Joe Buff Głębokość Krytyczna (Crush Depth) Z dziejów przyszłej wojny podwodnej Przełożył Piotr Maksymowicz W hołdzie pamięci załogi rosyjskiego atomowego okrętu podwodnego Kursk. Może kiedyś byli naszymi wrogami, a ich kraj jest albo też nie jest teraz naszym przyjacielem, lecz byli podwodniakami. Tam gdzie rdzewieją nieznane okręty i floty, gdzie niszczeją kotwice i pogrzebane nadzieje; gdzie w morderczych ładowniach fregaty zwanej Ziemią zalega balast milionów utopionych ludzi; tam, w tej straszliwej wodnej otchłani, tam właśnie był najlepiej ci znany twój dom. Herman Melville, Moby Dick Nota od Autora Wydarzenia na świecie w minionym stuleciu wielokrotnie dowiodły, że choć bardzo trudno przewidzieć, jaka będzie natura kolejnej próby sił, w którą zaangażuje się Ameryka i jej sprzymierzeńcy, to poczynając od pierwszej wojny światowej poprzez drugą przez zimną wojnę i jeszcze później, znaczenie okrętów podwodnych nabiera coraz większej wagi. Z chwilą ich wejścia do służby okręty podwodne znajdowały się zawsze w czołówce nowoczesnych systemów broni, opierając się na najbardziej zaawansowanych standardach techniki i inżynierii, jakie kiedykolwiek osiągnął człowiek. Na kartach historii zapisano zdumiewające akty odwagi ich załóg, przykłady wielkiego poświęcenia i wytrwałości. Narzędzia i technika wojny podwodnej ciągle się zmieniają. Ich rozwój będzie postępował naprzód, przyśpieszony koniecznością prowadzenia wojny z terroryzmem. Wraz z wejściem do służby amerykańskich okrętów podwodnych klasy Seawolf, nowe systemy sonarowe, zwane szerokopasmowymi, zrewolucjonizowały wyszukiwanie celów i kontrolowanie celności ognia. Funkcjonują także wyspecjalizowane desantowe mini-okręty podwodne, służące do przerzucania specjalnych oddziałów komandosów na linię działań operacyjnych. Zdalnie sterowane, bezzałogowe łodzie podwodne i bezzałogowe samoloty, sterowane z macierzystych okrętów podwodnych, stanowią dużą część zaplanowanych nabytków Pentagonu. Sprzęt do nurkowania w bardzo głębokiej wodzie, przeznaczony do prowadzenia walki, operacji ratunkowych i wywiadowczych, zawsze ma najwyższe z możliwych parametry techniczne. Prawdziwa ich skuteczność jest pilnie strzeżoną tajemnicą wojskową, ale już wiadomo, że są ludzie, którzy spacerowali po dnie dziewięćset metrów pod wodą. Udoskonalone wyciszenie i ściśle tajne sposoby redukcji nieakustycznych „wizytówek” okrętów podwodnych, takich jak ślady termiczne i chemiczne, turbulencje wody za śrubą itd., ogromnie rozszerzają pojęcie niewidzialności. Wszystkie te zmiany drastycznie wpływają na kształt podwodnej wojny przyszłości – w końcu ktokolwiek będzie kontrolował głębiny oceanów, będzie kontrolował większą część świata. Prowadzi się badania nad zastosowaniem nietypowych materiałów do budowy kadłubów, aby zwiększyć głębokość operacyjną okrętów, na przykład odtajniony po zakończeniu zimnej wojny płaszcz z aluminy, kompozytu ceramicznego znacznie mocniejszego od stali. Pewnego dnia, gdy zajdzie pilna potrzeba, ogromne połacie dna morskiego staną się polem działania zaawansowanych technicznie uderzeniowych okrętów podwodnych, uzbrojonych w rakiety balistyczne, a także ich mniejszych, bezzałogowych odpowiedników – robotów. Zasadnicze znaczenie dla losu naszej demokracji i wolności ma uzyskanie odpowiedzi na niektóre pytania dotyczące obrony narodowej: Które luki w naszym systemie bezpieczeństwa mogłyby w najbliższych latach zostać wykorzystane przez przebiegłe, agresywne nowe Imperium Zła lub inne państwa Osi? Z której strony może nadejść kolejny nieoczekiwany atak? Na jak wielkie poświęcenie i akty odwagi będzie musiała zdobyć się Ameryka, by zwyciężyć w następnej wojnie? Być może jedyną pewną rzeczą jest to, że okręty podwodne i ich bohaterskie załogi odegrają w niej istotną rolę. Joe Buff 14 lutego 2002 Duchess Country, stan Nowy Jork Prolog W połowie 2011 roku reakcjoniści pod przywództwem Burów przechwycili władzę w Afryce Południowej, gdzie zapanował chaos i przywrócono apartheid. W odpowiedzi na embargo handlowe, narzucone przez ONZ, reżym burski zaczął zatapiać amerykańskie i brytyjskie statki handlowe. Siły koalicji zmobilizowały się, jedynie Niemcy powstrzymały się od jakichkolwiek kroków. Żołnierze i czołgi opuściły pozostałą część Europy Zachodniej oraz Amerykę, kierując zjednoczone siły do Afryki, wprost w wielką, dobrze zastawioną pułapkę. Był jeszcze drugi przewrót, w Berlinie, gdzie po niemal wieku przywrócono monarchię Hohenzollernów, koronując prawnuka cesarza Wilhelma. Ultranacjonaliści, wykorzystując nieprzygotowanie Ameryki do totalnej wojny, chcieli wreszcie zapewnić Niemcom „miejsce na słońcu”. Spiskowcy powiązani z kręgami wojskowo-przemysłowymi planowali to w konspiracji od wielu lat – brutalni oportuniści, którzy nienawidzili przeciętności i głupoty Unii Europejskiej tak samo, jak odrzucali zabarwione poczuciem wyższości samozadowolenie Ameryki. Cesarz był dla nich figurantem, mającym usankcjonować Nowy Porządek. Przymusem przeciągnięto na swoją stronę obywateli, których jakoś nie przekonały patriotyczne hasła i szybki przebieg wydarzeń. Owa Oś berlińsko-burska zbudowała potajemnie małe taktyczne rakiety nuklearne, wyrównujące szanse w walce, która bez nich byłaby bardzo nierówna – i znowu CIA nie miała o niczym pojęcia. Oś użyła tych taktycznych bomb atomowych, by wpędzić w zasadzkę zmierzające do celu siły ekspedycyjne sprzymierzonych, następnie zniszczyła Warszawę i Trypolis. Francja poddała się natychmiast i Europa wkrótce została opanowana. Niemcy zdobyły silną pozycję na północnym wybrzeżu Afryki, zaś z południa maszerowała armia południowoafrykańska, aby się z nimi połączyć. Niemcy przejęły od Francji atomowe okręty podwodne, a od innych krajów nowoczesne okręty podwodne z napędem konwencjonalnym. Niektóre z nich podarowali Burom. Słaba finansowo Rosja, niby neutralna, jednak wierząca w praktyczne korzyści, jakie mogą wyniknąć z taktycznej wojny nuklearnej, sprzedawała broń państwom Osi za twardą walutę. Większość pozostałych państw świata pozostawała na uboczu, czekając biernie powodowana strachem bądź chciwością lub z obu tych powodów. Amerykańskie konwoje z dostawami dla głodującej Wielkiej Brytanii znów są dziesiątkowane przez współczesne U-Booty w kolejnej, krwawej bitwie o Atlantyk. Dziesiątki tysięcy marynarzy floty handlowej zginęły w czasie drugiej wojny światowej, a teraz znów listy poległych niebezpiecznie szybko się wydłużają. Sama Ameryka jest militarnie i ekonomicznie uzależniona od niepewnych tras morskich wiodących przez Pacyfik do neutralnej Azji i Zatoki Perskiej. Jeśli te szlaki zostaną odcięte, Stany Zjednoczone nie będą miały innego wyboru, jak tylko uznać zdobycze państw Osi i dążyć do zawieszenia broni, co oznaczałoby całkowite zwycięstwo Osi. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania mają po jednym supernowoczesnym uderzeniowym okręcie podwodnym z ceramicznym kadłubem najnowszej generacji – takim jak USS Challenger, zdolnym do osiągania wielkich głębokości – ale Niemcy i RPA również mają takie jednostki. Teraz, w lutym 2012 roku, w pełni lata na południowej półkuli, Stany Zjednoczone są w defensywie na wszystkich frontach, a demokracja nigdy jeszcze nie była do tego stopnia zagrożona. W tej nowej, straszliwej wojnie, w której powierzchnie oceanów stają się strefą śmierci ostatnią deską ratunku i jedyną nadzieją Ameryki na zachowanie wolności jest ten unikalny w swoim rodzaju gatunek nieustraszonych podwodnych wojowników... Dziesięć lat w przyszłości Ocean Indyjski, na wschód od Afryki Południowej, na pokładzie Voortrekkera, burskiego okrętu podwodnego z ceramicznym kadłubem W ciasnej i zatłoczonej centrali zalegała cisza. Było zbyt ciemno, by dokładnie zsynchronizować oświetlenie na okręcie z nocą, jaka panowała nad okrętem, na powierzchni wód targanych monsunowym wiatrem. Pierwszy oficer Gunther van Gelder odetchnął głębiej, lecz powietrze było stęchłe, gdyż zatrzymano wentylatory, aby zminimalizować możliwość wykrycia. Jan ter Horst siedział tuż obok po jego lewej stronie, na samym środku kabiny. W poświacie emanującej z instrumentów i ekranów van Gelder widział dość dobrze, lecz nie śmiał spojrzeć bezpośrednio na kapitana. Fizyczna obecność ter Horsta zwykle przygniatała go. Van Gelder znał ter Horsta aż za dobrze. Wiedział, że zaraz zacznie się puszyć. – Trupy w wodzie – powiedział ter Horst, wodząc palcem po danych, jakie ukazały się na ekranie stanowiska dowódcy, stanowiących dźwiękową wizytówkę wrogiej jednostki podwodnej. Linia na wyświetlaczu sonaru stopniowo coraz bardziej się rozjaśniała. – Idą prosto na nas, Gunther. Nawet nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. – Tak, panie kapitanie – odpowiedział van Gelder. W takich chwilach najlepiej było po prostu zgadzać się z nim. – Bieżąca odległość dwadzieścia tysięcy metrów. – Niewiele ponad dziesięć mil morskich. Voortrekker szedł prosto na swoją ofiarę, poruszając się powoli, by nie zostać wykrytym. – Seehecht w wyrzutni numer jeden przygotowany do odpalenia, kapitanie. Wyrzutnia w pełnej gotowości. Torpedy typu Seehecht miały konwencjonalne głowice z silnym ładunkiem wybuchowym, nic specjalnego. Zostały wyprodukowane przez sojusznika RPA w ramach Osi – wskrzeszone cesarskie Niemcy. Cel ter Horsta, dieslowski okręt podwodny klasy Collins, nie mógł się równać z południowoafrykańską bronią nuklearną na pokładzie Voortrekkera, wyposażoną w niezawodne głowice z uranem U-235. Należące do Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej okręty typu Collins wyprodukowano w ich ojczyźnie, lecz było to jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, i tak naprawdę nigdy nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Van Gelder wiedział, że są głośne, nawet gdy płyną na akumulatorach, że mają słabe sonary. Straty poniesione w ciągu ośmiu miesięcy ograniczonej taktycznej wojny nuklearnej na połowie oceanów świata zmusiły koalicję, by wykorzystać w walce każdy dostępny okręt. Rzeczywiście będą trupy w wodzie, pomyślał van Gelder. Niektóre okręty klasy Collins miały załogi koedukacyjne. Van Gelder nie wiedział, jaka jest sytuacja na tej jednostce. Nie miało to w końcu znaczenia. – Pozwolimy im zbliżyć się jeszcze trochę – stwierdził ter Horst. – W ten sposób będą mieli mniej czasu na wykonanie uników. – W jego głosie zabrzmiała nie ostrożność, lecz samozadowolenie. – Zrozumiałem. – Van Gelder czekał. Jako pierwszy oficer miał za zadanie na stanowiskach bojowych nadzorować obserwację celu – wykonywaną głównie przez sonar – a także broń pokładową, łącznie z pociskami manewrującymi i minami. Powiedział sobie, że biorąc pod uwagę dotychczasowe osiągnięcia ter Horsta w czasie wojny, ten Collins stanowi zaledwie drobną zdobycz. Ale dziś odbywał się jedynie rejs ćwiczebny. Voortrekker po dwóch miesiącach nieprzerwanych, pośpiesznych remontów i modernizacji, wyszedł wprost z podziemnego suchego doku. Rejs miał na celu przede wszystkim sprawdzenie, czy wszystko działa bez zarzutu. To było dla ter Horsta typowe – sprawdzić gotowość bojową jednostki, wdając się przy okazji w walkę na śmierć i życie ze znacznie słabszym przeciwnikiem. – Odległość szesnaście tysięcy metrów – wyrecytował van Gelder. – W porządku – odparł ter Horst. – Czekamy. Van Gelder wrócił więc ponownie do swoich myśli. Współpraca z ter Horstem jak dotąd przebiegała dobrze. Dowódca uważał van Geldera za swojego protegowanego, swoją prawą rękę. Podczas prac Trybunału w Durbanie był adiutantem ter Horsta, który prowadził dochodzenie w sprawie tajemniczej chmury w kształcie grzyba, jaka w początkach grudnia pojawiła się na północ od miasta. Chmury, która zmiotła z powierzchni ziemi tajne laboratorium broni biologicznej państw Osi. Chmury, z którą jakiś związek miał amerykański okręt USS Challenger, a także być może zdrajcy w dowództwie sił burskich... Trybunał nie zakończył jeszcze swoich prac. Po tym ćwiczebnym rejsie Voortrekker miał wrócić do schronów, wydrążonych w skale niedaleko centrum Durbanu. Gdy już znajdą się bezpiecznie w środku, dokonają pozostałych napraw mechanicznych – zawsze bowiem wynikały jakieś usterki, nawet po długotrwałym pobycie w stoczni. A potem van Gelder będzie miał dwa razy więcej pracy: nie kończące się inspekcje jakościowe na okręcie, szkolenie uzupełnień wśród załogi, a oprócz tego długotrwałe przesłuchania w trybunale. Ostateczne wyniki śledztwa bez wątpienia doprowadzą do egzekucji, do zademonstrowania owych przerażających wyroków przez powieszenie, transmitowanych przez ogólnokrajową telewizję. Kolejny kamień przytłaczający i tak już nieczyste sumienie van Geldera. A teraz ta mała akcja była niejako wytchnieniem. Van Gelder mógł się skoncentrować wyłącznie na sprawach wojskowych, pozostawiając na boku politykę i rywalizację o władzę w ojczyźnie. Na stałym lądzie nigdy nie czuł się zbyt pewnie. Uwielbiał morze, zanurzanie się w jego głębiny, cudowne poczucie jedności z oceanem. – Odległość od celu? – rzucił pytanie ter Horst. – Eee... bieżąca odległość dziesięć tysięcy metrów, panie kapitanie. – Pięć mil morskich. – Dobrze, Pierwszy. Wyrzutnia numer jeden, cel bez zmian, okręt klasy Collins. Zaktualizować dane do wystrzału i odpalać. – Torpeda ruszyła przez morze. Van Gelder, który uprzednio tak zaprogramował pocisk, by dążył do celu zygzakiem, zbliżył się do Collinsa z boku, ukrywając pozycję Voortrekkera. Torped Seehecht mógł używać każdy dowolny okręt podwodny we flotach państw Osi. Nikt nie odgadnie, że to właśnie Voortrekker ją odpalił. Van Gelder obserwował ekrany z danymi. Jednostronnie zaprogramowany dramat był coraz bliżej spełnienia. W końcu cel zareagował. Collins zmienił nagle kurs i przyśpieszył. Okręt wyrzucił wabia, a po chwili kolejne, emitujące głośny szum. Podwładni van Geldera skupili się przy urządzeniach wzdłuż lewej burty centrali, kontrolując sterowaną przewodowo torpedę. Pasywne sonary Voortrekkera przenikały warstwy wody o różnej temperaturze, wyznaczając dokładnie pozycję celu poprzez szum monsunowego wiatru i deszczu. Collins nie miał się gdzie ukryć. – Wykryto sygnały akustyczne! – zawołał dyżurny przy sonarze. – Cel włączył aktywny sonar – powiedział van Gelder. – Echo stłumione sygnałami zakłócającymi. – Voortrekker, wyposażony w bardzo nowoczesny system maskowania akustycznego, był praktycznie niewidoczny dla tak prymitywnego przeciwnika. Collins zdołał jeszcze wypuścić w odwecie dwie torpedy, tyle że jego załoga strzelała na ślepo, w zupełnie innym kierunku. Van Gelder wiedział, że taka bitwa sprowadza się do popełnionego z zimną krwią morderstwa. – Torpedy wroga nie stanowią żadnego zagrożenia dla Voortrekkera – stwierdził – nawet jeśli mają taktyczne głowice nuklearne. – Ponieważ woda morska jest tak twarda i gęsta, że głowice torped z bronią atomową musiałyby być bardzo małe – kilotona lub mniej – w przeciwnym razie okręt, który by jej użył, sam mógłby stać się ofiarą własnej salwy. Te ładunki miały zaledwie ułamek siły niszczącej bomb, jakie Amerykanie zrzucili na Hiroszimę i Nagasaki, jedną tysięczną mocy megatonowych bomb wodorowych, testowanych w atmosferze w najgorszym okresie zimnej wojny. A jednak taktyczne głowice atomowe państw Osi były tysiąc razy mocniejsze od jakiejkolwiek torpedy z ładunkiem konwencjonalnym, dlatego ich właśnie używano, co z kolei zmusiło aliantów do zastosowania w samoobronie takiego samego oręża. Jakby w celu uwypuklenia niemocy Collinsa, ter Horst rozkazał sternikowi zatrzymać okręt. – Torpeda z wyrzutni numer jeden zdetonowała! – zawołał technik kontrolujący strzał. Dane powróciły do okrętu kablem sterującym z prędkością światła. – Włączyć głośniki sonaru – rozkazał ter Horst. Sekundę później van Gelder usłyszał ostry metaliczny brzęk uderzającej torpedy. Fala odbiła się od dna morskiego, mieszając się w głośnikach z dwoma innymi dźwiękami: odgłosem powietrza tłoczonego do zbiorników balastowych Collinsa, gdy jego załoga desperacko próbowała wynurzyć okręt, oraz odgłosem wody wdzierającej się pod dużym ciśnieniem przez dziurę w kadłubie. Ciśnienie morza zwyciężyło. Cel utracił dodatnią wyporność i po chwili osiągnął głębokość krytyczną. Kadłub zapadł się w ogromnej implozji. Straszliwy odgłos miażdżonego metalu był głośniejszy od uderzenia torpedy. Van Gelder zdawał sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek z załogi utrzymał się jeszcze przy życiu, to teraz został spalony, gdyż powietrze sprężyło się i nagrzało do temperatury, przy której ubrania i ciało zaczynają płonąć. – Znakomicie wykonane – powiedział ter Horst, jakby trochę rozczarowany. – Sternik, kurs sto osiemdziesiąt. – A więc na południe. – Zwiększyć prędkość. Maksymalne obroty i prędkość przy zachowaniu bezgłośnej pracy. – To oznaczało trzydzieści węzłów. Sternik potwierdził przyjęcie rozkazu. Van Gelder wstał i przeszedł za plecami siedzących z prawej strony marynarzy obsługujących sonar. Chciał się upewnić, że nie było żadnego zagrożenia, gdy Voortrekker wychodził z tego rejonu. – Pierwszy – odezwał się ter Horst po kilku minutach. – My zostajemy przy stanowiskach bojowych. Ty przejmujesz pokład i mostek. – Tak jest, panie kapitanie. Utrzymać bieżący kurs? – Nie, zmienić na sto trzydzieści pięć. – Południowy wschód? – To oznaczało oddalanie się od Durbanu, ich macierzystej bazy, znajdującej się na południowy zachód. – Chcę połączyć się z ukrytym przekaźnikiem hydrofonicznym na podwodnym płaskowyżu Agulhas. Teraz udaję się do kabiny, by napisać meldunek dla dowództwa. – Tak jest, panie kapitanie. – Co się tu dzieje? No cóż, van Gelder zawsze lubił dowodzić na pokładzie i mostku. Miał wtedy niemal całkowitą kontrolę nad okrętem, największą, jaką mógł mieć ktoś nie będący kapitanem. Ter Horst wrócił po dłuższej chwili, trzymając w dłoni dyskietkę. – Potrzebuję twojej elektronicznej kontrasygnaty. – Podał van Gelderowi dyskietkę. Pierwszy oficer włożył ją do czytnika na swojej konsoli i przeczytał to, co pojawiło się na ekranie. Szok był mocny, a zaraz po nim nastąpił drugi. Ter Horst jako przewodniczący trybunału ferował ostateczne wyroki. Oskarżeni zostali skazani na śmierć bez względu na materiał dowodowy, a raczej jego brak. Orzeczenie o czyjejś winie bądź uniewinnieniu zdawały się wynikać z kaprysu bądź z żądzy krwi. Van Gelder zwrócił uwagę na to, że wszystkie kobiety obarczone cieniem podejrzenia miały zostać powieszone. To potwierdziło jego przypuszczenia, że ter Horst lubuje się w oglądaniu takich egzekucji. A ponieważ skazańców wieszano tak jak ich Pan Bóg stworzył, implikacje co do przypadku erotycznej perwersji nasuwały się jednoznacznie. Było jednak coś jeszcze, co dawało do myślenia. Otóż ter Horst meldował o swoim zwycięstwie nad okrętem klasy Collins i stwierdzał, że Voortrekker jest gotowy do walki. Zrezygnował z planowanego powrotu do suchego doku i nalegał na wydanie pozwolenia na natychmiastowy rejs z kolejną ściśle tajną misją wojskową. – Ależ panie kapitanie – zaprotestował van Gelder – mamy dziesiątki problemów mechanicznych i sporo usterek do usunięcia. – Nie jęcz, Gunther. Podpisz to i wysyłaj. Van Gelder otworzył usta, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale ter Horst nie dał mu dojść do głosu. – Nie psuj dnia, który był tak dobry dla nas obu. Po prostu podpisz i dopilnuj, by to wysłano. Van Gelder przekazał wiadomość do kabiny łączności. – Dziękuję – rzekł wylewnie ter Horst. – Przejmuję mostek. – Tak jest, przejmuje pan mostek, kapitanie. – Ter Horst znowu dowodził okrętem. Voortrekker utrzymywał kurs i prędkość, wchodząc coraz dalej w Ocean Indyjski i kierując się ku Antarktydzie. Dopiero po godzinie zaświeciła się kontrolka na interkomie van Geldera. Podporucznik odpowiedzialny za łączność otrzymał odpowiedź z dowództwa, która bardzo zdumiała pierwszego oficera. Wyroki sędziowskie ter Horsta zostały zaakceptowane bez zmian. Z całą pewnością dowódca miał w kręgach burskich władz doskonałe koneksje. Van Gelder nie mógł się oprzeć wrażeniu, że całe to śledztwo było parodią, typowo pokazowym procesem politycznym. Poza tym producenci telewizyjni w Johannesburgu zawsze byli żądni jakiegoś spektakularnego widowiska zatrącającego o niezdrową sensację. Ale to jeszcze nie wszystko. Naczelne dowództwo miało dla ter Horsta wiadomości. Ostatecznie potwierdzono, że w ataku na niemieckie umocnienia nadmorskie przed Bożym Narodzeniem brał udział USS Challenger. Okręt potem przez parę tygodni był wyłączony z akcji ze względu na prowadzone naprawy. Zaś w tej akcji przeciwko Niemcom bez wątpienia brała udział burska bojowniczka o wolność, Ilse Reebeck. Van Gelder zorientował się, że ter Horst także czyta świeżo przekazane informacje, gdyż zaklął brzydko. – Ta suka! Van Gelder wiedział, że przez dwa lata, aż do samej wojny, ter Horst i Ilse Reebeck byli kochankami. Spotkał ją parę razy na przyjęciach i bankietach. Uważał ją za seksowną i przystojną babkę, odpowiednią żonę dla swojego kapitana. Tylko że teraz pracowała dla drugiej strony. – Chciałbym zobaczyć, jak wije się na końcu liny. Van Gelder pobladł i z wdzięcznością pomyślał o czerwonym świetle emitowanym z przyrządów, które ukryło jego mimowolny grymas niesmaku. – A to jest bardzo ciekawe – podjął ter Horst. Znowu był spokojny, tak spokojny, że van Gelder aż się przestraszył. – Zdaje się, że w czasie naszej walki z Challengerem dowodził nim zastępca kapitana. Hmmm. Niejaki Jeffrey Fuller. Nie znam go. – Odwrócił się twarzą do van Geldera. – Ha! To zupełnie tak jakbyś ty ze mną walczył, Gunther. – Dlaczego tylko zastępca? – zainteresował się van Gelder. – Ponoć po naszych pierwszych torpedach ich kapitan doznał wstrząsu mózgu. Van Gelder pomyślał, że służby wywiadowcze Osi były niezwykle dokładnie poinformowane. – A więc dobrze – powiedział ter Horst, skończywszy czytać. – Zgadzają się, żebyśmy natychmiast rozpoczęli kolejną wojenną misję. Van Gelder zawahał się. – Panie kapitanie, jeśli mamy walczyć z głównymi siłami wroga, myślę, że potrzeba nam trochę czasu na czynności konserwacyjne. – Sami też doznali sporych uszkodzeń w pojedynku z Challengerem na początku grudnia, a nie wszystko zostało już naprawione. – Znajdziecie na to sposoby, Gunther. Improwizujcie. Mam do ciebie pełne zaufanie, przyjacielu. – Ter Horst odwrócił się do sternika. – Ster zero dziewięćdziesiąt. – Sternik potwierdził kurs. Ter Horst spojrzał van Gelderowi prosto w oczy i uśmiechnął się jak spragniony zdobyczy drapieżnik. – Na świecie panują obecnie idealne warunki pogodowe. Teraz są najważniejsze koordynacja w czasie i pełne zaskoczenie. Van Gelder odchrząknął. Zero dziewięćdziesiąt oznaczało kurs wprost na wschód. – Kapitanie, czy wolno mi spytać pana, jakie mamy rozkazy, jaki jest nasz kolejny punkt docelowy? – Nie możesz. 1 Tego samego dnia później, kwatery oficerskie, baza okrętów podwodnych New London, stan Connecticut Za oknem, w ciemnościach głębokiej nocy wył i pojękiwał mroźny wiatr. Podmuchy uderzały w bezlistne drzewa na zboczu, które prowadziło do rzeki. Co chwilę w szybę stukały krople marznącego deszczu, końcówka północno-wschodniego frontu, który zrzucił trzydziestocentymetrową warstwę śniegu. W pokoju, w jednym z narożników płonęła świeca. Ze staroświeckiego, syczącego kaloryfera na parę kapały krople wody. Ilse Reebeck popatrzyła z góry na Jeffreya Fullera. – Chcesz, żebym już zeszła? Spojrzał jej w oczy trochę mętnym wzrokiem, jak zawsze po tym, gdy się kochał. Kiwnął tylko głową, zbyt nasycony rozkoszą by mówić. Ilse czuła, że się jej przygląda, jak wstaje z łóżka. Sam leżał pod przykryciem – już w sylwestra, gdy po raz pierwszy doszło między nimi do zbliżenia, zauważyła, że jest dziwnie wstydliwy w kwestii swojego ciała, a przecież był dobrze zbudowany, muskularny, miał kręcone ciemne włoski i blizny po przynoszącej mu zaszczyt wojennej ranie. Ilse była dumna ze swojej figury, toteż pozwoliła, by Jeffrey zobaczył jeszcze jej ponętne kształty, po czym zdmuchnęła świecę. Po ciemku wróciła do łóżka, położyła ramię na jego piersi i próbowała zasnąć. Dobrze było zatracić się w seksie z Jeffreyem Fullerem, oderwać się od reszty świata, ale gdy chwilowy żar ostygł, poczuła smutek. Jej rodzina nie żyła, bo stawiała opór burskim uzurpatorom, cała jej ojczyzna znajdowała się w rękach nieprzyjaciół. Dwa razy brała udział w bitwach na tyłach wroga podczas taktycznej wojny nuklearnej, zabijała i widziała, jak giną jej towarzysze. Do końca wojny droga była jeszcze daleka, a bardzo możliwe, że w ogóle nie uda się jej wygrać. Nawet ucieczka w sen była tylko połowicznym błogosławieństwem, gdyż niósł ze sobą koszmarne wizje. Obrazy walki, przelatujących granatów, szarż z bagnetami, ostrzału przez nacierające czołgi. Potworny widok powieszonych krewnych, wizje spotkań z przyjaciółmi, którzy byli już teraz tylko rozkładającymi się zwłokami. Gdyby nie uczestniczyła w konferencji biologów morskich w USA, kiedy wybuchła wojna, sama także mogłaby już nie żyć, powieszona wraz z innymi. Kaloryfer przestał syczeć. Jeffrey sięgnął ponad Ilse po budzik, stojący na szafce koło łóżka. Łokciem otarł się o jej lewy sutek. – Przepraszam – powiedział, a ona pomyślała, że to nienaturalne przepraszać za coś takiego w chwilę po seksie. – Pierwsza zero zero – dodał. – Dokładnie o czasie. Wojenna oszczędność energii, pomyślała Ilse. W całej bazie wyłączano ogrzewanie między pierwszą a piątą rano, łącznie z ciepłą wodą i prądem. – Typowe dla amerykańskiej marynarki – rzekła głośno. – Zawsze punktualni. – Ilse sama nie bardzo wiedziała, czy miało to zabrzmieć sarkastycznie. Po prostu wyrwało się jej. Jeffrey nie odpowiedział. Obrócił się na bok, ona także, tak aby mógł przytulić się do niej mocno... – Powinnaś już wrócić do swojego pokoju. Poruszyła się. Widocznie zasnęła w tej pozycji, a tymczasem musiało już upłynąć dobrych kilka minut. – Nie – odparła. – Chciałabym zostać. – Łóżko było wprawdzie jednoosobowe, ale oboje byli tak przyzwyczajeni do spania na wąskich kojach w łodziach podwodnych, że materac wydawał się im dość obszerny. – Rano mamy zajęcia – wymamrotał. Typowe dla Jeffreya, zawsze myślał do przodu, planował. Musisz zrobić to, nie wolno ci zrobić tamtego... Dusza oficera okrętowego nigdy w nim nie zasypiała, nie pozwalając mu być po prostu zwykłym człowiekiem. Nawet w sześć tygodni po tym, jak na stałe zostali zdjęci z Challengera – i mogli odpocząć po rajdzie na Niemcy, w którym Jeffrey pełnił rolę kapitana – nadal przestrzegał wojskowego rygoru prostą siłą nawyku. Brał też udział w kursie dla dowódców, ona zaś uczestniczyła w podstawowym kursie dla oficerów okrętów podwodnych, chociaż formalnie była cywilem, konsultantem amerykańskiej marynarki wojennej. – Nastawię budzik na wpół do piątej – powiedziała Ilse. – Będzie dość czasu, by wrócić do swojego pokoju, zanim na korytarzach zacznie się ruch. – Ktoś może cię zobaczyć. To pewien brak dyskrecji. – Niedyskretne jest to, że przebywam tu o pierwszej w nocy. W torebce mam kosmetyki i inne rzeczy. Skorzystam u ciebie z łazienki i będę miała swój neseser, a więc ktokolwiek mnie zobaczy, pomyśli, że pracowałam na nocnej zmianie. – Sprytna dziewczyna. – Nie jestem dziewczyną. Mam już prawie trzydzieści lat. – Ta myśl czasami ją przerażała. – Miałem na myśli... – Nie musisz się usprawiedliwiać. – Wiedziała, że Jeffrey nie jest męskim szowinistą i naprawdę zależało jej na nim, ale cóż, po prostu... Jeffrey miał wielkie serce do walki, lecz w sytuacjach poza czysto wojskową działalnością tak jak tu i teraz, oględnie mówiąc, nie zawsze był w szczytowej formie. Miał już prawie czterdzieści lat, ale całe swoje dorosłe życie spędził w wojskowych kręgach. Znowu zaczynała zasypiać z głową na jego przedramieniu. Poczuła, jak drugą ręką delikatnie ściska jej pośladki. – Dosyć. Wystarczy – powiedziała. – Już bardzo późno. Przestał; w ciemności zapadła zupełna cisza. – Kto jest lepszy? – spytał w końcu. – Co takiego? – No, pytam, kto jest lepszy? On czy ja? – Co ty wygadujesz? – nasrożyła się. – Ter Horst. Jaki on jest? Ma dużego jak koń? – Jeffrey wydawał się rozbawiony swoim porównaniem, jednak ta wesołość była jakby trochę wymuszona. – Nie bądź niemądry. – „I proszę, nie psuj nam obojgu tego wieczoru”. – Mówię poważnie. – Nie ma porównania, Jeffrey. – Naprawdę dla niej był tylko Jeffreyem, nie Jeffem. Nie czuła potrzeby nadania mu jakiegoś specjalnego zdrobnienia. – Znałam Jana przez ponad dwa lata, a my, ty i ja, spotykamy się dopiero od niecałych dwóch miesięcy... To było przed wojną i w ogóle. Teraz jest zupełnie inna sytuacja. Jeffrey czekał na ciąg dalszy, ale ponieważ nic więcej nie powiedziała, sam się odezwał. – Jak długo go znałaś, zanim, no wiesz, zaczęliście uprawiać seks? To już naprawdę rozzłościło Ilse. Powiedział „uprawialiście seks” a nie „kochaliście się”. Kiedyś kochała Jana, była aż do tego stopnia zaślepiona. – Jest już po pierwszej w nocy. – Miała świadomość, że to zabrzmiało niezbyt miło. Nie chciała zranić jego uczuć. Był słodki, szczery, oddany, miał też inne zalety, które ceniła. Ale w porównaniu z Janem zachowywał się w łóżku z pewną rezerwą. Ilse wiedziała że Jeffrey był kiedyś zaręczony, dawno temu, i że źle się to skończyło. Z rodzicami też był skłócony, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. – Jeffrey, chcesz, żebym została czy nie? Zesztywniał. Nabrał powietrza, żeby coś powiedzieć. Ilse wiedziała, że zaraz się pokłócą. W tym momencie zadzwonił telefon na małym biurku. – Nic ważnego – stwierdził spokojnie. – Może jednak powinieneś odebrać. – Aparat dzwonił już o północy, ale Jeffrey zignorował go. Byli wtedy zajęci sobą, a Jeffrey powiedział, że to na pewno pomyłka. Teraz telefon znowu się odezwał. Wstał w końcu z łóżka i po omacku sięgnął do telefonu. W pokoju zrobiło się już zimno. Pod koc wdarło się chłodne powietrze. Ilse zadrżała i otuliła się szczelniej. Za oknem wciąż szalała burza śnieżna, chociaż już nie tak gwałtownie jak wcześniej. – Komandor porucznik Fuller – powiedział Jeffrey stanowczym tonem do telefonu. Potem słuchał dłuższą chwilę. – Tak. Zrozumiałem. – Przerwał na moment. – Nie, ja sam jej to powiem... Tak, mam jej wewnętrzny. Zrobię to. Dobrze. – Odłożył słuchawkę. – O co chodzi? Jeffrey stał nagi w ciemności – jako młody komandos w grupie SEALs nauczył się być niewrażliwym na zimno, które u innych ludzi wywołałoby szczękanie zębami. Odchrząknął. – Chcą, żebyśmy pierwszym rannym pociągiem przyjechali oboje do Waszyngtonu. – Jak to? – niemal jęknęła. – Spotkanie informacyjne w Pentagonie. Stare trepy chcą posłuchać o naszych ostatnich przygodach. – Co znowu? – Tym razem mamy jechać nocą. Musimy się spakować. – Dlaczego pociągiem? Przecież tak będzie dłużej. – Nie ma lotów w tak krótkim terminie. Ograniczenia w podróżach, Ilse, niedobory paliwa lotniczego... Mamy wojnę. – To nie należy się nam pierwszeństwo? – Takie nagłe zmiany zawsze wywołują zdziwienie, przykuwają uwagę, kompromitują ochronę. Tym razem zmieszamy się z tłumem podróżującym środkami transportu masowego. – O której jest pociąg? – Szósta piętnaście. – Jak chcesz się tam dostać? Minibusem czy taksówką wodną? – Lokalna stacja kolejowa była na drugim brzegu rzeki. – Taksówką. Adiutant powiedział, że zarezerwują dla nas miejsca. Goniec przekaże nam dokumenty podróżne. – Na Thames River będzie dmuchało lodowato – powiedziała Ilse. – Tak, ale przynajmniej zdążymy na pociąg. Widziałaś, jaki jest ruch na drodze I-95? Nie mam zaufania do tego mostu. Wciąż naprawiają uszkodzenia. – To po uderzeniu niemieckiej rakiety manewrującej przed Bożym Narodzeniem. – Czy w taką pogodę na rzece nie będzie lodu? – Holownik na pewno przebije się bez kłopotu. Do rana opady śniegu powinny ustąpić. Będzie chłodniej, ale słonecznie. Dobry dzień na podróż. – Ustaw budzik na czwartą, dobrze? Muszę się jeszcze spakować. – Ilse usłyszała, jak Jeffrey nastawia budzenie. – Chodź do łóżka – powiedziała. – Boże, niecałe trzy godziny snu. O ile nic nam więcej nie przeszkodzi. – Jak to zwykle w takiej pracy – odparł Jeffrey. – Możesz się zdrzemnąć w pociągu. – Podróż miała im zająć pięć godzin, elektrycznym pociągiem linii Aclea. W południe będą w Pentagonie. Jeffrey wlazł pod koc i przytulił Ilse, tym razem nie zadając już głupich pytań. Wkrótce jego głęboki, spokojny oddech świadczył o tym, że zasnął. Jej pamięć przywołała obraz ostatniej nocy, w czasie której z Janem kochali się dziko i perwersyjnie, gdy jeszcze myślała, że może mu zaufać, zanim cały jej świat się nie zawalił. Bardzo długo wpatrywała się w ciemność, myśląc z nienawiścią o wszystkich wojnach i zaabsorbowanych nimi bez reszty wojownikach. Następnego dnia, w drodze do Waszyngtonu Jeffrey zerknął na Ilse, drzemiącą tuż obok niego przy oknie. Potem spojrzał na zewnątrz, gdzie na tle nieba coraz wyraźniej rysowały się kontury Nowego Jorku. Pociąg miał opóźnienie. Było już dobrze po południu, a oni dopiero zbliżali się do Manhattanu. Jeffreya wprost skręcało z głodu – w bufecie już od paru godzin nie było nic do jedzenia, głównie z powodu niedoborów żywności w całym kraju. Gdy pociąg wjechał do tunelu kolejowego pod East River, zgasły światła, a maszynista zatrzymał skład. Przez pozostały odcinek drogi do stacji Penn Station elektryczną lokomotywę miał ciągnąć głośny i śmierdzący dieslowski parowóz. Jeffrey dziwił się, że w tej sytuacji, mimo iż pociągi stojące na wszystkich torach były ciemne, perony zalewało jasne światło. Podniósł wzrok na przechodzącego konduktora, który kazał wszystkim wysiąść. Jeffrey delikatnie szturchnął Ilse. Poruszyła się. Tak jak wszyscy inni pasażerowie, Jeffrey i Ilse chwycili swoje płaszcze, bagaże i woreczki z maskami przeciwgazowymi, po czym schodami udali się do poczekalni. Była pełna ludzi przekazujących sobie pogłoski, narzekających. W środku panował nieprzerwany harmider. Na tablicy informacyjnej przy każdym zapowiedzianym pociągu widniał napis „odwołany na czas nieokreślony”. W megafonach rozległ się głos zawiadowcy stacji. Zapowiedział, że systemy zasilania, sygnalizacji i sterowania ruchem w całym północno-zachodnim regionie kraju ucierpiały z powodu zmasowanego ataku elektronicznego państw Osi. Przywrócenie normalnego toku kursowania pociągów zajmie wiele godzin. Programy komputerowe kaskadowo uległy uszkodzeniu, zaś odnalezienie i skasowanie wirusów, a także przetestowanie systemów okazało się zabiegiem bardzo skomplikowanym, a przecież bezpieczeństwo było kwestią priorytetową. Powiedział też, że klub Wojskowej Organizacji Pomocy znajduje się przy Times Square, niedaleko od stacji. Wszyscy pasażerowie powinni zgłosić się z powrotem na dworcu przed dziewiątą wieczorem. Jeffrey usłyszał chóralny jęk zawodu zgromadzonych tłumów. Od początku wojny nie było jeszcze takich zakłóceń w funkcjonowaniu kolei, zwłaszcza wywołanych przez wroga. Była to wiadomość na pierwsze strony gazet, wiadomość bardzo nieprzyjemna. Jeffrey spodziewał się, że transport naziemny w całym regionie – od stolicy kraju przez Pittsburgh, Filadelfię i całą drogę aż do Bostonu – będzie sparaliżowany do późnych godzin następnego dnia. – Musimy znowu zadzwonić – stwierdził. Uśmiechnął się do Ilse i starał się zachować stoicki spokój, by zamaskować nurtującą go irytację i niepokój. Powinni już być w Pentagonie. Spojrzał na długie kolejki do automatów telefonicznych. – Lepiej może poszukajmy jakiegoś aparatu na ulicy. – Otrzymali bowiem wyraźne rozkazy, by nie zabierać ze sobą telefonów komórkowych w celu uniknięcia inwigilacji przez wywiad elektroniczny wroga. – Czy możemy najpierw coś zjeść, Jeffrey? Bardzo proszę... Usłyszał burczenie w żołądku Ilse. Stanęli w kolejce do stoiska z bajglami, zjedli je pośpiesznie i uzgodnili, że pójdą do klubu. Za sprawą państw Osi zostali uziemieni w Nowym Jorku i Jeffrey nie potrafił pozbyć się złego przeczucia. Gdy dotarli na Times Square, opadły mu ręce. Wszystkie kolorowe ekrany telewizyjne – zwykle pełne życia i jaskrawego światła – były ciemne. Widać było jedynie kilka komunikatów dla ludności: Oszczędzaj energie. Uważaj na szpiegów. Czy ten e-mail jest naprawdę konieczny? Chodniki były opustoszałe, nawet biorąc pod uwagę panujące zimno. Wiele osób nosiło maski przeciwgazowe, chociaż natężenie promieniowania było dziś raczej normalne. Płaszcze na ramionach wielu przechodniów wydawały się za luźne, jakby ludzie ci stracili sporo na wadze od poprzedniej, przedwojennej zimy. Teraz, podobnie jak reszta ludności, zgodnie z zaleceniami rządowymi nosili to, co mieli, aż ubranie zupełnie się zużyje. Przy bardzo ograniczonym imporcie i przestawieniu produkcji amerykańskiego przemysłu odzieżowego na mundury i kombinezony ochronne, ubrania cywilne zeszły na dalszy plan. Jeffrey znowu rzucił spojrzeniem po wygłodzonych ludziach, po zamkniętych sklepach. Zerknął na Ilse i spróbował nadać głosowi mniej ponure brzmienie. – Ta wojna unicestwia nawet restauracje i turystykę. Jednakże widać było, że wojna w żadnym stopniu nie osłabiła siły, z jaką wygłaszali swoje proroctwa uliczni mówcy. – Żałujcie za swoje grzechy, zanim będzie za późno, koniec świata jest już bliski. – Przemawiali do każdego, kto tylko chciał ich słuchać. – Tym razem – szepnął Jeffrey – mogą nawet mieć rację. Znalazł nie zajęty automat telefoniczny, który w dodatku działał. Po przeprowadzonej rozmowie oznajmił Ilse, że oczekiwać ich będą w Waszyngtonie nazajutrz rano; zrozumiał, że będą musieli przespać się w pociągu. Minęli plac budowy wysokiego biurowca, pogrążony w całkowitym bezruchu i ciszy: nie działały betoniarki, nie było dźwigów, nie pracował też żaden robotnik. Kilka miesięcy wcześniej budowę przerwano z powodu wojny – zabrakło materiałów i wykwalifikowanej siły roboczej. Jeffrey był przekonany, że jeśli sytuacja ulegnie pogorszeniu, szkielet budynku zostanie wkrótce rozebrany i zużyty jako cenna stal. Zanim doszli do klubu, wewnątrz kłębiły się już takie tłumy, że w ogóle nie można było dostać się do środka. Obok, przed wejściem do Wojskowego Centrum Rekrutacji stała długa kolejka nastolatków; przywrócono pobór do wojska, ale wielu młodych ludzi zgłaszało się na ochotnika. – Dobry materiał – stwierdził Jeffrey, taksując wzrokiem młodzież. – Lepszy nawet niż mieliśmy w czasach pokoju. Nie powiedział Ilse tego, co sobie pomyślał: gdyby te dzieciaki wiedziały, w co się pakują – mięso armatnie w taktycznej wojnie nuklearnej – nie rwałyby się tak bardzo do walki. On i Ilse z konieczności dwukrotnie detonowali małe bomby atomowe na terenie wroga, przestrzegając przy tym surowych reguł wojennych, których wdrażanie było zadaniem Jeffrey’a. Ta retrospekcja przeraziła go wielce, podobnie jak wyczerpująca była świadomość nieustannego ryzyka, że Oś może rozszerzyć użycie tej broni, mimo złożenia deklaracji, iż nie uczyni tego na zaludnionych obszarach jako pierwsza. Eskalacja była dla wszystkich koszmarną wizją, a środowisko w strefach wojny już teraz ulegało straszliwej degradacji. Ilse została wysłana na swoją pierwszą misję do Afryki Południowej, gdyż opanowała bardzo pożądaną na tym terenie kombinację umiejętności technicznych wraz ze znajomością lokalnych warunków. Spisała się tak dobrze, że dowództwo marynarki wysłało ją na Challengerze po raz drugi, tym razem do Niemiec. Żandarm z megafonem sprowadził Jeffreya z powrotem na ziemię, ogłaszając, że na szczycie Empire State Building jest czynny drugi klub Wojskowej Organizacji Pomocy. Jeffrey i Ilse zdecydowali się tam pójść. Ruszyli okrężną drogą, żeby trochę rozprostować nogi i zaczerpnąć powietrza, jako że mieli dość dużo wolnego czasu. Wszędzie powiewały amerykańskie flagi, lecz wystawy wielu sklepów były puste i bezbarwne. Przechodząc obok wyniosłych apartamentowców, Jeffrey spoglądał do góry i widział, że w wielu mieszkaniach brak było zasłon i mebli. Wszędzie dookoła wisiały zniszczone deszczem, zapomniane od dawna tablice „Do wynajęcia” oraz „Na sprzedaż”. Jeden z salonów samochodowych mijanych po drodze został przekształcony w centrum dystrybucji sprzętu ochronnego dla cywilów. Przez wielkie okna wystawowe Jeffrey ujrzał sterty zestawów do opatrywania oparzeń, pryzmy tabletek do oczyszczania wody, liczniki Geigera i dozymetry, a także stosy suszonego jedzenia. Oryginalne znaki dealera znikły, Jeffrey widział tylko ich jasne kontury na tle przybrudzonej ściany budynku. Porsche, Audi, BMW. To już nie były teraz marki cieszące się popularnością. * * * Ludzie na ulicach byli mniej agresywni i nieuprzejmi niż ci nowojorczycy, jakich wyobrażała sobie Ilse. Prawie nikt nie przechodził przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Z rzadka rozbrzmiewały klaksony taksówek, mało który kierowca przeklinał – zresztą ulicami jeździło bardzo niewiele prywatnych samochodów z powodu ścisłej reglamentacji paliwa i horrendalnie wysokich cen za galon. Zamiast tego wyczuwało się powszechny opór przeciwko zagrożeniu ze strony Osi. Jednak Ilse dobrze wiedziała, że za pozornie zdeterminowaną postawą ludzi kryją się nękające ich wątpliwości: czy aby właściwą rzeczą jest przeciwstawianie się temu nieznanemu, szokującemu wrogowi, którego nadejścia CIA jak zwykle nie zauważyła, aż już było za późno? Dlaczego Ameryka nie mogła po prostu zająć się sobą i zostawić Europę oraz Afrykę Południową, by się wzajemnie gnoiły po drugiej stronie oceanu? Jeffrey i Ilse minęli supermarket. Ze zgorszeniem ujrzała duży napis na wystawie reklamujący specjalną promocję na koninę. Uwielbiała konie, upajając się jazdą konną, niegdyś w Afryce Południowej. Te piękne, smukłe stworzenia, uczuciowe i szybkie, miały więcej rozumu, niż powszechnie sądzono. Myśl o zjadaniu koni rozstroiła ją zupełnie. Wszystkie smutki nagle powróciły ze zdwojoną siłą. Jej zmarła rodzina, pucz Burów, przygniatające poczucie winy, że udało jej się przeżyć. Szczególnie wyraźnie wrócił do niej obraz młodszego brata, którego tak kochała, i którym zawsze starała się opiekować – a tymczasem zostawiła go bez pomocy, wtedy gdy najbardziej jej potrzebował, wyjechała sobie za granicę i była bezpieczna, uczestnicząc w jakiejś konferencji. Przystanęła na chodniku z trudem powstrzymując się od płaczu. Jeffrey próbował ją pocieszyć, lecz go odtrąciła. Powiedziała, że to lodowaty wiatr wywołał łzawienie jej oczu. * * * Klub oficerski Organizacji Pomocy Wojskowych znajdował się na osiemdziesiątym piątym piętrze Empire State Building. Jeffrey zaprowadził Ilse do baru, dużego, głośnego, pełnego ludzi. Zespół muzyczny grał swinga z czasów drugiej wojny światowej. Jednakże Ilse nie była w nastroju, aby wmieszać się w ten tłum. Przepchnęła się więc do okna, a Jeffrey poszedł jej śladem. Widok był doprawdy niezwykły. Zachodzące słońce wisiało niczym zastygła, pomarańczowoczerwona kropla, blednąc za chmurami nisko nad horyzontem w kierunku New Jersey. Przed nimi leżało miasto i port. Spoglądając na południowy wschód, w kierunku oceanu, Jeffrey zatęsknił nagle za rejsem na okręcie podwodnym. Po ukończeniu szkolenia w New London miał otrzymać jakieś dość nietypowe zadanie na stałym lądzie – nawet ci, którzy zaliczyli trudny kurs, nie od razu dostawali okręt. Stopniowo rozległy widok podniebnego piętra i muzyka zaczynały wywierać na niego swój kojący wpływ. Dodały mu ducha, wprowadzając go w romantyczny nastrój. Poczucie, że jest na wojnie, podniecenie i niebezpieczeństwo, wzmacniały to wrażenie. Wziął Ilse za rękę. Odsunęła się. – Nie jestem tutaj jako twoja przyjaciółka – rzekła przez zaciśnięte zęby. – Jesteśmy tylko w podróży służbowej. * * * Jeffrey namówił Ilse, żeby wejść piętro wyżej na znajdujący się tam taras widokowy. Funkcjonariusz służby pomocniczej podał im z wieszaka przy windzie ciepłe kurtki. Ilse ujrzała uzbrojonych strażników koło schodów prowadzących do centrum łączności marynarki wojennej, znajdującego się na najwyższych piętrach: domyśliła się, że centrum korzysta z wielkiej anteny na dachu budynku. Funkcjonariusz wypożyczył im lornetkę do podziwiania widoków. Wyszli na zewnątrz. Widoczność była doskonała, panował mróz – znajdowali się ponad trzysta metrów nad ziemią. Zrobiło się już ciemno i taras był pusty. Dmuchał tak mocny wiatr, że musieli się schronić po zawietrznej stronie wysokościowca. Ilse spojrzała w górę. Antena nad jej głową sterczała w niebo na wysokość kolejnych dwudziestu czy trzydziestu pięter. Patrzyła, jak szczyt masztu kołysze się na wietrze; poczuła lekki zawrót głowy i musiała odwrócić wzrok. Skierowała spojrzenie na stojący w pobliżu wysoki biurowiec w stylu art deco – Chrysler Building. Jego srebrzysta iglica kończyła się dokładnie na poziomie jej oczu w odległości około trzystu metrów. Spojrzała ku ziemi na dolny Manhattan. Wszystkie okna biur w wieżowcach były zasłonięte storami ze względu na zaciemnienie. Podobnie było w niższych budynkach przy Greenwich Village i innych dzielnicach mieszkaniowych. Reflektory wszystkich samochodów na ulicach miały nałożone ograniczniki, które pozostawiały jedynie cienki pasek niebieskiego światła. Paliła się tylko co trzecia latarnia – szkło ich żarówek było w kolorze ciemnej czerwieni. Na horyzoncie od wschodu nad Brooklynem wisiał srebrny księżyc; Jeffrey i Ilse patrzyli na niego przez lornetkę. Jego blask rzucał poświatę na pokryte warstwą śniegu miasto. Niebo było zupełnie czyste. Gdy oczy Ilse przywykły do ciemności, ujrzała nad głową Drogę Mleczną. Była na siebie zła za afront, jaki zrobiła Jeffreyowi w klubie. Ujęła go za rękę. I nagle wokół nich zawyły syreny, sygnalizując zbliżający się nalot. 