, a lady nie były ogrzewane, dlatego też każdy sprzedawca stawiał na podłodze między nogami w charakterze małego piecyka, garnek napełniony płonącymi węglami drzewnymi, które przez cały czas się tliły ogrzewając siedzącego, a właściwie siedzącą nad nim, bo sprzedawały głównie kobiety. Im było tym trudniej ze względu na panujące obyczaje, które powodowały, że kobiety wstydziły się zakładać spodnie, lub choćby ciepłe kobiece majtki tzw. pantalony. Najdłuższa nawet koszula i spódnica, czy suknia, nie były w stanie ogrzać zimą kobiety. Dlatego też liczne kobiety przeziębiały się, przeziębiła się także moja matka, która zaziębiła sobie pęcherz, co skróciło jej życie o parędziesiąt lat. W ostatnich latach swego życia wielokrotnie w ciągu nocy musiała korzystać z toalety. Jeżeli nie było czym handlować w kiosku, matka zajmowała się inną robotą. Była ona dobrą krawcową i wszystko co należało uszyć dla dzieci i dla niej, szyła sama, poza mężowskimi garniturami i jego wierzchnią odzieżą. 340 Bolesław Zagórski W miarę tego jak rosły i dorastały starsze siostry, nakładano na nie coraz więcej obowiązków domowych. Były one obowiązane robić wszystko: kopać, sadzić i pielić ogród, gotować, prać, cerować i szyć. Nie przypominam sobie, by któraś z mych sióstr nie umiała szyć i być krawcową, a i ja sam niemało nauczyłem się w tym zakresie. Zapamiętałem jednak dobrze jeszcze jeden rodzaj pracy - to żniwa i młócenie snopów. Żęcie żyta i pszenicy, to było kobiece zajęcie, żęto sierpami, a kosą koszono kultury niskorosnące - jęczmień, owies, soczewicę, proso także żęto sierpem. Bardzo dobrze zapamiętałem tę pracę, w miarę swych możliwości także w nich uczestniczyłem. Nie wiem, kto wcześniej młócił snopy, ale za mojej pamięci robiły to Jagusia i Antonina, chociaż młóckę zaliczano do zajęć męskich. Snopy młócono cepami. Przez cały dzień ze stodoły słychać było dźwięki cepów, a pod wieczór dziewczęta wracały do domu, myły się, stroiły i szły na zabawę albo spotykały się z chłopcami w domu. Jagusia wyszła za mąż za Bronisława Iwanowicza Sukalskiego. Był to silny chłop dwumetrowego wzrostu, nieco rudawy, pracował jako ładowacz na stacji Wiktoria, był specjalistą od cięcia desek wzdłużną piłą. Przecież wówczas nie było pił tartacznych, wszelkie kłody dowolnego rodzaju i grubości drzewa obrabiano na belki lub deski tylko ręcznie. Bronisław był zawsze traczem górnym, do czego potrzebna była wprawa i siła fizyczna, aby równomiernie ciągnąć do góry dwumetrową piłę wzdłużną, a jeśli było zamówienie np. na czterdziestkę, to rzeczywiście deska musiała być gruba na czterdzieści milimetrów. Pamiętam, że pewnego razu zostałem poproszony, aby pomóc im w posadzeniu kartofli, Bronisław dostał zagon wzdłuż linii kolejowej, do którego trzeba było iść dwa kilometry. Przygotowali pełny duży worek sadzeniaków. Myślałem, że zawieziemy te kartofle na taczce, ale Bronisław nie chciał. My z siostrą wzięliśmy wiadra, łopaty, siatkę, a Bronisław podszedł do worka, wziął, a raczej objął w środku obiema rękami i lekko zarzucił sobie na ramię, jakby było w nim nie więcej jak dwadzieścia kilogramów. W ten sposób szliśmy i przez całą drogę on ani razu nie odpoczywał. Jagusia też nie ustępowała Bronisławowi siłą, najwyraźniej cep, którym młóciła i maszynka do mielenia mięsa No 8, którą mieliła mięso na kiełbasy, tak rozwinęły jej mięśnie, że siłą rąk nie ustępowała silnemu mężczyźnie. Dawniej było przyjęte, że wieczorem, szczególnie w soboty i niedziele, do dziewcząt przychodzili kawalerowie do domu, zdarzało się, że przychodziło ich kilku. Organizowali różne zabawy, a czasami próbowali siłę swych rąk, przeciągając rzemień lub zmagając się kto komu wyrwie z ręki chustkę do nosa. Często przychodził do nas stryjeczny brat Bronisław Zagórski, syn Iwana, chłop silny, pleczasty, wysoki na jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów. Trwały więc te gry, zabawy, walka o chusteczkę. Bronisławowi zachciało się wypróbować siły siostrzyczki Jagusi. Każde z nich chwyciło prawą ręką chusteczkę, arbiter sprawdził czy dobrze ją trzymają i prawidłowo siedzą. Po danej komendzie Bolesław Zagórski 341 zaczęli coraz silniej naprężać ręce, w których trzymają chustkę, ręce naprężają się jeszcze bardziej, z wysiłku przeciwnicy podnoszą się z miejsc i zaczynają trząść im się głowy. Siły były równe, ale chusteczka nie wytrzymała i przedarła się na pół, a w tym samym momencie ściśnięty kułak Bronisława znajdował się naprzeciw jego nosa. Pięść ze strzępem chustki zadziałała jak naciągnięta i puszczona sprężyna, a własny kułak Bronisława ugodził go w nos z taką siłą, że bryznęła z niego krew. Po tym zdarzeniu nie było chętnych do przeciągania chusteczki z Jagusią, by nie wystawiać na drwiny swej siły i narażać na szwank męskiej dumy. Jagusia ukończyła dwadzieścia dwa lata, nie było żadnej starszej od niej na korycie, a Bronisław Sukalski postanowił nie przegapić chwili, aby ktoś inny go nie ubiegł i przysłał o nią swatów. A co oznaczało powiedzenie, że „żadnej starszej od niej na korycie nie było"? Obowiązywało niepisane prawo - jeśli w rodzinie były dwie lub więcej pełnoletnich dziewcząt, to najstarsza „była na korycie". A nasz ojciec wprowadził twardy domowy przepis, który stanowił, że jeśli w rodzinie najstarsza córka była jeszcze panną, wysyłanie swatów do młodszej było nieskuteczne. A w danej chwili Jagusia była na korycie, ukończyła ona 22 lata, Antonina miała zaś 20 lat. Obydwie były najsilniejszymi robotnicami w gospodarstwie, właściwie to one młóciły całe zboże zgromadzone w stodole. Także trzecia dziewczyna była już w pełni dojrzała - Bronisława, której szedł już osiemnasty rok. Starsze siostry często się na nią złościły, bo często skarżyła się ona na ból głowy. Jagusia z Antoniną cały dzień młócą w stodole, a Bronisława przewiązuje głowę opaską, jak to zwykle przewiązują kobiety głowy od bólu, siedzi w pokoju i coś tam wyszywa dla siebie lub sióstr, albo jeszcze dla kogoś. Ale głównie dlatego, że ona siedzi w czystym pokoju i sama czysta, a Jagusia i Antonina przychodzą wieczorem do domu umorusowane niczym czorty, tylko zęby i oczy im się świecą. Nadszedł czas by się umyć. A zdarzało się i tak, zwłaszcza w sobotę, że tylko ściemniło się na dworzu, a już przyszli chłopcy i stukają w drzwi. Dziewczęta nie zdążyły się jeszcze umyć z tego pyłu, a w dodatku często w kłosach zdarzała się śnieć. Była to zaraza roślin, która miała taki skutek, że zaatakowane nią ziarna kłosa przekształcały się w prawdziwą sadzę. Ale za to Bronisława już czyściutka i wystrojona jako pierwsza wita chłopców, otwiera drzwi i mówi „proszę". Dlatego właśnie często słyszałem wymówki obydwu sióstr - „do roboty, to ty słaba, a do chłopców, to ty pierwsza biegniesz". Swaci przysłani przez Bronisława Sukalskiego za pierwszym razem nie dogadali się z ojcem, zażądali oni, aby w charakterze posagu ojciec wydzielił nie mniej niż 0,5 ha gruntu. Ojciec odmówił. Całej ziemi miał on dwa i pół hektara ziemi, a w rodzinie było nas jeszcze, poza Jagusią, sześć osób. Gdy swaci uporczywie obstawali przy tym, by ojciec oddał córce w posagu 0,5 ha 342 Bolesław Zagórski ziemi, to ojciec ironicznie odpowiedział, że da pełny worek ziemi i jeszcze w dodatku dwa worki nawozu. Obrażeni swaci opuścili dom, a młodzi byli rozczarowani, jednak Jagusia nie miała zamiaru powtórzyć sposobu, w jaki wyszła za mąż Gierusia, była ona bardzo oddana swemu domowi, swoim rodzicom i całej rodzinie. Również Bronisław został wychowany w porządnej rodzinie. Dysponował on przepięknym głosem i był stałym członkiem chóru kościelnego. Młodzi nie martwili się jednak długo, w następną niedzielę znowu przyszli ci sami swaci i wyswatali Jagusię bez posagu w gruncie. Ślub i wesele odbyły się jesienią 1929 roku. Jagusia przeprowadziła się do Sukalskich. W ich rodzinie było czworo dzieci i dwoje rodziców, Jagusia przyszła więc do ich domu już jako siódma. Wszyscy byli dorośli, dom był niewielki i dlatego młodzi postanowili rozpocząć swój miesiąc miodowy od rozpoczęcia budowy nowego domu. Rodzice wydzielili Bronisławowi działkę ziemi i od razu podjęta została budowa. Na szczęście jesień była ciepła i długa, więc do początków zimy ściany zostały postawione i nakryte dachem, a następnego lata dom został w pełni ukończony. Pierwszy syn Władysław urodził się już w nowym domu w 1930 roku. Jednak niedługo przyszło im mieszkać w swoim domu, który został skąpany potem nowożeńców. Pracowali oni dzień i noc, aby zapewnić sobie dostatnie warunki bytowe. Jesienią 1936 roku ich rodzina, wraz z licznymi innymi polskimi rodzinami, została wysłana do Kazachstanu. Znaleźli się oni w kołchozie Iliriskim w rejonie Akmolińskim. Bronisław pracował w charakterze agronoma, a Jagusia w piekarni. W rodzinie przyszło na świat sześcioro dzieci - Władysław, Faustyn, Walentyna, Maria i Stanisław. Wszystkie dzieci były rosłe i krzepkie, a obecnie te dzieci mają już swoje dzieci, takie same rosłe i silne. Władysław pracował w sowchozie jako mechanik, Faustyn jest z zawodu matematykiem i pracuje jako dyrektor technikum sowchozowego, Walentyna pięknie śpiewa i gra na bajanie, uczestniczy w pracach o charakterze kultury masowej, Maria jest także z wykształcenia matematyczką, wykłada matematykę w szkole średniej, Stanisław pracuje jako elektrospawacz. Bronisław zmarł jeszcze w 1970 roku na raka żołądka. Przez zapomnienie pominąłem Oktawiana, który był trzecim synem. Pracował on w Ilince jako oborowy. Zginął w wypadku w 1964 roku - jechał motocyklem wraz z pasażerem, upadli i zadławił się fajką. W 1909 roku urodziła się jeszcze jedna córka, której rodzice dali na chrzcie imię Tania. Antonina wychowała się w rodzinie tak jak wszystkie starsze siostry i braciszek. Czterdziestopięcioletni ojciec był w rozkwicie swych sił. W tym okresie w gospodarstwie były już dwie pary koni, które były racjonalnie wykorzystywane do codziennych prac. Iwan miał już jedenaście lat i stał się dla ojca rzeczywistym pomocnikiem. Budowa domu zbliżała się do końca, cieśle robili dach, a niżej, na parterze, trwały już prace wykończeniowe. Do wszystkich tych prac potrzebni byli dobrzy fachowcy, których pracę należało Bolesław Zagórski 343 naprawdę dobrze opłacać, a więc potrzebne były pieniądze. Dzieci coraz bardziej dorastały, z każdym rokiem stawały się coraz lepszymi pomocnikami w gospodarstwie domowym, a więc można było teraz rozszerzyć asortyment i zwiększyć produkcję mięsnych wyrobów. Jedną parę koni, która obsługiwała gospodarstwo domowe - produkcję cegły, transport drewna, wody i innych materiałów budowlanych niezbędnych do ukończenia budowy domu, pracował w miarę swoich możliwości Iwan, a te prace, których nie był on w stanie wykonać, prowadzili robotnicy, którzy produkowali cegłę i budowali dom. Drugą parą koni, które traktowane były jako wyjazdowe, ojciec i matka jeździli na targi niczym według grafiku. W poniedziałek do Kuźmina, we wtorek do Frampola, w czwartek do Kupina, a w niedzielę targ był w Gródku. W dni targowe ojciec z matką jeszcze przed wschodem słońca wyjeżdżali z domu ze skrzynkami lub beczkami, w których starannie była ułożona kiełbasa wędzona w dwóch - trzech rodzajach (pamiętam, że były takie nazwy jak „krakowska", „warszawska"), pasztetowa, salceson, towarowa słonina, a nawet kaszanka. Towarową słoniną nazywano taką, która nie była grubsza niż na dwa - trzy palce, była to słonina od świni nie starszej niż dziewięć miesięcy. W warsztacie, gdzie rozbierane były świńskie tusze, wmurowany był wielki kocioł, w którym znajdował się wrzątek. Zaszlachtowany prosiak zawieszany był na haku, a następnie sparzany wrzątkiem i czyszczony w takiej wiszącej pozycji. Nawet szczecina rosnąca na grzbiecie wieprzka była dokładnie usuwana, wiązana w pączki i sprzedawana na targu. Kupowano ją do wyrobu szczotek odzieżowych, a szewcy do zaprawiania dratwy. Na końcu ściągano z wiszącej tuszy dwie połówki słoniny, z których jedna była zwijana jakby w rulon i umieszczana w kotle z wrzącym roztworem solnym (rapa), w którym były wszystkie niezbędne przyprawy (liść laurowy, goździki, wonny pieprz). W kotle, a raczej w gotującym się roztworze, słonina trzymana była przez trzydzieści minut, a następnie ten połeć (zwany tak zapewne dlatego, że była to połówka słoniny zdjętej z wieprzka) rozciągali na blacie warsztatu, posypywali nieco z wierzchu solą z przyprawami korzennymi. Tak samo postępowano z pozostałym połciem słoniny. Tak przygotowana słonina nazywała się właśnie towarową. Wraz ze wschodem słońca na rynku zaczynał się ożywiony ruch, coraz więcej ludzi przybywało z okolicy. Niektórzy z towarem, inni za towarem, tacy, którzy sprzedawali, i ci, którzy chcieli kupić. Czegóż to nie było na tych targach, poczynając od zabawek dla dzieci, a na kosztownych rzeczach kończąc! Piszę o tym nie dlatego, że słyszałem, ale jako naoczny świadek. Gdy miałem sześć - siedem lat, rodzice zaczęli zabierać mnie na targi. Z jakąż radością jechałem z nimi! Było to dla mnie wielkie święto, starałem się rodzicom w czymś pomóc, a to mamie pomagałem w sprzedaży, a to podsy-pywałem koniom owsa. Handel przebiegał żywo. Matka handlowała swymi produktami mięsnymi, a ojciec od razu udawał się na zakupy. Musiał kupić 344 Bolesław Zagórski dobrego wieprzka, lub dwa mniejsze na bieżący ubój, trzeba też było kupić dwadzieścia lub trzydzieści kilogramów mięsa wołowego. Aby kiełbasa była smaczna, do wieprzowiny trzeba było dodać określoną ilość wołowiny. Na targu obowiązywał określony porządek. Na ogrodzeniu placu targowego wisiały tabliczki wskazujące, gdzie winni ustawiać się handlarze z różnymi rodzajami towarów, a w rzeczywistości i tak każdy z nich znał własne miejsce, stał już na nim dziesiątki razy, a jeśli ktoś tego nie wiedział, to starosta targu wskazywał mu, gdzie może stanąć ze swym towarem. Po obiedzie, pod wieczór, ruch na bazarze zamierał. Handlujący pieszo, wierzchem na koniach lub bryczką powoli opuszczali plac targowy. Nazajutrz, po odbyciu targu, rozpoczynano od nowa wszystkie prace, związane z przygotowaniem wyrobów mięsnych na kolejny targ i tak to trwało przez cały czas, zimą i latem. Ale latem były jeszcze dodatkowe zajęcia związane z pracami polowymi i w ogrodzie. W takich warunkach rosły i wychowywały się dzieci, od najmłodszych lat wychowanie zaczynało się od pracy i zabawy lalkami do jakiejś ciężkiej roboty fizycznej. Praca była zawsze, nawet dla małych dzieci. Trzeba było czyścić czosnek i tłuc go w moździerzu, co robili sześcio - i siedmiolatkowie, a starsze dziewięcio - i dziesięciolatkowie musiały myć i czyścić (szlamować) jelita. Wszystkie kiszki, także grube, trzeba było doprowadzić do stanu, w jakim mogły być użytkowane. Najpierw należało usunąć z nich całą zawartość, następnie wywrócić na drugą stronę i specjalną deseczką z twardego drewna - grabu lub jesionu - stanowiącą rodzaj drewnianego noża, który nazywano szlamówką, czyścić, a raczej skrobać na stole kiszki, aby usunąć ich naskórek wewnętrzny. Po tym zabiegu kiszka robiła się niemal przeźroczysta. Następnie była jeszcze raz myta w zimnej wodzie i wywracana ponownie na druga stronę i wtedy była już nazywana nie kiszką, a kiełbaśnicą. W taki oto sposób w rodzinie funkcjonującej w takich warunkach bytowych, robota zawsze znalazła się dla wszystkich, od maleńkich piastunek po osoby dorosłe. W taki sposób rosła i wychowywana była Antonina, a gdy dorosła, była silna fizycznie, prawie nie ustępowała pod tym względem starszej siostrze Jagusi. To ich powinnością, jak już pisałem, stała się robota tak męska, jak młócenie zboża. Wyszła za mąż w wieku dwudziestu dwu lat, zgodnie z niepisanym prawem ustanowionym przez ojca, za Aleksieja Iwanowicza Maleckiego. Aleksiej (nazywany Alezij) był wdowcem, jego pierwsza żona zmarła