ILSE KLEBERGER NASZA BABCIA (Przełożyła: Wiesława Skład) NASZA KSIĘGARNIA 2002 Nauka dobrego zachowania Janek, Frycek i mała Karolina siedzieli na trzepaku Pieselangów i przechwalali się jedno przez drugie. Gruby Frycek przesunął językiem gumę do żucia w drugą stronę ust i powiedział: - My jesteśmy najbogatszymi gospodarzami, mamy najwięcej ziemi! Dumnie spojrzał na żółcące się pole pszenicy, które ciągnęło się aż do zagrody jego ojca. - Wiemy, wiemy! Już wiele razy to mówiłeś! - odcięła się mała Karolina. Ze złością przerzuciła rudawy warkocz na plecy. A potem zadarła nos i zawołała: - Za to my mamy dziesięć razy tyle kur co wy! Na Frycku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. - Nasze krowy mają klozet powiedział spokojnie. To także wiedzieli, że u bogatego gospodarza, Frycka, nawóz krowi spłukiwany jest do ścieku. Ale ostatecznie zatriumfowała jednak Karolina. - A nasze koguty noszą okulary! I rzeczywiście od paru tygodni była we wsi wielka sensacja, bo największe koguty na kurzej farmie nosiły nieprzezroczyste, plastikowe okulary, przez które mogły patrzeć tylko na boki, i wreszcie przestały się dziobać do krwi. Janek przez cały czas milczał, zastanawiając się gorączkowo, czym mógłby się pochwalić. Domek nauczyciela Pieselanga, z ciemnymi belkami i białym tynkiem, był wprawdzie ładny, ale mały. Nie należały do niego żadne pola, jedynie ogród warzywny. Pieselangowie nie mieli ani jednej krowy, a kur tylko piętnaście. Naraz okrągła, piegowata twarz Janka rozjaśniła się. - Ale my mamy naszą babcię! Karolina i Frycek zwrócili się gwałtownie ku niemu. - Och, Janku, czy moglibyśmy pójść do niej? Janek, uradowany, że nagle stał się punktem zainteresowania, skinął głową. - Muszę zobaczyć, czy was przyjmie - powiedział i zeskoczył z trzepaka. Z rękoma w kieszeniach spodni, niedbałym krokiem ruszył ku domowi. Po chwili ukazał się z powrotem. - Możecie przyjść oznajmił z ważną miną - ale zachowujcie się! Ty, Frycek, wyjmij gumę z ust. Babcia nie cierpi gumy do żucia! Frycek zdumiewająco potulnie wyjął gumę brudnymi palcami i przykleił ją sobie za uchem. I bądźcie cicho. Babcia właśnie daje Brygidzie lekcję dobrego zachowania, więc nie wolno przeszkadzać. Ale możecie posłuchać. Nic wam to nie zaszkodzi. Nauczyciel Pieselang miał sześcioro dzieci i pragnął, żeby były porządnie wychowane. Rzadko jednak przebywał w domu, a mamie Pieselang, która poza dziećmi i mężem musiała jeszcze zajmować się kurami, kozą i ogrodem, brakowało czasu, by troszczyć się o właściwe obyczaje dzieci. Kiedy któreś z nich przeskrobało coś poważniejszego, mówiła: „Idź do babci i weź lekcję dobrego zachowania”. Babcia, po pierwsze, miała czas, a po drugie, znała się na eleganckich manierach. Jako panna von Haselburg wychowywała się bowiem w majątku szlacheckim. Potem wyszła za mąż za nauczyciela Pieselanga, a ich syn, Jan, również został nauczycielem. Janek otworzył drzwi i ostrzegawczo przytknął palec do ust. Dzieci wsunęły się do dużego, prawie pustego pokoju i przycupnęły na drewnianej ławie, koło dziewczynki z jasnymi jak len włosami, która siedziała z rękoma grzecznie złożonymi na kolanach. Babcia, królująca w fotelu przy oknie, skinęła dzieciom głową na przywitanie. Prócz drewnianej ławy i fotela, w pokoju znajdowała się jeszcze tylko klatka na ptaki. Przy ścianie z prawej strony stała drabina prowadząca na strych. Babcia nie przerwała swego wykładu. Robiąc na drutach długą, czerwoną kiszkę, mówiła: - Myj ręce, czyść paznokcie i czesz włosy, nie rozrzucaj dokoła swoich rzeczy, sprzątaj pokój, siedź prosto, nie sprzeczaj się. Myj ręce... - i tak dalej. Przy czwartym „siedź prosto” wszystkie dzieci wyglądały tak, jakby kij połknęły. „Zabawne - pomyślała Karolina - przecież ona w ogóle nie porusza ustami. Czyżby była brzuchomówcą?” Ostatecznie we wsi takie rzeczy opowiadano o babci Pieselangów, że i to nie wydawało się niemożliwe. - Siedź prosto, siedź prosto, siedź prosto, siedź prosto, siedź prosto... - mówiła babcia. Karolina przyglądała się z boku Brygidzie. Dlaczego babcia ciągle to powtarza? Czyżby Brygida się garbiła? Nie, siedzi sztywno jak kij od miotły. Babcia pomajstrowała chwilę przy jakiejś skrzynce, która stała koło niej, i znów się rozległo: - Siedź prosto, myj ręce... - Igła wyskoczyła z rowka - szepnął Janek, a widząc zdumione spojrzenie Karoliny, wyjaśnił: - Babcia nagrała zasady dobrego zachowania na płycie gramofonowej i wciąż nam je puszcza. Wyobrażasz sobie, że mogłaby to powtarzać tyle razy w ciągu dnia? Babcia w środku zdania wyłączyła gramofon i zawołała: - Wystarczy na dziś! Cała czwórka natychmiast z wielką przyjemnością wygięła plecy, niczym koty na słońcu. Frycek i Karolina nie mogli się dość napatrzyć babci. Drobna i delikatna, tonęła w swoim ogromnym fotelu. Jej twarz wyglądała jak pomarszczone jabłko. Okulary tkwiły na czubku nosa. Śnieżnobiałe włosy upięte były na wierzchu głowy w koczek. Babcia miała na sobie długą, czarną suknię i czarną aksamitkę na szyi. Na lewym ramieniu babci przycupnął biały kot i zza jej głowy zezował na prawe ramię, na którym podskakiwała i wesoło paplała niebiesko-zielona papużka falista. - Myj ręce! - krzyknęła papużka, dumna, że i ona nauczyła się czegoś z lekcji dobrego zachowania. Babcia przeciągnęła się i ziewnęła. - Od długiego siedzenia człowiek robi się całkiem sztywny. Zwinęła robótkę, wsadziła ją do koszyczka z przyborami do szycia, który stał na parapecie okiennym, i na wierzchu położyła okulary. - Muszę zażyć trochę ruchu! Janek trącił łokciem Karolinę. - Teraz zobaczysz! Babcia podeszła do Janka dużymi krokami i posadziła mu na kolanach kota Fridolina. Kot miauczał niezadowolony i patrzył ze złością na papużkę, której wolno było pozostać na ramieniu babci. Babcia wyciągnęła spod ławy wrotki, siadła obok Frycka i przypięła je do swoich czarnych, sznurowanych trzewików. - Kiedy się jest starym, trzeba uważać, żeby nie zardzewieć - stwierdziła energicznie. - Chcę przez to powiedzieć, że ten sport pozwala mi zachować młodość. - I już jeździła wzdłuż i wszerz pokoju, zakreślała eleganckie łuki i kołysała się z boku na bok, unosząc do góry to jedną, to drugą nogę. Długa, czarna suknia trzepotała i szeleściła, chwilami wybłyskiwała czerwona, wełniana halka. Papużka, wczepiona mocno pazurkami w jej ramię, skrzeczała: - Brawo, brawo! A dzieci wtórowały: - Brawo, brawo! Babcia uśmiechnęła się zadowolona, zrobiła jeszcze kilka obrotów i zatrzymała się. Oklaskiwana przez dzieci, skłoniła się wytwornie. - To dlatego pokój jest taki pusty! - powiedziała Karolina, kiedy babcia znów zaczęła jeździć. - Ale gdzie ona śpi? Janek wskazał na drabinę. - Na górze! - Na poddaszu? I wasz ojciec pozwala na to? Janek wzruszył ramionami. - Babcia tak chce, a jak babcia chce, nic na to nie można poradzić. W tejże chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła Ingeborga, najstarsza siostra Janka. W jednej ręce trzymała talerz, a drugą ciągnęła za sobą trzyletniego mniej więcej chłopca. Chłopiec wił się jak węgorz i ryczał: - Nie, nie, nie chcę kaszki, nie, nie, nie! - Babciu - wysapała Ingeborga - on za nic w świecie nie chce jeść! Tylko ty potrafisz dać sobie z nim radę! Babcia z dezaprobatą potrząsnęła głową. - W tym domu nie można nawet spokojnie uprawiać sportu! Odpięła wrotki, chwyciła talerz i pociągnęła chłopca do swego fotela. Ścisnęła go kolanami i podniosła łyżkę do jego ust. - Nie chcę! - wrzasnął chłopiec. - Ależ, Piotrusiu, chcesz przecież stać się dorosłym mężczyzną, a więc musisz jeść. - Nie, nie chcę stać się mężczyzną! - Tylko jedną łyżkę kaszki za tatusia i jedną za Janka. - Nieeee! - A więc posłuchaj, zjesz dwie łyżki i zaraz dostaniesz cukierek. Tylko dwie małe łyżki kaszki! - I dostanę cukierek? - Tak. Piotruś przestał płakać i otworzył buzię. Babcia zaczęła liczyć: - Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwie. Przy każdej liczbie wsuwała pełną łyżkę w otwarte usta. I oto talerz był już pusty, a babcia wygrzebała z koszyczka do szycia malinowy cukierek i wetknęła go szybko w rozdziawioną buzię. Także pozostałe dzieci dostały po cukierku. Karolina i Frycek pożegnali się, jedno dygnięciem, drugie ukłonem, i pobiegli do domu na obiad, bo zrobiło się już późno. Podczas obiadu mama Karoliny powiedziała: - Dziś przyjedzie do nas babcia! Karolina, która swoją babcię naprawdę bardzo lubiła, zmarszczyła czoło. O czwartej babcia przyjechała autobusem z pobliskiego miasta. Miała na sobie krótką, letnią sukienkę w kolorze bzu i włożyła biały kapelusz. - Babciu, ty stajesz się coraz młodsza! - zawołała mama, gdy się witały. Kiedy pili kawę, Karolina uparcie milczała. - Co się dzieje z tym dzieckiem? - spytała babcia. - Nie służą jej wakacje? Wtedy Karolina wybuchnęła: - Babciu, ty malujesz na czerwono usta i farbujesz włosy! Babcia zaczerwieniła się. - Tak, dziecko, bo chcę możliwie jak najdłużej zachować dla was młodość. - A umiesz jeździć na wrotkach? - spytała Karolina. Babcia omal nie udławiła się ciastkiem. - Ależ, dziecko, jeździć na wrotkach! Nie, oczywiście, że nie! - A widzisz! - Karolina zerwała się z krzesła i wypadła z pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami. - Karolino! - zawołał za nią rozgniewany ojciec, ale ona już go nie usłyszała. Siedziała w kurniku i beczała, otoczona przez gdakający drób, który zezował na nią zza swoich plastikowych okularów. Odra Pierwsze promienie słoneczne, które wpadły do dziecinnego pokoju, obudziły Brygidę. Ziewnęła i zamierzała przewrócić się na drugi bok, gdy nagle coś przyszło jej do głowy. Jeżeli zaraz wstanie, będzie mogła zobaczyć, jak babcia się ubiera. Bardzo lubiła przyglądać się babci przy ubieraniu. Wyskoczyła obiema nogami z łóżka. Piotruś poruszył się w swoim łóżeczku z siatką. Chciała na palcach wymknąć się z pokoju, ale Piotruś siedział już wyprostowany i patrząc na nią zaspanymi oczami, zapytał: - Gdzie idziesz? - Do babci. - Pójdę z tobą! - Nie, ty powinieneś jeszcze spać! - Nie chcę spać, chcę do babci! Pomogła mu przeleźć przez siatkę i trzymając się za ręce przekradli się cichutko przez śpiący dom. Wkrótce siedzieli już na okiennym parapecie u babci. Mieli szczęście; babcia jeszcze się ubierała. Nie miała swojej zwykłej, wspaniałej fryzury. Przez cienkie białe pasemka włosów przeświecała różowa skóra na głowie. Babcia poprawiła kołnierz sukni i zawiązała na szyi czarną aksamitkę. Potem włożyła buty. Zwinnym ruchem postawiła prawą stopę na ławie i zaczęła sznurować trzewik. - Babciu, jak się dostaje odry? - spytała Brygida. - Tak bardzo chciałabym mieć odrę! Babcia sznurowała lewy trzewik. - Odra to choroba. Dlaczego chcesz zachorować? - Karolina ma odrę. Okno w jej pokoju zawieszone jest kocem i dostaje ciasto z kruszonką i coca-colę, i zeszyty z Myszką Miki, ile tylko chce. - Gdzie są moje okulary? - spytała babcia. - Może w kuchni? - powiedziała Brygida. Babcia z namysłem potrząsnęła głową. - W łóżku? - Piotruś zsunął się z parapetu i zaczął się wspinać po drabinie prowadzącej na poddasze. Babcia mocno chwyciła go za nogę. - Zejdź! Okulary są w koszyczku do szycia. I rzeczywiście, kiedy Brygida otworzyła koszyczek, okulary zabłysły między szpilkami i szpulkami nici. Babcia włożyła okulary i zapytała: - Skąd wiesz, że Karolina dostaje ciasto i coca-colę? - Zapukałam w szybę, a ona odsunęła koc i otworzyła okno. Ucieszyła się, że przyszłam, bo się nudzi, i wszystko mi pokazała. Do pokoju nie mogłam wejść z powodu infekcji. Babcia ze zrozumieniem kiwnęła głową i zaczęła czesać włosy. - I poczęstowała mnie ciastem z kruszonką. Zjadłyśmy razem spory kawałek, jeden kęs ona, jeden kęs ja, jeden kęs ona, jeden kęs ja, jeden kęs ona, jeden kęs ja. I dała mi też kawałek dla Piotrusia. Smakowało ci, Piotrusiu, prawda? Piotruś kiwnął głową i pogłaskał się po brzuszku. - Babciu - jęknęła Brygida - jak się dostaje odry? Ja tak bardzo chciałabym mieć odrę! - Poczekaj trochę, kochanie - powiedziała babcia - niedługo będziesz miała. - Hurrra! Brygida zeskoczyła z parapetu. - Kiedy, babciu? Ale babcia zajęta już była czymś innym. Lustrującym spojrzeniem rozglądała się po pokoju. - Gdzie jest mój warkocz? Dzieci wiedziały, że babcia ma przyprawiany warkocz, i często się nim bawiły. Ale gdzie on się teraz podział? Brygida zajrzała do koszyczka z szyciem, a Piotruś tym razem wdrapał się jednak na poddasze, gdzie stało łóżko babci i gdzie między belkami dachu rozpięty był hamak, w którym babcia odpoczywała po obiedzie. Babcia szukała pod fotelem i pod ławą. Nic. Piotruś zszedł na dół z kotem Fridolinem. Nasunęło to Brygidzie myśl, by zajrzeć do papużki. Ptaszek sprawiał wrażenie, że jeszcze śpi w swojej klatce. - Babciu! - zawołała. - Pawełek zrobił sobie z twojego warkocza gniazdko! Babcia podeszła bliżej. Rzeczywiście, w jednym kącie klatki leżał warkocz babci zwinięty na kształt okrągłego, małego gniazdka, a w środku umościł się Pawełek. - Jak to sobie przytulnie urządził - powiedziała babcia. - Ale, niestety, mój drogi, muszę ci zabrać warkocz. Sama go potrzebuję. - Och, babciu - prosiła Brygida - zostaw mu warkocz! - Hm. - Babcia przyjrzała się sobie w lustrze. - No, tak, jestem trochę łysa, a poza tym te przeciągi... Ale, co tam, ostatecznie włożę kapelusz. Zdjęła z haka na ścianie słomkowy kapelusz w kolorze lila i wcisnęła go na głowę. - Ale teraz chodźcie już! Jestem głodna. Nauczyciel Pieselang lubił, kiedy podczas wakacji cała rodzina gromadziła się wokół niego przy stole. Gniewnie zmarszczył czoło, gdyż stojące obok niego krzesło jego szesnastoletniego syna Henryka było puste. Potem przyjrzał się uważnie swoim pozostałym dzieciom: osiemnastoletniej Ingebordze, dwunastoletniemu Jankowi, dziesięcioletniej Brygidzie i trzyletniemu Piotrusiowi. Janek miał czarne paznokcie, a Brygidzie włosy opadały nieporządnie na twarz. Wysłał ich oboje do łazienki. Kiedy wracali, wraz z nimi wszedł Henryk. - Mój drogi synu - powiedział nauczyciel Pieselang - pozwoliłem ci raz w tygodniu jeździć na lekcję tańca do miasta. Skoro robię ci taką przyjemność, to ty również mógłbyś zrobić mi przyjemność i punktualnie zjawić się na śniadanie. Henryk, który ostatnio bywał niekiedy zbyt pewny siebie, ośmielił się zaprotestować: - Przynajmniej podczas wakacji człowiek musi się porządnie wyspać! Na czole nauczyciela Pieselanga nabrzmiała mała żyłka. Groźny znak! Matka uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu. Poprzestał więc na ukaraniu syna pogardliwym milczeniem. Odmówił modlitwę i właśnie zagłębił łyżeczkę w jajku, kiedy Brygida oparła głowę na stole i wybuchnęła głośnym szlochem. - Cóż się tu znowu dzieje? - zirytował się nauczyciel. Mama próbowała uspokoić płaczącą dziewczynkę. - Ona ma odrę - powiedziała babcia, nie podnosząc oczu. - Bzdury, odrę, skąd możesz to wiedzieć? - zawołał nauczyciel. - I dlaczego podczas śniadania masz na głowie kapelusz? - Wiem różne rzeczy, których ty nie wiesz, a kapelusz włożyłam, bo mi głowa marznie - odrzekła babcia. Teraz nauczyciel Pieselang stracił już całkiem panowanie nad sobą. Odstawił na pół zjedzone jajko, rzucił serwetkę na stół i wypadł z pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami. Nieco później mama natknęła się na babcię z wrotkami w ręku. - Gdzie się wybierasz? - Na wieś, po zakupy. - I babcia zaczęła wyliczać na palcach: - Dwie butelki coca-coli, zeszyt z Myszką Miki, cukier, mąka i masło na ciasto z kruszonką. Żebym tylko niczego nie zapomniała. - Czy możesz wziąć z sobą Malca? - spytała zapracowana mama. Wkrótce babcia sunęła na wrotkach wyasfaltowaną ulicą, popychając przed sobą dziecięcy wózek. Torbę na zakupy i parasolkę powiesiła na poręczy wózka. Kiedy dotarła do wsi, jej słomkowy kapelusz w kolorze lila był nieco przekrzywiony, ale nikt się temu nie dziwił. We wsi znano babcię. Po południu babcia upiekła ciasto z kruszonką. Nazajutrz, kiedy temperatura zaczęła ustępować, Brygida, cała pokryta wysypką, mogła sobie jeść ciasto z kruszonką, pić coca-colę i oglądać zeszyt z Myszką Miki. Najprzyjemniej jednak było, gdy babcia czytała jej „Podróże doktora Dolittle”. Następnego dnia położył się do łóżka Piotruś. Babcia znów upiekła ciasto z kruszonką i czytała mu „Baśnie” Grimmów. W dwa