2 Ponure wycie syren wciąż jeszcze przeszywało powietrze. Jeffrey widział z tarasu, jak po kolei we wszystkich dzielnicach gasły uliczne latarnie. Samochody zatrzymywały się, wyłączając światła. Nagle rozległ się ogłuszający ryk. Na pasach startowych lotniska Newark rozbłysły jasne, błękitno-fioletowe płomienie. Pędziły coraz szybciej i szybciej, kierując się ku niebu – ogień wylotowy z dysz startujących myśliwców. Cała eskadra – dwanaście samolotów – wzbiła się w powietrze i skierowała w stronę oceanu. Porządkowy wyjrzał spoza drzwi. – To prawdziwy nalot! Wszyscy na dół do schronu! – Co się dzieje? – odkrzyknął Jeffrey. – Nadlatują pociski manewrujące! Z okrętu podwodnego! Prosto na nas! Osiem machów! – Osiem machów? – wrzasnęła Ilse. – Szybciej! – wołał mężczyzna. – My zostajemy – stwierdził Jeffrey. Tamten pokręcił głową i znikł we wnętrzu. – Osiem machów, Jeffrey – powiedziała Ilse. – Myślałam... – Zostało im tylko kilka sztuk. W tubach dostawczych. – Czy nie powinniśmy jednak zjechać do schronu? Będą tu lada chwila. – I dać się pochować żywcem pod warstwą gruzu? Albo usmażyć się w płomieniach lub utopić w gównie, gdy pęknie kanalizacja? – Skąd wiesz, że mają nuklearne głowice? – Ilse, nie marnowaliby przecież tych rakiet na konwencjonalne ładunki. One lecą osiem machów. – Ale jeśli choćby jeden przedostanie się... – Wiem. Niech nas to dosięgnie tutaj. Szybka, czysta śmierć, a nie w czasie panicznej ucieczki do schronu. Niechętnie skinęła głową. Zrozumiała. – To przez nas, prawda, Jeffrey? – Tak. To odwet. Eskalacja. Zemsta państw Osi. Za to, co myśmy im zrobili. W milczeniu podszedł na sam brzeg tarasu, wpatrując się w niebo przez kratę balustrady. Ilse poszła za nim. Nie chciała być sama. Smagał ich wiatr, od jego chłodnego powiewu całkiem zesztywniały im policzki. Czekali na śmierć. Syreny wciąż wyły niczym dusze potępione. – Jak myślisz, czy użyją ładunku o dużej mocy? – spytała Ilse. – Co najmniej dwadzieścia kiloton. Wątpię, abyśmy to mocniej odczuli tu, na górze. – Poza poczuciem winy – odparła. – Tak. Masz rację. To się dzieje z naszego powodu. Zawahała się. – Problemy z koleją, atak komputerowy – to wszystko było pewnie częścią ich planu? – Tak sądzę. Miało to z pewnością odwrócić uwagę i ściągnąć do Nowego Jorku więcej wojska, by tym samym zwiększyć liczbę ofiar... – Jeffrey wydedukował, że U-Boot musiał podkraść się od północnego wschodu. Jego akcja była skoordynowana z atakiem elektronicznym. – Czy... czy myślisz, że oni wiedzą, że my tu jesteśmy? Czy to naprawdę osobista sprawa? Jeffrey westchnął. – Tego się nigdy nie dowiemy. Ale jest to możliwe... Nieważne zresztą. Na horyzoncie nad Atlantykiem Jeffrey spostrzegł błyski światła. Wiedział, że to zewnętrzny pas obrony, okręty i samoloty próbujące strącić nadlatujące pociski. Ale żadna broń aliantów nie mogła przechwycić pocisków manewrujących, lecących nisko nad ziemią z prędkością ośmiu machów. „Cholera, powinniśmy być w morzu na Challengerze. Moglibyśmy wówczas coś zmienić, powstrzymać tego U-Boota przed atakiem, przeprowadzając obronę spod wody. Tymczasem Challenger stoi w suchym doku z powodu uszkodzeń, jakich doznał pod moją komendą”. * * * Ilse ujrzała ciemnopomarańczowe rozbłyski na niebie gdzieś nad Atlantykiem. Były przerażająco ostre i niespodziewane – wybuchy ładunków o dużej mocy i fragmentacja głowic. I ta straszliwa cisza, jako że dźwięk potrzebował wielu sekund, by do nich dotrzeć, spotęgowała jedynie lęk Ilse. Usiłowała wyłowić wzrokiem nadlatujące pociski, ale nikt od niej lepiej nie wiedział, jak skrycie potrafiły się zbliżyć i jak trudno było je zatrzymać. Długa seria nieregularnych, ostrych rozbłysków ukazała się od prawej strony do lewej, nisko nad oceanem, kolejne błyski rozświetliły niebo od lewej do prawej w poszukiwaniu celów. Za linią horyzontu, w trzech różnych miejscach, widniała pulsująca łuna, potem w niebo wystrzeliły niekończące się salwy pocisków defensywnych, wystrzelonych z okrętów nawodnych. Każdemu pociskowi – a były ich dziesiątki – towarzyszył w locie jasny ruchomy punkt gorącego, żółtego światła. Ilse patrzyła i czekała na to, co wydawało się nieuniknione, gdy coraz więcej ognistych smug wzbijało się w powietrze, tym razem były to rakiety wystrzeliwane z naziemnych wyrzutni w Sandy Hook, koło zewnętrznej redy nowojorskiego portu. Kolejna salwa pocisków padła z jakiegoś okrętu. Buzujący ogień oznaczał miejsce, gdzie znajdowała się wyrzutnia, zaś błyski i smugi dymu znamionowały każdy wystrzał. Na horyzoncie co chwila powtarzały się silne, ostre detonacje. Odgłosy eksplozji zaczęły docierać na taras – głębokie dudnienie, stanowiące kontrapunkt dla wyjącego wiatru. Rakiety wroga musiały już być blisko. Ze Staten Island, Meadowlands i Brooklynu odezwała się z dużą mocą artyleria przeciwlotnicza. Czerwone jęzory ognia wydobywały się z luf, Ilse czuła w trzewiach tę kanonadę. Pociski rozrywały się w powietrzu, czemu towarzyszyły potężne grzmoty i błyski. Kolejne działa dużego kalibru otworzyły ogień. Pociski z ich luf wzbijały się w niebo. Każda salwa i detonacja rozświetlała scenę niczym ogień piekielny. Ilse ujrzała, jak całe niebo za sprawą artylerii przeciwlotniczej wypełnia się puszystymi kłębami dymu. Poczuła teraz ostrą woń spalenizny, którą przyniósł wiatr. Bębenki w uszach rozbolały ją od nieustannego hałasu. Artyleria przeciwlotnicza strzelała z lotnisk Newark i JFK. Jeden z pocisków w wyniku awarii spadł na Staten Island i wywołał ogromny pożar, wzniecany silnymi podmuchami wiatru. Ogień wybuchł w dzielnicy mieszkaniowej i rozprzestrzeniał się z bardzo dużą szybkością. Jednakże Ilse wciąż nie widziała nadlatujących rakiet. Rozległy się serie z lżejszej broni automatycznej, w wewnętrznej zatoce brzmiały działa i cekaemy. Ich lufy wysyłały pociski bez chwili wytchnienia. Czerwone i zielone smugi tu i tam wzbijały się w powietrze, wzmacniając ścianę stali i ognia, która próbowała ocalić Nowy Jork. Lecz Ilse miała świadomość, że to wszystko było tylko na pokaz, akt desperacji w żałosnej nadziei przypadkowego trafienia. „Czy ludzie obsługujący te działa i wyrzutnie wiedzieli, co się naprawdę dzieje? Co czuły rodziny ukryte w piwnicach, gdy pociski i kule uderzały w ich domy, przebijając dachy, tłukąc szyby w zasłoniętych oknach, gdy z nieba leciał deszcz rozgrzanego do czerwoności metalu?” Ilse zrozpaczona i bezradna mogła jedynie patrzeć. Wspólnie z Jeffreyem zrobili już wszystko, co możliwe, aby zniszczyć tę straszliwą broń państw Osi. Udało im się, ale nie do końca. A teraz niedające się zatrzymać pociski manewrujące wroga leciały wprost na nich. Zostało za mało czasu, by odczuć żal czy wstyd, by wnieść błaganie do Boga, by zrobić cokolwiek poza samym doznaniem bólu z powodu śmierci tego wielkiego miasta. Rakiety musiały już być bardzo blisko. Leciały strasznie szybko. Każda broń w zasięgu wzroku, od tych najbliższych aż po sam horyzont, strzelała w powietrze. Pociski przeciwlotnicze lecące błędnym torem zderzały się ze sobą i rozrywały w podwójnych erupcjach. Kule smugowe wszelkich kalibrów co chwilę wzbijały się w niebo. Eksplozje rakiet różnych wielkości rozświetlały port, a ich blask odbijał się od powierzchni wody i pokrytego śniegiem lądu – eksplozje tak jasne i ciągłe, że Droga Mleczna i gwiazdy jakby przybladły w ich świetle. Huk, grzmot i ryk kanonady obrony przeciwlotniczej brzmiał nieprzerwanie, swoim natężeniem wywołując ból. Przewidywany tor nadlatujących rakiet był pod tak gęstym obstrzałem, że powstała sztuczna chmura – lita warstwa dymu i spalin z odpalanej broni. Duszący obłok wirował, pęczniał z każdą chwilą, pulsując od środka niczym rozświetlona błyskawicami burzowa chmura, gdy raz po raz biły w nią kolejne salwy. Pociski obrony wyrzucone w górę, nikły w warstwie dymu, by ukazać się nad nią i szukać celu. W tym momencie ich splątane smugi były już wszędzie, wijąc się niczym karnawałowe serpentyny. Jeden z pocisków pomyłkowo trafił we własny samolot, a kula ognia, jaka powstała z paliwa myśliwca i ładunku rakiety, runęła w dół, gdzieś w okolice New Jersey, wywołując pożar w miejscu uderzenia w ziemię. Wokół tego punktu nastąpiła seria eksplozji – w powietrze wystrzeliły jęzory ognia, iskry i gęsty czarny dym, zapewne ze stacji paliwowej lub rafinerii. Pożar na Staten Island również się rozszerzał. Nad głową Ilse rozdarło się powietrze i coś przeleciało z ogłuszającym hukiem, emitując ogromną ilość ciepła. Ilse znalazła się we wnętrzu ponaddźwiękowej fali uderzeniowej, która ją ogłuszyła i niemal rozbiła. To rakieta z prędkością ośmiu machów przedostała się do miasta i leciała wprost do centrum. Za kilka sekund dla Ilse i Jeffreya nastanie kres wszelkich zmagań. Nigdy dotąd nie czuła się aż tak samotna, a teraz towarzyszyło jej nieodparte poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie. Twarz wykrzywił jej brzydki grymas wściekłości i gorzkiej odrazy do tej wojny, do tego, co sama zrobiła na tyłach wroga, żal za tym wszystkim, co chciała zrobić w życiu, a czego już nigdy nie dokona. Nie chciała umierać, odczuwając jedynie zimną złość. Odwróciła się więc do Jeffreya, a i on do niej. Widziała malujący się na jego twarzy głęboki żal. Nad Statuą Wolności ukazał się oślepiający błysk. Ilse czekała na niewyobrażalnie gorącą falę powietrza, która z miejsca spali jej skórę, roztopi gałki oczne, obejmie płomieniami ciepłą kurtkę. Czekała na uderzenie niewidzialnych neutronów i twardych promieni gamma, które zniszczą wszystkie komórki jej ciała. Czekała na falę uderzeniową, która rozbije w pył jej zwęglone szczątki. Zamiast tego rozległ się przeciągły gwizd i strzały. Nad Statuą Wolności zapłonęły nagle fajerwerki, podobnie jak i nad centrum miasta. Fajerwerki wybuchały w artystycznych feeriach, tworząc śliczne obłoczki, niebieskie, zielone i srebrzyste – tak jak to się dzieje w Dniu Niepodległości – jakby ktoś chciał tym niewczesnym żartem ponabijać się z Amerykanów. Nagle z powietrza zaczęły sfruwać jakieś małe paski. Ilse pomyślała, że to pewnie zasłona antyradarowa. Jeffrey ze złością próbował pochwycić jeden z nich. Podskoczył z wyciągniętą ręką i za trzecim razem udało się. Była to kartka papieru, jedna z tysięcy rozrzuconych dookoła. Jeffrey spojrzał i podał ją Ilse. – Tego nie uda im się już wyciszyć. To kompletnie złamie morale cywilów. Ilse z trudem przeczytała kartkę. W oczach miała łzy, trzęsła się już nie tylko z zimna i strachu, ale i z powodu tej ulotki. Wiedziała, że Jeffrey ma rację. Dużym, wytłuszczonym gotykiem napisano po angielsku słowa z arsenału broni psychologicznej: „Gdyby to była głowica nuklearna, wszyscy bylibyście już martwi. Pomyślcie o tym”. 3 Następnego ranka, w Pentagonie W końcu przywrócono kursowanie kolei pasażerskich. Jeffrey i Ilse ponownie spędzili dyskomfortową noc w pociągu, wlokącym się w kierunku Waszyngtonu. Starannie złożyli górę munduru Jeffreya i żakiet Ilse i ostrożnie umieścili je na półce. Płaszcze posłużyły im za koce – w pociągu było zimno ze względu na oszczędność energii, a ogrzewanie zużywało sporo prądu. Jeffrey spał niespokojnym, przerywanym snem; chwilami słyszał, jak Ilse pojękuje cicho w męce sennych widziadeł. Kusiło go, by uścisnąć pocieszająco jej dłoń, lecz powstrzymał się; na wspomnienie wygłoszonego przez nią komentarza w klubie w Empire State Building, że to tylko ściśle służbowa podróż. W Pentagonie udało im się w końcu odświeżyć i zjeść przyzwoite śniadanie: bekon, prawdziwy bekon, i omlety zrobione z prawdziwych – nie sproszkowanych – jajek. Siedzieli teraz w poczekalni na miękkiej, skórzanej sofie przed sięgającymi sufitu drzwiami sali konferencyjnej. Przy wejściu stało dwóch wartowników z marines. Jeffrey zlustrował ich nieskazitelny wygląd, wypucowane na glanc buty, wyprasowane w ostre kanty spodnie. Bezwiednie sięgnął ręką, by wygładzić zmarszczki na swoim mundurze. Nagle wartownicy trzasnęli obcasami. Jeffrey instynktownie skoczył na równe nogi. Ilse także wstała. Do poczekalni wszedł generał lotnictwa, z czterema gwiazdkami na pagonach. Miał budowę obrońcy z drużyny futbolowej, a sposób jego poruszania się przypominał Jeffreyowi kołowanie bombowca B-52. Wszedł do pomieszczenia nie zauważając Jeffreya i Ilse. Wyglądał na bardzo rozdrażnionego. Ponieważ nic się więcej nie działo, Jeffrey po chwili znów pogrążył się w myślach. – Co cię gnębi? – spytała Ilse. – O czym tak rozmyślasz? Jeffrey dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ma marsową minę. – Myślę o moim ojcu... To nie jest coś, z czego mógłbym być dumny. – Dlaczego? Co on takiego zrobił? – Tu nie chodzi o coś, co zrobił. – Założę się, że tak – drażniła się z nim Ilse. – No, powiedz, co zrobił? Podglądał nagie kobiety? Był najemnikiem mafii? A może prowadził burdel w St. Louis? – Po horrorze ostatniej nocy jej żarty wydawały mu się nie na miejscu. Jeffrey wyznał kiedyś Ilse, że pochodzi z przedmieść St. Louis. – Powtarzam: nie chodzi o to, co zrobił. Ostatnim razem, gdy próbowaliśmy ze sobą rozmawiać, wynikł z tego prawdziwy koszmar. – Pokłóciliście się? – Nie. I chyba byłoby lepiej, gdybyśmy się starli. Ale to była taka bardziej zajadła, cicha, lecz kipiąca wściekłość. – Z twojej strony czy ze strony ojca? – Hm. Była skierowana do mnie. I ten sarkazm. Kąśliwy, subtelny, tnący z chirurgiczną precyzją. To wystarczyło, bym zaczął krwawić od środka. – Boże. Ale dlaczego? – Bo gdy byłem młodszy, gdy dorastałem, traktowałem swoją rodzinę jak śmiecie. – Jak to? – Uważałem, że są nudni jak flaki z olejem i nie próbowałem tego przed nimi ukryć. – Daj spokój, Jeffrey. Wszystkie dzieciaki przez to przechodzą. – Ale może nie aż tak, jak ja. Byłem naprawdę wredny. – Czym zajmuje się twój ojciec? – Inspekcją gospodarczą. Robi głównie karierę biurokraty. – To brzmi dość nieciekawie. Chociaż teraz zapewne zyskało na ważności. – Myślę, że tak. A ja po prostu rzuciłem rodzinkę i postanowiłem wstąpić do marynarki. Na uczelnię wybrałem sobie Szkołę Marynarki Wojennej w Purdue. Ojciec nie próbował mnie już wtedy powstrzymać, ale czuł się tym mocno urażony. – Jak to? Powinien był być raczej z ciebie dumny! – Wtedy było już na to za późno. Gdy jeszcze byłem dzieciakiem, zawsze uwielbiałem czytać o marynarce. Interesowałem się tym, pisałem nawet referaty z przeczytanych książek do szkoły, aż szkolny psycholog wezwał na rozmowę moich rodziców. – Aha. – To oczywiście sprawiło, że jeszcze bardziej się zaparłem. W mojej sypialni w domu było pełno modeli okrętów. Liniowce, lotniskowce, żaglowce, desantowce i wszystkie klasy okrętów podwodnych, jakie tylko udało mi się znaleźć w sklepach z zabawkami. – Ale przecież to chyba dobrze wiedzieć już wcześniej, kim chcesz zostać, gdy dorośniesz. – Może i tak, chociaż... Tyle że ja przez cały ten czas wypinałem się na rodzinę. Patrzyłem na nich z góry, jakbym był kimś lepszym. Jakbym odkrył swoje powołanie, wizję mojej przyszłości, co stawiało mnie ponad tymi nudziarzami z klasy średniej. Nawet gdy byłem jeszcze dzieciakiem, gdy miałem te osiem, dwanaście, a potem już szesnaście lat, zawsze. Wtedy to naprawdę kłóciliśmy się na całego. Czasami dochodziło nawet do bardzo nieprzyjemnych scen. – Nadal nie rozumiem, w czym problem. Twój ojciec powinien być dumny z tego, czego dokonałeś. Że dobrze wybrałeś kierunek swojej zawodowej kariery. Przecież to chyba oczywiste? Czy on wciąż nie może zapomnieć o przeszłości? – Czasami doprowadzasz kogoś do takiego stanu, że zabijasz w nim miłość i zaufanie, wylewając tyle żółci swoją milczącą bezczelnością, że później już nie ma powrotu. – Co się wydarzyło, gdy ostatnim razem próbowałeś z nim rozmawiać? – Kilka miesięcy temu zadzwoniłem do niego z bazy. Praktycznie obarczył mnie osobistą odpowiedzialnością za rozpętanie tej całej wojny, za jej przegranie z powodu zasadzki atomowej u wybrzeży zachodniej Afryki, gdzie marynarka straciła wszystkie swoje okręty. – Przecież to czyste wariactwo. – Ależ nie. On jest inteligentnym, trzeźwo myślącym człowiekiem. O wiele mądrzejszym, niż gotów byłem przyznać w przeszłości. Ale teraz, tak samo jak wszyscy, jest rozczarowany i przerażony wydarzeniami, które miały miejsce od czasu podwójnego puczu. – Od owego sprawnie skoordynowanego przejęcia władzy w Johannesburgu i Berlinie. – Myślę, że w ten sposób chciał wylać na mnie swoje rozgoryczenie, tak abym odczuł to możliwie jak najboleśniej. Powiedział, że to było jak drugie Pearl Harbor, z tą różnicą, że miało miejsce na morzu i że tym razem utraciliśmy lotniskowce. – Ależ przecież ciebie tam nawet nie było! – On o tym wie. – Nie możesz spróbować porozmawiać z nim jeszcze raz? To, czego dokonałeś od czasu tamtej rozmowy, powinno wiele zmienić. – Owszem. Tyle że te działania są ściśle tajne. On nie ma pojęcia, czym się zajmowałem i nigdy się tego nie dowie, rozumiesz? – Tak, oczywiście. Sama nie wiem, co ci powiedzieć... – Nic nie można powiedzieć. Po prostu zapomnij o tym. Nie lubię na ten temat mówić. Odwrócił wzrok. I tak nie mogła mu w niczym pomóc. W tym samym czasie, na pokładzie Voortrekkera, Ocean Indyjski W centrali Gunther van Gelder trzymał się mocno poręczy fotela, gdy Voortrekker kołysał się nieprzyjemnie na głębokości peryskopowej, płynąc bardzo powoli w wyścigu z czasem. Przed kilkoma minutami z jego wyrzutni wystrzelili trzy tuziny rakiet manewrujących o szybkości dwa i pół macha w kierunku Diego Garcia, oddalonego o czterysta mil ważnego bastionu amerykańskiego na Oceanie Indyjskim. Samoloty z amerykańskiego lotniskowca USS Ronald Reagan tropiły zajadle Voortrekkera, a to z powodu danych odebranych po głośniej salwie oddanej z rozkazu Jana ter Horsta. Reagan był znacznie bliżej Voortrekkera niż okręt podwodny w stosunku do Diego Garcia, zaś samoloty z lotniskowca dorównywały szybkością pociskom ter Horsta. Van Gelder spoglądał nerwowo na taktyczne ekrany. Jego ludzie przy sonarach i technicy kontrolujący wyrzutnie również wydawali się zaniepokojeni. Van Gelder czuł woń ich potu, wewnętrzne napięcie chłopaków, w świetle dziennych lamp widział ich pełne obaw twarze. Od co najmniej pół godziny w ośmiu różnych kierunkach płynęły wabie, które miały na celu umożliwienie Voortrekkerowi ucieczki, jednak van Gelder miał co do tego poważne wątpliwości z bardzo prozaicznej przyczyny. Voortrekker wynurzył obydwa peryskopy. Antena służąca do komunikacji satelitarnej również znajdowała się nad wodą. Było to bardzo niebezpieczne pomimo maskowania warstwą trudno wykrywalnego materiału pochłaniającego fale radarowe, jednakże ter Horst postawił na swoim. Chciał za wszelką cenę na żywo oglądać swoje dzieło zniszczenia w Diego Garcia. – Już niedługo – odezwał się nagle ter Horst. – Widać nawet wzmożone działanie ich obrony antyradarowej. – Pochylił się nad główną konsolą z kolorowym obrazem przesyłanym z satelity, który obserwował cel. Van Gelder miał na swoim ekranie identyczny widok. Od czasu do czasu duże fale zakrywały antenę i wtedy obraz na chwilę znikał. Nawet w zanurzeniu okręt przechylał się mocno, bo wracał do pionu, po czym odbijał na drugą burtę. – Pilnujcie trymu! – rzucił ter Horst sternikowi i wachtowemu. – Nie dopuście, byśmy stanęli w pół wiatru. Satelita znajdował się na wysokiej orbicie, przelatując nad ich głowami. Należał do neutralnego państwa z Trzeciego Świata, lecz został zbudowany w Niemczech jeszcze przed wojną. Gdy został wystrzelony w kosmos, jego właściciele nie mieli pojęcia, że zawierał dodatkowe obwody – za które nie zapłacili – głęboko ukryte urządzenia do przekazywania danych. Alianci nie mieliby powodu, by go zestrzelić lub zakłócać jego pracę, bo nie mieli o niczym pojęcia. Jednak te satelity nie miały kamer szpiegowskich, co byłoby już oczywistością. Transmisja do satelity pochodziła z bezzałogowego nadajnika, trudno wykrywalnego samolotu, który został wypuszczony z niemieckiego dieslowskiego okrętu podwodnego klasy 214. Okręt zaczaił się na północ od celu ter Horsta, wspierając jego misję. Samolot obserwował sytuację na Diego Garcia z wysokości kilku tysięcy metrów, przesyłając obraz do satelity skoncentrowaną wiązką mikrofal. Voortrekker znajdował się daleko na południe od wrogiej bazy, zabezpieczając się przed wykryciem pod cienką warstwą chmur. Na okręcie panowała cisza radiowa, jednostka odbierała jedynie sygnał z orbity. Van Gelder zmuszał się do zachowania zewnętrznego spokoju, aby podobny nastrój udzielił się i jego ludziom. Widoczność pod warstwą chmur była dobra. W każdej chwili mógł nadlecieć bez ostrzeżenia wrogi samolot uzbrojony w nuklearne bomby głębinowe i zauważyć maszty Voortrekkera. Pentagon Ilse usłyszała głosy dobiegające z sali konferencyjnej. Były przytłumione, wiedziała jednak, że obecni kłócą się, krzyczą. Jeden głos był szczególnie głęboki, dudniący, w jego brzmieniu słychać było oskarżycielskie tony i irytację. Inne też odpowiadały ostro, rozróżniała wśród nich głosy co najmniej dwóch kobiet, brzmiące nie mniej twardo jak głosy mężczyzn. Wartownicy zachowywali stoicki spokój. Ilse spojrzała na Jeffreya. – Nie najlepszy początek dnia, nie uważasz? – Wczorajsza noc w Nowym Jorku też nie była zachwycająca. Przewróciła oczami i przytaknęła. Ten uwłaczający Amerykanom nalot superszybkiej rakiety na pewno zepchnął inne sprawy na dalszy plan. Popatrzyła niecierpliwie na dwuskrzydłowe drzwi. „Od kiedy oni tam już są? Od piątej rano? Od wczorajszego wieczoru?” Dyskusja jakby przycichła. Z sali wyszedł kapitan marynarki. Był niższy od Ilse, miał może 165 centymetrów wzrostu, trzymał się na dystans i biła zeń arogancja. Przedstawił się i chłodno uścisnął dłonie Ilse i Jeffreya. Był adiutantem wiceszefa operacji morskich, dwugwiazdkowego admirała, który przewodniczył temu spotkaniu. – Z kim konkretnie będziemy rozmawiać? – spytała Ilse. – Skład komitetu jest tajny. Nie publikujemy tabel z diagramem całej organizacji. Czekają tam na was. Nabrała powietrza, wyprostowała się na całą swoją okazałość i weszła do sali za Jeffreyem i kapitanem. Pomimo niewygód związanych z podróżą czekała na tę sposobność, by móc przedstawić to, czego dokonała. Teraz w dodatku była jeszcze spięta i wyczerpana emocjonalnie po tych kilku straszliwych minutach spędzonych na szczycie Empire State Building. W sali znajdowało się dwadzieścia wysoko postawionych osobistości, które spoglądały na nią zza dużego mahoniowego stołu. Na pagonach generałów i mankietach admirałów było więcej gwiazdek i pasków, niżby mogła zliczyć. W pomieszczeniu czuło się atmosferę niezgody, widoczne to było także w zachowaniu obecnych. Nikt się nie uśmiechał, wszyscy patrzyli przed siebie twardym, nieprzeniknionym wzrokiem. Na Voortrekkerze Voortrekkerem wstrząsnął krótki, gwałtowny wybuch, który przeszył cały kadłub. Nieprzyjemne wibracje sprawiły, że van Gelder poczuł, jakby setki igieł wbijało mu się w ciało. – Głośna eksplozja – zawołał szef sonaru. – Namiar dwa siedem zero. – A więc zachód. – Odległość osiemdziesiąt tysięcy metrów. – Czterdzieści mil morskich. – Rozpoznane jako aliancka nuklearna bomba głębinowa o sile dwudziestu kiloton! – O, więc rzucają i duże – cmoknął z uznaniem ter Horst. – Tyle że nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy. Musieliby mieć dużo szczęścia, aby w ogóle trafić gdzieś w pobliżu. – Kapitanie – odezwał się van Gelder – to musi być wrogi samolot, który nas szuka i zaatakował jeden z wabiów. – Pierwszy wykonywał skrupulatnie swoją pracę, przedstawiając ter Horstowi taktyczną ocenę sytuacji. -Tak, tak. Samoloty z Reagana. Spokojnie, Gunther. Nie zanurzymy się teraz. Potrzebny jest nam ten obraz. Polecenie, by van Gelder się uspokoił, wzmogło jedynie napięcie w centrali – młodsi marynarze poruszyli się nerwowo. – Tak jest, kapitanie – odparł van Gelder. – Mają do przeszukania wielki ocean, a nasz maszt antenowy jest zamaskowany. – Powiedział to raczej dla informacji załogi, nadając głosowi możliwie nonszalancki ton. Jeśliby sam w to uwierzył, może również i im udzieliłby się podobny nastrój. „Wiedziałem, że ter Horst jest agresywny, ale ta sytuacja to igranie z losem”. Pentagon Zanim drugi slajd Jeffreya pojawił się na ekranie, generałowie i admirałowie znowu zaczęli się kłócić – jakby jego i Ilse w ogóle tam nie było. Kłócili się o nalot rakietowy na Nowy Jork i brak dostaw dla słabych, ale ważnych pozycji w Afryce Środkowej. Kłócili się o cały przebieg wojny. Armia lądowa, marynarka i lotnictwo obrzucały się wzajemnie oskarżeniami i kontroskarżeniami. Marines i straż przybrzeżna też brały udział w tej scysji. Zrobiło się tak nieprzyjemnie, że wiceszef operacji morskich zmuszony był zarządzić piętnastominutową przerwę. Jego adiutant podszedł do Jeffreya i Ilse. – Państwo tego nie słyszeli. Po przerwie kontynuujecie, jakby się nic nie stało. Zrozumiano? Ilse skinęła głową. – Tak jest, panie kapitanie – odarł Jeffrey. Ilse spytała, gdzie jest damska toaleta. Jeffrey postanowił pójść kawałek dalej. Nie chciał stać przy pisuarze obok któregoś z uczestników tej zwariowanej, trudnej konferencji. Znalazł toaletę w korytarzu, który wydawał się cichy i spokojny. Wszedł do środka i doznał szoku największego chyba w swoim życiu. W eleganckim garniturze stał tam, oddając mocz, jego własny ojciec. 4 Mężczyzna odwrócił się, zerknął przelotnie i po chwili spojrzał nań zdumiony po raz drugi. – To ty? – powiedział Michael Fuller do swojego syna. Jeffrey poczuł ucisk w piersiach. Ojciec zaczął myć ręce, niemal ignorując Jeffreya. „Sprawdza mnie. Rzuca mi wyzwanie”. Jeffrey doskonale wiedział, że i on, i ojciec mają silne ego, zwłaszcza wobec siebie nawzajem. – Ja... – wyjąkał, aż rzucił nagle słowa, jakie pierwsze przyszły mu do głowy. – Skąd się tu wziąłeś? Michael Fuller spojrzał na odbicie syna w lustrze. – Tylko na to cię stać? „Skąd się tu wziąłeś”? A nie: „Dobrze cię widzieć, tato”? Nie „Jak się mają siostrzenice i siostrzeńcy”? – Jeffrey miał dwie starsze siostry, obie zamężne i obdarzone potomstwem. – Przepraszam. Miałem ciężkie dwa ostatnie dni. – Ach, tak – rzekł kwaśno ojciec. – Myślę, że były ciężkie dla nas wszystkich. – Odwrócił się do Jeffreya i z wyczuwalną rezerwą podjął rozmowę. – Stacjonujesz teraz w Pentagonie? – Nie. Przyjechałem na to spotkanie spoza miasta. A ty? – Miotały nim sprzeczne emocje, gdy patrzył, jak ojciec bierze papierowe ręczniki. Jeffrey z jednej strony najchętniej uciekłby ze wstydu. Z drugiej natomiast pragnął długiej rozmowy z ojcem, by błagać go o wybaczenie, zadośćuczynić mu za ten stracony czas. Zrozumiał, że ojciec się wycofuje – spotkania z rodzicami często wywołują u dorosłych ludzi takie reakcje. Zmusił się, by zachować godność. – Pracuję teraz w DE – stwierdził Michael Fuller. – To znaczy w Departamencie Energii. Zresztą ty wiesz, co ten skrót oznacza. Wy z marynarki uwielbiacie akronimy. Jeffrey wciągnął nerwowo powietrze. – Pracuję tu, w Waszyngtonie – mówił ojciec. – Zrobili mnie zastępcą sekretarza. Oszczędność energii w kraju to moja działka. DE uczestniczy w posiedzeniach gabinetu, i tak musi być podczas wojny. – Świetnie, tato. To brzmi jak duży awans. – Jestem jednym z tuzina najważniejszych ludzi w naszym departamencie. – To pewnie musiało stać się dość szybko. – Prawdopodobnie w ciągu ostatnich ośmiu tygodni. – A tak, rzeczywiście. Nastąpiło sporo wstrząsów z chwilą gdy wojna zaczęła przybierać tak dla nas zły obrót. Ugodowcy z czasów pokoju i ci, którzy grali na zwłokę i nie umieli sobie poradzić, dostali kopniaka w tyłek. Jeffrey skinął głową. – To samo miało miejsce w marynarce. – Właśnie dlatego w październiku powstał wakat na stanowisku zastępcy dowódcy Challengera, gdy Jeffrey otrzymał przeniesienie na okręt z pracy planisty w Szkole Marynarki Wojennej w Newport, stan Rhode Island. Wojna wybuchła w lipcu, a poprzedni pierwszy oficer Challengera nie sprostał wysokim wymaganiom kapitana Wilsona pod kątem przygotowania do walki. – Podobało im się to, co robiłem wcześniej w Missouri – podjął teraz Michael Fuller. – Używając twojego morskiego żargonu, spodobał im się krój mojego żagla. Więc ściągnęli mnie tu i oto jestem. Ojciec wytarł ręce i cisnął papierowe ręczniki do pojemnika na śmiecie mocniej niż to było konieczne, niemal z gniewem. – Podobno jestem dobry w powstrzymywaniu ludzi od wzajemnego obarczania się winą od wkraczania w cudze kompetencje, w organizowaniu dobrej współpracy. Przynajmniej tak mi powiedział sekretarz... Po twoim odejściu z domu dokonałem gruntownej introspekcji, zapytywałem siebie samego, gdzie popełniłem błąd, że odciąłeś się od nas w taki sposób, że w domu wybuchały kłótnie, że byłeś obcy w swojej własnej rodzinie... Może ożeniłem się w zbyt młodym wieku... Może powinienem był poprzestać na dwójce dzieci. Zawsze lepiej dawałem sobie radę z wychowaniem córek... To całe myślenie z twojego powodu było w jakimś stopniu warte zachodu, opłaciło się w każdym razie w pracy. Ja, Wielki Ugodowiec. I oto tu jestem. Jeffrey obserwował ojca. Na twarzy starszego mężczyzny widniały głębokie bruzdy wywołane stałym niepokojem. Ani śladu brzuszka. Nosił teraz drogi garnitur, idealnie zawiązany jedwabny krawat, a nie jak kiedyś poliestrowy, zapinany na zatrzask, jakie Jeffrey pamiętał z dziecięcych lat. Z postaci ojca emanowała energia i inicjatywa, jakiej Jeffrey nigdy dotąd u niego nie widział. A może była tam zawsze, tylko on, niedojrzały, zbyt zaabsorbowany sobą, nie umiał jej dostrzec? Michael Fuller patrzył na syna uważnie, jakby chciał wchłonąć jego obraz. Nie uronić ani centymetra z jego smukłej postaci. – Postarzałeś się, chłopcze. – Cóż, wojna zwykle wywiera na ludziach taki efekt. – Opowiedz mi o tym... Wiesz? Dobrze ci w tym mundurze. – Dzięki. – Był to chyba najbliższy komplementu komentarz, jaki ojciec kiedykolwiek wygłosił pod adresem jego kariery w marynarce. Jeffrey zdecydował się więc odwzajemnić. – A mnie podoba się twój garnitur. Twarz ojca złagodniała. – Na stanowisku trzeba dbać o wygląd. Mam teraz wielu podwładnych, spędzam sporo czasu w Białym Domu, składam wyjaśnienia przed Kongresem... Doszły mnie też plotki na twój temat. – Tak, panie sekretarzu? – Nie musisz mnie tytułować. Jestem twoim własnym ojcem. Słyszałem różne rzeczy, szepty. Wy z marynarki pewnie określacie to mianem kaczek. O tym, co zrobiłeś niedawno. To była ważna i dobra robota, coś, z czego można być dumnym. – Nie mogę o tym rozmawiać, ojcze. – Tak, tak. Ściany mają uszy. Chlapanie językiem może zatopić flotę. To już nie jest zabawne... Ale słyszałem, że wykonałeś świetną robotę. Wiesz, tam gdzie to ważne, trzeba uderzyć ostrzem włóczni. – Chyba tak. Ojciec otaksował go wzrokiem. – Tego zawsze chciałeś, prawda? Od dziecka. Być wielkim bohaterem wielkiej wojny na morzu? – Tato, nikt nie chce być na wojnie. Boże, zwłaszcza na takiej. – Więc jednak czegoś się nauczyłeś od czasu tamtych lektur. Wyszło ci to chyba na dobre... Jak twoja stara rana? – W porządku. – Innymi słowy: nadal boli. – Tak, czasami. Ojciec zamyślił się na chwilę, przywołując fakty z przeszłości. – Wiem, że to były dla ciebie ciężkie czasy. Odejście Nancy i ta cała reszta. – Nancy była narzeczoną Jeffreya w połowie lat dziewięćdziesiątych; porzuciła go w trakcie jego rehabilitacji po odniesionym postrzale w udo w czasie tajnej operacji komandosów w Iraku. Dostał wtedy Srebrną Gwiazdę oraz Purpurowe Serce, a gdy walczył z bólem i od nowa uczył się chodzić, ona oddała mu zaręczynowy pierścionek. Gdy wrócił do służby, uznano go za niezdolnego do udziału w zadaniach specjalnych z powodu świeżo zaleczonej rany. Uwielbiał pływać pod wodą, w akwalungu lub w jakikolwiek inny sposób, więc wybrał przeniesienie do okrętów podwodnych. Chciał pozostać w takiej specjalności, gdzie obecność każdej innej osoby czyniła istotną różnicę. – Ta wojna zmusiła mnie do przemyślenia wielu rzeczy, synu. Czasami żałuję, że wtedy nie byłem dla ciebie wyrozumialszy. – Nie ułatwiałem ci tego, tato. Wiem, i to od dawna, że duża część winy leży po mojej stronie. – Wielkie, mordercze wojny zmuszają ludzi do myślenia, synu. – Michael Fuller spojrzał gdzieś w bok, jakby nie słyszał ostatnich słów Jeffreya. – Wiesz, sąsiedzi dostają telegramy... tak, w wojsku nadal stosują telegramy... W oknach widzi się czarne wstęgi. Dzięki temu zdajesz sobie sprawę, jak wiele posiadasz, jak łatwo możesz to stracić, stracić właściwie wszystko. Wojna przypomina ci o śmiertelności, o tym, jak mało mamy czasu. – Wiem, sam mam już prawie czterdzieści lat. – Bzdura, ja dopiero przekroczyłem sześćdziesiątkę. Nie wnikaj w to. – Michael Fuller uśmiechnął się do Jeffreya, który poczuł łzy w oczach, wywołane tą chwilą bliskości z ojcem i świadomością dziesiątek lat bliskości, które mógł mieć, lecz wyrzucił je na śmietnik. Ujrzał, że ojcu na moment również zwilgotniały oczy. – Pracujesz teraz na lądzie? Jeffrey skinął głową. Twarz ojca spochmurniała. – Nie wyglądasz mi na szczęśliwego – rzekł niemal oskarżycielsko. Przejrzał go widać na wylot. – Wiele się ostatnio wydarzyło... – Nie okłamuj mnie. Znowu chcesz iść w morze. Jeffrey zawahał się. – Tak. – Jezu, czy niczego się dotąd nie nauczyłeś? Czy nie dość już zrobiłeś? A byłeś może ostatnio na cmentarzu Arlington? Jeffrey zaprzeczył ruchem głowy. Wiedział już, co nadchodzi, a przez to odczuwał jeszcze większy ból. Ojciec przybrał znów swój sarkastyczny ton. – Jest praktycznie tuż za rogiem. To jakby ciąg przyczynowo-skutkowy, Pentagon i Arlington... Czy widziałeś te codzienne pogrzeby, te tłumy pogrążonych w żałobie krewnych, te wszystkie świeżo wykopane groby? Nie? Tak sądziłem. Cóż, ja widzę dane statystyczne, te prawdziwe. Na morzu giną najlepsi ludzie! Jaki jest dla mnie pożytek z umarłego bohatera? Nie byłbyś już moim synem, byłbyś po prostu trupem, cholernym trupem... trupem nieodwracalnie i na zawsze. – Tato... – Czy nie pamiętasz, co ci mówiłem, gdy byłeś jeszcze dzieckiem? Że na wojnie nie ma chwały! Cóż to za honor zostać trupem!? Żołnierzom płaci się za to, żeby umierali. Sam utraciłem brata w Wietnamie i nadal odczuwam ból po tej stracie. Przy twoich obowiązkach mielibyśmy szczęście, gdyby choć zostały po tobie jakieś szczątki do pochówku! Pomyśl tylko, jak czułaby się wtedy twoja matka. Jeffrey zastanawiał się, czy ojciec w ten właśnie sposób okazywał mu swoją miłość: obawą i złością tak jak przed wieloma laty. Czy zawsze tylko w ten sposób Michael Fuller umiał wyrazić uczucie do syna-buntownika, który nie okazywał nikomu szacunku i uparł się, aby zostać wojskowym, a Jeffrey nigdy tego jakoś nie zauważył? Jak to ojcu wyjaśnić, że niektórzy ludzie muszą zgłosić się na ochotnika, że przygotowania do wielkiej wojny nie mogą czekać aż do chwili pierwszego wystrzału? Jak mu przekazać, że doświadczenia na morzu nie da się niczym zastąpić, a Jeffrey to doświadczenie ma i gdy kraj go potrzebuje, dusza wprost wyrywa się, aby tam iść? Jak przekonać ojca, że jemu także brakuje stryja, człowieka, którego znał jedynie z fotografii, poległego w ofensywie Tet siedem lat przed jego urodzeniem? – Facet w twoim wieku powinien się ustatkować i mieć rodzinę, a nie ruszać beztrosko na wojnę, by zdobyć kolejny medal i dać się usmażyć żywcem w atomowej eksplozji. – Ojciec odwrócił się. – Jest już wystarczająco dużo śmierci. O wiele za dużo. Ja po prostu... Ktoś wszedł gwałtownie do toalety. – A, tu pan jest – zwrócił się do Michaela Fullera. Intruz, bo tak Jeffrey o nim pomyślał, miał niecałe trzydzieści lat, zadowoloną minę, był przystojny i gładki w swoim drobno prążkowanym garniturze. – Wszyscy już są gotowi do rozpoczęcia narady. – Wydawał się zniecierpliwiony i spojrzał na Jeffreya w mundurze niczym na kosmitę. Ojciec uniósł brwi i szybko spojrzał na syna, potem przeniósł wzrok na młodszego mężczyznę. – Powiedz im, że zaraz będę. – Tamten wyszedł. Ojciec westchnął. – Muszę iść. To ważne spotkanie, nie mogę pozwolić, by połowa kierownictwa na mnie czekała. Jeffrey rzucił okiem na zegarek. – Ja też już jestem spóźniony. Wyszli z toalety. – Tato, kiedy kończy się to twoje spotkanie? – Nie wiem. Ma trwać cały dzień. Pewnie późno... – Wzruszył ramionami. Jeffrey poczuł wielkie rozczarowanie. – Wtedy mnie już tu nie będzie. Michael Fuller odchrząknął ze złością i odwrócił się. – A jak... jak mama? – zawołał za nim Jeffrey. – Sprowadziłeś ją już z St. Louis? Michael Fuller spojrzał na niego boleśnie i cały jakby nagle zwiotczał. – Jest w Nowym Jorku. W Solan-Kettering. Rak piersi. Mówią, że mogą być przerzuty. 