na gruźlicę wkrótce po ślubie, dzieci nie mieli. Rodzina Jana Maleckiego cieszyła się wśród mieszkańców Gródka dużym szacunkiem. Jan Malecki, jak go pamiętam, był mistrzem snycerki w drewnie, robił piękne szkatułki i sprzęty, był znakomitym stolarzem. Wówczas bywali tacy mistrzowie. Jan zawsze był dobrze ubrany, zadbany, był dobrym gospodarzem, gdy wyjeżdżał końmi z obejścia, konie w uprzęży aż świeciły, były wyczyszczone, syte, aż blask od nich bił. Jego Bolesław Zagórski 345 rodzina mieszkała w centrum Gródka, gdzie Jan wybudował przyzwoity, ceglany dom. Dzieci wychowywał nie tylko na pracowitych, ale także piśmiennych. Gdy więc Aleksiej postanowił ożenić się z Antoniną Zagórską i przysłał swaty, ojciec nie sprzeciwiał się, zresztą swaci nie domagali się żadnego posagu. Ojciec wyprawił huczne wesele, grała orkiestra dęta, która z towarzyszeniem marsza odprowadzała nowożeńców do ślubu kościelnego, a także witała ich po powrocie z kościoła. Franciszek i Jan Malecki znali się od dawna. Franciszek był starszy o kilka lat, ale oni zawsze jak by współzawodniczyli ze sobą - czyje konie będą ładniejsze, czyj szaraban strojniejszy, kto wybuduje piękniejszy dom. A teraz, przed weselem, każdy z nich starał się ładniej ustroić swoje konie, by wieźć młodych do ślubu. Ustalili, że jako pierwszy będzie jechał do ślubu z młodymi Jan Malecki, ojciec narzeczonego, a za nim jako drugi Franciszek Zagórski, ojciec panny młodej, który powiezie drużbów, a następnie pozostali jadący do kościoła. Na podwórzu zebrało się co najmniej dziesięć par koni w ustrojonej uprzęży z dzwoneczkami na szyjach. Pierwsza, w takt marsza granego przez orkiestrę, wyjechała para koni Jana Maleckiego, a następnie Franciszka Zagórskiego i innych. Konie, udekorowane różnokolorowymi wstęgami, mknęły raźno rysią do samego kościoła i podobnie w drodze powrotnej, witani w domu przez orkiestrę. Swatowie Franciszek i Jan byli zadowoleni, szanowali się wzajemnie, a ich przyjaźń i dobre między nimi stosunki trwały do końca ich życia. Niestety jednak Jan Malecki nie umarł własną śmiercią, a został aresztowany w 1937 roku już w Kazachstanie i rozstrzelany jako „wróg ludu". Dom Maleckich został podzielony na dwie połowy - jedną zajmował Aleksiej z Antoniną, w drugiej mieszkała rodzina Jana z dziećmi Leonidem, Heleną, Eugeniuszem i Stanisławem. Ślub Aleksieja z Antoniną odbył się jesienią 1931 roku. Aleksiej był doskonałym mistrzem szewskiego fachu, z jego rąk wychodziło damskie obuwie lub buty męskie takiej jakości i elegancji, że jeszcze dziś nie ustępowałyby żadnej parze obuwia importowanego. W tamtym czasie prowadzona była kampania dobrowolno - przymusowej kolektywizacji i Aleksiej poszedł do pracy na roboczogodziny jako buchalter w kołchozie i pracował w tym charakterze do 1936 roku, do wysiedlenia do Kazachstanu. Ojciec Aleksieja, Jan Malecki, mieszkający w drugiej, dużej części domu składającej się z trzech dużych pokojów, nie pomieszkał już długo w tym mieszkaniu. Spodobało się ono Sorokinowi, naczelnikowi NKWD, i w 1933 roku Jana Maleckiego „wozwieli w rang", czyli awansowali do „godności" kułaka, obłożyli nadmiernymi podatkami, a następnie wygnali z domu. Jego rodzina zamieszkała wówczas u siostry Jana, mieszkającej w sąsiedztwie, a na swoim siedlisku Jan zbudował niewielki domek o charakterze prowizorki. I tam jednak odnalazł go zły los. W 1936 roku, w czasie masowych wysiedleń Polaków z Ukrainy do Kazachstanu, rodzina Maleckich została przesiedlona do wsi Łozowoje w akmolińskim obwodzie, która w tym czasie zwała się punktem No 346 Bolesław Zagórski 13. Latem 1937 roku Jana Maleckiego aresztowano. Pewnego ranka obudziliśmy się i usłyszeliśmy straszną nowinę o tym, że w nocy był we wsi „czornyj woron"* i aresztowano czterech mężczyzn, w tym Jana Maleckiego. Jeden z aresztowanych powrócił po kilku dniach. Celowo nie podaję jego nazwiska. Był to uczestnik spotkań i dysput tej czwórki, a więc donosiciel. Zbierali się oni wieczorami, o czymś tam dyskutowali, a zdrajca wszystko szpiegował, potem dodawał co nieco od siebie i informował NKWD. Ale żeby nie dekonspirować go jako wywiadowcę, aresztowano go wraz z trzema innymi uczestnikami spotkań, a następnie po kilku dniach zwolniono. Nie zarzekam się, że to rzeczywista prawda, ale słyszałem od wielu osób, że sprzedajna kreatura - agent NKWD - za każdego sprzedanego otrzymywał od organów NKWD po dwieście pięćdziesiąt rubli. Jan Malecki nie powrócił do domu po aresztowaniu, został bez śledztwa i sądu zagnany gdzieś daleko do obozów GUŁAG-u, gdzie zginął. Dopiero po śmierci „wielkiego wodza", po XX Zjeździe KPZR, organy NKWD w odpowiedzi na listy dzieci zaginionego, Leonida i pozostałych, poinformowały, że Iwan Malecki zmarł w obozie i wskazały miejsce i czas śmierci. Został on rozstrzelany w Akmolińsku. Został pośmiertnie zrehabilitowany. We wrześniu 1936 roku rodzina Aleksieja i Antoniny Maleckich została wysiedlona do Kazachstanu, do wsi Łozowoje w nowo-czerkaskim rejonie. Spośród specprzesiedleńców jesienią 1936 roku utworzono w posiołku Łozowoje (punkt No 13) kołchoz im. Kirowa. Dlaczego wieś Łozowoje nazywano początkowo „punkt No 13"? Pierwsi osiedleńcy przybyli tutaj wiosną 1936 roku z obwodu nowogródz-ko-wołyńskiego, których losom przypadło w udziale jeszcze więcej nieszczęść. W miejscu, gdzie została zbudowana później wieś, był wówczas tylko zakopany w ziemię słup z tabliczką z napisem „punkt No 13", a obok stały zbudowane z jakichś desek dwa baraki - jeden dla kobiet z dziećmi, a drugi dla wszystkich pozostałych. Pierwsi kolonizatorzy tych ugorów musieli w okresie lata wybudować kilka dziesiątków domów dla siebie i dla tych specprzesiedleńców, którzy przyjadą, a raczej zostaną przywiezieni jesienią. Lato 1936 roku było upalne i suche, temperatura powietrza sięgała czterdziestu i więcej stopni ciepła. W barakach było nie do zniesienia gorąco i duszno. Wśród dzieci wybuchła epidemia dyzenterii, szkarlatyny, a nikt nie zatroszczył się o jej zwalczanie. Do najbliższego szpitala wiejskiego we wsi Nowo-Czer-kask było 20 kilometrów, nie było żadnego transportu, a pieszo nie wolno było iść bez przepustki z komendantury. Zaś Centralna Komendantura znajdowała się we wsi Nowoiszimka (osiedle No 29), zbudowanej jeszcze w latach 1929-1930 przez zesłanych tu z Syberii i Zabajkala kułaków, do której było 50 kilometrów. czornyj woron (ros.) - dosł. czarny kruk, karetka więzienna Bolesław Zagórski 347 W posiołku zaczęły masowo wymierać dzieci, przede wszystkim umierały te w wieku od jednego roku do siedmiu lat. Do chwili naszego przywiezienia do Łozowoje, a przybyliśmy tam 22 września, w przeciągu czterech letnich miesięcy zmarło 68 dzieci, to było straszne! Wczesną jesienią, w końcu sierpnia - w początkach września przybyła druga partia specprzesiedleńców z obwodu winnickiego i chmielnickiego. Nasz gród-kowski rejon należał wówczas do obwodu winnickiego. W rodzinie Aleksieja Maleckiego w 1936 roku było już troje dzieci: Leokadia, Halina i Walenty, który był wówczas niemowlęciem przy piersi. W trakcie organizacji kołchozu zaproponowano Aleksiejowi funkcję buchaltera kołchozu i na tym stanowisku pracował on do końca swego życia, które jednak nie było długie. Jesienią 1948 roku wyjechał on w delegację objeżdżając kołchozy rejonu w celu uzgodnienia rachunków z mającymi debet oraz kredytobiorcami. Po kilku dniach od powrotu z delegacji zachorował na tyfus, a po tygodniu pochowaliśmy go. W tymże 1948 roku rząd ZSRR postanowił zwolnić specprzesiedleńców z zakazu swobodnego przemieszczania się (komendanturskogo reżima) i udzielił Polakom i Niemcom, zesłanym do Kazachstanu w 1936 roku, praw obywatelskich. Ogarnęła nas wszystkich wielka radość. Po dwunastu prawie latach niemal obozowego reżymu, ludzie uzyskali wolność, mogli wyjść ze wsi bez zgody komendanta, mogli gdzieś pojechać. Moja siostra Antonina, po pochowaniu męża Aleksieja, postanowiła wyjechać w rodzinne strony, do Gródka. Będąc żoną buchaltera, pod pozorem wszelkich przyczyn nie podejmowała pracy w kołchozie, zasłaniała się zaświadczeniami o chorobie i nie wypracowywała minimalnej ilości roboczodni, a przecież w tym okresie zgodnie z ustawą o organizacjach spółdzielczości rolniczej (sielchozartielach) każdy zdolny do pracy kołchoźnik - mężczyzna winien mieć w ciągu roku wypracowanych nie mniej niż 120 roboczodni, a kobieta - nie mniej niż 80 roboczodni. Wobec kołchoźników, którzy nie wypracowywali określonego minimum dni pracy, szczególnie wobec kołchoźników należących do kasty specprzesiedleńców stosowane były surowe środki karne, do sprawy sądowej włącznie, a po wyroku sądowym musieli oni pracować przymusowo, a z ich zarobku ściągano jako karę do 25 procent wypracowanych dni roboczych. Sąsiadki nie okazały Antoninie współczucia i życzliwości po śmierci jej męża, lecz przeciwnie, ze wzgardą spoglądały na nią, czysto ubraną. Ta życiowa droga, którą Antonina zdążała przez 12 lat życia w Kazachstanie, została już dla niej zamknięta. Pozostało jej albo wprząc się w prawdziwą robotę kołchozową, a więc zostać dojarką lub świniarką, czy zajmować się cielakami, a w każdej sytuacji sąsiadki będą ją kłuć w oczy, że przyszła krycha na Matycha, albo wyjechać na zawsze z Kazachstanu. Antonina zdecydowała się na to drugie wyjście i postanowiła wyjechać. Zaczęła wyprzedawać swoje gospodarstwo, sprzedała dwie krowy, dwa cielaki, wirówkę do mleka, ziarno, 348 Bolesław Zagórski które zostało jeszcze z zeszłorocznych zbiorów oraz zbiorów tegorocznych, a także wszelkie inne rzeczy. Utargowała z pół worka pieniędzy i wyjechała. Zresztą początki po wyjeździe były udane. Po ukazaniu się prawa o uwolnieniu specprzesiedleńców z zakazu przemieszczania sie, na Ukrainę pociągnął cały sznur ludzi, szczególnie wczesną wiosną 1949 roku. Z niektórych rejonów obwodu kokczetawskiego ludzie zaczęli wyjeżdżać dziesiątkami, setkami rodzin, a nawet całymi kołchozami. Miejscowe organy władzy szybko zastosowały środki, aby powstrzymać takie zjawiska. Szybko został wydany nowy przepis, zgodnie z którym na tych Polaków i Niemców, którzy nie zdążyli wyjechać nałożono nowe pęta, z bardziej wytrzymałego metalu. Przebywaliśmy w nich jeszcze przez osiem lat, do lata 1957 roku. Na Ukrainie, w Gródku, Antonina urządziła się u starszej siostry Wiery. Wydzielili jej działkę ziemi na skraju miasta, gdzie wybudowała niewielki dom, w którym mieszkała do 1963 roku. Jej troje dzieci założyło własne rodziny. Leokadia wyszła za mąż za wojskowego, mieszkając w mieście Żmierynka. Tania była zamężna z Władimirem Kuczerenko, pracowała w Gródku jako sprzedawczyni w dziale jubilerskim. Zmarła w 1989 roku. Walenty sprzedał dom po śmierci matki w 1969 roku i wyjechał do obwodu donieckiego. Jako dziewiąte dziecko w rodzinie Franciszka Zagórskiego, urodziła się w 1911 roku córka, której dali na chrzcie imię Bronisława. Pod jaką gwiazdą się ona urodziła i jaki jej był sądzony los, trudno powiedzieć. Dzieciństwo jej było szczęśliwe, rosła w przyjaznym i pracowitym kręgu rodziny, niańczyła swe młodsze siostry, bo braci nie musiała, nie musiała także młócić snopów w stodole - tę pracę wykonywały starsze siostry Jagusia i Antonina. Od najmłodszych lat Bronisława pasjonowała się rękodziełem, bardzo modne było w owym czasie wyszywanie mereżką firanek, obrusów, damskiej bielizny i różnych wyrobów pamiątkowych, co było jej głównym zajęciem w młodości. W późniejszym czasie stała się domową krawcową i całe swe życie zajmowała się tym rzemiosłem. Jeszcze w 1929 roku, gdy Bronisława ukończyła osiemnaście lat, zaczęto przysyłać do niej w swaty. Jednego chłopca, Władysława Piskora, bardzo kochała i chciała za niego wyjść, ale zgodnie z ustanowionym przez ojca porządkiem wychodzenia za mąż nie było to możliwe, bo przed nią były jeszcze dwie niezamężne siostry, a na korycie była Jagusia, która wyszła za mąż w tymże 1929 roku. Na koryto weszła więc Antonina i jeszcze przez dwa lata Bronisława musiała czekać na zamążpójście, a mówiąc ściślej musiała czekać, póki Antonina nie wyszła za mąż. Jej ślub miał miejsce w 1931 roku, a więc na korycie była teraz wreszcie Bronisława, otrzymała ona teraz prawo do zamążpójścia. Władysław Piskor już się ożenił, pojawili się inni kandydaci, ale Bronisława pokochała Tadeusza Cisielskiego, kuzyna męża najstarszej siostry Adeli. A więc Bolesław Zagórski 349 Andrzej Cisielski był żonaty z Adelą, a jego kuzyn Tadeusz, syn brata Jakuba (Kuby) ożenił się z młodszą siostrą Bronisławą. Ślub odbył się w tym samym roku, co Antoniny - w 1931 roku. Bronisława przeniosła się do Cisielskich, ale nie było im dane długo tam mieszkać. Jakub Cisielski był człowiekiem o szczególnym charakterze, jak mówiono - człowiekiem z honorem, ambitnym, nie znosił, jeśli coś działo się niezgodnie z jego wolą. Jeszcze będąc chłopcem Tadeusz dostawał od ojca w skórę za nieposłuszeństwo, w szczególności za to, że nie chciał się uczyć. Ale to nic nie pomogło, Tadeusz i tak się nie uczył, rankiem wychodził z domu z książkami, niby to do szkoły, posiedział gdzieś w krzakach i wracał do domu z pustą głową, udając, że przyszedł ze szkoły. Młody Cisielski, będąc już człowiekiem żonatym, chciał pokazać, że on, jako spadkobierca, także ma prawo rozporządzać gospodarstwem, nie bał się już ojca fizycznie, był od niego dwukrotnie silniejszy. Ale nie udało mu się to z ojcem, młody Cisielski musiał ustąpić z drogi starszemu, w dodatku całkowicie, bo zmuszony był wynieść się z domu. Drugą przyczyną tego stanu rzeczy było to, że Tadeusz miał młodszego brata Franciszka, który był już dorosłym kawalerem i sprzeciw Tadeusza byłby bezskuteczny. Bronią zaczęła wówczas ze łzami w oczach prosić ojca, aby przyjął ich do siebie. Ojciec wzbraniał się początkowo, dobrze wiedząc jakie były stosunki Tadeusza z jego rodzonym ojcem, doskonale znał on cały rodowód Cisielskich z tej przyczyny, iż ożenił się z Katarzyną Balicką, która mieszkała na tej samej ulicy po sąsiedzku z nimi, dwa domy dalej. Ojciec ponadto niezbyt lubił Tadeusza, jeszcze gdy był on młodzieńcem i niemal każdego wieczora przychodził do nas, do przyszłej narzeczonej Bronisławy. Dużą rolę odegrała wtedy matka, która błagała ojca by ich przyjąć na mieszkanie. Matka kochała wszystkie swoje dzieci, nikomu nigdy nie powiedziała ostrego słowa, a jej uczucia macierzyńskie były wobec Broni tym silniejsze, że ona w dzieciństwie stale chorowała. Ojciec wreszcie się zgodził, matka go ugadała i Bronisława z Tadeuszem przenieśli się do nas. W naszej rodzinie była jeszcze jedna dziewczyna, Maria, która została na korycie. Miała ona wtedy siedemnaście lat, miała przyjaciółki, zachodzili do niej chłopcy, jak to było u nas przyjęte, chłopców zwano „kawalerami", przy czym byli to dosyć poważni kawalerowie: Gracjan Nizewicz, Władysław Kur-dziel i inni. W naszym mieszkaniu było ciasno dwu rodzinom, ukończona była dopiero czwarta część domu, gdzie my mieszkaliśmy, to znaczy połowa dolnej kondygnacji, na którą składała się sień, kuchnia, sypialnia i pokój. Z sieni wyjście było na wprost do kuchni, drzwi na lewo wiodły do pokoju, a z niego były drzwi do sypialni, skąd jeszcze jedne do kuchni. Prawa strona parteru przeznaczona została na warsztat wędliniarski. Tam rozbierane były tusze wieprzowe, tam też był wmurowany kocioł służący do przygotowania słoniny, pasztetowej i salcesonu, a w drugim pomieszczeniu była wędzarnia do wędzenia kiełbasy. 