dni później zachorował Janek i babcia musiała jeszcze raz upiec ciasto z kruszonką, i czytała mu Karola Maya. Po ośmiu dniach babcia całkiem ochrypła i była ledwie żywa. Dziewiątego dnia nie przyszła na śniadanie. Było to smutne śniadanie. Tata, mama, Ingeborga i Henryk sami siedzieli przy ogromnym stole. Ingeborga ze łzami w oczach opowiadała, że lis porwał dużą pstrą kurę, która właśnie wysiadywała jajka. - I jajka też zniknęły! - powiedziała wzburzona mama. - A gdzie jest babcia? - spytał nauczyciel. Ingeborga poszła zobaczyć. - Babcia jest chora - powiedziała wróciwszy po chwili. - Zachorowała na odrę. - Ma wysypkę? Ingeborga wzruszyła ramionami. - Nie pozwoliła mi podejść do łóżka. Powiedziała, żebyśmy zostawili ją w spokoju i przynosili jej na górę dużo jedzenia, ale żadnego ciasta z kruszonką. - Jeżeli chce dużo jedzenia, to nie jest tak źle! - orzekła mama. Ojciec potrząsnął głową. - Odra! Babcia nigdy nie stanie się dorosła. Nikomu nie wolno było pójść do babci. Do koszyka, który na sznurku spuszczała z poddasza, Ingeborga wkładała jej jedzenie. Na zatroskane pytania Ingeborgi, czy ma sprowadzić lekarza lub może poprawić łóżko, babcia odpowiadała energicznie i w głosie jej nie było śladu słabości. - Zostawcie mnie w spokoju! Za dziesięć dni będę zdrowa! Czas mijał. Chorujące na odrę dzieci wstały z łóżka. Po raz pierwszy znów cała rodzina zebrała się rano przy stole, tylko babci brakowało. Ojciec właśnie rozbił jajko, dając tym znak do rozpoczęcia śniadania, kiedy otworzyły się drzwi. W drzwiach ukazała się babcia, zdrowa i wesoła, w swojej czarnej sukni i z aksamitką na szyi. - Dzień dobry! - powiedziała z promienną miną i wkroczyła do pokoju, a za nią dreptała, popiskując, gromadka maleńkich, puchatych kurczątek. Piotruś i Brygida zerwali się ze swoich miejsc z okrzykiem radości. - Skąd ty je wzięłaś? - spytała mama. - Wysiedziałam! - odrzekła babcia dumnie. - Wysiedziałaś? A więc ty wcale nie miałaś odry? Babcia potrząsnęła głową. - Chciałam tylko, żebyście zostawili mnie w spokoju. Wyścieliłam watą koszyczek, włożyłam jajka i wzięłam koszyczek do łóżka, gdzie zawsze jest ciepło. I oto wylęgły się kurczątka. Z niewzruszonym spokojem siadła przy stole i posmarowała sobie kromkę chleba masłem i miodem. Emigracja - Jak się nazywają niemieckie dopływy Dunaju? - spytała Ingeborga. Janek wyliczał monotonnie: - Iller, Lech, Izara, Sun wpadają do Dunaju po prawej stronie, hm, hm, Nab i Regen po przeciwnej. - Co to znaczy: hm, hm? Janek ziewnął. - Zapomniałem. - Musisz to wiedzieć. Jak cię jutro nauczycielka zapyta i nie będziesz wiedział, znowu dostaniesz dwóję. Weź atlas i znajdź te rzeki. Janek, znudzony, wyciągnął z teczki atlas. Kiedy Ingeborga wróciła po kwadransie, studiował z błyszczącymi oczyma jakąś mapę. - Znalazłeś? - Tak, tu jest Oklahoma, a tu Góry Skaliste, w których są wielkie rezerwaty. - Co za rezerwaty? Myślałam, że szukasz dopływów Dunaju. - Ach, Dunaj nic mnie nie obchodzi. Szukam terenów, na których w Ameryce mieszkają Indianie. Spójrz tylko, tu! Ingeborga odsunęła atlas i powiedziała gniewnie: - A mnie nic nie obchodzą twoi Indianie, tak jak prawdopodobnie i twoją nauczycielkę. Jeżeli nadal będziesz taki leniwy i nie weźmiesz się do nauki, zostaniesz w tej samej klasie na drugi rok. Jankowi nabiegły łzy do oczu. - Po co mam się uczyć tych wszystkich bzdur, skoro chcę pojechać do Ameryki i zostać kowbojem? - rozbeczał się. - Ładny kowboj, który płacze jak dziewczyna! - zaśmiała się szyderczo Ingeborga i wyszła. Janek wytarł łzy. Miała rację, że kowboj nie powinien beczeć, ale absolutnie nie miała racji, że kowboj musi znać dopływy Dunaju. Zdecydowanie zamknął atlas, wsadził pod pachę książkę, która nosiła tytuł: „Jako chłopiec okrętowy - do Ameryki”, i wyniósł się po cichu do koziej obórki, gdzie aż do wieczornego dojenia nikt mu nie będzie przeszkadzał. Tu usiadł na żłobie i czytał: „Nagle zobaczyli ląd, i to była Ameryka. Małemu chłopcu okrętowemu zabiło serce. Oto teraz zobaczy ziemię, gdzie żyją Indianie i kowboje, gdzie są drapacze chmur i wodospad Niagara”. Podniósł oczy znad książki i w zamyśleniu patrzył na kozę, która ocierała się o jego nogi. Ach, gdyby mógł zostać chłopcem okrętowym! Ale właściwie dlaczego miałby nie zostać? Kiedy w sobotnie popołudnie znów siedział z Fryckiem na trzepaku, szepnął mu: - Posłuchaj, mam pewną tajemnicę. Jeżeli nikomu nie powtórzysz, powiem ci. Frycek wypluł gumę do żucia i wetknął w usta świeżą. - A co to takiego? - spytał dość obojętnie. Janek wahał się. Ale ponieważ bardzo chciał zobaczyć zdumioną minę Frycka, powiedział: - Emigruję. - Co? Frycek na chwilę przestał żuć gumę. - Jadę do Ameryki - oznajmił Janek z ważną miną. Frycek postukał się palcem w czoło. Janek się wściekł. - A właśnie, że tak! - wrzasnął. - Wyjeżdżam jutro, w niedzielę! Pojadę do Hamburga, zaciągnę się jako chłopiec okrętowy i popłynę do Ameryki. Tam zostanę kowbojem. No, to teraz już wiesz! - Jak będziesz się tak wydzierał, to zaraz przyleci cała twoja rodzina, żeby ci powiedzieć „Do widzenia!” - odrzekł Frycek. Przestraszony Janek przygryzł wargi i obejrzał się w stronę otwartego okna babci. Ale nic się tam nie poruszało. Wieczorem zapakował płócienną torbę, którą dostał na szkolne wycieczki, wytrząsnął ze świnki-skarbonki cztery marki i pięćdziesiąt fenigów i wetknął je do swojej czerwonej portmonetki. W niedzielny poranek ubrał się szybko, wziął swoje rzeczy i wymknął się z domu. Dopiero gdy siedział w wagonie kolejki wąskotorowej, odetchnął. Usadowił się przy oknie i przyglądał się krajobrazom. Kiedy zniknęły dachy wioski, nagle obleciał go strach. E tam, przecież powróci kiedyś, później, kiedy w Ameryce stanie się bogaty albo sławny, a może i bogaty, i sławny. Przywiezie wtedy mamie nową sukienkę, tacie zegarek, a babci... - Dzień dobry! - powiedziała babcia przyjaźnie i siadła naprzeciw niego. Janek zamrugał oczami, ale nie, nie mylił się. Przed nim naprawdę siedziała babcia w swojej czarnej sukni i w słomkowym kapeluszu koloru lila, w prawej ręce trzymała klatkę z Pawełkiem, a w lewej torebkę i parasolkę. - Och, bądź tak miły i połóż moją walizeczkę na półce. - Parasolką pokazała brązową walizkę, stojącą na korytarzu. Janek, zmieszany, spełnił jej prośbę. Babcia postawiła klatkę z Pawełkiem obok siebie na ławce, otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej rolkę kwaśnych dropsów. - Chcesz jednego? Kiedy podróżuję, zawsze muszę ssać cukierki. - A gdzie ty jedziesz? - wyjąkał Janek, wkładając do ust cytrynowego dropsa. Babcia długo szukała malinowego dropsa, aż wreszcie odpowiedziała: - Do Ameryki. - Do Ameryki? - Janek głośno wciągnął ustami powietrze. - Ty chcesz jechać do Ameryki? - A dlaczegóż by nie? - Babcia przez chwilę ssała cukierek. - Zawsze bardzo chciałam pojechać do Ameryki. Już jako mała dziewczynka chciałam uciec, ale dostałam wietrznej ospy, a i później zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. Najpierw miałam lekcje tańca, potem wyszłam za mąż, a potem rodziły się dzieci, potem wyście się rodzili, więc musiałam uczyć was chodzenia i dawać wam lekcje dobrego zachowania, i piec ciasto z kruszonką, kiedy chorowaliście na odrę, i czytać książki. Ale wszyscy już przeszliście odrę, Malec dostanie odry dopiero, jak będzie miał pięć lat, a lekcje dobrego zachowania nie na wiele wam się przydają. Kiedy wczoraj usłyszałam, że chcesz jechać do Ameryki, postanowiłam ci towarzyszyć. Janek, zmieszany, patrzył w okno. Babcia chce mu towarzyszyć, babcia w swoim komicznym liliowym kapeluszu, z przyprawianym warkoczem i Pawełkiem w klatce? - Czy może jesteś z tego niezadowolony? - Ależ nie, nie! - No, to wszystko w porządku. Babcia wydobyła robótkę i zaczęły pobrzękiwać druty. Przez chwilę milczeli. Janek nie wiedział, czy się gniewać, czy cieszyć. - Dużo masz pieniędzy? - spytał. - Dziewięć marek. A ty? - babcia przyglądała mu się z ciekawością, patrząc znad okularów. Janek liczył. - Bilet kosztował jedną markę, a więc mam jeszcze trzy marki i pięćdziesiąt fenigów. - Niezbyt dużo, ale wystarczy - powiedziała babcia. - Jak chcesz się dostać do Ameryki? - zapytał Janek nieśmiało. - Dokładnie tak samo, jak ty. - Przecież ty nie możesz zostać chłopcem okrętowym! - Nie, chociaż być może lepiej potrafię się wspinać niż niejeden z was, młodzików. Ale ponieważ musiałabym dużo przebywać na zimnym wietrze, dostałabym reumatyzmu. Będę obierała w kuchni kartofle i w ten sposób zarobię na przejazd. - A co chcesz robić tam, w Ameryce? - Może będę pracować jako kucharka na farmie, gdzie ty zostaniesz kowbojem. - Wtedy mogłabyś mi czasami zrobić zapiekankę z makaronem. - Naturalnie! Jankowi coraz bardziej zaczynała podobać się myśl, żeby razem z babcią podróżować do Ameryki. - Eberbach, stacja końcowa! - zawołał konduktor. Babcia poderwała się i chwyciła torebkę, parasolkę i klatkę z Pawełkiem. - Może ty poniesiesz moją walizeczkę? Janek zdjął walizkę z półki i wysiadł za babcią. Stojąc przed dworcem, popatrzyli na siebie. - I co teraz? - spytała babcia. - Ja chciałbym jechać autostopem - odrzekł Janek z wahaniem. - Dobrze, jedziemy autostopem! Ustawili się na skraju szerokiej ulicy. Trzy pierwsze samochody, które Janek próbował zatrzymać, pojechały dalej. - Pozwól mnie! - powiedziała babcia. Widząc nadjeżdżającą ciężarówkę, stanęła na środku jezdni i machnęła parasolką. Na platformie ciężarówki stała krowa. Kierowca zatrzymał się i wychylił z okna. - No, a gdzie starsza pani chce jechać? - Do Hamburga - powiedziała babcia. - Proszę, niech nas pan zabierze! - Moja krowa nie jedzie do Hamburga, jedzie do Heidenfeldu, a to jest w zupełnie innym kierunku. Bardzo mi przykro. Kierowca uśmiechnął się przyjaźnie, dotknął palcami czapki i odjechał. Przez następne pół godziny nic się nie działo. - Skoro nie widać żadnego samochodu, musimy iść na piechotę - powiedziała babcia ochoczo. Ruszyli, lecz po kilku krokach babcia zatrzymała się. - Ale czy my idziemy we właściwym kierunku? Janek, gestem wyrażającym niepewność, wzruszył ramionami. - Gdzie leży Hamburg? - spytała babcia. - Na - na północy - wyjąkał Janek. - Ale czy jest to północny wschód, czy północny zachód? Nie byłam w szkole zbyt dobra z geografii. - Ja także raczej nie - odrzekł Janek zbity z tropu. Pawełek, który ochłonął ze strachu, jakiego napędziła mu jazda pociągiem, strzepnął piórka i zawołał: - Północny zachód! - Pawełek uważa, że północny zachód - powiedziała babcia. - Ale gdzie jest północny zachód? Janek uznał, że nie może się już więcej kompromitować, i pokazał prosto przed siebie. Babcia, zadowolona, założyła parasolkę na ramię, powiesiwszy na jej rączce torebkę. W drugiej ręce niosła klatkę z Pawełkiem. Ruszyła dziarskim krokiem, śpiewając: „Wędrówka to radość młynarza”. Janek próbował śpiewać wraz z nią, ale szybko stracił oddech. Niedzielne buty gniotły go, a walizka babci wydawała się coraz cięższa. - Co ty masz w tej walizce? - spytał. Babcia, która właśnie ciągnęła głośno: „Wędrówka, wędrówka”, przerwała natychmiast i spytała troskliwie: - Czy może jest dla ciebie za ciężka? Włożyłam do niej tylko kilka drobiazgów. Koszulę nocną, szczoteczkę do zębów, mydło, książkę kucharską, karmę dla ptaków i wrotki. Aha, jeszcze bluzkę, bieliznę na zmianę, ranne pantofle, pigułki na przeczyszczenie i karty do pasjansa. To wszystko. Może raczej ja ją poniosę? - Nie, nie, jest całkiem lekka! - powiedział szybko Janek. - A co ty z sobą zabrałeś? - Czapkę indiańską, pistolet wodny, jedną książkę Karola Maya, jeden zeszyt z Myszką Miki, paczkę gumy do żucia, ręcznik... - spojrzał trochę niepewnie na babcię. - Przecież lasso też mi będzie potrzebne! - Naturalnie, że będzie ci potrzebne. A co z mydłem i szczoteczką do zębów? - Ach, zapomniałem! Babcia kiwnęła głowy. - Zdarza, się. Mydła mogę ci pożyczać, a zęby Indianie czyszczą małymi gałązkami, jak czytałam w pewnej książce. Janek był zdumiony, że babcia wie cokolwiek o Indianach. Jego szacunek dla niej wzrósł ogromnie i teraz bardzo się już cieszył, że babcia jedzie z nim do Ameryki. Tymczasem zrobiło się okropnie gorąco. Janek pocił się. Ramię mu ścierpło i poczuł, że na prawej pięcie ma pęcherz. A babcia wędrowała zadowolona i żwawa. Nie chciał pierwszy zaproponować przerwy na odpoczynek. - Jak wygląda twój angielski? - spytała babcia. - W Ameryce trzeba będzie mówić po angielsku. Muszę wyznać, że w szkole także w angielskim nie byłam wcale taka mocna. A ty? - Ujdzie - mruknął Janek. - Jak brzmi na przykład: „Proszę metr tasiemki gumowej”? - spytała babcia. - Please...* [Please - proszę.] - zaczął Janek i umilkł. - Please to ja też wiem - powiedziała babcia. - Ale co dalej? - Please... - powtórzył Janek. - Ach, dlaczego chcesz wiedzieć akurat coś takiego? - Posłuchaj, to jest ważne. Jeżeli przerwie mi się gumka i opadnie jakaś część garderoby, będę musiała kupić nowej. A może mam pozwolić, żeby mi ciągle coś opadało? Przez dłuższy czas szli obok siebie w milczeniu. Humor babci jak gdyby się nieco pogorszył, a Janek czuł coraz większe zmęczenie. Poza tym był głodny. Ale gdzie tu można dostać coś do jedzenia? Nagle babcia powiedziała: - Teraz zjemy obiad. - A gdzie ty masz jedzenie? - spytał Janek zdumiony. - Tu! - Babcia klepnęła w swoją torbę. Janek znów nabrał otuchy. Z pewnością babcia ma coś dobrego w torbie, może ciastka albo kanapki, albo sałatkę z kartofli. Ślinka nabiegła mu do ust. Babcia rozglądała się za cienistym miejscem. Na łące, gdzie pasły się dwie krowy i byk, rosło na małym wzgórku drzewo. Babcia zaczęła przedzierać się przez druty kolczaste. - Ale ten byk!... - zaprotestował Janek. - Ech, jeśli nie będziemy go niepokoić, to i on nas zostawi w spokoju - powiedziała babcia i ruszyła przez łąkę ku wzgórkowi. Miała rację. Ani byk, ani krowy nie zwracały na nich uwagi. Siedli w cieniu. Babcia wydobyła z torby papierową tutkę z karmą dla ptaków i napełniła miseczkę Pawełka. Potem wyjęła serwetkę i rozłożyła ją na kolanach. Później wyciągnęła z kieszeni termos i jakąś małą paczuszkę. Janek przyglądał się jej z zaciekawieniem. W brzuchu burczało mu już okropnie. Na koniec babcia wypakowała jeszcze kilka sucharów. - No i co powiesz? - spytała z dumną miną. - To są prawdziwe okrętowe suchary, jakie będziemy dostawać do jedzenia, jeśli nasz statek ulegnie katastrofie i, pozbawiony steru, tygodniami będzie błąkał się po morzu. Kiedy wszystkie zapasy zostają zjedzone, je się tylko suchary. Byłoby chyba dobrze, gdybyśmy już teraz zaczęli przyzwyczajać się do ich smaku. Janek był nieco rozczarowany. Ale chłopiec okrętowy nie może grymasić. Żuł mozolnie. Suchar był bardzo twardy. - Smakuje trochę jak gałki przeciwmolowe. Babcia skinęła głową. - Tak. Leżały przez kilka lat w szufladzie koło gałek przeciwmolowych, ale wszystko jest w porządku. Suchary okrętowe zawsze czymś zalatują, smołą albo słoną wodą, albo pastą do butów. - Co masz w termosie? - Wodę - odpowiedziała babcia. Janek napił się trochę. Woda była ciepława i miała niedobry smak. Kiedy już zaspokoił głód i pragnienie, położył się na trawie. Babcia z przyjemnością żuła swój suchar, popijając wodą z termosu. Potem wyciągnęła robótkę na drutach. Przy akompaniamencie podzwaniających drutów Janek czytał zeszyt z Myszką Miki. Cieszył się, że nie musi tu odpoczywać sam. Kiedy zaczął grzebać w swojej torbie, babcia sięgnęła po zeszyt, położyła go sobie na kolanach i czytała, dalej robiąc na drutach. Wkrótce całkowicie pogrążyła się w czytaniu i nie zauważyła, że Janek wydobył linkę do wieszania bielizny. Niedaleko za nimi pasł się byk. W Ameryce Janek będzie musiał łapać dzikie byki na lasso. Jak to dobrze, że już tu może poćwiczyć! Zawiązał pętlę i z linką w ręku podkradł się do byka. Byk nie zwracał na niego uwagi. Janek rzucił linką nieco od tyłu, żeby byk nie mógł go zobaczyć. Chciał pochwycić zwierzę za rogi i jednym szarpnięciem pociągnąć jego głowę do tyłu. Ale rzucił za blisko i trafił byka w zad. Byk nawet się nie obejrzał i tylko machnął ogonem, jakby siadła na nim mucha. Teraz Janek spróbował podejść z boku. Byk odwrócił głowę i popatrzył na niego ponuro swoimi wielkimi oczami. Janek rzucił lasso. Pętla wprawdzie zaczepiła o jeden róg, ale