5 W tym samym czasie, na pokładzie Voortrekkera, daleko na południe od Diego Garcia Van Gelder poczuł wilgoć pod pachami, gdy urządzenia elektroniczne na maszcie Voortrekkera wykrywały coraz więcej sygnałów radarowych wroga. Siedzący w centrali technicy wywoływali każdą nową wiązkę fal. Chociaż często prowadzili ćwiczenia, aby nauczyć załogę cichej i jednocześnie wyraźnej mowy w czasie akcji, głosy ich – w wyniku zapewne podniecenia lub stresu – były podniesione i trochę niewyraźne. Każda zgłaszana wiązka fal radarowych ukazywała się także na ekranie van Geldera jako żółty błysk na cyfrowej róży wiatrów ukazującej dokładny kierunek źródła. Z każdym błyskiem konsola van Geldera emitowała także dźwięk – nieprzyjemny, szarpany, dwutonowy sygnał. Błyski i dźwięki były coraz jaśniejsze i głośniejsze, a także coraz częstsze. Niedługo wrogie radary staną się śmiertelnym zagrożeniem, jako że samoloty z USS Reagan coraz bardziej się zbliżały. Ale ter Horst zdawał się nie zwracać na to uwagi. Oba peryskopy aktywnie skanowały morze i niebo. Przekazywany obraz dużej rozdzielczości ukazywał się w pełnym kolorze na monitorach w centrali. Najbardziej zaawansowane technicznie atomowe okręty podwodne wszystkich państw zaangażowanych w tę wojnę używały w głowicach peryskopów sensorów fotonowych zamiast obiektywów. Obraz przedostawał się do wnętrza światłowodami – wyszły już z użytku przestarzałe, podnoszone i opuszczane rury peryskopowe oraz uchwyty, nie było już „tańca” dookoła osi przy uważnym obserwowaniu horyzontu. Zamiast tego ludzie van Geldera posługiwali się małymi joystickami do panoramowania za pomocą sensorów. Na głównym ekranie w centrali van Gelder obserwował obraz z peryskopów: sięgające granicy widzialności grzbiety fal. Po obu burtach okrętu duże błękitne garby pokrywała morska piana. Zaciągnięte chmurami niebo było najjaśniejsze na zachodzie, gdzie miało czerwonawą barwę, zapowiedź zbliżającego się zmierzchu. Van Geldera przerażała świadomość, że w każdej chwili zza chmur może wyskoczyć samolot aliantów wprost na Voortrekkera. Usłyszał i poczuł jak gdzieś niedaleko wybucha kolejny ładunek głębinowy. Voortrekker znowu się zakołysał, wywołany falą uderzeniową wstrząs przeszedł po pokładzie i boleśnie ugodził van Geldera w stopy, a przekazana krzesłem wibracja pchnęła jego ciało. Zakołysały się kable mikrofonów, niektórzy z obecnych poruszyli się nerwowo w swoich fotelach. Dowódcy pod komendą van Geldera, którzy z powodu zatłoczenia zmuszeni byli stać, uspokajającym, lecz stanowczym głosem rozpraszali obawy młodszych marynarzy. Van Gelder spuścił wzrok na swoją koszulę od munduru. Pomimo chłodu idącego z urządzeń klimatyzacyjnych, które miały zapewnić prawidłowe działanie elektroniki, plamy potu pod pachami były większe i ciemniejsze niż przedtem. Wrócił do obrazu z satelity, by przyjrzeć się przekazowi z bezzałogowego samolotu, znajdującego się setki mil na północ. Na ekranie widział Diego Garcia. Niebo nad celem było krystalicznie czyste. Zobaczył przed sobą siedemnastomilowy atol o kształcie wielkiej litery V z osłoniętą laguną między dwoma ramionami i małymi, zadrzewionymi wysepkami u wejścia. Pośrodku laguny znajdował się port, gdzie stały na kotwicach statki handlowe i fregaty. Budowle na wyspie były dobrze widoczne pomimo zastosowania kamuflażu. Van Gelder ujrzał długie betonowe pasy startowe bazy lotniczej, a także hangary i schrony na samoloty, koszary i budynki administracyjne, magazyny, wielkie zbiorniki paliwa, olejów i smarów. Gdy obserwował ten zminiaturyzowany świat, w pewnym momencie ujrzał nagle czerwone i żółte strugi ognia tryskające w niebo, za którymi ciągnęły się warkocze dymu – niczym spadające gwiazdy, ale lecące w odwrotnym kierunku. Były to pociski antyrakietowe, wyrzucane z atolu i niektórych okrętów. Na pasach startowych pojawiły się kolejne samoloty, które wystartowały, by przechwycić rakiety manewrujące, zbliżające się z południa, lub też aby po prostu uciec. Obrazowi nie towarzyszyły żadne dźwięki. Wszystko to, co van Gelder zobaczył w Diego Garcia, rozgrywało się w absolutnej ciszy. Nie było słychać syren alarmu przeciwlotniczego, ochrypłymi głosami wydawanych rozkazów. Trzydzieści sześć rakiet manewrujących ter Horsta, uzbrojonych w głowice nuklearne, dążyło do atolu, pokonując jeden kilometr na sekundę. Wszyscy w bazie musieli już o tym wiedzieć. Trzecia bomba głębinowa zrzucona z samolotu wybuchła niedaleko Voortrekkera, uderzając z ogłuszającym hukiem prawdopodobnie w kolejnego wabia. To rosyjska ruletka, przyznał w duchu van Gelder. Jan ter Horst tylko się uśmiechał, podczas gdy van Gelderowi chciało się krzyczeć. Wiązki radarowe przeciwnika były coraz silniejsze. Kolejna atomowa bomba głębinowa eksplodowała jeszcze głośniej i mocniej – bliżej niż poprzednie. Van Gelder był do głębi wstrząśnięty. „Boże, proszę, niech nasze rakiety wreszcie uderzą, abyśmy mogli zanurzyć się i uciec stąd”. Marynarze wstrzymali oddech, gdy kula ognista ostatniego wybuchu podwodnego wystrzeliła w niebo spoza horyzontu na głównym ekranie. Technik obsługujący peryskop ustawił zbliżenie, a wtedy wszyscy ujrzeli koronę atomowego grzyba, który wybił dziurę w chmurach, po czym zniknął powyżej. Van Gelder odchrząknął. – Kapitanie, bardzo zalecam natychmiastowe zanurzenie. – Odmawiam – odparł surowo ter Horst. – Wiesz równie dobrze jak ja, że nie mamy telemetrii pocisków. Musimy więc ocenić wyrządzone zniszczenia w czasie rzeczywistym. Teraz właśnie nastała najlepsza pora na atak, gdy Pentagon wciąż jeszcze jest ogłupiały po psychologicznym nalocie na Nowy Jork, a grupa uderzeniowa Reagana znajduje się zbyt daleko od Diego Garcia, by podjąć interwencję. Gdy alianci zorientują się, że wyszliśmy z suchego doku o wiele wcześniej, niż się spodziewali, stracimy element strategicznego zaskoczenia. Jeśliby pierwsza salwa pocisków okazała się nieskuteczna, natychmiast musimy o tym wiedzieć, a ciebie czekać będzie wystrzelenie większej ilości rakiet. – Kontakt wzrokowy z nadlatującym obiektem! – zawołał jeden z techników van Geldera monitorujący obraz peryskopowy. – Wrogi samolot. Szybko się zbliża! Van Gelder przejął kontrolę obrazu i włączył maksymalne powiększenie. – To odrzutowiec, kapitanie. Leci zbyt szybko, byśmy mogli użyć pocisku przeciwlotniczego. Rakiety typu Polifem, które Voortrekker mógł wystrzelić z wyrzutni torpedowych, były przeznaczone do zwalczania jedynie powolnych samolotów śmigłowych i helikopterów. – Namiar celu? – warknął ter Horst. – Dwa osiem pięć! – Van Gelder wciąż obserwował odległą plamkę samolotu. Stopniowo robiła się coraz większa. Nagle centrala wydała się o wiele za ciasna, a kadłub Voortrekkera zbyt słaby. – Zwalnia! – zawołał technik. – Zamierza zrzucić torpedę ze spadochronem! – Strzał awaryjny – rozkazał ter Horst. – Wyrzutnia numer jeden maksymalny zasięg, kurs dwa osiem pięć. Ognia! – Strzał awaryjny był desperackim posunięciem. Szybki wystrzał bez procedury naprowadzania torpedy na cel. Van Gelder przekazał rozkazy. Nuklearna torpeda wyskoczyła z wyrzutni, była jednak o wiele powolniejsza niż odrzutowiec. Samolot leciał na dobrze widoczną antenę Voortrekkera, a sterowana przewodowo torpeda płynęła, pieniąc wodę, w kierunku odrzutowca. – Detonować torpedę... teraz! – Jest za blisko naszego okrętu! – ostrzegł van Gelder. – Chcesz, żeby dokonał zrzutu? Powiedziałem: teraz! Van Gelder wcisnął guzik wyrzutni. Podwodna głowica eksplodowała. Woda osłoniła maszty Voortrekkera przed natychmiastowym impulsem elektromagnetycznym, lecz ocean nie był w stanie stłumić kuli ognistej i siły fali uderzeniowej. Na ekranie z obrazem peryskopowym van Gelder ujrzał, jak ocean w pobliżu samolotu unosi się. Energia wybuchu przebiła powierzchnię, a słup wody wystrzelił z ogromną prędkością mierząc coraz wyżej i szerzej. Kula ognista pękła nad kolumną wody. Obraz pokrył się bielą. Gdy wróciła widoczność, chmura w kształcie grzyba stała dumnie w powietrzu, ale wrogiego samolotu już nie było. Voortrekker zakołysał się gwałtownie i zadygotał od wybuchu własnej torpedy. Ekran sonaru implodował i zapalił się – jeden z marynarzy stłumił ogień gaśnicą. Z innych części okrętu meldowano van Gelderowi o uszkodzeniach. Jak na razie, nic groźnego się nie stało. Van Gelder obserwował w peryskopie, jak do Voortrekkera zbliża się szybko fala tsunami, powstała po detonacji, podczas gdy grzyb atomowy rósł coraz wyżej. Tsunami była ścianą spienionej i gotującej się wody. Ze szczytu łamiącej się fali bryzgały do tyłu smugi kropli i piany, gdy powstały podmuch był teraz zasysany w kierunku eksplozji przez ciąg atomowego grzyba. – Wciągnąć wszystkie maszty i anteny! – rozkazał ter Horst. Obraz znikł. Van Gelder w oczekiwaniu na to, co będzie, chwycił poręcze fotela tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Gdy okręt zakołysał się i zakręcił szaleńczo, van Gelder poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Voortrekker opadł, a potem znów uniósł się wysoko, gdy nad okrętem przewaliła się tsunami, której towarzyszył przerażający ryk. – Podnieść wszystkie maszty i anteny! – zawołał ter Horst ponad oddalającym się hałasem. Obraz Diego Garcia z satelity znowu pojawił się na ekranach. Przez chwilę na monitorze van Geldera widać było jedynie śnieg, po czym za horyzontem ukazał się trupio fioletowy blask. – To uderzenie powinno trafić w nich, a nie w nas – rzekł ter Horst. – Obrona wyspy zdecydowała się w końcu na użycie broni nuklearnej. – Van Gelder pomyślał, że prawdopodobnie jakiś niszczyciel lub krążownik próbował strącić nadlatujące rakiety. Tuż nad południowym horyzontem – z punktu widzenia bezzałogowego samolotu – ukazał się rząd rozkwitłych nagle kul ognistych o barwie lawendy. – O rany. Cała ściana ognia w poprzek toru naszych pocisków. Nie podoba mi się to. Na pewno stracimy tam część rakiet. W głosie ter Horsta zabrzmiała obawa, zaś van Gelder był rozdarty między modlitwą o porażkę albo o sukces. Żal mu było ludzi na atolu. Potem spojrzał na obraz z peryskopu, na świeży grzyb atomowy, który zmiótł nadlatujący samolot wroga, a teraz stał jak wskaźnik, oznaczający pozycję Voortrekkera – i zrobiło mu się żal samego siebie oraz załogi. – Tam. – Ter Horst wskazał na swój ekran. – Nasze pociski są jeszcze wciąż w powietrzu, przynajmniej kilka. Konwencjonalne działka przeciwlotnicze krótkiego zasięgu otworzyły ogień z atolu. Ożyły także działa na okrętach stojących w porcie – niektóre w ogóle nie mogły uruchomić turbin i wielkich silników Diesla na tyle szybko, by odpłynąć. Van Gelder widział błyski armat, bardzo żywe w nastającym mroku. Niewidoczne pociski leciały w stronę przeciwną od van Geldera, na południe, i wybuchały nisko nad oceanem, pozostawiając czarne kłęby dymu, lecz nie wykazywały trafień w nadlatujące rakiety. Zobaczył jak myśliwce aliantów wykonują uniki w obawie przed ogniem własnych sił naziemnych, tym samym utrudniając sobie zadanie zestrzelenia rakiet wroga. Van Gelder widział, jak powierzchnia laguny burzy się od wstrząsów ognia ciężkich dział przeciwlotniczych. Powierzchnia morza marszczyła się, woda bryzgała od spadających pocisków. Niektóre rozbryzgi, te większe, powstawały, gdy w wodę uderzały niewybuchy. Było ich dość dużo. Ter Horst roześmiał się. Coraz więcej pocisków antyrakietowych wzlatywało w niebo, odrywało się od skrzydeł myśliwców, których dopalacze pracowały pełną mocą. Van Gelder wodził wzrokiem za ich płomieniami wylotowymi na tle zachodzącego słońca. Kilka pocisków obronnych trafiło w jakiś cel i eksplodowało, po czym na morze spadł deszcz płonącego paliwa. – Cholera – powiedział ter Horst. – To już jest poza naszą kontrolą. Może będziemy musieli wystrzelić jeszcze jedną salwę. – Na tę myśl van Gelder poczuł w żołądku bolesny skurcz, gdyż samoloty z Reagana znajdowały się już bardzo blisko. Marynarze na stanowiskach kontroli ogniowej meldowali o obecności w powietrzu kolejnych radarów, które szybko zbliżały się do Voortrekkera. Ostrzegawcze błyski i sygnały na konsoli van Geldera wydawały się dyktować tempo jego rosnącemu tętnu. Pociski smugowe, jasnoczerwone i zielone, zaczęły przeszywać niebo nad Diego Garcia – w tropikach ciemności zapadały bardzo szybko. Obrońcy nadal mieli cele, co oznaczało, że rakiety z Voortrekkera wciąż były w powietrzu. – Wiesz, Pierwszy – odezwał się ter Horst – że to naprawdę piękne świetlne widowisko. Van Gelder sumiennie obserwował ekrany. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały różową poświatę na wyspiarski bastion. Detonacje o zmierzchu były częścią planu ter Horsta: ucieczka Voortrekkera w tej sytuacji stawała się łatwiejsza, zaś o wiele trudniej było zapewnić pomoc medyczną ofiarom na zniszczonym atolu. Ter Horst postukał w swój chronometr. – Prawdziwe fajerwerki dopiero się zaczną... Wydarzenia potoczyły się teraz szybko. * * * Wszystkie siły zbrojne Diego Garcia znajdowały się na lewym ramieniu wielkiego V. W krótkich odstępach rozkwitło sześć długich, oślepiających błysków. – Tak – zawołał ter Horst. – Kilka się przedostało! Załoga wydała radosne okrzyki. – Cisza w centrali! – uciął ter Horst. Van Gelder jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekrany. Gdy blask osłabł, z czterech punktów na ramieniu atolu i dwóch na lagunie zaczęły się rozchodzić fale uderzeniowe. Van Gelder zobaczył gigantyczne kopuły mgły, tam gdzie wilgotne tropikalne powietrze uległo kondensacji za ścianą fali uderzeniowej. Jednak kopuły te szybko znikły, ukazując sześć atomowych, płonących kul ognia, które unosiły się ku niebu. Każda miała zapierającą dech, żółtozłotą barwę i każda powiększała się: były to żywe, wściekłe kule niewyobrażalnie intensywnego ognia. Pod nimi utworzyły się słupy – czarne tam, gdzie rakiety uderzyły w ziemię, białe pod tymi, które spadły na morze. Kule ognia własnym światłem iluminowały nocną scenerię; rzucając sine cienie od wyrosłych atomowych grzybów. Na poziomie ziemi rozprzestrzeniały się niszczycielskie, pierzaste dyski, będące mieszaniną dymu, pyłu i rozpylonej wody. Fale uderzeniowe poszczególnych głowic stykały się, rozdzierając powietrze. Ogniste kule wciąż rosły, rozszerzały się i powoli stygły, zasysając pod siebie powietrze. Trzony atomowych grzybów, rozświetlane błyskami eksplozji, stawały się coraz grubsze. Lądu nie było widać poprzez ten dym, pył, parę wodną i lecące szczątki. Z miejsc eksplozji rozchodziły się ogromne fale wodne. Nieco dalej woda w lagunie spieniła się pod wpływem fali uderzeniowej. Drzewa na oddalonej części laguny stanęły w płomieniach, porażone wysoką temperaturą. Wydawało się, że cały atol płonie. Kule ognia miały już ponad dwie mile wysokości. Żarzyły się już teraz mniej intensywnie. Na ich koronach utworzyły się dymne pierścienie, przeplatane zwiewną purpurową zorzą – powietrze świeciło od intensywnego promieniowania. Ogromne ładunki statyczne znajdowały ujście w kolejnych błyskawicach. Ter Horst przełączył na odbiór fal podczerwonych. W tym trybie pracy na ekranach van Geldera kule ognia wciąż jeszcze płonęły groźnie. Ale fale podczerwone umożliwiały widzenie nawet poprzez dym i pył. Na ziemi wszędzie szalały pożary. Baza zbiorników paliwowych była jednym wielkim piekłem, wciąż rozszerzającym swój zasięg. Płonące paliwo pokrywało powierzchnię laguny, a w samej lagunie statki, trawione ogniem, rozlatywały się na kawałki. Z czterech głębokich kraterów na lądzie bił ogromny żar; niejedna, lecz dwie rakiety trafiły w pas startowy bazy lotniczej. Van Gelder wbrew sobie poczuł, jak ogarnia go groza. „Ja pomogłem to uczynić”. Jakaś prymitywna część jego jaźni cieszyła się z powodu odniesienia militarnego sukcesu, radowała się z doznania czystej przyjemności wywołanej masowym zniszczeniem, powstałym za przyciśnięciem guzika. W pewien chory sposób była to frapująca zabawa – wyrzucać bomby z materiałem rozszczepialnym, oglądać formujące się grzyby atomowe, popsuć cudze zabawki i napawać się tym widokiem. „Czyżbym się stał podobnym potworem jak mój kapitan?” – Otóż to. Negacja atolu – odezwał się ter Horst. – Słucham? – O to mi właśnie chodziło. Negacja atolu. Van Gelder skinął głową. Zrozumiał, o co tamtemu chodzi. Rakiety manewrujące miały nurkujące głowice, aby mogły wdzierać się głęboko w ziemię i wywołać maksymalne skażenie – gleba, wraki, radioaktywna para z morskiej wody. Z powodu tych potwornych promieniotwórczych eksplozji wyspa Diego Garcia będzie całkowicie nie do życia przez wiele miesięcy, być może nawet lat. Obraz zamigotał, po czym ustabilizował się, gdy wszystkie fale uderzeniowe w końcu dotarły do bezzałogowego obserwatora. Ich siła była już zbyt słaba, aby go strącić. – Oni myślą że wyspa to niezatapialny lotniskowiec – drwił ter Horst. – Słyszałem już to określenie, panie kapitanie. – Ter Horst przeszkodził van Gelderowi, który próbował nadać jakiś sens temu, co widział, próbował przy tym zrozumieć własne odczucia. „Pomogłem mu zabić tysiące ludzi. Ale to zgodne z prawem, bo byli celem wojskowym. Jest wojna, a ja tylko wykonuję swoje zadanie”. – Muszą to sobie przemyśleć – dywagował ter Horst. – Wyspa to tylko lotniskowiec, który nie może się poruszać. Zatopiliśmy atol Diego Garcia w wystarczającym stopniu. „Zniszczyliśmy bastion. Zadaliśmy aliantom ogromny cios. Jesteśmy już bliżej zwycięstwa w tej koszmarnej wojnie. Ocalimy życie niezliczonej liczby innych ludzi po obu stronach, jeśli doprowadzimy ten konflikt do szybszego zakończenia... Tak jest. Powinienem czuć się z tym dobrze. Więc dlaczego tak się nie czuję?” Trzy nuklearne bomby głębinowe wybuchły jedna po drugiej, o wiele za blisko Voortrekkera, by można było czuć się komfortowo. Kable mikrofonów zakołysały się, punkty świetlne zapiszczały w swoich amortyzujących oprawach. – Myślę, że wieści o naszym sukcesie dotarły już do Reagana – odezwał się ter Horst. – Pierwszy, zobaczyliśmy już dosyć. Wszystko nagrane? Van Gelder sprawdził na konsoli. – Tak, kapitanie. Obraz jest dobry. – Jedna z ostatnich klatek, sześć wielkich atomowych grzybów w podczerwieni, była widoczna na ekranie. – Kontakt wzrokowy z celem! – zawołał ktoś, wskazując na obraz z peryskopu. – Liczne punkty nadlatujących samolotów. Van Gelder przyglądał się. Maszyny zbliżały się do Voortrekkera ze wszystkich kierunków na kompasie, korzystając z pobliskiego grzyba atomowego niczym z punktu orientacyjnego nad celem. Wróg sprawnie skoordynował swoją akcję, aby Voortrekker nie był w stanie strącić wszystkich samolotów przy pomocy torped. Van Gelder widział spadający deszcz boi sonarowych. – Maszty i anteny na dół! – rozkazał ter Horst. – Sternik, cała naprzód! Głębokie zanurzenie! – Dziób pochylił się mocno w dół. – Kapitanie – odezwał się van Gelder – to nam nie pomoże. – Voortrekker został namierzony, znajdował się wewnątrz niszczycielskiego zasięgu dużej bomby głębinowej. Wokół odezwały się boje sonarowe przeciwnika. – Szybki wystrzał, wyrzutnie numer dwa, trzy i cztery w kierunkach północ, południe i zachód. Maksymalna siła rażenia, bez ograniczenia głębokości, czekać na zdetonowanie w minimalnej bezpiecznej odległości! Van Gelder przekazał rozkazy. „Trzy torpedy nas nie ocalą. Nie ocali nas też kadłub z ceramicznych kompozytów i głębokość krytyczna pięciu tysięcy metrów”. – Pierwszy, poprowadź torpedy głęboko, a potem gwałtownie wynurz na powierzchnię. Detonuj, gdy znajdą się dobrze nad wodą. Van Gelder czytał dane z wyświetlaczy. W odpowiednim momencie wystrzelił jednocześnie wszystkie trzy torpedy. Zrozumiał, że wyrzucone nisko w atmosferę stworzą silny impuls elektromagnetyczny i spowodują wielką falę uderzeniową w powietrzu. „Ten ter Horst to spryciarz”. Moc eksplozji była teraz przytłumiona, jako że Voortrekker nurkował. Wybuchy w powietrzu nie przekazywały wiele energii w wodę. Wszyscy patrzyli w górę, modlili się i przeklinali, gdy okręt przyśpieszał, nadal stromo schodząc w głębinę. Głębokość szybko wzrosła do setek, a potem do tysięcy metrów. Ter Horst wyrzucił ładunki kierunkowe, by zmylić załogi samolotów, których awionika miała zawieść, a przyrządy celownicze zapewne się przepaliły. Jednak alianckie samoloty były zabezpieczone przed impulsami elektromagnetycznymi przeciwnika. „Jak bardzo ucierpiały?” Wskutek podwodnej detonacji van Gelder poczuł, jak czaszka zadygotała mu na kręgosłupie, zęby szczęknęły i zacisnęły się tak, że omal nie odgryzł sobie języka. Z ust marynarzy wydarły się okrzyki bólu, a po części i strachu. Szkło z rozbitych lamp rozprysło się na wszystkie strony, drugi ekran na konsoli objęły nagle płomienie. Wszyscy ruszyli, by nałożyć awaryjne maski do oddychania. Wybuchł kolejny ładunek głębinowy. Rozgałęziona rura ze sprężonym powietrzem pękła widocznie w którymś miejscu i wysokie ciśnienie niczym tornado zmiotło z pulpitów wszystkie papiery w centrali. Eksplodowała także rura z wodą systemu chłodzenia i lodowata słodka woda zaczęła bryzgać spod sufitu. Kolejne zrzucone boje sonarowe górowały dźwiękiem nad ogólnym harmiderem. – Szybki wystrzał, wyrzutnie numer od pięć do osiem, maksymalna moc głowic, kurs na północ, południe, wschód i zachód! Odpalać! – Ter Horst zachowywał zimną krew. Van Gelder zmusił się do koncentracji, aby utrzymać kontrolę nad załogą aby także zaprogramować i wystrzelić torpedy. – Detonacja na maksymalnej głębokości, w minimalnej bezpiecznej odległości! – Kapitanie, sugeruję większą odległość. Cztery eksplozje nastąpią równocześnie z każdej strony okrętu. – Odmawiam! – krzyknął ter Horst przez maskę do oddychania. – Nie ma na to czasu! – Nieustanne dźwięki dochodzące z boi sonarowych podkreślały słuszność jego słów. Van Gelder czekał na chwilę dogodną do odpalenia ładunków. Kiedy właściwy moment nadszedł, ogarnęło go nagłe przerażenie na myśl, co zdetonowane torpedy mogą zrobić z Voortrekkerem. Przewody sterujące przekazały komunikat, że wszystkie cztery głowice eksplodowały. Po kilku sekundach w okręt ugodziły ze wszystkich stron fale uderzeniowe. Monitory zamontowane na grodziach oderwały się i spadły na pokład, ulegając rozbiciu. Siła wybuchów powaliła marynarzy na podłogę. Podpora w przednim korytarzu oderwała się od sufitu i padając przecięła kabel energetyczny. Obie końcówki przewodu tańczyły po pokładzie, rzucając błękitne iskry. Jeden jego koniec w pewnym momencie dotknął któregoś z członków załogi, który szarpnął się i zatrząsł spazmatycznie – jego włosy momentalnie stanęły w płomieniach, gałki oczne pękły, a twarz zaczęła parować. – Wabie, Gunther! – wrzasnął ter Horst ponad straszliwym hałasem. – Użyłem własnych torped jako gigantycznych wabiów! Mam nadzieję, że nas dobrze ukryją! Gdzieś w pobliżu wybuchła kolejna bomba głębinowa. Awaryjne lampy, stosowane w czasie bitew, zostały zniszczone, żarówki rozbite. Pozostałe górne światła były przyćmione, gdyż w jednym z pomocniczych turbogeneratorów w przedziale technicznym nastąpiło zwarcie; wszystkie obwody interkomu zawiodły. Z głośnika w centrali padł meldunek, że w przedziale technicznym wybuchł groźny pożar instalacji elektrycznej – marynarz z trudem przekrzykiwał dudnienie i uderzenia wstrząsowe. – Sternik! – zawołał ter Horst – połóż nas elegancko na dnie! Ster sto osiemdziesiąt. – Na południe. – Kapitanie! – wykrzyknął van Gelder – stanowczo zalecam ostrożność! Dno znajduje się poniżej naszej testowanej głębokości! – Ale nie głębokości krytycznej! Robi się zbyt niebezpiecznie. Wykonać. Sternik potwierdził rozkaz. Voortrekker schodził coraz głębiej. Huk na zewnątrz nie ustawał, podobnie jak dźwięczne sygnały boi sonarowych. Przed maską van Geldera w powietrzu wirował dym i pył. Lodowata woda wciąż lała się na pokład. Van Gelder zaczął drżeć z zimna, bo jego buty i spodnie były już całkiem przemoczone. W centrali wszyscy czekali na kolejną atomową erupcję. Gdzie to nastąpi, blisko czy daleko? Czy to właśnie ona zmiecie całą załogę? I kiedy? Kiedy to się stanie? Ten denerwujący spokój zdawał się nie mieć końca. Wreszcie któryś z marynarzy jęknął. – Czemu to trwa tak długo? – Spokój! – nakazał van Gelder. „To beznadziejne oczekiwanie, ta niepewność życia i śmierci, jest torturą dla duszy”. Van Gelder poczuł i usłyszał kolejny pocisk głębinowy znacznie bliżej niż poprzedni. Nagle rozbolały go zęby, ramiona i nogi spazmatycznie odskoczyły na boki. Zgasły wszystkie światła. 6 Trzy godziny później Jeffrey i Ilse znowu siedzieli na kanapie w poczekalni przed salą konferencyjną w Pentagonie. Wiceszef operacji morskich nadal był w środku ze swoimi kluczowymi współpracownikami, odbywając naradę w sprawie ataku na Oceanie Indyjskim. Wiadomość szybko dotarła do Waszyngtonu, skracając prezentację Jeffreya. Obecnie adiutanci, gońcy, starsi oficerowie pośpiesznie wchodzili przez dwuskrzydłowe drzwi. Ich twarze zdradzały emocje, od ponurej determinacji do złości i żalu. Nikt nie zwracał uwagi na Jeffreya i Ilse. On sam przeżywał wewnętrzną rozterkę. Nie wspomniał dotąd Ilse o spotkaniu z ojcem ani też nie powiedział jej o chorobie mamy. Starał się także nie myśleć o ostatniej złej wiadomości: o zniszczeniu Diego Garcia, o oczywistym fakcie, że Voortrekker jest w morzu, a Jan ter Horst na wojennej ścieżce. Zastanawiał się też, jak Ilse przyjęłaby wzmiankę o wyczynach Jana. – Kiedy wreszcie powie nam ktoś, co się właściwie dzieje? – spytała Ilse. – Ba, żebym to wiedział. – Jak myślisz, czy oni wezwą nas na to spotkanie? – Myślę, że chyba tak. Będą przecież chcieli mieć szeroki obraz sytuacji. Mam nadzieję, że nie nałożą sobie klapek na oczy. – Oni chyba już je mają. Przecież nie raz zachowywali się jakby byli ślepi. A teraz doznali szoku. Reagują jedynie na to, co państwa Osi już zrobiły. Sam zresztą widziałeś. – Tak to już jest. Standardowa taktyka wojskowa. Odwrócenie uwagi i podstęp. Potem mocne uderzenie w celu zmęczenia wroga, sparaliżowania jego mózgu. Obie strony mogą zagrać taki gambit. – Wydawało mi się, że te twoje chełpliwe grube ryby mają tego świadomość. A tymczasem zachowywali się jak zgraja niesfornych dzieci. – Ilse, daruj sobie, to nie było potrzebne. – Jeffrey poczuł się zaatakowany. Spojrzał na dwóch wartowników. Obaj zamrugali, patrząc z obojętnymi minami prosto przed siebie. – Czy tutaj zawsze tak jest? – spytała. – To znaczy jak? – Chodzi o Pentagon. No wiesz, brudna polityka. Pokazywanie palcami, odgryzanie się, zabawy w „on powiedział, ona powiedziała”. Przecież ty tu kiedyś pracowałeś. – W głosie Ilse zabrzmiało to jak oskarżenie. – I jeszcze w dodatku ten adiutant wiceszefa operacji morskich, arogancki dupek. Zauważyłeś, jak on do nas mówił? – Ilse, nie odbieraj tego tak osobiście. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. – Nie mów do mnie o tego typu sprawach. Co ty możesz o tym wiedzieć? Nie masz zielonego pojęcia, jak ja się czuję. Nie wiesz, co naprawdę jest dla mnie ważne. Ledwie mnie znasz. – Ja... W drzwiach ukazał się adiutant. „Dlaczego właśnie teraz?”, pomyślał Jeffrey. Kapitan wyczuł ich napięcie i celowo odchrząknął. – Czy coś nie w porządku? Jeffrey szybko odzyskał zimną krew. – Ależ nie, panie kapitanie. – To dobrze. – Mężczyzna spojrzał na Ilse. – Panno Reebeck. – Tak, kapitanie? – Podjęto pewne decyzje. Zabieramy panią z kursu, w którym pani uczestniczy. – Aleja go jeszcze nie ukończyłam. – Mamy dla pani ważniejsze zadanie. Przydadzą się nam pani umiejętności jako wojskowego oceanografa. – Na okręcie podwodnym? – Nie. – Kapitan zerknął na zegarek. – Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia, a poza tym jest to ściśle tajne. Coś nowego, świeżego i odmiennego. – Gdzie? – Tego nie mogę powiedzieć. – A co z Challengerem? – Niech pani o nim zapomni. – Panie kapitanie... – próbował wtrącić się Jeffrey. – Później – uciął. Nadszedł młody mężczyzna w cywilnym ubraniu. – A więc dobrze – zwrócił się kapitan do Ilse. – Jest już pani transport. – Dokąd jadę? – Proszę nie zadawać mi żadnych pytań, to ja nie będę pani okłamywał. – Co takiego? Kapitan rzucił jej aroganckie spojrzenie. – Reebeck, czyżby pani do tej pory niczego się nie nauczyła o operacyjnym bezpieczeństwie? Jeffrey ujrzał, że Ilse ogarnia wściekłość. Obawiał się, że zrobi scenę, opanowała się jednak. – Proszę z nim pójść – rzekł kapitan. – To wszystko, co mogę pani powiedzieć. – A co ze mną? – spytał Jeffrey. Kapitan spojrzał na niego z góry, co nie było łatwe, gdyż Jeffrey był od niego znacznie wyższy. – A czy pan nie uczestniczy przypadkiem w jakimś kursie? – Tak jest. – Jeffrey miał pewność, że tamten doskonale wie o jego udziale w kursie dla przyszłych dowódców. Kapitan po prostu pokazywał mu, gdzie jest jego miejsce. – Widzę, że opuszcza pan zajęcia. Niech pan wraca do szkółki. – Jak? – Ma pan przecież otwarty bilet do New London, prawda? – Mam. – Dokumenty powinny umożliwić panu dostanie się na najbliższy pociąg. Być może będzie musiał pan stać, ale tak to już jest. Mamy teraz wojnę. – Spojrzał z ukosa na Ilse. – Proszę ruszać. Czas ma tu kluczowe znaczenie. – Po czym wrócił do sali konferencyjnej. Popatrzyła na Jeffreya. – A więc tak się rozstaniemy... Serce waliło mu w piersi. – Myślałem, że spędzimy razem więcej czasu... – Proszę pani – odezwał się ponaglająco młody mężczyzna. – Muszę iść – stwierdziła Ilse. – Ale... – Wiesz, nienawidzę pożegnań. Widziałam ich już zbyt wiele. – Mówiąc to szybko wyszła z poczekalni. Jeffrey został sam i poczuł się bardzo opuszczony. Przypomniał sobie, że musi złapać jakiś pociąg, bo już opuścił dwa dni kursu. Gdy dotarł do waszyngtońskiej stacji Union, zadzwonił do Sloan-Kettering. Pociąg jechał przez Nowy Jork, więc może mógłby wysiąść, żeby choć odwiedzić matkę w szpitalu. Powiedziano mu, że właśnie zabrano ją na zabieg, a potem przez wiele godzin będzie na oddziale pooperacyjnym, gdzie nie ma odwiedzin. Jeffrey stał w zatłoczonej dworcowej poczekalni, opierając się niedbale o ścianę między pustym automatem sprzedającym różne drobiazgi a zwiędłą rośliną w doniczce. Czekając na zapowiedź swojego pociągu, zastanawiał się, dokąd marynarka wysyła Ilse oraz gdzie Jan ter Horst i jego Voortrekker uderzą następnym razem. * * * Ilse dowieziono na międzynarodowe lotnisko Dullesa na tylnym siedzeniu nieoznakowanej, pozbawionej okien furgonetki. Kierowcą był porucznik wywiadu marynarki. Powiedział Ilse, że były pewne oznaki, które świadczyły, iż Niemcy wiedzą o jej udziale w ataku komandosów z SEALs w grudniu na Morzu Bałtyckim. Podobno Oś wynajęła już zabójców, pracujących w USA, aby ją zamordowali i wyrównali w ten sposób rachunki. Kierowca nosił podkoszulek z superkewlaru, zaś pod deską rozdzielczą leżał pistolet maszynowy Uzi, a furgonetka była opancerzona. Mimo to Ilse nie czuła się bezpiecznie. Na lotnisku samochód wjechał do podziemnego garażu, skąd poprowadzono ją labiryntem brudnych korytarzy i zamknięto w pozbawionym okien pomieszczeniu dla jej własnego bezpieczeństwa. W końcu, po kilku godzinach spędzonych na popękanym plastikowym krześle, o siódmej trzydzieści wieczorem, usłyszała kogoś na zewnątrz. Zabrzęczały klucze i jakaś kobieta otworzyła drzwi. Miała na sobie regulaminowy wojskowy mundur lotniczy, łącznie z pistoletem, zabarwione na czerwono gogle i trzymała pękatą torbę. Była tego samego wzrostu i budowy co Ilse, może tylko o parę lat starsza. Położyła torbę na podłodze. – Proszę się rozebrać do bielizny i nałożyć to, co tu jest. Ilse otworzyła zamek błyskawiczny torby. W środku był lotniczy mundur. Buty, hełm, końcówki kombinezonu przeciążeniowego, nadmuchiwana kamizelka ratunkowa, komplet. – Wszystko jest na pani rozmiar. Stare ubranie proszę tu zostawić. Tam gdzie pani jedzie, nie będzie pani potrzebne. Ilse spojrzała powątpiewająco na całe to wyposażenie. – Pomogę pani. Po chwili kobieta była zadowolona z końcowego efektu. Tylko Ilse w nowym stroju czuła się trochę dziwnie, ale było to w jakimś stopniu nawet ekscytujące. – Proszę włożyć hełm – powiedziała kobieta – i opuścić osłonę przeciwsłoneczną... Bez obaw, będzie pani widziała w wystarczającym stopniu. I proszę iść za mną. Od tej chwili już żadnych rozmów. Nałożyła więc hełm, a kobieta pomogła jej ustawić słuchawki i zapiąć pasek pod brodą. Jasnosrebrna osłona przeciwsłoneczna przypominała jej weneckie lustro. Wyszły z pokoju, który kobieta zamknęła na klucz. Po długim marszu przez tajemnicze korytarze Ilse i jej towarzyszka znalazły się przed ciężkimi metalowymi drzwiami, na których widniały ostrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa. Kobieta wprowadziła kod cyfrowy i otworzyła je. W Ilse uderzył podmuch lodowatego powietrza. Wyszła za kobietą na asfalt, a drzwi zatrzasnęły się za nimi z dramatyczną nieodwracalnością. Ilse zorientowała się, że są w wojskowej części lotniska Dullesa. Jedynym oświetleniem była przytłumiona, czerwona poświata. Niebo zakryły chmury. Oczy Ilse powoli przywykły do ciemności. Musiała wytężać wzrok, by cokolwiek zobaczyć poprzez osłonę. Przed nimi stał zaparkowany dwuosobowy samolot myśliwski, lśniący, futurystyczny, o dwóch statecznikach pionowych i kanciastych skrzydłach oraz specyficznym kadłubie utrudniających wykrycie. Już sam jego wygląd budził dreszcz lęku. – Pani jedzie z tyłu – odezwała się kobieta. Ilse patrzyła, jak pewnym krokiem podchodzi do maszyny. „Mamy lecieć tym potworem?” Technicy kończyli już ładowanie supernowoczesnych rakiet typu powietrze-powietrze w bocznych komorach kadłuba. Wreszcie zamknęli klapy. Ilse przyjrzała się samolotowi uważniej. Na szaroniebieskim kadłubie zdołała odczytać jedynie czarne litery: USAF. Kobieta i obsługa naziemna pomogli Ilse wejść po drabince na tylny fotel w kokpicie. Z bliska dostrzegła na metalu wymalowane również i inne symbole. Warstwy fosforyzującej farby umożliwiały odczytanie napisu. Nazwisko pilota odpowiadało nazwisku widniejącemu na mundurze kobiety: ppłk Rachel Barrows. Pod nazwiskiem widniało – także czytelne z tej odległości – pięć dwugłowych niemieckich cesarskich orłów. Barrows była asem powietrznej walki. 7 Na Voortrekkerze, w głębinach Oceanu Indyjskiego – Chcesz sznapsa, Gunther? Jan ter Horst nalał van Gelderowi szklaneczkę, zanim ten zdążył odmówić. Nie miał jakoś chęci, aby się napić. Był zbyt wyczerpany po wielu godzinach nadzorowania napraw uszkodzeń na całym okręcie. Powietrzem można już było oddychać bez masek, wciąż miało jednak nieprzyjemną woń. Van Gelder słyszał jak za drzwiami kabiny ter Horsta chodzą marynarze, nosząc narzędzia i części zamienne. Wiedział, że załoga wciąż jeszcze nie doszła do siebie mentalnie i fizycznie po tym atomowym, głębinowym bombardowaniu, którego dokonały samoloty z USS Reagan. Ter Horst powiedział wcześniej, że w zatopieniu Voortrekkera mógłby im dopomóc jedynie ślepy traf. Van Gelder zaś był głęboko przekonany, że okręt przetrwał jedynie dzięki swemu ogromnemu szczęściu. „Może jednak drink dobrze by mi zrobił”. Po raz pierwszy od bardzo dawna ter Horst wezwał van Geldera na prywatną rozmowę, więc ten był trochę zdenerwowany. Siedzieli po obu stronach składanego biurka. „Czy też widział moje wahanie, nękające mnie skrupuły podczas ataku na Diego Garcia?... Co gorsza, czy wyczuł może mój bierny sadyzm, gdy patrzyłem na wybuchające głowice, a on chciałby pewnie zachować wszystkie takie emocje wyłącznie dla siebie?” Jednak z ust ter Horsta padły zupełnie nieoczekiwane słowa. – Dziękuję ci Pierwszy, za próbę zatrzymania mnie przy ludziach w centrali. – Nie rozumiem, panie kapitanie. – Kiedy zganiłem ich, nakazując, żeby się uspokoili, gdy nasze pociski były w powietrzu, a nasza antena nad powierzchnią morza. To miało, oczywiście, zupełnie przeciwny skutek od tego, jaki był moim zamiarem. Ludzie tylko jeszcze bardziej się zdenerwowali, a jednocześnie ucierpiał na tym twój autorytet jako pierwszego oficera. Ale to, co wtedy powiedziałeś, osadziło wszystkich na miejscu. Dobrze to załatwiłeś. Van Gelder pomyślał, że najbezpieczniej będzie pozwolić mu mówić. „Może chce mnie wyprowadzić na niebezpieczne tematy...” – W związku z naprawami w suchym doku i pracami trybunału w sprawie sabotażu w Umhlanga Rocks, odnoszę wrażenie, jakbyśmy oddalili się od siebie, Gunther, na stopie prywatnej. Van Gelder zawahał się. – Wiem, że był pan bardzo zajęty, kapitanie. – Ty również. Ty również. Najlepszym dowodem na to był nasz zakończony powodzeniem dzisiejszy atak. Okręt i załoga posłuszne dzięki twoim wysiłkom. – Dziękuję, panie kapitanie. – Wiesz, dlaczego tu jesteś? – Słucham? „To pytanie można by różnie zrozumieć”. – Czy wiesz, dlaczego jesteś moim pierwszym oficerem? „O ho, ho”. – Byłem dumny, że zostałem wybrany. – Było to bezpieczne stwierdzenie i w dodatku zgodne z prawdą. Tym razem ter Horst nie odzywał się już, aby zmusić van Geldera do rozmowy. Popijał tylko swojego sznapsa i spoglądał na niego wyczekująco sponad brzegu szklanki. – Niewiele mi wiadomo, w jaki sposób dokonał pan wyboru, kapitanie. Mogę się jedynie domyślać. – Wielu ludzi starało się o to stanowisko. Niektórzy uruchamiali swoje kontakty, reklamowali się, próbowali zyskać moją przychylność. I właśnie oni mnie rozczarowali. A ty, w przeciwieństwie do innych, byłeś skromny i dyskretny. A jednak przebieg twej służby zwrócił moją uwagę. Powiedział mi rzeczy, których twoje własne słowa nie byłyby w stanie wyrazić. O tobie, twoim doświadczeniu, charakterze, umiejętnościach. – Jeszcze raz dziękuję, panie kapitanie. – Jest jeszcze i inny powód, Gunther. Ty i ja bardzo się różnimy. Ale to dobrze. Idealnie się uzupełniamy... Tak, wiem, że lubię wielkie teatralne gesty. Taka już moja natura, i zdaję sobie sprawę, że w paru rzeczach daleko mi do doskonałości. – Kapitanie, pańskie sukcesy w walce mówią same za siebie. – Nasze sukcesy, Gunther, nasze sukcesy w walce. Nie przeoczyłem faktu, że podczas bitwy z Challengerem twój wkład był znaczny. – Panie kapitanie, ja... – Proszę, pozwól mi dokończyć. Wtedy jeden czy drugi raz spostrzegłeś coś istotnego na ułamek sekundy przede mną, a czasami ułamek sekundy oznacza różnicę między życiem a śmiercią. Ocaliłeś okręt i nigdy ci tego nie zapomnę. – Wykonywałem jedynie swoje obowiązki, panie kapitanie. – „A oprócz tego miałem takie praktyczne, zdrowe podejście, by nie dać się zabić”. – Wszyscy prawdziwi bohaterowie zawsze mówią, że jedynie wykonywali swoje obowiązki, Gunther. Wszyscy prawdziwi bohaterowie powiedzą, że jedynie pomagali swoim kolegom przeżyć... Dlatego chcę, abyś wiedział, że jeszcze przed wyjściem z doku przedstawiłem cię do odznaczenia. – Ja... – Proszę cię, bez gadania. Zasłużyłeś na to. Mam nadzieję, że mój wniosek zostanie przyjęty. – Dziękuję, panie kapitanie. – Pewnie się teraz zastanawiasz, jaki jest cel tej naszej pogawędki? Van Gelder skinął głową. – Jeszcze trochę sznapsa? – Odrobinę, poproszę. Ter Horst nalał. Potem teatralnym gestem podniósł swoją szklankę do ust i opróżnił ją jednym haustem. Van Gelder pomyślał, że należałoby pójść jego śladem. I świetnie. Mocny alkohol dobrze na niego podziałał. Poprawił mu trochę nastrój. – Miejsce, do którego teraz płyniemy, Gunther, i zadanie, które musimy tam wykonać, może mieć decydujący wpływ na losy wojny. Van Gelder czekał zamieniony w słuch, co ter Horst powie dalej. – Ty i ja musimy stanowić zgraną parę. To, co przed nami, będzie ryzykowne i niebezpieczne. Nie mogę pozwolić na jakieś nieporozumienia między nami czy tarcia, nawet gdyby były nie całkiem świadome. Van Gelder stał się nagle bardzo ostrożny. – Nie przyszło mi do głowy, że były jakieś tarcia, kapitanie. – „Czy to pułapka, jaką na niego zastawił ter Horst?” Lecz kapitan machnął lekceważąco ręką. – Nie. Nie to miałem na myśli. Oficerom marynarki nie płaci się za to, żeby byli poetami czy filozofami. Ale wyczuwam, że w tobie jest więcej z filozofa niż we mnie. Wyczuwam, że czasami miewasz wątpliwości, co do słuszności naszych celów czy metod ich realizacji, to znaczy brutalności, masowych zniszczeń i spustoszeń, egzekucji zdrajców i szpiegów. – Panie kapitanie, ja... – Nie, proszę, pozwól mi dokończyć. To nie jest krytyka. Nie oskarżam cię o jakieś słabości, ani o... schodzenie na złą drogę. Niech Bóg broni. – Schodzenie na złą drogę było eufemizmem, van Gelder dobrze o tym wiedział, oznaczało tchórzostwo i wątpliwości ideologiczne, co było z reguły karane szubienicą. – Próbuję tylko być realistą, jeśli chodzi o ciebie, o mnie i o tę wojnę. Teraz van Gelder był naprawdę zaskoczony i zaniepokojony. Nigdy dotąd nie widział, by ter Horst tak się otworzył i zwierzał, nawet gdy w przeszłości – na przyjęciach czy kolacjach na lądzie – sporo sobie wypił. Czyżby więc sam ter Horst miał obawy w związku z kolejnym zadaniem Voortrekkera? Czy rzeczywiście odczuwał potrzebę rozmowy, czy też chciał mieć tylko widownię, aby nabrać pewności siebie, gdyż teraz stanął w obliczu czegoś, co go przytłaczało? Ter Horst czknął. – Przepraszam – powiedział. – Niełatwo ulegam lękowi. Czasami sobie nawet myślę, że mam lekko zwichrowany charakter. Deficyt strachu, rozumiesz? – Kapitanie, załoga podziwia pańską odwagę. – Cóż, niektórzy ludzie ożywają w czasie walki i zapominają o strachu. Ja chyba jestem jednym z nich. Inni, choć mocno odczuwają nagą bezradność, to jednak wykonują swoje zadania. Myślę, że to właśnie oni mają prawdziwą odwagę... I według mnie ty, Gunther, należysz do tej kategorii. Jesteś człowiekiem, który odczuwa strach jako swego osobistego wroga, który atakuje od środka, a jednak raz po raz zabija tego wroga po to, by zniszczyć prawdziwego wroga, tego z zewnątrz. – Hm, dziękuję, panie kapitanie. – „Ile mu już razy dziękowałem? Do czego on mnie chce nakłonić?” – Próbuję poznać samego siebie, Gunther. To kapitańska powinność. Ale myślę, że z nas dwóch ty jesteś bardziej świadomy siebie, bardziej wrażliwy. – Być może ma pan rację, panie kapitanie. – Nigdy cię nie okłamałem, prawda? „Jak mu na to odpowiedzieć?” – Nic mi o tym nie wiadomo, panie kapitanie. – Jestem dumny, że nigdy nikogo nie okłamałem. Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa niektóre rzeczy zachowuję dla siebie, ale to przywilej kapitana. – Rozumiem. – Chcę oszukać przeciwnika, ale to normalna strategia. – Oczywiście. – Tych kłamstw nie zaliczam do grzechów. Zabijanie w bitwie też nie jest grzechem. Lubię mieć poczucie, że nigdy nie popełniłem ciężkiego grzechu. Co wieczór z czystym sumieniem zmawiam swoją modlitwę. – Tak, panie kapitanie. – Van Gelder wiedział, że ter Horst, tak jak wielu Burów, jest bardzo religijny. Van Gelder wierzył w Boga, ale nie był entuzjastą zorganizowanych form wyznawania wiary. – A więc, tak jak już mówiłem, Gunther, chcę rozproszyć twoje obawy przed kolejnym etapem naszego wspólnego rejsu. – Jak to? – Van Gelder czuł już toksyczne działanie alkoholu i starał się usilnie skupić uwagę. – Twoim zadaniem jest dyscyplina i szkolenie. Chcę, żebyś w ciągu następnego dnia odbył w małych grupach spotkania z oficerami i marynarzami. Ale najpierw sobie odpocznij, co najmniej przez osiem godzin. Sznaps ci pomoże. – Tak, panie kapitanie. Dziękuję. – Miło będzie w końcu się wyspać. – Niech każde takie spotkanie będzie krótkie. Nie mów dłużej niż, powiedzmy, kwadrans, a potem przeznacz trochę czasu na pytania i dyskusję. – Na jaki temat, panie kapitanie? – O tym, dlaczego walczymy, dlaczego nasza wojna jest sprawiedliwa, jak dobrze przebiega, wreszcie o celu naszego rejsu. – A dokąd płyniemy, panie kapitanie? – Dowiesz się później. Chcę ci przedstawić wszystko po kolei. Zapamiętasz to wszystko, co mówię? Nie chcesz zrobić notatek? – Mam dobrą pamięć. – Pierwszy oficer musiał ją mieć. – Zapiszę coś, jeśli się to okaże konieczne... Ter Horst zaczerpnął głęboko powietrza. – My razem z Niemcami prowadzimy akcję policyjną przeciwko amerykańskiemu imperializmowi, przeciwko zewnętrznej ingerencji w nasze cele, z których jesteśmy dumni, przeciwko anglo-amerykańskim polityczno-wojskowym okropnościom, jakie miały miejsce w ostatnim wieku i wcześniej. – Ma pan zapewne na myśli wymuszone zniesienie apartheidu – powiedział van Gelder – nadużycia traktatu wersalskiego po I wojnie światowej... Ter Horst skinął głową. – Oskubali Niemców do goła. Zniszczyli ich gospodarkę i poczucie godności narodu. Zrobili to ponownie po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza na wschodzie, który przez pięćdziesiąt lat znajdował się pod sowiecką okupacją... Wojna burska, w czasie której wsadzili żony i dzieci naszych przodków do obozów koncentracyjnych, gdzie tysiące umierały na tyfus. – Ale tym razem, w tej wojnie, to my wystrzeliliśmy pierwsi. Ter Horst energicznie pokręcił głową. – Mylisz się. To jest jedna długa, nieprzerwana wojna, Gunther, która trwa od dziesiątków lat. Nie widzisz tego? To jedynie ostatnia bitwa. To właśnie Amerykanie i Brytyjczycy oddali pierwszy strzał już dawno temu. Militarnie i politycznie oni są winni wszystkiemu, co potem nastąpiło, i temu, co mamy obecnie. Ponoszą też odpowiedzialność moralną. – Lecz Niemcy zrzucili bomby atomowe na Warszawę i Trypolis. – A Amerykanie na Hiroszimę i Nagasaki. Nie dostrzegasz dwoistej natury aktu sprawiedliwości, odwetu na globalną skalę? Wiele międzynarodowych aktów prawnych głosi, że wszelka broń nuklearna jest nielegalna. A kto to wymyślił? Kto jej pierwszy użył? – Rozumiem, co pan ma na myśli, panie kapitanie. – I upadek apartheidu. Ten system dobrze dla nas funkcjonował, dla całej południowej Afryki. Bantu, kolorowi, byli w naszym społeczeństwie na właściwym miejscu i mieli odpowiednie, bezpieczne miejsce do życia i pracy. Komunistyczne państwa, tak zwane Państwa Linii Frontu na północ od nas, stwarzały problemy nad granicą, ale daliśmy im odpór. Powstrzymaliśmy czerwonych tak samo, jak zrobiła to Ameryka w tej wietnamskiej partaninie. Nam się to lepiej udało do czasu, aż padł mur berliński. Wtedy Amerykanie obłożyli nas embargiem handlowym i sankcjami. Twierdzą, że gwałcimy prawa człowieka. Więc apartheid pada, a począwszy od 1994 roku kraj staje się demokracją. I co nam przyszło z tej całej ich demokracji? – Ter Horst wypowiedział to słowo w taki sposób, jakby było nieprzyzwoite. – Otwarte granice i fala zachorowań na AIDS, które dziesiątkuje naszą czarną populację. Wolny rynek, wolność dla wszystkich, wzrost przestępczości, wewnętrzny terroryzm, walki plemienne. Wszystko to wymknęło się spod kontroli! Popatrz na statystyki, Gunther. Całe lata statystyk. One nie kłamią. – Nie, panie kapitanie. Nie kłamią. – Van Gelder poczuł się zwyciężony. Odprężył się, wewnętrzne rozterki gdzieś znikły. „Uważaj, przyjacielu. Czy ten spokój ducha wynika z twardej logiki ter Horsta, czy też twojego zmęczenia i sznapsa? Czy ter Horst to pełen inspiracji lider, czy też zręczny drań i kusiciel?” – To wróg kłamie pierwszy. To on praktykuj hipokryzję na ogromną skalę. Co Brytyjczycy zrobili z Irlandczykami? Jak sobie Amerykanie poczynali z rdzennymi mieszkańcami kraju; co Północ zrobiła z Południem w krwawej wojnie między stanami? Połączone siły NATO, nasze i Niemiec zaatakowały na początku tego ostatniego konfliktu cel, który był prawnie celem wojskowym. Diego Garcia również była takim celem z prawnego punktu widzenia. Amerykanie, Brytyjczycy i wszyscy inni, których zabiliśmy, to głupcy, którzy nie pomyśleli o ryzyku, gdy nakładali mundury w okresie rzekomego pokoju. Nie było pokoju, Gunther, przez ostatnie sto, dwieście lat! Tylko okresy uśpienia pomiędzy bitwami, a Anglo-Amerykanie mają zwyczaj nazywać każdą bitwę osobną wojną. Teraz rozumiesz? – Chyba tak, kapitanie. – Słowa ter Horsta brzmiały teraz nawet przekonująco. – To dobrze. To jest naprawdę bardzo proste, jeśli spojrzeć na problem w odpowiedni sposób. Świat ma nowego żandarma, walczącego z korupcją, dekadencją, społecznym chaosem i chorobami epidemicznymi. Walczącego o narodowe samostanowienie, o ład i porządek, o prawdę. Tym nowym żandarmem jesteśmy my, Gunther, Oś berlińsko-burska. Ter Horst zaproponował van Gelderowi kolejnego sznapsa. Tym razem Gunther odmówił i ter Horst odstawił butelkę. Niemiecka wódka miała dobry smak. Van Gelder postanowił sprawdzić, czy alkohol rozluźnił trochę ter Horsta. – Jeszcze tylko ten ostatni punkt odnośnie do spotkań, jakie mi pan zlecił przeprowadzić, kapitanie. Dokąd się udajemy? – Zadamy Amerykanom nokautujący cios... Oś nie zamierza ich okupować. To nigdy nie było naszym celem. Zawładnięcie, degradacja, redukcja do poziomu drugorzędnego wasala, oto nasze plany dotyczące Ameryki... Działające z takim impetem niemieckie siły na północnym Atlantyku powinny już wkrótce doprowadzić do zagłodzenia Anglików. Zaś Rosja niezmiennie popiera nas w lekko zawoalowany sposób, dostarczając nam konwencjonalną broń, surowce i paliwo w zamian za złoto i diamenty. – A jaka jest nasza rola? Ter Horst odchrząknął. – Voortrekker ma za zadanie otworzyć cały nowy front. Ukażemy Stany Zjednoczone w całkowicie nowym świetle jako zupełnie nagie i bezbronne państwo, pozbawione woli i zdolności do kontynuowania walki, przy tym szczególnie zależy nam na pozyskaniu dla Osi Azji. Na kilku kontynentach podjęto już tajne kroki dyplomatyczne, na temat których nie mogę ci nic więcej wyjawić, tyle że są zsynchronizowane z naszym kolejnym atakiem. Van Gelder był pod wrażeniem. Zawahał się jednak. – Ależ, kapitanie, nie mamy już prawie amunicji! Ter Horst znowu machnął lekceważąco ręką. – Ten problem zostanie już wkrótce rozwiązany. – Jak, kapitanie...? Przepraszam, wiem, że muszę być cierpliwy. Van Gelder sam był zaskoczony, że wymknęły mu się te słowa. Zrozumiał tylko, że ter Horst osiągnął zamierzony efekt. Nie mógł niczemu zapobiec, należało jedynie pozwolić, by ter Horst kontynuował to swoje kuszenie i dokończył zarzucanie sieci. „A gdy już powtórzę to pięć czy sześć razy załodze, za każdym razem takim tonem, jakbym sam wierzył w każde słowo, będę już miał mózg kompletnie wyprany”. Ter Horst spojrzał van Gelderowi twardo w oczy. – Ty i ja, Gunther. My obaj razem i nasza załoga. Jesteśmy środkiem ciężkości, osią wszystkiego. Pomyśl, supersprawny okręt podwodny o napędzie atomowym, w pełni wyposażony w taktyczną broń nuklearną której ty i ja tak bardzo pragniemy użyć... w ataku. Przemkniemy przesmykiem między Australią Nową Zelandią i Antarktydą wydostaniemy się na Pacyfik i otworzymy cały nowy front przeciwko Ameryce. 8 W tym samym czasie, na Międzynarodowym Lotnisku Dullesa w Waszyngtonie, D.C. Przypięta do tylnego fotela w kokpicie, Ilse usłyszała szum bliźniaczych silników samolotu, który przeszedł w regularne, ostre wycie. Szef obsługi naziemnej oraz Rachel Barrows zasalutowali. Ilse pomachała ręką, szef obsługi odpowiedział tym samym. „Barrows musi być pewna, że może mu zaufać. Byłoby straszne, gdyby okazał się szpiegiem i wykonał akt sabotażu”. Barrows zamknęła i uszczelniła pokrywę kokpitu. Ilse odetchnęła głęboko, trochę przestraszona, z lekkim zawrotem głowy oczekująca tego, co miało nastąpić. Jej maska tlenowa śmierdziała gumą. Tlen miał metaliczny smak, był chłodny i suchy. Pomógł Ilse bardziej się skoncentrować. W słuchawkach Ilse zabrzmiał głos Barrows. – Mikrofony interkomu zostawię włączone, abyśmy mogły rozmawiać. Z oczywistych powodów utrzymamy ścisłą ciszę radiową i radarową. Samolot kołował w zupełnych ciemnościach. Zawieszenie było sztywne – Ilse czuła każdą nierówność, pęknięcie i połączenie betonowych płyt – Jak pani cokolwiek widzi? Myślałam, że Oś zakłóca sygnały GPS. – Mam obrazy z podczerwieni i telewizji przystosowanej do słabego oświetlenia. Strzałki ukazują się na wyświetlaczu nad moją głową. Kamery są w dziobie. Barrows włączyła hamulce. – Czekamy na pozwolenie na start. Ilse rozejrzała się dookoła i ze zdziwieniem stwierdziła, że po wewnętrznej stronie pokrywy ma zamontowane małe lusterko. Ujrzała drugi identyczny odrzutowiec czekający za nimi. – Jaki to typ samolotu? – Dwumiejscowa wersja F-22 Raptora. Najlepszy samolot przewagi powietrznej i pierwszy myśliwiec na świecie, moim nieskromnym zdaniem. – Dlaczego moje instrumenty nie są podświetlone? – Żeby pani nie widziała parametrów samolotu. Maksymalna szybkość, pułap – takie rzeczy są ściśle tajne. Ilse, mocno przypięta szelkami do fotela, próbowała przekręcić się trochę, żeby zająć wygodniejszą pozycję, gdyż siedzisko i oparcie były sztywne i twarde. – Te krzesełka nie są niestety zbyt wygodne. – W czasie walki powietrznej z cesarską Luftwaffe wygoda jest chyba ostatnią rzeczą, jakiej się pragnie. Ilse przywołana do rzeczywistości zawahała się. W lot zrozumiała, że odrzutowce te są osobistymi maszynkami do zabijania i czasami latający nimi piloci giną. – Jeśli to nie jest zbyt tajne, gdzie pani uzyskała te swoje pięć zwycięstw? Widziałam orzełki na kadłubie. – Nad Danią i Morzem Północnym. Wszystkie jednej nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem. Była tam wielka bitwa powietrzna, o której pewnie pani coś słyszała. Ilse, owszem, słyszała o niej. Znajdowała się jednak cały czas dokładnie pod nią, w Challengerze. „Ta kobieta pomogła ocalić moje życie”. – Kto to jest, ten za nami? – Mój skrzydłowy. Wzrok Ilse przywykł już do ciemności. Spojrzała we wsteczne lusterko. Pilotem drugiej maszyny też była kobieta. – Kto siedzi na miejscu pasażera? – Ktoś, kto wygląda tak jak pani... A oficjalnie jest to miejsce oficera systemów uzbrojenia. – A pani go dziś nie potrzebuje? – Nie tam, dokąd lecimy. Zostaniemy pokierowane na miejsce spotkania przez samolot systemu AWACS. – Więc o co tu chodzi? Nie może mi pani absolutnie nic powiedzieć? – Musimy bardzo szybko dostarczyć panią w pewne odległe miejsce. Myśliwiec wojskowy to najszybszy sposób. Nie możemy też dopuścić, by Oś dowiedziała się, dokąd pani leci. Zakładając, że próbują panią wyśledzić, lotnictwo ma jeszcze dla nas w zanadrzu kilka sztuczek. W dwóch długich rzędach na ziemi zapłonęły czerwone światła, oznaczając krawędzie betonowego pasa, który rozciągał się przed samolotem na długości ponad trzech kilometrów. – Mamy pozwolenie na start. – Barrows nie zwalniała hamulców, włączając jednocześnie pełną moc silników. Ich wycie przeszło w ryk. Samolot zadrżał i szarpnął się, jakby był żywy. Barrows puściła hamulce i uruchomiła dopalacze. Hałas wzmógł się dwukrotnie. Ilse uderzyła mocno plecami w oparcie. F-22 potoczył się szybko, coraz szybciej i jeszcze szybciej po pasie startowym. Czerwone lampy uciekały do tyłu, tworząc świetlistą smugę. Samolot wzbił się w powietrze. Barrows skręciła w lewo i szybko nabierała wysokości. Ilse rozejrzała się za skrzydłowym. Zobaczyła niedaleko z tyłu małe, słabe światełka. Barrows pomachała skrzydłami. Światełka odpowiedziały w ten sam sposób. Obie maszyny ruszyły ku chmurom, mglistej masie, która czyniła ciemność jeszcze bardziej nieprzeniknioną. Po kilku sekundach przebili się przez chmury, które pozostały z tyłu. Widok, jaki się ukazał dookoła, zaparł Ilse dech w piersi. Niebo było zupełnie czyste, ogromne i ciemne. Na wschodzie wisiał srebrny księżyc. Blask gwiazd był jasny i bardziej intensywny, niż Ilse kiedykolwiek dotąd widziała. Mars świecił na czerwono, Jowisz bladożółto. Nad jej głową na całym niebie rozpościerała się szeroko Droga Mleczna. Z położenia księżyca i gwiazd Ilse wywnioskowała, że raptory lecą na zachód. „Aż trudno uwierzyć, że ostatni raz patrzyłam na Drogę Mleczną ze szczytu Empire State Building, niecałe dwadzieścia cztery godziny temu, a wydaje się, jakby minęły lata... Ciekawe, co też robi teraz Jeffrey Fuller. Może po wojnie spróbuję go odszukać...” * * * Ilse usłyszała przez radio męski głos. Pomyślała, że musi dochodzić z samolotu AWACS, o którym wspomniała Barrows. Naprowadzał inne raptory na spotkanie z Barrows i jej skrzydłowym. Po chwili Ilse zauważyła w niedalekiej przestrzeni inne raptory. Dwa nadleciały z prawej strony, dwa z lewej. Zbliżyły się i ustawiły w formacji strzały, której grotem była maszyna Barrows i Ilse. „Ciekawe, czy wszyscy piloci i pasażerowie są kobietami”. – Teraz będzie trochę superszybkich akrobacji – odezwała się Barrows z wyraźną lubością w głosie. – Jeśli zakręci się pani w głowie, proszę tylko pomyśleć, jak się poczują satelity Osi. Tak, na pewno nas teraz obserwują. Serce Ilse zaczęło łomotać ze strachu. Już teraz była to dla niej niezwykła podniebna eskapada, jakiej nigdy dotąd nie zaznała. F-22 zaczął nagle gwałtownie nurkować. Ilse wydawało się, że płynie bezwładnie, uwiązana na uprzęży, nieważka, z żołądkiem w gardle. Formacja sześciu F-22 wpadła z powrotem w chmury i ukazała się pod nimi. Wtedy jednak Ilse ujrzała w dole światła miast i ulic. Były już w znacznej odległości od Atlantyku, poza oficjalną strefą obrony wybrzeża, gdzie przepisy o zaciemnieniu nie obowiązywały aż tak rygorystycznie. Formacja zaczęła się rozpadać, samoloty poruszały się zygzakiem, mijając się z góry i z dołu w wielkiej i szybkiej grze w trzy karty. Raptory podchodziły tak blisko skrzydeł, ogona i pokrywy maszyny unoszącej Ilse, że ogarniało ją chwilami przerażenie. Czasami Barrows i inni piloci lecieli do góry nogami i wtedy Ilse zawisała na uprzęży. Jej F-22 rzucał się gwałtownie, uderzając w zawirowania z odrzutów innych samolotów, stąd światła na ziemi były dla Ilse jedynym stałym punktem odniesienia i z trudem umożliwiały jej zachowanie jakiej takiej orientacji. Na rozkaz wydany z AWACS wszystkie sześć maszyn poszło świecą do góry. Tym razem przeciążenie wcisnęło Ilse w fotel, wgniatając ją coraz mocniej i mocniej, aż zaczęła mdleć i tracić wzrok, mimo że komory ciśnieniowego kombinezonu ściskały dolne partie jej ciała. F-22 stanęły na ogonach i ruszyły pionowo na dopalaczach, przebiły się przez chmury i wyskoczyły ponad nimi, nie przerywając wznoszenia. Przyśpieszenie nie było już tym razem tak brutalne, toteż Ilse odzyskała wzrok. Gwiazdy znajdowały się coraz bliżej, ujrzała, jak meteor przelatuje przez miecz Oriona. Oddychała ciężko przez maskę tlenową. Czuła bolesny ucisk w uszach, próbowała je udrożnić, ale gardło miała wysuszone tlenem. Słyszała, jak Barrows oddycha, jednak o wiele spokojniej. W końcu Ilse udało się zebrać ślinę i ją przełknąć. Samoloty zbliżyły się, tworząc bardziej zwartą formację w kształcie okręgu. Nieustannie pięły się w górę, nadal w pionowym położeniu, niemal dotykając się skrzydłami. Po chwili zaczęły wolno skręcać w prawo, nadal w szyku, jakby leciały po ślimacznicy ku niebu lub bawiły się w kółko graniaste. Poruszały się po tej spirali coraz szybciej. Ilse wprost trudno było uwierzyć, że taki manewr jest w ogóle możliwy, nie mówiąc już o tym, czy znalazłby się ktokolwiek przy zdrowych zmysłach, kto by usiłował tego dokonać. – Dobrze się pani bawi? – odezwała się wreszcie Barrows. Samoloty nadal wspinały się pionowo w górę. – Nie za bardzo – odparła nerwowo. Osiągnęli już tak wysoki pułap, że Ilse ujrzała kolejny meteor pod maszyną. Wiedziała też, że niektóre z nich spalają się na wysokości od piętnastu do osiemnastu kilometrów. W końcu myśliwce wyrównały, a po chwili rzuciły się ku ziemi w niemal pionowym locie nurkującym. Nagle F-22, w którym leciała Ilse, jakby zadrżał, a po chwili jego lot stał się płynny i cichszy. – Właśnie przekroczyłyśmy barierę dźwięku – powiedziała Barrows. – Dlaczego nie usłyszałam huku fali dźwiękowej? – Bo nigdy go nie słychać. Tylko ludzie na ziemi odczuwają tę falę, gdy przechodzi nad nimi. – Aha. – To było zrobione na pokaz dla przeciwnika – stwierdziła Barrows. – A teraz zbliża się moja ulubiona część widowiska, gdy już skupiliśmy na sobie ich pełną uwagę. Nazywamy ten manewr przerzutką ptaszka. – Samoloty wyszły z nurkowania i wyrównały, tracąc nieco szybkość. Raptor, którym leciała Ilse, ponownie zadrżał. Zorientowała się, że znowu poruszają się z poddźwiękową szybkością. Pięć samolotów ustawiło się w szeregu, niemal stykając się czubkami skrzydeł. Ilse znajdowała się w drugim raptorze od lewej. Teraz inny samolot przejął rolę lidera, zajął pozycję przed środkowym raptorem z szeregu i powoli zaczął się oddalać. W pewnym momencie wszystkie sześć F-22 włączyło dopalacze i jednocześnie przekroczyło barierę dźwięku w locie poziomym. Barrows roześmiała się. Ilse zrozumiała, że obserwujące ich satelity za pomocą radarów, kamer lub czujników podczerwieni, ujrzą wielką, pięciopalczastą dłoń z wystającym palcem środkowym w geście, którego znaczenia trudno nie zrozumieć. Mężczyzna z AWACS-u – Ilse zdawała sobie bowiem sprawę, że to on wywołał cały ten balet – powiedział coś, czego nie zrozumiała. Niespodziewanie samoloty przeszły w lot nurkowy i wbiły się w chmury. Ponownie zanurzona we mgle, Ilse nie była w stanie dostrzec ostrzegawczych świateł sąsiednich maszyn, widziała tylko płomienie wylotowe z dopalaczy ich silników. Pod chmurami wyłączyli dopalacze. – Oto ostatni akt sztuki – powiedziała Barrows. Ilse odetchnęła z ulgą. Była spocona pod hełmem i pod kombinezonem. Już nie chodziło tylko o strach. Lot był tak szarpany, manewry i przeciążenia tak gwałtowne, że już samo tkwienie w fotelu, oddychanie i zachowanie jakiej takiej jasności widzenia kosztowało ją ogromny wysiłek. Raptory F-22 znowu wzbiły się w chmury, nabierając wysokości. Wtem Ilse usłyszała jakieś trzaski i odczuła nieznaczne wstrząsy. Przestraszyła się, ujrzawszy dookoła płomienie, pomyślała, że samolot zderzył się z innym, że zaraz eksploduje i wszyscy zginą. – To flary termiczne – uspokoiła ją Barrows. – Maskowanie podczerwone. Myśliwiec wykonał kilka ostrych zwrotów, mijając swoje własne flary. Zabrzmiały kolejne trzaski. W świetle flar Ilse zobaczyła tysiące metalowych serpentynek unoszących się dookoła. – Sieczka na radary. Wszystkie raptory jeszcze raz wykonały ciasny skręt. Przeleciały pod flarami i chmurami tej osobliwej sieczki, zaczynając kolejną, ogłupiającą grę w trzy karty, mijając się wzajemnie z dołu i z góry w odległości ledwie kilkudziesięciu centymetrów. Manewry były tak gwałtowne, że ramiona Ilse latały po całym kokpicie. Niemal uderzyła w jedną z rączek awaryjnego katapultowania. – Jeszcze tylko chwilę – odezwała się Barrows – a niegodziwcy nie będą mieli pojęcia, w którym pani leci samolocie. – A co potem? – wycharczała z wysiłkiem Ilse, gdyż kombinezon ciśnieniowy uciskał jej brzuch i utrudniał mówienie. – Rozdzielamy się. – Chrząknięcie Barrows. – Każdy raptor uzupełnia paliwo w locie. – Chrząknięcie – Potem każdy leci w inne miejsce. – Znów chrząknięcie. – Gdzieś na terenie USA. – A my dokąd lecimy? – Na Alaskę. Wyspy Aleuty. Manewry pod osłoną folii antyradarowej stały się jeszcze bardziej gwałtowne. To już był kompletny chaos. Jeden z F-22 leciał prosto na Ilse. Tak się przeraziła, że aż zamknęła oczy. 9 Tego samego wieczoru, New London, Connecticut Pociąg Jeffreya o czasie przybył do New London i udało mu się złapać miejscówkę, to było najlepsze, co mógł powiedzieć o świeżo odbytej podróży. Tymczasem jego nastrój, jego morale w odniesieniu do życia w ogóle bardzo podupadło. Po prostu było tego wszystkiego za dużo w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin: nalot na Nowy Jork, kłótnia z Ilse, jej misja nie wiadomo jaka i dokąd, nieoczekiwane spotkanie z ojcem, kolejna kłótnia i rozstanie, totalna destrukcja i zagłada na Diego Garcia. Osobiście najgłębiej dotknęła go wieść o chorobie matki. Przyjmował bowiem jako pewnik, że będzie żyła wiecznie. Zawsze w końcu zakładał, że pewnego dnia pogodzi się z rodziną; może gdyby się ożenił, miał dzieci i dał rodzicom wnuków... Teraz pozostało czasu tak mało, bardzo mało, aby chociaż zdążyć pożegnać się z matką. Wszystko to absorbowało jego myśli przez całą drogę z Waszyngtonu do New London, gdy tymczasem za oknem zachodziło słońce, a ludzie wsiadali i wysiadali na różnych stacjach. Jedyną rzeczą, na jaką zdecydował się w czasie tej podróży, to wzięcie urlopu okolicznościowego, choćby tylko na jeden dzień, aby koniecznie odwiedzić matkę w Nowym Jorku. Jeśli nawet odbędzie się to kosztem opuszczenia kolejnego dnia szkolenia, trudno – w końcu dotarło doń, że rodzina jest jednak ważniejsza. Gdy pociąg zatrzymał się w New London, Jeffrey wysiadł w ciemnościach i udał się w kierunku mola, by zaczekać na holownik płynący do bazy okrętów podwodnych. Ktoś na peronie za jego plecami wywołał jakieś nazwisko. Jeffrey czuł się do tego stopnia rozbity wewnętrznie, że dopiero po kilku głośnych nawoływaniach zorientował się, że było to fałszywe nazwisko wypisane w jego dokumentach podróży. Odwrócił się, a wtedy podszedł do niego młody żołnierz. – Miałem się stawić po pana. Mam tu samochód. – Dzięki. Ale holownik będzie o wiele szybszy, synu. Spójrz tylko, jaki jest ruch na moście. „Po raz pierwszy w całym moim życiu powiedziałem do innego wojskowego: synu”. Nagle poczuł się bardzo staro. – Nie, sir. Mam rozkaz zabrać pana samochodem. Jeffrey wzruszył ramionami i podał żołnierzowi swój bagaż. Obeszli budynek stacji z czerwonej cegły i udali się na parking. Zgodnie z zasadami kurtuazji, jakie panowały w marynarce, młodzieniec otworzył i przytrzymał prawe tylne drzwi. Jeffrey wsiadł do nieoznakowanego kompaktowego auta. Ruszyli. Po trzech minutach odezwał się do chłopaka. – Minąłeś skręt na most. – Mam pana zawieźć do doków. – Do doków? – Tak jest. Pojechali lokalną drogą w górę rzeki. Kierowca dowiózł Jeffreya na miejsce. Za silnie chronionym, zakamuflowanym punktem kontrolnym Jeffrey przeszedł przez pancerne drzwi i zszedł dalej pod ziemię, do wzmocnionych doków, pośpiesznie wykutych w urwistej skale po wybuchu wojny. Dopiero tam okazał swoją właściwą legitymację. – Proszę za mną – powiedział starszy podoficer, biorąc bagaże Jeffreya. Po rampie zeszli do położonej niżej zatłoczonej strefy biurowo-administracyjnej. Podoficer wprowadził Jeffreya do jednej z przegrodzonych części. – Sir, przybył komandor Fuller. – W miejscach publicznych komandorów poruczników nazywano komandorami. Mężczyzna za biurkiem podniósł wzrok. Był to dawny szef Jeffreya, komandor Wilson, pełny komandor, dowódca USS Challenger. – Siadajcie, komandorze – rzekł oschłym głosem Wilson. Jeffrey posłuchał. Pomyślał, że Wilson wygląda na bardzo zmęczonego. Lecz jego cera barwy czekolady nie była tak zszarzała jak wtedy w sylwestra. Jeffrey widział go wówczas po raz ostatni, gdy Wilson ledwo wracał do siebie po ciężkim wstrząsie mózgu. Ale u byłego dowódcy zaszły jeszcze inne zmiany. Nosił teraz okulary, to coś nowego. I nie golił się od tygodnia, co było wręcz niepokojące, bowiem kapitana Wilsona zawsze cechował nieskazitelny wygląd. Nawet gdy siedział tak jak teraz, trzymał się zawsze prosto. Pomimo zarostu z twarzy tego mężczyzny bił autorytet i wyczuwało się poczucie władzy silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Broda już mu posiwiała, chociaż Wilson miał zaledwie czterdzieści lat. Zdjął okulary. – Wciąż mam te silne bóle głowy. A okulary trochę pomagają. Lekarze powiedzieli, że powinienem cały czas nosić dwuogniskowe szkła, ale może to objaw próżności? Wilson nawet się nie przywitał. Było dlań bowiem typowe, że z miejsca przechodził do rzeczy lub też zagajał rozmowę jakimś błahym tematem. Gdy spostrzegł, że Jeffrey przypatruje się jego zarostowi, rzucił jakby tytułem wyjaśnienia: – Dwa tygodnie temu poszedłem do szpitala na tomografię mózgu. Medycy powiedzieli mi, że bóle głowy powinny już ustąpić i chcieli mi zrobić dalsze badania. Nic złego się ze mną niby nie dzieje, ale gdy tam byłem, złapałem jakąś skórną infekcję. Mato swoją mądrą nazwę, jatrogenia? – Wymówił ją powoli, z sarkazmem. – Oznacza coś nowego, co ni stąd, ni zowąd łapiesz w szpitalu, podczas gdy powinieneś się tam wyleczyć. Pewnie jakaś grzybica, przywleczona z frontu w Afryce Środkowej... Dali mi na to maść i powiedzieli, że mnie wyleczyli, ale na wszelki wypadek mam się nie golić. – Chciał się pan ze mną widzieć, panie komandorze? – Tak. Chciałem, żebyś się tego dowiedział najpierw ode mnie. Otóż odchodzę z Challengera, a ty dostajesz z powrotem przeniesienie na ten okręt. Jeffrey był zarazem zachwycony i skonsternowany. A więc znowu znajdzie się na froncie! Na tę myśl poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny. Jednak Wilson, którego zwykle trudno było zadowolić, był kiedyś nauczycielem i mentorem Jeffreya w czasie walki, gdy Jeffrey pełnił funkcję pierwszego oficera. – Będzie mi brakowało służby pod pańskim dowództwem... Dokąd pan przechodzi? – Dali mi dwunastą eskadrę. – Była to eskadra, do której należał Challenger. – Gratuluję. – Był to wielki awans. Nawet zbyt wielki. – Z całym szacunkiem, panie komandorze, jest to stanowisko dla komodora z czterema paskami. – Dostałem promocję dziś po południu. Byłem jednak za bardzo zajęty, by zmienić insygnia. – Wskazał naramienniki z komandorskimi dystynkcjami. – Jeszcze raz gratuluję... A mogę spytać, kto pana zastąpi? – Chodziło mu o nowego dowódcę Challengera. Jeffrey pomyślał o kilku dobrych oficerach, którzy byliby odpowiedni na to stanowisko. – Nic nie kapujesz, co? – Słucham? – Nadal dla mnie pracujesz. – Jak to? – Ty wchodzisz na moje miejsce. Jeffrey zdumiał się, ale i uradował, a potem ogarnęły go wątpliwości. – Ale ja jestem tylko komandorem porucznikiem. – Dostałeś awans ze skutkiem na dzień przed Bożym Narodzeniem. Potraktuj to jako promocję w uznaniu twoich zasług na polu walki. – Nie wiem, co powiedzieć. – Więc nie mów. To dla ciebie. – Podał Jeffrey owi małe wyłożone aksamitem pudełko. Jeffrey otworzył. W środku znajdował się Krzyż Marynarki Wojennej, najwyższe odznaczenie przyznawane w tego rodzaju siłach zbrojnych, niższe jedynie od Medalu Honoru, który przyznawał sam Kongres. Do odznaczenia dołączono złotą gwiazdę. Jeffrey wiedział, że to było zamiast drugiego wyróżnienia – otrzymał więc w sumie dwa krzyże. – Naprawdę zupełnie nie wiem, co powiedzieć. – Zapracowałeś na nie. Jeden za każdą misję w grudniu. Rano zrobimy oficjalne przekazanie okrętu i ceremonię dekoracji. Teraz mamy do omówienia ważniejsze rzeczy. – Kapitanie? – O, nie. Teraz ty jesteś kapitanem, a ja jestem komodorem. Jeffrey skinął głową. – Racja. – Musiał teraz wchłonąć wiele rzeczy, zwłaszcza zaś w kontekście tego wszystkiego, co się działo. Mały chłopiec tkwiący w podświadomości Jeffreya chciał skakać i śmiać się z radości. Jako awansujący oficer nigdy nie był zadufany w sobie, nadęty i nieprzystępny. Jego awans, podobnie jak w wypadku Wilsona, przyszedł wcześnie. Był to największy z możliwych dowód uznania ze strony przełożonych. – Wiesz, że Voortrekker uderzył w Diego Garcia? – Tak, panie komodorze. – Uśmiech ulotnił się z twarzy Jeffreya; przypomniał sobie teraz, co mu ojciec powiedział w Pentagonie o trzęsieniu ziemi wśród personelu, co miało jakoby wpłynąć na poprawę wyników pracy. Jeffrey podejrzewał, że właśnie teraz nastąpił kolejny wstrząs, w którego epicentrum znalazł się razem z Wilsonem. – Spójrz no na tę mapę. – Wilson nałożył okulary i gestem nakazał Jeffreyowi, by stanął obok po jego stronie biurka. Mapa na laptopie Wilsona ukazywała wielki akwen Oceanu Indyjskiego. Z lewej strony granicę stanowiła Afryka, od góry Bliski Wschód i południowa Azja, po prawej stronie Australia z Nową Zelandią, zaś u dołu Antarktyda. Na środku oceanu widniała mała plamka, Diego Garcia. „To, co z niej pozostało”. Mapa pokazywała również topograficzne ukształtowanie dna morskiego. Wilson spojrzał twardo w oczy Jeffreya. – Od czasu ataku nasze służby poszukiwawcze nie znalazły choćby śladu Voortrekkera, a uwierz mi, że bardzo się starają. – Chowa się między grzbietami przy dnie. Ja bym tak zrobił. – Zgoda. Na szczęście dla Burów grzbiet na środku oceanu ma kształt litery „Y”. Widzisz? To z powodu układu płyt tektonicznych. Jeffrey skinął głową. – Jedno z odgałęzień litery „Y” prowadzi z powrotem do Durbanu – powiedział Wilson. – To macierzysta baza Voortrekkera. Drugie odgałęzienie wiedzie do Morza Arabskiego, Zatoki Perskiej oraz pól naftowych i pokładów gazu ziemnego. Trzecia odnoga idzie dołem, mijając Australię i Nową Zelandię, i dalej na Pacyfik. Twoje zadanie, kapitanie Fuller, to natychmiast wyruszyć w drogę i z maksymalną szybkością udać się na pozycję na wschód od Nowej Zelandii, aby pilnować najsłabiej chronionego obszaru: przesmyku między Australią Nową Zelandią i Antarktydą. Zgodnie z wiedzą najlepiej poinformowanych, Voortrekker kieruje się na Pacyfik. – Więc uderzenie na Diego Garcia to byłby dopiero wstęp, prawda? – odezwał się Jeffrey. – Znikła główna przeszkoda na szlaku Voortrekkera. My chwiejemy się na nogach po tym ciosie, próbujemy ocalić tych, którzy przeżyli, a tamci płyną sobie na wschód. – Tak – zgodził się Wilson. – Właśnie tak. Więc trzeba popłynąć i odciąć Voortrekkerowi drogę. – Tyle że Challenger wymaga jeszcze kilkutygodniowych napraw w doku. – Czterdzieści osiem godzin. Tyle czasu ci daję na przygotowanie okrętu. Czego nie zdążycie zrobić, trzeba zostawić na później. Ter Horst będzie płynął powoli, aby się lepiej maskować, ty zaś możesz pokonać całą drogę w większości po przyjaznych nam wodach. – Panie komodorze, nie wiem, co powiedzieć. Nie jestem pewien, czy okręt będzie zdolny do rejsu za czterdzieści osiem godzin. – Voortrekkerowi jakoś to się udało. W czasie drugiej wojny światowej to samo zrobił Yorktown przed bitwą o Midway... Rozmawiałem już z wykonawcami remontu, przewodniczącymi związków zawodowych i trzonem załogi Challengera. Wszyscy pracują non stop. Jeffrey mógł sobie wyobrazić tę szaleńczą pracę. Chciał też i on wykonać swoją część. Wiedział, że ludzie wypruwają sobie flaki, żeby mu przygotować jego okręt. Bezwiednie westchnął z całej piersi. – O co chodzi? – spytał Wilson. – Właśnie się dowiedziałem, że moja matka ma raka piersi. Być może są przerzuty. Miałem zamiar poprosić o okolicznościowy urlop. – Wykluczone. Wszystkie urlopy zostały wstrzymane. Masz teraz pełne ręce roboty, musisz przygotować Challengera do walki. I to w jak najwyższym stopniu. – Rozumiem, panie komodorze... A czy panna Ilse Reebeck jest do dyspozycji, ze względu na tę zmianę planów? Jej dowiedzione umiejętności oceanograficzne byłyby dla nas niezwykle cenne. – Niestety, nie ma jej. Została wysłana do grupy naukowej, której zadaniem jest zapewnienie niewykrywalności naszym okrętom podwodnym z rakietami balistycznymi. Okręty klasy Ohio uzbrojone w Tridenty starzeją się... Nie w tym rzecz, żebyśmy zrzucili bomby wodorowe w sercu Europy i Afryki, zabijając miliony niewinnych cywilów i zakładników tylko dlatego, że Oś przyłapała nas, gdy mieliśmy opuszczone portki i użyła taktycznych pocisków nuklearnych na morzu. Ale jeśli Oś zagrozi naszym okrętom z Tridentami i stracimy nasze strategiczne odstraszacze przeciwko Chinom i Rosji, to na dokładkę... – Rozumiem, komodorze. Oczywiście. – Jeffrey pomyślał sobie, że Niemcy i Burowie byli o wiele sprytniejsi i bardziej wyrachowani. Wykorzystali tę szeroką, a zlekceważoną przez aliantów lukę w uzbrojeniu pomiędzy bronią konwencjonalną NATO i niszczycielskimi bombami wodorowymi. Oś tymczasem użyła małych bomb atomowych, by wbić klin w tę lukę, osłabić siły morskie aliantów i przerwać żywotne linie zaopatrzeniowe, teraz zaś Oś panowała już nad niemal dwoma kontynentami. Na szczęście francuskim komandosom udało się ewakuować lub zniszczyć ich własne zapasy bomb wodorowych, zanim Francja poddała się Niemcom. Wśród zakładników, o których wspomniał Wilson, były tysiące turystów amerykańskich, podróżujących całymi rodzinami, biznesmeni, młodzież na wakacjach – wszyscy zaskoczeni na ziemiach będących pod władaniem Osi, gdy zeszłego lata wybuchła wojna. Teraz byli internowani w obozach ulokowanych w pobliżu zakładów przemysłowych wroga. Wszedł goniec i wręczył Wilsonowi kartkę. Ten przeczytał, zacisnął zęby i spojrzał na Jeffreya. – Przykro mi. – O co chodzi? – Jeffrey poczuł, że serce mu pęka. Pomyślał, że być może jego matka zmarła na stole operacyjnym. – Panna Reebeck zginęła. – Zginęła? – Słowo to wyleciało z jego ust, jakby je wypowiedział ktoś inny. – Wypadek samolotu, którym leciała. Katapultowały się, ale jej fotel miał awarię. Spadochron się nie otworzył. – Czy to pewne? – Szybko odnaleziono jej ciało... Przykro mi. Wiem, że byliście blisko. – Ja... – Jeffrey urwał. Przypomniał sobie, że jest teraz dowódcą okrętu. Należało zachować wizerunek kapitana. Zwalczył ból i przemożne poczucie goryczy, że jego wielki zawodowy awans i związane z nim obowiązki uniemożliwiały mu okazywanie wszelkich emocjonalnych reakcji. Wilson obserwował swego podwładnego, a spostrzegłszy jego wewnętrzną walkę, westchnął głęboko. – Wszyscy tracimy na wojnie naszych bliskich. W zasadzce w zachodniej Afryce na początku wojny straciłem kuzyna i siostrzeńca. Jeffrey zawahał się. – Nie wiedziałem o tym. – Nie lubię o tym mówić. Jeffrey siedział, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć ani co powiedzieć. – Musisz już iść na swój okręt – powiedział łagodnie Wilson – i zająć się przygotowaniami. – Tak, panie komodorze. Oczywiście. Jeffrey wstał, nadal trochę otumaniony. „Mój własny okręt, mój własny okręt, i czy musiało się to odbyć właśnie tak?” – Jest coś jeszcze – rzekł nagle Wilson. – Tak, słucham? – Płynę z wami na Pacyfik. – Na Challengerze? – Zgadłeś. Zostawiam dwunastą eskadrę, wszystkie sprawy przekazuję zastępcy, żeby móc poprowadzić podwodną grupę bojową. Mając do pokrycia tak ogromny obszar, nie możemy sobie pozwolić na to, by stawić czoło Voortrekkerowi w pojedynkę. To ubodło Jeffreya, rozzłościło go. – Panie komodorze, czy to aluzja do faktu, że ostatnim razem nie udało mi się zatopić ter Horsta? Wilson zrobił surową minę. – Wiem, że jesteś zdenerwowany z powodu matki i panny Reebeck. Ale teraz nie czas ani miejsce na urażoną dumę. A odpowiadając na twoje pytanie – nie, to nie jest żadna aluzja, do cholery! Przecież właśnie dostałeś dwa Krzyże Marynarki Wojennej, awans i okręt! – Ano tak... Jakie jeszcze okręty są w tej grupie? – Kilka dieslowskich jednostek z Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej. Jeszcze nawet nie wiem ile. Może cztery. – Żadnych okrętów klasy Collins! – Obawiam się, że nie. – Przecież to śmiertelne pułapki! Są głośne, nie mogą długo pozostać w zanurzeniu, ich głębokość krytyczna to jedna dziesiąta naszej i są powolne! – To nie jest moja decyzja, kapitanie. Jeśli Voortrekker dotrze do Pacyfiku i wydostanie się swobodnie na te dziesiątki milionów mil kwadratowych bardzo głębokiej wody... – Cóż to, nie możemy współpracować z naszymi własnymi okrętami uderzeniowymi? – Te, które nie zostały zatopione lub uszkodzone, są w wielkim rozproszeniu. Zajmują się eskortą naszych pozostałych lotniskowców i boomerów, ochroną konwojów na południowym i północnym Atlantyku, przeprowadzaniem specjalnych operacji lub szpiegowaniem Osi, Rosji albo Chin, nie wspominając o pilnowaniu kilku niepewnych państewek Trzeciego Świata, które mogą coś kombinować. Przerzucenie okrętów i remonty zajmują dużo czasu. Wiesz, jak to jest. Dostaniemy wsparcie, ale nie od razu. – Już rozumiem, panie komodorze. – Challenger to zdecydowanie najlepsze narzędzie do zniszczenia Voortrekkera. Ty poprowadzisz ten okręt w walce lepiej niż ktokolwiek inny, łącznie ze mną. Miałeś już przedtem do czynienia z Voortrekkerem i wypełniłeś powierzone ci zadanie. – Zrozumiałem. – Masz teraz szansę na rewanż z ter Horstem. Zrób to choćby przez wzgląd na pamięć Ilse Reebeck. Jeffrey był zbyt zmęczony i zdruzgotany, żeby odczuwać w tym momencie jakiekolwiek emocje. Wiedział, że prawdziwa rozpacz zmoże go później. Wilson potarł skronie. Jeffrey pomyślał, że naszedł go pewnie kolejny ból głowy i popatrzył nań współczująco. Tamten rzucił mu ostre spojrzenie. – Idź już na okręt. Musimy jak najszybciej dostać się na drugą półkulę planety. Jeffrey odwrócił się do wyjścia. Pocieszał go nieco fakt, że Wilson był tak samo twardy jak zawsze, jakby mu przypominał, i to niezbyt subtelnie, że życie musi toczyć się dalej. – Aha – zawołał za nim Wilson. – Jeszcze jedno. – Tak, panie komodorze? – Jeśli chcesz zostać admirałem, to postaraj się wydukać przy okazji coś bardziej oryginalnego niż te twoje „nie wiem, co powiedzieć”, gdy ktoś wręcza ci medal, daje awans albo przekazuje okręt. 