350 Bolesław Zagórski Według takiego planu został też wybudowany dom w Pietrowce, przez co wydawało mi się, że mieszkam w domu, w którym się urodziłem. Młodożeńcy zamieszkali w pokoju. Marii dostała się sypialnia, a my we troje rozmieściliśmy się w kuchni. Ojciec lubił spać na piecu, gdzie było dużo miejsca i ciepło, matka spała z Marią w sypialni, gdzie było szerokie drewniane łóżko, na którym swobodnie mogły spać dwie osoby, a ja spałem gdzie popadło, to na podłodze, to na ławie w sypialni. A gdy do Marii przychodzili chłopcy, a przychodzili oni prawie w każdą sobotę i niedzielę, to nam - ojcu z matką i mnie pozostawała tylko kuchnia i „napiec", to znaczy miejsce na piecu. Zięć Tadeusz czuł się w rodzinie Zagórskich niemal pełnoprawnym gospodarzem, był niezwykle hardy, zarozumiały, ze swym teściem rozmawiał niewiele, nie znajdowali oni wspólnego języka, w gospodarstwie w niczym nie pomagał. Pracował w stacji elektrycznej jako pomocnik maszynisty, z pracy przychodził cały usmarowany mazutem, a gdy się przebierał, rzucał umazane ubranie robocze gdzie popadło, nawet na łóżko i poduszki. Tadeusz był kapryśny jeśli chodzi o jedzenie, nie jadł tego, co było, a co gotowała matka dla całej rodziny. A nasza rodzina przeżywała już wtedy problemy ekonomiczne - miasteczko Gródek wiodło wówczas byt półmiejski, półwiejski, zamieszkiwaliśmy na terenie miasteczka, gdzie został zorganizowany kołchoz im. Marchle-wskiego. Ojciec nie chciał wstąpić do kołchozu, a w tym czasie nie zajmował się już produkcją kiełbasy i innych wyrobów, bo już mało kto hodował świnie. Stalinowska kolektywizacja rolnictwa, masowe rozkułaczanie chłopów i wysyłka ich na półwysep Kolski lub na Syberię, na Kołymę popychały kraj do masowego głodu, a w 1931 roku dał się już odczuć jego początek. Opowiem o tym później. Matka gotowała mięsne obiady tylko w niedzielę, a w dni powszednie barszcz lub kapuśniak z kwaszonej kapusty gotowane były bez mięsa, kraszone wieprzowym tłuszczem, a w post - olejem słonecznikowym. Na drugie danie była kasza gryczana lub placki, a najczęściej mamałyga z kukurydzianej mąki z wieprzowymi skwarkami, a na trzecie - woda w wiadrze. Tadeusz nie chciał jeść tego co wszyscy jedliśmy, zażądał, żeby żona gotowała dla niego osobno, co też Bronisława czyniła. Gdy matka rozpalała piec i zaczynała gotować obiad, Bronisława oddzielnie wstawiała garnuszki dla męża. Wszystko to działo się w tajemnicy przed ojcem, a matka przeciw temu nie oponowała, godziła się na wszystko, byle tylko był w rodzinie spokój i ład. Ojcu nie podobała się taka sytuacja, widział że jak Bronią przygotowywała dla Tadeusza kolację, to tak jakoś ukradkiem, Tadeusz nigdy nie siadał wraz z nami do obiadu lub kolacji, Bronią nosiła mu jedzenie do pokoju. Pewnej niedzieli przyszedł do nas ojciec Tadeusza, Jakub Cisielski. Obaj teściowie usiedli i o czymś tam rozmawiali, matka szykowała obiad. Rodzice z jakiegoś powodu postanowili nakryć stół nie w pokoju, gdzie siedzieli nowożeńcy, a w sypialni, widocznie tak chciał Tadeusz. Ojciec nakroił chleba, Bolesław Zagórski 351 rozstawił kieliszki, postawił na stole butelkę alkoholu, matka zaś nosiła talerze z jedzeniem. W tym czasie Bronią zaczęła nosić dania dla siebie i Tadeusza do pokoju przez sypialnię. Utworzyły się dwie grupy: nowożeńcy jedli obiad w pokoju, a gospodarze i gość w sypialni. W czasie obiadu obaj teściowie czuli się jakoś niezręcznie, mało rozmawiali, Jakub po obiedzie długo nie zabawił, podziękował i wyszedł, nawet nie żegnając się z synem. Nigdy nie widziałem ojca w takim gniewie, a mimo to nie podniósł głosu, dopóki w pokoju siedzieli nowożeńcy, a gdy po obiedzie dokądś wyszli, ojciec spokojnie zebrał ich pościel, wszystkie manatki i walizki z ich rzeczami i wyrzucił do pomieszczenia, w którym był kiedyś warsztat wędliniarski. Pokój zamknął na klucz i powiedział, że noga Tadeusza więcej w nim nie stanie. Tak też się stało, a następnego dnia Tadeusz z Bronisławą robili bieżący remont w nowym pomieszczeniu, gdzie zamierzali mieszkać. Po kilku miesiącach Tadeusz został aresztowany, przebywał w więzieniu przez dwa tygodnie, a następnie został zwolniony, jednak po miesiącu znowu go aresztowali i więcej do naszego domu nie wrócił. Dopiero po sześciu miesiącach przysłał list z obwodu magadańskiego. Wiosną 1932 roku wygnali nas z domu, o czym szczegółowo opowiem później. Bronisława nadal mieszkała w zajmowanym dotychczas mieszkaniu, urodziła córkę i na razie jej nie ruszali. W drugiej połowie lata tegoż roku rozpoczęto kapitalny remont domu, na piętrze zaczęto urządzać dwa pokoje jako klasy szkolne. Bronisławie powiedzieli, że na razie może mieszkać w swym pomieszczeniu, jeżeli zgodzi się pracować w tej szkole w charakterze woźnej lub nocnego stróża. Zgodziła się, a w czasie prowadzonego remontu zaczęła przynosić do swego mieszkania wszelkie obrzynki drewna i wióry, którymi bardzo dobrze paliło się w piecu. Istnieje takie porzekadło, które głosi: nie szukaj biedy, ona sama cię znajdzie, a inne głosi, że jedno nieszczęście to za mało. Tak się też przytrafiło nieszczęsnej Bronisławie. Nie dość, że aresztowali jej męża i zagnali w najdalsze rejony Syberii, przydarzyło się kolejne nieszczęście, jeszcze straszniejsze. Bronią rozpaliła w piecu i pobiegła na piętro po następną porcję strużyn, przyniosła, wysypała obok pieca i pobiegła jeszcze raz, a w tym czasie z pieca wypadł płonący wiór, od którego zapaliły się pozostałe leżące przy piecu. Obok stało dziecinne łóżeczko, w którym leżała córeczka. Płomienie dosięgły łóżeczka, zapaliła się pościel i dziecko bardzo się poparzyło. Lekarze nie byli w stanie mu pomóc, na trzeci dzień dziecko zmarło. Bronisława nie była w stanie pozostawać dłużej w tym mieszkaniu, jej życie straciło sens. Napisała do Tadeusza o tym strasznym nieszczęściu, który zwrócił się z prośbą do swego naczelnika, aby władze zgodziły się na przyjazd do niego żony. Zgodę taką otrzymał i Bronisława wyjechała na Syberię. W tym czasie zamieszkiwała tam także siostra Adela. Po przyjeździe żony Tadeusz dostał ziemiankę, gdzie oboje rozpoczęli nowe życie. Mimo wszelkich możliwych problemów ekonomicznych najważniejsze było, że znowu byli razem. 352 Bolesław Zagórski Tadeusz pracował przy wyrębie lasu, Bronisława zajmowała się w domu rękodziełem, nawet głód w 1933 roku przeżyli znośnie. W końcu 1933 roku urodziła im się druga córka, którą ochrzcili imieniem Jadwiga, a za półtora roku przyszedł na świat syn, którego nazwali Edward. Wydawałoby się, że teraz pozostało im tylko żyć, wychowywać córkę i syna, cieszyć się nimi, ale na tę rodzinę spada nowe, kolejne nieszczęście - nagle zaczyna chorować Tadeusz. Któż wówczas przejmował się chorymi czy też troszczył się o ich zdrowie? Każdy myślał tylko o sobie, martwił się by przeżyć. Przypadki śmierci zaczęły się mnożyć, a wkrótce śmiertelność przybrała rozmiary masowe, ludzie grzebani byli jak zwierzęta, zmarłych chowano po prostu bez trumien, w dołach i zasypywano ziemią. Także Tadeusz po trzymiesięcznej chorobie pożegnał się z życiem. Nikt nie interesował się nim w czasie choroby, nikt go nie leczył, przeciwnie - zapewne nikt też nie wiedział, że Cisielski umarł. Bronisława siedziała w ziemiance, nigdzie nie chodziła, w domu było jeszcze trochę sucharów przygotowanych jesienią, miała też trochę drewna. Topiła śnieg na zupę i na herbatę, którą przyrządzała zalewając wrzątkiem jagody, zebrane jeszcze jesienią w tajdze. Dzieci były maleńkie - Jadwiga miała dwa i pół roku, a Edzik nie ukończył jeszcze roku. Przez dwie doby zmarły leżał w ziemiance, nikt nie przyszedł go pożegnać. Trzeciej doby Bronisława wcześnie rano, padając z nóg ze zmęczenia i bezsenności, rozpaliła w piecu, ugotowała dzieciom herbaty, napoiła je, wygasiła piec, wzięła łopatę i łom, i poszła w las. Nie uszła daleko, śnieg był głęboki, prawie po kolana, zatrzymała się rozglądając, do cmentarza, na którym było już dużo bratnich mogił było jeszcze daleko. Zdecydowała więc, że tutaj pochowa swego towarzysza życia. Odgarnęła śnieg i zaczęła kopać jamę - na szczęście pod grubym płaszczem śniegu ziemia była prawie nie zamarznięta. Kopała dół długo, pot lał się z jej twarzy strugą, wyryła jamę prawie do pasa, na więcej sił jej nie starczyło. Sama wygrzebała się z niej z trudem i z wysiłkiem, krok za krokiem poszła w kierunku domu. Tam w składziku znalazła sanki, na których w początkach zimy taszczyli z mężem do domu drewno do pieca, z trudem ułożyła na nich ciało nieboszczyka, posiedziała jeszcze przy nim przez pół godziny płacząc, starając się jednak nie przestraszyć dzieci. I znowu zostawiając dzieci same, udała się do lasu na miejsce pochówku, wlokąc sanki. Szła długo, zataczając się przy każdym kroku i podciągając za sobą sanki. Do przygotowanego miejsca dotarła prawie o zmierzchu, zwlokła ciało z saneczek, z wysiłkiem opuściła je do jamy, nakryła twarz zmarłego prześcieradłem, by nie sypała się na nią ziemia i zaczęła zasypywać grób. Nie wiedziała jak zasypała mogiłę, ile minęło czasu - ocknęła się jak ze snu. Wokół było już ciemno i pusto, wszędzie tylko szumiące drzewa. Dotarło do niej, że zostawiła w domu bez opieki małe dzieci i po własnych śladach powlokła się do domu. Bolesław Zagórski 353 Czy gdziekolwiek mogło się to wydarzyć? W jakim kraju? Pod czyimi rządami? Bronią przeżyła tam, w magadańskim obwodzie, do wiosny. Dopiero wtedy, gdy ruszyły rzeki i rozpoczęła się na nich żegluga, postanowiła powrócić w rodzinne strony, do Gródka. Można sobie wyobrazić, w jaki sposób kobieta z dwojgiem maleńkich dzieci mogła przebyć taki świat drogi. A było to przecież na jawie, a nie w bajce, była to po prostu gorzka rzeczywistość. Do Gródka Bronisława wróciła w środku lata 1935 roku. Zamieszkała w rodzinnym domu męża, u Cisielskich, żadnej pracy nie podjęła z uwagi na małe dzieci, zarabiała na życie szyjąc. Minęło lato, a było ono w 1935 roku jeszcze trudne z przyczyn ekonomicznych, kraj jeszcze nie otrząsnął się po straszliwym głodzie 1933 roku. Ludzie mogli wyżyć właściwie tylko dzięki własnym ogrodom i sadom, w sklepach zaczęły się pojawiać produkty i towary przemysłowe. Nazwałbym 1935 rok początkiem drugiego etapu rozprawy z mieszkańcami niektórych narodowości, w tym przypadku na Ukrainie z Polakami i Niemcami - co prawda nie z wszystkimi, a wybiórczo, z zaliczonymi do „zawziętych wrogów ludu". Już latem 1935 roku rozpoczęło się przesiedlanie części mieszkańców tych narodowości z obwodu winnickiego do wschodniej Ukrainy, do charkowskiego obwodu. Drugi strumień wysiedlanych skierowany został do obwodu donie-ckiego, jak wówczas mówiono „na Doniecczyznę". W obydwu tych obwodach w 1933 roku był straszny głód, wskutek którego zmarły dziesiątki tysięcy ludzi i nasz rząd zdecydował wypełnić wolne miejsca Polakami i Niemcami. Na Doniecczyźnie Bronią żyła do 1945 roku, do zakończenia wojny. Nie było tam takiego surowego reżimu nadzoru jak w Kazachstanie. Przesiedleńcy mogli wyjechać z obwodu charkowskiego i donieckiego, ale nie zezwolono im na powrót do Gródka, a także na osiedlenie się w miastach stołecznych. Bronią żyła na Doniecczyźnie w bardzo ciężkich warunkach, jej dzieci dorastały, trzeba je było wykarmić, odziać, obuć i posłać do szkoły, a nie miała do tego żadnych możliwości. My, Kazachstańczycy, Antonina, Maria i ja, postanowiliśmy otoczyć opieką rodzinę Bronisławy, daliśmy jej pieniądze, aby mogła przyjechać do Kazachstanu. Wiosną 1946 roku Bronisława z dziećmi przyjechała do nas. Bronisławę zabrała do siebie Antonina, Maria zabrała Edika, a my z żoną zabraliśmy do siebie Jadwigę. Mieszkali oni u nas w Kazachstanie do 1948 roku, a gdy po raz pierwszy uwolnili Polaków i Niemców spod nadzoru i Antonina wraz ze swą rodziną postanowiła wyjechać do Gródka, wraz z nią wyjechała tam także Bronisława ze swoimi dziećmi. Miejscowe władze Gródka odniosły się do rodziny Bronisławy bardziej humanitarnie, znaleźli się ludzie współczujący. W tym czasie wróciła też z Do-niecczyzny świekra z córką, młodszą siostrą Tadeusza, którym zwrócono dom, w którym poprzednio mieszkali i z którego zostali wysiedleni w styczniu 354 Bolesław Zagórski 1936 roku. Został on jednak zwrócony nie jako własność, ale jako mienie komunalne, z obowiązkiem płacenia czynszu oraz wnoszenia opłat za usługi komunalne. W tym domu Bronisława dożyła swych dni. Zmarła w 1978 roku na gruźlicę kości. Doświadczenia i przeżycia lat stalinizmu nie mogły nie odbić się na jej zdrowiu. Kołyma to oczywiście nie Krym i nie Gruzja, jednak i dzisiaj żyją tam ludzie, ale przecież nie w takich jak ongiś warunkach. Dzieci Bronisławy - Jadwiga i Edward są już od dawna dziadkami, każde z nich ma swój dom, pobudowany własnymi rękami w Gródku, gdzie nadal mieszkają. A teraz kilka słów o dziesiątym dziecku w rodzinie, Marii. Urodziła się ona w 1914 roku, co potwierdzała matka i starsze siostry Adela, Weronika, Romualda, które były już dorosłe, gdy Maria się urodziła. Ten rok podawała także matka, która mówiła, że wszystkie dzieci do Marii rodziły się w odstępach dwóch lat plus trzy lub cztery miesiące, a Maria urodziła się po poprzednim dziecku w trzy lata i parę miesięcy. Jednak jej rok urodzenia był sporny i zapis w paszporcie wskazuje rok 1916. Z czego to wynika? Maria wyszła zamąż w 1933 roku w wieku 19 lat. Jej mąż, Antoni Zieliński, mieszkał i pracował we wsi Żyszczyńce, odległej od Gródka o 6 km, gdzie pełnił w tym czasie funkcję sekretarza rady wiejskiej (sielsowietu). Stale jeździł w sprawach służbowych do Gródka, miał bezpośrednie kontakty z ZAGS-em (Urzędem Stanu Cywilnego), gdzie prowadzono rejestry nowo urodzonych i zmarłych. Pewnego razu zainteresował się dokładną datą urodzenia swej żony, przejrzał zapisy w całej księdze za 1914 rok, lecz zapisu dotyczącego Marii nie znalazł, przejrzał więc księgę za 1913 rok, także bez rezultatu, podobnie z zapisami za rok 1915 - ta sama historia. Wreszcie w księdze za 1916 rok odnalazł zapis dotyczący Marii Zagórskiej. Tą też datą Maria posługuje się do dzisiaj. Często spieraliśmy się o to z Marią, udowadniając jej w oparciu o rozmaite wydarzenia, że jej właściwą datą urodzenia jest rok 1914. Najbardziej ważkim dowodem na to stanowi zachowana fotografia dziewczynek, urodzonych w 1914 roku, wśród których są Anna Niziewicz i Maria Zagórska. W okresie przedrewolucyjnym ZAGS nie istniał, zaś rejestracje nowo urodzonych i zmarłych prowadzona była w cerkwi w przypadku prawosławnych oraz w kościele w przypadku katolików. W tym czasie, gdy urodziła się Maria, nadciągała już pierwsza wojna światowa i prawdopodobnie ojciec już ukrywał się wraz z końmi w lesie, a w domu pozostała matka otoczona dzieciarnią. Z pewnością w tym czasie nie myślała nawet o chrzcinach, a najważniejszą jej troską było, aby wyżyć wraz z dziećmi. I dopiero po dwóch latach, gdy ojciec wyszedł z ukrycia, zawieźli Marię do kościoła i ochrzcili w wieku już dwóch lat. Zapis w księdze dotyczy zaś nie dnia i roku urodzenia, lecz dnia i roku, gdy przywieziono lub przyniesiono dziecko do chrztu. Po rewolucji październikowej przy sowieckich organach władzy utworzono wydziały zajmu- Bolesław Zagórski 355 jące się rejestracją akt obywatelskich - ZAGS (Zapis Aktów Grożdanskogo Sostawa - odpowiednik Urzędu Stanu Cywilnego), dokąd zostały przekazane wszystkie dokumenty cerkiewne dotyczące stanu cywilnego. Były także inne dowody na to, że Maria urodziła się w 1914 roku. W drugiej połowie lat dwudziestych starsza siostra Romualda mieszkała we wsi Zawadyńce położonej około 20 kilometrów od Gródka. Jej mąż pracował tam wówczas jako kierownik sowchozu. Urodziło im się wtedy drugie dziecko, Regina. Za zgodą rodziców wzięli oni do siebie Marię jako nianię do opieki nad dziećmi. Maria jako dziewczynka była bardzo ładna, zresztą taka pozostała do końca życia. Zaczęli na nią zerkać chłopcy. Pewnego razu w czasie rozmowy powiedziała, że mąż Romualdy, Iwan Iwanowicz Cisar doradzał jej, aby wyszła za mąż za pewnego młodzieńca, który bardzo się Cisarowi podobał. W czasie rozmowy wyszło na jaw, że miało to miejsce w 1930 roku. I wtedy jej udowodniliśmy, że miała wówczas 