zsunęła się i mocno uderzyła byka w pysk. Byk przeciągnął się i ryknął, a Janek aż podskoczył z przerażenia. - Babciu - wrzasnął - babciu! - I ruszył, ile miał sił w nogach, do drzewa, pod którym babcia spokojnie robiła na drutach. Za sobą słyszał tupot i sapanie. Babcia popatrzyła na biegnącego chłopca i pędzącego za nim byka. Odrzuciła robótkę i zeszyt z Myszką Miki i chwyciła parasolkę. Kiedy Janek dobiegł do niej, rozpięła parasolkę i trzymała ją zwróconą w stronę byka. - Precz, precz, idź sobie precz, ty zwierzaku! - wołała. Osłupiały byk stanął. A ledwie się tylko poruszył, babcia znów zamykała i otwierała parasolkę. Byk przyglądał się tej dziwnej zabawie speszony i trochę przestraszony. - Weź rzeczy! - wyszeptała babcia do Janka. Janek złapał klatkę z Pawełkiem, walizkę i torebkę babci i swoją torbę. I podczas gdy babcia ciągle zamykała i otwierała parasolkę wycelowaną w byka, zaczęli się wycofywać. Dyszeli oboje ze strachu i napięcia, kiedy w końcu przeleźli przez ogrodzenie. Przyprawiany warkocz babci zaczepił się na drucie kolczastym i powiewał teraz na wietrze niczym mała, szara flaga. Ten widok wytrącił wreszcie byka z osłupienia. Z wściekłym rykiem rzucił się ku ogrodzeniu. Ale gdy zobaczył, że drogę ma zamkniętą, pobiegł z powrotem pod drzewo, gdzie została robótka babci i zeszyt z Myszką Miki, i zaczął wdeptywać je w ziemię. Babcia i Janek ze zgrozą patrzyli na ten atak furii. Jak łatwo to samo mogło ich spotkać! Babcia zdjęła warkocz z ogrodzenia i umocowała na głowie szpilkami do włosów. - Uff! - powiedziała. - I tak to się jeszcze dobrze skończyło! Życie naprawdę jest bardzo niebezpieczne! Chyba teraz powinniśmy raczej wrócić do domu. Muszę też zabrać się do nowej robótki. Jak myślisz? Janek nie był w stanie słowa wydusić. Ze strachu odjęło mu mowę. Kiwnął tylko głową. Kiedy szli obok siebie szosą, babcia powiedziała z zastanowieniem: - Myślę, że emigrację odłożymy na później. Może będzie lepiej, jeśli najpierw poduczymy się trochę geografii i angielskiego. Jankowi kamień spadł z serca. Nurtowała go tylko jedna troska. Jak przyjmą ich w domu? Ku jego zaskoczeniu nikt nic nie powiedział. Zjawili się na krótko przed kolacją i stół był już nakryty. Mama zadała dziwne pytanie: - No, przyjemnie było? Dzięki paplaninie rodzeństwa nikt nie zwrócił uwagi, że Janek podczas jedzenia milczał. Był śmiertelnie zmęczony i wcześnie poszedł do łóżka. Kiedy się wyciągnął na miękkich poduszkach, wzdrygnął się na myśl, gdzie by teraz spał, gdyby babci nie przyszło do głowy, że powinni wrócić do domu. Babcia pomagała mamie przy zmywaniu. - Udała się wam wycieczka? - spytała mama. Babcia kiwnęła głową. - Czy możesz mi oddać tę karteczkę, którą zostawiłam ci rano na stole? Po drugiej stronie jest rachunek. Będzie mi jeszcze potrzebny. Mama wyjęła z kieszeni fartucha kawałek papieru i podała go babci. Było na nim napisane: „Wybieram się z Jankiem na jednodniową wycieczkę. Wrócimy na kolację. Babcia”. Przyjęcie W kuchni było bardzo przyjemnie. Mama mieszała ciasto, babcia łuskała fasolę, Brygida odrabiała lekcje, a Piotruś malował portret babci. - Ha - powiedziała do niego Brygida - twoja babcia ma tylko głowę i nogi, a wcale nie ma brzucha. Gdzie będzie szło jedzenie? - W brodę - wymruczał Piotruś i zaczął rysować palce u babcinej nogi. - Ha - powiedziała znów Brygida - namalowałeś babci siedem palców u nogi! - Odrabiaj swoje lekcje, a Piotrusia zostaw w spokoju! - zawołała mama. Piotruś pokazał Brygidzie język i starannie namalował ósmy palec. - Uważam, że dobrze jest mieć siedem palców - orzekła babcia. - Na pewno można wtedy szybciej biegać niż z pięcioma. Nagle z łomotem wpadł do kuchni Janek, cisnął teczkę na krzesło i zawołał do wszystkich: - Dzień dobry! - a potem zwrócił się do babci: - Hallo, old girl!* [Hallo, old girl! - cześć, kochanie!] - How do you do?* [How do you do? - jak się masz?] - odpowiedziała babcia. Od niedawna zaczęli rozmawiać z sobą po angielsku, żeby się wyćwiczyć przed podróżą do Ameryki. Janek pociągnął nosem. - Co się tu dzieje? Dlaczego pieczesz ciasto, mamusiu? - Przecież Henryk urządza dzisiaj przyjęcie! - wykrzyknęła podniecona Brygida. - Przychodzą jego przyjaciele z lekcji tańca, będzie ciasto, kanapki i sałatka fasolowa! - Henryk urządza przyjęcie! - wycedził Janek pogardliwie. - Okropnie się przechwala tym swoim przyjęciem. Zapowiedział mi: „Biada, jeśli ośmielisz się zajrzeć do nas! Dzieci nie mają nic do roboty na przyjęciu!”. - Czy nie dostaniemy ciasta, skoro nie możemy być na przyjęciu? - spytała zaniepokojona Brygida. - Na pewno sami będą chcieli wszystko zjeść - stwierdził z goryczą Janek. - Dlatego nie wolno nam tam wejść. I dlatego, że podobno nie mamy dobrych manier. Ale czemu on nie chce, żeby babcia z nimi była? Babcia je przecież tak niewiele i ma bardzo dobre maniery. - Henryk nie będzie musiał wstydzić się swojej babci - powiedziała babcia. - Więc ty pójdziesz do nich? - wykrzyknęli Janek i Brygida. - Naturalnie! Przecież ktoś musi powitać młodych ludzi. A ponieważ rodzice i Ingeborga wybierają się wieczorem do pana aptekarza na muzykowanie, ja przejmę ten obowiązek. Będę damą do towarzystwa. Tego dnia, jeśli któreś z młodszych dzieci znalazło się na drodze Henryka, burczał na nie: - Nie plączcie mi się ciągle pod nogami! Mam w końcu co robić!... Dajcie mi spokój ze swoimi głupimi pytaniami!... Biada, jeśli dziś wieczorem któreś z was się pokaże albo będzie hałasowało! Henryk ogromnie był zdenerwowany. W dużym pokoju zrobił miejsce na tańce, pod ścianą ustawił krzesła. Wybrał płyty gramofonowe i porozstawiał na stołach popielniczki. Kiedy już skończył te przygotowania, przyjrzał się swemu dziełu i wszystko jeszcze raz przemeblował. Podczas obiadu był milczący i zatopiony w sobie. W końcu zapytał: - Tato, pożyczysz mi golarkę? - Po co? - spytał ze zdumieniem nauczyciel Pieselang. - Do golenia, oczywiście - powiedział Henryk dotknięty do żywego. - Do golenia?! - wykrzyknęła chórem cała rodzina. Janek przejechał palcami po twarzy brata. - Przecież ty jeszcze wcale nie potrzebujesz się golić! Twarz masz gładką jak pupa niemowlęcia! Henryk poderwał się z wściekłością i rzucił się na niego. Mimo napominających okrzyków rodziców obleciał trzy razy stół dokoła, goniąc uciekającego Janka, a w końcu wypadł za nim na dwór. - Zostawcie ich, to im dobrze zrobi - powiedziała babcia. I rzeczywiście, niebawem wrócili w najlepszej komitywie. Janek miał podbite na niebiesko oko, a z nosa Henryka ciekła krew. - Dobrze chociaż, że nie mam siniaka pod okiem - powiedział. - Do wieczora krew przestanie płynąć. Po obiedzie wykąpał się, włożył świeżą, białą koszulę, garnitur od konfirmacji i pożyczył od Ingeborgi trochę wody kolońskiej, żeby skropić chusteczkę, którą chciał zatknąć w kieszonkę marynarki. Od szóstej do siódmej siedział samotnie, bardzo poważny, w pokoju stołowym i oczekiwał na swoich gości. Rodzice i Ingeborga zajrzeli do niego przed wyjściem, żeby się pożegnać. - Dziecko - powiedziała mama - wyglądasz tak, jakby cię czekał ciężki egzamin. - No, jestem przecież gospodarzem przyjmującym gości, a to wcale nie taka drobnostka. Boję się, że sobie nie poradzę. - Na pewno sobie poradzisz - powiedziała mama z całkowitym przekonaniem i pocałowała go. Kiedy Henryk znów został sam, zaczął rozmyślać: „Żeby tylko babcia nie wpadła nagle na przyjęcie! Babcia jest kochana, ale wygląda tak komicznie i tak bardzo różni się od innych babć. Na pewno wszyscy by mnie wyśmiali, gdyby zobaczyli, jaką mam babcię”. Babcia siedziała w swoim pokoju i robiła na drutach, a Janek biegał tam i z powrotem między ogrodem i jej pokojem. Ponieważ Henryk zabronił mu pokazywać się gościom, wdrapywał się na drzewo, z którego mógł widzieć oświetlony duży pokój. Od czasu do czasu przynosił babci najnowsze wiadomości. - Teraz są już wszyscy! - zawołał, wpadając do pokoju po raz któryś z rzędu. - Zuzanna i Ulryk od aptekarza, Gerda pastora i dwaj chłopcy i dwie dziewczyny z miasta. Oni przyjechali autem. Chłopak, który prowadzi auto, jest bardzo stary, ma co najmniej osiemnaście lat. Babcia, zdziwiona, potrząsnęła głową. - W moich czasach przyjeżdżało się dorożką. - Bye, bye!* [Bye, bye! - do widzenia!] - zawołał Janek i znów zniknął. Pokazał się po półgodzinie. - No, całkiem inaczej wyobrażałem sobie przyjęcie! Przeważnie tylko stoją dookoła ze szklankami coca-coli w rękach. - A więc nie tańczą? - Od czasu do czasu tańczą, ale mają przy tym takie miny, jakby się octu napili. A dziewczyny, no, tak... Jedna jest bardzo ładna, ma takie wielkie oczy! - Pokazał na filiżankę do kawy. - A jedna, blondynka, wygląda na dziewczynę Henryka. Oczy ma na wpół zamknięte, jakby się okropnie nudziła. Wszyscy wyglądają, jakby się nudzili. Tak, całkiem inaczej wyobrażałem sobie przyjęcie! Kiedy przybiegł następnym razem, babcia zapytała: - Czy teraz dzieci są weselsze? - Ani trochę! - To może my poprawimy im nastrój? - Okay!* [Okay! - dobrze!; w porządku!] - Janek z zapałem kiwnął głową. Henryk także nie był zadowolony ze swego przyjęcia. Tańczyli wprawdzie, pili coca-colę, jedli ciasto i rozmawiali, ale tak naprawdę nikt nie miał humoru. Może sprawiła to obecność osiemnastoletniego Joachima, brata jasnowłosej Gizeli. Nie należał właściwie do ich paczki, ale ponieważ przywiózł swoją siostrę i tamtych dwoje, Henryk musiał go zaprosić. Choć wszyscy mówili sobie po imieniu, Joachim uparcie używał formy „pan”. - Nie ma pan przypadkiem szklaneczki whisky? Coca-cola mi nie służy. Henryk zaczerwienił się. Nie, nie ma whisky. Joachim rozsiadł się w najwygodniejszym fotelu, palił jednego papierosa za drugim i obserwował tańczących. Jego piękna siostra, w niebieskiej jedwabnej sukience i z wysoko spiętrzoną fryzurą, prawie się nie odzywała. Kiedy Henryk z nią tańczył, mówiła tylko „tak” i „nie”. Na lekcjach tańca była o wiele weselsza i naturalniejsza. Najwidoczniej krępowała ją obecność brata. Inni też nie czuli się swobodnie. Kiedy Sybilla i Axel, najmłodsi z paczki, zaczęli tańczyć wściekłego twista, Joachim podniósł wysoko brwi, a oni, zawstydzeni, siedli cicho na parapecie okiennym. Henryk nastawił swoją ulubioną płytę, przy której często tańczył z Gizelą na lekcjach tańca. Dziewczyna ziewnęła. - O mój Boże, znowu ta stara płyta! W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła babcia. „Jeszcze i to! - pomyślał Henryk. - Teraz już wszystko przepadło! Nic już nie uratuje przyjęcia!” Babcia włożyła swoją najlepszą czarną suknię, na szyi miała aksamitkę, przez rękę przewiesiła torebkę. Na prawym jej ramieniu siedział Pawełek - papużka falista. - Dobry wieczór, dzieci! - powiedziała. Henryk najchętniej zapadłby się w ziemię z powodu owych „dzieci”. - Nie przeszkadzajcie sobie, chciałam tylko trochę popatrzeć - ciągnęła miłym tonem i podeszła do fotela, na którym rozwalał się długi Joachim. - Byłoby ładnie z pana strony, gdyby odstąpił pan fotel starej damie! Joachim zerwał się z miejsca, czerwony po uszy. Henryk założył nową płytę, ale nikt nie chciał tańczyć. Chodził więc szybko od jednej osoby do drugiej i nalewał im pełne szklanki coca-coli. Babcia wyciągnęła z torebki robótkę i zaczęła robić na drutach. Znad okularów popatrywała przyjaźnie na młodych ludzi. Siedzący na jej ramieniu Pawełek zaczął się kręcić. Początkowo obecność tylu osób onieśmielała go, ale teraz strzepnął piórka i głośno zawołał: - Hopla! Sybilla i Axel roześmieli się. Zachęcony tym objawem uznania, Pawełek poderwał się w górę, okrążył pokój i wyszukał sobie najwyższe miejsce do wylądowania. A najwyższym miejscem była spiętrzona fryzura jasnowłosej Gizeli. Pawełek wylądował z gracją, ale bardzo się przeląkł, bo wieża blond była miękka i jedna noga zapadła mu się w głąb, podczas gdy druga znalazła oparcie na grzebieniu. Zdenerwowany trzepotał skrzydłami i piszczał. Gizela krzyknęła, wzburzona i przestraszona: - Henryku, zabierz to bydlę! Lecz zanim Henryk zdążył podbiec, Axel już ostrożnie uwolnił ptaka. Trzymał go delikatnie w ręku i gładził uspokajająco po piórkach na grzbiecie. - Jaki on miły! - zawołał. - Jaki on miły! - pisnął Pawełek. Śmiejąc się, wszyscy stłoczyli się wokół Axela i podziwiali mówiącego ptaka. - Wesołych świąt! - wołał Pawełek. - Półgłówki! Półgłówki! Triumfalnie odniesiono go do babci. Gizela została gdzieś z tyłu i nikt nie zwracał na nią uwagi, aż w końcu Henryk pociągnął ją do tańca, i tym razem nie oponowała. Babcia i Pawełek przypatrywali się z zainteresowaniem. - Za czasów mojej młodości w tańcu trzeba było możliwie jak najwięcej się ruszać - powiedziała babcia, gdy taniec się skończył. - I po co wy właściwie tańczycie? Na takie pytanie trudno było odpowiedzieć. - My też mamy tańce, w których trzeba się dużo ruszać. Sybillo, zademonstruj twista! Henryk nastawił płytę, a Sybilla zaczęła się wyginać w takt muzyki. Babcia patrzyła na nią z napięciem. A po chwili bardzo się zaniepokoiła. - Może zrobiłabym jej herbaty miętowej? - spytała szeptem Henryka. - Dlaczego? - Temu biednemu dziecku z pewnością jest niedobrze, skoro tak się wije. Henryk, zrozpaczony, potrząsnął głową. - Ależ, babciu, to jest właśnie taki taniec! Zadowolony był, że nikt nie słyszał ich rozmowy. - Aha, aha, to jest taki taniec - mruczała babcia. W końcu Sybilla, zmęczona, przykucnęła u stóp babci. Babcia pogłaskała ją po policzku. - Bardzo pięknie tańczyłaś, moje dziecko! A może pokazać wam, jak myśmy kiedyś tańczyli? - Tak, prosimy! - zawołali młodzi ludzie chórem. Babcia obrzuciła krytycznym spojrzeniem sukienki dziewcząt. - Ale najpierw musicie się inaczej ubrać. Wasze sukienki są o wiele za wąskie i za krótkie. W pięknym tańcu spódnica musi fruwać wokół nóg. Mam jeszcze w kufrze suknie z czasów, kiedy byłam młodą dziewczyną. Chcecie je przymierzyć? Niczym stadko kurcząt zagarnęła dziewczęta do swego pokoju. Młodzieńcy zostali sami. Ledwie zamknęły się drzwi za damami, Joachim rzekł szyderczo do Henryka: - Skąd wytrzasnęliście taką babcię? Ze skrzyni przeciwmolowej? Zanim Henryk zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wesoły Axel zawołał: - Twoja babcia jest prima, Henryk, superprima! Panowie musieli przez jakiś czas cierpliwie czekać. W końcu Brygida wetknęła głowę w drzwi i zawołała: - Możecie wejść do pokoju babci! I oto w dużym, pustym pokoju ujrzeli swoje damy w osobliwy sposób odmienione. Miały zarumienione policzki i błyszczące oczy, ubrane były w długie suknie, obszyte falbankami i koronkami. Babcia właśnie pokazywała Gizeli, jak obchodzić się z trenem. Gizela nie wyglądała już na znudzoną, ale na bardzo zadowoloną. Potem babcia nakręciła korbą swój staroświecki gramofon. Pierwsze dźwięki wydobywające się z tuby zabrzmiały chrapliwie. - Najpierw walc! Uczyli się walca na lekcjach tańca, ale nie potrafili tańczyć go tak, jak babcia, która niczym piórko kołysała się w ramionach Axela. Po walcu była polka, potem kadryl i znów walc, i jeszcze raz polka. Panowie obracali swoje damy, aż furkotały ich długie, szerokie spódnice i aż całkiem zabrakło im tchu. Na drabinie prowadzącej do babcinej sypialni na poddaszu siedzieli Janek, Brygida, Piotruś i kot Fridolin. Mieli talerz pełen ciastek i przyglądali się. Pawełek wołał ze swojej klatki, do której przezornie się schronił: - Brawo, brawo! Na końcu babcia zaproponowała poloneza. Długi korowód ruszył przez cały dom. Kiedy nauczyciel Pieselang, jego żona i Ingeborga wrócili do domu, zobaczyli, że wszystkie pokoje są puste, ale wszędzie pali się światło. - Czyżby goście już poszli? - powiedziała zaniepokojona mama. - Ale gdzie w takim razie są dzieci i babcia? Nagle na strychu rozległ się hałas i stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu zrobił się bardzo głośny. Schodami w dół sunął długi korowód. Na przedzie Janek i Brygida, grając na grzebieniach, potem długi Joachim w lila kapeluszu babci. Na jego ramionach siedział Piotruś w nocnej koszuli i walił do taktu w dwie pokrywki od garnków. Za nimi krokiem polki, głośno śpiewając, zbiegała cała gromada z babcią w środku. Na końcu szedł Henryk ze swoją Gizelą. Jej oczy błyszczały, a rozpuszczone włosy powiewały jak flaga. Także babci rozsypały się włosy. Nauczyciel Pieselang gapił się na nią, potrząsając głową. - I to się nazywa dama do towarzystwa! Jutro znów będziesz się skarżyła na reumatyzm! Żegnając się, wszyscy zapewniali zgodnie, że jeszcze nigdy nie byli na tak wspaniałym przyjęciu. Henryk promieniał. Później babcia powiedziała do niego: - Twoja Gizela także miała przyprawiany warkocz, tak samo jak ja. Jestem więc bardzo nowoczesną kobietą. - Oczywiście, że jesteś! - zawołał Henryk i chciał ją pocałować w prawy policzek. - Raczej w lewy - powiedziała babcia. - W prawy pocałował mnie już twój przyjaciel Axel. Zimowe radości Była zima. Przez kilka dni wiał mroźny wiatr i dokładnie wymiótł śnieg z lodu na jeziorze. Nadal było zimno, ale wiatr w końcu ustał i wyjrzało słońce. Babcia i Piotruś wybrali się na ślizgawkę. Babcia ciągnęła Piotrusia na sankach. Oboje włożyli zrobione przez babcię na drutach kosmate czapki i długie szale - Piotruś w kolorze czerwonym, babcia w zielonym. Na szyi babcia zawiesiła sobie na sznurku olbrzymią mufkę, w lewej ręce niosła łyżwy i parasolkę. Nauczyciel Pieselang, który ich spotkał po drodze, przyjrzał się jej krytycznym wzrokiem. - Chcesz jeździć na łyżwach? Czy nie jesteś na to trochę za stara? A ta czapka też wydaje mi się zbyt młodzieńcza dla ciebie. - Człowiek jest tak młody, jak młody się czuje - odpowiedziała babcia, a ponieważ droga właśnie schodziła z pagórka, przysiadła się do Piotrusia na sanki. - Ale po co ci ta parasolka? - krzyknął jeszcze za nią nauczyciel. - Nigdy nie wiadomo, do czego może się przydać! - odkrzyknęła babcia, z szumem sunąc w dół. Na jeziorze panował ożywiony ruch. Aż roiło się od dzieci. Brygida, w niebieskiej czapce i niebieskim szaliku, robiła pierwsze próby na łyżwach. Nie potrafiła przejechać więcej niż pięć kroków i już siedziała na twardym lodzie. Janek, który nosił żółty szalik i żółtą czapkę, przygnał jak wicher i zrobiwszy elegancki obrót, zatrzymał się przed babcią. - Nice to see you, old girl!