10 Trzydzieści sześć godzin później Jeffrey obudził się wcześnie, po zaledwie czterech godzinach snu. Koja w części sypialnej podziemnych doków była niewygodna. Jednak spanie na Challengerze było niemożliwe ze względu na panujący we wnętrzu hałas i pracujących w szaleńczym tempie techników. Postawił stopy na podłodze, przeciągnął się, by rozprostować plecy, i wtedy wszystkie obrazy natarły na niego ze zdwojoną siłą. Te uściski dłoni, uśmiechy, flesze – cały przebieg tej uroczystej ceremonii związanej z przekazaniem dowództwa i dekoracją medalami miały wszakże niewielkie znaczenie w porównaniu z poczuciem straty, jakiego doznał z nową siłą. Ilse Reebeck nie żyła. Wszystkie ich wspólne doświadczenia nabyte w czasie walk, namiętne chwile podczas ostatnich wspólnych nocy jakby już nie istniały, tak zupełnie się zatarły. Gdzież dowódca okrętu amerykańskiej marynarki wojennej mógł znaleźć czas i ustronne miejsce, by rozpamiętywać drogie wspomnienia i wylać swoje żale? Jego kabina na Challengerze służyła ekipie remontowej jako pomieszczenie techniczne. Spał więc na koi w wielkiej wspólnej sali, pełnej podobnych pryczy, słysząc chrapanie innych. Ubrał się w ciemności najciszej jak potrafił, tak by nie obudzić ludzi śpiących w pobliżu. Wtedy uświadomił sobie tę drugą sprawę i jeszcze bardziej pogrążył się w smutku. Matka dobrze przeszła operację. Ale na wykonanej w szpitalu tomografii całego ciała widać było liczne ogniska choroby, zmiany na trzustce i wątrobie. Lekarze wprawdzie orzekli, że ogniska te mogą być po prostu ubocznym efektem tworzenia samego obrazu. Wcale nie muszą okazać się guzami, więc nie należy się martwić. Trzeba przeprowadzić więcej testów. Jeffrey próbował wyobrazić sobie, co może się stać z jego matką: widmo, leżące w szpitalnym łóżku, rurki wkłute w żyły obu ramion, szara skóra, wychudzone ciało, zupełnie pozbawione życiowych sił. Ogarnął go jeszcze większy żal i szarpiący niepokój. Zmusił się, by o tym nie myśleć. Pokręcił parę razy głową, żeby oczyścić umysł i przygotować się na swój pierwszy pełny dzień w roli dowódcy atomowego okrętu podwodnego. Spojrzał na zegarek. Pozostało mu czasu jedynie na to, by skorzystać z toalety i zjeść na chybcika śniadanie. Prysznic będzie musiał poczekać. Uprzednio wyznaczył na tę wczesną porę spotkanie z nawigatorem i oficerem od sonarów. Westchnął. Czekał go ogrom pracy. Zatopienie się w robocie zmniejszało przynajmniej jego ból. Dobrze wiedział, że następnym razem położy się spać dopiero wtedy, gdy Challenger wyruszy już w rejs. * * * Jeffrey siedział twardo w małym przedziale, który służył mu jako tymczasowy gabinet. Pił już trzecią kawę tego ranka. Pierwszy zjawił się nawigator z laptopem pod pachą. Porucznik Richard Sessions zaczął służbę jako oficer sonarowy na Challengerze pod dowództwem Wilsona, zanim jeszcze Jeffrey dołączył do załogi jako pierwszy oficer. Gdy Wilson został ranny, a ranni byli także inni ludzie z załogi, Jeffrey mianował Sessionsa nawigatorem. Później ten awans na szefa oddziału został sformalizowany. Sessions miał lat około dwudziestu pięciu, był marynarzem rzetelnym i zdolnym. Pochodził z małego miasteczka w Nebrasce. Miał lekką nadwagę i był typem mężczyzny, którego odzienie i włosy zawsze wydawały się trochę niechlujne, bez względu na to, co robił. To mogło nie być mile widziane w wojsku, ale Jeffrey i tak lubił go i szanował. Sessions nigdy nie traktował swojej pracy aby zbyć, poza tym w czasie bitwy potrafił zachować zimną krew. Na wczorajszej ceremonii dekoracji, kiedy Jeffrey otrzymał swój podwójny krzyż, Sessions też dostał Brązową Gwiazdę. Teraz położył laptopa na biurku Jeffreya, podłączył go do sieci i włączył. Po chwili do przedziału przydreptała oficer sonarowy, porucznik Kathy Milgrom z Królewskiej Marynarki Wojennej. Została przeniesiona z załogi brytyjskiego okrętu atomowego o ceramicznym pancerzu HMS Dreadnought po misji Challengera w południowej Afryce. Przed wojną marynarka brytyjska zaczęła eksperymentować z przydzielaniem kobiet do załóg podwodnych okrętów uderzeniowych. Kathy przeszła na Challengera jako oficer łączności z doskonałymi rekomendacjami. Dla niektórych, ale nie wszystkich dowódców jej obecność była kontrowersyjna. Świetnie zaaklimatyzowała się na okręcie, a Jeffrey stwierdził, że jest doskonała w swoim fachu. Kathy urodziła się w Liverpoolu i miała ów bardzo charakterystyczny dla tego miasta akcent. Jej rodzina od wielu pokoleń przeznaczała mężczyzn – a ostatnio i kobiety – do Królewskiej Marynarki. Nosiła specjalne okulary w cieniutkiej oprawce, aby mieściły się pod awaryjną maską tlenową. Gdy tylko przeszła na Challengera, jeszcze przed misją do Niemiec, była trochę przy kości. Po dwóch miesiącach jednak „oponki” znikły. Okazała się absolutną profesjonalistką. Kathy i Sessions usiedli. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Po raz pierwszy mieli omawiać poważne sprawy od czasu, gdy Jeffrey objął dowództwo. Bezsporną kwestią było to, że oto Jeffrey obejmował stanowisko kapitana w kryzysowym momencie, inną – zupełnie dla nich nową – że musieli mu podlegać jako oficjalnemu dowódcy. Jeffrey nie spodziewał się tego, że będzie musiał zmienić panujące relacje i sposób myślenia. Natychmiast zdecydował, by kontynuować wszystko tak, jak było dotąd. Z innymi oficerami był w koleżeńskich i poufałych stosunkach. Jeśli się to sprawdzało w ogniu walki, to i teraz powinno zadziałać. Jeffrey starał się utrzymywać dyscyplinę poprzez dobry przykład, widoczne poświęcenie się pracy i budzące żywy oddźwięk umiłowanie marynarskich tradycji. Wiedział też, że jego dokonania na polu bitwy mówią same za siebie. – Przykro mi z powodu panny Reebeck – odezwał się Sessions. Jeffrey skinął głową. – Dziękuję. Kathy także skłoniła się lekko i otarła łzę. Wtedy Jeffrey zrozumiał: Ilse i Kathy mieszkały razem i przyjaźniły się na okręcie. Kathy z pewnością dotkliwie odczuwa teraz jej brak. Nagle wszystko wróciło do Jeffreya z ogromną siłą, a przenikające go poczucie straty sprawiło, że i jemu zwilgotniały oczy. Mruknął coś do siebie i sięgnął po chusteczkę. Kathy wyjęła papierową serwetkę. I z oczu całej trójki popłynęły łzy, bo Sessions także nie umiał się powstrzymać. „Moja załoga też stanowi rodzinę. Popłaczmy więc razem”. Jakoż po chwili wszyscy troje odczuli pewną ulgę, poczuli się także bliżej ze sobą związani. – No dobra – powiedział w końcu Jeffrey. Sessions i Kathy przysunęli krzesła bliżej biurka. Jeffrey wyświetlił na ekranie laptopa mapę świata. – Mamy problem. Musimy szybko przedostać się ze wschodniego wybrzeża Ameryki aż na południowy Pacyfik. Musimy także zachować absolutną tajemnicę, aby Oś była przekonana, że Challenger przez cały ten czas stoi w suchym doku. Widzę tylko dwie możliwe trasy i żadna z nich mi się nie podoba. – Można płynąć na południe albo na północ, panie komandorze – powiedział Sessions. – To jest główna kwestia, prawda? – Północ oznacza przedostanie się pod grubą czapą lodową w samym środku zimy. Bardzo niewiele jest obszarów o cienkiej warstwie lodu, więc będziemy bez łączności i zapewne bez możliwości wynurzenia się. Czają się tam rosyjskie łodzie uderzeniowe, pilnujące własnych boomerów. Wszystko się może zdarzyć, łącznie z incydentem, który wywoła trzecią wojnę światową. Kathy Milgrom wskazała punkt na mapie, gdzie Alaska i Syberia niemal się stykały. – Gdybyśmy poszli na północ, musielibyśmy wypłynąć gdzieś tutaj, kapitanie. Cieśnina Beringa. Mało miejsca, tuż pod nosem rosyjskiej sieci hydrofonów. Szanse, że nie zostaniemy wykryci, są, że tak powiem, żadne, a wtedy Rosjanie mogą zaalarmować Burów. – Myślisz, że zrobiliby to? – spytał Sessions. – Nie wykluczyłbym tego – odparł Jeffrey. – Od sprzedaży broni do przekazywania informacji wywiadowczych jest tylko mały krok. – Zgadzam się z panem, kapitanie – stwierdził Sessions. – Trasa południowa nie jest wiele lepsza – podjął Jeffrey. – W tym kierunku wąskim gardłem, które mnie niepokoi, jest Cieśnina Drake’a. – Była to przestrzeń pomiędzy południowym krańcem Argentyny, Tierra del Fuego, a północnym cyplem wystającego półwyspu na Antarktydzie. – Połowa neutralnych krajów Ameryki Południowej jest na krawędzi wojny, a wieść niesie, że Argentyna popiera państwa Osi. – Zgadza się, kapitanie – powiedziała Kathy. – Z tego, co wiemy, ich marynarka być może już teraz współpracuje z Niemcami lub Burami. – A jaką drogę radzi nam wybrać komodor Wilson? – spytał Sessions. – Jeszcze nie zdecydował, więc musimy naszkicować plany nawigacyjne związane z uniknięciem wykrycia przez wrogie sonary dla obu tras. – Do przepłynięcia są tysiące mil, kapitanie, bez względu na to, którą drogę wybierzemy – powiedział Sessions. – Bardzo trudno będzie płynąć szybko, a jednocześnie pozostać niewidzialnymi – dodała Kathy. – Właśnie na tym polega nasz problem, koledzy. Nic nie możemy na to poradzić. Jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że ten problem staje się o wiele trudniejszy: będziemy płynąć, mając do dyspozycji jedynie połowę wyrzutni torped. To cena, jaką płacimy za tak pośpieszne wyjście w morze. – Technicy nie dadzą rady zrobić nic więcej? – spytał Sessions. – Choćby jakieś prowizoryczne rozwiązanie, abyśmy mieli pełną siłę ognia? Jeffrey pokręcił głową. – Uszkodzenia po bitwie były zbyt poważne. Do naszej dyspozycji będziemy mieli tylko cztery wyrzutnie. Kathy i Sessions spochmurnieli. – Głowa do góry. Przecież to pełny ładunek broni – pocieszył ich Jeffrey. – Ponad pięćdziesiąt sztuk w przedziale torpedowym Challengera plus dwanaście rakiet manewrujących w osobnych pionowych wyrzutniach. – No, dobrze – stwierdził. – Dziękuję wam. Zgłoście się do mnie, gdy opracujecie już ogólne koncepcje. Dwójka poruczników zabrała swoje laptopy i notatki i wyszła, by poszukać gdzieś wolnego stolika do pracy. Jeffrey też wstał, żeby zejść na okręt. Musiał sprawdzić postępy głównych napraw. Musiał zweryfikować tysiące szczegółów: testy sprzętu, kontrola bezpieczeństwa, ładowanie broni, części zamiennych i żywności, kontakt z inspektorami z sekcji reaktorów, zakończenie prac konstrukcyjnych, aby okręt był gotowy do wyjścia w morze. Nie było nadziei, że znajdzie się czas na próbny rejs, co bardzo niepokoiło Jeffreya. Nie było też czasu naładować zregenerowanych baterii Challengera, co przejmowało go jeszcze większym niepokojem. – Kapitanie – zawołał nagle czyjś znajomy głos. Jeffrey odwrócił się. Był to jego pierwszy oficer, porucznik Jackson Jefferson Bell. Wrócił nieco wcześniej z urlopu od swoich teściów w Milwaukee, niż oczekiwano. Mężczyźni wymienili ciepły uścisk dłoni. – Jak tam maleństwo? – spytał Jeffrey. Żona Bella właśnie urodziła ich pierwszego syna, a matka i noworodek zamieszkali u jej rodziców. – Wspaniale – wyszczerzył zęby Bell. – Przywiozłem zdjęcia. Jeffrey nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. – Dobrze wyglądasz. Ojcostwo ci służy. Bell aż spojrzał dla pewności drugi raz, gdy zobaczył dystynkcje na kołnierzu Jeffreya. Znowu uścisnął mu dłoń. – To ja powinienem tobie pogratulować, komandorze poruczniku Bell. – Co takiego? – Wczoraj był wielki dzień. – Jeffrey przekazał Bellowi najnowsze informacje, łącznie z jego promocją i odznaczeniem go dwiema Srebrnymi Gwiazdami, a także z formalnym mianowaniem go pierwszym oficerem na Challengerze, wspomniał również o śmierci Ilse Reebeck. Tak więc były to wiadomości radosne, ale i smutne, ważne jednak było to, że Bell już wrócił. Obaj mężczyźni bardzo byli ze sobą zżyci; Bell dwukrotnie doskonale się spisał jako pełniący obowiązki pierwszego oficera w czasie śmiertelnej bitwy. A teraz tym bardziej, już jako oficjalny pierwszy oficer, Bell mógł pomóc Jeffreyowi – swojemu dowódcy – w tych ostatnich pracach, przygotowujących okręt do walki w tak rekordowo krótkim czasie. Co najważniejsze jednak, Bell potrafił wziąć w ryzy dwudziestu pięciu nowych członków załogi, zupełnie jeszcze zielonych, zaczynających miesiące swojej ciężkiej służby, potrzebnej do uzyskania kwalifikacji. Mieli zastąpić identyczną liczbę doświadczonych pomocników, przeniesionych z okrętu, gdy ten poszedł do suchego doku. Dwadzieścia pięć nowych osób – to dużo i ta sytuacja wywoływała u Jeffreya dodatkowy niepokój. Gdy okręt ruszy do akcji, jedna piąta całej załogi po raz pierwszy w życiu stanie się celem wrogich pocisków. Tymczasem niektórzy z nich jeszcze nie wiedzieli, w którą stronę obrócić zawór odcinający, żeby powstrzymać wdzieranie się wody do kadłuba, ani nawet, która strona okrętu jest skierowana do góry. 11 Bardzo wcześnie rano następnego dnia na Thames River, New London, Connecticut Jeffrey stał w otwartym kokpicie na szczycie kiosku Challengera. Był wciśnięty między telefon a oficera pokładowego. Pomimo ciepłej kurtki cały drżał w marznącej mżawce i pod kapryśnym zimowym gradem. Przynajmniej wiatr wiał od tyłu i od rufy okrętu, czyli z góry rzeki. Była wczesna noc. Zupełna ciemność i fatalna widoczność doskonale spełniały oczekiwania komodora Wilsona. Mieli już pięć godzin opóźnienia i właśnie wychodzili z doków. Na szczęście ten niespodziewany sztorm stwarzał im doskonałe warunki ukrycia i złagodził częściowo niezadowolenie Wilsona z powodu opóźnienia Jeffreya. Reaktor Challengera został wyłączony, aby nie emitował swojej wizytówki w podczerwieni. W konsekwencji okręt nie miał siły napędowej. Ciągnęła go ogromna barka paliwowa którą z kolei holował mocny cywilny holownik. Konwój płynął w dół rzeki w oślepiającej zadymce. Pozbawiona ładunku, a więc słabo zanurzona barka, miała za zadanie ukryć namiar radarowy Challengera przed wścibskim wzrokiem wroga. Chroniła również okręt przed powstaniem demaskującego jego obecność echa od pracującego radaru nawigacyjnego holownika. Aby uniknąć świadków, policja stanowa zamknęła między stanowy most numer I-95, rzekomo z powodu gołoledzi wywołanej marznącą mżawką. Most kolejowy był teraz podniesiony, ale zwykle aż do ostatniej chwili przed nadejściem pociągu bywał otwarty. Jeffrey wiedział, że droga przed nimi została oczyszczona z min, ale takie akcje były i tak regularnie przeprowadzane. Miał nadzieję, iż wyjście Challengera z doku uda się przeprowadzić w zupełnej tajemnicy. Z powodu niebezpieczeństw związanych z tym nie wypróbowanym manewrem, Jeffrey osobiście kierował okrętem. Od czasu do czasu wiatr zmieniał kierunek i uderzał w kiosk z boku, powodując kołysanie okrętu. Jeffrey przekazywał sternikowi rozkazy interkomem – telefon był urządzeniem zastępczym, na wypadek awarii systemu łączności wewnętrznej. Nawet bez napędu, Jeffrey musiał wyrównywać sterem okręt w taki sposób, aby znajdował się na jednej linii z tyłu za barką. Sternik nie był etatowym sternikiem Challengera, porucznikiem Davidem Meltzerem, gdyż ten okazał się jednym z ośmiu doświadczonych marynarzy wysłanych na urlop, którzy z powodu krajowych trudności komunikacyjnych i nagłych rozkazów Wilsona nie zdążyli wrócić na okręt. Jeffrey miał więc tym sposobem jeszcze większe luki w obsadzie niż oczekiwał. Na okręcie podwodnym brak ośmiu w pełni wykwalifikowanych członków załogi oznaczał niebagatelny uszczerbek. Challenger miał na pokładzie ośmiu cywilnych pracowników kontraktowych, niezbędnych do przeprowadzania nagłych napraw i udoskonaleń. Wszyscy zgłosili się na ochotnika, mimo że byli wyłączeni ze służby wojskowej i wiedzieli, że mogą już nie wrócić z tego rejsu. Jeffrey miał nadzieję, że nowy sternik, świeżo mianowany chorąży, dobrze się spisze. Bez własnego napędu Challenger nie mógł się szybko zatrzymać. Gdyby coś poszło nie tak, mógł siłą rozpędu uderzyć w barkę. W takiej sytuacji pokrywa wyrzutni i kopuła sonarowa uległyby rozbiciu, a cała misja skończyłaby się, zanim by się zaczęła. Tak naprawdę Jeffrey martwił się o most kolejowy. Przesmyk był tam niepokojąco wąski. Wstrzymał oddech, gdy nad nimi przeniknął wysoki most I-95, zupełnie niewidoczny w ciemnościach i przy takiej psiej pogodzie. Wiedział, że tam, u góry, zwisały jeszcze kawałki połamanego betonu i poskręcanych prętów – pozostałości po ataku pociskiem manewrującym przed Bożym Narodzeniem, wymagające naprawy. Ludzie mieli obawy, że cała konstrukcja może się zawalić z powodu natężonego ruchu po dwóch z pierwotnych sześciu otwartych pasach ruchu. Droga I-95 była ważną arterią komunikacyjną dla całego północnego wschodu. Gdyby most rzeczywiście się zawalił – choćby nawet pod naporem przejmującego wiatru – ta arteria zostałaby odcięta. Ponadto jego ruiny w płytkiej rzece zablokowałyby też jedyną drogę z bazy w New London do morza. Jednak ani most się nie zawalił, ani odłamki gruzu nie pospadały. Jeffrey wytarł soczewki gogli z noktowizorem. Były niemal bezużyteczne, ponieważ wciąż osadzała się na nich marznąca mżawka. Zrozumiał, że nie może również za bardzo liczyć na swoich obserwatorów. Stali za nim na szczycie kiosku, przypięci specjalnymi pasami. Wpatrywali się intensywnie w ciemność, lecz Jeffrey wiedział, że żadne noktowizory nie będą skuteczne w taką pogodę. Mżawka przeszła w grad wielkości fasolki, który uderzał w ramiona Jeffreya i w jego głowę okrytą kapturem. Bębnił po kadłubie Challengera i znajdującej się z przodu barki. Ostre, zimne kawałki lodu boleśnie zacinały w twarz. Razem z marynarzem obsługującym telefon i oficerem pokładowym stłoczyli się blisko dla lepszej osłony przed gradem i zimnem. Grudki wpadały przez kratę, na której stali, dalej przez otwarte włazy mostka i lądowały na korytarzu wewnątrz kadłuba. Grad czy nie grad, załoga musiała się z tym pogodzić: przepisy bezpieczeństwa na okręcie wymagały, aby oba te włazy były otwarte, gdy ktoś znajduje się na mostku. Jeffrey znowu wstrzymał oddech, gdy ukazał się niski most kolejowy, którego ledwie widoczny w noktowizorze kontur był już bardzo blisko. Challenger nie miał drogi odwrotu. Wiatr znów nieoczekiwanie zmienił kierunek i Challenger zaczął schodzić z kursu. Jeffrey wydał sternikowi kilka szybkich rozkazów. Jednak odchylenie wciąż się zwiększało i Jeffrey zrozumiał, że ani chybi uderzą w most. Spojrzał do przodu, do tyłu, przeklinając, że w mroku nie widzi steru ani kilwateru. Coś było nie tak. – Sternik – rzucił do mikrofonu interkomu. – Powiedziałem ster dziesięć stopni w prawo, a nie w lewo. W interkomie panowała cisza. Telefon również milczał. Jeffrey poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. „Uderzymy w most”. Było już o wiele za późno, by przekazać sygnał holownikowi, aby się zatrzymał. Było za późno nawet na to, by spróbować manewrowania na resztkach zasilania elektrycznego. – Sternik, ster ostro w prawo, teraz, teraz, teraz! Challenger zaczął odchylać się w drugą stronę, ale z niewystarczającą szybkością. – Alarm zderzeniowy! – Jeffrey usłyszał syreny wewnątrz okrętu. Wychylił się przez burtę kiosku. Spojrzał bezsilnie na rufę, z przerażeniem myśląc o uderzeniu, trzasku rozrywanej pokrywy ceramicznej i stali. Obserwatorzy przyklękli, chwytając się mocno poręczy. Wiatr po raz kolejny zmienił kierunek i dmuchnął w burtę barki, która zeszła z kursu. Siła boczna została przekazana linami holowniczymi na Challengera, a ten – nagle skręcił. Dzięki temu manewrowi udało się im przepłynąć między dwiema częściami otwartego mostu zwodzonego. Jeffrey zaczął wreszcie normalnie oddychać. Udało się, ale jedynie za sprawą podmuchu wiatru i owego przysłowiowego łuta szczęścia. – Sternik, tu mostek – zawołał Jeffrey przez interkom. – Postaraj się zapamiętać różnicę między lewą i prawą stroną. – Mostek, tu sternik, przepraszam, kapitanie – odpowiedział wystraszony, młodzieńczy głos. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Jeffrey poskromił swoje zdenerwowanie. – Sternik, tu mostek, nic złego się nie stało. – Teraz Jeffrey jeszcze raz uświadomił sobie fakt, że razem z Bellem mają za zadanie zrobić z tych wszystkich nowicjuszy zgraną załogę. Od tego miejsca rzeka była przynajmniej szersza. Głównym problemem Jeffreya była teraz wielka barka, widoczna z przodu. Bez ładunku ropy płynęła w niewielkim zanurzeniu i cały czas łapała podmuchy wiatru. Dryfowała to w prawo, to w lewo wewnątrz kanału żeglownego. Załoga holownika robiła wszystko, co mogła, by to zneutralizować, ale cały ten konwój trzech jednostek, sunących zygzakowatym szlakiem po rzece z dużą szybkością, aby przeciwstawić się szkwałom, kosztował go wiele nerwów. Challenger miał duże zanurzenie nawet na powierzchni. Zawadzenie o dno i zatrzymanie byłoby równie złe jak kolizja: stanowiłoby permanentną plamę w kartotece Jeffreya, nieważne, co by to oznaczało dla Challengera i dla powstrzymania agresji ter Horsta. Minęli miejsce, gdzie z prawej burty na lądzie znajdowała się stacja kolejowa. Tak niedawno Jeffrey stał tam w promieniach porannego słońca, czekając na pociąg do Waszyngtonu, marząc, by zamiast tego mógł wyjść w morze, pełen obaw, że po ukończeniu kursu dostanie jakąś lądową robotę gdzieś na tyłach. „Moje życzenie spełniło się. Teraz chętnie oddałbym wszystko, gdyby tylko mogło to uzdrowić moją matkę i przywrócić do życia Ilse Reebeck”. O świcie Aby ukryć okręt przed nadejściem poranka, komodor Wilson rozkazał Jeffreyowi, aby zanurzyć Challengera, gdy tylko dno opadnie na głębokość trzydziestu metrów. Jeffrey wiedział, że to było znacznie płyciej niż minimalna głębokość w okresie pokoju, ale od New London do granicy szelfu kontynentalnego było bardzo daleko, a tam dopiero zaczynała się głębia. Zanurzenie było tym bardziej niebezpieczne ze względu na niedoświadczonego sternika i brak napędu – ale po kilku trudnych chwilach udało im się zanurzyć bez szwanku. Holownik i barka zakończyły wyznaczone im zadanie, zwinęły liny holownicze i popłynęły w swoją stronę. Jeffrey czekał niespokojnie w centrali, zacierając dłonie, aby się rozgrzały. Zdjął ośnieżoną kurtkę i przebrał się w suche ubranie, ale teraz, pod wodą, na okręcie było bardzo zimno ze względu na brak ogrzewania, a także dziwnie cicho i ciemno. Paliły się tylko przyćmione światła awaryjne. Wentylatory nie pracowały, w ogóle nie działała większość wyposażenia – a wszystko po to, by oszczędzać cenną energię elektryczną z akumulatorów. Jeffreyowi ani odrobinę nie podobała się obecna sytuacja taktyczna. To, że Challenger znajdował się w stosunkowo płytkiej wodzie, w smaganym wiatrem morzu, że kołysał się nieustannie z burty na burtę z powodu fal na powierzchni. W tym położeniu okręt podwodny był zbyt bezbronny, stojąc bez ruchu, jeśli pominąć kapryśne morskie fale, prądy i pływy. Nie mógł jeszcze płynąć o własnych siłach, gdyż reaktor był wyłączony. Gdyby utracili trym, mogliby uderzyć w dno – które było ledwie kilka metrów pod kilem – i doznać poważnych uszkodzeń. Mogli też stanąć w pół wiatru, wystawiając ponad powierzchnię kiosk, a nawet kadłub, tym samym ujawniając swoją pozycję, gdyż właśnie wschodziło słońce. W tym miejscu warunki do pracy pasywnych sonarów były złe. Gdyby spoza Montauk Point wypłynął statek handlowy o dużym zanurzeniu i szedł kursem kolizyjnym... Jeffrey nawet nie chciał o tym myśleć... Obserwował dane o stanie okrętu na ekranie swojej konsoli, jednym z niewielu włączonych. Wokół niego w ciasnym pomieszczeniu stało lub siedziało ze dwudziestu członków załogi. Wyczuwało się napięcie, nikt się też nie odzywał, chyba że było to konieczne. Szef okrętu, którego wszyscy nazywali COB, siedział obok sternika w przedniej części przedziału; na najnowszych okrętach sternikiem był młodszy oficer, który samodzielnie kierował sterami głębokości i sterem głównym. COB zajmował się kontrolowaniem balastu i trymu. W tym momencie sternik nie miał nic do roboty. Siedzieli plecami do Jeffreya, a kontrast między nimi mówił wiele: COB, czterdziestokilkuletni Latynos z Jersey City był twardy i arogancki, a zarazem niski i przysadzisty jak buldog. Sternik, podporucznik Tom Harrison z Orlando, niedawno skończył dwadzieścia lat. Głos miał równie słaby jak budowę ciała, a poza tym wyglądał na ofermę nawet wśród studentów politechniki w Massachusetts, którą ukończył trzy lata temu. Komandor porucznik Jackson Bell siedział tuż po prawej stronie Jeffreya, przy dwuosobowym pulpicie dowodzenia na środku centrali. Wychylał się ze swojego fotela, żeby skorzystać z ekranów Jeffreya ze względu na oszczędność energii. W rzeczy samej był dosłownie na krawędzi: jako pierwszy oficer odpowiadał za kontrolę uszkodzeń. Z powodu pośpiesznego opuszczenia portu na holu – a energii elektrycznej mieli akurat na jedną próbę uruchomienia reaktora – nikt nie wiedział, kiedy coś może się nagle zepsuć z fatalnym skutkiem. Operator telefonu, młody marynarz, który nosił duży zestaw wzmacniający dźwięk, przekazywał Jeffreyowi i Bellowi meldunki o aktualnej sytuacji z innych części okrętu. Mówił z taką tremą, że przez ściśnięte gardło z trudem wydobywał głos, co zresztą odzwierciedlało nastrój wszystkich obecnych. Thresher poszedł na dno z całą załogą właśnie z powodu defektów na początku zwykłego próbnego rejsu. Oficer uzbrojenia, porucznik, który w czasie walki podlegał Bellowi, pracował przy konsoli na dolnym pokładzie na zewnątrz przedziału torpedowego. Ze względu na stan wojenny właśnie tam przeniesiono jego stanowisko, aby zachować lepszą kontrolę nad tym szczególnym, atomowym rodzajem broni okrętu uderzeniowego. W tej chwili oficer uzbrojenia, nowy wśród członków załogi, nadzorował montaż głowic bojowych. Porucznik Willey, główny inżynier Challengera, sprawował kontrolę nad uruchomieniem układu napędowego w przedziale manewrowym, tuż za reaktorem. Dwa tuziny ludzi rozpoczęły tę pracę, zanim jeszcze okręt opuścił suchy dok, ale dopiero teraz mogli podjąć dalsze ważne czynności, związane z wytwarzaniem ciepła. Start na zimno bez pomocy z zewnątrz był trudnym zadaniem. W ogóle by go nie podjęto, gdyby nie tak bezwarunkowa potrzeba ukrycia się. Energię termiczną z reaktora należało czerpać w starannie odmierzonych porcjach, aby stopniowo ogrzać każdy komponent głównej turbiny parowej. Jeśli coś poszłoby nie tak, Challenger musiałby się wynurzyć i wezwać przez radio holownik, aby go zaciągnął z powrotem do doku. Jeffrey lubił wysokiego i prostolinijnego Willeya, który był na okręcie w czasie poprzednich misji. Wyobrażał sobie, pod jak ogromną presją Willey znajduje się teraz – Jeffrey sam był cztery lata temu inżynierem na okręcie klasy Los Angeles w czasie rejsu szkoleniowego. Nie było sensu nakłaniać Willeya do pośpiechu. Tak samo jak wszyscy na pokładzie, zdawał sobie sprawę, że istnieje realne niebezpieczeństwo uderzenia w ich okręt przez cywilną jednostkę przepływającą ponad nimi, której załoga nie była świadoma faktu, że Challenger znajduje się pod wodą w tym właśnie miejscu. Po długim, pełnym niepokoju oczekiwaniu, w czasie którego Jeffrey spoglądał na chronometr, operator telefonu przekazał szybko: – Przedział manewrowy melduje pełną gotowość. Jeffrey nie był zbyt religijny, ale teraz odmówił żarliwą modlitwę. Już za chwilę przekona się jednocześnie, czy rury i kondensery, główne turbogeneratory i wielkie silniki elektryczne sprzęgnięte z wałem, a także silnik przepływowy na rufie okrętu – czy wszystkie te urządzenia funkcjonują. Stojąc na cumach nie mieli dotąd możliwości sprawdzenia całego układu napędowego. „To wręcz niesamowite: rozpoczynać kontrolę, czekając punkt po punkcie, która z części okrętu odpadnie”. „Jeśli silnik przepływowy nie będzie działać, wracamy prosto do suchego doku... A Voortrekker dopłynie sobie wtedy wszędzie, dokąd tylko ter Horst zechce”. Jeffrey poczuł kołatanie serca, ale zarazem ogarniające go podniecenie. Odczekał trochę, rozkoszując się chwilą. Oto miał wydać swój pierwszy rozkaz do maszynowni jako oficjalny dowódca Challengera. – Sternik, jedna trzecia naprzód! – zadysponował. Challenger ruszył. 12 Kilka godzin później, na Challengerze, w czasie rejsu przez morze Challenger minął już granicę szelfu kontynentalnego i szedł teraz w głębokim zanurzeniu. Załoga już wcześniej wysłana na obfite, ciepłe śniadanie z możliwością wyboru kilku potraw, zajmowała teraz rejsowe stanowiska wachtowe. Jeffrey siedział samotnie przy biurku w swojej kabinie. Jak zwykle gdy pracował, drzwi były otwarte. W centrali, tylko kilka metrów w górę korytarza, wachtę pełnił utalentowany młodszy oficer z załogi technicznej. Pod nieobecność Jeffreya zastępował go Bell, pełniąc obowiązki dowódcy. Za kilka minut Bell miał zejść i złapać trochę tak potrzebnego snu. Jeffrey też czuł się wyczerpany. Przekrwione oczy go piekły. Całe ciało było spięte z powodu braku odpoczynku i nadmiaru adrenaliny, która już się wypaliła. Kończył swoją papierkową robotę, jako że podstawowe testy techniczne dobiegały końca. Okręt trzymał się dobrze, gdy schodzili na głębokość testową, która wynosiła trzy tysiące metrów – dwie trzecie głębokości krytycznej, nominalnie określonej na cztery i pół tysiąca metrów. Wykryte usterki okazały się niewielkie. Usunięto je poprzez odcięcie uszkodzonych elementów lub ominięcie fragmentów orurowania. Jedna potencjalnie poważna awaria miała miejsce w przedziale torpedowym. Na głębokości parunastu setek metrów, podczas prób z wodą w wyrzutniach, przebiegających pod ciśnieniem ponad tony na cal kwadratowy, zawiodły mechanizmy odpalające we wszystkich czterech dostępnych wyrzutniach. COB i oficer uzbrojenia, wspomagani przez innych specjalistów, zaangażowali marynarzy do montażu części zamiennych z magazynu Challengera. To musiało zająć trochę czasu, jednak Jeffrey nie odczuwał niepokoju. Chociaż oficer uzbrojenia nie miał dużego doświadczenia, to COB był świetny w załatwianiu takich rzeczy. Poza tym Jeffrey nie spodziewał się, aby trzeba było w najbliższym czasie wystrzeliwać torpedy. Goniec zastukał we framugę drzwi. Jeffrey podniósł wzrok. Niezdarny młodzieniec poprosił Jeffreya, żeby udał się do kabiny komodora – Wilson zajął kabinę pierwszego oficera. Wraz z gońcem przyszedł nawigator Jeffreya, porucznik Sessions. Kiedy Jeffrey i Sessions przybyli na miejsce, Wilson wstał i przywitał się z nimi szorstko. Jeffrey wciąż jeszcze przyzwyczajał się do jego okularów i zarostu. Pomyślał, że nadają mu profesjonalny wygląd. „Tak, to typ bezdusznego, wymagającego profesora, który zawsze wydobędzie z ciebie wszystko, co najlepsze, albo złamie cię, jeśli chociaż raz sprawisz mu zawód”. – Siadajcie obaj. Jeffrey zajął fotel dla gości, Sessions przysiadł na szafce. – Kapitanie – zwrócił się Wilson do Jeffreya – jako dowódca grupy bojowej potrzebuję personelu. – Słucham? – Otóż chcę, żebyś pełnił również funkcję mojego oficera operacyjnego, a Sessions mojego asystenta... Nie potrzebuję osobnego oficera łączności. Gdy zajdzie taka potrzeba, pożyczę sobie waszego. – Tak jest, panie komodorze. – Jeffrey spojrzał na Sessionsa. Tamten skinął głową. – Chcę, żeby twój pierwszy oficer i Sessions zamienili się kojami. W ten sposób Sessions i ja będziemy mogli lepiej współpracować. Na razie utrzymam rozkład wacht porucznika Sessionsa, abyśmy obaj spali o tej samej porze. – W kabinie pierwszego oficera była dodatkowa koja, zarezerwowana zwykle dla jakiegoś ważnego pasażera, na przykład admirała czy członka Kongresu. – Zawiadomię Bella – rzekł Jeffrey. – Na pewno nie będzie problemu. – Tak przypuszczam. – Tak jest. – Zgodnie z długą tradycją marynarki wojennej, nawet prezydent Stanów Zjednoczonych nie mógł zająć miejsca kapitana w jego kabinie. Kapitan był na swoim okręcie osobą najważniejszą. „Już widzę, że obecność Wilsona jako nie tylko obserwatora, będzie chyba trochę niezręczna”, powiedział do siebie Jeffrey. „Gdzie dokładnie kończy się właściwie moja władza, a zaczyna jego? Gdzie będzie przebiegała linia podziału, gdy niedługo dołączą do konwoju australijskie diesle, a nieprzetestowana grupa uderzeniowa Wilsona stanie się faktem?” – Jeśli mogę spytać, komodorze, którą drogą chciałby pan, abyśmy dostali się na Pacyfik? – Południową. Jeffrey zerknął zachęcająco na Sessionsa, żeby ten wyraził swoją opinię. – Proponujemy ukryć się w Golfsztromie przynajmniej do czasu minięcia Bahamów. Porucznik Milgrom uważa, że nietypowe warunki sonarowe w tej strefie pomogą nam lepiej się ukryć. – Dobrze. Opracowanie szczegółów pozostawiam wam... Kapitanie, chciałbym, żeby okręt płynął szybciej. – Jak szybko, panie komodorze? – Całą naprzód do odwołania. – Całą naprzód? – Dla Challengera oznaczało to ponad pięćdziesiąt węzłów. Okręt był wyjątkowo cichy, ale przy takiej prędkości każda łódź podwodna wytwarzała dużo hałasu. Wilson spojrzał niecierpliwie na Jeffreya. – Cała naprzód, kapitanie. Oczekuję, że wykorzysta pan miejscowe warunki sonarowe i głębokość rejsu w stosunku do ukształtowania dna, aby nasza wizytówka nie przeciekła do kanału dźwiękowego. – Zrozumiałem. – Gdyby hałas z Challengera przedostał się do warstwy superprzewodnictwa akustycznego w głębinie oceanu, mógłby być odebrany po drugiej stronie Atlantyku, opanowanej przez Niemcy. Jeffreyowi nie spodobał się ten pomysł, ale jaki miał wybór? – To wszystko – sucho skwitował Wilson. Jeffrey i Sessions wstali. – Poruczniku, zostańcie. Mamy do omówienia parę rzeczy. Niech zastępca zajmie pańskie miejsce w centrali. Sessions potwierdził rozkaz. Stojąc już w drzwiach, Jeffrey odwrócił się do Wilsona. – Panie komodorze, mam pewną obawę. – Co takiego? – Przy takiej prędkości niemal nie mamy możliwości korzystania z sonaru. Możemy mieć kłopoty. – Droga na południe została dla nas specjalnie oczyszczona przez inne siły, i tak już pozostanie. Musisz wciąż pamiętać, komandorze Fuller, że okręty podwodne to sport zespołowy... Jeśli będziemy się trzymać bezpiecznych korytarzy, nie narazi nas to na atak naszych własnych zasobów broni antypodwodnej. – Na pewno wykryje nas SOSUS, system sonarów pasywnych wczesnego ostrzegania. – Oczywiście, i co z tego? – Wilson spojrzał na niego groźnie. Jeffrey przyłapał się na tym, że ze złości zaciska pięści. Zmusił się jednak do zachowania spokoju. – Bardzo przepraszam, panie komodorze, jeśli nie wyrażam się dość jasno. Chodzi mi o to, że ryzykiem się staje wykrycie naszych danych przez własne sonary SOSUS, nawet jeśli Wschodnie Wybrzeże jest wolne od wrogich okrętów. Jeśli państwa Osi mają szpiega wśród personelu SOSUS albo jakimś sposobem bezpośrednio przechwytują nasze dane, będą wiedzieć, że wyszliśmy w morze i w którą stronę płyniemy. – Jeffrey nie popadał na ogół w paranoję, ale w czasie misji bojowych przeciwko innym okrętom podwodnym paranoja była czasem cechą umożliwiającą przeżycie. – Czyżbyś sądził, że kierownictwo o tym nie pomyślało? Wilson był wyraźnie poirytowany, ale Jeffrey uważał, że jego obiekcja ma uzasadnienie. Teraz naprawdę się rozgniewał, ale znów siłą woli narzucił sobie zewnętrzny spokój. – Zamknij drzwi – powiedział Wilson. – I siadaj. Jeffrey wykonał polecenie i ponownie zajął miejsce w fotelu. Sessions nadal opierał się siedzeniem o szafkę. Było mu niewygodnie, nie tylko fizycznie. – Przede wszystkim – rzekł Wilson – trasa jest nieustannie monitorowana na obecność podsłuchu, regularnie sprawdzane są także hydrofony. Tyle powinieneś sam się domyślić. Po drugie, flota atlantycka przeprowadziła pewne manewry w pobliżu Norfolku, w celu ściągnięcia na siebie uwagi Niemców, gdyby mieli kreta w SOSUS. Wiem, że mamy własne źródła wywiadowcze w Europie. Manewry nie wywołały żadnej reakcji. Wniosek: Niemcy nie mieli o nich pojęcia, a więc nie mają swojego człowieka w SOSUS. – Ale... – „Może Niemcy mieli jednak dobrze umiejscowionego szpiega, wiedzieli, że manewry to tylko sprytna sztuczka i zignorowali je”. – To ściśle tajna informacja. Ty i Sessions nie możecie tego przekazać nikomu innemu z załogi. – Ale ludzie, to znaczy także porucznik Milgrom... zwłaszcza ona, jako specjalistka od sonarów... ludzie będą zaniepokojeni, gdy zobaczą że ryzykujemy, płynąc tak szybko. Co mam im powiedzieć? – Że jesteś kapitanem – uciął Wilson – a oni mają słuchać twoich rozkazów. Jeffrey zawahał się. – Tak jest, panie komodorze. Wilson przesunął papiery na biurku. – To wszystko. Jeffrey odwrócił się do drzwi. – Komandorze Fuller – zawołał za nim Wilson. – Na rozkaz. – Proszę mnie poinformować, gdy będziemy na wysokości zatoki Chesapeake. – Tak jest. – I powiedz, żeby mi tu ktoś przyniósł jeszcze jedno krzesło. Nie mogę dopuścić, żeby członek sztabu mojego okrętu flagowego siedział na szafce. 