16 lat, bo czyżby Iwan Iwanowicz Cisar, przy jego wykształceniu, rozumie i horyzontach miał dopuścić do tego, by wydać za mąż czternastoletnią dziewczynkę? Dopiero wtedy Maria zgodziła się z tym, że urodziła się rzeczywiście w 1914 roku, ale całe życie uchodziła za urodzoną w 1916 roku i powątpiewała w rzeczywistą datę urodzenia. Wychodząc za mąż w 1933 roku Maria znalazła nowy sposób i nowe warunki życia. Gdy przyjechali swaci by wyswatać Marię, ojciec już nie trzymał się swej zasady, by nie wydawać za mąż córki przed ukończeniem przez nią 22 roku życia. To był głodowy 1933 rok i ojciec był bardzo zadowolony, że przyjechali swaci od tak dobrego, przystojnego, wykształconego konkurenta, znajomego naszej rodziny. Był on o kilka lat starszy, często przyjeżdżał służbowo do Gródka, a do kościoła przyjeżdżał w każdą niedzielę, dokąd chodziły też wszystkie starsze siostry, w tym także Maria. Wyswatanie przebiegło bardzo szybko, swaci nie oczekiwali i nie prosili 0 posag ani w ziemi, ani w pieniądzach, widzieli, że nasza rodzina znalazła się wśród wygnańców, a takich było już wtedy setki tysięcy. Swaci zostali ugoszczeni pierożkami z ziemniakami, a zamiast śmietany matka wlała im po szklance prażonego zsiadłego mleka, które zwano wówczas na Ukrainie „koło-tuchą". Rozmowa za stałem nie trwała długo, uzgodniono, że ślub odbędzie się za tydzień. Tak się też stało. Jednak zgodnie ze zwyczajem wesele odbywało się u panny młodej, a dopiero na drugi dzień kontynuowane było u młodego 1 tam u niego już młoda pozostawała. A w tym wypadku wesele odbywało się tylko u pana młodego. Tego dnia gdy miało miejsce wesele, narzeczony Antoni przyjechał z drużbą w parę koni. Matka ze łzami w oczach zaczęła pakować w torby pościel i wyprawę Marii, spakowała dwie poduszki, zgromadzoną nową pościel, którą sama uszyła, matka była mistrzynią w szyciu pościeli. Niczego więcej nie pamiętam, bo bardzo się rozpłakałem - nie mogłem sobie wyobrazić, że więcej nie będzie ze mną Marii. W głowie biegną myśli o wspólnie przeżytych latach, poczynając od wczesnego dzieciństwa, o ile mogłem zapamiętać, jak za nią 356 Bolesław Zagórski biegałem w dzieciństwie i krzyczałem „Maria nie uciekaj". Długo nie wymawiałem litery „r" i zawsze wołałem za nią „Mania". Widocznie gdy była coraz starszą dziewczynką, chciała biec do swych koleżanek, a ja zawsze ją ścigałem i nie chciałem odstępować na krok. Przypomniało mi się wtedy także, jak to ciemnymi nocami przed rokiem, gdy przedstawili nam ultimatum, że mamy niezwłocznie zwolnić nasz dom, taszczyliśmy torby z żytem i innymi artykułami żywnościowymi (mąką i kaszą) do siostry Wiery na drugi kraniec miasteczka. Chowaliśmy je dlatego, że przed wygnaniem nas z domu obłożyli nas rujnującymi podatkami w pieniądzu i naturze, których ojciec nie był w stanie płacić. A jeśliby złapali nas z tymi torbami i odebrali je, skazani bylibyśmy na głód. Nie pamiętam, jak długo siedziałem płacząc nad brzegiem rzeczki, której wody zanieczyszczone były przez ścieki z pobliskiej cukrowni, w pewnej chwili tak jakbym się obudził, wstałem i poszedłem do domu. Tam zastałem tylko dzieci siostry, a starszy Tadeusz opowiedział, że ciocia Maria pojechała na pierwszym wozie, który później wrócił i zabrał babcię i dziadka. Szukali mnie oni i powiedzieli, że gdy przyjdę, mam iść do Żyszczyńec, a tam ludzie wskażą, gdzie mieszkają Zielińscy. Ja jednak tam nie poszedłem i na weselu Marii nie byłem. Później matka mi mówiła, że ojciec też nie chciał jechać. Strasznie był rozżalony, że nie mógł wyprawić wesela najmłodszej córce, którą przecież też bardzo kochał. Często lubił on wspominać, że kilka razy się spalił, ale mówił to z dumą mając na myśli, że wydawał dla swych starszych córek tak huczne wesela, które można było porównać z takimi nakładami finansowymi, jakie dawały się porównać ze stratami spowodowanymi pożarem w domu. A teraz pożaru nie było, zdarzył się on przed rokiem, wiosną 1932 roku. W Żyszczyńcach Marii wiodło się dobrze, jej mąż Antoni Timofiejewicz był człowiekiem statecznym, ożenił się jako człowiek już dojrzały, mając 27 lat. Nigdy nie palił, nie nadużywał napojów alkoholowych, był znakomitym pszczelarzem, a to jedno z najbardziej dochodowych zajęć, pracował jako sekretarz wiejskiej rady, w pracy był rzetelny, pieniędzy nie trwonił. Maria stała się gospodynią domową, w wolnym czasie zajmowała się robótkami ręcznymi, a później poszła w ślady mamy i została domową krawcową. W 1934 roku urodziła się im córka Romualda. Jesienią 1936 roku ich rodzina została wysłana do Kazachstanu. Przywieźli ich do rejonu szortendyńskiego, na punkt No 19, który został później nazwany wsią Andrejewka. Tam właściwie przeżyli całe swe życie. Antoni Timofiejewicz w początkowych latach kazachstańskiego życia cieszył się dużym autorytetem, w 1937 roku został „wybrany" na funkcję przewodniczącego rady wiejskiej, ale poprzez swą nieostrożność o mało co nie znalazł się na Kołymie. A oto co się zdarzyło. Zimą 1938 roku zachorował jego ojciec Timofiej (Tomasz) Zieliński. Czując, że zbliża się kres jego życia poprosił syna, aby, jeśli umrze, pochować go zgodnie z obrzędem katolickim, z kościelnymi chorągwiami, które sporządzone Bolesław Zagórski 357 są z płacht czarnego materiału z białymi pasami. Mężczyźni, którzy idą na czele konduktu pogrzebowego i niosą krzyż, i chorągwie - zakładają na wierzchnią odzież białe komże. Tak chowano kiedyś i tak chowa się nadal katolików, jeżeli zażyczył sobie tego przed śmiercią zmarły i jego rodzina. Antoni postanowił wypełnić ostatnią wolę ojca. Pogrzeb odbył się z całym religijnym obrządkiem, syn wypełnił prośbę i ostatnią wolę ojca, a już nazajutrz siedział na komendzie i pisał wyjaśnienie dlaczego on, przewodniczący wiejskiej rady, pogrzebał ojca z zachowaniem religijnych obrzędów. W rozmowie z komendantem popełnił on nieostrożność i powiedział - „czy mój ojciec to pies, żeby chować go bez obrzędów religijnych"? W związku z tym został oskarżony, że uważa on wszystkich komunistów i aktywistów sowieckich za psy. Kazano mu sporządzić pisemne wyjaśnienie, ale Antoni w tym wyjaśnieniu wyparł się tych słów, co go uratowało, inaczej dostałby nie mniej jak dziesięć lat. Jednak z funkcji przewodniczącego wiejskiej rady został zwolniony i poszedł do pracy do MTS (ośrodka maszynowego) w charakterze prostego robotnika tankującego traktory i samochody oraz przelewającego paliwo z jednej cysterny do innej. Była to strasznie brudząca robota, każdego wieczoru przychodził do domu tak usmarowany, że widać było tylko zęby i błyszczące oczy. Pracował tam do maja 1943, kiedy został zmobilizowany i skierowany do Karagandy w ramach wojskowych oddziałów roboczych. Powrócił stamtąd po zakończeniu wojny w 1945 roku i został wybrany na funkcję przewodniczącego komitetu robotniczego, na której przepracował dziesiątki lat. Ostatnie lata przed emeryturą przepracował jako kierownik bazy paliw przy MTS, a następnie w sow-chozie Andrejewskim. Zmarł w 1988 roku w wieku 83 lat. Żona Maria pozostała sama w Andrejewce, obie córki Romualda i Wanda (Wala) mieszkały i mieszkają do dzisiaj w obwodzie turajskim, w sowchozie Prigorodnom w rejonie dierszewińskim. Maria bardzo przeżywała pierwsze dni samotności po śmierci męża, nie wyobrażała sobie dalszego samotnego życia, ale stopniowo przyzwyczajała się, pomagały jej sąsiadki a szczególnie siostry w wierze. Maria urodziła się i wychowywała w rodzinie religijnej, a takich kobiet jak ona było w Andrejewce dużo. Wieś Andrejewka położona jest w odległości 40 km od stolicy rejonu Szortandy. Mieszkało tam wielu katolików, był tam niewielki kościół katolicki oraz ksiądz. Wierni jeździli w niedzielę do tego kościoła, przede wszystkim do spowiedzi, jednak dla większości, a przede wszystkim dla gospodyń domowych, był to zbyt duży wysiłek więc zbierały się na nabożeństwo w swoich posioł-kach. Ustaliły one harmonogram, w czyim domu odbywać się będzie zebranie w kolejną sobotę lub niedzielę. Było to wówczas swego rodzaju święto. Wyglądało to tak, że np. w niedzielę wszystkie kobiety, a byli także mężczyźni, mieli spotkać się u Marii Zielińskiej. Do tego dnia Zielińska starannie się przygotowywała, przeprowadzała generalne porządki w domu, odpowiednio wcześniej przygotowywała smaczny obiad, piekła pieróg i ciasta. Trzeba było 358 Bolesław Zagórski nie tylko nakarmić uczestników uroczystości, ale dać im też do koszyka do domu dla dzieci i pozostałych członków rodziny kawałek pieroga i innych produktów. Zebrani na kolanach lub siedząc początkowo modlili się, śpiewali psalmy i hymny religijne. Nabożeństwo trwało dwie godziny. Wśród zebranych były osoby, które kierowały nabożeństwem w oparciu o księgę kościelną. Taką przewodniczką była Maria Zielińska. Wspólnota ta liczyła 15-20 osób, a każdy jej członek kolejno winien przygotować taki obiad raz na trzy - cztery miesiące. Wszystkie te przygotowania czynione były z wielkim entuzjazmem, każda z kobiet, na którą przypadła kolej przygotowania obiadu, starała się wymyślić coś nowego, coś nadzwyczajnego, by wyróżnić się od poprzedniczek, aby nie narazić się, bowiem przez kilka dni, a nawet aż do następnej niedzieli i kolejnego nabożeństwa, uczestnicy będą roztrząsać co było bardzo smaczne, a co im się nie podobało. Marii bardzo podobał się zwyczaj organizowania tych nabożeństw, przywykła do tych obyczajów, zapominając o swej samotności. Tak przeżyła lato 1988 roku. Zbliżająca się zima spowodowała, że córki Marii zaczęły się niepokoić jak ona sama ją przetrwa. Zima jest długa, dom, w którym mieszka Maria stoi w takim miejscu, że zasypywany jest mocno przez śnieg, a zdrowie nie pozwala jej na odśnieżenie podwórka, a w pobliżu nie ma sąsiadów. Przez ścianę mieszkał w tym domu także samotny starzec, wymagający pomocy i opieki, a w podwórzu nie było nawet studni, wodę trzeba było nosić od sąsiadów, którzy mieszkali daleko. Wszystko to spowodowało, że Wanda doszła do wniosku, że trzeba mamę zabrać na zimę, a najlepiej na stałe z Andrejewki do siebie, do rejonu dierżawińskiego. Uzgodniła to ze swym mężem Wiaczesławem Grigoriewiczem Łoktionowym, przygotowali w swym domu osobny pokój dla matki, a Wiaczesław Grigoriewicz szanował Zielińskich i czynił wszystko, by przygotować dla swojej teściowej Marii wygodne i dobre warunki oraz zapewnić jej normalny byt na starość. Późną jesienią Wanda przyjechała dwoma samochodami, ciężarowym i osobowym, do Andrejewki po matkę. Maria początkowo nie godziła się na przeprowadzkę na stały pobyt do Dzierżawinki, a jedynie na okres zimy. Jednak nierozsądnym było pozostawienie mieszkania w Andrejewce bez nadzoru, a w dodatku byli na nie chętni, którzy otrzymali już przydział od rady zakładowej sowchozu, tak więc trzeba było pozostawić stare miejsce życia i przenieść się do sowchozu Prigorodnyj. W Andrejewce Zielińscy przeżyli wiele lat, a dokładnie 52 lata. W gospodarstwie nagromadziło się wiele wszelakich gratów. Antoni Zieliński był gospodarzem oszczędnym, nie trwonił pieniędzy i lubił, aby u niego w gospodarstwie było wszystko, nawet na zapas. W szopie przechowywany był dobry węgiel i duży zapas drewna, porąbanego i w klocach. Mieszkanie też było nieźle wyposażone. Trzeba było coś zrobić z tym wszystkim. Co lepsze i niezbędne załadowano na ciężarówkę, a resztę wyprzedano, zaś pozostałości Maria rozdała swym bliskim i znajomym. Bolesław Zagórski 359 W nowym miejscu Marii żyło się dobrze, niczego jej nie brakowało, nie trzeba było każdego dnia palić w piecu i każdego dnia wybierać z niego popiół, nie trzeba też było nosić wody, wystarczyło odkręcić kran. Marii nie brakło ani pieniędzy, ani odzieży, ani jedzenia, ale... Kiedyś, gdy siedzieli za stołem u siostry Agnieszki, jej zięć Eugeniusz zapytał ciotkę Marię, jak jej się żyje w nowym miejscu w Dierżawińskim rejonie, ona odpowiedziała tak: „żyję bardzo dobrze, mam wszystko do jedzenia i picia, mam także pieniądze, ale...", a na pytanie co oznacza to „ale" nie odpowiedziała, a w jej oczach pojawiły się łzy. Stale śniła się jej Andrejewka, cmentarz, gdzie został pogrzebany mąż, grupa kobiet, które zbierały się na nabożeństwa, stale wspominała lata spędzone w Andrejewce. Miała takie usposobienie, że nie śmiała otwierać lodówki, z oporami podchodziła do płyty kuchennej, na której gotowały się posiłki, chociaż nikt jej tego nie wzbraniał. Przeciwnie, prosili ją i namawiali, by czuła się w tym domu pełnoprawną gospodynią. Jednak Maria nie była w stanie zmienić swej świadomości. Nie miała ona w Prigorodnym żadnych przyjaciół, nigdzie nie chodziła i nikt nie przychodził do niej, z nikim się nie spotykała, a większość swego czasu spędzała w swym pokoju z różańcem w ręku na modlitwie. W kwietniu 1991 roku dostała wylewu, który spowodował paraliż i utratę mowy, w następstwie czego po paru dniach zmarła. Została pochowana na miejscu w sowchozie Prigorodnyj, z dala od swych bliskich, przyjaciół i męża, czego bardzo obawiała się za życia. Jednak nie można było pogrzebać jej w Andrejewce, bowiem leżała ona na bezdrożach. Mój dzień urodzin, dzieciństwo i lata młodzieńcze. Minęło pięć lat od urodzenia się dziesiątego dziecka. W rodzinie Franciszka i Katarzyny Zagórskich urodziło się zimą 1919 roku jedenaste dziecko, syn. Po miesiącu rodzice zawieźli niemowę do kościoła, do chrztu. ZAGS-ów* wówczas jeszcze nie było, a wszystkie dokumenty stanu cywilnego - akty urodzenia, zgonów, ślubów i rozwodów prowadzone były w świątyniach. Rodzice postanowili dać mi na chrzcie imię Bolesław, ale ksiądz nie chciał na to przystać wskazując na fakt, że według kościelnych podań jest to imię pogardzane. Według legendy w Polsce dawno temu panował król Bolesław. Jego żona poszła do spowiedzi do duchownego, który był biskupem. Król Bolesław chciał wiedzieć, jakie grzechy jego żona wyznała duchownemu i zażądał, aby mu to powiedział. Duchowny odrzekł, że gotów jest ponieść wszelką karę, ale grzechów spowiedników nie zdradzi. Wówczas król w przystępie gniewu dobył miecza i odrąbał mu głowę. Od tego czasu w pismach kościelnych kościoła katolickiego imię Bolesław traktowane jest jako hańbiące. Jednak wobec tego, że zarówno moi rodzice, jak i chrzestni prosili, aby mimo wszystko nadać * Zapis Aktów Grażdanskogo Sostąjania (ros.) - Urząd Stanu Cywilnego. 