* [Nice to see you, old girl! - miło mi cię widzieć, kochanie!] - zawołał i już go nie było. Gruby Frycek jechał za nim spokojnie, pewny siebie, z rękoma w kieszeniach spodni, niby mały walec parowy. Jurgen, syn burmistrza, starał się zaimponować swymi umiejętnościami grupce dziewcząt. Podziwiały jego nowe buty. Ale kiedy spróbował wykonać ósemkę i upadł na nos, rozpierzchły się chichocząc. Babcia przymocowała łyżwy i wjechała na lód. Dzieci utworzyły wokół niej krąg i przyglądały się jej, pełne podziwu. Mali Pieselangowie byli bardzo dumni ze swojej babci. Jeździła drobnymi, spokojnymi krokami, zataczała łuki, kręciła piruety. Ręce wetknęła w mufkę, a parasolkę powiesiła na ramieniu. Jej zielona czapka i szal błyszczały i tak samo błyszczał nos, który stawał się coraz bardziej czerwony. Od czasu do czasu robiła mały skok i wtedy długa czarna suknia łopotała. Potem wykonała ósemkę i wcale przy tym nie upadła na nos. Wszyscy patrzyli na babcię. Nikt już nie interesował się Jurgenem i jego nowymi butami. Aby znów zwrócić na siebie uwagę, Jurgen pociągnął Janka za długi szal i spytał wyzywająco: - Pójdziesz ze mną do Zatoki Raków? Janek popatrzył z wahaniem w kierunku zatoki, gdzie latem można było łowić raki. W zimie zatoka z bliżej niewiadomych powodów rzadko zamarzała na całej powierzchni. Rodzice i nauczyciele wciąż ostrzegali dzieci, by nie wchodziły tam na lód. Babcia zatrzymała się w połowie kunsztownego łuku. - Nie radziłabym wam tego robić! Jurgen w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. - No, idziesz ze mną? - spytał Janka jeszcze raz. - Nie, on nie pójdzie z tobą! - powiedziała babcia stanowczo. - I ty też powinieneś tu zostać. Jurgen odwrócił się plecami do Janka. - Kiedy jesteś taki maminsynek, to pójdę z kim innym. Frycek, pójdziesz ze mną? Frycek przesunął językiem gumę do żucia w drugi kąt ust i postukał się palcem w czoło. - Dobrze, w takim razie idę sam! - powiedział z wściekłością Jurgen i odjechał, nim babcia zdążyła go zatrzymać. Jeździł łukami po zatoce i wykrzykiwał: - Tchórze, tchórze! W końcu Janek nie mógł już dłużej tego znieść. Skierował się ku zatoce, lecz babcia chwyciła go za koniec żółtego szala. - Masz tu zostać! - Ale przecież widzisz, że lód jest mocny. Dlaczego nie chcesz mi... Przerwał mu głuchy trzask i nagle Jurgen zniknął w wodzie. Babcia jak wicher pomknęła do brzegu, odpięła łyżwy i wzdłuż jeziora pobiegła ku Zatoce Raków. - Chodźcie ze mną! - zawołała. Dzieci, najszybciej jak tylko mogły, pobiegły za nią. W zatoce powitało je przeraźliwe wołanie Jurgena o pomoc. Trzymając się obiema rękami krawędzi lodu, miotał się i wrzeszczał. - Zamknij dziób! - zawołała babcia. - Przecież widzisz, że przyszliśmy. Ale tylko wtedy będziemy mogli ci pomóc, jeśli okażesz się rozsądny. - Na pomoc! Na pomoc! - darł się chłopiec. - Jeżeli natychmiast nie przestaniesz krzyczeć, pójdziemy sobie i zostawimy cię tu samego! Przerażony Jurgen zamknął usta. - Połóż ręce na lodzie i spróbuj się trochę podciągnąć do góry, ale bardzo, bardzo powoli. Wszyscy odetchnęli, gdy to się udało. - A teraz nie rób żadnych ruchów. Leż zupełnie spokojnie. - Ale moje nogi! - jęknął Jurgen. - Leż spokojnie, powiedziałam ci! - krzyknęła babcia. Tymczasem prawie wszystkie dzieci przybiegły do zatoki, nawet mały Piotruś ze swoimi sankami. - Uważajcie - powiedziała babcia. - Ja położę się teraz na lodzie, a wy pozostaniecie na brzegu i będziecie mnie mocno trzymać za nogi. Gdyby lód się pode mną załamał, ciągnijcie. Położyła się na brzuchu i wolno przesuwała się po lodzie, a u jej nóg wisiało całe grono dzieci. Jurgen wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma. Wyciągnęła rękę, ale nie mogła go dosięgnąć. - Rzućcie mi moją parasolkę! - zawołała. Brygida rzuciła i parasolka ślizgając się doleciała do babci. Babcia ujęła ją za szpic, a rączkę wysunęła ku Jurgenowi. Chwycił ją błyskawicznie. - Powoli! - powiedziała babcia. - Zupełnie powoli! Potem rozkazała dzieciom, które trzymały ją za nogi: - A teraz ciągnijcie! Dzieci ciągnęły ze wszystkich sił. Babcia sunęła tyłem ku brzegowi, trzymając parasolkę, a na rączce parasolki wisiał Jurgen. Udało się, naprawdę się udało! W końcu przemoczony do suchej nitki chłopiec stał na brzegu. - Prędko do domu! - powiedziała krótko babcia. Ale Jurgen był tak zdrętwiały, że nie mógł iść. Łzy płynęły mu po twarzy i zamarzały. Babcia posadziła go na sankach i cały pochód ruszył ku domowi Pieselangów, który stał najbliżej jeziora. Gdy ujrzała ich mama, przestraszyła się. Co się stało? Dopiero kiedy w gromadzie dzieci zobaczyła czerwoną, niebieską, żółtą i zieloną czapkę, odetchnęła. Przyszedłszy do domu, wszyscy wtłoczyli się za babcią i Jurgenem do środka. Babcia zatrzymała ich przed drzwiami swego pokoju. - Zrób gorącą kąpiel - poprosiła mamę. - A wy na razie pozostańcie tutaj! Po czym zniknęła z chłopcem w pokoju, a dzieci stały pod drzwiami i w napięciu się przysłuchiwały. Najpierw usłyszały tylko, jak mokre ubranie klapnęło na podłogę, ale zaraz potem zaczęły się porozumiewawczo trącać. Plask! - zabrzmiało z pokoju i: - Aua, aua! - i: Plask!, i: - Proszę, nieee!, - i: Plask!, i: - Ja już nigdy więcej tego nie zrobię!, - i: Plask! - Ależ, babciu! - zawołała mama, otwierając drzwi. - Ja go tylko klepałam dla rozgrzewki - powiedziała babcia, owijając Jurgena w wielkie prześcieradło kąpielowe. - Czy kąpiel gotowa? Zabierz go do łazienki, a ja proszę o duży dzbanek herbaty, żeby mój brzuch się ogrzał. - Termofor też? - spytała mama. - Nie, dziękuję, wystarczy mi kot. W pół godziny później Jurgen zapukał nieśmiało do drzwi babci. Miał na sobie ubranie Janka i był bardzo wylękniony i zawstydzony. Przy ciepłym piecu wisiały jego mokre rzeczy, na podłodze stały buty z łyżwami, zwrócone nosami do siebie. Rzeczy wyglądały równie żałośnie, jak chłopiec w drzwiach. Bojaźliwie zerknął w głąb pokoju, który zatłoczony był przez tłum dzieci. Siedziały na ławie, na drabinie aż pod sam sufit i na podłodze i zajadały orzechy i pieczone jabłka. Babcia siedziała w fotelu, obok siebie miała dzbanek herbaty, a na kolanach trzymała kota Fridolina. Znad okularów popatrzyła na Jurgena. - No? - Ja... ja chciałbym przeprosić... - Hm, hm. - A poza tym - Jurgen wił się z zakłopotania - chciałbym zapytać, czy mój ojciec dowie się o tym. Bo wtedy dostałbym straszne lanie, a to przecież nie jest potrzebne, bo pani mnie już wybiła. - No, niewątpliwie masz rację - powiedziała babcia. - A więc rozumiesz, że to było potrzebne? - Tak, bardzo potrzebne - przyznał gorliwie Jurgen. - No dobrze, więc na tym poprzestaniemy. Siadaj i weź sobie pieczone jabłko. Dzień Piotrusia Cała rodzina oprócz Piotrusia i Malca została zaproszona na wesele siostry mamy. Piotruś był do żywego oburzony, że nie pojedzie, i z furią tupał nogami. - Przestań, Piotrusiu - powiedziała babcia - ja też zostaję w domu. Zobaczysz, jak przyjemnie spędzimy ten dzień! Zapadła cisza. Dzień spędzony tylko z babcią - to było nęcące. Nikt nie będzie mu jej zabierał. Często, kiedy się w najlepsze bawili, przychodził ktoś i mówił: „Babciu, pomóż mi przy odrabianiu lekcji!” albo: „Babciu, proszę, przyszyj mi guzik!”. Teraz będzie miał ją dla siebie przez cały dzień, bo Malec się nie liczy. Gdy wszyscy wyjechali, babcia i Piotruś zasiedli w bardzo miłym nastroju do śniadania. W czasie jedzenia babcia musiała wyjść na chwilę z pokoju, bo Malec zaczął płakać. Piotruś szybciutko podstawił swój talerz z płatkami owsianymi kotu Fridolinowi. Kot wychłeptał całą zupę i kiedy babcia wróciła, Piotruś siedział już na krześle, nad pustym talerzem. Babcia rzuciła krótkie spojrzenie na Fridolina i powiedziała surowo: - Słuchaj, Piotrusiu, przecież nie zjadłeś sam swojej zupy! Piotruś zdziwił się. Czyżby babcia była jasnowidzem? I właśnie pokazała jeszcze jedną swoją sztuczkę? - A poza tym znowu ssałeś kciuk! Skąd ona to wie? Bo nieco przedtem, z żalu, że rodzina wyjechała, ssał palec w klozecie, gdzie na pewno nikt nie mógł go zobaczyć i nazwać niemowlakiem. Bezradnie oglądał swoje niezbyt czyste ręce - tylko kciuk świecił białością. Babcia niesamowicie mu zaimponowała. Naprawdę była wielką czarodziejką. - No, trzeba cię będzie jednak ukarać - powiedziała babcia. Zastanawiała się. - Za karę nie dostaniesz dziś na obiad szpinaku. - Ja przecież wcale nie lubię szpinaku! - zawołał uradowany Piotruś. - To właśnie miałam na myśli. Prawie wszystkie małe dzieci nie lubią szpinaku; tylko duże lubią. A ty jesteś jeszcze bardzo mały. Piotruś milczał zmieszany. Ale babcia nie była zrzędą i wkrótce wesoło sobie rozmawiali. Po śniadaniu trzeba było przewinąć Malca. Ponieważ Piotruś, kiedy niemowlę miało dokładnie tydzień, nakarmił je biszkoptem, zabroniono mu wchodzenia do dziecinnego pokoju. Teraz przyglądał się ciekawie, jak babcia wyjmowała Malca z łóżeczka. Do tej pory widywał go tylko w beciku. - Czy nasz niemowlę też ma nogi? - Mówi się: nasze niemowlę - poprawiła go babcia. - Sam zobacz, czy ma nogi! Miało. Malutkie, różowe i strasznie nimi wywijało. A jak maleńkie były palce! Malec był słodki, ale Piotrusiowi nie podobały się dwie rzeczy: pachniał nieapetycznie i darł się tak, że prawie bębenki w uszach pękały. - Czy nie moglibyśmy wetknąć mu korka? - powiedział. - Gdzie? - spytała babcia. - A tu, żeby przestał krzyczeć. - Poczekaj, zaraz przestanie. Babcia ubrała Malca w czyste rzeczy, wzięła go na kolana i dała mu butelkę. Pił, cmokając z zadowoleniem, nie krzyczał i już wcale brzydko nie pachniał. Piotruś znów doszedł do wniosku, że jest naprawdę słodki. Potem karmili ptaki. Babcia miała przed swoim oknem ptasią budkę, do której nasypali jedzenia. Do miseczki pod jabłonią nakładli orzeszków ziemnych. Później obserwowali przez okno, jak przyfrunęły dzwońce i wróble i przepychały się w karmniku. Kilka zgrabnych sikorek modrych odważyło się podlecieć bojaźliwie i pomiędzy czupurnymi ziębami schwycić ziarenko. W końcu zjawił się gruby, kolorowy gil i wszystkie ptaki przepędził. Mocnym dziobem rozłupywał z zapałem pestki słonecznika. A przy miseczce pod jabłonią siedziała wiewiórka i jadła orzechy, trzymając je w łapkach. Teraz babcia musiała uprać pieluchy i ugotować obiad. Piotruś wyszedł do ogrodu i zaczął lepić bałwana. Bardzo się zmęczył, bo chciał, żeby bałwan był gruby. Po jakimś czasie przechodził ulicą Frycek z tornistrem na plecach i pomógł mu. I wkrótce pod jabłonią stała wspaniała biała postać. Ale ten bałwan to była pani bałwanowa z nosem z marchwi, z oczyma z węgielków, w babci słomkowym kapeluszu na głowie i z babci parasolką w ręku. Kiedy babcia przyszła do ogrodu, rozpoznała w nim siebie. - To jestem ja! Co za podobieństwo! Nawet ten czerwony nos! Brakuje tylko popielicy. Popielicą nazywała babcia wąski futrzany kołnierz, który nosiła zawsze wtedy, gdy pragnęła być elegancka. Piotruś chciał przynieść kołnierz, ale babcia go zatrzymała. Wyjęła orzechy z miseczki i kilka położyła przed panią bałwanowa, a kilka na kapeluszu. Potem wrócili z Piotrusiem do domu. Niebawem ujrzeli przez okno, jak przybiegła wiewiórka. Kiedy zobaczyła, że jej miseczka jest pusta, przykicała do babci bałwanowej i zjadła orzechy leżące u jej stóp, a potem po parasolce wdrapała się do góry, siadła na kapeluszu jak na tronie i w najlepsze sobie chrupała. Ogon, niby rdzawoczerwony futrzany kołnierz, położyła na ramionach pani bałwanowej. - Widzisz? - powiedziała babcia. Gdy przyszła pora obiadu, postawiła na stole dwa talerze z jajkiem sadzonym i kartoflami. Szpinaku z salaterki nałożyła tylko sobie. Piotruś przełknął ślinę. - Ja też bym chciał spróbować szpinaku. Babcia potrząsnęła głową. - Ty jesteś za mały. Piotruś jadł swoje jajko. Nie bardzo mu smakowało. Nigdy nie lubił szpinaku, lecz nagle nabrał ogromnej ochoty. - Nie jestem wcale taki mały, jeśli potrafiłem ulepić bałwanową babcię. - Chyba rzeczywiście masz rację. Spróbujmy! Jeżeli ci będzie smakował, to jesteś większy, niż myślałam. Piotruś nałożył sobie pełen talerz. - Mm, smaczny - powiedział, kiedy zjadł wszystko. - Popatrzcie no, to taki już jesteś dorosły! - zawołała babcia. Po obiedzie zajęła się Malcem. Potem przez godzinę jeździła na wrotkach w swoim pokoju. Piotruś jeździł za nią na trzykołowym rowerze. Później zrobili sobie odpoczynek na babcinym poddaszu. Babcia położyła się do łóżka, a Piotruś z kotem Fridolinem leżeli w hamaku. Było bardzo przyjemnie. Babcia leciutko pochrapywała, hamak kołysał się łagodnie tam i z powrotem i wkrótce Piotruś też zasnął. Po południu poszli „cukierniować”, jak mawiała babcia, kiedy szli do małej wiejskiej cukierenki na ciastka. Nie zdarzało się to często, ponieważ Pieselangowie, mając sześcioro dzieci, tylko czasami mogli sobie pozwolić na taki luksus. Ale dziś był szczególny dzień. - Włóż porządne ubranie - powiedziała babcia. - Ale ty musisz mi pomóc - poprosił Piotruś. - Ciągle jeszcze nie umiesz się sam ubrać? - Nie, jestem jeszcze za mały. Babcia pomogła mu, nic już nie mówiąc. Maszerowali w rześkim, zimnym powietrzu. Babcia popychała przed sobą wózek dziecięcy. Była bardzo elegancko ubrana, na szyi miała popielicę. W cukierni zamówiła dla siebie kawę i szarlotkę, a dla Piotrusia kakao i murzynka z bitą śmietaną. Wózek stał koło stolika, niemowlę spało. Przy sąsiednim stoliku siedziało kilka starszych pań. Nagle Piotruś powiedział: - Ja muszę na chwilę!... Babcia podniosła się wzdychając. - Gdzie jest toaleta? - spytała przechodzącą kelnerkę. Panienka spoglądała z wahaniem to na babcię, to na Piotrusia. - Dla pań na prawo, dla panów na lewo. Babcia ruszyła na prawo, ale Piotruś zaczął ciągnąć ją w lewo. - Dla panów jest tam! - Jesteś jeszcze taki mały, że możesz pójść do toalety dla pań. - Ale ja chcę dla panów! Babcia próbowała pociągnąć go w prawo, lecz on nie ustępował. Damy przy stoliku z ciekawością przyglądały się tym zapasom. - W takim razie musisz iść sam - powiedziała w końcu babcia i wróciła do stolika. Z wysoko podniesioną głową Piotruś znikł za drzwiami „Dla panów”. Babcia jadła ciastko i kołysała wózkiem, bo Malec zaczai płakać. Po dłuższej chwili w uchylonych drzwiach „Dla panów” ukazała się głowa Piotrusia. - Babciu - szepnął tak głośno, że wszyscy się ku niemu odwrócili - babciu, zapnij mi spodnie! Babcia wzruszyła