13 Noc pierwszej doby na morzu, sto mil na wschód od wejścia do zatoki Chesapeake – Komodor w centrali – zawołał wachtowy. – Zgadza się. – Wilson podszedł i stanął obok Jeffreya, który, sam po krótkiej drzemce, oczekiwał go. Challenger zgodnie z rozkazem, płynął z maksymalną szybkością, wibrując regularnie z powodu wytężonej pracy układu napędowego. Cichutkie popiskiwania konsoli w amortyzowanych mocowaniach, kołysanie się sznurów od mikrofonów umieszczonych pod sufitem, wprawiało Jeffreya w chłopięcą radość. – Jaka sytuacja, kapitanie? – spytał Wilson. – Płyniemy cały czas wzdłuż granicy szelfu, panie komodorze. Północna strona Golfsztromu wywołuje tu sporo zawirowań. Poziomo i pionowo tworzą kieszenie o różnej temperaturze oraz różnym stopniu zasolenia, które zakłócają i osłabiają dźwięki. – Dlaczego wybrałeś głębokość stu dziesięciu metrów? – Gdyby ktoś jednak nas usłyszał, pomyśli, że jesteśmy okrętem o stalowym kadłubie. – Poprowadź nas na te współrzędne. W odległości dwudziestu minut żeglugi zmniejszyć szybkość na powolną lub jedną trzecią. – Podał Jeffreyowi kartkę. Jeffrey uniósł brwi. Wilson chciał płynąć do punktu położonego bardziej na południe, w pobliżu przylądka Fear w Północnej Karolinie. Jednakże miejsce to znajdowało się o wiele mil dalej od lądu, w bardzo głębokiej wodzie, ponieważ wybrzeże biegło tam na południowy zachód. Będą musieli przeciąć diagonalnie całą szerokość Golfsztromu. – Dlaczego właśnie tam, komodorze? – Silniejsze zawirowania i meandry na krańcu prądu. Mamy spotkanie. Jeffrey zdziwił się. Pierwszy raz o tym usłyszał. – Z jakim okrętem? – To nie okręt, a miniaturowa łódź podwodna. – Challenger miał obecnie pusty wewnętrzny hangar, gdyż zabraną na akcję do Niemiec miniaturową łódź desantową trzeba było porzucić w czasie walki. – To nasza łódź? – Tak. Desantowa typu ASDS. – A cel spotkania? – Przyjąć członków załogi, którzy zostali na lądzie, i zatrzymać łódź. Jeffrey odczytał współrzędne nawigatorowi, który siedział przy ploterze w tylnej części centrali. Tamten podał kurs. Jeffrey wydał rozkaz sternikowi. Pełniący wachtę sternik potwierdził – znowu Tom Harrison. Challenger przechylił się w skręcie, nadal idąc pełną szybkością która robiła sporo szumu. Jeffrey nie mógł ukryć zdziwienia. – Panie komodorze, czy tam, dokąd płyniemy, będzie nam potrzebna miniaturowa łódź? – Jeśli weszłoby do niej ośmiu członków załogi Jeffreya, komandosi już by się nie zmieścili. – Czy wyrzutnie torped są już gotowe? – Jeszcze nie. * * * Zbliżali się do punktu spotkania. Jeffrey dał rozkaz zmniejszenia szybkości. Wibracje stopniowo zanikły, okręt poruszał się gładko i płynnie. Wydawał się dziwnie spokojny, po tylu godzinach przedzierania się przez ocean z szybkością ponad pięćdziesięciu węzłów. Zredukowawszy własny szum, mogli teraz przeprowadzić kompleksowy nasłuch sonarowy. Jeffrey odwrócił się do Kathy Milgrom. Siedziała tuż obok, zwrócona plecami do niego, u szczytu rzędu konsoli sonarowych, wzdłuż lewej burty w centrali; dzięki postępowi w miniaturyzacji i przesyłu danych światłowodami, sekcja sonarowa nie potrzebowała osobnego przedziału. Zebranie danych i ich analiza zajęły trochę czasu. Challenger skręcał wolno po wielkim kręgu, aby umożliwić nasłuch ze wszystkich kierunków. Gdy okrąg był już niemal zamknięty, Jeffrey nabrał powietrza, by wydać sternikowi rozkaz powrotu na kurs. Zanim zdążył się odezwać, Kathy zesztywniała nagle w swoim fotelu, i odwróciwszy się do niego, zawołała: – Panie kapitanie, jest nowy kontakt w szerokim paśmie. Przed nami. – Klasyfikacja? – W tych warunkach to trudne, panie kapitanie. Sygnał faluje i zanika. Nadaję sygnaturę Master 1. – W zanurzeniu? – „Możliwe, że to mini-łódź podwodna”. – Moment. – Kathy skontaktowała się z szefem sonaru, który porozumiewał się z miejsca ze swoimi technikami. Wspólnie studiowali dane na ekranach i odbierali sygnały dźwiękowe przez słuchawki. – Master 1 jest w zanurzeniu – stwierdził pewnym głosem szef sonaru. – Miniaturka musiała pewnie utracić pozycję – powiedział Jeffrey. – Dobrze, że ją znaleźliśmy. „Może popełnili błąd nawigacyjny, który ich aż tu przywiódł. Takie rzeczy się zdarzają”. – Zaprzeczam – odparła Kathy. – Master 1 nie jest miniaturową łodzią podwodną. – Mam sygnały! – zawołał jeden z marynarzy obsługujących sonar. – Nie, chwileczkę, znikły. – Odtwórz z playbacku – rozkazała Kathy, nakładając razem z szefem słuchawki. Wystukała coś na klawiaturze, a wtedy Jeffrey ujrzał spektrum częstotliwości szumu nieznanego obiektu. – Kapitanie, to okręt atomowy. Jeffrey skinął głową. – To pewnie ten, który podrzucił miniaturkę, a teraz wraca do Norfolku. – Tego nie mogę potwierdzić, panie kapitanie. Jeffrey czekał, wciąż czekał na więcej informacji. Technicy z uwagą pracowali na swoim sprzęcie. Kathy wciąż konsultowała się z szefem sekcji sonarów. Jeffrey zmuszał się do cierpliwości. Wiedział, że Kathy Milgrom była od początku wojny na pokładzie HMS Dreadnought. Wiedział też od razu, od czasu misji Challengera w Niemczech, że była kimś więcej niż przeciętnym oficerem. – O, mamy ich znowu! – zawołał jeden z marynarzy. W jego głosie zabrzmiała ulga i duma zawodowca. Jeffrey nie zdążył mu pogratulować, gdy młodzieniec rzucił się nagle, jakby porażony prądem. Głosem podniesionym o dwie oktawy wrzasnął: – Master 1 to wrogi okręt! Potwierdzam! Rozpoznany jako Amethyste II! Jeffrey oprzytomniał. Wszyscy wyprostowali się w fotelach. Amethyste II były to okręty zabrane przez Niemców Francuzom – bardzo nowoczesne i śmiertelnie niebezpieczne. – Szef wachty – rzucił Jeffrey – cisza na okręcie. Obsadzić stanowiska zwalczania podwodnego. – COB potwierdził rozkaz. Wieść szybko się rozeszła, do centrali biegło coraz więcej ludzi. W całym przedziale pośpiesznie przemykały postacie w swetrach z niebieskiej bawełny, przeciskając się z trudem obok siebie. Niektórzy zasiedli na stanowiskach i włączyli swoje konsole. Inni stali w przejściach. Marynarz z obsługi telefonu zajął już pozycję, nałożył słuchawki i sprawdził łączność. – COB! – zawołał Jeffrey. – Przygotuj mi wyrzutnię torpedową. Tylko szybko! – Lepiej sam tam pójdę, panie kapitanie. – Dobrze. – Starszy szef zajął miejsce COB z lewej strony konsoli sterowania. Prawy fotel zajmował w dalszym ciągu Harrison jako sternik. Jeffrey obserwował jego nerwowe ruchy. Zacisnął mocno palce na kole sterowym. „Tak, denerwuje się”. „Ja też się denerwuję” – przyznał w duchu. Mocno zacisnął zęby i skoncentrował całą swoją uwagę. Przybiegł Bell w bokserkach, boso, przecierając kułakami oczy z resztek snu. Usiadł obok Jeffreya. Na stanowiskach bojowych Bell zajmował się koordynacją kontroli ognia. Sekcja sonaru i uzbrojenia podlegały bezpośrednio jemu. Wszedł komodor Wilson, a za nim Sessions. Wilson miał na sobie płaszcz kąpielowy i kapcie. Sessions wciskał sobie koszulę khaki w spodnie, stając przy konsoli nawigacyjnej. – Co się dzieje? – warknął Wilson. Jeffrey poinformował go o sytuacji. – Obejdź go. – To właśnie zamierzam. – Spojrzał na Bella. – Kontrola ogniowa, czy możecie mi podać kurs przeciwnika? Bell odebrał najświeższą informację od marynarza, który siedział z jego prawej strony. – Jeszcze nie, panie kapitanie. Mamy niepełne dane. Kontakt porusza się w różne strony z powodu zawirowań. Jesteśmy w złych wodach, kapitanie, ścieżki dźwięku odchylają się we wszystkich kierunkach. – Odległość? Prędkość? Cokolwiek? – Niczego jeszcze nie ma. – Obejdź go – powtórzył zimno Wilson. Jeffrey musiał podjąć decyzję mimo bardzo skąpych danych. Pomyślał, że Amethyste II czekał na soczysty kąsek, jakiś duży, hałaśliwy lotniskowiec, który mógłby wyjść z bazy morskiej w Norfolk w Virginii, udając się na front północnoatlantycki. Postanowił zatem oddalić się od Norfolku i zarazem od wrogiego okrętu. – Sternik, ster dziesięć stopni w prawo. Kurs sto trzydzieści pięć. – Południowy wschód. Harrison potwierdził. Jego głos brzmiał wprawdzie dość spokojnie, ale w warunkach stresu pracował trochę niezbornie. Nowy kurs powinien umożliwić Kathy uzyskanie lepszych danych sonarowych. Rząd szerokopasmowych detektorów z lewej burty Challengera był teraz skierowany bezpośrednio na Mastera 1. Umieszczone po obu burtach sensory były w stanie dokonać doskonałej obróbki elektronicznej odebranych sygnałów. – Kontrola ogniowa – powiedział niecierpliwie Jeffrey – na wszelki wypadek podajcie mi dane celu. – Wciąż nad tym pracujemy, panie kapitanie – powiedział Bell. Dziwnie było widzieć go, jak siedzi w bieliźnie. Był wyższy od Jeffreya, dobrze zbudowany, ale nie tak muskularny. Równie dobrze mógłby mieć na sobie smoking, a i tak zachowywałby się podobnie i miał podobną prezencję. – Kontrola ogniowa – odezwała się Kathy – Mamy już dokładniejsze dane. Ten Amethyste II to Tirpitz. Bell uniósł brwi. – Panie kapitanie, przecież to on wystrzelił na Nowy Jork te rakiety mach osiem! Jeffrey przez moment ujrzał siebie i Ilse na szczycie Empire State Building. Zmarszczył czoło. „To już jest teraz sprawa osobista”. – Ale co on tu robi? – spytał wyraźnie poruszony, dosadnie akcentując słowa. Wywiad doniósł, że uciekł przed naszymi kontratakami i mocno uszkodzony zwiał do Europy. – W obrazie sonarowym nie widać żadnych uszkodzeń, panie kapitanie – powiedziała Kathy. Dane dotyczące wydarzeń w Nowym Jorku idealnie pasują do Tirpitza. – I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasz wywiad – rzekł Wilson. – Tylko zastanawiam się, dlaczego mnie to nie dziwi? – Łączność – odezwał się Jeffrey. – Spytaj COB, jakie robią postępy. – Jeffrey musiał mieć możliwość obrony. – Przedział torpedowy melduje, że potrzebują jeszcze pięciu minut. „Nie to chciałem usłyszeć. Skoro kapitan Master 1 przewoził pociski manewrujące zasilane ciekłym wodorem, jakie jeszcze inne rodzaje straszliwej broni mógł mieć na pokładzie?” Jeffrey mógł jedynie czekać: 1) na to, aby okręt zwiększył odległość od Tirpitza, 2) na Bella, żeby ustalił jego głębokość, kurs i prędkość, 3) na COB, aby przygotował wyrzutnię, której Jeffrey w potrzebie mógłby użyć do walki. Niestety, konieczność pozostania w ukryciu oznaczała, że Challenger musiał płynąć powoli, a marynarze w przedziale torpedowym nie śmieli nawet otrzeć się o kadłub. Jeffrey zmusił się, by nie okazać zdenerwowania w obecności załogi. Był z natury człowiekiem czynu. Nie lubił tej nie dającej się uniknąć bezczynności, towarzyszącej nieraz służbie podwodnej, która wymagała, by czekał na lepsze dane i lepszą pozycję, zanim będzie miał coś konkretnego do roboty. Jeffrey wyobraził sobie, jak Tirpitz czai się gdzieś w pobliżu, mając na pokładzie ponad setkę doskonale wyszkolonych oficerów i marynarzy, którzy zrobiliby wszystko, aby zatopić Challengera, jeśli tylko wyłoniłaby się najmniejsza choćby szansa. Każda sekunda dłużyła się jak godzina. Pełną napięcia ciszę przerwał marynarz obsługujący sonar. – Sygnał na hydro fonie! – wrzasnął. – Klasyfikacja – rozkazała zimnym tonem Kathy. – Odpalenie boostera silnika pocisku podwodnego! – Gdzie? – spytał szybko Jeffrey. – Źródłem jest Master 1 – odparł Bell. „Bzdura”. – Włącz głośniki. – W centrali rozległ się dudniący łoskot. „Odpala główny silnik pocisku!” Łoskot wzmagał się. – To Szkwał, panie kapitanie – zameldowała Kathy. – Stały namiar i głębokość, siła sygnału wzrasta. Jest wycelowany w Challengera. „Tirpitz znalazł nas. W tych nietypowych warunkach sonarowych byliśmy za głośni”. – Sternik, cała naprzód! – Tak jest, cała naprzód! – Harrison przekręcił transmiter rozkazów do maszynowni, czterocalową tarczę na swojej konsoli. – Manewrowy potwierdza, cała naprzód! – Challenger przyśpieszył. Jeffrey z trudem powstrzymywał się, żeby nie zakląć. Szkwał to rosyjskie pociski torpedowe sprzedawane Osi. Płynęły w pęcherzu próżniowym, wywołanym ich własną prędkością. Mogły osiągnąć nawet trzysta węzłów. Nie można było przed nimi uciec. Jeffrey chwycił mikrofon interkomu. – Dajcie mi COB... COB, płynie na nas Szkwał. Musimy mieć choćby jedną działającą wyrzutnię, abyśmy mogli odpowiedzieć ogniem. – Lada minuta, panie kapitanie, będzie gotowa wyrzutnia numer trzy. – Nie mamy kilku minut. Mamy ledwie kilkadziesiąt sekund. Jeffrey odłożył mikrofon. Mógł sobie wyobrazić tę gorączkową krzątaninę, gdy marynarze walczyli z częściami i narzędziami we wnętrzu wyrzutni. Okręt rozwinął już prędkość czterdzieści węzłów, która szybko rosła, by osiągnąć pięćdziesiąt. Wróciły wibracje spowodowane szybkością. Challenger drżał, trząsł się, jakby chciał uciec przed Szkwałem, jakby sam okręt odczuwał strach. Jeffrey słuchał w głośnikach narastającego ryku Szkwała, bezrozumnej maszyny, która nieubłaganie pożerała dzielący ich dystans. Zaczął wydawać rozkazy dotyczące podjęcia przeciwdziałań, które – o czym dobrze wiedział – i tak okazałyby się nieskuteczne. Szkwały zaopatrzone były w głowice nuklearne. Nie musiały nawet zbliżyć się bezpośrednio do Challengera, by wyrządzić mu ogromne szkody. Jeffrey pomyślał też o radioaktywności, jaka powstałaby po wybuchu atomowym. „Na szczęście jesteśmy daleko od Wschodniego Wybrzeża, a wiatr wieje dalej ku morzu”. – Sternik, zrób szybki unik. – Okręt skręcił gwałtownie na lewą burtę, potem na prawą, wzbudzając w wodzie silną turbulencję, którą wroga broń mogła wziąć za Challengera. Głęboki ryk Szkwała przybierał na sile. – Sternik, ster piętnaście stopni w lewo. Kurs sto dziesięć. – Ster piętnaście stopni w lewo. Kurs sto dziesięć. Tak jest! – Skręt w lewo, południe-południowy wschód. Jeffrey chciał spróbować wywinąć się z toru Szkwała, aby ten poszedł przed swój cel. To mogłoby zmylić jego sensory i zyskaliby cenny czas. Jednocześnie torpeda oddaliłaby się od lądu. – Kontrola ogniowa wyrzucić wabie i zagłuszacze akustyczne. – Wabie i zagłuszacze, tak jest. – W głośnikach rozległo się teraz bulgotanie i falujące wycie syren, jak również łoskot Szkwała, coraz głębszy, jako że pocisk zbliżał się do swojej maksymalnej szybkości; dochodził także szum wody opływającej Challengera, który osiągnął już pięćdziesiąt węzłów. Po chwili bulgotanie i wycie syren ustały, gdyż emitujące je urządzenia zostały daleko w tyle. Jeffrey ponownie pochwycił mikrofon. – Manewrowy, tu kapitan. Daj mi sto piętnaście procent mocy reaktora. Challenger nieznacznie przyśpieszył, wzmogły się również wibracje. Jeffrey podskakiwał w swoim fotelu. Okręt pędził przez ocean z prędkością ponad pięćdziesięciu węzłów w kierunku wschód-południowy wschód. Szkwał szedł za nimi przez zakręt, z każdą sekundą zmniejszając dystans o długość boiska piłkarskiego. Zignorował manewr uniku oraz wabie i zagłuszacze. Na konsoli Jeffreya zapłonęła zielona lampka przy statusie trzeciej wyrzutni. – Wyrzutnia numer trzy gotowa do akcji – oznajmił Bell. – Wyrzutnia numer trzy, załadować torpedę Mark 48 z głowicą atomową nastawioną na maksymalną siłę rażenia. – Udoskonalone torpedy Mark 48 były dobre, ale prędkość maksymalna najnowszej wersji wynosiła siedemdziesiąt węzłów, a więc jedynie jedną czwartą prędkości Szkwała. Bell i Jeffrey przeprowadzili procedury uzbrojenia głowicy. Automatyczny, hydrauliczny system ładowania torped, naprawiony w New London, zdawał się funkcjonować bez zarzutu. „Niech lepiej działa, bo inaczej zginiemy”. Jeffrey poczuł żelazną wolę przetrwania. Aby wyjść z tej pułapki zastawionej przez wroga, musiał uderzyć szybko i mocno. – Przygotować wyrzutnię numer trzy we wszystkich aspektach, łącznie z otwarciem zewnętrznych pokryw. – Okręt gotowy. Torpeda gotowa. Rozłączenie gotowe – odpowiedział Bell. – Wyrzutnia numer trzy, Master 1, dopasować namiar sonarowy i odpalać. – Wyrzutnia odpalona elektrycznie. – Torpeda przemieszcza się normalnie – stwierdził operator sonaru. – Co ty wyprawiasz? – pieklił się Wilson. – Wycelowałeś w Mastera 1, a nie w Szkwała. – Torpeda przepłynie najpierw koło Szkwała. Kapitan Amethyste pomyśli, że to mój obronny strzał w jego pocisk i czujność wroga zostanie uśpiona. Musimy odpowiedzieć ogniem, żeby odwrócić jego uwagę i powstrzymać od wysłania meldunku. Jeśli się zorientuje, że chodzi o Challengera... Wilson milczał. „I dobrze, to moja bitwa”. Okręt Jeffreya sunął przez morze, a za nim podążał Szkwał. – Odległość od Szkwała? – Dziesięć tysięcy jardów – powiedział Bell. – Pięć mil morskich. Jeśli ma jednotonową głowicę, typową w torpedach państw Osi, jej uderzenie będzie śmiertelne z odległości czterech tysięcy jardów. „Przy tych prędkościach i odległościach pozostała nam mniej niż minuta życia”. – Kontrola ogniowa, wyrzucić więcej wabiów i zagłuszaczy. – Wabie i zagłuszacze, tak jest. – Wyrzutnia numer trzy, ładować torpedę świetlną. – Wyrzutnia numer trzy, świetlna torpeda, tak jest. – Ustawić kurs torpedy na północ, maksymalna szybkość, głębokość taka sama jak nasza. – Kurs na północ, maksymalna szybkość, ta sama głębokość, tak jest. – Przygotować wyrzutnię numer trzy we wszystkich aspektach, łącznie z otwarciem zewnętrznej pokrywy. Wyrzutnia numer trzy, torpeda świetlna, odpalać. – Wyrzutnia odpalona elektrycznie. – Torpeda funkcjonuje normalnie. Challenger wciąż uciekał. Jednostka napędowa pracowała pełną mocą. Hałas, jaki robił Szkwał w głośnikach sonaru, był niemal ogłuszający. Jeffrey strasznie ryzykował, zakładając, że głowica poszukująca na czubku wrogiego pocisku zwróci się na torpedę, a nie na okręt. Innym z kolei ryzykiem była nadzieja, że jego własna torpeda atomowa zmusi kapitana Tirpitza do podjęcia działań obronnych, co zapewni COB dość czasu, aby zdążył przygotować Jeffreyowi drugą wyrzutnię. Nagle świat zatrząsł się w ogromnym wybuchu. Challenger zachwiał się, jakby zdzielony pięścią rozgniewanego Boga. Kable mikrofonów, oprawy świetlne, konsole, załoga – wszystko to zaczęło zgrzytać i drżeć. – Szkwał eksplodował! – zawołał Bell. – Torpeda świetlna zniszczona! – A więc Szkwał wybrał jednak torpedę. Fala uderzeniowa odbiła się od powierzchni i od dna, uderzając jeszcze mocniej w Challengera. Kathy wyłączyła głośniki. Niekończący się łoskot dał się słyszeć bezpośrednio przez kadłub. Wystąpiły gwałtowne wstrząsy następcze, gdy atomowa kula ognista ruszyła ku powierzchni, jednakże pod wpływem ciśnienia wody zapadła się sama w sobie, potem znów odbiła na zewnątrz, z powrotem do środka i tak dalej. Każde takie odbicie wywoływało kolejne mocne uderzenie. – Meldować o uszkodzeniach! – zawołał Jeffrey. – Przedział torpedowy, system automatycznego ładowania nieczynny! – Ładować ręcznie wyrzutnię numer trzy, torpeda nuklearna Mark 48. – Torpeda w wodzie! – krzyknęła Kathy. – Oceniam, że to strzał obronny z Master 1 przeciwko naszej torpedzie z wyrzutni numer trzy. – Tirpitz próbował zatrzymać pierwszą torpedę Jeffreya atomowym kontruderzeniem. Gdzieś daleko nastąpiła silna eksplozja. – Torpeda z wyrzutni numer trzy zniszczona – ogłosił Bell. Kapitan wroga odniósł sukces. Jeffrey zmylił jego Szkwała, ale on rozbił Mark 48 Jeffreya. Wstępna wymiana ognia wyszła na remis. – Szkwał w wodzie – zawołała Kathy. – Master 1 wystrzelił kolejnego Szkwała. Jeffrey zmarszczył brwi. „Moja torpeda świetlna oszukała pierwszego Szkwała, ale nie oszukała ich kapitana. On wie, że my nadal tu jesteśmy i chce nas zatopić raz na zawsze”. Chwycił mikrofon. – COB, potrzebuję drugiej wyrzutni, natychmiast. – Robimy wszystko, co w naszej mocy, panie kapitanie. Mamy tu rannych! Nasi ludzie używają bloków, by załadować torpedy... Jeffrey wyłączył się. – Sternik, ster prawo na burt, kurs sto pięćdziesiąt. – Południe-południowy wschód, dokładnie w przeciwną stronę od Tirpitza. Harrison potwierdził, krzycząc łamiącym się głosem. Okręt skręcił zbyt gwałtownie, Harrison stracił kontrolę i Challenger wpadł w beczkę – okręt tak bardzo wychylił się w wyniku skrętu, że ster zaczął działać jak ster głębokości, i okręt runął z pełną szybkością w dół. Przebył już kilometr pod wodą, gdy Harrison odzyskał wreszcie kontrolę nad sterem. „Gdybyśmy mieli stalowy kadłub, bylibyśmy znacznie poniżej głębokości krytycznej”. COB zgłosił się przez interkom, pomstując na te gwałtowne manewry, które bardzo utrudniały pracę jego ludziom. – Załaduj torpedę, COB, a potem zaraz ładuj następną, gdy tylko tę odpalę. Drugi Szkwał brzmiał coraz głośniej. Wreszcie wyrzutnia numer trzy została załadowana. Jeffrey i Bell uzbroili głowicę nuklearną, po czym Jeffrey wydał rozkaz odpalenia. Torpeda ruszyła na spotkanie Szkwała, który pędził w kierunku Challengera. Tym razem miejsce przechwycenia było tuż poza śmiercionośnym zasięgiem Szkwała w stosunku do okrętu. Bell zdetonował sterowaną przewodowo torpedę jako uderzenie wyprzedzające, mające na celu zniszczenie Szkwała, którego siła była dziesięciokrotnie większa od maksymalnej mocy Mark 48. Jednak desperacka próba przechwycenia miała miejsce tak blisko Challengera, że siła uderzeniowa okazała się niemal nie do zniesienia. Okręt, uderzony od rufy, rzucił się gwałtownie do przodu i przeraźliwie zakołysał. Różne przedmioty wyrwały się ze swoich stałych umocowań i pofrunęły przez centralę. Marynarzom siedzącym przy sonarach pospadały słuchawki z głów. Wibracje były tak silne, że Jeffrey doznał zaburzeń wzroku. Gdy rumor ustał, Kathy zawołała, że kolejny Szkwał jest już w wodzie. Jeffrey czekał niecierpliwie, aż kolejny Mark 48 zostanie ręcznie załadowany do jedynej czynnej wyrzutni. Kazał wystrzelić ją w kierunku zbliżającego się Szkwała i natychmiast polecił ładowanie kolejnej. Bell ponownie rozbił nadciągającego Szkwała, jednak działo się to zbyt blisko, i Challenger znowu ciężko się zakołysał. Poleciały różne przedmioty, kilku marynarzy zostało ranionych. Obsługa wyrzutni rzuciła się do ładowania kolejnego pocisku. A Tirpitz wypuścił następnego Szkwała. Jeffrey sięgnął po mikrofon. – COB, trzeba szybciej załadować tę wyrzutnię. – Próbujemy, kapitanie – COB dyszał z wysiłku. W tle Jeffrey słyszał stuki i łomotanie narzędzi, gdy marynarze siłowali się z blokami, klnąc przy tym i sapiąc. W końcu Mark 48 znalazł się w wyrzutni. Bell odpalił. Punkt przechwycenia był za każdym razem coraz bliżej Challengera. Jeffrey wkrótce pojął, że jest to działanie na wykończenie przeciwnika: taki konkurs wytrzymałościowy z wymianą ciosu za cios. „Ale tamten kapitan na pewno widzi, że moje strzały następują w dużych odstępach. Ile jeszcze Szkwałów ma w zanadrzu Tirpitz? Jak długo moi ludzie zdołają ładować i odpalać w takim tempie, robiąc to ręcznie i mając tylko jedną wyrzutnię, zanim padną z wyczerpania?” „Ile jeszcze takich ciosów zniesie Challenger?” Znowu Bell rozbił nadciągającego Szkwała, lecz o wiele za blisko okrętu. Challenger zakołysał się jeszcze gwałtowniej niż poprzednio. Spoceni marynarze, klnąc na czym świat stoi, rzucili się, by ładować kolejną torpedę. I znowu Tirpitz wystrzelił. „Odpalają te Szkwały szybciej, niż jesteśmy w stanie im odpowiedzieć. Z każdą salwą tracimy dystans. Nasz margines zniszczenia nadciągającej torpedy robi się coraz węższy – wkrótce będzie już śmiertelnie znikomy”. – Wyrzutnia numer trzy gotowa we wszystkich aspektach – zawołał Bell. – Wyrzutnia numer trzy, odpalać! Kolejna atomowa torpeda wyskoczyła z okrętu, odwróciła się, i natarła na Szkwała, podczas gdy Challenger pędził w przeciwnym kierunku. Jednak niemiecki kapitan był wyjątkowo domyślny. Tym razem nastawił Szkwała ze znacznie większą głowicą bojową, aby eksplodował, zanim dotrze do niego torpeda Bella. Huk był tak potężny, że przekroczył granice słuchu Jeffreya. Kapitan poczuł w głowie ogromne ciśnienie i bolesny, dysonansowy łoskot. Potężna siła wybuchu uderzyła w kadłub Challengera, bijąc Jeffreya w nogi i siniacząc mu pośladki. Marynarze poprzewracali się na pokładzie, a niektórzy nawet stracili przytomność. Lampy zostały roztrzaskane, ekrany na konsolach pociemniały, zamknięte szafki otworzyły się z trzaskiem. Instrukcje, podkładki, narzędzia, wszystko latało w powietrzu. Podobnie jak płaty farby, kawałki izolacji, resztki niesprzątniętych śmieci po naprawach. Jeffrey poczuł pył w oczach i zaczął kaszleć. Powoli wracał mu słuch. Otumanienie także mijało, gdy spostrzegł, jak Bell gwałtownie macha ręką, by zwrócić jego uwagę. Operator telefonu także coś wrzeszczał, paliła się lampka interkomu Jeffreya. – Mark 48 spadł ze stelaża w przedziale torpedowym! – krzyknął Bell prosto do ucha Jeffreyowi. Łoskot, wibracje i wstrząsy jako następstwo po detonacji Szkwała nie miały końca. Jeffrey ujął mikrofon interkomu. COB powtarzał złą wiadomość, którą przekazał mu Bell. Dodał, że nie dadzą już rady załadować jedynej czynnej wyrzutni. Gdzieś w tle Jeffrey usłyszał desperackie rozkazy, krzyki, jęki agonii. – Poślij tam grupę naprawczą! – zwrócił się do Bella. Potem przeniósł wzrok na telefonistę. – Lekarz biegiem do przedziału torpedowego! Czekał. Zmusił się, żeby usiedzieć na miejscu i sprawiać wrażenie, że panuje nad sytuacją, aby załoga mogła wykonywać swoje zadania. Po chwili bezwiednie ścisnął poręcze fotela i po prostu popłynął dalej – Challenger tańczył i huśtał się, nadal z maksymalną szybkością przedzierając się przez wzburzoną wodę. Jeffrey miał świadomość, że każdy wstrząs czy kołysanie będzie jeszcze mocniej rzucać niezamocowaną torpedą, która skakała, obracała się i obijała. – Pocisk w przedziale torpedowym jest pęknięty! – zameldował Bell. Wtedy Jeffrey usłyszał to, czego najbardziej się obawiał. – Mamy wyciek paliwa z torpedy, kapitanie. Wyciek paliwa w przedziale torpedowym! – Wyrzutnie są nieczynne – zawołał szef przy głównej konsoli, jakby dopiero teraz na to wpadł. – Jesteśmy bezbronni – orzekł Wilson. – Jeszcze jeden Szkwał i będzie po nas. – To nie może być prawda – jęknął marynarz sterujący ogniem. – Spokój – powiedział do niego Bell. – Jestem zbyt skąpo ubrany, żeby umrzeć. – Wciąż jeszcze miał na sobie bokserki. Marynarz roześmiał się na te słowa, ale Jeffrey wyczuł, że ten śmiech jest na granicy histerii. Czekanie na kolejnego Szkwała doprowadzało bowiem ludzi do szaleństwa. – Byliśmy już w gorszych opałach – powiedział głośno do Bella. Starał się sprawić wrażenie bardziej rozluźnionego, niż w istocie był, udając beztroską rozmowę, aby uspokoić swoich ludzi i tchnąć w nich optymizm. Bell kiwnął głową. Mięśnie jego szyi były wyraźnie napięte. Marynarze w centrali zamilkli. Jeffrey słuchał, jak ocean wokół nich gotuje się i rzęzi od tych wszystkich wybuchów, jakie wciąż miały miejsce. Kolejna fala następcza po ostatniej detonacji uderzyła w Challengera. Zaalarmowany telefonista podniósł wzrok. – Pożar, pożar w przedziale torpedowym. Zapaliło się rozlane paliwo. Jeffrey zerknął na Bella. Ich spojrzenia spotkały się. Twarz Bella wyrażała więcej niż słowa: wokół tego ognia na stelażach spoczywało pięćdziesiąt pocisków z tonami lotnego paliwa, materiałów wybuchowych oraz mnóstwo materiałów rozszczepialnych. – Idź tam, Pierwszy. Pokieruj akcją gaśniczą. – Jeffrey najchętniej by sam pobiegł do przedziału torpedowego, kapitan jednak musiał pozostawać w centrali, aby dowodzić całym okrętem i mieć pełny obraz sytuacji. Siedząc w fotelu, z całej siły zaciskał palce na poręczach. Po chwili ogromną siłą woli udało mu się rozluźnić uchwyt. Miał do Bella wielkie zaufanie, ale też zdawał sobie sprawę, że jego wysiłki odwleką jedynie w czasie to, co nieuniknione – gdyż lada chwila Tirpitz wypuści kolejnego Szkwała. A Jeffrey nie mógł nic na to poradzić, można było jedynie kontynuować ucieczkę Challengera, a wtedy Szkwał będzie się zbliżać do okrętu z szybkością dwustu pięćdziesięciu węzłów. I nie da się przed nim uciec. Wszyscy, łącznie z komodorem Wilsonem, rozumieli ten prosty fakt. Na pierwszą wzmiankę o pożarze członkowie załogi chwycili swoje maski awaryjne i podłączyli je do końcówek w rurach powietrznych, jakie biegły pod sufitem. W centrali słychać było niesamowity syk i głośne dyszenie, gdyż ludzie oddychali przez zawory w maskach – czekając po prostu na śmierć. Jeffrey poczuł w piersiach lodowatą pustkę. Należał do tych, którzy nigdy nie zaprzeczali, że sytuacja jest poważna, ale teraz zaczynało brakować nadziei. Nabrał haust gryzącego, trującego dymu, który dochodził z ogarniętego pożarem przedziału torpedowego. Zanim zdążył zapiąć maskę, poczuł także ostrą woń moczu. Ktoś w panice nie utrzymał go – siedzący przy sterze Harrison? Bell niestrudzenie przekazywał Jeffreyowi meldunki przez interkom. Nałożył kombinezon ognioodporny i kierował akcją przy samym źródle ognia. Miał głos ochrypły od wydawania krzykiem rozkazów, w dodatku stłumiony przez maskę i aparat tlenowy. Dyszał nieregularnie z wyczerpania i podniecenia. Polecił, żeby marynarze rozwinęli węże i puścili pianę. Tymczasem inni robili, co mogli, tłumiąc pożar za pomocą gaśnic z dwutlenkiem węgla, gaśnic chemicznych, czegokolwiek, co się dało znaleźć i użyć. Praca w dużym, lecz zatłoczonym przedziale była trudna, gdyż odstęp między rzędami stelaży miał szerokość barków mężczyzny. Walczyli z ogniem na czworakach, unikając gorących plam zajętego ogniem paliwa, schodząc z drogi przetaczających się torped, które wypadły ze stojaków i bardzo utrudniały im pracę. Bell powiedział, że pokład jest śliski od krwi. Panował tam ogromny żar, kłębił się gęsty dym, lada chwila któraś z torped mogła się zagotować. Jeffrey nic już nie mógł zrobić. Porażka miała wstrętny, zjełczały smak, który wdzierał się do gardła, drażniąc i kalecząc jak rozbite szkło. Usłyszał potężny ryk z drugiej strony kadłuba. „Oho, nadchodzi”. – Szkwał w wodzie! – wrzasnęła Kathy. „To już koniec”, powiedział do siebie Jeffrey., Możemy tylko płynąć dalej, ale ten obiekt jest sześć razy szybszy od nas. Pozostaje jedno pytanie: czy Szkwał zabije nas, zanim eksploduje nasz własny przedział torpedowy?”. Rozejrzał się dookoła. Większość członków załogi osiągnęła ledwie połowę jego wieku. Byli o wiele za młodzi, by w taki sposób kończyć życie. Widział, jak niektórzy w rozpaczy trzymają się za głowę, inni z bezsilną wściekłością uderzali w konsole, jeszcze inni żegnali się pobożnie. Żałował, że nie może wymyślić żadnego sposobu, aby ich jakoś pocieszyć w tej ostatniej chwili. – Panie kapitanie – zawołała przez maskę Kathy. – Siła sygnału Szkwała nie wzrasta! Szacuję, że Szkwał z Master 1 odpalił i pozostał w wyrzutni! Szkwał na Tirpitzu ma awarię! – Włączyć głośniki! W dalszej odległości rozległ się huk detonacji, potem jeszcze jeden, silniejszy wybuch, a po nim cała seria ostrych eksplozji. – Oceniam, że odpaliły pociski w przedziale torpedowym Master 1! Jeffrey słuchał straszliwych odgłosów ginącego Tirpitza. W końcu dobiegł go ostatni głuchy grzmot, kiedy wrogi okręt przekroczył głębokość krytyczną i nie zatopione jeszcze części kadłuba niemieckiego okrętu ugięły się pod ogromnym ciśnieniem. – Pierwszy oficer melduje, że pożar w przedziale torpedowym został ugaszony! – zawołał telefonista. – Ustanowiono wachtę obserwacyjną!... Lekarz pokładowy twierdzi, że nie ma ciężko rannych! Żadnego wycieku radioaktywnego z uszkodzonych torped! Jeffrey poczuł się tak, jakby mu ktoś zdjął z barków cały ziemski ciężar. A więc Challenger i jego załoga przeżyją, przynajmniej do następnej bitwy. Ale nigdy dotąd nie czuł się jeszcze taki mały, taki nieważny. Jeffrey nie wygrał tej bitwy. To wróg ją przegrał. Ponad stu ludzi na Tirpitzu zapłaciło najwyższą cenę za igranie z ogniem pod wodą, używając tak ryzykownej broni jak Szkwał. Satysfakcja z takiego zwycięstwa była doprawdy niewielka, niemniej istotna okazała się świadomość, jak wielką rolę w wojnie odgrywa zwykłe szczęście, a także zrozumienie, jak mało sami znaczymy. Kathy, komodor Wilson i cała reszta załogi, wszyscy czuli to samo. Nie było triumfowania z powodu zniszczenia Master 1, nie było radosnych okrzyków, świętowania śmierci wroga. Słychać było jedynie syczenie dwudziestu masek, przyśpieszonych ciężkich oddechów, gdy wszyscy doznali hiperwentylacji ze strachu, a teraz ulgi, przyprawiającej niemal o zawrót głowy. Nikt się nie odzywał – każdy, skupiony na własnych myślach, próbował na swój sposób poradzić sobie z tym, co się stało: uzmysłowieniem sobie własnej śmiertelności, odczuciem, że nadeszła ta chwila, w której wszyscy zginą. 14 W tym samym czasie, na Voortrekkerze, wschodnia część Oceanu Indyjskiego Gunther van Gelder zrelaksował się i odczuł wewnętrzną radość, na tyle, na ile było to możliwe w wypadku marynarza żeglującego w czasie wojny. Dowodził Voortrekkerem w centrali, a Jan ter Horst spał. Voortrekker robił to, co potrafił najlepiej: płynął cicho blisko dna na głębokości trzech kilometrów, manewrując wśród masywów i rozpadlin Grzbietu Środkowo-indyjskiego. Niezliczone podwodne góry wulkaniczne i doliny tworzyły idealny krajobraz, w którym Voortrekker mógł się świetnie ukryć. Dla van Geldera było to miejsce jedyne w swoim rodzaju, służące do podziwiania widoków – gdy obserwował na ekranie grawimetru nagie, ostre jak brzytwa szczyty, głębokie szczeliny i strome skarpy. Okręt płynął z prędkością zaledwie siedmiu węzłów zarówno ze względów bezpieczeństwa, jak i aby pozostać w ukryciu. Zdalnie sterowany próbnik płynął daleko przed Voortrekkerem, poszukując min i sieci hydroforów. Próbnik stosował specjalne kamery do obserwacji dna na trasie Voortrekkera, a van Gelder uważnie studiował przekazywany obraz. Na dnie w wielkich grupach machały ramionami rozgwiazdy. Ogromne meduzy płynęły, poruszając się delikatnie w spokojnym przydennym prądzie. Inne stwory żyjące na takiej głębokości, o brzydkich pyskach albo ciałach zbyt cudacznych, żeby dało się je opisać, podpływały w celu zbadania lub zaatakowania próbnika. Rozproszona poświata, wirujące jasne punkty, błyski wyładowań elektrostatycznych – wszystko to rozświetlało scenerię w odcieniach nieziemskiego błękitu, iskrzącej się bieli i żywej żółci. Van Gelder wiedział, że to biologiczna luminescencja. Ocean wokół niego, nawet na tej głębokości, był pełen życia. Voortrekker minął kolejne pole hydrotermiczne, na którym z otworów w dnie wydobywał się czarny dym. Van Gelder słyszał jego burczenie i bulgotanie na sonarze. Wysłał próbnik w tamtą stronę, żeby się lepiej przyjrzeć. Znowu ujrzał życie. Pierwotniaki stanowiły karmę dla roju białych krabów, wielkich małży i grubych, krwistoczerwonych pierścienic. Do niedawna jedynie garstka naukowców odwiedzała takie miejsca. Niewielu ludzi bezpośrednio obserwowało to, w co teraz z podziwem wpatrywał się van Gelder. Czuł się bardzo wyróżniony, że oto mógł tu być i widzieć takie rzeczy na własne oczy. Na Challengerze, po spotkaniu z miniaturową łodzią podwodną Miniaturowa desantowa łódź podwodna typu ASDS bezpiecznie zacumowała w komorze hangarowej we wnętrzu Challengera. Jej pasażerowie byli głęboko wstrząśnięci bitwą jaką w pobliżu stoczyły Challenger i Tirpitz, jednak nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Challenger znowu ruszył z maksymalną szybkością na południe-południowy zachód wewnątrz Golfsztromu. Jeffrey w swojej kabinie stukał w klawiaturę laptopa – kapitanowie, którzy zaniedbywali administracyjną i papierkową robotę, mogli nie dostać swojego czwartego paska. Przerwał na chwilę, znużony, po czym napisał kolejne zdanie, ale pokręcił głową skasował je i siedział bez ruchu. Czuł, że ogarnia go beznadziejne rozczarowanie. Im więcej myślał o swojej taktyce w walce z Tirpitzem, tym bardziej był przekonany, że i tak nie dostanie nigdy czwartego paska, bo na niego nie zasłużył. Być może szefostwo miało rację wysyłając komodora Wilsona jako niańkę. Jałowo, z żalem myślał, ileż to milionów niewinnych ryb, wielorybów i delfinów pomógł zabić w tej ostatniej bitwie. Załogę Challengera chroniła przed chorobą popromienną ściana wody, jaka stała między nimi a miejscami eksplozji, a także grubość pancerza. Poza tym okręt mógł szybko opuścić skażony rejon. Ale organizmy żywe środowiska nie były chronione, więc wpływ wojny na przemysł produkujący żywność pochodzącą z mórz, jak i funkcjonowanie kurortów nadoceanicznych – był wręcz druzgoczący. Ktoś zapukał do drzwi. Wszedł Bell, aby przełożyć codzienny wieczorny raport. – Przepraszam, Pierwszy. Straciłem poczucie czasu. – Nie szkodzi, kapitanie. – Chodź, siadaj. Bell szybko zajął miejsce; od czasu gdy został ojcem, wydawał się bardziej dojrzały, stabilny wewnętrznie, bardziej otwarty i pozytywnie nastawiony do życia. Jeffrey zazdrościł mu tego. Bell zreferował status przywrócenia porządku i napraw w przedziale torpedowym. Jeszcze sporo czasu zabierze samodzielne wykonanie niezbędnych części, aby móc znowu uruchomić automatyczne urządzenie do ładowania torped. Wyrzutnie wabiów – które zajmowały połowę miejsca w przedziale medycznym z tyłu obok mesy także wymagały czasu, aby odzyskać pełną sprawność po doznanych w bitwie uszkodzeniach. Jeffrey wstał, zamknął drzwi i znowu usiadł. – Jak się mają ranni? – Jedyna poważna kontuzja przydarzyła się marynarzowi, któremu uwolniona torpeda zmiażdżyła ramię. W uszkodzonej kończynie prawie brak krążenia. Lekarz niewiele więcej może mu już pomóc, więc chłopakowi grozi, że straci rękę. – Amputacja? Bell skinął głową. – Więc trzeba go dostarczyć do odpowiedniego szpitala... Mając w hangarze miniaturkę, może uda się go skrycie przerzucić na ląd. Pogadam z komodorem. – Ze względu na morale załogi, byłoby dobrze, kapitanie, żeby pan coś zrobił. Nikt nie chciałby patrzyć, jak chłopak dostaje gangreny i zostaje odesłany do domu jako kaleka. Jeffrey zawahał się. – Pierwszy, co w ogóle sądzisz o morale załogi? – Wiedział, że w czasie wojny morale jest rzeczą niezwykle ulotną. Załogi okrętów podwodnych, mieszkające na tak ograniczonej przestrzeni, czuły silną więź i reagowały emocjonalnie jako grupa. Aby utrzymać najwyższą sprawność bojową musieli czuć nieustanne wsparcie i zachętę, musieli słyszeć dobre wiadomości. Jeffrey zamierzał ponownie obejść wieczorem cały okręt właśnie w tym celu. – Prawdę mówiąc, kapitanie, morale znacznie się poprawiło z powodu Tirpitza. – Bell uśmiechnął się. – Marynarze myślą, że pan jest szczęściarzem, kapitanie. Są teraz zadowoleni, że płyną z panem. Jeffrey uniósł brwi. – A skąd ten akcent na słowie „teraz”? Bell zaczerpnął powietrza. – Chłopcy nie byli zbytnio szczęśliwi, kiedy nadeszły rozkazy opuszczenia suchego doku, zanim okręt był gotowy, gdy brakowało wykwalifikowanych członków załogi, a ich miejsce zajęły dwa tuziny żółtodziobów. Myśleli, że za bardzo ryzykujemy, że już nie wrócimy z tego rejsu. Jeffrey odchrząknął. Nie mógł się zupełnie nie zgodzić z ich sposobem myślenia. – Ale powiedziałeś, że morale się poprawiło. Bell kiwnął głową. Jeffrey nie chciał się zdradzić ze swoją niepewnością, ale był zaintrygowany. – Wyjaśnij mi ten mechanizm. – Nasze spotkanie z Tirpitzem już samo w sobie było dziełem przypadku o prawdopodobieństwie jeden do miliona. Fakt, że Challenger wygrał jeden do zera, mimo że Tirpitz miał nas już na widelcu, również był czystym przypadkiem. – Ale to był pech wroga, a nie nasza dobra fortuna. Nie rozumiem. – Jeśli zebrać to wszystko do kupy, kapitanie, odbyliśmy nasz próbny rejs i rozruch właśnie teraz, w tej bitwie. Wszyscy czują się o wiele lepiej. Poza tym, to nasze spotkanie z Tirpitzem było jak przeznaczenie czy coś w tym rodzaju, a może palec boży? Jeffrey uniósł dłoń. – Co do tego ostatniego wcale nie mam pewności, Pierwszy. Za chwilę jeszcze do tego wrócimy. – Na koniec chciałem powiedzieć, że musieliśmy uzyskać to zatopienie, spektakularne zwycięstwo. Wyrównaliśmy rachunki za nalot na Nowy Jork. My, kapitanie, USS Challenger, podczas pierwszego dnia rejsu na pełnym morzu. To sprawia, że mamy szczęśliwy okręt, a pan jest szczęśliwym kapitanem. Jeffrey zastanawiał się, poruszając szczęką. W końcu uśmiechnął się. – Naprawdę pomyślałem, że twój żart o tym, że jesteś zbyt skąpo odziany, aby umierać, był świetny. – Obaj roześmiali się. Potem Jeffrey spojrzał na swojego laptopa i znowu posmutniał. Bell dostrzegł zgryzotę na jego twarzy i nie wiedział, jak ma to rozumieć. Pomyślał, że Jeffrey uważa spotkanie za zakończone. – Chciał pan porozmawiać ze mną o spotkaniu z Tirpitzem, kapitanie? Jeffrey rozmyślał, czy zwierzyć się Bellowi, czy też zachować wszystko dla siebie. „Mój pierwszy oficer powinien mi mówić, co sądzi o moich pomysłach. Lecz utarło się, że kapitan, jako wyższy stopniem, jest wszystkowiedzący, nieomylny...” „Do diabła jeśli wciąż będę się odgradzał od moich najbliższych współpracowników, to niedługo dostanę wrzodów”. – Piszę właśnie meldunek o bitwie stoczonej z Tirpitzem. Myślę wciąż o moim odwrocie, gdy tylko złapaliśmy kontakt. Chyba to jednak spartaczyłem, narażając na niebezpieczeństwo okręt, całą załogę i naszą misję. – Kapitanie?! – Bell kompletnie osłupiał. – Z mojego punktu widzenia, marynarze uwielbiają pana teraz jeszcze bardziej niż po rajdzie na Niemcy. W bitwie zawsze zachowuje pan zimną krew, dzięki panu walczyliśmy bez ustanku aż do gorzkiego końca. Cieszy się pan zaufaniem, o jakim może marzyć każdy kapitan okrętu podwodnego. Ma pan doskonałe wyniki w walce, jeden po drugim. Jeffrey pokręcił głową. – Zwrócenie się bokiem do Tirpitza, zaprezentowanie mu w pełnej okazałości naszej dźwiękowej wizytówki, w ówczesnych zmiennych warunkach przenoszenia się sygnałów, było zbyt ryzykowne. Tirpitz przechwycił nasze dane, co pozwoliło mu otworzyć ogień. Gdyby nie eksplodowali z powodu awarii własnego pocisku, z całą pewnością zostalibyśmy zatopieni. – Hm... ale pan musiał go omijać, kapitanie. To był rozkaz z góry od komodora. Nie mogliśmy odczytać kursu ani prędkości. Master 1 właśnie z powodu złych warunków dla pracy sonaru. Z tego, co pan wiedział, Tirpitz płynął szybko prosto na nas. Musiał pan się odwrócić. – Nie jestem pewien, czy masz rację. – A co pan zamierzał zrobić? Wrzucić wsteczny bieg? Mając przy sterze żółtodzioba, od razu stracilibyśmy stabilność. Według mnie pański odwrót, który stanowił prosty manewr dla Harrisona, był w zaistniałych okolicznościach bezpieczniejszą decyzją. Jeffrey chłonął jego słowa. – Dzięki, Pierwszy. Muszę to jeszcze przemyśleć, żeby sporządzić formalny meldunek, bo teraz mam w głowie mętlik. Bell uśmiechnął się. – Nikt nie twierdził, że dowodzenie jest proste. Za to płacą panu takie duże pieniądze. Obaj mężczyźni znowu się roześmiali. Jeffrey cieszył się, że zawierzył Bellowi, którego punkt widzenia poprawił mu humor. Lecz wtedy Bell zmarszczył brwi, co zdarzało mu się rzadko. – Być może ja też mam różne przemyślenia, panie kapitanie, ale coś mi tu zaczyna brzydko pachnieć. Chodzi mi o nasze spotkanie z Tirpitzem... Albo to naprawdę był niesamowity zbieg okoliczności, albo też Tirpitz wiedział, że się zbliżamy. Jeffrey nie chciał się w to wgłębiać. – Skąd by mogli wiedzieć, że płyniemy? – Może znaleźli dostęp do naszych danych? – Nasz dobry komodor twierdzi, że to niemożliwe. – Wierzy mu pan? – Chyba tak. Tirpitz jest... był o wiele wolniejszy od nas. W jaki sposób mógł tak szybko znaleźć się na tej pozycji? Przecież stał na naszej drodze w doskonałej zasadzce. – Może nie podłączyli się do naszej sieci hydroforów, lecz założyli własną wzdłuż naszego wybrzeża, albo mają jakąś nową tajną broń, o której nie mamy pojęcia. – Pierwszy, chyba naoglądałeś się za dużo starych filmów o zimnej wojnie. Bell ściągnął usta. – Mogli też wiedzieć wcześniej o naszej wyprawie. Od szpiega. – Komodor powiedział mi, że zdecydował, którą trasą płynąć, północną czy południową dopiero gdy się zanurzyliśmy. Więc raczej mało prawdopodobne, by ktoś spoza załogi wiedział... Zapewne wszystko jest w porządku, nie sądzę, aby był jakiś przeciek. Bell wcale nie dał za wygraną. – Niemcy nie musieli wiedzieć, że płyniemy na południe, panie kapitanie. Potrzebowali tylko informacji, że wychodzimy w morze. Każdy może popatrzyć na mapę świata... Może wysłali Tirpitza na południe, a inny okręt na północ, aby zaatakował nas, na przykład, koło Nowej Fundlandii, gdybyśmy wybrali trasę arktyczną. Tirpitz miał po prostu szczęście, choć w jego wypadku okazało się, że miał też pecha. Jeffrey niechętnie pokiwał głową. – Nie mów o tym nikomu, Pierwszy. Jeśli zostałem skompromitowany, chcę, żeby załoga pozostała w radosnej niewiedzy... Porozmawiam z komodorem Wilsonem. Jeffrey zapukał do drzwi kabiny Wilsona. Ze środka odezwał się głos porucznika Sessionsa. – Kto tam? Jeffrey rozzłościł się. – Kapitan Fuller. Sessions otworzył zamek i Jeffrey wszedł. Wilson podniósł na niego wzrok. Miał zapadnięte, czerwone oczy. Nie wyglądał dobrze. Czekał, aż Jeffrey się odezwie. Stojąca na szafce drukarka była włączona. – Panie komodorze, mam kilka spraw do omówienia. – Poruczniku – rzekł Wilson – zostań, ale zamknij drzwi na klucz. Sessions i Jeffrey zasiedli na dwóch krzesłach. Wilson czekał, aż Jeffrey przemówi. – Komodorze, wie pan, że jeden z marynarzy jest poważnie ranny. Wilson skinął głową. – W ramię. – Musimy go dostarczyć do szpitala. – A jak proponujesz tego dokonać? – Podrzucimy go w miniaturce. – A gdzie dokładnie wysadziłbyś go na ląd? – Przy mijaniu cieśniny Jukatan będziemy mieli Kubę z lewej burty i Meksyk z prawej. – Meksyk należał do państw alianckich, a Kuba zapamiętale przeciwstawiała się Osi. – I co dalej? Zostawisz go komuś na plaży koło domu albo na molo w porcie rybackim w środku nocy? Z kartką napisaną po hiszpańsku: „Proszę mnie zabrać do szpitala?”