360 Bolesław Zagórski dziecku imię Bolesław, ksiądz zgodził się, pod warunkiem nadania dwojga imion. Tak więc dziecko zostało ochrzczone jako Piotr - Bolesław. Dziecko rosło, a członkowie rodziny zapomnieli o jego pierwszym imieniu, nazywając je imieniem Bolesław. Gdy podrosłem poszedłem do szkoły, wszędzie podpisując się jako Bolesław. Aktu urodzenia nie wymagano z uwagi na to, że nikt go wówczas nie posiadał. W 1935 roku odbyłem naukę w 7 klasie i otrzymałem świadectwo ukończenia szkoły, a następnie na początku 1937 r. otrzymałem dowód osobisty na nazwisko Bolesław Zagórski. Gdy w 1936 roku wysyłali Polaków, w tym także mnie wraz z matką, do Kazachstanu, NKWD zabrało mój paszport. Żadnych innych dokumentów, poza świadectwem ukończenia 7 klas nie posiadałem, postanowiłem więc uzyskać świadectwo urodzenia. W tym czasie wszystkie dokumenty stanu cywilnego zostały przekazane z cerkwi, synagog i kościołów do ZAGS. Tam przewertowano całą księgę urodzeń za 1919 rok i nie znaleziono Bolesława Zagórskiego. Po powrocie do domu powiedziałem matce, że w ZAGS nie ma o mnie żadnej adnotacji. Rozmowie przysłuchiwała się moja starsza siostra Wiera. Po namyśle powiedziała, bym jeszcze raz poszedł do ZAGS-u i poprosił, aby poszukali mnie jeszcze raz pod imieniem Piotr i opowiedziała historię dotyczącą moich chrzcin. I rzeczywiście, następnego dnia odnaleziono mnie w spisach pod podwójnym imieniem Piotr Bolesław. Kierownik ZAGS-u zapytał, na jakie imię ma wystawić akt urodzenia, a ja poprosiłem, aby wpisał imię Bolesław, do którego byłem przyzwyczajony i na które posiadałem już świadectwo ukończenia szkoły. Tym sposobem zostałem Bolesławem na całe życie, a imię Piotr zostało zapomniane. A teraz o dniu mego urodzenia. Kiedy przyniosłem z ZAGS-u świadectwo urodzenia i pokazałem je matce i siostrze Wierze, matka nic nie powiedziała, a siostra zaśmiała sie i opowiedziała historię o dniu moich urodzin. „Musisz wiedzieć" - powiedziała - „że zgodnie z katolickim kalendarzem religijnym, zawsze w drugiej połowie marca jest wielki post, a w tym czasie, gdy ja wychodziłam za mąż, nikt nie brał w poście ślubu i nie wyprawiał wesela, a tym bardziej w naszej rodzinie, u naszych rodziców. Ja wychodziłam za mąż w sobotę 19 lutego 1919 roku. A właśnie tej nocy ty się urodziłeś". I kontynuowała opowieść, jak to było. W domu zbierali się już goście, gdy matka poczuła, że zaczyna się poród i poprosiła ojca, aby zaprzęgł konie i odwiózł ją do jej rodziców Balickich, mieszkających w innej części miasteczka Gródek. Tak więc urodziłem się w nocy z 19 na 20 lutego. A w księdze zawierającej wpisy urodzeń odnotowano jako dzień urodzin 22 marca 1919 roku. Jak się później wyjaśniło, w cerkwiach i kościołach zapisywano nie datę urodzeń, a datę chrztu. O ile sobie przypominam czasy mojej młodości na Ukrainie, u nas w rodzinie nie było w zwyczaju świętowania dnia urodzin, a obchodzono jedynie święta religijne. Dlatego żadna z moich sióstr nie zna dokładnie dnia swych urodzin, Bolesław Zagórski 361 a niektóre nie znają nawet dokładnie roku urodzenia, jak siostra Maria, o czym pisałem wyżej. W moim paszporcie jako dzień urodzin mam wpisany 22 marca i ten dzień zapamiętany jest przez moje dzieci i bliskich znajomych jako moje urodziny, wtedy składają mi, jak to jest obecnie przyjęte, życzenia urodzinowe. Ta część Gródka, gdzie zamieszkiwali moi przodkowie ze strony matki, i ja się urodziłem nazywała się „Szydłowszczyzna", a po drugiej stronie drogi, po sąsiedzku z Balickimi, zamieszkiwała rodzina Jana Niziewicza, w której urodziła się Anna, ukochana córka swego ojca. Pieszczotliwie ojciec nazywał ją Niusią. W 1940 roku los połączył mnie z tą Niusią - pobraliśmy się i żyjemy razem już 52 rok. Ja także, jak jej ojciec, nazywam swoją towarzyszkę życia Niusią. Liczni ludzie zachowują w pamięci lata wczesnego dzieciństwa - niektórzy od trzeciego - czwartego roku życia, inni od pięciu - sześciu lat, a ja dobrze pamiętam wydarzenia od trzeciego roku życia. Byłem jedenastym i ostatnim dzieckiem w rodzinie, matka urodziła mnie, gdy miała już 43 lata i nie wiem dlaczego długo karmiła mnie piersią, aż do dwóch lat, najwyraźniej jednak dlatego, aby nie pojawiło się na świecie jeszcze jedno, dwunaste dziecko. Jako, że byłem ostatnim, a w dodatku chłopcem, po urodzonych kolejno siedmiu dziewczynkach, rozpieszczano mnie, traktując jako malutkiego i długo ubierając w sukienki. Być może z tego powodu, aby nie zawracać sobie głowy spodenkami, jako że całymi dniami wszyscy byli zajęci, roboty zawsze było mnóstwo. Nie pamiętam, w jakich chodziłem sukienkach, ale dobrze zapamiętałem chwilę, gdy po raz pierwszy ubrali mnie w spodenki, a ja nie dość, że się nie cieszyłem, ale bardzo płakałem i długo krzyczałem, że chcę ciemnoniebieską sukienkę. Widocznie ostatnia sukienka, którą nosiłem była koloru niebieskiego. Dopiero ojciec mnie uspokoił, bo dotychczas mam przed oczami, że jestem na kolanach u ojca siedzącego za stołem i jedzącego pokrojone kawałeczki słoniny, a przede mną jest piękna, różnokolorowa marmolada. Miałem wówczas trzy lata. Moje następne lata, aż do ósmego roku życia, były związane ze starszą siostrą Marią. Była ona ode mnie starsza o pięć lat i to ona tak naprawdę mnie wychowywała, bo matka była stale zajęta na targu, a starsze siostry zajmowały się przygotowywaniem produktów na sprzedaż - salcesonu, kiełbasy, pasztetowej i innych wyrobów. Wieczorami niecierpliwie oczekiwałem na powrót ojca, który każdego wieczora przynosił mi kawałeczek bardzo smacznej marmolady. Pamiętam, że gdzieś do połowy lat dwudziestych były w użyciu srebrne monety o nominale 10, 15, 20 kopiejek i miedziane 0,5, 1, 2, 3 i 5 kopiejek. Były one dwukrotnie większe od obecnych. A już od 1925, 1926 roku zaczęto wypuszczać zdawkowy bilon do 5 kopiejek ze stopu i o takich rozmiarach jak współczesne. Ale monety te były nowe, błyszczały jak złoto i w obrocie było ich jeszcze niewiele i te, które wpadały w ręce ojcu, więcej do obrotu już nie 362 Bolesław Zagórski powracały. Wszystkie „złote" monety ojciec oddawał mnie. Matka uszyła mi na wzór sakiewki zgrabny woreczek i w nim przechowywałem „złote" pieniążki. Z czasem zbierało mi się ich tyle, że nawet starsze siostry Jagusia i Antonina prosiły, bym dał im trochę na puder i róż na policzki. Ust w tym czasie jeszcze nie malowano, zadowalając się ich naturalną urodą. Ojciec od dzieciństwa wpajał mi zamiłowanie do pieniędzy, ja każdego dnia je przeliczałem, a czasami wieczorem w wolnej chwili pytał mnie, ile mam pieniędzy, a wtedy wysypywałem je z woreczka i przeliczałem. Już w wieku sześciu - siedmiu lat biegle liczyłem monety i umiałem liczyć do stu. Widocznie ojciec chciał zrobić ze mnie takiego handlarza, jakim był sam, chociaż być może w istocie nie był on handlarzem, a raczej człowiekiem interesu, u którego wszystko współgrało - ziemia, konie, cegła, sprzedaż na targach, gdzie głównym problemem było kupić dobrego, wykarmionego wieprzka i sprzedać na drugi lub trzeci dzień wytworzone z niego produkty. Sprzedażą zajmowała się na ogół matka, a ojciec czynił co do niego należało. Do jego obowiązków należało przywieźć do domu prosiaka, zarżnąć go drugiego dnia, sprawić jak należy i wyłożyć na wielki stół, na którym dokonywano rozbioru tuszy oddzielając mięso od słoniny. Z nóg robiona była galareta, a czasami wraz z głowizną przerabiano je na salceson. Mięso było dokładnie oddzielane, a następnie rozbijane na kleistą masę na wielkim drewnianym klocu o średnicy na pewno 80 centymetrów, odciętego od wielkiej dębowej kłody. Były dwa drewniane pniaki, przypominające młoty, którymi starsze siostry rozbijały mięso na tej kłodzie, nazywanej klocem. Oczywistym było, że w czasie rozbijania mięsa jego kawałeczki spadały na podłogę. W naszym domu był wielki kot o imieniu Kocur, który w czasie rozbijania mięsa na kiełbasy systematycznie, jak w ślad wskazówki zegara, kroczył wokół kloca i zbierał spadające z niego kawałki mięsa. Bez takiego mięsnego „kleju" nie sposób przygotować wysokogatunkowej kiełbasy, będzie ona co prawda smaczna, ale będzie się rozsypywać, a klej z polędwicy zespala ją. Dzisiaj się już tego nie robi, a w miejsce zespalającej masy z polędwicy dodają krochmal albo żelatynę, a w najlepszym przypadku robią tak: zmielone w maszynie mięso lub jego część odkładają na dobę lub dwie w chłodne miejsce. Zaczyna się ono jakby rozkładać, staje się kleiste i jest następnie środkiem spajającym powodującym, że kiełbasa się nie rozsypuje. Dlatego kiedy kupuje się w sklepie kiełbasę, ma ona często niedźwiedzi zapach, a ściślej pachnie niedźwiedzim mięsem. Ludzie opowiadają, że niedźwiedź nie jada świeżego mięsa, a swą zdobycz przykrywa w lesie gałęziami na kilka dni do czasu, aż zaczyna się rozkładać i nabiera już specyficznego zapachu. Byłem naocznym świadkiem, jak wytwórca kiełbas przy jej produkcji, nie chcę podawać jego nazwiska, wyjął z piwnicy wielką miskę mięsnego farszu, który był już na wierzchu czarny i rozmieszał ze świeżym farszem. Pamiętam, że była u nas maszynka do mięsa, był na niej No 8, ważyła ona co najmniej dziesięć kilogramów. W ciągu godziny przemielano na niej całe Bolesław Zagórski 363 mięso do wędzonej kiełbasy i na pasztetową. Ona też służyła do wyrobu kiełbas. Trzeba było wyjąć sitko i nożyki, i w ich miejsce zamocować długą rurkę - kiełbaśnicę, na którą naciągano czyste jelita, które przez maszynkę napełniano mięsnym farszem. Wszystkie te prace przebiegały szybko, wszystko odbywało się taśmowo, a wieczorem surowa kiełbasa rozwieszana była na kijach i umieszczana w wędzarni. Ojciec wędził ją zawsze sam, nigdy tej pracy nikomu nie zlecał. Ja podrzucałem drew do pieca, a do wędzenia ojciec używał wyłącznie drewna grabowego, bowiem grab nie kopci w czasie palenia, a kiełbasa nabiera brązowego koloru i aromatycznego zapachu. W wielkim kotle, wmurowanym w warsztacie, matka gotowała pasztetową i kaszankę, salceson i słoninę. Kocioł umieszczony był obok wędzarni i ojciec uważał, aby zanadto nie zagotować salcesonu i kiszek, słonina także nie mogła być nazbyt zagotowana, bowiem traciła jakość rynkową i smak. Salceson trzeba było w odpowiednim czasie i równomiernie włożyć pod prasę, sparzoną słoninę rozścielić na stole i posypać wonną papryką i czarnym pieprzem dla uzyskania smaku i zapachu. Wszystko to czyniono bez pośpiechu i dokładnie. Także w tej pracy uczestniczyłem na miarę moich sił. Przynosiłem szczapy, dokładałem do ognia pod kotłem, jednak najbardziej lubiłem siedzieć wieczorem wraz z ojcem i patrzeć, jak dokładnie nadzoruje on wędzenie kiełbas. A w tym czasie w kuchni, gdzie odbywał się proces przygotowania wszystkich pozostałych wyrobów wędliniarskich, odbywało się sprzątanie i mycie narzędzi i naczyń. Dziewczęta także się myją, doprowadzają się do porządku, a jeśli jest to sobota, to z pewnością przyjdą chłopcy. Późnym wieczorem wszyscy niecierpliwie czekają, kiedy ojciec przyniesie jedno lub dwa pęta świeżej, jeszcze gorącej, soczystej kiełbasy, której zapach czuć nie tylko w warsztacie, ale w całym domu i obejściu. Ojciec zawsze zarzynał świnie na podwórzu. I mimo, że bardzo starannie usiłował zebrać krew, która szła później na kaszankę, jakaś jej część rozlała się po ziemi. Moją powinnością było uprzątnąć to miejsce, pozostałości wynieść do ogrodu i zakopać, aby nie przyciągały much, a miejsce rozlanej krwi posypać piaskiem. Nie czekałem, aż ktoś mi to poleci, sam wiedziałem co do mnie należy i na ile pamiętam, każda ze starszych sióstr i w ogóle każdy członek rodziny znał swoje obowiązki i dokładnie je wypełniał. Wszystko to, o czym opowiadam, miało miejsce w latach, kiedy ludzie w naszym kraju żyli swobodnie, a realizowana była Nowa Polityka Ekonomiczna - NEP. Były to lata 1924-1928. Po strasznej ruinie spowodowanej wojną domową, naród podniósł się, kto chciał żyć jak człowiek, czy to we wsi czy w mieście, a nie bał się roboty - pracował dniem i nocą nie zakładając rąk. W takiej rodzinie upłynęło moje dzieciństwo i lata chłopięce, a młodość przypadła już na czas zaciskania się stalinowskich kleszczy. Nie przypominam sobie przypadku, aby ojciec zmuszał do wykonania czegoś, albo powiedział, bym coś zrobił, a ja tego nie wykonałem. Słowo ojca było dla mnie święte i wszelkie jego zlecenia wykonywałem nie z musu, a z wielką 364 Bolesław Zagórski chęcią, chociaż szereg prac, jak to dzisiaj widzę, przerastało moje ówczesne siły. Wielu może nie wierzyć, lecz i ja sam dzisiaj z trudem wierzę, co robiłem jako dziecko. Pamiętam okres, gdy ojciec miał jeszcze trzy konie, w tym źrebaka. Grzywę miał on kędzierzawą, piękną. W stajni stał jako ostatni od ściany, oddzielony zagrodą od pary pozostałych koni, ale wszystkie trzy stały w rzędzie. Przed nimi stał wspólny żłób, a nad nim drabina, za którą zakładano lucernę, koniczynę, nie omłócony owies z soczewicą, specjalnie siane na karmę dla koni. Były to lata 1927-1928, miałem wówczas 8-9 lat. W tych latach byłem już głównym robotnikiem w stajni do opieki nad końmi. Prawda, czego nie byłem wówczas w stanie zrobić, to narżnąć sieczki w sieczkarni, która stała w stodole. Nie miałem jeszcze dość sił do tej roboty, a później oczywiście robiłem to także. Patrząc dziś na ośmio - dziewięcio - lub nawet dziesięcio - jedenastoletnie dzieci często myślę o tym, jak obecnie uczy się pracy podrastające pokolenie. Teraz tylko w telewizji lub w audycjach radiowych słyszy się górnolotne sformułowania na temat troski o dzieci, o ich wychowywaniu przez pracę, o tym, że dzieci to nasza przyszłość. A tak naprawdę wszystko wygląda zgoła inaczej. Na wsi to jeszcze jako tako. W rodzinach, które dodatkowo uprawiają własne gospodarstwo, trzymają krowy, świnie, owce, ptactwo, a w wielu rodzinach także konie, dzieci jakoś w sposób naturalny uczestniczą w rodzinnych pracach gospodarczych. Chłopcy pomagają rodzicom w opiece nad bydłem, latem wyganiają je na pastwisko, a wieczorami zaganiają swoje krasule, by nie rozbiegły się po wsi. Zajmują się tym także dziewczynki, które matki uczą dojenia krów, jednak na wsi dzieci więcej pracują na przydomowych działkach. W większości wiejskich szkół powoływane są brygady produkcyjne, zasadniczo o kierunku rolniczym. Dzieci, przyuczone i nawykłe do pracy w gospodarstwie rolnym, po dorośnięciu stają się kontynuatorami rolniczej pracy swych rodziców. Jednak i na wsiach nie wszystkie rodziny miały przydomowe gospodarstwa, a jeśli nawet, to nie zawsze ich winą było, że nie trzymały inwentarza, co dotyczyło przede wszystkim tych, którzy chcieli żyć uczciwie. Aby trzymać bydło, choćby tylko jedną krowę z cielęciem, trzeba przygotować co najmniej trzy tony siana, a żeby wykarmić jedną świnię, trzeba mieć co najmniej tonę odpadów zbożowych. Zgodnie z obowiązującymi kretyńskimi przepisami obowiązywało ograniczenie hodowli bydła, chłopi okładani byli nadmiernymi podatkami, a w kołchozach i sowchozach karma dla bydła przydzielana była w ograniczonej ilości po pół tony siana i dwa - trzy cetnary odpadów zbożowych. Takimi racjami można utrzymać tylko cielaka i koguta z kurą. Przydomowe gospodarstwa utrzymywali więc tylko ci gospodarze, którzy mieli możność zdobyć nieuczciwym sposobem dodatkową karmę - w okresie żniw zawieźć do swej stodoły 2-3 samochody pszenicy lub jęczmienia, a zimą takąż drogą zwozić sobie mieszankę paszową i siano. Oczywiście w takich Bolesław Zagórski 365 rodzinach także dzieci uczyły się tego procederu i przywykały do takiej metody życia. A dzieci tych rodziców, którzy nie mieli przydomowego gospodarstwa, oczywiście żyły w ciężkich warunkach materialnych i trzymały się wsi do czasu ukończenia szkoły, a następnie wstępowały do PTU - miejskiej szkoły techniczno - przemysłowej, by po jej ukończeniu zostać robotnikiem i zamieszkać w mieście. Chłopcy szli odsłużyć wojsko, a część podejmowała dalszą naukę w instytutach. Na wsi stopniowo ale zdecydowanie postępowała degradacja, coraz mniej i mniej pozostawało młodzieży, pozostawali tylko starcy i ta część młodych ludzi, która przystosowała się do życia w nowych warunkach wyznaczanych górnolotnymi frazesami i hasłami rozwiniętego socjalizmu. Odbiegłem nieco od głównego tematu, zacząłem opowiadać o swoich trzech koniach, a zakończyłem na górnolotnych frazesach rozwiniętego socjalizmu, ale tak czasami bywa, że chce się wypowiedzieć czy napisać o tym, co najbardziej wgryzło ci się w duszę, a mnie właśnie najbardziej doskwierał „rozwinięty socjalizm". Szczegółowo opowiem o tym później. Patrząc teraz na współczesne dzieci, w szczególności na chłopców, którzy uczą się w drugiej lub trzeciej klasie, będąc w wieku ośmiu - dziewięciu lat, z trudem przychodzi mi wierzyć, że ja w tym wieku byłem już pracownikiem w domowym gospodarstwie. Zazwyczaj sypiałem wówczas na piecu, ale bywały dni, szczególnie latem w soboty, gdy matka piekła chleb i wtedy był on zbyt rozgrzany, wówczas spałem na podłodze. Miałem swoje miejsce obok pieca - grzewcy, tuż obok paleniska, i gdy już napaliłem w piecu, wymiotłem śmieci i przetarłem podłogę wilgotną szmatą - rozkładałem swoją pościel na materacu - sienniku napełnionym żytnią słomą, kładłem się, nakrywałem razem z głową i od razu zasypiałem. Spać kładłem się wcześnie, nie później niż o dziewiątej - dziesiątej