ramionami. - Nie mogę stąd odejść. Jeśli przestanę kołysać wózkiem, Malec będzie płakał. Chodź tutaj! Tak więc Piotruś, kurczowo przytrzymując spodnie, musiał przemaszerować przez całą salę i przejść koło chichoczących dam. W drodze powrotnej babcia powiedziała: - Widzisz, jakie to ważne, żebyś się nauczył samodzielnie ubierać i rozbierać. Ćwiczyli przez resztę popołudnia i wieczorem Piotruś już umiał. - No, a teraz szybko do kuchni! - zawołała babcia. - Niedługo nasi wrócą do domu, a na dzisiejszy wieczór zamówili sobie omlety. Piotruś przyglądał się smażeniu. Babcia lała płynne ciasto na patelnię, a kiedy nieco stężało, podrzucała jednym ruchem omlet w powietrze, gdzie się przekręcał, a potem drugą stroną lądował na patelni. Babcia coraz wyżej podrzucała omlety. - Czy ja mógłbym też? Ale kiedy Piotruś spróbował, omlet spadł na podłogę. - Nikt nie rodzi się mistrzem - powiedziała babcia. Drugi omlet klapnął na krzesło koło kuchenki. - Już lepiej - stwierdziła babcia. Trzeci, przy którym babcia poprowadziła rękę Piotrusia, opadł z powrotem na patelnię. Podczas kolacji cała rodzina zachwycała się omletami. Kiedy Piotruś szedł spać i Ingeborga chciała go rozebrać, powiedział: - Nie trzeba, umiem sam! Umiem też jeść szpinak i smażyć omlety. Stałem się dziś bardzo dorosły. Urodziny babci Było jeszcze bardzo wcześnie. Janek jednym susem przesadził niski płot, oddzielający ogród od ulicy. Szkoda, że nie ma więcej płotów! Był taki zadowolony i w tak swawolnym nastroju, że chciało mu się tylko skakać. Była niedziela, niedziela majowa, a do tego jeszcze urodziny babci. Miał dla babci prześliczny prezent. Ponieważ oboje zamierzali wyemigrować do Ameryki, zrobił jej indiański pióropusz. Miesiącami w całej okolicy zbierał pióra. Był stałym gościem na kurzej farmie, gdzie pomagała mu w zbieraniu jego przyjaciółka Karolina. Pióra przyszył do paska ze skóry, a pasek wyhaftował pracowicie barwnymi koralikami. Pióropusz był piękny, tylko z przodu wciąż brakowało jednego dużego, kolorowego pióra. Całymi dniami chodził ukradkiem za okazałym kogutem z kurzej farmy, któremu zwisało z ogona takie właśnie pióro. Ciągle jeszcze tkwiło w bujnym ogonie, ale wkrótce kogut na pewno je zgubi. Na farmie wszystko spało. Janek po cichutku zdjął klucz od kurnika, zawieszony na haku wbitym w ścianę szopy na narzędzia, i ze zręcznością Indianina wsunął się do kurnika. Kury siedziały na swoich grzędach, nastroszone niczym kłębki piór, i spały. Kilka spojrzało na niego mrugając. Ale gdy zobaczyły, że nie niesie żadnej miski z jedzeniem, z powrotem wetknęły głowy w pióra. Ogromny kogut, który wcześnie wstawał, przechadzał się dumnie, majestatycznym krokiem, wzdłuż środkowego przejścia i popatrywał na swoje drzemiące stado. Pióro nadal zwisało mu z ogona i wlokło się smętnie po ziemi. Ale Janek koniecznie musiał mieć to pióro jeszcze dziś. A gdyby tak trochę mu dopomóc? Spróbował złapać koguta. Skoczył jednak zbyt gwałtownie i przestraszony kogut zaczął gnać przez kurnik długimi krokami, z głośnym trzepotaniem skrzydeł. Obudziły się kury. Kiedy zobaczyły swego pana i mistrza w tak wielkiej opresji, podniosły okropny wrzask. W końcu Janek złapał wściekle broniącego się ptaka i siadł z nim na schodkach. Pióro tkwiło mocniej, niż mu się zdawało. Gdy wreszcie trzymał je już w ręku i z trochę nieczystym sumieniem oglądał zakrwawioną dudkę, nagle posypał się na niego grad obelżywych słów. - Co ci strzeliło do głowy? Co zrobiłeś z moim pięknym kogutem? Chcesz go zamordować? Zawiadomię policję i oni cię zamkną! Tak jest, zamkną cię! Przed Jankiem stała Karolina w nocnej koszuli, z rozczochranymi włosami i z oczyma ciskającymi błyskawice. - Przez tyle tygodni oddawałam ci najładniejsze pióra - krzyczała - a teraz ty przychodzisz i po kryjomu wyrywasz ogon mojemu kogutowi! Kogut, którego Janek tymczasem wypuścił, otrząsnął się i odszedł dumnym krokiem. Karolina widząc, że jego ogon jest równie piękny, jak przedtem, uspokoiła się i powiedziała nieco łagodniej: - Myślałam, że lis jest w kurniku, bo kury tak głośno gdakały. - Nie gniewaj się, Karolino, wyrwałem mu tylko jedno obluźnione pióro. Ledwie się już trzymało. - Zakrwawioną dudkę ukrył w dłoni. - Babcia ma dziś urodziny i bardzo potrzebuję tego pióra. Karolina jeszcze coś mruknęła, a potem siadła koło niego na schodkach i zapytała: - Czy ja też mogę przyjść na urodziny? Janek obiecał, że postara się, żeby została zaproszona, i Karolina całkowicie się udobruchała. O ósmej obudziła babcię serenada. Ingeborga grała na skrzypcach, a wszystkie dzieci śpiewały: „O moje serce, bądź zawsze pełne radości”. Babcia, już ubrana w swoją najlepszą czarną suknię, zeszła wolno po drabinie z sypialni na poddaszu. Teraz nastąpiły pocałunki i życzenia. Omal jej nie udusili. Każdy jako pierwszy chciał wręczyć babci swój prezent. Piotruś namalował obrazek. - To jesteś ty, babciu - powiedział. - Spójrz, masz nie tylko głowę i nogi, ale także brzuch, i policz palce! Kiedy liczyła, przyglądał się jej w napięciu. - Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Zgadza się! - I babcia ucałowała go. Brygida z czarnej wełny zrobiła na drutach parę mięciutkich ogrzewaczy na nadgarstki. - Jakie piękne! - wykrzyknęła babcia. - Teraz nie będę już marzła! - Przecież w lecie się nie marznie - powiedział Janek. - Także w lecie bywają chłodne dni - odrzekła babcia. Wreszcie Janek wyciągnął zza pleców indiański pióropusz. Babcia była zachwycona. Henryk podarował babci ogromne pudło nadziewanych cukierków, a Ingeborga uszyła białą bluzkę. Pawełek sfrunął na ramię babci i zawołał: - Niech żyje! Kot Fridolin, któremu Brygida zawiązała na szyi czerwoną wstążkę, zazdrośnie ocierał się o nogi babci. Na samym końcu mogli wreszcie złożyć życzenia rodzice. Nauczyciel Pieselang pocałował babcię w policzek i powiedział: - Wszystkiego najlepszego, moja wiecznie młoda mamo! - Czasami wydaję ci się nieco za młoda, prawda? - śmiała się babcia. Cała rodzina siadła wokół dużego stołu, nakrytego do śniadania. Miejsce babci przybrane było kwiatami. Przyniesiono też niemowlaka. Ingeborga karmiła go zupką. Nagle zawołała: - Babciu, Malec też ma dla ciebie prezent! Wszyscy zamilkli wyczekująco, z utkwionym w nią wzrokiem. A ona wetknęła łyżeczkę do buzi Malca i poruszyła nią lekko. Kling! - zadźwięczało. - Kling! - Pierwszy ząbek! Malcowi wyrósł pierwszy ząbek dokładnie w urodziny babci! - cieszyła się cała rodzina. Dziecko też zaczęło się śmiać i wszyscy mogli zobaczyć błyskający biały ząbek. - Co za wspaniały dzień! - powiedziała babcia zadowolona. Ale naprawdę wielka niespodzianka dopiero się miała wydarzyć. Jedli w najlepsze, kiedy ktoś zapukał. Do pokoju wszedł strażak Meyer, który pełnił też rolę posłańca w urzędzie burmistrza, z poważną miną zbliżył się do babci, złożył ukłon i podał jej sporych rozmiarów list. Potem stanął na baczność, jak przed generałem, zrobił w tył zwrot i odmaszerował. Babcia drżącymi palcami próbowała otworzyć list, ale udało jej się dopiero wtedy, gdy pomogła sobie szpilką do włosów, wyciągniętą z warkocza. Czytała głośno, a wszyscy w napięciu słuchali: Czcigodna i Łaskawa Pani! Dopiero teraz doszło do wiadomości burmistrza, że tej zimy uratowała Pani, z narażeniem własnego życia, jego syna przed utonięciem. Poza tym dowiedzieliśmy się, że ma Pani urodziny, i z tej okazji wdzięczny pan burmistrz chciałby dziś o godzinie dwunastej wręczyć Pani mały upominek. Z wyrazami poważania Baumann Sekretarz Urzędu Burmistrza Zapadło zdumione milczenie. Ale zaraz wybuchła istna burza. Znowu wszyscy stłoczyli się wokół babci, a ona wyglądała na bardzo zakłopotaną. - Co za nonsens! Naprawdę nie było to nic nadzwyczajnego. I skąd oni się dowiedzieli? Czyżby biedny chłopiec dostał jeszcze jedno lanie? Przecież sama już mu nieźle przyłożyłam! - Ależ, babciu, powinnaś się cieszyć, to wielki zaszczyt! - zawołał Henryk. - Muszę pójść na chwilę do siebie - powiedziała babcia drżącym głosem. - Powinnam się trochę przygotować. - I z listem w ręku wyszła do swego pokoju. Podniecenie osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy krótko przed dwunastą ujrzano długi pochód wędrujący od wsi ku domowi Pieselangów. Na przedzie maszerowali burmistrz i pisarz gminny, potem szli strażak Meyer z trąbką pod pachą i kowal w roboczym ubraniu, a za nimi furman Petersen prowadził dwa swoje konie, które ciągnęły wóz z przykrytym plandeką ładunkiem. Towarzyszyła im chyba połowa wsi. Przed domem Pieselangów ustawili się w milczeniu, z wielce poważnymi minami. - Zawołaj babcię! - szepnął nauczyciel Pieselang do Brygidy. Ale babcia już się ukazała. Strażak odegrał na trąbce tusz, a burmistrz, ubrany w czarny, świąteczny garnitur, zrobił krok do przodu i powiedział: - Gmina dziękuje pani Angelice Pieselang, z domu Haselburg, za dzielny czyn, który wyrwał śmierci młode życie ludzkie. Janek ze wzruszenia omal się nie rozpłakał, tak piękne wydało mu się przemówienie. Burmistrz ciągnął dalej: - Proszę pozwolić, łaskawa pani, że do tego aktu urzędowego dodam jeszcze kilka słów od siebie. Ta sprawa w szczególny sposób dotyczy mnie, ponieważ chodzi tu o mojego syna, mojego jedynego syna, tego cholernego nicponia! Dlatego chciałbym dołączyć jeszcze mały dowód wdzięczności. Postarałem się wybadać, co sprawiłoby pani szczególną radość, i oto ta rzecz znajduje się tam! Dał znak strażakowi i kowalowi, a oni zaczęli ściągać plandekę z wozu. Leżała na nim jakaś bardzo dziwna rama, coś w rodzaju wysokiego trzepaka, ale nieco węższa. Cóż to mogło być? Burmistrz, uśmiechając się, wyjął z kartonowego pudła żółtą ławeczkę od huśtawki i dwa kółka przytwierdzone do mocnych linek. Nauczyciel głośno wciągnął powietrze. - Huśtawka?! Ależ moja matka nie jest dzieckiem! Skąd to panu przyszło do głowy? Burmistrz spojrzał na niego trochę niepewnie. - Myślałem, że takie było jej życzenie, a ponieważ łaskawa pani jeździ na wrotkach, więc nie wydało mi się to wcale od rzeczy. No i powiedziano mi przecież, że huśtawka jest jej najgorętszym marzeniem. - Kto panu powiedział? - spytał nauczyciel. - Pański syn, Janek. - Janek! - zagrzmiał nauczyciel. Ale Janka nigdzie nie było widać. Siedział na jabłoni, która, na szczęście, miała już gęste liście. - Janek! - zawołał jeszcze raz nauczyciel. Babcia położyła mu dłoń na ramieniu. - Uspokój się, synu. Pan burmistrz rzeczywiście spełnił moje najgorętsze marzenie. Uprzejmie zwróciła się do speszonego zwierzchnika gminy: - Zawsze jako dziecko pragnęłam mieć huśtawkę, lecz nigdy nie dostałam. - Ale teraz nie jesteś dzieckiem! - burknął nauczyciel. - Huśtawka jest nie tylko dla dzieci. Już przed dwoma tysiącami lat starożytni Grecy lubili się huśtać, i nie tylko dzieci, lecz także kapłani i kapłanki, spełniając swoje czynności religijne. Nauczyciel zamilkł. Wszystko, co robili starożytni Grecy, uważał za dobre i właściwe. Burmistrz rozpromienił się. Podał babci ramię i oboje ruszyli do ogrodu, gdzie kowal, strażak i furman ustawiali huśtawkę. Na końcu Henryk zawiesił na hakach linki i przyczepił kółka do ławeczki. Babcia z cichym okrzykiem radości zasiadła na ławeczce. Janek, który znów się pojawił, zaczął ją popychać. Huśtawka rozkołysała się i coraz wyżej i wyżej wzlatywała w błękitne niebo. Kiedy babcia miała już dość huśtania, przyszła kolej na dzieci. Babcia wróciła do swego pokoju, by przeczytać urodzinową korespondencję. Ale nim zabrała się do czytania, spojrzała jeszcze przez okno na huśtawkę, na której bujał się Piotruś, wydając głośne okrzyki radości. Pomyślała sobie, jak bardzo kiedyś ona i jej brat Ludi chcieli mieć huśtawkę. Ale ich bojaźliwa matka nigdy im na to nie pozwoliła. Pośród licznych listów, które otrzymała, znalazła również list od brata. Teraz Ludi nie był już dzieckiem, jak niegdyś, lecz starym człowiekiem. Pisał: Kochana Angeliko! Życzę Ci wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, a przede wszystkim, żebyś nie miała zbyt wielu kłopotów z Twoją sporą gromadką wnuków. Choć z pewnością nie da się tego uniknąć, bo dzieci zawsze sprawiają kłopoty. Abyś mogła trochę od nich odpocząć, chcę Ci coś zaproponować. Przyjedź do mnie w odwiedziny. W przyszłym miesiącu moja gospodyni będzie miała czterotygodniowy urlop. Czy zechciałabyś mi przez ten czas prowadzić gospodarstwo? Będziesz miała u mnie spokojne i przyjemne życie i moglibyśmy znów pogadać o dawnych czasach. Twój serdecznie kochający Cię brat Ludwik - Stary zrzęda - mruknęła babcia. Na dworze Janek i Brygida bili się, które teraz ma się huśtać. Babcia westchnęła. Jak często jako mała dziewczynka biła się ze swoim bratem. Ludi był niesfornym chłopcem i niezbyt delikatnie obchodził się z siostrą. Ale gdy kiedyś zachorowała, podarował jej swoją oswojoną wiewiórkę. Często się kłócili, lecz zawsze znowu się godzili, całkiem jak Brygida i Janek, którzy teraz spokojnie się razem huśtali. Brygida siedziała na ławeczce, a Janek stał nad nią na szeroko rozstawionych nogach. Byłoby chyba przyjemnie znów zobaczyć starego zrzędę. Nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Piotruś. - Babciu, chodź na obiad! Jest ogromna pieczeń, budyń śmietankowy i wino. Wszyscy chcą ci powiedzieć: „Na zdrowie!”, i stuknąć się z tobą, i ja też! Wyjazd na wakacje Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Nikt nie wysiadał. Kilku podróżnych wychyliło się przez okna. - Tutaj nie będziemy długo stać - powiedział jakiś pan w berecie baskijskim. Zawiadowca stacji, w czerwonej czapce, zawołał: - Proszę wsiadać, drzwi zamykać! Chciał już właśnie podnieść do góry chorągiewkę, kiedy podbiegła do niego, bez tchu, mała dziewczynka. Jeden z jej jasnoblond warkoczy rozplótł się i pasemka włosów opadały na twarz. - Stać, stać! - zawołała. - Moja babcia kazała pana poprosić, żeby pan jeszcze trochę poczekał, ona zaraz przyjdzie! Zawiadowca zrobił się czerwony. - Co to ma znaczyć? Nie mogę przecież zatrzymywać całego pociągu z powodu jakiejś babci! A kto ty właściwie jesteś? - Brygida Pieselang. - Ach tak, więc to chodzi o babcię Pieselang! A, to zupełnie co innego. Dlaczego od razu nie powiedziałaś! Zawiadowca wetknął chorągiewkę pod pachę i zaczął spacerować po peronie tam i z powrotem. - Dlaczego nie ruszamy? - spytał pan w baskijskim berecie. - Cierpliwości, cierpliwości! - powiedział zawiadowca surowo. Tymczasem coraz więcej podróżnych gromadziło się przy oknach. W pewnej chwili w polu ich widzenia pojawił się chłopiec z niesamowicie wyładowanym plecakiem. - Gdzie jest babcia? - spytała Brygida. - Pobiegła jeszcze z powrotem, bo zapomniała wziąć Pawełka. Wreszcie pojawiła się na peronie babcia w swoim słomkowym kapeluszu koloru lila. W prawej ręce niosła klatkę z papużką, w lewej parasolkę. Tłoczyło się wokół niej całe grono osób, niczym pszczoły otaczające swoją królową. Piotruś szedł uczepiony fałdów jej spódnicy. Ale gdy zobaczył zawiadowcę, zostawił babcię i pobiegł do niego. - Ja też mam czerwoną czapkę! - zawołał z dumą. Zawiadowca, nie zwracając uwagi na Piotrusia, podszedł do babci i wziął od niej papużkę. - Jak to miło, łaskawa pani, że znów podróżuje pani naszą koleją. Babcia skinęła mu przyjaźnie głową. - Dzień dobry, panie Schmidt. Jak się ma pańska żona i dzieci? Zawiadowca ukłonił się. - Żona ma się dobrze, a Hans, Mateusz i Greta także. Tylko mały Willi już od dłuższego czasu kaszle. - Ja też mam czerwoną czapkę! - zawołał znowu Piotruś. Babcia odsunęła go na bok. - Willi kaszle? Proszę posłuchać, znam świetną receptę. Pańska żona powinna ugotować sok z cebuli z cukrem. Jest to skuteczny syrop na kaszel. Nie będzie Willemu smakował, ale mu pomoże. - Ja też mam czerwoną czapkę i jest całkiem nowa! - Piotruś tym razem krzyknął tak głośno, że aż wszyscy podskoczyli. - Twoja czapka jest bardzo piękna - powiedział zawiadowca, żeby się go pozbyć, i zwrócił się do babci: - A więc uważa pani, że sok z cebuli. Powiem to mojej żonie. W tym czasie Henryk wypatrzył pusty przedział i wstawił tam całe mnóstwo walizek. Teraz nastąpiło wielkie całowanie. Tata i mama całowali Brygidę, Janka, Ingeborgę i Piotrusia, którzy odjeżdżali. Brygida, Janek, Piotruś i Ingeborga całowali mamę, tatę i Malca, którzy zostawali. Babcia całowała wszystkich. I