. Jeffrey był zaskoczony. – Razem z Sessionsem moglibyśmy opracować szczegóły, ale, owszem, coś w tym rodzaju. Twarz Sessionsa rozjaśniła się, ale Wilson wcale się nie rozchmurzył. – Powinieneś teraz myśleć bardziej jako mój oficer operacyjny, komandorze Fuller, a nie tylko jako kapitan swojego okrętu. Musisz postawić misję grupy bojowej ponad los ramienia jednego z marynarzy. Jeffrey poczuł się jak uderzony piorunem. Pokręcił głową. – Komodorze, to nieludzkie. – Wcale nie... Co jeszcze? Jesteśmy z Sessionsem bardzo zajęci. – Właśnie odbyłem rozmowę z moim pierwszym oficerem. Sądzimy, że mimo wszystko Oś może wiedzieć o naszym rejsie. – Na podstawie poszlakowego dowodu, jak spotkanie z Tirpitzem? Czy też z powodu nuklearnej wizytówki koło przylądka Fear, która z pewnością przedostała się głębokim kanałem dźwiękowym aż do Europy? Wilson najwyraźniej wyprzedzał w tej kwestii Jeffreya i wcale nie był zadowolony. Wcześniej kazał Jeffreyowi dopilnować, aby wizytówka Challengera nie weszła do tego kanału. – Właśnie, panie komodorze. Niepokoi mnie jeszcze jako oficera operacyjnego i jako kapitana, że nie możemy mieć pewności w żadnej z tych dwóch możliwości. To kluczowy parametr naszej strategii i taktyki, komodorze, abyśmy wiedzieli, czy rzeczywiście uda się nam zaskoczyć Voortrekkera. – Zawsze szukamy elementu zaskoczenia – rzekł przesadnie wyraźnie artykułując słowa Wilson. – Ale nie wolno zakładać, że uda się go utrzymać. – Tak, panie komodorze. – Jeffrey myślał intensywnie o nastroju Wilsona, jego nastawieniu i zamiarach. – Jadłeś już? Jeffreya zaskoczyła ta nagła zmiana tematu. – Jeszcze nie. – Weź jakieś owoce z mesy i pośpiesz się. Ja i mój porucznik flagowy potrzebujemy cię na kilka godzin. Właśnie miałem wysłać po ciebie Sessionsa. Jeffrey odwrócił się do drzwi. – Zaczekaj, kapitanie. To dla ciebie. Przekaż waszemu nawigatorowi. – Wilson podał Jeffreyowi kartkę. Były to współrzędne punktu na Morzu Karaibskim. Jeffrey spojrzał na Sessionsa. – Południowy zachód od Jamajki, kapitanie. – Kolejny punkt na trasie, panie komodorze? – Nie. Kolejne randez-vous. 15 Następnego dnia po południu, na Morzu Karaibskim Challenger stał nad dnem tysiąc dwieście metrów pod powierzchnią morza. Załoga zajęła stanowiska bojowe, okręt przygotowano do akcji w zupełnej ciszy. W centrali wokół Jeffreya ludzie rozmawiali szeptem, przekazując sobie informacje o zauważonych kontaktach w powietrzu i morzu. Wyczuwało się ogólne napięcie. Komodor Wilson pochylał się ponuro nad plecami marynarzy, obserwując różne ekrany na konsolach. W pewnym momencie wyprostował się i spojrzał na Jeffreya. – Spóźniają się. – Myślałem, że to my mamy opóźnienie – odparł Jeffrey. – Bo mamy. Utrzymuj pozycję. Miejmy nadzieję, że do nas dotrą. Jeśli się nie zjawią, będziemy mieli duży kłopot. – Z całym szacunkiem, komodorze, czy może mnie pan poinformować, kim są ci „oni”? – Dowiem się, gdy tu dotrą. Jeffrey zdenerwował się. Jak jego załoga miała szukać czegoś, z czym się miała spotkać, jeśli nie wiedziała nawet, co to jest? – Czy to utajnienie jest naprawdę konieczne, panie komodorze? – Nie możemy naruszyć ich osłony. – Ale... – Zrozumiesz, gdy się z nimi spotkamy... Challenger opuścił suchy dok stanowczo za wcześnie i stąd duża część jego załogi nie ma żadnego doświadczenia. – Ja... – To nie była krytyka ciebie ani twojej załogi. Do tej pory mieliśmy dużo szczęścia, kapitanie. Okręt nadal może w każdej chwili ulec poważnej awarii i wtedy może zaistnieć potrzeba awaryjnego wynurzenia. Wyskoczenie na powierzchnię jak korek byłoby w napiętej sytuacji wystarczająco stresujące nawet dla nas. Nie możemy ryzykować tego dla nich. – Wobec tego... – Nie wiemy też, kto mógłby przyjść nam z „pomocą”, gdybyśmy dostali torpedą. Czegokolwiek ty i twoja załoga nie wiecie, nie wyjawicie tego przypadkiem ani na torturach. Na tych wodach operują rosyjskie trawlery szpiegowskie, a większość obszaru Ameryki Środkowej jest naszpikowana niemieckimi szpiegami. – Ale, panie komodorze... Wilson gwałtownie zaprzeczył gestem. – Po prostu nie mogę ryzykować. Stawka jest zbyt wysoka. Za wiele zainwestowano dolarów i lat w awaryjną akcję jak ta właśnie. Dwie godziny później. – Jest nasz przyjaciel – powiedział Wilson. – Który przyjaciel? Wilson postukał w ekran Jeffreya. – Ten. Master 77. Prima Latina, wyszedł z Hawany i kieruje się do Limy w Peru. – Jak to? Przez Kanał Panamski? – Jeffrey wiedział, że zgodnie z prawem międzynarodowym dotyczącym neutralności, kanał jest zamknięty dla okrętów wszystkich walczących stron. A Panama była dotąd neutralna. – Tak – rzucił ostro Wilson. – Przez kanał. Wykorzystanie go skróciłoby trasę Challengera o tysiące mil. „Sztabowcy muszą się czuć pod silną presją skoro chcą abyśmy wybrali ten ryzykowny i nielegalny skrót, co pozwoli nam zyskać te kilka dni... Ale chwileczkę... – Panie komodorze, nie możemy się ukryć pod statkiem płynącym przez kanał. Niestety kanał jest za płytki na taką sztuczkę. – A kto powiedział, że pójdziemy pod nim? * * * Jeffrey przeczytał streszczenie danych na swoim ekranie. Prima Latina była po prostu ostatnią nazwą, jaką ten statek nosił. Mierzył sobie niemal sto pięćdziesiąt metrów długości, czyli był duży jak na parowiec żeglugi przybrzeżnej, miał też spore zanurzenie. Jednak jego silnik był już tak zużyty, a kadłub tak sfatygowany – klasyczne zmęczenie materiału – że armator nie ośmielał się wysyłać go na pełne morze. – Prędkość statku dziewięć węzłów, kurs na południe – zameldował Bell. – Punkt największego zbliżenia znajduje się cztery mile od naszej pozycji. – Dobrze – odezwał się Wilson. – Płyniemy mu na spotkanie. – Nawigator – powiedział Jeffrey – podaj mi kurs zbieżny przy jedenastu węzłach. Jeśli Wilson powiedział porucznikowi Sessionsowi na stronie, o co tu chodzi, Sessions nie dał tego po sobie poznać. Jeffrey obserwował ekran grawimetru i cyfrowe mapy morskie. W każdym prawie kierunku znajdowały się płycizny. Będzie musiał zachować ostrożność, prowadząc Challengera w tak niepewnych wodach. Przynajmniej – dzięki spotkaniu przy przylądku Fear z łodzią miniaturką – na pokładzie znajdował się ponownie porucznik David Meltzer, zahartowany w walce sternik. Był twardym chłopakiem z Bronksu, a także absolwentem Akademii Marynarki Wojennej. Jeffrey bardzo go lubił. – Kapitanie – powiedział Wilson. – Zanim ruszymy, proszę zabezpieczyć wszystkie aktywne sonary i prowadzić nasłuch jedynie na pasywnych. – Komodorze, musimy mieć sonary do unikania min. – Zawsze istniała w końcu możliwość, że jakiś inny okręt podwodny wśliznął się na Morze Karaibskie i zostawił więcej min. – Stanowczo odrzucam. Miny to mniejsze ryzyko, niż ujawnienie się sygnałem aktywnych sonarów. Jeffrey otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Wilson spojrzał na niego ostro. Jeffrey zamknął się tak szybko, że aż słychać było stuk jego zębów. Sessions przekazywał informacje o spotkaniu na konsolę Jeffreya, który wydał rozkazy sternikowi. Ten potwierdził. Radość Meltzera z powierzenia mu nietypowego zadania znikła, gdy pomyślał o uderzeniu w minę. Siedzący obok niego Harrison pochylił się, patrząc uważnie – Bell wyznaczył go na zmiennika pilota przy stanowisku bojowym. Harrison również wydawał się bardziej spięty od chwili, gdy Wilson wspomniał o minach. COB pilnował wyporności i trymu. Czasami dokonywał regulacji za pomocą pomp i zaworów, które obsługiwał. Na wszelki jednak wypadek jedną dłoń trzymał na dźwigni wynurzenia alarmowego. Meltzer zameldował, gdy okręt znalazł się dokładnie pod wyznaczonym punktem, który był w ruchu, jako że Prima Latina także płynęła. Jeffrey rozkazał mu zredukować szybkość z jedenastu do dziewięciu węzłów, aby dotrzymać kroku statkowi. – Kapitanie – odezwał się Wilson – proszę podnieść okręt na peryskopową. Tylko ostrożnie. Woda jest tu kryształowo czysta, a o tej porze roku niemal zawsze świeci słońce. „I co dalej?” – Sternik, pięć stopni do góry. Głębokość czterdzieści pięć metrów. – Jeffrey chciał to zrobić stopniowo, dla zachowania ostrożności. Meltzer przyciągnął do siebie koło sterowe, a wtedy dziób Challengera poszedł w górę. Głębokość stopniowo malała, podczas gdy obie jednostki płynęły ze stałą szybkością na południe. Odgłosy pracy statku słychać było przez kadłub: warkot, brzęczenie i chlupot, a od czasu do czasu jakiś stuk. – Szef wachty – zawołał Jeffrey – podnieść maszt peryskopu! COB przestawił włącznik. Na kilku ekranach pojawił się obraz – cyfrowy przekaz z peryskopu. Jeffrey rozejrzał się dookoła okrętu, obracając głowicę peryskopu małym joystickiem. Na głębokości czterdziestu pięciu metrów szczyt masztu nadal znajdował się kilkanaście metrów pod wodą. – Master 77 w zasięgu wzroku – powiedział Jeffrey, chociaż pozostali, z Wilsonem włącznie, z pewnością widzieli to na ekranach. Wilson miał rację, na górze była słoneczna pogoda. Kadłub parowca widać było jako długi, ciemny kształt nad Challengerem. Płynął spokojnie. Patrząc od spodu, Jeffrey widział białą falę dziobową Prima Latiny oraz jej kilwater. Trudniej było zauważyć bliźniacze śruby i ster. Chociaż Jeffrey doskonale słyszał te śruby, pragnął za wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi. Powierzchnia morza była jak pofalowana, niespokojna, bezkresna przezroczysta kurtyna. Słońce rzucało poprzez wodę zielonkawoniebieskie promienie. Czasem widać było ławice ryb pływających spokojnie, to znów zrywami. Jeffrey wypatrywał kołyszących się min, lecz do tej pory nie zauważył ani jednej. – Podejdź na peryskopową – powtórzył Wilson. – Muszę mu się dobrze przyjrzeć. Mogą być pewne subtelne znaki, jak choćby liny przy szalupach zwinięte w specjalny sposób, by wskazać, że statek jest w rękach naszych przyjaciół. – Komodorze, jeśli tak bardzo obawia się pan zdemaskowania naszego okrętu, w żaden sposób nie możemy sobie pozwolić na wystawienie peryskopu ponad wodę. – Tylko na ułamek sekundy, żeby zrobić zdjęcie. Muszę wiedzieć, czy statek jest w rękach przyjaciół. Gdy tylko peryskop przebił powierzchnię morza, Jeffrey spostrzegł na swoim ekranie postać niechlujnego, brodatego marynarza palącego grube cygaro i opierającego się o reling Prima Latiny. Brodacz natychmiast zauważył peryskop, wyrzucił cygaro do wody i ruszył po drabince na mostek. Frachtowiec ten miał kubańską banderę. Jeffrey zaklął i nakazał Meltzerowi głębokie zanurzenie. W tym samym czasie, na Voortrekkerze, na południowy zachód od Perth, Australia Czyste zuchwalstwo tego, co robili, wywarło na van Gelderze największe wrażenie. Wysoko nad nimi na powierzchni kołysał się stary cejloński frachtowiec Trincomalee Tiger. Frachtowcowi przytrafiło się wszystko co najgorsze. Najpierw zaciął się ster, potem stanęły silniki. Na pięćdziesiątym stopniu szerokości południowej, przy ryczących pięćdziesiątkach, statek unosił się i spadał gwałtownie w doliny fal. Trincomalee Tiger znajdował się już głęboko w strefie antarktycznych gór lodowych jak na tę porę roku: luty oznaczał środek lata na półkuli południowej. Wiatr wiejący z północy z prędkością dwudziestu pięciu węzłów popychał nie całkiem sprawny frachtowiec jeszcze dalej w stronę gór lodowych. Prąd morski, płynący na południowy wschód, również nie pomagał. Co gorsza od zachodniego wybrzeża Australii szła gwałtowna burza tropikalna – w najbliższych godzinach wiatr i fale wokół frachtowca znacznie przybiorą na sile. Bez silnika i steru, mocno sfatygowany Trincomalee Tiger mógł z łatwością uderzyć w górę lodową i zatonąć. Albo – nadwerężony huraganowym wiatrem i ogromnymi, łamiącymi się falami – mógł po prostu pęknąć na złączach i pójść na dno. Neutralny frachtowiec kołysał się na morzu kilkaset mil na południowy zachód od Perth w Australii. Statek nadał już SOS na międzynarodowej częstotliwości alarmowej. Niszczyciel Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej niezwłocznie popłynął mu na pomoc, ale ze względu na ogromną odległość, Australijczycy mogli się znaleźć na miejscu dopiero po paru godzinach. Australijski samolot patrolowy dalekiego zasięgu latał w kółko nad frachtowcem, ale głównie dla wsparcia moralnego jego załogi – samolot był przeznaczony do zwalczania okrętów podwodnych, a nie do akcji poszukiwawczo-ratowniczych. Było ciemno, słońce miało wzejść dopiero za kilka godzin, ale reflektory na frachtowcu paliły się jasnym światłem. Marynarze machali i gestykulowali w kierunku samolotu, oczekując, aby jakoś wylądował i pomógł im albo spuścił linę, żeby ich wciągnąć, zanim będzie za późno, co już było objawem czystej paniki. Jakby tego było mało, uległ awarii radar na statku. W nocnych ciemnościach nie zauważyliby nawet płynącej na nich góry lodowej na tyle wcześnie, by skoczyć do szalup. Poza tym załoga zdawała sobie sprawę, że w taką pogodę ich mocno nadwerężone zębem czasu szalupy okazałyby się tylko śmiertelną pułapką. Była to kolejna część genialnego planu Jana ter Horsta. 16 Wilson, usatysfakcjonowany fotografią z peryskopu, nakazał Jeffreyowi kontynuowanie zbliżenia. Peryskopowy obraz na żywo ukazywał, że Challenger znajduje się obecnie bezpośrednio pod Prima Latiną. Jeffrey patrzył ze zdziwieniem, a potem z przestrachem, jak statek otwiera się wzdłuż kilu. „Czyżby mina?” Kathy zgłosiła nowe przejściowe sygnały z sonaru – szum silników, brak odgłosów pękania. Jeffrey zrozumiał, że tak właśnie miało być: dno statku stanowiły wielkie dwuskrzydłowe drzwi. – Oto twoja przejażdżka przez kanał, kapitanie – powiedział Wilson. – To nie był mój pomysł. Zapewniam cię, że takie decyzje podejmują ludzie, którzy zarabiają o wiele więcej niż zwykły komodor. Ja po prostu słucham rozkazów, a także wydaję je. – Zrozumiałem. – Wynurzyć okręt do ukrytej ładowni. „Obawiałem się, że to właśnie powie”. – Czy on nie może trochę zwolnić? – Nie. Jeśli zwolni albo zatrzyma się, będzie to wyglądało podejrzanie. Statek śledzą dziesiątki radarów, o których wiemy, i obserwują Bóg jeden wie jak liczne satelity szpiegowskie, o których nie mamy pojęcia. Jeffrey mocno się zastanawiał, jak to zrobić. Challenger wynurzając się wytracał szybkość z powodu utraty energii, gdy kadłub zaczynał tworzyć fale, a także z powodu utraty siły ssącej pompy odrzutowej napędu na tak małej głębokości. Meltzer musiałby przyśpieszyć, żeby to zrekompensować, ale ważne jest, w jakim stopniu? Uderzenie dziobem lub rufą w Prima Latinę wydawało się nieuniknione. Jeffrey poczuł, jak mu rośnie ciśnienie krwi. Jego podstawowym obowiązkiem jako kapitana okrętu było zapewnienie bezpieczeństwa oddanej w jego ręce jednostce. – Panie komodorze, musimy najpierw zrobić kilka próbnych podejść. – Nie przejmuj się tak bardzo. Mają tam duże gumowe zderzaki na wypadek, gdyby jednostki miały się zetknąć. – Nigdy jeszcze nie robiliśmy takich ewolucji. – Z symulacji komputerowych wynika, że to da się zrobić. – Symulacje to nie jest prawdziwe życie, panie komodorze. Silna kolizja może zatopić oba statki. – Prędzej wychodź na górę. Jesteśmy już nad płyciznami. Miniemy je i znowu wyjdziemy na pełne morze, ale fale będą tam o wiele większe. I będzie to o wiele bardziej niebezpieczne niż teraz. Wspólnie uzgodnili taktykę. Jeffrey wywołał przez interkom porucznika Willeya, by i z nim przedyskutować całe zagadnienie. Bell i COB także przekazali im swoje uwagi. W końcu Jeffrey wydał rozkazy i Meltzer wyprowadził Challengera w górę. Pierwsza próba polegała na dopasowaniu prędkości w czasie zbliżania się jednostek, na wczuciu się w efekty uderzania i ssania uwięzionej wody, przepływającej między dwoma kadłubami. Pierwsza próba niezbyt się powiodła. Na Voortrekkerze – Dobrze, Pierwszy – powiedział ter Horst. – Obejmujesz dowodzenie. Będę ci pomagać. Wyprowadź nas na górę i przygotuj do wejścia w środek Trincomalee Tigera. Nieszczęsny frachtowiec – jak ter Horst poinformował van Geldera – był tajnym statkiem zaopatrzeniowym dla okrętów podwodnych. Jego silniki i ster były w idealnym porządku. Udawał awarię, aby usprawiedliwić zatrzymanie się na pełnym morzu i ułatwić dokowanie Voortrekkerowi nie wywołując podejrzeń. Krążący w górze samolot patrolowy i zbliżający się australijski niszczyciel były częścią tego podwójnego blefu. Van Gelder musiał przyznać, że podziwia spryt i mocne nerwy ter Horsta. Nie każdy kapitan okrętu podwodnego sam, z własnej woli przywołałby ku sobie liniowe siły przeciwnika, podczas gdy sam skrycie podłączył się do zakamuflowanej mlecznej krowy. Van Gelder wydał rozkazy sternikowi i szefowi wachty. Voortrekker wyłaniał się z głębin, a pierwszy oficer wysunął cyfrowy maszt peryskopu. Na ekranach w centrali pojawił się obraz z widokiem do góry, wprost na podwodną bramę kilową frachtowca, która była już otwarta, zapraszając do jasno oświetlonego wnętrza tajnej ładowni. Niebiesko-zielone lampy migały, ukazując zarys przedziału. Pozwoliło to van Gelderowi ocenić kołysanie i dryf statku i umożliwiło precyzyjne nim manewrowanie. Widział kształt ogromnych komór wypornościowych, znajdujących się po wewnętrznej stronie burt i otaczających ukrytą ładownię. Trincomalee Tiger był w istocie zakamuflowanym pływającym dokiem. – Uderzenia powierzchniowe – zameldował szef sonaru. – Boje sonarowe? – spytał szybko van Gelder. „Czyżby alianci tak szybko nas wykryli?” – Nie... To brzmiało raczej jak zrzucona z powietrza tratwa ratunkowa i sprzęt umożliwiający przeżycie. „Dobrze, wrogi samolot nadal bierze na serio pozorowaną desperację frachtowca”. Van Gelder uspokoił się trochę. Voortrekker zbliżał się do dna frachtowca. Siłą fali i ssania okręt został rzucony gwałtownie w kierunku zaopatrzeniowca. Van Gelder, obawiając się kolizji, rzucił szybko rozkazy sternikowi. Fala minęła ich, lecz van Gelder wciąż obawiał się zbliżenia, bo mogła nadejść kolejna wielka fala. – Znowu uderzenia powierzchniowe! „Pewnie torpedy zrzucone z samolotu!” Van Gelder aż podskoczył. Jan ter Horst zaklął. – Torpedy są bezwładne!... Potwierdzam, torpedy toną! – Ha! – wykrzyknął ter Horst. – Widzisz, Gunther? Zrzucili torpedy, żeby zwiększyć czas lotu nad frachtowcem. Samolot nie stanowi już dla nas żadnego niebezpieczeństwa. – Kapitanie – powiedział nieswoim głosem szef sonaru. – Doliczyłem się tylko dwóch zrzuconych torped. Ten typ samolotu przenosi cztery sztuki. Na Challengerze Jeffrey kazał Meltzerowi wrócić na głębokość czterdziestu pięciu metrów i spróbować jeszcze raz. Tym razem Challenger, uniósłszy się, znacznie lepiej ustawił się w stosunku do otworu w Prima Latinie. Lecz gdy jednostki były już blisko siebie, okręt zbyt mocno kołysał się na boki. – Kapitanie – powiedział Meltzer – musimy użyć pędników, aby uzyskać lepszą kontrolę boczną. – Zgadzam się – stwierdził COB – aleja mam już pełne ręce roboty, a kiedy wyszasujemy balasty i naprawdę się wynurzymy, będę jej miał jeszcze więcej. – Dobrze. Zmiennik pilota, będziesz sterował pędnikami. – Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział Harrison. Dało się to zrobić w jedyny możliwy sposób: Harrison ukląkł na deskach pokładu przy fotelu Meltzera i sięgnął obok niego do joysticków sterujących pędnikami. Meltzer był tak bez reszty pochłonięty pracą na głównej konsoli, mając pod kontrolą płaty dziobowe i rufowe oraz ster, że trudno było żądać od niego, by jeszcze panował nad głębokością i kursem. Praktyka wykorzystania do kontroli płatów rufowych i steru osobnego marynarza została zaniechana wraz z pojawieniem się okrętów klasy Victoria w 2004 roku. – Spróbujmy jeszcze raz – powiedział nie zniechęcony Jeffrey. – Kluczowa sprawa to przewidywanie ruchów w czasie zbliżenia, ale bez ich nadmiernej kompensacji. Jeffrey rozkazał COB włączyć umieszczone na kadłubie sensory fotoniczne, aby zespół sterujący i sam Jeffrey lepiej widzieli otoczenie z bliska, nie tylko przy użyciu peryskopów. COB wcisnął guziki. Na ekranach pojawiło się więcej obrazów, widoki od strony dziobu i rufy, a także od kilu w dół. Jeffrey złapał mikrofon i połączył się z przedziałem manewrowym. – Róbcie wszystko, co trzeba, aby utrzymać prędkość dokładnie dziewięciu węzłów, w czasie gdy COB szasuje główne balasty. – Zrozumiałem, panie kapitanie – odparł Willey. – Ale co się stanie, gdy będziemy już częściowo w ładowni, a frachtowiec pociągnie za sobą wodę? Nasze logi pokażą fałszywy odczyt, że zwolniliśmy. A jeśli wtedy przyśpieszymy, dojdzie do zderzenia. – Tak, wiem, że to będzie trudny moment. – Kapitanie – odezwał się Harrison – możemy ocenić naszą realną szybkość nad dnem przy pomocy inercyjnego systemu nawigacji. Jeffrey skinął głową. – Hej, nareszcie ruszyłeś głową marynarzu! – Meltzer, na którym zrobiło to wrażenie, klepnął chłopaka mocno w plecy, gratulując mu. Sam też nie miał zbyt jasnego obrazu sytuacji. Jeffrey powtórzył pomysł Harrisona Willeyowi przez interkom. – Świetnie – powiedział Willey. – Jedyny problem polega na tym, jeśli pan sobie przypomina, kapitanie, że nie mamy tutaj odczytów danych nawigacyjnych. Rozczarowany Jeffrey powtórzył głośno w centrali komentarz Willeya. – Kapitanie – zareagował żywo Harrison – można mu przekazać dane wewnętrzną siecią komputerową a porucznik Willey będzie to mógł odczytać na swoim laptopie. Wtedy będą mogli kontrolować prędkość okrętu, reagując natychmiast w przedziale manewrowym. „Jezu, pomyślał Jeffrey, ten dzieciak jest mądrzejszy niż myślałem”. Szybko zorganizowano całą operację. Teraz pozostało już tylko działać va banque. Na Voortrekkerze Van Gelder podjął kolejną próbę dokowania. – Musimy to zrobić szybko – nalegał ter Horst. – Zbliżający się wrogi niszczyciel może nabrać podejrzeń, gdy silniki i ster Tigera w cudowny sposób same się nagle naprawią... Mogą wejść na pokład frachtowca w celu dokonania inspekcji zgodnie z międzynarodowym prawem. – Rozumiem, kapitanie. – Van Gelder próbował skupić uwagę na ekranach. Wydawał rozkazy sternikowi. – Australijczycy mogą dostać się do pozornej ładowni, odkryć fałszywe dno, znaleźć ukryte przejście do przedziału z okrętem podwodnym. – Rozumiem, kapitanie. Rozumiem. – Musimy wejść i wyjść z frachtowca, zanim nadpłynie niszczyciel, a w tym czasie czeka nas mnóstwo pracy. Na Challengerze Challenger jeszcze raz zbliżał się od dołu do Prima Latiny. Jeffrey kazał Meltzerowi użyć kontrolnego wynurzenia i siły napędowej, by utrzymać okręt tak płytko, jak to tylko było względnie bezpieczne, aż do chwili, gdy upewni się, że obie jednostki są dobrze ustawione względem siebie. Nadszedł czas ostatecznej próby. Na obrazie peryskopowym Jeffrey zobaczył, że Wilson miał rację – fale na morzu były już większe, gdy pobliskie płycizny pozostały za rufą. Prima Latina kołysała się z burty na burtę, czyniąc manewr dokujący jeszcze trudniejszym. – Szasować główny balast! – zawołał Jeffrey. Palce COB-a zatańczyły na panelu. Rozległ się głośny szum, gdy sprężone powietrze wypychało wodę dołem zbiorników balastowych. Meltzer i Harrison, z ponurymi minami, maksymalnie skoncentrowani, operowali urządzeniami sterującymi. Ale gdy Challenger uniósł się do ładowni Prima Latiny, masa okrętu podziałała na śruby frachtowca uderzające wodę i statek zaczął zwalniać. W stosunku do niego Challenger wydawał się przyśpieszać. Laptop Willeya był teraz bezużyteczny – Jeffrey musiał to robić polegając tylko na swoim wzroku. Meltzer zameldował, że Challenger wynurzył się. – Sternik, jedna trzecia wstecz! Meltzer natychmiast powtórzył rozkaz, lecz okręt nadal sunął do przodu we wnętrzu ładowni. Zachodziła obawa, że uderzą, rozbiją kopułę dziobową i sonar sferyczny, a może nawet rozprują zbiorniki balastowe i zdetonują pociski w przedniej wyrzutni pionowej. Sytuacja stała się krytyczna. Jeffrey poważnie rozważał możliwość zanurzenia i zaniechania całej operacji, pomimo rozkazu Wilsona. – Kontakt, sygnał z sonaru! – zawołała Kathy. To zdekoncentrowało Jeffreya. Challenger i Prima Latina były widocznie namierzane przez inny okręt podwodny. – Kontakt ma sonar holowany na uwięzi! To jednostka nawodna. Sonar jest rosyjski! – A więc nie okręt podwodny, ale szpiegowski trawler, tak jak ostrzegał Wilson. Challenger znalazł się w pułapce: gdyby Jeffrey wybrał zanurzenie, trawler z pewnością wykryłby go jako osobny kontakt sonarowy. Po prostu musiał dokończyć dokowanie. – Sternik, dwie trzecie wstecz! Meltzer i Harrison balansowali teraz na cienkiej linie – cofanie się na pędnikach powodowało, że rufa Challengera obracała się na boki w sposób zupełnie nieprzewidywalny. Uderzenia dziobem udało się uniknąć dosłownie o włos, ale wówczas Challenger zaczął dryfować do tyłu w zalanej wodą ładowni. Groziło teraz uderzenie rufą i uszkodzenie delikatnych silników przepływowych, a Rosjanie nasłuchiwali tymczasem gdzieś w pobliżu. – Sternik, dwie trzecie naprzód! – Jeffrey zobaczył, że woda wokół niego gotuje się i wiruje dziko, gdy spojrzał na rufę. – Sternik, jedna trzecia naprzód – zmienił rozkaz. Nie chciał za mocno ruszyć do przodu. Kathy meldowała coraz częstsze i bliższe sygnały z rosyjskiego sonaru. Jeffrey ujrzał, jak wielka brama zamyka się pod okrętem. Challenger zadrżał od kilku gwałtownych uderzeń wody i turbulencji, które miały również wpływ na prędkość Prima Latiny. Jeffrey wciąż starał się neutralizować te ruchy pracą silników przepływowych. Razem z Meltzerem i Harrisonem żonglowali niemal jak szaleńcy. Rosjanie znowu namierzali ich sonarem. „Czyżby wiedzieli, że tu jesteśmy? Czy tylko coś podejrzewają? Czy odważą się staranować Prima Latinę, tak jak to Sowieci lubili bawić się przed laty z naszą marynarką, by sprawdzić, kto ma więcej odwagi?” Drzwi ładowni zostały w końcu szczelnie zamknięte. – Sternik, silniki stop. Jesteśmy na miejscu. Jeffrey musiał nagle usiąść, zdziwił się, że cały czas stał – pewnie skoczył na nogi nie zdając sobie nawet z tego sprawy, gdy wydawał rozkazy sternikowi. – Szef wachty, włączyć silniki elektryczne! – COB potwierdził. Wszyscy wyłączyli niepotrzebne urządzenia. Jeffrey połączył się z Willeyem i kazał mu zamknąć reaktor. Za pomocą peryskopu Jeffrey obejrzał ich ciasną i tajną kryjówkę, która od środka wyglądała znacznie nowocześniej niż parowiec z zewnątrz. Jednak Jeffrey nie mógł pozbyć się obaw, na myśl, co może ujrzeć lada moment. Gdyby bowiem frachtowiec trafił na minę, kadłub wgiąłby się do środka pod nagłym uderzeniem ognia i wody. Komory wypornościowe statku uległyby zniszczeniu, a wtedy poszedłby na dno, zabierając ze sobą Challengera. Gdyby doszło do staranowania ich przez rosyjski trawler, kadłub statku zostałby rozdarty, a przez ostre krawędzie wdarłaby się woda. Challenger zatonąłby, a Rosjanie mogliby twierdzić, że to był wypadek, ot, po prostu morska kolizja. Nagle zaczęły się dziwne, gwałtowne wibracje, chociaż silniki przepływowe Challengera już nie pracowały. Obraz z peryskopu pokazywał, że woda w ładowni chlapie na wszystkie strony. – Rośnie hałas silników Prima Latiny, panie kapitanie – powiedziała Kathy. Jeffrey spojrzał na Wilsona. – Tak miało być? Tamten zmarszczył czoło. – Nie wiem. Jeffrey poczuł, jak pokład przechyla się pod jego stopami. Challenger zaskrzypiał ocierając się o gumowe odboje, utrzymujące okręt w stałym położeniu. Przechył na lewą burtę zwiększył się znacznie – Prima Latina wykonywała skręt w prawo. Wibracje i przechył jeszcze wzrosły; woda w ładowni przelała się na lewą burtę Challengera, bryzgając w kadłub i bulgocząc. – Robi awaryjny skręt – powiedział Wilson. Ponad panującym szumem Jeffrey usłyszał syrenę alarmową, która odezwała się gdzieś na Prima Latinie. Szybko zebrał to wszystko do kupy. – Szef wachty – rzucił pośpiesznie. – Alarm kolizyjny. – Zabrzmiał ochrypły sygnał. Marynarze przygotowywali się na uderzenie. „Rosjanie chcą nas staranować”. Jeffrey posłyszał głęboki mechaniczny jęk, dochodzący z zewnątrz statku. Kathy stwierdziła, że frachtowiec włączył swoją główną syrenę – długi, natarczywy sygnał. Wewnątrz Challengera wciąż dźwięczał alarm kolizyjny. Jeffrey patrzył bezradnie przez peryskopy, niemal pewny, że ujrzy, jak Prima Latina zostaje przecięta w pół. Tymczasem statek skręcił gwałtownie w drugą stronę. Przechył odwrócił się. Szaleńczy świst i szum wody nie ustawał. Jeffrey uchwycił poręcze fotela. Był wściekły, że nie może nic zrobić. „On chce uniknąć szarżującego dziobu trawlera”. Oczy wszystkich przywarły teraz do ekranów z obrazem peryskopowym. Marynarze obawiali się tego samego co Jeffrey – widoku od środka frachtowca, taranowanego na wskroś na pełnym morzu. Statek znowu włączył syrenę, w długiej serii krótkich dźwięków zabrzmiało to niczym staccato. Prima Latina znowu skręciła ostro na sterburtę. Wstrząsy zdawały się nie mieć końca. Nagle wibracje ustały, pokład Challengera wyrównał się. Jeffrey zobaczył na żyrokompasie, że frachtowiec powrócił na południowy kurs. Po chwili z żurawika na galeryjce w ładowni opuszczono pomost na kadłub Challengera. Jeffrey patrzył, jak po trapie schodzą chwiejnym krokiem mężczyźni, po chwili usłyszał stukanie kluczem hydraulicznym w klapę przedniego włazu okrętu. Rozpoznał owego niechlujnego marynarza, który przedtem palił cygaro. 17 Na Voortrekkerze, we wnętrzu Trincomalee Tigera Gunther van Gelder pocił się, a serce tłukło mu w piersi z wysiłku i gorąca. Prawdę mówiąc, znalazł się między młotem a kowadłem. „Pośpieszcie się. Ale bądźcie cicho. Pracujcie szybciej. Nie tak głośno”. Van Gelder i jego ludzie musieli zachować absolutną ciszę, ponieważ wróg był już bardzo blisko. Ale jednocześnie trzeba było bardzo szybko pracować. Pionowe wyrzutnie pocisków manewrujących były już załadowane, ale pozostało do zrobienia jeszcze wiele innych rzeczy. Van Gelder stał na kadłubie Voortrekkera tuż za kioskiem, przy pokrywie luku ładunkowego broni, który prowadził do przedziału torpedowego. Przerwał pracę, aby otrzeć spocone czoło, a zerknąwszy na zegarek, zmarszczył brwi. Podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła, żeby mieć orientację w bieżącej sytuacji. Złe przeczucie nie opuszczało go. Trincomalee Tiger był dobrze wyposażony, m.in. w specjalne dźwigi potrzebne do przenoszenia pocisków na okręt podwodny, sam zresztą miał na pokładzie broń atomową. Zespół niemieckiego komanda Kampfschwimmer, o którego obecności ter Horst uprzedził zawczasu van Geldera, był już na dole ze swoim sprzętem. Lecz ładowanie torped – główne zadanie, jakie pozostało van Gelderowi do nadzorowania – zabierało znacznie więcej czasu, niż planowali, częściowo z powodu zwiększenia się fali na morzu otaczającym Tigera. Van Gelder pomyślał, że tropikalna burza u wybrzeży Australii musi być silniejsza niż przewidywały prognozy. A może powstał inny sztorm koło Antarktydy – tamtejsza pogoda często zmieniała się, nagle i gwałtownie. Im gorsze warunki na zewnątrz, tym więcej czasu zabierze załadunek, a im dłużej potrwa załadunek, tym pogoda bardziej da im się we znaki. Van Gelder nie mógł nic na to poradzić. Największy problem wiązał się z tym, że z powodu opóźnienia nadpłynął australijski niszczyciel. W stylu marynarzy krajów Wspólnoty Brytyjskiej, z właściwym im profesjonalizmem, wysłali łódź motorową z dobrze wyposażoną ekipą naprawczą, która znajdowała się teraz na pokładzie Trincomalee Tigera. Od czasu do czasu van Gelder słyszał jakieś postukiwania dochodzące od rufy statku, gdzie australijscy marynarze usiłowali naprawiać urządzenia, które w rzeczy samej nie były zepsute. Ładowanie broni na Voortrekkera oraz usunięcie rzekomych problemów na Tigerze miało się zakończyć na długo przed przybyciem niszczyciela. Van Gelder sprawiał na zewnątrz wrażenie spokojnego i pewnego siebie. Nie pozwolił, by dyscyplina załogi rozluźniła się bodaj w najmniejszym stopniu. Ale myśl o tym, że wróg jest tak blisko, a Voortrekker nie może się nawet bronić, przygnębiała go ogromnie. Dłonie marzły mu ciągle i pocił się jak nigdy dotąd. Widział, jak jego marynarze szepczą coś między sobą w czasie pracy. Spojrzał z obawą w kierunku rufy. „Jak długo jeszcze będzie nam dopisywać szczęście?” Samolot patrolowy wciąż latał im nad głową, a niszczyciel na pewno jest wyposażony w broń atomową do zwalczania okrętów podwodnych. Oznaczało to, że Voortrekker nie mógł odejść, dopóki w pobliżu znajdował się niszczyciel, nawet samo otwarcie ukrytych dennych grodzi ładowni stanowiło ogromne ryzyko, gdyż sonary okrętu australijskiego prowadziły nasłuch. Ale najgorsza była myśl, że gdyby wróg zorientował się, czym naprawdę jest Trincomalee Tiger, statek utraciłby status neutralności i mógłby zostać legalnie zatopiony z Voortrekkerem w środku. Tu, w ładowni, można by nawet nie doczekać się żadnego ostrzeżenia, gdy tymczasem burty Trincomalee Tigera mogła w każdej chwili przebić seria pięciocalowych pocisków przeciwpancernych. Van Gelder po raz kolejny otarł spocone czoło rękawem munduru. I jeszcze raz nakazał załodze, aby pracowała szybciej i bez hałasu. Każdy dziwny łomot albo stukanie poza przedziałem maszynowym Tigera mogły łatwo wywołać podejrzenia wśród uzbrojonej grupy inspekcyjnej Australijczyków, a następnie spowodować dochodzenie w jej wykonaniu. A jeśli załoga frachtowca nie popisze się uzdolnieniami aktorskimi albo okaże nerwowość w obecności oficerów i marynarzy australijskich, gra skończy się o wiele wcześniej. Australijczycy mogą nawet zablokować denne grodzie ładowni i przejąć Trincomalee Tigera wraz z uwięzionym w jego ładowni Voortrekkerem. Któryś z marynarzy upuścił ciężki klucz, który zadudnił głucho na wyciszonych płytach, jakimi był wyłożony kadłub okrętu. Van Gelder podskoczył niemal na ten dźwięk, spojrzał marsowo na marynarza i dał mu szeptem porządną reprymendę. Cały czas pracowali. Po kilku minutach Jan ter Horst wyszedł na pokład przez przedni właz awaryjny. Van Gelder ze zdziwieniem spostrzegł, że kapitan nosi pas z pistoletem. Za nim pojawiło się dwóch Niemców z formacji Kampfschwimmerów, ich dowódca i szef, trzymających odrapane, stare rosyjskie AK-47. „Widocznie ter Horst musi być w tym momencie tak samo wystraszony jak ja”. Na Challengerze, we wnętrzu Prima Latiny – Buenos dias, Seńor Capitan. Jeffrey, stojący przy otwartym luku przedziału torpedowego na Challengerze, wymienił uścisk dłoni z brodatym marynarzem. Z bliska mężczyzna nie wyglądał już tak niechlujnie, bardziej za to władczo i przebiegle. Śmierdział dymem z cygar i zjełczałym potem. – Tak, buenos dias – odparł Jeffrey. Znał na tyle hiszpański. – Przepraszam za tę bujaną jazdę, Capitan. Od czasu wojny Rosjanie nie lubią już tak bardzo Kuby. Czasami straszą nas niebezpiecznymi manewrami. Ich trawlery zmuszają nasze frachtowce, by im ustępowały z drogi, a my zgłaszamy protesty. Czasami nawet rzucają śmiecie, a my je odrzucamy. – Roześmiał się głębokim głosem, jakby opowiedział jakiś świetny marynarski dowcip. – Kim pan właściwie jest? Mężczyzna dotknął płatka swojego nosa. – Moje prawdziwe nazwisko nie ma znaczenia. Ważne, że jestem przyjacielem. Jak pan chce, może pan do mnie mówić Rodrigo. Jeffrey spojrzał mu w oczy. – Dla kogo pan pracuje? – Nie domyśla się pan? – Nawet nie próbuję. – Ale naprawdę może się pan domyślić. Nie lubi pan zagadek, Seńor Capitan? – Nie jest pan Amerykaninem – stwierdził Jeffrey. – Ależ jestem, a raczej byłem. Urodziłem się w Miami. Moja rodzina wróciła potem do Hawany, domu naszych przodków, po Wielkim Pojednaniu, gdy nasz stary wróg, Castro, odszedł. Jak sam Fidel przewidywał, socjalizm i demokracja nie są aż tak bardzo sprzeczne ze sobą. Teraz używam tylko mojego kubańskiego paszportu. To wszystko brzmiało nawet dobrze, ale komodor Wilson oczekiwał, aby Jeffrey powierzył swoje dowództwo temu mężczyźnie i temu, kogo on reprezentował. – Więc dla kogo pan pracuje? – Dla CIA, oczywiście!... Proszę, Capitan, proszę za mną. Jeffrey poszedł za nim po pomoście wewnątrz ukrytej ładowni Prima Latiny, aż doszli do małego włazu. – Proszę wybaczyć, ale teraz musimy posuwać się na czworaka. Pan rozumie, tajne przejścia muszą być małe, aby nie odnalazł ich przeciwnik. Jeffrey kiwnął głową. Wilson kazał mu, żeby poszedł z tym człowiekiem, ale o niczym więcej mu nie wspomniał. – I niech pan stara się nie zwracać uwagi na szczury. – Jakie szczury? – Każdy stary parowiec żeglugi trampingowej musi chyba mieć szczury, prawda? Odstraszają celników od dokładniejszych inspekcji. – Rodrigo znowu się roześmiał serdecznie, poufale. – Ale niech się pan nie obawia. To nasze pupilki. – Trzymacie szczury jako zwierzęta domowe? – Si. To są byłe szczury laboratoryjne. Jak wy to mówicie? Rodowodowe. Proszę przodem, Capitan. – Rodrigo wskazał gestem wąskie wejście. Jeffrey zawahał się. – Szczury są oswojone i zaszczepione. Zaręczam, że nie gryzą. Jeffrey wczołgał się do ciasnego korytarza, minął zakręt, a dalej wspiął się po drabince. Nie widział tam żadnych szczurów. Poganiany przez Rodriga, otworzył klapę na drugim końcu korytarzyka i wyszedł do ciemnej, obskurnej ładowni, pełnej dużych kartonów ustawionych w sterty na paletach. Pod stopami miał podłogę z drewnianych skrzynek. W ładowni śmierdziało wodą zęzową. Jeffrey aż podskoczył, gdy tuż przed nim zasyczało nagle coś brązowego i obleśnego i uciekło mu sprzed nóg. – Przepraszam – odezwał się pośpiesznie Rodrigo. – Zapomniałem powiedzieć, że mamy też pająki. – Więc to był pająk?! – Miał wielkość dużego talerza. – Si. Z wenezuelskich bagien. Nazywają je ptasznikami, bo czasami zjadają ptaki. „O Boże”. Jeffrey omal nie zwymiotował. – Niech mi pan nie usiłuje wmówić – rzucił sarkastycznie – że usunięto im kły, że i one są też waszymi pupilkami, dotrzymującymi towarzystwa szczurom. Rodrigo uśmiechnął się. – Zrozumiał pan wszystko niemal perfekcyjnie, Kapitan, Ale te pająki nie są pozbawione kłów. Ich jad nie jest trujący dla ludzi. Świetnie radzą sobie z karaluchami... Wielu celników wprost nie cierpi pająków, sam pan rozumie. Nagle zapłonęły jasne światła i siedem głębokich męskich głosów zawołało: – To ci niespodzianka! Jeffrey niemalże wyskoczył z butów. Wokół niego, w ciasnych przejściach między wysokimi stertami ładunku, stało ośmiu uzbrojonych po zęby mężczyzn. Jeffrey rozpoznał porucznika Shajo Claytona z komandosów SEALs i jego zastępcę, Szefa Montgomery’ego. Towarzyszących im marynarzy Jeffrey nie znał, ale Shajo i Montgomery byli starymi przyjaciółmi. Wymienili mocne uściski dłoni, poklepując się po plecach tak silnie, że niejednemu zabrakło tchu. Shajo Clayton był z Jeffreyem podczas akcji w Afryce Południowej, a potem dołączył do nich Montgomery, by wziąć udział w misji na północne Niemcy. Razem byli w ogniu państw Osi, widzieli, jak ich towarzysze, ugodzeni śmiertelnie, umierają, strzelali bronią nuklearną we wroga. Jeffrey ogromnie się ucieszył na ich widok, zważywszy na aktualną misję Challengera. – Panowie, proszę – odezwał się Rodrigo. – To nie jest miejsce na szkolne spotkanie po latach. Chodźcie za mną. Przygotowaliśmy wspaniały poczęstunek. Jednak Jeffrey spochmurniał. – Shajo, sierżancie, tylko nie bawcie się ze mną. – Jak to, kapitanie? – Shajo Clayton był zrównoważony i towarzyski, dobiegał trzydziestki i pochodził z Atlanty. Miał szczupłą idealną sylwetkę pływaka, a także duże poczucie humoru. Trzydziestokilkuletni Montgomery o budowie obrońcy drużyny futbolowej miał ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był szeroki w barach i bardzo silny. Czasami miewał złośliwe poczucie humoru, zwłaszcza w stresie podczas walki. Jeśli zaś miał jakieś inne imię niż Szef, Jeffrey nie wiedział, jakie ono było. Tak jak wielu komandosów, mężczyźni uwielbiali robić różne sytuacyjne kawały. – Tylko żadnych głupich żartów – zapowiedział Jeffrey. – Muszę o kogoś spytać: czy jest tu może Ilse Reebeck? Shajo Clayton spojrzał niepewnie na Szefa Montgomery’ego. Tamten wydawał się równie zakłopotany. – Myśleliśmy, że ona jest z panem – odezwał się Clayton. Jeffrey posmutniał. Zrozumiał, że w końcu musi porzucić wszelką nadzieję. Cały czas marzył w głębi serca o tym, by śmierć Ilse okazała się kamuflażem, mającym zamydlić oczy państwom Osi. – Zginęła – powiedział. Na twarzach Claytona i Montgomery’ego pojawił się głęboki żal. – Jak to się stało, do diabła? – spytał Montgomery. Wydawał się zły. – Wrogi pocisk? Zbiry jej byłego faceta, który postanowił wyrównać rachunki? – Nie, nic takiego. Przypadek. Niesamowity jakiś traf. – Bardzo mi przykro – wyznał Clayton. – Słyszałem, że ostatnio się spotykaliście, prawda?... Bardzo, bardzo mi przykro. Kiedy to się stało? – Tuż przed rejsem. – Była dobrym i walecznym człowiekiem – orzekł Montgomery. – Będzie nam jej brakowało w naszej misji. A dokąd w ogóle płyniemy? Jeffrey wzruszył ramionami. – Komodor Wilson przekazuje mi jednorazowo minimum informacji. – Komodor Wilson? – zdziwił się Clayton. Jeffrey potaknął. – A ja zostałem pełnym komandorem. Challenger jest teraz mój. – Ze względów bezpieczeństwa usunął swoje dystynkcje. Clayton i Montgomery, obaj mocno doświadczeni w radzeniu sobie z utratą przyjaciół na wojnie, pogratulowali Jeffreyowi z widoczną przyjemnością. Ten zrzucił wreszcie swoją maskę dowódcy, odsunął wspomnienia o Ilse i przyjął ich gratulacje z otwartym sercem. Spojrzał teraz na Kubańczyka, który stał obok, bawiąc się swoją brodą. – Rodrigo, z całą wdzięcznością za tak wspaniałą gościnę, myślę jednak, że powinniśmy zabrać się do pracy. Shajo i Montgomery oraz pozostali komandosi wydali zgodny pomruk. Musieli załadować na Challengera dużo sprzętu, a wszystko to należało dostarczyć tym wąskim przejściem. – Rozumiem – odparł Rodrigo. – Najpierw praca, a poczęstunek może być później. Nie ma pośpiechu, panowie. Jeszcze mamy trochę czasu, zanim dopłyniemy i przejdziemy przez kanał... I, Capitan, proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu tej straty. 