zimą, a latem wyznacznikiem mego snu było słońce. Budziłem się i wstawałem ze wschodem słońca, przecierałem kułakiem oczy i od razu biegłem do stajni, brałem widły, aby uprzątnąć wokół koni i nałożyć im karmy za drabinę. Ale ja robiłem to na odwrót. Najpierw nakładałem za drabinę karmę - koniczynę lub zielony owies z soczewicą, aby konie uspokoiły się jedząc, a ja w tym czasie sprzątałem. Pamiętam, jak tylko otworzyłem drzwi stajni i wszedłem z naręczem paszy, konie witały mnie wesołym rżeniem. Paszę trzeba było nakładać za drabinę z wierzchu, ale mój wzrost nie pozwalał mi na to, więc radziłem sobie w ten sposób, że wkładałem ją z boku, a następnie długim kijem przesuwałem dalej, aby przepchnąć ją aż do źrebaka. Gdy konie spokojnie jadły, chwytałem za widły lub szuflę, sprzątałem stanowiska koni i wynosiłem nawóz przed stajnię, układając na kupę. Gdy sprzątałem stajnię, z jakiegoś powodu bałem się podchodzić do konia od tyłu, bojąc się by mnie nie kopnął, chociaż ojciec uczył mnie, że koń nigdy nie kopnie swego gospodarza, jeśli nie dźgnie się go widłami lub nie uderzy łopatą. Jednak ja wolałem przechodzić od jednego konia do drugiego nie za jego 366 Bolesław Zagórski Bolesław Zagórski 367 zadem, a pod koniem, oczywiście z widłami lub szuflą w rękach. A gdy doszedłem czy przeczołgałem się do źrebaka, lubiłem się pod nim zatrzymać i pogłaskać. Przerywał on wtedy jedzenie, przestępował z nogi na nogę i nasłuchiwał, a niekiedy odwracał głowę i patrzył na mnie. Potem wypełzałem spod niego, głaskałem go po głowie, czyściłem zgrzebłem szyję i pierś. W południe trzeba było konie napoić, jeśli stały one w stajni, co się jednak rzadko zdarzało. Na ogół ojciec sam je poił, zanim wyjechał w zwyczajną „delegację" gdzieś na targ, bądź gdzieś indziej. A jeżeli w stajni pozostawał tylko źrebak, to ja go w czas obiadu wyprowadzałem, prowadziłem do jakiegoś przedmiotu, z którego mogłem wdrapać się na jego grzbiet i jechałem na nim wierzchem by napoić go w rzeczce. Ale to, o czym teraz opowiadam, miało miejsce przede wszystkim zimą, a latem tylko w rzadkich przypadkach konie pozostawały w domu. Któż mógłby przygotować tyle paszy, aby karmić je w domu dniem i nocą. Latem konie winny paść się gdzieś w polu lub na łąkach. Źrebak nie pozostał u nas długo, ojciec sprzedał go i pozostawił tylko parę koni roboczych. Po dniu pracy, gdy ojciec wracał z bazaru, albo z pola, konie były wyprzęgane i ktoś musiał jechać paść je nocą. Początkowo ojciec czynił to sam, a gdy już podrósł syn Jan, to on stał się ojca pomocnikiem. Ale Jan, o czym już wcześniej pisałem, wyjechał w 1920 roku z Gródka wraz z wycofującymi się polskimi wojskami i ojciec nie był w stanie wypełniać całej tej roboty. Obrabiał on własne pole i nierzadko pomagał nie posiadającym koni sąsiadom w uprawie ich pól, za co oni płacili mu w naturze umówioną ilością owsa, jęczmienia lub innych produktów. Z tego też powodu ojciec przyjął robotnika, a w tym okresie, w latach dwudziestych, w okresie NEP-u było na to przyzwolenie. W tym charakterze pracował u ojca chłopak z sąsiedztwa, Antoni Sniegurski. Latem 1991 roku, gdy pojechałem do rodzinnego Gródka, aby załatwić formalności związane z działką gruntu obok domu, spotkałem się z tym człowiekiem, który opowiedział mi dużo o ojcu, naszej rodzinie, o wielu nieznanych mi rzeczach. Człowiek ten, Antoni Sniegurski, jest już grubo po osiemdziesiątce, mieszka w pobliżu naszego domu, opowiem o tym później. Pracował on u ojca do 1927 lub 1928 roku, a w tym czasie już ja zostałem aktywnym pomocnikiem ojca w gospodarstwie. Zanim jeszcze osiągnąłem „pełnoletność", która w moim przypadku zaczęła się gdzieś w wieku dziesięciu lat, gdy już samodzielnie wyjeżdżałem z końmi na nocne pastwisko, wyjeżdżał z nimi ojciec. Prosił on mnie niekiedy, choć nie natarczywie, czy nie zechciałbym z nim jechać, bo będzie mu ze mną weselej. A ja czyniłem to z wielką chęcią. Wyjeżdżaliśmy wówczas bryczką, a zdarzało się też, że wyjeżdżaliśmy całą rodziną, jeśli trzeba było w nocy, a ściślej mówiąc od północy do świtu, zwozić do stodoły snopy lekko osypującej się już gryki, prosa, grochu, soczewicy. Dla mnie była to wielka radość, szczegól- nie przed wschodem słońca, gdy śpiewały skowronki i przepiórki. Niekiedy wyjeżdżaliśmy też gdzieś na łąkę nad rzeczką. Ojciec wyprzęgał konie, pętał je, one się pasły, właziły po brzuchy w turzycę, a my z ojcem rozciągaliśmy sieć rybacką, tzw. fatkę na kabłąki zrobione z leszczyny, inaczej nazywanej orzesznikiem. Fatka to jakby wielki worek w formie kwadratu, o wymiarach w górnej części 2 na 3 metry z każdej strony, opadający z góry na dół. Od czasu do czasu ojciec podrywał ją do góry, a wówczas mocno w niej jak w kotle, trzepotała się ryba. Wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca, wracaliśmy ze zdobyczą do domu, wioząc z sobą pół wiadra, a nawet więcej świeżych, tłustych ryb. Ojciec bardzo lubił rybną ucztę. Moim obowiązkiem zaraz po powrocie do domu było rozciągnięcie i wysuszenie fatki, którą później trzeba było dokładnie złożyć i powiesić w stodole na ścianie. Kiedy skończyłem osiem lat, posłali mnie do szkoły. Ojciec niezbyt chętnie się na to godził, on sam nie umiał czytać ani pisać, żadne z jego starszych dzieci, w tym także Iwan, do szkoły nie chodził, oprócz Martyny, którą kochał najbardziej. Dlatego chciał ją uczyć jako jedyną z dzieci, jednak zachorowała ona w młodym wieku i umarła. Ojciec uważał, że przyczyną tego była szkoła, bo jak mówił ona przeziębiła się, od tego zachorowała i zmarła. A ojciec przygotowywał mnie na swego następcę, chciał abym był takim samym gospodarzem jak on sam, a siebie uważał za wzorowego gospodarza. Także wszyscy sąsiedzi i całe środowisko uważali go za takiego i często zwracali się do niego o pomoc, czego ojciec nigdy im nie odmawiał. W Gródku były trzy szkoły - ukraińska, polska i żydowska, każda z nich realizowała potrzeby własnej narodowości. W Gródku większość wśród mieszkańców stanowili Polacy, a pozostałą część stanowili Ukraińcy i Żydzi. Ale wszystkie sprawy urzędowe w instytucjach i urzędach prowadzone były w języku ukraińskim i dlatego rodzice postanowili posłać mnie do szkoły ukraińskiej. Wielką rolę w tym aby uczyć mnie w szkole odegrała moja starsza siostra Romualda, która wyszła za mąż za człowieka wykształconego, Iwana Iwanowi-cza Cisara, absolwenta seminarium duchownego, który pracował wówczas jako główny agronom w sowchozie. Iwana Iwanowicza otaczała kompania piśmiennych, wykształconych ludzi, którzy często spotykali się wraz z rodzinami. Romualda czuła się w ich towarzystwie bardzo niezręcznie, bowiem żony innych członków kierownictwa sowchozu, zbierając się wieczorami opowiadały o przeczytanych książkach, czytały wiersze, pasjonowały się grą we flirty, a Romualda z trudem mogła odczytać numer flirtu, lub napisać małą zapiskę po polsku ni to drukowanymi, ni to pisanymi literami, które w gruncie xutcvj bardziej przypominały chińskie lub koreańskie hieroglify. Iwan Iwanowicz odczuwał i widział przeżycia swej żony, także i jemu samemu nie było miło, gdy widział swą małopiśmienną żonę, która nie przeczytała ani jednej książki, a tak naprawdę wiedziała tylko dobrze jak zrobić kiełbasę i salceson, choć kiedyś uczestniczyła w tym w niewielkim tylko stopniu, czując intuicyjnie, że jej 368 Bolesław Zagórski przeznaczeniem jest dalsze życie w rodzinie inteligenckiej. Iwan Iwanowicz doskonale władał językami polskim, ukraińskim, rosyjskim, francuskim i angielskim. Ponadto katolickie seminarium duchowne jest nie do pomyślenia bez znajomości języka łacińskiego, bowiem wówczas nabożeństwa odprawiane były po łacinie, a tylko kazania ksiądz wygłaszał po polsku. Małżonkowie Romualda i Jan Cisarowie zdecydowali więc, że Romualda powinna zająć się samokształceniem. Iwan Iwanowicz wypożyczał więc z biblioteki interesujące książki w języku ukraińskim, chociaż mieli oni w domu własną bogatą bibliotekę. Jednak najpierw niezbędne były książki do nauczania początkowego, na których zaczął on uczyć żonę czytać i pisać w języku ukraińskim. Aby uwolnić żonę od prac domowych, od domowej kuchni i opieki nad dzieckiem, Iwan Iwanowicz uzgodnił z teściem, aby zabrać do siebie czasowo młodszą siostrę żony Antoninę, co też nastąpiło, a kiedy przyszedł czas jej zamążpójścia, zmieniła ją młodsza siostra Maria. Romualda stała się więc prawdziwą inteligentką, ale w przeciwieństwie do współczesnych inteligentek lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odznaczała się skromnością, nie malowała rzęs ani oczu, co czyni kobiety podobnymi do małp, nie zapuszczała i nie malowała paznokci, upiększała ją naturalna uroda. W chwili gdy piszę te słowa, Romualda ukończyła już 89 lat, a czuje się rześko i doskonale wygląda. Przeżywszy taki duchowy i moralny stan, spowodowany wyjściem za mąż i znalezieniem się w towarzystwie ludzi wykształconych, Romualda nie wyobrażała sobie, że jej braciszek, pozostały jako jedyny na Ukrainie, będzie dorastał jako analfabeta. Wraz ze swym mężem postawiła tę sprawę wobec ojca na ostrzu noża, by posłać Bolesława do szkoły. Matka uszyła mi nowe ubranie, rodzice kupili nowe buty, elementarz w języku ukraińskim, kilka zeszytów w kratkę i w linię dla pierwszoklasisty, nie rozlewający się kałamarz, pióro, stalówki nr 86, ołówki, piórnik, gumki, w ogóle wszystko, co jest niezbędne pierwszoklasiście. Matka uszyła mi ceratową teczkę. Wszystkie te rzeczy zostały starannie ułożone w teczce, a ja wyczekiwałem, kiedy wreszcie nadejdzie dzień 1 września. Wreszcie dzień ten nadszedł i któraś ze starszych sióstr zaprowadziła mnie do ukraińskiej szkoły, a być może ja sam tam poszedłem z moim sąsiadem Iwanem Bukowskim lub Żenią Jaszczurko, ale dokładnie tego nie pamiętam. Jak już pisałem, w Gródku były trzy szkoły. Polska oraz żydowska usytuowane były w centrum miasteczka, a ukraińska położona była dalej od naszego domu, lecz na życzenie Romualdy zostałem oddany właśnie do niej. Rozumiałem język ukraiński, przez drogę sąsiadowali z nami Ukraińcy Jaszczurko, u których był chłopiec Żenią starszy ode mnie o rok, z którym zawsze się bawiłem. Jednakże używany w szkole czysty literacko język ukraiński okazał się dla mnie trudny, z trudem rozumiałem nauczyciela, bowiem w domu przez osiem lat od urodzenia nie słyszałem innego języka poza Bolesław Zagórski 369 polskim, i dlatego nie przejawiałem szczególnego zainteresowania dla nauki. W domu wieczorem starsza siostra Maria stale wbijała mi do głowy, bym przyswajał sobie pierwsze litery i słowa z elementarza, co osiągałem z wielkim trudem. Być może, że przyczyną kłopotów z nauką była moja choroba. W dzieciństwie bardzo chorowałem na żołądek, częste i dosyć silne boleści żołądka męczyły mnie do tego stopnia, że czasami aż krzyczałem z bólu. Bywały chwile, że z bólu nie mogłem spokojnie leżeć na piecu, tylko stale się wierciłem i ciągle ze mnie wychodziły glisty. Nie przypominam sobie jednak, aby choćby raz prowadzono mnie czy wożono do szpitala, lub przynajmniej rodzice wezwali lekarza do domu. Całą opiekę nade mną sprawowała matka, która stale przygotowywała mi wywary z różnych ziół, a ze wszystkich najbardziej zapamiętałem wywar z piołunu, a jeśli on mi nie pomagał, to matka dawała mi czystą naftę, której mogłem wypić za jednym razem pół szklanki. Szczególnie dolegliwości te męczyły mnie, gdy zacząłem chodzić do szkoły, do tego na początku zimy zacząłem kaszleć, okresowo miałem podwyższoną temperaturę. Rzuciłem więc szkołę i całą zimie przesiedziałem w domu. Ale żebym nie próżnował całymi dniami, chociaż miałem przecież pracę w stodole, Maria zaczęła uczyć mnie pisania i czytania po polsku. Rodzice kupili mi elementarz w polskim języku i ja każdego dnia otrzymywałem od swojej „nauczycielki" zadania z czytania, pisania i arytmetyki. Umiałem już liczyć pieniądze, ale trzeba było umieć" pisać cyfry i rozwiązywać w zeszycie cztery działania. Do wiosny opanowałem ten materiał, a wiosną, w końcu marca, rozpoczęły się prace polowe i niemal każdego dnia, poza niedzielą, wyjeżdżałem z ojcem w pole, albo w dni targowe na jarmarki. Najczęściej jeździliśmy we czwartek do Kupina, odległego od Gródka 7 km, bliżej aniżeli inne miasteczka, w których odbywały się targi, a ponadto zawsze można tam było kupić dobrego wieprza. W piątek przez cały dzień przygotowywany był towar na bazar na sobotę i niedzielę. Minęło lato, a dla tych, którzy się uczyli, minęły letnie wakacje i zbliżał się rok szkolny. Romualda wiedziała, że straciłem rok szkolny i uzgodniła z rodzicami, aby zapisali mnie do polskiej szkoły, bo jest ona bliżej domu, a ja umiałem już trochę czytać i pisać po polsku. Ja też byłem zadowolony, że będę uczył się w polskim języku. Pierwszego września 1929 roku wraz z sąsiadem Iwanem Bukowskim poszedłem do szkoły, ponownie do pierwszej klasy. Jasio przeszedł już do klasy drugiej. Miałem już dziewięć i pół roku, byłem schorowany, chudziutki, ale wysokiego wzrostu, dlatego nauczycielka posadziła mnie w ostatniej ławce w środkowym rzędzie. Wychowawczynią pierwszej klasy była wtedy Adela Malecka. Pamiętam, że była ona w średnim wieku, około czterdziestki, o miłej powierzchowności, wzrostu powyżej średniego. Zwracaliśmy się do niej w formie „towarzyszko Malecka". Jako zasada, naukę w pierwszej klasie rozpoczyna się od obrazków, patyczków, elementów liter. Wszystko to ja już znałem, w czasie pierwszych dni 370 Bolesław Zagórski siedziałem cicho, czasami się zdrzemnąłem, ale kiedy już oswoiłem się z nową sytuacją, przestałem uważać i zacząłem zajmować się czym innym. Zacząłem więc otrzymywać uwagi od nauczycielki, a czasami moje sąsiadki z ławki przede mną skarżyły się, że psocę i przeszkadzam im. Minęły dwa tygodnie od rozpoczęcia roku szkolnego. W poniedziałek rano, na początku pierwszej lekcji ktoś zapukał do drzwi, nauczycielka towarzyszka Malecka odpowiedziała, że można wejść i do klasy wszedł nauczyciel klasy drugiej, towarzysz Majewski. O czymś tam porozmawiali ze sobą, po czym towarzyszka Malecka odwróciła się i skierowała swój wzrok na mnie. Wymieniła moje nazwisko i wezwała do swego stołu. Zaniepokoiłem się, zrobiło mi się gorąco, nogi się pode mną ugięły, ale szybko wstałem i podszedłem do stołu. Towarzysz Majewski pogładził mnie po głowie i wypytał, dlaczego nie chodziłem w ubiegłym roku do szkoły. Opowiedziałem szczegółowo o wszystkim. Na stole leżał otwarty elementarz i polecono mi przeczytać urywek z jego końca, a gdy to zrobiłem, kazano mi napisać moje imię i nazwisko, a następnie rozwiązałem parę ćwiczeń z dodawania i odejmowania. Nauczyciele znowu po cichu ze sobą porozmawiali i towarzysz Majewski polecił mi zabrać teczkę i iść za sobą. W ten sposób znalazłem się w drugiej klasie. Była to dla mnie zarówno radość jak i zmartwienie, cieszyłem się, że opuściłem klasę maluchów, a z drugiej strony bałem się, że będzie mi trudno przestawić się na bardziej zaawansowaną naukę, do czego nie byłem przyzwyczajony. Tak też się stało - moi koledzy z klasy umieli już ładnie pisać, wiedzieli, jak należy siedzieć w ławce, jak trzymać przed sobą zeszyt, w jaki sposób trzymać w ręku pióro i ołówek, a dla mnie wszystko to było nowe, moja wcześniejsza domowa nauczycielka nie nauczyła mnie tego. W ciągu dwóch tygodni spędzonych w pierwszej klasie także niewiele się nauczyłem, więcej tam psociłem niż pisałem. Czytać umiałem i robiłem to dobrze, ale do opowiadania własnymi słowami przeczytanego fragmentu nie byłem przyzwyczajony, dlatego z czytania dostawałem dużo ocen dostatecznych, trójek. Z trudem też uczyłem się wierszy na pamięć, zresztą wiersze to była moja bolączka w czasie całej nauki, aż do ukończenia szkoły podstawowej. Kiedy opowiedziałem w domu o wydarzeniach, które miały miejsce w szkole, wszyscy