tych, którzy z nią jechali, i tych, którzy zostawali. Henryk, który też nie jechał, uniknął całowania, chowając się za ręczny wózek. W końcu odjeżdżający wsiedli. Jako ostatnia weszła do przedziału babcia, korzystając z uprzejmej pomocy zawiadowcy. Zawiadowca miał już podnieść chorągiewkę, gdy nagle zorientował się, że ciągle trzyma w ręku klatkę. Podał ją babci i wreszcie zawołał: - Uwaga! Drzwi zamykać! Odjazd! Ale musiał jeszcze pobiec kawałek obok jadącego pociągu, ponieważ babcia wychyliła się z okna i wołała: - Niech pan nie zapomni o soku z cebuli! A potem niech pan da Willemu kostkę cukru! Zawiadowca kiwał głową i machał ręką, a tato, mama i Henryk też machali. Pasażerowie znów siedli na swoich miejscach, a pan w baskijskim berecie spojrzał na zegarek i powiedział: - Dwadzieścia minut opóźnienia z powodu babci! Pieselangowie usadawiali się w przedziale. Ingeborga zdjęła Piotrusiowi płaszczyk, ale czapki nie pozwolił sobie zdjąć. Chciał ją mieć na głowie i ledwie się odważył oprzeć o ścianę, w obawie, by mu nie spadła. Brygida zaplatała rozpuszczony warkocz, a Janek rozsznurował plecak, wyjął kawał ciasta i zaczął jeść. Babcia ustawiła klatkę z Pawełkiem obok siebie na ławce. Potem otworzyła wielką, czarną torbę podróżną, wydobyła z niej papierową torebkę z cukierkami, dała każdemu po jednym, jeden włożyła do ust, wyjęła robótkę i zaczęła robić na drutach. - Babciu - powiedział Janek z pełnymi ustami - opowiedz coś o wujku Ludim. - Przecież już tyle razy opowiadałam wam o nim. - Nic nie szkodzi - zawołała Brygida - opowiedz jeszcze raz, to jest takie ciekawe! - A więc dobrze, słuchajcie. Wujek Ludi jest moim młodszym bratem. Już jako dziecko był zupełnie zwariowany na punkcie zwierząt i bezustannie miał w swoim pokoju całe ZOO. Ponieważ nie zawsze zamykał drzwi, często znajdowaliśmy zwierzęta w najprzedziwniejszych miejscach, na przykład chomika syryjskiego w garnku z mąką, ropuchę w koszyczku do szycia służącej, która z tego powodu prawie zemdlała, węża w moim łóżku. Później wujek Ludi studiował zoologię, potem przez rok przebywał w Afryce, żeby prowadzić tam obserwacje zwierząt, aż wreszcie został dyrektorem ZOO. - Czy będziemy mieszkać u niego w ZOO? - zapytał Janek z ożywieniem. - Tak, jego gosposia ma czterotygodniowy urlop i prosił mnie, żebym ją zastąpiła. - A czy są tam także duże zwierzęta, słonie i takie inne? - spytał Piotruś bojaźliwie. - No jasne! - odpowiedział Janek. - Cóż by to było za ZOO bez słoni? - Nie chcę oglądać słoni! - powiedział Piotruś stanowczo. - Wolę zamknąć oczy. - Tchórz, tchórz! - zawołał Janek. - Czy wujek Ludi wie, że ja też przyjadę? - zapytała Ingeborga. Babcia potrząsnęła głową. - Nie, ale z pewnością będzie zadowolony, mając dwie gospodynie zamiast jednej. - A dzieci - wie chyba, że przyjeżdżają dzieci? Babcia nie patrzyła na Ingeborgę, liczyła oczka i bardzo tym była zajęta. - Dzieci będą dla niego niespodzianką - powiedziała w końcu. - Ależ, babciu, przecież opowiadałaś mi, że on nie lubi dzieci i zawsze mówi, że dzieci dręczą zwierzęta i tylko psocą. Babcia podniosła robótkę do samych oczu, żeby złapać oczko. - Nasze dzieci nie dręczą zwierząt i w ogóle są grzeczne jak anioły. Ingeborga spojrzała z powątpiewaniem na Janka i Piotrusia, którzy wyrywali sobie czapkę, i ściągnęła z okna Brygidę, która za daleko się wychylała. - Och, babciu! - westchnęła. Babcia odłożyła na bok robótkę i z czułością popatrzyła na Ingeborgę. - Uspokój się, moje dziecko, wujek Ludi przyzwyczai się do nas. A dla dzieci będzie to coś cudownego móc mieszkać w ZOO, pośród tych wszystkich zwierząt. Był wieczór, kiedy dotarli do ZOO w wielkim mieście. Strażnik wypuszczał ostatnich zwiedzających i miał już zamykać bramę. - Proszę, niech pan nas wpuści! - powiedziała babcia. - Bardzo mi przykro, szanowna pani, ale właśnie zamykamy. Zwierzęta też muszą mieć trochę spokoju. - Jestem siostrą pana von Haselburg i przyjechałam go odwiedzić. - Och, siostra pana dyrektora! - Strażnik ukłonił się. - Proszę, niech pani wejdzie. A ta dzieciarnia też należy do pani? - Tak, to są moi wnukowie. Brama otworzyła się i ku zazdrości dzieci, których już nie wpuszczono, weszli na teren ZOO. - Zatrzymajcie się i pociągnijcie nosem - powiedziała babcia. Węszyli jak konie. W nozdrza uderzała dzika, podniecająca woń. Słyszeli szmery, gęganie, miauczenie. Gdzieś daleko ryczał jakiś drapieżnik. Strażnik zamknął za nimi bramę. - Tędy - powiedział i ruszył przodem. - Tam są słonie! - zawołał Janek i pokazał na prawo. - Ja nie chcę ich widzieć! - Piotruś zacisnął powieki, uczepił się babcinej spódnicy i tak szedł. Janek zaglądał do każdej klatki po drodze i niebawem został w tyle. Brygida też trzymała się blisko babci. Uważała, że to jest piękne - patrzeć na rysujące się niewyraźnie w mroku zwierzęta, słyszeć je i czuć ich zapach, że jest to podniecające i tajemnicze. Ale jednocześnie cieszyła się, że ma obok siebie babcię. Przed ładnym białym domem, którego okna ozdobione były skrzynkami pełnymi kolorowych kwiatów, strażnik zatrzymał się. - Dom dyrektora - powiedział z ukłonem. - Dobranoc i miłego pobytu w ZOO! Serce Ingeborgi zabiło gwałtownie, gdy babcia otworzyła drzwi wejściowe i zadźwięczał dzwonek. - Kto tam? - rozległ się męski głos i starszy pan z białą, spiczastą bródką wytknął głowę z jakichś drzwi. - Twoja siostra, kochany Ludi! - zawołała głośno babcia. Starszy pan skrzywił się, jakby go ząb zabolał. - Ludi! - burknął. - Nie możesz wreszcie przyzwyczaić się do tego, by nazywać mnie Ludwikiem? Nie jestem już przecież dzieckiem! - Dla mnie zawsze pozostaniesz moim małym braciszkiem - odrzekła babcia i pocałowała go w policzek. - No, dobrze - powiedział. - Miło mi cię znowu widzieć i dzięki, że chcesz mi poprowadzić gospodarstwo. W tym momencie spostrzegł Ingeborgę. - A kto to jest ta młoda dama? - To moja wnuczka Ingeborga. Będzie mi pomagała w gospodarstwie. - No, to wejdźcie do środka - powiedział wujek, lecz nagle szybko się odwrócił, słysząc dziecięcy głos: - Żółw! Brygida klęczała na podłodze i głaskała po twardym, okrągłym grzbiecie śmieszne zwierzę, które kołyszącym się krokiem wylazło spod sofki. - Jak to dziecko tu weszło? - spytał starszy pan. - To jest także moja wnuczka - odrzekła babcia. - Zabrałaś ją z sobą, choć dobrze wiesz, że nie lubię dzieci? - Ależ, Ludi, Brygida jest taką miłą małą dziewczynką! Babcia postawiła klatkę z Pawełkiem na stole, obok położyła torebkę i parasolkę i zaczęła ściągać rękawiczki. Kiedy się przy tym nieco odwróciła, zza jej pleców wyjrzała czerwona czapka Piotrusia. - Jeszcze ktoś tu jest! - wykrzyknął wujek i przyciągnął Piotrusia do siebie. - I do tego ślepy! - Nie jest ślepy. Zamknął tylko oczy, bo się boi słoni. - Mój krewny boi się słoni, o Boże! - jęknął dyrektor ZOO. Babcia wzięła Piotrusia za rękę. - Otwórz oczy, kochanie, twój wujek nie jest słoniem, chociaż czasami udaje, że jest. - On ma kozią bródkę! - wykrzyknął Piotruś, mrugając oczami. Ingeborga szybko chwyciła i Piotrusia, i Brygidę. - Najpierw musicie się umyć - powiedziała i wyprowadziła oboje z pokoju. - Angeliko - rzekł wujek potrząsając głową - ty się zupełnie nie zmieniłaś. W tejże chwili z hukiem otworzyły się drzwi. Wpadł Janek i wrzasnął: - Babciu, w wannie pływa aligator! Wujek przyglądał mu się znad okularów. - Przecież przedtem była to dziewczynka - powiedział speszony. - Są dwaj chłopcy i dwie dziewczynki - odrzekła babcia z naciskiem. - Ale teraz muszę sobie obejrzeć aligatora. - I wybiegła za Jankiem. Wujek z jękiem osunął się na fotel. Olbrzymi słoń Dom pełen był niespodzianek. Wszędzie napotykało się zwierzęta. Można było na nie natrafić, kiedy się wyciągało szufladę lub otworzyło drzwi szafy. Leżały zwinięte pod łóżkami i w łóżkach. Ptaki siedziały na karniszach i na lampach. Dzieci były zachwycone, także Piotruś, który bardzo lubił małe zwierzęta. Nie lubił tylko dużych, a szczególnie słoni. Chociaż dom był tak interesujący, Janek i Brygida cały następny dzień spędzili na dworze, pośród wybiegów dla zwierząt, zawarli przyjaźń z dozorcami i do domu wpadli tylko na obiad. Piotruś wolał raczej zostać z babcią i z Ingeborgą. Siedział w kuchni na parapecie okiennym, machał nogami i obserwował Pawełka, który zaprzyjaźnił się z żółwiem. Pawełek pozwalał się żółwiowi obnosić na grzbiecie i wesoło paplał. A od czasu do czasu mówił czule słodkim głosem: - Kochana Berta! Kiedy zaś Berta wysuwała głowę spod pancerza, dziobał ją w nos. Podczas obiadu Brygida siedziała cichutko, gdyż bała się wujka, Janek natomiast bez skrępowania opowiadał o swoich wrażeniach. Wujek jadł kotlet, nie odzywając się, ze zmarszczonym czołem. - Tu jest taka mała żyrafa, która ma pasy na nogach - powiedział Janek. - To nie jest żyrafa, to jest okapi, bardzo rzadkie zwierzę - mruknął wujek. - Skąd ono pochodzi? - Z Afryki. - Sam ją złapałeś? - Nie, przywiózł ją pewien badacz Afryki. - Ale ty także byłeś w Afryce? Wujek skinął głową. - Czy dużo zwierząt tam złapałeś? Wujek chrząknął. Ale widząc skierowane na siebie spojrzenie babci, burknął: - Czy ty musisz przy jedzeniu ciągle gadać? - A opowiesz mi potem o Afryce? - poprosił Janek. - Tak, tak - powiedział wujek niecierpliwie. Po obiedzie babcia i Ingeborgą znów miały mnóstwo pracy w domu. Ale po kolacji babcia oznajmiła: - Teraz ja również chciałabym obejrzeć ZOO. Janek i Brygida wszystko już świetnie poznali. Wzięli więc babcię pod ręce i pokazywali jej, gdzie mieszkają małpy i niedźwiedzie, ptaki i foki. Za nimi szła Ingeborga, prowadząc za rękę Piotrusia. Kiedy skręcili za róg, znaleźli się nagle przed olbrzymim słoniem. Między Piotrusiem i słoniem było niskie ogrodzenie i głęboki rów, ale Piotruś widział tylko potężne nogi wznoszące się ku górze niczym kolumny, wielką głowę z ogromnymi kłami i długą, długą trąbę. Słoń był taki duży, a Piotruś taki mały! Trwożliwie zamknął oczy. Nie mógł więc zobaczyć, jak dozorca pokazał kilka sztuczek ze słoniem. Słyszał tylko, że Janek i Brygida się śmieją. Śmiali się tak wesoło, że najpierw ostrożnie otworzył jedno oko, ale zaraz też i drugie. Wyglądało niesamowicie komicznie, gdy gruboskórca stanął na przednich nogach na okrągłym podeście. Potem dozorca kazał mu przejść kilka kroków na zadnich nogach. A potem słoń zwinął trąbę w pętlę, dozorca usadowił się na niej i słoń łagodnie podniósł go do góry. Po każdej sztuczce dostawał kilka kostek cukru, które szybko znikały w wielkiej paszczy. Wydawał się cieszyć z braw, których nie szczędzili mu widzowie. Miał taką minę, jakby się uśmiechał. Nagle długa trąba przewinęła się nad ogrodzeniem i pochwyciła czerwoną czapkę Piotrusia. Piotruś zmartwiał z przerażenia. Jego piękna, nowa czapka! Powiewała w wysoko uniesionej trąbie olbrzymiego zwierzęcia, które teraz odwróciło się do nich tyłem. Zanim dozorca zdążył wkroczyć do akcji, babcia przechyliła się przez ogrodzenie i kolnęła słonia parasolką w gruby zadek. Odwrócił się ociężale. - Posłuchaj - powiedziała do niego. - To nieładnie z twojej strony! Popatrz, jaki smutny jest Piotruś! Po policzkach Piotrusia stoczymy się dwie duże łzy. Słoń popatrzył na niego swymi małymi oczkami. - Oddaj czapkę! - poprosiła babcia. W następnym momencie słoń upuścił czapkę pod nogi babci, a Piotruś szybko nasadził ją na głowę. - Przepraszam panią - powiedział dozorca - ale on jest dzisiaj taki swawolny. Słoń zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. Podszedł do basenu i wciągał wodę do pyska. Potem znów napełnił trąbę i z powrotem podszedł do ogrodzenia. - Uwaga! - krzyknął dozorca - on zrobi prysznic! Janek, Brygida i Ingeborga odskoczyli do tyłu, lecz babcia i uczepiony jej spódnicy Piotruś nadal stali. Babcia błyskawicznie otworzyła parasolkę i prysznic polał się na czarny dach. Znowu wszyscy serdecznie się śmiali - ale przede wszystkim ze zdumionej miny słonia. Uniósł do góry trąbę i zawachlował uszami. - On mówi, że nie powinieneś mu tego mieć za złe, bo to był tylko żart - wyjaśniła babcia - i że chciałby zostać twoim przyjacielem. - Powiedział tak? - spytał zdziwiony Piotruś. - Nic nie słyszałem. - Słonie mówią za pomocą uszu, ogona i trąby. - I ty je rozumiesz? - Tak - odrzekła babcia. - A i ty, jeśli częściej z nim będziesz przebywał, też się nauczysz. - On naprawdę powiedział, że chciałby zostać moim przyjacielem? - Tak! Piotruś aż poczerwieniał z dumy. - Czy jesteś jeszcze zły na niego? Piotruś potrząsnął głową. Kiedy odchodzili, powiedział nieśmiało słoniowi „Dobranoc!”. W drodze powrotnej nie odzywał się. Także pozostali szli w milczeniu, przysłuchując się głosom zwierząt w wybiegach. Z jakiejś woliery płynęły słodkie trele, kończące się fletowymi tonami. Zwierzęta układały się do snu. Tylko w wybiegu niedźwiedzi mocowały się jeszcze dwa małe niedźwiadki brunatne, dopóki w końcu matka nie przerwała tej zabawy klapsami. Kiedy wieczorem Ingeborga okrywała Piotrusia w łóżeczku, przezwyciężając senność powiedział: - Nigdy jeszcze nie miałem takiego ogromnego przyjaciela. Odtąd Piotruś każdego dnia odwiedzał swego nowego przyjaciela. Początkowo musiała towarzyszyć mu babcia. Siadali na ławce przed wybiegiem słoni i prowadzili długie rozmowy z gruboskórcą. Opowiadał im, że pochodzi z Afryki, że został schwytany jako małe dziecko, że początkowo bardzo tęsknił za swoją mamą, ale teraz czuje się w ZOO bardzo dobrze, że lubi swoich dozorców i wujka Ludiego. Powiedział, że chętnie jada siano i młode gałązki, ale najbardziej smakuje mu cukier. Któregoś dnia Piotruś podał mu na otwartej dłoni kostkę cukru. Słoń wziął ją delikatnie swoją długą trąbą. A jak się potem uśmiechał! Jego małe oczka błyszczały zadowoleniem. Odtąd Piotruś codziennie przynosił mu kostkę cukru. Wkrótce słoń, ledwie zobaczył z daleka lśniącą czerwienią czapkę Piotrusia, zaraz odłączał się od innych słoni i prosząco wyciągał trąbę nad ogrodzeniem. Odwiedzający, a szczególnie dzieci, patrzyli na Piotrusia z podziwem. Małpiątko Pieselangowie szybko zżyli się z ogrodem zoologicznym. Babcia i Ingeborga prowadziły dom, podzieliwszy się pracą. Brygida prawie cały czas spędzała w dziecińcu zwierzęcym, gdzie przenoszono wszystkie mamy z ich małymi. Była tam maciora z brykającymi, różowymi prosiaczkami, owce ze ślicznymi jagniętami, kozy z koźlętami. Były młode króliki, chomiki syryjskie, kaczęta i kurczaki. Ulubieńcem Brygidy stało się oślątko, które z upodobaniem obgryzało jej spódnicę. Pomagała dozorcy sprzątać stajnie i obórki i trzymała zwierzęta, kiedy je czyścił. Dawała im jedzenie i pilnowała, żeby słabsze nie zostały pokrzywdzone. Janek, jak mały piesek, towarzyszył wujkowi podczas kontrolnych obchodów. Nie zrażało go mrukliwe usposobienie starszego pana i ciągle wypytywał o zwierzęta i podróże wujka. Początkowo otrzymywał odpowiedzi krótkie i niechętne, ale stopniowo wyjaśnienia stawały się coraz obszerniejsze, a niekiedy były to całe niezwykle ciekawe opowieści. Po jakimś czasie Janek pomagał już nawet wujkowi przy zwierzętach. Trzymał na przykład kunę, która zachorowała i trzeba było ją zbadać. Wujek pokazał mu, jak należy to zrobić, by nie sprawić bólu zwierzęciu i nie zostać pogryzionym. Na zwierzęta wujek nigdy nie burczał, zawsze był przyjacielski, spokojny, łagodny. Prawie wszystkie zwierzęta go lubiły. Któregoś ranka, zanim jeszcze otworzono ZOO, babcia jeździła na wrotkach na placu zabaw dla dzieci. Wujek, który właśnie tamtędy przechodził, zatrzymał się i potrząsnął głową. Babcia podjechała do niego płynnym łukiem. - Dlaczego trzęsiesz głową, Ludi? - spytała. - Przecież nie jesteś jeszcze taki stary! - Dziwię się, że w twoim wieku bawisz się w takie dziecinady - odrzekł wujek. - Jazda, na wrotkach nie jest żadną dziecinadą, jest to bardzo zdrowy sport. - Nawet małpy się dziwią - powiedział wujek i pokazał na klatkę z małpami, gdzie małe zaciekawione twarze zerkały przez pręty. Gruby orangutan klaskał w ręce i pełen zachwytu szczerzył zęby w uśmiechu. - Gdzie zapodział się ten nicpoń, Janek? - spytał wujek. - Powiedziałam mu, żeby ci się tak ciągle nie naprzykrzał - odparła babcia. Wujek ze złością skubnął brodę. - Co za bzdury! Chyba lepiej, żeby mi się naprzykrzał, niż żebym nie wiedział, gdzie jest! W tym momencie