się ucieszyli, a dwie starsze siostry chwyciły mnie i z radości podrzuciły kilka razy do góry. Teraz już trzeba było siedzieć na lekcjach cicho i pracować, na psoty czasu nie było, inne były w tej klasie warunki, inny zespół uczniowski, zdecydowana większość uczniów doskonale czytała i pisała, dobrze umiała powtórzyć czytan-kę, świetnie deklamowała wiersze. Na początku czułem się niepewnie, jakbym „siedział w cudzych saniach", pewnie czułem się jedynie na lekcjach arytmetyki, dowolny przykład lub zadanie rozwiązywałem bez szczególnego wysiłku, co wielokrotnie mnie ratowało. Zacząłem czuć się pewniej, a w zakresie Bolesław Zagórski 371 czytania i opowiadania treści trzeba było nadrabiać zaległości. W pierwszej klasie siedziałem w ostatniej ławce, a teraz towarzysz Majewski posadził mnie z przodu, w drugiej ławce przy oknie, które wychodziło na ogród. Tuż przy samym oknie zwieszały się pod ciężarem jabłek gałęzie, które niemal je zasłaniały - przyjemnie było spojrzeć od czasu do czasu na to cudo przyrody i na chwilę zapomnieć o wszystkim. Tak rozpoczęło się dla mnie nowe życie, związane z codzienną regularną nauką i pracami w domu. Tak jak poprzednio rankiem i wieczorem pracowałem w stajni przy koniach. Wieczorem trzeba było przygotować dla nich paszę - wymieszać sieczkę z ziarnem, przyszykować wiązkę koniczyny, aby rankiem, gdy jest jeszcze ciemno, wszystko było pod ręką. Światła przecież w stodole nie było, trzeba było posługiwać się tylko naftową latarnią, ale ja wolałem z niej nie korzystać. Latem wystarczało światła słonecznego, a wczesnym rankiem i wieczorem byłem przyzwyczajony do pracy w świetle księżyca lub w zapadającym zmierzchu, chociaż nie obyło się przy tym bez wypadków. Pewnego razu obudziłem się rankiem, przetarłem oczy i pobiegłem nakarmić konie. Było jeszcze ciemno. Otworzyłem drzwi stajni i nie zauważyłem, że tuż za progiem leżą widły o czterech zębach, w takim położeniu, że zęby sterczały do góry. A ja, jak było w zwyczaju, latem i aż do późnej jesieni chodziłem boso i ubrany w krótkie spodenki. Wchodząc, z rozmachu postawiłem lewą nogę na widłach i skrajny ząb przeszył mi nogę nieco powyżej kostki na wylot, wychodząc z drugiej strony na dziesięć centymetrów. Zapewne inny by krzyknął lub zapłakał, ale jak sobie przypominam, ja nie uczyniłem ani jednego, ani drugiego, lecz natychmiast chwyciłem za rączkę wideł i wyciągnąłem ząb z nogi. Należało iść od razu do domu i zrobić opatrunek, ale nie uczyniłem tego, lecz wycisnąłem z rany trochę krwi, posiedziałem parę minut póki nie doszedłem do siebie, uspokoiłem się, znalazłem jakąś szmatę, przewiązałem ranę i zająłem się robotą. Założyłem za drabinę koniczyny, oczyściłem żłób z resztek, nasypałem sieczkę, a następnie uprzątnąłem wokół koni, wyrzuciłem przed stajnię nawóz i dopiero poszedłem do mieszkania by umyć się i przygotować do szkoły. Postanowiłem nie mówić w domu nikomu o tym co się stało, było mi wstyd, że tak nieumiejętnie obchodzę się z narzędziami, a widły poniewierają się na podłodze. Ale krew przesączała się przez szmatę i matka, krzątająca się wokół kuchni przy przyrządzaniu śniadania, zauważyła to, tym bardziej, że nieco utykałem na tę nogę. Powiedziałem jej więc co mi się przydarzyło w stodole, a matka natychmiast przemyła ranę i zasypała ją sodą jadalną i zrobiła opatrunek. W szkole noga mi spuchła i ledwo doczekawszy długiej przerwy, poszedłem do ośrodka zdrowia, który znajdował się tuż obok szkoły, dosłownie po drugiej stronie ulicy. Tam musiałem mocno zaciskać zęby, gdy oczyszczano mi ranę, ale zniosłem to mężnie, a gdy wróciłem do szkoły, musiałem o całym wydarzeniu opowiedzieć towarzyszowi Majewskiemu. 372 Bolesław Zagórski Z opatrunkiem chodziłem z tydzień, rana zagoiła się szybko. Na szczęście widły były czyste, przez cały dzień pracowano nimi i ich zęby aż błyszczały, co uratowało mnie od zakażenia. Ale blizna na nodze pozostała mi do dzisiaj jako pamiątka tego wydarzenia. Od tej pory widły się już u mnie nie poniewierały na podłodze, miały swoje miejsce w stodole za sieczkarnią. W tym czasie, gdy zacząłem chodzić do szkoły, ojciec i cała rodzina zajmowali się intensywną produkcją wędlin, oczywiście w wolnym od prac polowych czasie. Bywały takie okresy, że w tygodniu zarzynali i przerabiali po trzy, cztery, a nawet pięć wieprzy. Ojciec ufał mi na tyle, że przestał mnie kontrolować i wierzył, że konie są nakarmione, a jeśli ich nie napoiłem, to ojciec o tym wiedział i poił je po drodze, gdy jechał na taki czy inny bazar, albo na pole. Przez całą zimę chodziłem pilnie do szkoły, prawie nie opuszczając żadnego dnia, a i moje zdrowie zaczęło się poprawiać, rzadziej pokładałem się na piecu z kurczami żołądka, rzadziej też musiałem pić wywar z piołunu i naftę. Wiosną 1929 roku ukończyłem dziesięć lat i wydawało mi się, że jestem już prawie dorosły. Zbliżała się pora robót polowych. Trzeba było zasiać nasze pole i pola dwóch sąsiadów, za co dawali oni ojcu po kawałku pola pod kartofle i owies oraz koniczyny na paszę dla koni. Przecież własnej ziemi było mało, wszystkiego dwa i pół hektara. W połowie marca ojciec zabrał mnie ze szkoły i razem codziennie wyruszaliśmy w pole. Z początku ojciec pokazywał mi, co i jak robić, a gdy się tego nauczyłem, robiłem już wszystko samodzielnie. W pole wyjeżdżaliśmy z całym nieodzownym inwentarzem, w szczególności wieźliśmy na bryczce płóg wózkowy, jeśli trzeba było orać, lub kultywator, a brony były konieczne i po orce, i po kultywowania. Było mi jednak trudno zdjąć z bryczki te narzędzia. Jeśli były one już na ziemi, to sam potrafiłem wprzęgać konie do takiego czy innego inwentarza, umiałem go odpowiednio ustawić, mogłem zupełnie samodzielnie orać. Konie przyuczone były do trzymania się bruzdy, rozumiały moje polecenia, kiedy przy nawrocie wychodzić z bruzdy i kiedy wchodzić w następną. Aby konie były posłuszne, należy je lubić i one to czują. Nigdy nie miałem w ręku bata. Należy dać im tylko odpocząć od czasu do czasu oraz karmić i poić o właściwych porach. Rankiem, gdy przyjeżdżaliśmy na pole, w czasie gdy zdejmowaliśmy inwentarz z bryczki, konie trochę pojadały. Jedyną pracę, której sam w polu nie robiłem, był zasiew. Zawsze ojciec sam siał z kobiałki, znał on niezbędną normę na siew każdego zboża, czy było to żyto, czy pszenica, jęczmień lub owies, proso czy gryka, w każdym przypadku był właściwy porządek. Nie przypominam sobie przypadku, aby gdzieś były miejsca niedosiane lub nadmiernie zagęszczone. Jeżeli trzeba było siać, to ojciec zasiewał zagon, a ja przystępowałem do zabronowania ziaren. Po tym, jak ojciec zrobił już swoją robotę, to znaczy zasiał i pomógł zdjąć z bryczki inwentarz, brał laskę i pieszo udawał się w swoich sprawach do miasteczka, a ja zostawałem sam i pracowałem do wieczora, póki Bolesław Zagórski 373 nie przyszedł ojciec, by wraz ze mną załadować na bryczkę inwentarz i wrócić do domu. Po kolacji ojciec udawał się z końmi na nocny wypas - zmęczone dniem pracy konie pasły się z pętami na przednich nogach, a ojciec łowił ryby. Ze wszystkich prac polowych najbardziej podobała mi się orka. Czułem się wtedy niemalże jak samodzielny gospodarz. Jeżeli pług jest dobrze ustawiony, prowadzi się niemal samodzielnie, ale mimo to trzeba trzymać go z tyłu za rączki (czepigi), aby skiba była równa, a od czasu do czasu trzeba zatrzymać konie, wyciągnąć pług z bruzdy i oczyścić lemiesz, wtedy skiba odkłada się równo, a zaorane pole wygląda ładnie i łatwo je bronować. Gdy ukończyliśmy siewy, wróciłem do szkoły, by uczyć się już do końca roku szkolnego, ale z niecierpliwością oczekiwałem, kiedy znowu będę pracował z końmi. Nadszedł jednak 1929 rok i w Związku Radzieckim rozpoczęły się przemiany społeczne. W końcu 1927 roku opublikowane zostały dyrektywy XV Zjazdu WKP(b), które posłużyły jako podstawa dla zatwierdzenia pierwszego pięcioletniego planu rozwoju gospodarki narodowej ZSRR na lata 1929-1932. Głównym zadaniem tej pięciolatki było położenie fundamentu socjalistycznej ekonomii, a następnie postawiono zadanie kontynuacji wyrugowania z miast i wsi elementów kapitalistycznych. Wszystko to, co było przewidywane do realizacji przez Lenina, zostało zdemontowane i zniweczone przez Stalina. O ile jeszcze za życia Lenina zaczęła być realizowana nowa polityka ekonomiczna, dzięki której kraj do 1929 roku w zasadzie wyszedł z najgorszego upadku gospodarczego, to w 1929 roku WKP(b) pod kierownictwem Stalina, pod hasłem kontynuacji rugowania elementów kapitalistycznych z miast i wsi, rozpoczęła likwidację i tępienie średniorolnego chłopstwa, które było faktycznym żywicielem kraju. Lenin w szeregu swych prac „O spółdzielczości", „Kolejne zadania władzy socjalistycznej" przewidywał socjalistyczne przekształcenie drobnotowarowych gospodarstw chłopskich drogą dobrowolnego zrzeszania się samodzielnych chłopów w wielkie gospodarstwa spółdzielcze, główną podporę widząc w średniorolnych chłopach, którzy posiadali konie, bydło hodowlane, sprzężaj gospodarski. Już wczesną wiosną, jeszcze przed siewami, na Ukrainie rozpoczęła się kolektywizacja chłopów. Z miast zaczęli przyjeżdżać pełnomocnicy, tak zwani trzydziestotysięcznicy, przysyłani na ogół z Moskwy, Leningradu i Kijowa, którym przydawano jeszcze wojewódzkich i rejonowych czekistów z wydziałów OGPU i NKWD. Tak rozpoczęła się dobrowolno - przymusowa kampania uspółdzielczania chłopów. Zaczęły się odbywać zebrania wiejskie, na które „zapraszani" byli pod konwojem chłopi, którym od razu na tychże zebraniach wręczano gotowe oświadczenia o członkostwie. Wystarczyło tylko wstawić nazwisko i podpisać. Biedota wiejska od razu podpisywała deklaracje stając się spółdzielcami, niczego przecież oni nie tracili, jakimi byli, takimi pozostawali, a pożytku było z nich tyle, co od kozła mleka. Na początku należało uspół-dzielczyć tych, którzy posiadali konie, krowy, zmusić ich od oddania ziarna, by można było obsiać pola. Aby to jednak osiągnąć, konieczne było lenino- 374 Bolesław Zagórski wskie podejście i całkowita dobrowolność, czego nie było. Na początku do kooperacji przystąpił wiejski proletariat, który jak powiadano, nie miał ani pola, ani dwora, ludzie, którzy byli dziedzicznymi obibokami, zwanymi „podłopuszni-kami" (wylegującymi się w łopianach). Stanowili oni kołchozowy aktyw i ze swego środowiska wybierali wszystkie struktury kołchozu - brygadzistów, polowych, a zasadą było, że przewodniczących wybierano z grona trzydziestoty-sięczników. Teraz, gdy już sformułowano „bojowe sztaby" kołchozów, a nie było czym pracować, bo nie było ani koni, ani inwentarza, ani ziarna na siew, zabrano się za pracujące chłopstwo. Najbogatszych chłopów, posiadających pięć i więcej hektarów ziemi, którzy pracowali na swych gospodarstwach dzień i noc, ogłoszono kułakami i zaczęto rozkułaczać, to jest odbierać im wszystko co posiadali, włącznie z ostatnim garnkiem i łyżką, i ostatnim kilogramem mąki czy kaszy. A ich rodziny zsyłane były na Półwysep Kola, na tzw. Miedwienkę - Niedźwiedzią Górę, a gdy ją zasiedlili, to zaczęto zsyłać następnie na Sybir, a jeszcze później na Kołymę. Do dnia dzisiejszego na Syberii i na Kołymie zamieszkuje wielu Ukraińców, mam tu na myśli urodzonych na Ukrainie, a w tamtym czasie jako kułaków ogłaszano wszystkich, którzy tylko okazywali najmniejszy sprzeciw władzy. Na naszej ulicy, która teraz nosi imię niemieckiego rewolucjonisty Thelman-na, mało były gospodarzy posiadających konie, było nas tylko sześć gospodarstw - trzy rodziny o nazwisku Fidoszczuk, Iwan Baran, Anton Paczosiuk i Franciszek Zagórski. Aby czytelnik mych wspomnień lepiej rozumiał, kim właściwie byli ci kułacy, o których tyle pisano w podręcznikach szkolnych, których nazywano niemalże wrogami ludu, o których pisano, że uciskali i eksploatowali biednych chłopów, krótko scharakteryzuję tylko jedną rodzinę Iwana Barana. Pamiętam dobrze tę rodzinę dlatego, że często u nich bywałem, szczególnie od czasu, gdy zacząłem regularnie pracować. Z młodszym synem Iwana Barana, Augustynem, jeździliśmy często paść nocą konie. Był on ode mnie starszy o kilka lat, a obok niego zamieszkiwała rodzina Paczosiuków, w której także był wyrostek Zygmunt, którego nazywaliśmy po prostu Muńko. Muńko i ja byliśmy rówieśnikami, a Gustek (Augustyn) był starszy od nas i on był naszym dowódcą, we wszystkim się mu podporządkowywaliśmy. Nasza trójka prawie każdego wieczora, po zakończeniu dnia roboczego, wyjeżdżała na noc paść konie. Bardziej zaprzyjaźniony byłem z Gu-stkiem, pewnie dlatego, że nasi ojcowie mieli wspólne interesy i częściej się spotykali. Pozostali nasi sąsiedzi, poza wymienionymi już przeze mnie sześcioma rodzinami, byli właściwie robotnikami, mężczyźni pracowali w zakładach, w cukrowni lub w fabryce produkującej obrabiarki, a kobiety na ogół pracowały w cukrowni jako robotnice zmianowe w czasie kampanii. W cukrowni nie ma dni wolnych, pracuje ona nieprzerwanie przez cztery - pięć miesięcy, dzień i noc, dopóki nie ukończy całej produkcji, a ściślej nie przerobi wszystkich buraków cukrowych. Bolesław Zagórski 375 Kiedy zaczęła się dobrowolno - przymusowa kolektywizacja, na zebraniach rodziny, które nie miały koni, nie zgłaszały sprzeciwów, podpisywały zgłoszenia i stawały się kołchoźnikami, a ściślej mówiąc ich członkowie kontynuowali pracę w fabrykach, a jedynie zgodnie ze złożonymi oświadczeniami, zrzekali się posiadanych działek ziemi i stawali się wiejskimi proletariuszami. A kto miał więcej możliwości, kontynuował jeszcze trzymanie krówki, a niektórzy rezygnowali też i z tego, bowiem nie było gdzie jej paść, bowiem wszystkie pastwiska zostały uznane za własność kołchozu. Przed kierownictwem rejonu stało główne zadanie - skolektywizować majętne chłopstwo, by mieć do dyspozycji ich konie, woły i sprzęt rolniczy, a wszystko to znajdowało się w rękach pracującego chłopstwa, które początkowo okazywało opór wobec kolektywizacji. Ale dla bolszewików, otoczonych enkawudzistami, taki sprzeciw był zupełną fraszką, oni nie takie widywali w okresie wojny domowej, dobrze wiedzieli, co to takiego czerwony terror. Została więc ogłoszona bezlitosna walka z elementami kapitalistycznymi na wsi, to jest walka z kułactwem, jako zawziętym wrogiem w drodze budowy socjalizmu w gospodarce rolnej. Jako pierwszego kułaka ogłoszono na naszej ulicy Iwana Barana. Krótko o jego gospodarstwie i rodzinie. W rodzinie było dwóch synów i dwie córki. Augustyn (Gustek) był w rodzinie najmłodszy, przypadł mu więc taki sam los, jak mnie, obaj byliśmy beniamin-kami. Ani razu nie udało mi się u nich widzieć gospodarza w czystym ubraniu, kiedy bym do nich nie przyszedł, zawsze widziałem go w roboczej odzieży, z utkanego w domu szarego półtna, z widłami albo toporem w rękach, zawsze był czymś zajęty. W takim ubraniu on w dzień pracował, a w nocy spał, jedynie w niedzielę, gdy szedł do kościoła, zakładał uroczysty, odświętny garnitur. Baran posiadał pięć dziesięcin ziemi, to jest niewiele ponad pięć hektarów, a działka pięciohektarowa nazywała się „pieszakiem", kto posiadał jeden pie-szak ziemi, traktowany był we wsi jako bogaty gospodarz. Takim był Jaśko Baran, którego nazywano też Czarnym Jaśkiem, lub Czarnym Baranem. Miał on w gospodarstwie parę pięknych koni, dobrą uprząż, roboczą i odświętną, a w szopie stał pod brezentem piękny szaraban. W chlewie zwykle hodowane były dwa lub trzy prosiaki z rachubą, aby wystarczyło mięsa i słoniny dla swojej rodziny oraz by udało się choćby jednego wieprza sprzedać za pieniądze. Co roku też wykarmiany był ładny byczek, były też dwie krowy. W gospodarstwie nie marnował się ani kilogram odpadów, ani zbożowych ani warzywnych, wszystko było spożytkowane. Pracowali wszyscy członkowie rodziny, kobiety zajmowały się przeróbką konopi, tkały