Janek wychynął zza rogu klatki z małpami. - Chodź tu, chłopcze! - zawołała babcia. - Twój wujek bardzo by chciał, żebyś mu się naprzykrzał. Kiedy się oddalali, znów zaczęła, zataczać swoje łuki. - Właśnie przyjechało z Afryki nowe zwierzę - powiedział wujek. - Wypakujemy je razem. - Czy jest bardzo dzikie? - spytał Janek. Wujek nie odpowiedział. W obszernym pokoju biurowym głównego budynku stała skrzynia z otworami. Dozorca wyciągnął obcęgami gwoździe i podniósł wieko. Janek i wujek stuknęli się głowami, gdy jednocześnie pochylili się nad otwartą skrzynią. Wysłana była słomą, a w jednym kącie siedziało skulone kosmate, brunatne zwierzątko. Wujek wyjął je. Była to małpka, mały szympans z przestraszonymi oczami w jasnobrązowej twarzy. Dozorca zrobił mu legowisko ze słomy koło szafy i wujek ostrożnie zaniósł tam małpkę. Natychmiast zaszyła się w najdalszy kąt, skuliła, zasłoniła nawet twarz rękami i tylko zerkała przez rozstawione palce. Wujek spróbował ją pogłaskać, ale uchyliła się lękliwie. - Zostawmy ją w spokoju - powiedział wujek Ludi. - Musi się najpierw przyzwyczaić do nowego otoczenia. Okrył zwierzątko kocem i obaj z Jankiem opuścili pokój. - Kto ci ją przysłał? - spytał Janek. - I gdzie jest jej mama? - Pewien mój przyjaciel, farmer, znalazł ją w puszczy. Była zupełnie sama. Być może jej matkę spotkało coś złego, gdy szukała jedzenia. Szympansice są bardzo kochającymi matkami i nie opuszczają swoich dzieci bez powodu. - Czy ona przyzwyczai się do nas? - Tego nie wiem. Nie jest łatwą sprawą wychować małego szympansa, a to zwierzę jest jeszcze bardzo młode. Spróbujemy później wlać mu do pyszczka trochę mleka. Janek zauważył, że wujek podczas obchodu był mocno roztargniony, a i on sam również ciągle myślał o małpce. W końcu znów przyszli do biura. - Mały szympans pozwala się już głaskać, ale nie jest chyba całkiem zdrowy, kaszle - powiedział dozorca. Wujek chciał nakarmić zwierzątko mlekiem z butelki ze smoczkiem, ale ono odwracało głowę i zaciskało mocno wargi. Przemawiał cicho do małpki i głaskał ją delikatnie, lecz ona patrzyła na niego z lękiem i za każdym razem, gdy chciał jej podsunąć butelkę, wykręcała głowę. Podczas obiadu Janek i wujek milczeli. Babcia popatrywała na nich badawczo, ale nie odzywała się. Zaraz po obiedzie znów poszli do małpki, rozmawiali z nią i próbowali nakarmić ją mlekiem, ale nie chciała jeść. Od czasu do czasu małą piersią wstrząsał suchy kaszel. Im dłużej Janek na nią patrzył, tym bardziej ją lubił. Nastroszona, ciemna sierść okrywała małe ciałko aż po dłonie, stopy i jasnobrązową twarz z szerokim nosem i łagodnymi, brązowymi oczami, które patrzyły tak bardzo po ludzku. Siedzieli przed legowiskiem ze słomy i obserwowali mały bezradny kłębek, drżący pod kocem. - Jeżeli nie będzie piła, nie uratujemy jej - powiedział wujek, przygnębiony, gdy wracali do domu na kolację. Jedzenie dziś im nie smakowało. Bez zapału grzebali w swojej jajecznicy. Babcia nie mogła tego nie zauważyć. - Co się z wami oboma dzieje? - spytała. Janek i wujek spojrzeli tylko smutno na siebie. - No, powiedzcież wreszcie, co się stało! - nalegała babcia. Janek zaczął więc opowiadać o szympansiątku, że nie chce jeść i ma kaszel, i że tak żałośnie wygląda, bo pewnie tęskni za swoją mamą. - Nic mu nie będzie - powiedziała babcia. - Zajrzę później do niego. - Uważasz, że lepiej znasz się na zwierzętach niż ja? - burknął wujek. Mimo to po kolacji wszyscy razem poszli do biura. Otworzył im dozorca. On też był zatroskany. Małpiątko leżało skulone w kącie, drżało, kasłało i spoglądało na nich trwożliwie swoimi łagodnymi, brązowymi oczami. Patrzyli na nie w milczeniu, z głębokim współczuciem. Nagle wstało, odsunęło koc i na czworakach, niepewnie i zataczając się, podeszło do Ingeborgi. Wyprostowało się i objęło jej nogi. Ingeborga pochyliła się ku niemu i podniosła je, a ono impulsywnym ruchem opasało rękami jej szyję i przytuliło głowę do jej ramienia. - Niech mi pan da mleko - powiedziała Ingeborga do dozorcy. Podał jej butelkę. Ingeborga uniosła łagodnie kosmatą głowę ze swego ramienia, objęła zwierzątko jak dziecko i podetknęła mu mleko. - Pij - powiedziała z czułością. Długie wargi objęły gumowy smoczek i szympansik zaczął ssać nie spuszczając wzroku z twarzy Ingeborgi. Kiedy przestawał, znów mówiła: - Pij! - a on za każdym razem posłusznie ssał. Gdy wypił butelkę do dna, zamknęły mu się oczy i zasnął. Ingeborga położyła go na posłaniu ze słomy i przykryła kocem, ale natychmiast otworzył oczy i zaczął tak żałośnie płakać, że znów musiała wziąć go na ręce. Wujek chciał odebrać od niej zwierzątko, lecz ono kurczowo trzymało się szyi Ingeborgi. - Musisz go wziąć do domu - powiedział wujek. Ciasno do niej przytulony, szympansik chętnie pozwalał się nieść, ale gdy tylko ktoś inny go dotknął, zaczynał krzyczeć. - Może jesteś podobna do jego mamy - powiedziała Brygida. Kiedy Ingeborga położyła małpiątko na sofce w swoim pokoju, znów podniosło żałosny lament. Ostatecznie więc owinęła je w koc i wzięła do siebie do łóżka. Wkrótce spało spokojnie, z głową przyciśniętą do jej ramienia. Ale troski bynajmniej się nie skończyły. Wprawdzie następnego dnia małpka wypiła mleko podane jej w butelce przez Ingeborgę, miała jednak gorączkę i kasłała. Sprowadzony został lekarz, lekarz medycyny, a nie weterynarz. - Szympansy bardziej podobne są do ludzi niż do zwierząt - wyjaśnił wujek. Małpka grzecznie pozwoliła się zbadać, ściskając mocno rączkami dłoń Ingeborgi. Lekarz osłuchał ją, zajrzał do gardła i do uszu, a potem powiedział poważnie: - Zapalenie płuc! Przepisał lekarstwa i polecił, by zwierzątko było trzymane w cieple. Jeden z dozorców ZOO przyniósł dziecięce łóżeczko, z którego wyrósł jego najmłodszy synek. Wstawiono je do pokoju Ingeborgi i ułożono w nim małpkę. W nogach umieszczono butelkę z ciepłą wodą. Lekarstwa dostawała także od Ingeborgi. Sławny babciny syrop na kaszel z cebuli i cukru wypluwała, ale za radą babci Ingeborga szybko wsuwała jej do buzi kostkę cukru, która jej tak smakowała, że przełykała także syrop. Mimo troskliwej opieki, po południu małpce pogorszyło się. Dyszała, nie mogąc swobodnie oddychać, oczy miała matowe i zmętniałe. Ingeborga ciągle musiała siedzieć przy jej łóżeczku. Ilekroć chciała odejść, rozlegał się żałosny płacz. Wszyscy w domu chodzili na palcach. Wujek szarpał nerwowo bródkę i patrzył ponuro gdzieś przed siebie. Babcia, żeby się uspokoić, gotowała niesamowite ilości syropu, którego wystarczyłoby dla całej rodziny. Dom od piwnicy do strychu pachniał cebulą z cukrem. Kolacja, przy której brakowało Ingeborgi, nie smakowała nikomu. Nagle Brygida wybuchnęła głośnym szlochem. - Przestań płakać - powiedziała babcia. - Pozwól dziecku płakać! - ofuknął ją wujek. - To przyniesie jej ulgę. - Wytarł hałaśliwie nos i wyniósł się do swego pokoju. Teraz łzy potoczyły się także po policzkach Janka i Piotrusia. - Przestańcie! - powiedziała babcia. - Płacz na nic się nie przyda. Zajmijcie się raczej czymś pożytecznym. Brygido, napełnij butelkę ciepłą wodą, a Janek z Piotrusiem nakarmią zwierzęta w domu. Swoimi łzami na pewno nie pomożecie małpce. Ingeborga całą noc przesiedziała przy łóżku małego szympansa. Trzymała zwierzątko za rękę, od czasu do czasu zmieniała wodę w butelce, podawała mu lekarstwa, a także nosiła je na rękach, kiedy zanadto dokuczał mu kaszel. Rano szympansiątko stało się spokojniejsze. Mniej kasłało, ręce wydawały się chłodniejsze, a około siódmej wreszcie zasnęło. Wciąż trzymało rękę Ingeborgi, a ona nie miała odwagi odejść nawet na chwilę. O wpół do ósmej do pokoju wszedł wujek. Ingeborga podniosła na niego wzrok. Była blada, ale jej oczy błyszczały. - Polepszyło mu się. Wujek dotknął małego noska i rąk małpki i odetchnął. Potem położył rękę na ramieniu Ingeborgi. - Udało ci się, dziewczyno! O dziesiątej przyszedł lekarz, osłuchał małpkę i jego twarz rozjaśniła się. - Jest dużo lepiej, prawie już nie słychać szmerów w płucach. Jeżeli zwierzę będzie dobrze pielęgnowane, na pewno wyzdrowieje. Babcia stała przy kuchni i gotowała świąteczne jedzenie. Dom nie pachniał już cebulą z cukrem, lecz rosołem, pieczenia wieprzową, czerwoną kapustą i budyniem śmietankowym. - Przecież dzisiaj nie jest niedziela - burczał wujek. - Przez kilka ostatnich dni wszyscy jedliście tak mało, że teraz musicie to nadrobić. Poza tym lubię gotować, kiedy jest mi wesoło, a właśnie jest mi wesoło - powiedziała babcia. Wszystkim było wesoło i zajadali z apetytem wspaniałe potrawy babci, wujek także. Wracająca do zdrowia małpka spała spokojnym snem. Potem babcia zaczęła robić na drutach czerwony pulower. - Dla Piotrusia jest za mały - orzekła Brygida. - To nie jest dla Piotrusia, a dla małpki. Wujek podniósł oczy znad gazety. - Nie będziesz w moim ZOO wbijać zwierząt w ubrania. - Lekarz powiedział, że małpka powinna być trzymana w cieple. A nie może przecież ciągle przebywać w łóżku, potrzebuje więc ubrania. - Ale czy ono koniecznie musi być czerwone? - Kolor czerwony jest moim ulubionym kolorem - odrzekła babcia. Małpka z każdym dniem czuła się coraz lepiej. Po czterech dniach mogła wstać. Ingeborga włożyła jej czerwony pulower babci i spodnie. Teraz małpka jadła już kaszkę, jarzyny i banany i powoli zaprzyjaźniała się z całą rodziną. Siadała na kolanach wujka i skubała jego białą brodę. Śmiała się, kiedy Janek sadzał ją na ramieniu i nosił po mieszkaniu, a Piotruś i Brygida ją głaskali. Ale kiedy się czegoś przestraszyła, biegła do Ingeborgi i rzucała się jej w ramiona. Któregoś wieczora wujek powiedział przy kolacji: - No, małpka powinna wreszcie dostać jakieś imię. Wszyscy się zastanawiali, a po dłuższej chwili Brygida wykrzyknęła: - Ja już wiem! Nazwijmy ją Angelika, tak jak nazywa się babcia! Babci i pozostałym dzieciom ogromnie się to podobało. Wujek natomiast popatrzył na siostrę pełen wątpliwości. - Naprawdę chcesz, żeby małpka miała twoje imię? - A dlaczego nie? Angelika była bardzo pojętna. Wkrótce nauczyła się pić z filiżanki i robić gest, który oznaczał: „Proszę, proszę!”. Wspinając się po prętach, wyłaziła ze swego łóżeczka i ganiała po całym domu. Biegała na czterech łapach, ale chętnie stawała też w pozycji wyprostowanej przy jakimś meblu albo przy kimś z domowników. Jeśli trzymało się ją za rękę, chodziła także na dwóch nogach. Ponieważ jadła schludnie i ładnie, kiedy Ingeborga ją karmiła, pozwalano jej siadać do obiadu przy stole. Janek przytaszczył z biblioteki wujka osiem tomów „Życia zwierząt” Brehma i ułożył je na krześle. Angelice przywiązywano pod brodą śliniaczek i sadzano ją na książkach. Popatrywała dokoła, dumna i szczęśliwa. Kiedyś podczas obiadu wzięła Ingebordze łyżkę z ręki. - Ona chce jeść sama! - wykrzyknęły dzieci. I rzeczywiście, Angelika bardzo zręcznie zaczęła jeść swoją kaszkę, lecz nagle uderzyła w nią łyżką tak mocno, że kaszka bryznęła na wszystkie strony. Poleciała na fartuch Ingeborgi, na włosy Janka i na okulary wujka. - Zabierz jej łyżkę! - zawołał zirytowany wujek. Ale małpka błyskawicznie skoczyła ze swojej góry książek na stół, ze stołu na firankę, po firance wdrapała się do samej góry i dała susa na żyrandol, wiszący pod sufitem. Tam się usadowiła i wesoło wymachiwała łyżką. - Zejdź natychmiast na dół! - zawołała Ingeborga. Ale Angelice nawet się nie śniło. Zaczęła się huśtać na lampie jak na huśtawce. - Angelika! - zawołała cała rodzina chórem. Małpka śmiała się i machała im. Przypadkowo uderzyła w metalową obudowę żyrandola. Zadźwięczało. Zaskoczona, zmarszczyła czoło i spróbowała w innym miejscu. Uderzyła mocno i tym razem trafiła w żarówkę. Jak pięknie teraz zadźwięczało! Coś się posypało i znów zadźwięczało, kiedy kawałki szkła spadły na stół. Ha, to była dopiero zabawa! Angelika pochyliła się i rozbijała żarówki jedną po drugiej. Jej zmarszczona twarz jeszcze bardziej pomarszczyła się od śmiechu, oczy promieniały szczęściem. - Mój piękny żyrandol! - jęknął wujek. - Żeby ona tylko nie spadła! - martwiła się Ingeborga. A dzieci śmiały się i krzyczały. Piotruś podskakiwał jak gumowa piłka. W końcu babcia poszła do kuchni i przyniosła banan. Pokazała go małpce. A ponieważ ostatnia żarówka została już rozbita, małpka mogła teraz zainteresować się czymś innym. Zrobiła gest: „Proszę, proszę!”, i wyciągnęła ręce. Wypuszczona łyżka spadła z brzękiem między kawałki szkła na stole. - Nie, nie - powiedziała babcia. - Zejdź na dół! Angelika dała susa na firankę, zsunęła się po niej jak chłopiec okrętowy po linie i skoczyła na babcię. Banan znikł w okamgnieniu, a babcia przełożyła Angelikę przez kolano i porządnie przetrzepała jej pupę. Małpka darła się, jakby obdzierano ją ze skóry. Dzieci patrzyły na nią ze współczuciem, ale wujek mruknął: - Bardzo dobrze! W końcu Ingeborga uznała, że już dość. Wzięła niegrzeczne małpiątko i położyła je do łóżka. Po tych wszystkich emocjach zasnęło natychmiast, tuląc mocno w ramionach starego, oskubanego Piotrusiowego misia. Smutny lew Kiedy Brygida wracała do domu z dziecięcego ZOO, przechodziła koło klatki lwa. Przez pierwsze dni bała się potężnego zwierzęcia i szybko przebiegała. Ale pewnego dnia lew popatrzył na nią swoimi jasnymi, szeroko rozstawionymi oczami i dziewczynka stanęła jak urzeczona. Teraz dopiero zobaczyła, jaki był piękny: jak pod gładką skórą grały mu muskuły, kiedy bez spoczynku chodził tam i z powrotem wzdłuż prętów klatki, jak dumnie trzymał głowę, jaka wspaniała grzywa opadała mu na barki. Odtąd każdego dnia mówiła do niego kilka słów. Początkowo nie zwracał na nią uwagi i dalej wędrował po klatce lub leżał w którymś kącie, z głową spoczywającą na wyciągniętych łapach. Ale po pewnym czasie zaczął podnosić głowę i spoglądać ku niej. Brygida wmówiła sobie, że lew czeka na nią, i szybko obiegała teren, na którym robotnicy kopali i betonowali rów, by przed kolacją mieć jeszcze trochę czasu dla lwa. Jego oczy stawały się wtedy smutne, a jej się wydawało, że widzi w nich skargę, że tak go zamknięto w ciasnej klatce. Któregoś wieczoru, gdy wszyscy siedzieli przy stole w jadalni, spytała wujka: - Dlaczego trzymasz lwa zamkniętego w małej klatce, choć on tego nie lubi? - Skąd wiesz, że nie lubi? - zawołał Janek. - Patrzy na mnie i jest taki smutny. - Ach, wymyślasz coś sobie - powiedział Janek. - Większość zwierząt bardzo chętnie przebywa w ZOO, prawda, wujku Ludi? Wujek, który właśnie nabijał fajkę, nie odpowiedział. - Zwierzęta chętnie żyją w klatkach - mówił dalej Janek - bo są tam bezpieczne i regularnie dostają jedzenie. - Ale lew wcale nie chce żyć bezpiecznie - odrzekła Brygida. - Chce biegać na swobodzie i samodzielnie zdobywać jedzenie, a przede wszystkim nie chce, żeby się ludzie ciągle na niego gapili. - Mówisz tak, jak gdybyś wiedziała, jak to jest, kiedy żyje się w klatce - powiedział Janek. - Och, bardzo bym to chciała wypróbować! - zawołała Brygida. Babcia skinęła głową. - Ja też już parę razy o tym myślałam. Trzeba by wejść do jakiejś pustej klatki i zobaczyć, jakie ma się samopoczucie siedząc w środku. - Oj, tak! - wykrzyknął Janek zachwycony. - Czy nie moglibyśmy zrobić tego w najbliższą niedzielę? Wejdziemy do klatki, a na tabliczce napiszemy: „Człowiek, Niemcy”. - Moglibyśmy także wziąć z sobą Pawełka, a wtedy napisalibyśmy: „Człowiek ze zwierzęciem domowym” - dodała Brygida. Wujek rzucił babci wściekłe spojrzenie i zagrzmiał niczym stary lew: - Angeliko, pozwoliłem ci, żebyś wbiła pewnego zwierzaka w ubranie i dawała mu syrop od kaszlu. Ale teraz, kiedy chcesz moje ZOO zamienić w cyrk, w którym pokazywane będą humorystyczne numery, koniec z naszą przyjaźnią! - Ach, Ludi - odrzekła babcia łagodnie - po prostu przyszedł mi taki pomysł do głowy. Lecz jeśli się nie zgadzasz, to oczywiście nie zrobimy tego. - A poza tym sam to już wypróbowałem i wiem, jak to jest, kiedy się siedzi w klatce. - Wypróbowałeś? Opowiedz nam, wujku Ludi! - wołały dzieci jedno przez drugie. Wujek pociągnął kilka razy z fajki, a potem powiedział: - Brygida ma rację, nie powinno się zamykać w klatce zwierząt, które stworzone są do życia na wolności. Ale ludzie chcą je mieć blisko siebie i obserwować. A lew powoli wymiera. Farmerzy w Afryce i tubylcy zwalczają tego wielkiego drapieżnika, który