płótno, mężczyźni mieli własne zajęcia, wymagające większego nakładu pracy. Dwaj gospodarze, mieszkający niedaleko od siebie - Franciszek Zagórski i Iwan Baran jakby rywalizowali ze sobą, każdy z nich starał się, by jego gospodarstwo wyglądało lepiej. Ale obydwaj byli bardzo pracowici, każdy z nich 376 Bolesław Zagórski pracował dzień i noc, by utrzymać rodzinę i być szanowanym przez mieszkańców, obaj podobnie prowadzili gospodarstwo. Obydwaj też pobudowali ładne domy, ale Baran wybudował parterowy, w pełni go wykańczając, a Zagórski dom piętrowy, jednak nie był w stanie go wykończyć. Każdy z nich wybudował też piękne stodoły o dylowanych ścianach. Ale były też między nimi różnice, i to istotne. Baran sam i wraz z synami krzątał się dniem i nocą w swym gospodarstwie, moim zdaniem miał on też ładniejsze i silniejsze konie, mniej gonił je do roboty. Kiedy my, młodzi chłopcy, wracaliśmy wczesnym rankiem z nocnej pasion-ki, Gustek Baran zawsze jechał na czele i nikomu nie udawało się go prześcignąć. W gospodarstwie Barana zawsze były co najmniej dwie krowy z przychówkiem, nie mniej niż dwie - trzy lub więcej świń, dużo ptactwa, w tym także indyczki. Franciszka Zagórskiego pochłaniały inne źródła dochodów. Najpierw miał on cegielnię, produkował wypalaną cegłę nie tylko na własne potrzeby, ale i na rynek, a gdy w początkach lat dwudziestych zarzucił tę działalność, powiększył produkcję wędlin, prowadząc ją do końca lat dwudziestych. W tych latach on sam mało już zajmował się gospodarstwem, koncentrując się na handlu. Jeśli była potrzeba, wynajmował robotników, np. w okresie po wyjeździe do Ameryki starszego syna Jana, pracował u niego syn sąsiadów Antoni Śniegurski, a potem ja już stałem się małym gospodarzem, a raczej podobnym robotnikiem w gospodarstwie. Franciszek Zagórski nigdy nie trzymał krów i mówił - jeśli chce się warn mleka, kupcie sobie u sąsiadów. Nie trzymał też dużej liczby świń, lecz jednego - dwa prosiaki, aby skarmiać odpady żywnościowe. Ulubionym zajęciem Zagórskiego i Barana było jeżdżenie na wesela. Kiedy gdzieś szykowało się wesele, pan młody i drużbowie starali się zamówić wcześniej transport, aby przyzwoicie jechać do kościoła do ślubu. Zarówno Zagórski jak i Baran zaliczali się obowiązkowo do grona takich honorowych woźniców i starannie przygotowywali się do takiego wyjazdu. Przez cały piątek konie odpoczywały, aby w sobotę były rześkie, czyszczone było do połysku odświętne oporządzenie, szaraban, a także sami woźnice szykowali się do tego święta, podkręcali wąsy, by siedząc na koźle, wyglądać chwacko. Była to dochodowa funkcja, czasami pan młody lub drużba płacili tyle, że i w ciągu tygodnia nie można było tyle zarobić. Gdy orszak wyjeżdżał z obejścia, gdzie odbywało się wesele, zawsze jako pierwszy wyjeżdżał albo Baran, albo Zagórski, z państwem młodym, oraz ich drużbami. Część tej przygotowawczej roboty stawała się udziałem moim i Gustka Barana. W sobotę rankiem siadaliśmy wierzchem na konie i jechaliśmy do rzeczki by je myć, a następnie jeszcze raz sprawdzaliśmy i czyściliśmy mosiężne dzwonki, które były wieszane koniom na szyjach, smarowaliśmy piasty kół i jeszcze raz czyściliśmy szarabany z kurzu, nakrywaliśmy siedzenia pluszowy- Bolesław Zagórski 377 mi narzutami, robiliśmy wszystko, aby było elegancko, od tego zależały bowiem ewentualne dalsze zamówienia i ich cena. Wszystko to wryło mi się w pamięć w okresie wczesnochłopięcym, tak było jeszcze w 1929 i 1930 roku, a później przyszły już mroczne, a nawet okrutne lata i dla chłopów, i dla całego ludu pracującego. Wiosną 1929 roku kolektywizacja chłopów - biedniaków nastąpiła szybko, a chłopi - średniacy opierali się przez pewien czas, ale ich opór był daremny. Pierwszą ofiarą stała się rodzina Jana Barana, którego wprowadzili do spisu kułaków i postanowili dać mu taką szkołę, aby była to nauczka dla innych. Pewnego dnia w kwietniu, wczesnym rankiem przyjechało bryczką na jego podwórze kilku ludzi. W tym czasie wróciliśmy już z nocnego wypasu. Pierwszą rzeczą, jaką uczynili, było zaprzężenie do bryczki koni gospodarza, a następnie oznajmili, że całe gospodarstwo Iwana Barana podlega ekspropriacji, to znaczy przymusowemu zajęciu całego majątku i zaczęli ładować na bryczkę wszystko, co znajdowało się w obejściu. Najpierw załadowali świnie, a z tyłu przywiązali do niej krowy i byczka, hodowanego na mięso. Następnie brygada stalinowskich „opryczników" rozdzieliła się na dwie grupy, jedna zawiozła na kołchozowe podwórze załadowane świnie i bydło, a druga pozostała na miejscu pilnując gospodarstwa i bacząc, aby gospodarz czegoś nie ukrył. Przy następnych nawrotach ładowali ziarno, kury i indyczki, pakując je do worków, a następnie cały sprzęt gospodarski, sieczkarnię, do jednej z bryczek przywiązali szaraban, załadowali całą świąteczną uprząż, a na wóz drabiniasty siano i słomę. W taki sposób robota prowadzona była przez cały dzień. Oprycznicy pracowali systematycznie, śmiejąc się i chichocząc, a po zakończeniu załadunku zawartości szop i stodoły, rozpoczęli czyszczenie domu mieszkalnego. Najpierw wynieśli wszystkie meble i wyposażenie, a następnie zabrali się za odzież, a nawet naczynia i produkty spożywcze. Z domu dochodziły krzyki, kobiety płakały, a oprycznicy ordynarnie klęli i robili swoje. Na ulicy i na podwórzu zebrał się tłum ludzi, w większości kobiety z dziećmi, który z przerażeniem patrzył na to okropne widowisko. Kiedy wyciągali z mieszkania rzeczy domowe, jeden z grabieżców - opryczników wyniósł i rzucił na bryczkę naręcze odzieży, wśród której widać było męskie garnitury i kobiece suknie. Nie pamiętam już kto, ale któryś z chłopaków, najwyraźniej za podpowiedzią kobiet, podbiegł do bryczki, chwycił coś z odzieży i pobiegł przez drogę i płot do sąsiedniego sadu Fidoszczuka, za jego przykładem poszli inni chłopcy, chwytając odzież i uciekając z nią, a kobiety utworzyły w tym czasie tłum przy drzwiach, aby w tym czasie żaden z opryczników nie mógł wyjść na zewnątrz. W tym momencie dostrzegłem, że na bryczce pozostał jeszcze jeden męski garnitur, chwyciłem więc go i pobiegłem w ślady moich poprzedników. Okazało się później, że był to garnitur Gustka. Gdy się wszyscy razem zebraliśmy, naradziliśmy się, gdzie schować tę odzież. Znaleźliśmy zarośla krzaczastych jagód, gdzie się ukryliśmy nasłuchując, czy któryś z opryczników nie biegnie za nami. Ale nie było nikogo, widocznie kobiety spowodowały w tym czasie 378 Bolesław Zagórski takie zamieszanie pod drzwiami, że żaden z grabieżców nie mógł od razu wyskoczyć z domu. Dopiero po paru minutach usłyszeliśmy głośne wrzaski i przekleństwa z podwórza Barana. Jeden z chłopaków podszedł bliżej drogi, aby zobaczyć co się tam dzieje, po czym wrócił i powiedział, że oprycznicy strasznie klną i wyzywają, i rozganiają zebrane kobiety. Dobrze ukryliśmy całą tę odzież i różnymi drogami rozbiegliśmy się do domów. Kiedy przybiegłem do domu, byli już wszyscy: ojciec, matka i starsze siostry Antonina, Bronisława i Maria, wszyscy byli przygnębieni, najwyraźniej prowadzili rozmowę o tym co dzieje się w obejściu Barana. Żadne z nich nie znało jednak szczegółów, ojciec nie pozwolił im przyglądać się temu widowisku. Opowiedziałem więc im szczegółowo o tym co się wydarzyło, a także o tym, że my, chłopcy, ukryliśmy część odzieży w sadzie Fidoszczuka. Początkowo, gdy zacząłem o tym opowiadać, ojciec spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym dokonał jakiegoś chuligańskiego czynu, ale za chwilę powiedział, abym tam więcej nie szedł, bo mogą nas pojmać, pobić i zażądać zwrotu wyniesionych rzeczy. Wieczorem, gdy na podwórzu zakończył się już pogrom i pozostali tylko wszyscy członkowie poszkodowanej rodziny, bez gospodarza, który został aresztowany, nie było też Gustka, który gdzieś uciekł, a jego starszy brat leżał chory - my, dzieci, w tym także ja, zebraliśmy się i pokazaliśmy zapłakanym kobietom, gdzie ukryliśmy część ich odzieży. Gdzie one ją następnie schowały, ja i inne dzieci już nie wiedzieliśmy. Następnego dnia oprycznicy kontynuowali swoją barbarzyńską robotę, być może byli to ci sami co wczoraj, może zaś inni, ale robota szła im raźno. Trzeszczały ściany szop i stodoły, z ich dachów sypały się na ziemię dachówki, rozbijając się na skorupy, a belki i pozostały materiał budowlany ładowali na furmanki i wywozili na kołchozowy podwórzec. Pod wieczór wszystko na podwórzu ucichło, w miejscu, gdzie stała piękna stodoła i zabudowania gospodarcze pozostały tylko zwały śmieci, potłuczonej dachówki i ułamki drewna z dachów i ścian. Wszystko jakby spłonęło bez ognia, podwórze opustoszało, nikt z gospodarzy się na nim nie pokazał. Ja wraz z Muńkiem Paczosiukiem cały czas się wszystkiemu przyglądałem, chciałem zobaczyć Gustka, ale on się nie pokazywał, a nie wiedzieliśmy, dokąd uciekł. Nie znam szczegółów dalszego losu rodziny Barana, wiem tylko, że ich rodzina została zesłana na Sołowki, inaczej mówiąc na Półwysep Kola w Niedźwiedzie Góry, gdzie prowadzono w tym czasie intensywny wyrąb lasów i przemysłową obróbkę drewna. Gustka nigdy już nie zobaczyłem. Nie był on moim przyjacielem, był ode mnie starszy o kilka lat, ale zacząłem za nim bardzo tęsknić. Zabrakło kolegi, z którym wspólnie jeździliśmy na nocny wypas naszych koni, czyniąc to bez żadnych obaw, bo był on naszym niezawodnym starszym opiekunem i partnerem. Pierwszego dnia grabieży gospodarstwa Barana nie poszedłem nawet do szkoły, przez cały dzień obserwowałem to co się dzieje, a od czasu do czasu informowałem ojca o wydarzeniach na podwórzu Barana. Nazajutrz poszedłem Bolesław Zagórski 379 już do szkoły, ale przez cały dzień majaczyło mi przed oczyma to ubranie i jakaś odzież, które wczoraj schwyciłem i uciekłem, a także wyciągane z chlewa i ładowane na wóz kwiczące świnie, wyprowadzane z obory i wiązane z tyłu bydło i wszelkie inne fragmenty tego widowiska, któremu przyglądałem się przez cały dzień. Na lekcji czytania towarzysz Majewski wymagał uwagi i śledzenia tekstu, w dowolnym momencie przerywał i kazał czytać następnemu uczniowi, połowa klasy czytała i otrzymała stopnie. Pamiętam, że ktoś czytał tekst, ale nie w mojej ławce, a ja przyłożyłem palec do jakiegoś wyrazu, nawet nie we właściwej linijce, a sam patrzę przed siebie i widzę wczorajsze wydarzenia. Nagle słyszę słowa „Zagórski, kontynuuj czytanie". Ocknąłem się jakby ze snu i zobaczyłem przed sobą nauczyciela. Wstałem jak na komendę, nie bacząc, że dostanę od niego upomnienie, ze łzami w oczach opowiedziałem co widziałem wczoraj i dlaczego nie byłem wczoraj w szkole. Nie pamiętam, co on na to powiedział, ale pamiętam, że nie postawił mi dwójki. Wydarzenia, jakie miały miejsce w gospodarstwie Barana, wywarły na ojcu silne wrażenie, przez kilka dni nigdzie nie wyjeżdżał on z domu. Na wiejskich zebraniach, które nadal się odbywały, coraz większą presję wywierano na tych gospodarzy, którzy mieli konie. Ojciec wymawiał się tym, że w rodzinie brak jest osób, które byłyby zdolne do ciężkiej pracy, on sam jest inwalidą, ma powykręcane palce obydwu dłoni, a syn Bolesław i córka Maria są jeszcze niepełnoletni, zaś dwie starsze córki Antonina i Bronisława zamierzają wyjść za mąż. Wszystkie te tłumaczenia nie przekonywały jednak kierownictwa rejonu, żądali oni nadal swego, to jest wstąpienia ojca do kołchozu, grozili rozkułacze-niem. Pewnego dnia wieczorem ojciec po przyjściu z takiego zebrania zebrał nas, wszystkich członków rodziny i opowiedział, co dzieje się w różnych częściach Gródka, kogo już rozkułaczyli, kogo aresztowali i wreszcie na koniec tego krótkiego opowiadania oznajmił, że aresztowali też naszą Adelę. Nazajutrz wczesnym rankiem, a był to czwartek, ja przygotowywałem się do wyjścia do szkoły, a ojciec zaprzągł konie, ułożył na bryczce pod siedzeniem całą świąteczną uprząż - szorki, uzdeczki z naszytymi błyszczącymi blaszkami, lejce uszyte z cielęcej skóry, dzwoneczki, które nakładane były na końskie szyje, gdy ojciec jechał w weselnym orszaku. Podszedłem do ojca i zapytałem, dlaczego on to wszystko załadował na bryczkę? On chwilę milczał, a potem powiedział, że zamierza to wszystko sprzedać na targu, a także sprzeda jednego konia, tego ślicznego, którego tak bardzo lubiłem i zawsze na nim jeździłem. Chciało mi się głośno zapłakać i wyrazić mój wielki żal i sprzeciw, ale odwróciłem się i pobiegłem do szkoły, wycierając łzy. [...] Spis treści Witold Rakowski, Przedmowa ............................................................5 Andrzej Budzyński, Pamiętniki Polaków ze Wschodu - założenia i rezultaty .................................................................7 Białoruś Eugeniusz Gałkiewicz, * * * ............................................................17 Anatol Jakowlew, * * * ...................................................................33 Zygmunt Pienić, * * * ......................................................................43 Maria Sulima, Losy pokoleń ............................................................57 Edward Szczasiuk, * * * .................................................................69 Irena Szkopiec, Życiorys ...................................................................87 Ukraina Ks. Józef Chromik, Autobiografia ...................................................97 Grażyna Dzieniszczyk, * * * .........................................................163 Łucja Leonarska, * * * ..................................................................183 Stefania Moczajło, * * * ................................................................197 Bogdan Siwakowski, Droga do siebie. Pamiętnik niedokończony ........................................................................... 233 Krystyna Szkoba, Moje wspomnienia ............................................257 Ewa Teiner, * * * ...........................................................................275 Krystyna Węgier-Maksymowicz, Miastu Lwów i lwowiakom w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości .... 289 Ryszard Zieliński, Wspomnienia, myśli i trwoga o przyszłość ...............................................................................305 Kazachstan Bolesław Zagórski, Saga rodzinna ..................................................315 Ąozzuoju Lofcalntgo iv Żyrardowie. *M^yższa Szkoła Rozwoju Lokalnego w Żyrardowie została powołana w 1997 r. decyzją Ministerstwa Edukacji Narodowej. Założycielem uczelni jest Mazowieckie Towarzystwo Naukowe (Warszawa, Krzywe Koło 7) a inicjatorem jej powołania i autorem programu dydaktycznego prof, dr hab. Witold Rakowski -nauczyciel akademicki szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Szkoła kształci studentów na kierunkach ekonomia - specjalność gospodarka lokalna, finanse i bankowość oraz ekonomika ochrony środowiska. Trzon kadry dydaktycznej stanowią nauczyciele akademiccy Szkoły Głównej Handlowej a ponadto wybitni praktycy życia ekonomiczno-politycznego, tacy jak dr Józef Kozioł - do 2005 roku prezes Banku Ochrony Środowiska, w latach poprzednich minister stanu, wicepremier, minister rolnictwa i założyciel Banku Samopomoc Chłopska, prof, dr hab. Władysław Szymański - członek Rady Nadzorczej PKO BP S.A., prof, dr hab. Mirosław Pietrewicz - członek Rady Polityki Pieniężnej, w latach wcześniejszych minister skarbu, dr Jerzy Stopyra, dr inż. Jerzy Markuszewski - sekretarz generalny Związku Pracodawców „Lewiatan", dr Jacek Sierak - przewodniczący samorządu w gminie Michałowice. Dzięki doborowej kadrze, szerokiej ofercie dydaktycznej i odpowiedniej organizacji toku studiów Szkoła może się poszczycić wysokim poziomem nauczania, dorównującym najlepszym, mającym długotrwałą tradycję szkołom wyższym w Polsce. Dotychczas Szkoła wypromowała przeszło 500 osób z tytułem licencjata.