napada na ich trzody i zabija owce i krowy, a czasami nawet ludzi, i polują na niego z bronią palną. Dawniej, gdy tubylcy mieli tylko strzały i łuki, wielu lwom udawało się uciec, ale teraz coraz więcej ich ginie. W naszych zwierzyńcach i ogrodach zoologicznych trzymane są różne zwierzęta i niektóre, jak powiedział Janek, nawet chętnie przebywają w niewoli, szczególnie te, które się tam urodziły. Oczywiście nie powinno się im zbytnio ograniczać przestrzeni. - A jak to było, kiedy siedziałeś w klatce? - spytał Janek. Wujek wystukał fajkę i zaczai opowiadać: - Kiedyś podróżowałem po Ameryce. W Nowym Jorku dowiedziałem się o pewnej wyspie na Morzu Karaibskim, gdzie podobno żyły tylko małpy, i to w ilościach nie spotykanych gdzie indziej. Popłynąłem tam statkiem i byłem jedynym pasażerem, który wysiadł na tej wyspie. Wieczorem statek miał znów przybić i zabrać mnie. Na nabrzeżu powitał mnie przyjaźnie pewien urzędnik. Na moje pytanie o samochód lub wóz konny odrzekł: - Mamy tu coś o wiele lepszego - mamy pociąg, który okrąża całą wyspę i przejeżdża przez środek puszczy. - Przecież dla mnie jednego nie uruchomi pan pociągu - powiedziałem. - Ależ tak - odrzekł urzędnik - chętnie to robimy. Zaprowadził mnie do małej staroświeckiej lokomotywy, do której przyczepiony był bardzo dziwny wagon, a mianowicie klatka z ławką wewnątrz, i poprosił, żebym wsiadł. - Mam wsiąść do klatki? - spytałem zdumiony. Urzędnik skinął głową. - Tak jest bezpieczniej. Zwierzęta są dzikie i mogłyby zrobić panu coś złego. Wsiadłem, urzędnik zamknął drzwi klatki i pojechaliśmy. Wszędzie na drzewach i drogach widziałem małpy, duże i małe, najrozmaitszych gatunków. W pewnym miejscu, gdzie było ich szczególnie dużo, pociąg stanął. Małpy natychmiast przybiegły, by mnie zobaczyć. Przybiegły całymi gromadami. Tłoczyły się przy prętach klatki, przepychały wzajemnie, i odnosiłem wrażenie, że rozmawiają o mnie. Wskazywały palcami na moją twarz, na kapelusz, buty. Małpie matki podnosiły do góry swoje dzieci, żeby mogły mi się lepiej przyjrzeć. Wszystkie były bardzo mną zaciekawione, a niektóre chyba się ze mnie śmiały. Najchętniej uciekłbym gdzieś, ale zwierzęta stały dokoła klatki. Jakaś stara, gruba małpa, być może pod wpływem współczucia, podała mi przez pręty banan. Kiedy pociąg wreszcie ruszył, odetchnąłem. Ale wkrótce znowu się zatrzymał i całe przedstawienie odbyło się na nowo. Tak mijała godzina za godziną. Urzędnik siedział w lokomotywie i nie mogłem mu powiedzieć, żeby jak najszybciej jechał dalej. Ciągle robił te straszliwe postoje. Byłem całkowicie wyczerpany i zdesperowany od tego ciągłego gapienia się. Kiedy ziewałem, małpy przed klatką też zaczynały ziewać. Zamykałem oczy i próbowałem spać, ale wrzask małp nie ustawał ani na chwilę. W końcu przyjechaliśmy z powrotem do portu i urzędnik otworzył klatkę. Wyszedłem z niej, zataczając się. - Czy dużo pan zobaczył? - spytał wyszczerzając zęby i sam wyglądał przy tym prawie jak małpa. Skinąłem tylko głową. - Dla małp jest to zawsze świetna zabawa! - powiedział wesoło. Wtedy poprzysiągłem sobie, że o ile to będzie możliwe, wybuduję dla wszystkich zwierząt w moim ZOO obszerne wybiegi. - To dlaczego lew ciągle jeszcze siedzi w ciasnej klatce? - spytała Brygida. - Wybieg kosztuje mnóstwo pieniędzy - odpowiedział wujek. - Ale twój lew zostanie wkrótce przeniesiony. Widziałaś roboty budowlane koło klatek drapieżników? Pewien dom towarowy podarował ZOO sporą sumę pieniędzy i za te pieniądze buduję wybieg dla lwów. W niedzielę znajdą się tam pierwsi mieszkańcy. Kiedy wpuszczano lwy do wybiegu, Brygida stała przy samym ogrodzeniu. Najpierw ukazały się dwie lwice, a potem z budynku spokojnie i dumnie na wolną przestrzeń wyszedł lew. Miękkim, kołyszącym się krokiem obiegł dokoła cały teren, wspinał się na skały, zeskakiwał w dół, a w końcu wdrapał się na najwyższą skałę. Stanął na jej szczycie, przeciągnął się, podniósł dumnie głowę, potrząsnął grzywą i ponad ogrodem zapatrzył się gdzieś w dal. „To jest prawdziwy król!” - pomyślała Brygida i była przekonana, że z oczu lwa zniknął smutek. Do widzenia! Jak szybko mijał czas! Dzieci jeszcze nigdy nie przeżyły wakacji, które przeleciałyby tak błyskawicznie. Pewnego wieczoru wujek im oznajmił: - Staliście się naprawdę dzielnymi dozorcami ZOO. Ponieważ pomagaliście mi tak pilnie, należy się wam nagroda. Dzieci nastawiły uszu. Ale wujek zajął się swoją fajką i trwało to dłuższy czas. Wystukał ją, oczyścił, napchał i dopiero gdy z prawdziwą przyjemnością z niej pociągnął, powiedział: - Każde z was może wziąć z sobą do domu jakieś zwierzę. Zapanowała ogromna radość i podniecenie. Zaczęli się naradzać, jakie zwierzęta wybrać. Brygida natychmiast podjęła decyzję. Poprosiła o białego królika, który miał jedwabiście miękką sierść i czerwone oczy. Janek zastanawiał się: - Może węża? - Och, nie! - wykrzyknęła Brygida. - Ja się boję węży! - A może kameleona? - zastanawiał się dalej Janek. - Mógłbym go zabierać z sobą do szkoły. - Do szkoły? - spytała zdumiona Brygida. - No, pomyśl tylko. Nauczyciel przecież go nie zauważy. Gdziekolwiek go posadzę, przybierze barwę otoczenia. Na ławce będzie brązowy, a na zeszycie niebieski albo czarny. - A jak usiądzie na twojej kraciastej koszuli, to będzie w kratkę? - spytał Piotruś. Na to pytanie nawet wujek nie potrafił odpowiedzieć. - A ty co chcesz dostać, Piotrusiu? - zapytał. - Najchętniej słonia - wymamrotał Piotruś. - Nasz kurnik jest nieco za mały dla słonia - powiedziała babcia. Piotruś poważnie skinął głową. - Ja też już o tym myślałem. Wieczorem Piotruś i Janek nie mogli usnąć, bo ciągle rozmyślali, jakie zwierzę mają sobie wybrać. Było już bardzo późno, gdy nagle Janek wyskoczył z łóżka. Wreszcie wiedział, co chciałby dostać, i musiał natychmiast spytać wujka, czy się zgodzi. Cicho przekradł się przez ciemny dom. Odetchnął z ulgą, gdy w szparze pod drzwiami pokoju wujka zobaczył smugę światła. Zapukał. - Co się dzieje? - burknął zdziwiony wujek. Janek wsunął się do środka przez uchylone drzwi. - Ja już wiem, wujku Ludi! - zawołał z błyszczącymi oczyma. Wujek siedział w łóżku i czytał gazetę. Ze swoją białą brodą, w białej koszuli i w żółtej mycce na głowie wyglądał jak święty Mikołaj z obrazka, który miała babcia. - A cóż to za niezwykły pomysł przyszedł ci do głowy, że o nocnej porze zakłócasz spokój staremu człowiekowi? - Ach - odrzekł Janek, wskakując na brzeg łóżka - przecież i tak nie śpisz, a do rana jeszcze bym zapomniał. Czy mógłbym wziąć do domu żółwicę Bertę? Wujek odłożył gazetę. - Bertę - powiedział cicho. - Widzisz, jesteśmy już tak długo razem. Dwadzieścia lat. To jest trochę tak, jak gdybyśmy byli małżeństwem. - No, w takim razie to oczywiście nie mogę ci jej zabrać - odrzekł Janek zmartwiony. Wujek zakołysał głową. - Ale, z drugiej strony, jestem stary i z pewnością umrę wcześniej niż Berta. Może byłoby dobrze, gdyby w porę przyzwyczaiła się do nowego pana. Żółwie mogą żyć bardzo długo, jeśli otaczane są właściwą opieką. Jeśli nie będziesz się nią dobrze opiekował, uszy ci poobrywam! W zimie zapada w sen zimowy i wtedy musi mieć skrzynkę z piaskiem, w którym się zagrzebuje. Ale od czasu do czasu trzeba ją wyjąć, napoić i wykąpać, bo inaczej zginie z pragnienia. Żółwie najchętniej jedzą... W tym momencie otworzyły się drzwi i ukazała się w nich babcia w swoim szerokim szlafroku lila i w czepku na głowie. - Czy nawet w środku nocy musicie rozmawiać o zwierzętach? - spytała. - Skoro chłopiec chce czegoś się dowiedzieć, muszę mu udzielić informacji - odpowiedział wujek z irytacją. - Macie dość czasu, by porozmawiać sobie w dzień - oświadczyła babcia i pociągnęła Janka do drzwi. - Najchętniej jedzą sałatę! - zawołał jeszcze za nim wujek. - Przecież ja chcę zostać kiedyś dyrektorem ZOO - mruczał Janek, kiedy przechodzili przez sień - muszę więc wielu rzeczy nauczyć się od wujka. - A ja myślałam, że chcesz zostać kowbojem - odrzekła babcia. Janek zaczerwienił się. To prawda, rzeczywiście zamierzał wyemigrować z babcią do Ameryki. - Jeszcze dobrze nie wiem - wymamrotał. Dopiero kiedy już leżał w łóżku, uświadomił sobie, że wujek podarował mu Bertę. Następnego dnia Janek i Brygida raźno zabrali się do swojej pracy. Piotruś natomiast, poważny i zamyślony, biegał między klatkami. Długo przyglądał się swojemu słoniowi, potem poszedł do lwa morskiego i potrząsnął głową, dłuższy czas stał koło kangurów, a w końcu zapytał dozorcę, ile mrówek pożera dziennie mrówkojad. Wieczorem był milczący i zamknięty w sobie. Babcia obserwowała go z niepokojem. Kiedy następnego dnia dzieci przyszły do domu na obiad, nie było nic do jedzenia. Babci też nie było, a miała zrobić klopsy, które zawsze najlepiej się jej udawały. - Gdzie ona się podziewa? - burczał wujek. - Wyszła wcześnie i powiedziała, że wróci na obiad - odrzekła Ingeborga. Dzieci szukały babci w domu i w ogrodzie, ale nigdzie jej nie znalazły. Ingeborga zamierzała właśnie zająć się klopsami, kiedy babcia otworzyła drzwi. - Jestem! - zawołała wesoło. Jej słomkowy kapelusz koloru lila siedział krzywo na jednym uchu. W rękawie sukienki widniała dziura, a na brodzie brudna plama. - Jak ty wyglądasz! - zrzędził wujek. - I gdzie się wałęsałaś? Babcia roześmiała się, powiesiła na haku przy drzwiach naszywany perłami, czarny woreczek, który nosiła tylko w niedzielę, umyła ręce i brodę, przypasała fartuch i zabrała się do klopsów. Piotruś z ciekawością obserwował woreczek wiszący koło drzwi, który się lekko kołysał i wybrzuszał to z jednej, to z drugiej strony. - Co to jest? - spytał. - Cicho! - szepnęła babcia. - Pokażę ci później. Teraz muszę gotować obiad. Klopsy bardzo wszystkim smakowały, wszystkim z wyjątkiem Piotrusia, który był smutny, bo ciągle nie mógł wymyślić sobie żadnego zwierzęcia. Ale był również ciekawy, co też takiego mogło znajdować się w woreczku babci. Kiedy stół został sprzątnięty, babcia wzięła Piotrusia do swego pokoju. - Spójrz - powiedziała i otworzyła woreczek. Piotruś zajrzał do środka. Z początku było tam zupełnie ciemno, lecz nagle ukazał się czerwony nosek i delikatne, drgające wąsiki. A po chwili przez brzeg woreczka wychyliła się mała, biała główka z różowymi oczkami, uszka wyglądały jak płatki róży. Obok pierwszej główki pojawiła się druga. Ta była brązowa, z błyszczącymi, czarnymi oczkami. Kiedy Piotruś poruszył się, łebki zniknęły w woreczku, ale zaraz znów się wysunęły. Piotruś wyciągnął ręce i babcia nasypała na nie kilka okruchów ciasta. Hop! - i nagle mała, brązowa myszka siadła mu na dłoni i zaczęła jeść, a niebawem na drugiej przycupnęła biała. Piotruś czuł dotyk miękkich pyszczków i drganie małych nóżek, które ani przez chwilę nie potrafiły ustać spokojnie. - Skoro nie możesz zabrać do domu największego zwierzęcia z ZOO, pomyślałam sobie, że najlepsze będzie właśnie najmniejsze. Uszczęśliwiony Piotruś skinął głową. - One nazywają się Zuza i Adela. Na razie urządzimy im mieszkanie w słoju po marmoladzie. W domu dostaną stare terrarium Henryka, które stoi nie używane. Nauczyciel Pieselang musiał załatwić w mieście różne sprawunki, a przy okazji chciał zabrać do domu babcię i dzieci. Za kilka dni zaczynała się szkoła. Kiedy wszedł do domku wujka, pierwszy zobaczył go Janek i rzucił mu się na szyję. - Tata przyjechał! - wrzasnął i pociągnął ojca do dużego pokoju, gdzie z kolei uściskała go Brygida. Piotruś też się ucieszył, że znowu widzi tatę, ale stał w kącie sztywny, jakby połknął kij, i nawet się nie poruszył. - No? - spytał nauczyciel. - Nie pocałujesz mnie? - Nie mogę cię objąć - powiedział Piotruś - bo w każdym rękawie mam myszkę. One uważają, że tam jest bardzo przyjemnie. Ojciec nie miał zbyt wiele czasu na dziwienie się, gdyż do pokoju weszły właśnie babcia i Ingeborga. Ingeborga niosła na ramieniu małpkę, która ubrana była w czerwony pulower i spodnie. Małpka natychmiast spróbowała zdjąć ojcu okulary z nosa. Babcia trzepnęła ją po palcach i powiedziała do oszołomionego syna: - Usiądź już wreszcie! Gdy nauczyciel chciał usiąść na fotelu, Janek zawołał: - Uwaga! - i chwycił żółwicę Bertę, która siedziała tam na poduszce. Minęła dłuższa chwila, nim nauczyciel po tym wszystkich niespodziankach przyszedł do siebie. Ale później podana została kawa i świetne ciasto i wszyscy siedzieli razem w miłym nastroju, a dzieci miały mnóstwo do opowiadania. - A coście widzieli w mieście? - spytał nauczyciel. - Byliście w tym dużym kościele i w muzeum? Zwiedziliście zamek i obejrzeliście ogród botaniczny? Babcia zrobiła się czerwona. - Ach, wiesz, mieliśmy tak mało czasu. - W ogóle nic żeście nie widzieli? - zawołał przerażony nauczyciel. - Mieszkaliście przez długie cztery tygodnie w wielkim mieście i nie poznaliście go? - Wystarczy, że znają ZOO - mruknął wujek Ludi. Nauczyciel potrząsnął głową. - Nasz pociąg odchodzi jutro po południu, możemy więc jeszcze obejrzeć wszystko przed południem. - Ostatniego dnia chcesz mi zabrać dzieci? - burknął szorstko wujek Ludi. - Ja muszę jutro rano oczyścić klatkę królików - powiedziała Brygida. - Jutro rano przychodzi dentysta do słonia i chciałbym to zobaczyć - dodał Janek. - Ja także muszę przy tym być - zawołał Piotruś - bo inaczej słoń nie będzie stał spokojnie! - A czy ty, Ingeborgo, pójdziesz ze mną? - spytał nauczyciel. - Ja chętnie, ale... - Ingeborga zaczerwieniła się i posłała wujkowi błagalne spojrzenie o pomoc. Wujek Ludi chrząknął. - Posłuchaj, kuzynie, mam do ciebie wielką prośbę. Zostaw mi tu Ingeborgę, kiedy będziecie wyjeżdżali. - Naszą Ingeborgę? Czy chcesz, żeby ci prowadziła dom? Myślałem, że jutro wraca twoja gospodyni. Wujek potrząsnął głową. - Nie potrzebuję jej do prowadzenia domu. Bardzo bym chciał, żeby studiowała weterynarię. Zdała maturę. Jest mądra i wyjątkowo dobrze potrafi obchodzić się ze zwierzętami. Bez niej nie uratowalibyśmy szympansa. - Nie mam pieniędzy, by posłać ją na studia - powiedział z rozdrażnieniem nauczyciel. - Pieniądze nie są potrzebne. Ja będę płacił za studia. Jestem bezdzietny. Cóż więc mam począć z moimi pieniędzmi? Sprawisz mi wielką przyjemność, jeśli się zgodzisz, by została lekarzem zwierząt. - Ingeborgo, czy naprawdę chcesz nas opuścić? - spytał ojciec wzdychając. Ingebordze popłynęły łzy z oczu. - Posłuchaj - powiedział ze złością wujek do nauczyciela - dotąd dziecko było związane tylko z rodziną. Ale musi wreszcie rozpocząć własne życie. Ma ogromne zdolności do opiekowania się zwierzętami. Jeżeli mogłaby uczynić z tego zawód, byłby to dar Boga, którego nie wolno jej odbierać. - Czy bardzo tego chcesz, Ingeborgo? - spytał ojciec. Ingeborga, zalana łzami, skinęła głową. - Wobec tego życzę ci wiele szczęścia na twojej nowej - drodze, moje dziecko! Ingeborga z okrzykiem radości rzuciła się ojcu na szyję. Następnego popołudnia Ingeborga i wujek Ludi odprowadzali odjeżdżających na pociąg. Na dworcu wujek Ludi odciągnął swego kuzyna na bok. - Mam jeszcze jedną prośbę. - Czy może chcesz zatrzymać także babcię? - spytał nauczyciel zaniepokojony. Wujek potrząsnął głową. - Nie, nie! Chętnie miałem ją u siebie przez cztery tygodnie, ale na stałe byłoby to zbyt denerwujące. O co innego chciałem cię prosić. Przyślij mi znów niedługo swoje dzieci. Kiedy pociąg ruszył, wszyscy machali rękami i wołali: - Do widzenia! Do widzenia! Potem Pieselangowie zaczęli się usadawiać w przedziale. Brygida posadziła sobie królika na kolanach, a Janek wyjął z plecaka żółwicę Bertę. Babcia postawiła klatkę z Pawełkiem obok siebie na ławce. Piotruś trzymał w każdej ręce jedną myszkę. Nauczyciel obserwował swoją rodzinę z pewnym niepokojem. - Co powie mama, kiedy przyjedziemy do domu bez Ingeborgi, ale za to z całą tą menażerią? Nikt nie będzie jej teraz pomagał w gospodarstwie domowym, królik będzie żarł sałatę, Piotruś będzie ryczał, bo babcin kot zechce zjeść myszki, i wszyscy będziemy się potykać o żółwia. - Nic takiego się nie stanie - powiedziała babcia. - Wszyscy będziemy pomagać mamie w gospodarstwie domowym. Nikt nikogo nie pożre. Wszystko będzie dobrze, jeśli będziemy się wzajemnie kochać i okazywać sobie życzliwość. I z miłością, sponad swoich okularów, popatrzyła po kolei na wszystkich: na nauczyciela, na dzieci i na zwierzęta.