18 Na Voortrekkerze – Ile jeszcze torped zostało do załadunku, Pierwszy? – Sześć, panie kapitanie, nie licząc tej w luku załadunkowym. – Pośpieszcie się – powiedział ter Horst. – Wróg jest tak blisko, że niemal wyczuwam jego zapach poprzez kadłub Tigera. – Wiem, panie kapitanie. – Van Gelder spojrzał znowu w kierunku rufy, skąd dochodził stukot narzędzi Australijczyków. Nagle ktoś na pokładzie Voortrekkera krzyknął. Van Gelder odwrócił się, żeby go zbesztać, lecz zamiast tego ujrzał, jak spełnia się najgorszy senny koszmar. Przeciążony dźwig ładowniczy Tigera nie wytrzymał. Kiedy wielka, dwutonowa torpeda z głowicą atomową – niemiecki Sea Lion, huśtała się na postrzępionej metalowej linie, ta pękła, torpeda spadła głowicą na pokład okrętu, i przewróciła się, miażdżąc jednego z marynarzy, innego raniąc, a jeszcze dwóch innych siła pędu zmiotła z pokładu i wreszcie sama z głośnym pluskiem stoczyła się do wody i zaczęła uderzać w burtę Voortrekkera, podczas gdy Tiger kołysał się na falach. Straszliwie okaleczony marynarz krzyczał na pokładzie w agonii – obie jego nogi poniżej kolan były sprasowane jak naleśniki. Marynarze w wodzie także krzyczeli, gdy oswobodzona torpeda goniła ich w tym demonicznym basenie, którym stała się ładownia Tigera. Jeden z nich, rozmiażdżony po chwili o burtę okrętu, wrzasnął nieludzko, zanim znikł pod wodą w plamie krwi i już się więcej nie pojawił. Drugi bez kamizelki ratunkowej – rozpaczliwie machał ramionami. Van Gelder zareagował pierwszy. Wskoczył do wody, a obaj marynarze z Kampfschwimmer poszli jego śladem. Van Gelder słyszał niewyraźnie, jak ter Horst wydaje rozkazy, próbując uciszyć marynarzy wrzeszczących na pokładzie i zorganizować pierwszą pomoc, żeby zawiesić liny i spróbować przechwycić i przytrzymać torpedę, a także rzucić liny, by wyciągnąć van Geldera i pozostałych ludzi ze wzburzonej wody. Van Gelder zanurkował głową w dół i wypłynął na powierzchnię łapiąc powietrze. Słona woda wypełniła mu uszy i wlała się do nosa. Smakowała obrzydliwie i wywołała pieczenie oczu. Zamrugał i zobaczył Voortrekkera pod kątem, z jakiego miał nadzieję nigdy nie ujrzeć żadnego okrętu – z pozycji człowieka za burtą. Wyciągnął rękę do marynarza, który przeżył w wodzie, a ten skrzywił się i powiedział, że jest ranny w udo. Obaj Niemcy pomagali utrzymać jego głowę ponad powierzchnią. Tiger przechylił się gwałtownie na sterburtę, a potem stanął prosto. Sea Lion, rzucony bezwładnie o ścianę ładowni, odbił się od kadłuba z ogłuszającym hukiem. Statek przechylił się na lewą burtę. Kampfschwimmerzy krzyknęli, a wtedy van Gelder odwrócił się i zobaczył, że Sea Lion naciera wprost na niego. Nie miał dokąd uciec. Niemożliwością było wspiąć się po wypukłym, śliskim kadłubie okrętu, a załoga na pokładzie, zaskoczona i wyczerpana tym nagłym incydentem i wielu godzinami pracy, zbyt wolno reagowała na obecność człowieka za burtą. Obaj Niemcy gestykulowali rozpaczliwie. Van Gelder pojął, że ma tylko jedno wyjście. Kampfschwimmerzy wstrzymali oddech, podtrzymując rannego i zanurkowali. Torpeda przemknęła nad ich głowami i uderzyła w burtę Voortrekkera. Przy takim impecie nawet gruby ceramiczny pancerz mógł doznać poważnych uszkodzeń. Słysząc nieustanne odgłosy uderzeń i krzyki, Australijczycy z pewnością zechcą to sprawdzić. W końcu ter Horst sprawnie pokierował ludźmi, którym udało się wreszcie pochwycić torpedę i przytrzymać ją przy burcie okrętu za pomocą pośpiesznie sporządzonego gumowego odboju. Inni pomogli van Gelderowi, marynarzowi i Kampfschwimmerom wydostać się z wody na pokład, który był cały pokryty krwią, gęstą i klejącą się na antypoślizgowej powierzchni. Voortrekker skoczył ciężko na gumowe bloki, które go przytrzymały, a van Gelder niemal stracił przy tym równowagę. Trincomalee Tiger ruszał z miejsca – widocznie pozorowane problemy z silnikami i sterem zostały wreszcie rozwiązane, więc załoga nie chciała dłużej absorbować Australijczyków. Niedługo potem we włazie prowadzącym z pomostu do pozostałej części statku pojawił się ciemnoskóry mężczyzna w turbanie. Powiedział z ciężkim niemieckim akcentem, że jest kapitanem Trincomalee Tigera i chciałby wiedzieć, co się właściwie dzieje. Gdy ujrzał scenę na pokładzie Voortrekkera, z trudem złapał powietrze. Ter Horst i van Gelder podeszli, żeby z nim porozmawiać. Za plecami kapitana pojawili się nagle dwaj uśmiechnięci i najwyraźniej zadowoleni z siebie australijscy marynarze. Przyszli za kapitanem zwabieni hałasem, a teraz zapewne oczekiwali, że przyjdzie im dokonać jakiejś naprawy. Ujrzeli tajną ładownię, znajdujący się w niej atomowy okręt podwodny i szczęki im opadły. Ter Horst wyciągnął pistolet, wycelował w nich i zaczął strzelać. Jednak nie mógł trafić. Każdy strzał odbił się we wnętrzu ładowni szorstkim echem, zadźwięczały odbijane rykoszetem kule. Wszyscy na Voortrekkerze schowali się za najbliższą możliwą przegrodą. Australijczycy także wykonali unik, a pojąwszy w mig, że nie mają się gdzie ukryć, ruszyli pędem w stronę włazu. Ter Horst krzyknął na Niemców. Ci chwycili swoje AK-47 i strzelili celnym ogniem półautomatycznych serii. Z luf błysnął gorący gaz, a terkot był ogłuszający. Australijczycy, rażeni na pomoście, zginęli na miejscu, mosiężne łuski z brzękiem fruwały w powietrzu. Dym ze spalonego prochu wypełnił ładownię, marynarze zaczęli kaszleć. Więcej krwi spłynęło do wody, tworząc kolejną plamę. Ter Horst patrzył na ciała. – Po prostu świetnie. Van Gelder rozważał możliwości. Był przemoczony i nie mógł jasno myśleć. Trząsł się z zimna i ze strachu wywołanego otarciem się o śmierć. Kapitan statku wciąż stał na pomoście. Nic mu się nie stało. – Chodź no tu – krzyknął doń van Gelder łamanym niemieckim. – Szybko! Kapitan posłuchał. Był to typ dość nieprzyjemny, taki, jakiego nie chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce, co podsunęło van Gelderowi pewien desperacki pomysł. – Jakiej narodowości jest twoja załoga? – spytał ostro. – W większości to Malezyjczycy. Tania siła robocza i potrafią trzymać język za zębami. – Musimy coś zrobić, żeby wyjaśnić śmierć dwóch Australijczyków załodze niszczyciela. – Rozumiem – odparł kapitan. Myślał, pocierając gęstą brodę. – Piraci – stwierdził nagle van Gelder. – Co takiego? – spytał ter Horst. – Kilku z twojej załogi okazało się piratami – powiedział van Gelder do kapitana statku. – Niby jak?! – A tak. Tak musisz powiedzieć... Powiedz im, że trudno ci było nająć doświadczonych marynarzy, chętnych do żeglugi w strefie wojny. Powiedz, że wynająłeś ludzi, o których nie wiedziałeś, że są kryminalistami i że mają w swoich torbach ukrytą broń. Powiedz, że zapewne wrócili na swoją dawną złą drogę... – Że oszaleli na samą myśl, że mój statek tonie? – No właśnie. Wciągnęli Australijczyków w pułapkę do ładowni, żeby ich tam obrabować. – Tak, tak – potwierdził ter Horst. – A ty wyczułeś, że coś jest nie tak, wziąłeś na wszelki wypadek pistolet i poszedłeś to sprawdzić. Zobaczyłeś ich, byłeś świadkiem tego, co zrobili i musiałeś ich zastrzelić w obronie własnej. – Aleja nie mam pistoletu. – To weź mój – powiedział ter Horst. – Strzelałem z niego. Kapitan obejrzał broń. – Jest czeski. – Tak. Na szczęście ani niemiecki, ani burski. Kapitan patrzył to na ter Horsta, to na van Geldera. Jego oczy zwęziły się w cienkie szparki. – Muszę wobec tego zwabić dwóch moich ludzi do ładowni. – Zabij ich z pistoletu – poradził van Gelder. – Potem włóż im w ręce AK-47. Jeśli masz alkohol, wlej im go trochę w usta albo choćby na ubranie. Spróbuj też wlać choć odrobinę do ich żołądków. Kapitan spojrzał na nich twardo. W końcu skinął głową, dając do zrozumienia, że wie, co trzeba zrobić. Wziął po jednym AK-47 w każdą rękę i ruszył w górę. Niemcy poszli jego śladem, by mu pomóc uporać się z ciałami na pomoście. – Łuski! – zawołał za nimi van Gelder. – To musi dobrze wyglądać. Wiarygodnie, pamiętaj! Marynarze na okręcie zaczęli zbierać łuski z dwóch automatów. Niektóre wpadły do wody, ale to, co zgarnięto z pokładu, było wystarczające. Wrócił jeden z Kampfschwimmerów, ubrudzony zakrzepłą krwią Australijczyka, którego zataszczył wąskim przejściem do prawdziwej ładowni. Ktoś podał mu kubeł wody, żeby zmył ślady krwi. Włożył zużyte łuski do kieszeni i wrócił do przejścia. Załoga pod kierunkiem van Geldera dźwignęła uszkodzonego, cieknącego Sea Liona na pokład i umieściła go we włazie ładunkowym. Szef sprawdził radiometrem, czy nie ma przecieku z rozszczepialnego rdzenia. Spuścili broń do przedziału torpedowego. Mając rozbite sensory w głowicy i pogięte, połamane pióra, była bezużyteczna, ale przecież gdzieś trzeba było ją umieścić, w jakimś względnie bezpiecznym miejscu z boku. Van Gelderowi zdawało się, że usłyszał odległe trzaski, jakby ktoś strzelał gdzieś w górze z pistoletu. Wkrótce w ładowni zjawili się kapitan statku i dwaj Niemcy. – Zrobione – powiedział kapitan. – Musicie natychmiast odpłynąć. – A sonary niszczyciela? – zaprotestował van Gelder. – Usłyszą, jak otwierają się denne grodzie ładowni. – Nie wtedy, gdy płyniemy. Hałas naszych silników i kadłub bijący o fale zagłuszą waszą ucieczkę... To było morderstwo z zimną krwią. Poświęciłem dwóch moich ludzi, żeby ukryć waszą obecność. Niech Allach mi wybaczy, ale nie mieliśmy wyboru. 19 Na Challengerze Na osobności, w kabinie komodora, Wilson spojrzał ostro na Jeffreya. – Cały czas chciałem, żebyś to właśnie zrobił. Czyś ty naprawdę myślał, że pozwoliłbym, aby któryś z twoich marynarzy stracił ramię albo umarł? – Przepraszam, panie komodorze – odparł Jeffrey. – Teraz to oczywiste, gdy wiem, że zamierzał pan płynąć przez Panamę. Znajdujący się we wnętrzu Prima Latiny Challenger zbliżał się do wejścia do kanału. Teraz okręt był po prostu wielkim pasażerem, dziwnym ładunkiem, tak dziwnym, jak zatopiony rosyjski okręt klasy Golf, którego Glomar Explorer Howarda Hughesa chciał wydobyć z dna morskiego jeszcze w latach sześćdziesiątych. Jeffrey nakazał zamknięcie reaktora, częściowo ze względu na pozostawanie w ukryciu, a częściowo z powodu braku odpowiednich zapasów wody jako chłodziwa. Dlatego Challenger funkcjonował na ograniczonych zasobach energii elektrycznej, a także na zmodyfikowanej formie bezgłośności. – Więc pogadaj ze swoim łącznikiem z CIA – rzekł Wilson. – Z tym Rodrigo. Wymyślcie jakąś historyjkę, że ranny był członkiem załogi Prima Latiny, ale miał wypadek. Przesunięcie się ładunku czy cokolwiek innego. – Możemy go przetransportować w łodzi portowej na brzeg w Cristobal, u wejścia do kanału. „Na pewno mają tam porządny szpital, a może nawet przerzucą go samolotem do Panama City. – Tak. Będziesz miał tylko problem z powodu braku właściwych dokumentów. Jeśli zorientują się, że jest Amerykaninem, zostanie internowany do końca wojny. – Rodrigo mógłby powiedzieć, że dokumenty przesiąkły krwią i zostały zniszczone. – Nie musisz mi referować wszystkich szczegółów. Komodor nie za bardzo lubi, gdy jego oficer operacyjny myśli na głos, stając przed nim, podczas gdy on ma ważniejsze sprawy na głowie. – Wilson wskazał notatki, diagramy i dyski komputerowe na swoim biurku, na którym opracowywał doktrynę bitewną do wspólnej walki u boku okrętów klasy Collins na południowym Pacyfiku. Jeffrey przeprosił i wyszedł. Był wdzięczny, że już niedługo będą w stanie zapewnić marynarzowi ze zmiażdżonym ramieniem właściwą opiekę medyczną. Wszedł do centrali, rozkazując oficerowi pokładowemu, aby ten porozmawiał z lekarzem w sprawie przygotowania rannego do transportu. Szybko załatwił sprawę, a wieść rozniosła się błyskawicznie, w widoczny sposób poprawiając nastrój załogi. Ponieważ okręt stał nieruchomo, ukryty we wnętrzu Prima Latiny, Jeffrey miał stosunkowo niewiele spraw, którymi należało się zająć – jeśli oczywiście nie liczyć martwienia się o wszystko, co może pójść nie tak. Postanowił więc wstąpić do mesy oficerskiej na kawę i spróbować zapomnieć o czyhających wokół minach podwodnych czy agresywnych rosyjskich trawlerach. Kręcił głową, idąc w zamyśleniu korytarzem. Nie podobała mu się ta nieustanna gniewliwość Wilsona. „Ale czy to naprawdę gniewliwość? Zawsze był ostry i wymagający. Nawet jako dowódca Challengera, gdy byłem już pierwszym oficerem, nie zawahał się mnie objechać na oczach załogi... Może myśli, że tą metodą buduje mój charakter? I być może ma rację. Jeśli załamuję się lub tracę opanowanie w jego obecności, to jakie przedstawienie urządzę w czasie walki z Voortrekkerem? W mesie w półmroku pochylony nad stołem siedział podporucznik Harrison. Wykorzystywał tę chwilę wolnego czasu na naukę w celu podniesienia swoich kwalifikacji. Jeffrey jeszcze raz wyraził mu swoje uznanie za pomoc w czasie dokowania w Prima Latinie. Potem spojrzał mu przez ramię, jakby kibicował, gdy tymczasem Harrison uczył się na pamięć wykresów z systemami hydraulicznymi Challengera. Przypomniał sobie swoje własne początki na okrętach podwodnych, gdy sam w każdej wolnej chwili pogłębiał wiedzę, żeby uzyskać swoje złote delfiny. „O to właśnie chodzi w tej podwodniackiej społeczności. Wszyscy bez ustanku podnoszą swoje zawodowe kwalifikacje. Wszyscy pomagają swoim kolegom uzyskać wyższy poziom profesjonalizmu. Różnica między mną a komodorem Wilsonem polega na sposobie podejścia, na odmiennym stylu. To, co on robi, służy jemu, a moje metody służą mnie”. Jeffrey nalał sobie kubek kawy i napił się. Była zimna, jako że ekspres wyłączono ze względu na oszczędność energii. Dobrze było napić się zimnej kawy, bo wewnątrz okrętu robiło się ciepło – przy tropikalnej pogodzie na zewnątrz i wyłączonej klimatyzacji. Przyszły mu też do głowy inne myśli na temat komodora Wilsona. Zauważył bowiem, że komodor nie rozmawiał z porucznikiem Sessionsem w taki sposób, w jaki odnosił się do niego. W zasadzie Jeffrey nie miał pewności, czy Wilson w ogóle z kimkolwiek rozmawia tak jak z nim. Może to jego, Jeffreya, wina, a nie Wilsona. Może w nim samym jest coś takiego, co wywołuje szorstkość w słowach komodora. Pomyślał o swoim ojcu, Michaelu Fullerze, o swoim odnoszeniu się do niego, o sposobie, w jaki ojciec z nim rozmawiał. Także brzmiało to szorstko. Niemal się zarumienił. Czy to było coś, co Jeffrey robił w obecności obu tych mężczyzn, coś, co miał zakodowane w swoim stosunku do ludzi na wysokich stanowiskach? Na pewno miał zwyczaj kwestionować wszystko i domyślać się wiele, natychmiast jeżył się, gdy czuł, że jest do czegoś zmuszany. Okazał to już Wilsonowi przy kwestii współpracy z Australijczykami, w sytuacji odebrania rozkazu płynięcia z maksymalną prędkością przez Golfsztrom, w kwestii tajności Prima Latiny, a ostatnio przy próbie uratowania ramienia marynarza. „Co wywołuje we mnie takie reakcje? Duma? Buntowniczość? A może rozgoryczenie?” – Czy coś się stało, panie kapitanie? – spytał Harrison. Jeffrey szybko wrócił na ziemię. – Chyba właśnie udało mi się znaleźć związek między dwoma oddzielnymi problemami. Nie są tak odrębne, jak mi się dotąd zdawało. – Czy to dobrze, panie kapitanie? Jeffrey uśmiechnął się. Harrison był taki serio i tak niewinny zarazem. – Myślę, że jest to możliwe. Dokończył kawę jednym łykiem i wyszedł z mesy. Lżejszym już krokiem pomaszerował korytarzem. Udało mu się dokonać ważnego wglądu we własną osobowość. Nie wiedział, co z tym zrobić, do czego to może prowadzić, ale przynajmniej jego stosunek do osób mających władzę był tym elementem, nad którym mógł postarać się zapanować. Zawsze wolał działanie od bezczynności. Teraz miał już orientację, gdzie w swoim wnętrzu szukać siły do podjęcia pozytywnego działania. Z kolei postanowił odwiedzić mesę załogi. Między posiłkami marynarze oglądali tam filmy, grali w warcaby lub karty. Jeffrey czuł, że powinien się tam pokazać, podziękować im jeszcze raz za ich ciężką pracę podczas przygotowań Challengera do rejsu i za naprawy po bitwie. Zawsze odczuwał szczególną przyjemność, gdy przebywał wśród marynarzy – z zachowaniem oczywiście ram właściwej hierarchii i dyscypliny. W drodze do mesy minął ciasno upakowane i wąskie pomieszczenie dla załogi. Pomyślał o śpiących bądź usiłujących tam spać marynarzach – każdy pełnił wachtę 6 godzin, potem miał dwanaście godzin przerwy. Po wachcie były jeszcze prace naprawcze i szkolenia, mieli więc szczęście, gdy mogli się przespać cztery czy pięć godzin na dobę. Jeffrey wiedział, że niektórzy znajdujący się tam marynarze wcale nie spali, lecz uczyli się z nadzieją na swoje srebrne delfiny lub po prostu cieszyli się z chwili prywatności w tym jedynym niezbywalnym miejscu: na koi wielkości trumny, osłoniętej kotarą. Jeffrey uśmiechnął się do myśli, jak wspaniałą, starannie dobraną ma załogę. Uśmiechnął się ponownie i jakby z dumą, pomny faktu, że teraz, jako ich kapitan, miał przed sobą najwyższe i najważniejsze zadanie – dbać o ich dobro, wysokie morale i chronić ich życie. Ta nieubłagana i ogromna odpowiedzialność stanowiła dla Jeffreya źródło niezwykłej satysfakcji. Tego właśnie szukał, pragnął, o to walczył przez całą swoją karierę w marynarce wojennej. Jednak to ciepłe wewnętrzne odczucie zostało przyćmione smutkiem na myśl o marynarzu ze zmiażdżonym ramieniem. „Ranny amerykański podwodniak, obijający się po obcym kraju, na środkach uspokajających i przeciwbólowych... Jak dobrze i jak długo mój marynarz zdoła udawać kogoś innego? A co się stanie, jeśli Oś coś zwącha? Porzucenie go w taki sposób to jak pozostawienie po sobie śladu, działające niczym bomba z opóźnionym zapłonem, która mówi, że Challenger tutaj był... W tym samym czasie, na Voortrekkerze Van Gelder pomyślał, że Voortrekker jest chyba najbardziej fartownym okrętem na świecie. Gdy tylko Trincomalee Tiger otworzył denne grodzie w ładowni – płynąc z trochę niebezpieczną szybkością jedenastu węzłów – australijski okręt kazał mu się zatrzymać z powodu strzelaniny. Ter Horst otrzymał szansę najlepszą z możliwych: mógł niepostrzeżenie wyjść w morze mimo bliskości niszczyciela, gdy tymczasem Tiger stał w miejscu, jeśli nie liczyć kołysania i przechyłów. Kadłub Tigera tłumił odgłosy, gdy ter Horst delikatnie zalewał zbiorniki balastowe. Voortrekker ostrożnie zanurzył się, gdy tylko kolejna łódź motorowa ruszyła z niszczyciela w kierunku frachtowca. Po godzinie obie łodzie wróciły na macierzysty okręt, i obie jednostki ruszyły w drogę. Sonar Voortrekkera wykazał, że są na rozbieżnym kursie: niszczyciel popłynął w kierunku australijskiego Perth, frachtowiec zaś ze swoim prawdziwym ładunkiem skierował się do Ameryki Południowej. Australijczycy musieli uwierzyć w historyjkę kapitana, że dwaj zabici marynarze okazali się piratami lub może raczej morskimi rabusiami. Prawdziwi piraci stanowili poważny problem na Morzu Południowo-chińskim. Było to tragiczne, bezsensowne, ale stosunkowo niewielkiej wagi zdarzenie wobec szalejącej wojny z użyciem taktycznej broni nuklearnej. Jednak im więcej van Gelder myślał o tym incydencie i strzelaninie, tym mniej ta cała historia mu się podobała. Gdy specjaliści od mikrośladów w Perth dokładnie zbadają ciała i materiał dowodowy, co na pewno nastąpi, w historyjce o napadzie z pewnością wynikną rozbieżności. Wtedy zostaną wysłane okręty i samoloty w celu przechwycenia Trincomalee Tigera, gruntowna kontrola wykryje w nim tajną ładownię dla okrętów podwodnych, zaopatrzoną w dźwig. „Te ciała Australijczyków to jak pozostawienie po sobie śladu, jak bomba z opóźnionym zapłonem, która mówi, że Voortrekker tutaj był...” 20 Na Challengerze Ranny marynarz został zabrany do szpitala. Prima Latina była powoli holowana przez śluzy wejściowe na początku Kanału Panamskiego. Operację tę wykonywały elektryczne lokomotywy, posuwające się po torach wzdłuż nabrzeża. Siedząc w centrali przy konsoli Jeffrey musiał przyjąć to po prostu na wiarę. Sam nie mógł udać się na mostek frachtowca, aby powitać pilota i celników w Cristobal. Peryskopy Challengera pokazywały mu jedynie, co się dzieje w ładowni statku. Musiał zawierzyć Rodrigowi na słowo. W centrali panowało napięcie, było duszno. Nie było dokąd pójść, gdyż zostali uwięzieni we wnętrzu frachtowca, który z kolei tkwił w płytkich śluzach kanału. Jeffrey już przed paroma godzinami kazał załodze zająć stanowiska bojowe na wszelki wypadek, lecz marynarze i tak nie mieliby jak się bronić – chyba że za pomocą broni osobistej. Jedynym i najlepszym sposobem ochrony była cisza. Chociaż pokłady były wyłożone warstwą dźwiękoszczelną, załoga mimo tego chodziła po okręcie na palcach. Rozmawiali szeptem i gestami, o ile w ogóle rozmawiali. Od czasu do czasu któryś łapał rolkę papieru toaletowego, który był pod ręką do czyszczenia sensorowych ekranów na konsoli. Teraz jednak służył marynarzom do ocierania potu z czoła. Wentylatory nie działały, więc powietrze było rozgrzane i z każdą chwilą robiło się jeszcze gorętsze. W głowie Jeffreya kłębiły się różne wątpliwości i obawy. Sądząc po wyrazie otaczających go twarzy, nie był w tym odosobniony. Nienawidził uczucia bezsilności. To beznadziejne czekanie było dlań torturą, a przeprawa przez kanał dopiero się zaczęła. Co będzie, jeśli zawiedzie silnik Prima Latiny? A co zrobić, jeśli statek zderzy się z inną jednostką na jeziorze Gatun pośrodku kanału? Co się stanie, jeśli jedna ze śluz ulegnie awarii albo nieoczekiwanie otworzą się grodzie denne i zawadzą o dno kanału? A jeśli nastąpi trzęsienie ziemi bądź runie lawina ziemna w wąskim przesmyku Gaillard w partii wysokich gór na południu? Mogły się wydarzyć dziesiątki różnych wypadków. COB i Meltzer uważnie siedzieli przy urządzeniach sterujących, chociaż nie mieli absolutnie nic do roboty. COB, wyczerpany dniami nieustannej pracy, zaczynał drzemać, a gdy zachrapał, Meltzer natychmiast obudził go kuksańcem. Harrison zaproponował mu filiżankę przestałej kawy, którą COB wychylił z wdzięcznością. Jeffrey sam musiał stłumić ziewnięcie. Wypił już tyle kawy, że czuł kwaśność w żołądku, więc już nie poprosił o kolejny kubek. Był pewien, że nie zaśnie, dopóki okręt nie przedostanie się przez kanał, a potem nie wypłynie z ładowni frachtowca. Ten koszmar na jawie dopiero wtedy się skończy, gdy bezpiecznie zanurzą się w bezkresną toń Pacyfiku. Zdenerwowany marynarz z kontroli ogniowej zaczął nagle kaszleć, bo zachłysnął się własną śliną, tak zaciśnięte miał gardło. Desperacko zakrył sobie usta dłońmi, by zdusić ten odgłos. Któryś z kolegów uderzył go wreszcie mocno pięścią w plecy, aż tamten przestał w końcu kaszleć. Przez chwilę było tak cicho, że Jeffrey słyszał niemal, jak mu krew płynie w żyłach. To denerwujące pulsowanie w uszach. Złapał głęboki haust powietrza. Chronometr okrętowy zdawał się poruszać tak wolno, że Jeffrey pomyślał, iż urządzenie jest popsute. Jednak wskazywało ten sam czas co zegarek Jeffreya, a także Bella. Wciąż te same straszne myśli co chwilę nawiedzały Jeffreya. Zamknięty we wnętrzu Prima Latiny, uwięziony w kanale, Challenger był jak gliniany rzutek. Armia panamska – niechętnie nastawiona od czasu, gdy amerykańskie sankcje skierowane przeciwko Noriedze przed laty podłamały tamtejszą gospodarkę – mogła zachować się agresywnie. Cienka osłona Challengera w postaci ścian tajnej ładowni, z łatwością mogła się stać komorą egzekucyjną. A co gorsza, gdyby USS Challenger – okręt wojenny z bronią nuklearną na pokładzie – został wykryty, powstałby dyplomatyczny incydent o gigantycznych następstwach. Skandal i powszechne oburzenie wywołane rozprzestrzenianiem się tej wiadomości, mogłyby sprowokować chwiejne państwa Ameryki Łacińskiej do odtrącenia Ameryki i sprzymierzenia się z Osią. Wpływ tego incydentu na losy wojny byłby katastrofalny. Jeffrey czuł to brzemię na barkach przez całą drogę. Dusiło go bardziej niż stęchłe powietrze w centrali. Od strony rufy przyszedł goniec. Zjawił się tak cicho, że Jeffrey zauważył go dopiero, gdy tamten dotknął jego ramienia. Wyszeptał mu do ucha, że komodor Wilson oczekuje go w swojej kabinie. * * * W czasie jazdy przez kanał Jeffrey spędził sporo godzin z komodorem Wilsonem i porucznikiem Sessionsem, opracowując dalszą taktykę na czas, gdy dotrą do południowego Pacyfiku. Potem, gdy wrócił do centrali, zobaczył na ekranie peryskopu, że po trapie na pokład Challengera schodzi Rodrigo. Szedł nonszalancko i nie wyglądał na zdenerwowanego, więc Jeffrey spróbował się uspokoić. Rodrigo pomachał do peryskopu, żeby dowódca okrętu wyszedł do niego. Zadowolony z możliwości zmiany miejsca Jeffrey wydostał się na zewnątrz przednim włazem awaryjnym. – Witam, Seńor Capitan. – Jak nam idzie? – spytał Jeffrey. – Jak dotąd wszystko dobrze. Wasz marynarz jest w dobrym szpitalu. Mój chlebodawca ma swoich ludzi w tym kraju, którzy będą czuwać i dopilnują, żeby nie nękali go agenci wroga. – Dobrze, doskonale. Dziękuję, Rodrigo... Czy to wszystko? – Ależ skąd. Pomyślałem, że chciałby pan pooddychać świeżym powietrzem. Co pan powie na krótki spacerek po pokładzie? – Czy to rozsądne? – Oczywiście będzie pan musiał się przebrać na wypadek, gdyby ktoś niewłaściwy pana spostrzegł. Ale załoga Prima Latiny to dobrani ludzie. Są godni zaufania. – W porządku. Ruszył za Rodrigiem przez ciasne przejście. W ładowni usłyszał jakieś szmery i ciche tupotanie. Cieszył się, że nie napotkał osobników miejscowej fauny. Rodrigo wskazał stertę ubrań: brudne kalosze, znoszone spodnie robocze na szelkach i poplamiony olejem podkoszulek. Jeffrey ostrożnie sprawdził, czy w ubraniu nie zawieruszył się pająk albo szczur. Przebrał się. Ubranie było nań za duże. Rodrigo poprowadził go z ładowni i dalej korytarzem. Jeffrey człapał ciężko w za dużych kaloszach. Przeszli do magazynu. Rodrigo podał Jeffreyowi ciemne okulary, obszerny słomiany kapelusz i sztuczną brodę. – Musimy unikać mostka. Jest tam pilot z obsługi kanału. Wyszli na pokład. Jasne, wiszące nad wschodnim horyzontem słońce miało kolor soczystej żółci. Poranne niebo było bezchmurne, o barwie kobaltowego błękitu. Było gorąco, ale nie aż tak bardzo, gdy Jeffrey przystanął w cieniu. W powietrzu czuć było przyjemną wilgoć. Prima Latina płynęła po szerokim łuku, między stromymi wzgórzami, które wznosiły się na ponad sto metrów z każdej strony. – To przesmyk Gaillard – powiedział Rodrigo. – Słyszałem o nim. – Była to najtrudniejsza do uregulowania część w czasie budowy kanału. Zginęły tu tysiące ludzi różnych narodowości i ras. Marli na malarię, żółtą febrę i jeszcze inne choroby. – O tak. Wiem – odparł Jeffrey. – Ale teraz jest tu naprawdę pięknie. Rodrigo miał rację. Dżungla pokrywająca zbocza była bardzo gęsta i soczyście zielona. Różne kolory tropikalnych kwiatów, krzewów i winorośli tworzyły przebogaty, uspokajający widok. Pędy bambusa wydawały się błyszczeć w promieniach słońca. Dziwne drzewa o gładkich szarych pniach strzelały trzydzieści metrów w niebo. Jeffrey przypomniał sobie, że te wzniesienia w przesmyku są utworzone sztucznie. Miliony metrów sześciennych ziemi i skał wydobyto z dużym nakładem pracy, głównie za pomocą oskardów i łopat, a także taczek i mułów. Lawiny błotne wielokrotnie niszczyły wyniki żmudnej pracy i zabijały dziesiątki, setki ludzi. To wszystko miało miejsce przed wiekiem, a nawet jeszcze wcześniej. W późniejszych czasach przesmyk został poszerzony i skutecznie zabezpieczony. – Cygaro? – zaproponował Rodrigo. – Tak, chętnie, dziękuję. – Kubańskie, oczywiście – uśmiechnął się Rodrigo. – Wiadomo. Jeffrey rzadko palił. Zaciągnął się – cygaro było wyborne, miało cudowny aromat. Tytoń trochę go oszałamiał, więc palił powoli. Właśnie w ten sposób należało smakować cygaro. Rodrigo podszedł, żeby oprzeć się o reling, gdy Prima Latina terkocząc płynęła przesmykiem. Pokład statku wibrował miarowo, uspokajająco. Jeffrey stanął obok Rodriga i wystawił twarz do słońca. Pozwolił, by jego promienie omiatały mu policzki i czoło, ramiona i szyję, rozluźniając spięte mięśnie. Po chwili Jeffrey oparł się o wygięty, pordzewiały reling obok Rodriga. Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał. Jeffrey rozkoszował się przejażdżką i cygarem, słońcem, widokami, smakował powietrze. Poczuł się niesamowicie odświeżony. W pewnym momencie zobaczył dziób frachtowca, nadpływającego łukiem z przeciwnego kierunku. – Myślę, Capitan, że niedługo powinien pan zejść pod pokład. Jeffrey skinął głową. Rodrigo westchnął i uniósł cygaro ku górom. – Za tych, którzy przepadli, i tych, którzy zbudowali ten wspaniały kanał. – Tak – powiedział Jeffrey, wznosząc cygaro. – Za tych, którzy przepadli. – I za tych, którzy przepadli w walce o uwolnienie mojej Kuby. – Cuba Libre – powiedział Jeffrey. Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to fałszywie. Rodrigo popatrzył na Jeffreya. Zwilgotniały mu oczy – z radości i smutku zarazem. – Dziękuję, przyjacielu. – Rodrigo raz jeszcze uniósł cygaro. – Za sukces waszego rejsu, dokądkolwiek płyniecie. – Dzięki, Rodrigo – odparł ciepło Jeffrey. – Naprawdę dzięki. – I za tych, którzy przepadli ostatnio, Capitan, w tej ostatniej walce, którą podejmujemy, by wyzwolić cały świat. – Tak – odparł Jeffrey, myśląc o Ilse. – Za tych, którzy przepadli. 21 Na Voortrekkerze Van Gelder dowodził okrętem. Voortrekker znowu płynął przy stanowiącym dobrą kryjówkę dnie Grzbietu Środkowoindyjskiego, kierując się dalej ku przejściu na Pacyfik między Australią, Nową Zelandią i Antarktydą. Tak jak i przedtem, okręt płynął powoli, badając teren przed sobą za pomocą samodzielnej sondy. Van Gelder podniósł wzrok znad konsoli, gdy podszedł goniec. – Kapitan przesyła pozdrowienia i oczekuje pana w swojej kabinie. – Bardzo dobrze... Nawigator, przejmujesz dowodzenie. Van Gelder podążył na rufę do kabiny ter Horsta. – Wejdź, Gunther. Wejdź. – Ter Horst przeszedł z afrikaans, języka Burów, na niemiecki. – Wydaje mi się, że chyba już znasz komandora Bauera. Van Gelder skinął głową. Bauer był dowódcą drużyny Kampfschwimmerów. Ten wysoki, przystojny blondyn, wąski w pasie, robił wrażenie człowieka skrytego. Van Gelder od razu poczuł do niego antypatię. – Podobała mi się ta nasza wspólna kąpiel, pierwszy oficerze – powiedział Bauer. – Dobrze, że uratowaliśmy z wody waszego marynarza. Ja? Ale niedobrze, że zginęli ci Australijczycy. – Bauer spojrzał na ter Horsta niemal drwiąco, jakby chciał powiedzieć: „Moi strzelcy są znacznie bardziej wprawni od waszych, Herr Kapitan”. Van Gelder był zszokowany. Chociaż Bauer przewyższał go stopniem – van Gelder był komandorem porucznikiem – i był równy szarżą ter Horstowi – pełnemu komandorowi – nadal jednak w zwyczaju było okazywać szacunek wyższym oficerom. Obok Bauera siedział jeden z jego Kampfschwimmerów, który w ogóle się nie odezwał. Ter Horst machnął lekceważąco ręką. – Tym nie będziemy się teraz martwić. Van Gelder pomyślał, że jego dowódca nadal wygląda, jakby był smutny, czymś poruszony, trochę nawet postarzały z powodu wiadomości wywiadowczej, którą przyniósł mu Bauer, że Ilse Reebeck zginęła w wypadku w Ameryce. Van Gelder ze zdumieniem spoglądał na to niespodziewane ludzkie oblicze swojego kapitana. Zrozumiał, że związek ter Horsta i Ilse Reebeck musiał być dość skomplikowany. – Gunther, przysuń sobie tutaj krzesło. Spójrzmy na mapę. Van Gelder i Bauer usiedli tam, gdzie wskazał im ter Horst, który postukał w klawiaturę laptopa i po chwili na ściennym ekranie ukazała się mapa nawigacyjna południowego Pacyfiku. – Mamy przed sobą następujący problem – powiedział ter Horst. – Australia, Nowa Zelandia, Antarktyda. Tak zwany pasaż ANZA... Wody na północ od Australii są o wiele za płytkie i ograniczone, ocierając się o Indonezję i Nową Gwineę. Pozostaje nam Morze Tasmana, między Nową Zelandią i Australią, jako jedna możliwość. Alternatywą jest południowa część oceanu, między Nową Zelandią i Antarktydą. To wszystko było oczywiste. Van Gelder już wcześniej myślał o tym, którą drogą mógłby popłynąć Voortrekker. Wiedział, że ter Horst coś knuje... a może nawet sprawdza go. – Panie kapitanie, uważam, że Morze Tasmana to gorszy wybór. Dno jest tam dość ładnie popękane, ale ta trasa jest znacznie węższa od południowej części pasażu. – Ja – odezwał się Bauer. – Poza tym morze jest otoczone z obu stron setkami kilometrów wrogiego nam wybrzeża. Australia i Nowa Zelandia mają bardzo silne powierzchniowe i powietrzne systemy obrony przeciw okrętom podwodnym. – Przejdźmy więc do trasy południowej – powiedział ter Horst. – Mocą międzynarodowych traktatów Antarktyda jest zdemilitaryzowana. To dobrze dla nas. Pogoda w tym rejonie będzie gorsza niż na Morzu Tasmana, co z kolei jest okolicznością niesprzyjającą dla okrętów i samolotów zwalczających łodzie podwodne. Konfiguracja dna jest dla nas również korzystna. Wiele rozpadlin, w których można się schować. Ter Horst najwyraźniej jeszcze nie skończył, więc van Gelder kiwnął głową. Zaczynał pojmować, obserwując ledwie skrywany uśmieszek samozadowolenia Bauera, że Niemiec wie znacznie więcej od niego. Ter Horst wstał i dotknął mapy. – Należy pamiętać, że wody na południe od Nowej Zelandii są chronione tym łańcuchem wysp, biegnących na północny wschód, a więc w tym samym kierunku, w jakim i my chcemy płynąć. – Ter Horst zaczął je zliczać na palcach. – Wyspa Macquaire, wyspa Campbella, Wyspy Antypodów, Wyspy Bounty. Ostatnią jest mała grupka Wysp Chatham, jakieś pięćset mil morskich na wschód od Nowej Zelandii... Teraz tak, na południe od nich, tu na mapie znajduje się Basen Południowo-pacyficzny, gdzie woda ma głębokość bliską sześciu tysięcy metrów. – To poniżej naszej głębokości krytycznej – zauważył van Gelder. – Zgadza się – odparł ter Horst. Bauer uśmiechnął się z politowaniem. – Alianci nie są głupcami – podjął ter Horst. – Widzicie te łuki oznaczone na mapie? To są ich zakotwiczone na dnie linie hydrofonów, wychwalany na świecie system SOSUS. Basen Południowo-pacyficzny jest okablowany, a większość hydrofonów znajduje się zbyt głęboko, żeby Voortrekker mógł się do nich dobrać. – Poza tym w tak głębokiej wodzie – powiedział van Gelder – głęboki kanał dźwiękowy funkcjonuje znakomicie. – Tak – potwierdził ter Horst. – Musimy minąć trzy linie hydrofonów, żeby przejść przez pasaż. Van Gelder spojrzał na Bauera. – Przypuszczam, że nie możemy po prostu zniszczyć bronią atomową części SOSUS, tak jak Niemcy to uczynili w północnym Atlantyku na początku wojny. Bauer zamrugał. – To prawda, Gunther. W warunkach tak doskonałego roznoszenia się dźwięków nawet taki cichy okręt jak nasz zostałby wykryty, zanim jedna z naszych torped znalazłaby się w zasięgu hydrofonów. Detonacja głowicy nuklearnej zdradziłaby obecność Voortrekkera z niebezpieczną dokładnością. Van Gelder przypomniał sobie polowanie, jakie zafundował Voortrekkerowi amerykański lotniskowiec Ronald Reagan po ataku na Diego Garcia. W kilku częściach okrętu wciąż trwały naprawy. – Co więc zrobimy, panie kapitanie? Ter Horst spojrzał na Bauera, a ten na swojego podoficera. – Wstań – nakazał mu – zdejmij koszulę i odwróć się. Van Gelder ze zdziwieniem ujrzał dwie białe wtyczki wetknięte w skórę Kampfschwimmera z tyłu na wysokości talii. Każda wtyczka miała mały zawór, który był teraz zamknięty. – Cóż to takiego? – spytał van Gelder. – Skrzela? – dodał półżartem. – Przyjrzyj się bliżej, proszę – rzekł Bauer. Van Gelder zrozumiał, że wtyczki były portami dożylnymi – używanymi w szpitalach u chronicznie chorych, którzy potrzebowali powtarzających się transfuzji krwi albo kroplówek z chemioterapią. – Do czego służą? – Przy ich pomocy – rzekł Bauer – człowiek może nurkować na głębokość sześciu kilometrów, a nawet głębiej. – To było dwadzieścia tysięcy stóp. – Chyba nie mówi pan poważnie. Nawet mieszaniny gazów nie działają poniżej sześciuset metrów. Ale sześć tysięcy? Już samo ciśnienie na tej głębokości... – Nie mówimy o gazach. Mówimy o natlenionym roztworze soli fizjologicznej do oddychania, który wtłacza się bezpośrednio do płuc. To płyn, który neutralizuje tony ciśnienia zewnętrznego. – Słyszałem o tym – powiedział van Gelder. – To stary pomysł. Podanie tlenu nigdy nie było problemem. Ale problemem było pozbycie się dwutlenku węgla. Gdy tylko we krwi zwiększa się poziom dwutlenku węgla, człowiek umiera! – Owszem, umiera. Umiera, gdy wzrasta poziom dwutlenku węgla we krwi nurka. Ale my nie dopuszczamy do tego wzrostu. Van Gelder zawahał się. – Do tego właśnie służą te implanty? -Ja. Nurek nosi na plecach zestaw, który podłącza się do portów. Zamiast zbiorników z gazem zestaw zawiera aparat do dializy. Jest także, oczywiście, pewnego rodzaju urządzenie do oddychania tlenem. Lecz kluczem, wielkim osiągnięciem niemieckiej nauki, jest udoskonalenie procesu dializy dwutlenku węgla. – Czy ty już to robiłeś? – powiedział van Gelder do niemieckiego podoficera. – Chodzi mi o praktyczne testy na tak ogromnych głębokościach. – Tak, komandorze. – A ilu ludzi zginęło dotychczas w czasie takich prób? Podoficer spuścił wzrok na podłogę. – Dekompresja trwa wiele, wiele godzin – powiedział mocnym głosem Bauer. – Dlatego zabraliśmy nasze przenośne, jednoosobowe komory ciśnieniowe. – Te skrzynie w kształcie trumien? – Ja. Niezły kamuflaż dla tych komór, prawda? Żeby je przewieźć przez Sri Lankę, załadować na Trincomalee Gera ucharakteryzowane na trumny? „Trumny to dobre słowo”, pomyślał van Gelder. Ter Horst uśmiechnął się. – Więc już rozumiesz, na czym polega nasz plan, Gunther. Van Gelder zastanowił się przez chwilę. – I tak, i nie, panie kapitanie. Jeśli jeden z tych nurków zejdzie na dno i przetnie światłowody systemu SOSUS nożycami, zamiast niszczyć je nuklearną eksplozją alianci i tak natychmiast dowiedzą się o przerwaniu linii. Urządzenia powiedzą im dokładnie, gdzie nastąpiło uszkodzenie. A oni zbadają tę sprawę i odkryją naszą obecność. – A kto mówił o przecinaniu? – przerwał Bauer. – Nurek będzie bezużyteczny, jeśli wykona bezużyteczną pracę. Czterech moich ludzi łącznie ma takie implanty. Pracują w dwuosobowych zespołach. – Pracują w zespołach, ale co takiego robią? Ter Horst pochylił się i dotknął kolana van Geldera. – To jest najlepsza część całej historii. – Mamy urządzenie, które podłącza się do linii światłowodowej – powiedział Bauer. – Sądziłem, że nie można się niepostrzeżenie podłączyć do światłowodów. – Można. Nawet alianci robią to od paru lat. Ale jaki jest cel podsłuchiwania alianckiej sieci szpiegowskiej? – Żaden! To my nie chcemy, aby oni słuchali nas. – Ha! – Bauer był najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. – Nasze urządzenie nie podsłuchuje. Ono zastępuje. Penetruje i przechwytuje sygnały optyczne i wygasza je, zastępując je sygnałami, które my sami dostarczamy przy pomocy mikrolaserów i wbudowanych superszybkich komputerów. A to wszystko odbywa się bez przecinania kabli i przerywania sygnału choćby na moment. – Ale... – Tak, wymaga to niezwykłej precyzji, dlatego musimy wysłać na dno ludzi, którzy muszą pracować własnymi rękami... A jeśli martwi się pan o chłód panujący na głębokości sześciu kilometrów, nasi ludzie noszą specjalne suche kombinezony, wyłożone ekranowanym plutonem. To daje nurkowi możliwość wykonywania manualnej pracy z chirurgiczną precyzją, nawet jeśli spędzają długie godziny w lodowatym morzu. – Chyba pan żartuje. Tam jest pluton? – Powinieneś wiedzieć, że Amerykanie wypróbowali ten pomysł w latach pięćdziesiątych. Pluton nieustannie wytwarza ciepło i utrzymuje nurków w odpowiedniej temperaturze bez zewnętrznego źródła energii, które mogłoby się przedwcześnie wyczerpać. Amerykanie porzucili tę ideę, bo obawiali się nuklearnego skażenia środowiska. – Bauer roześmiał się. – A my teraz dajemy im codziennie dużą dawkę takiego skażenia, prawda? Van Gelder wyczuł, że nawet ter Horst miał już dosyć władczości Bauera. Ter Horst odchrząknął. – A więc, Gunther, tak właśnie się przedostaniemy... Świetny plan, nie sądzisz? – Zadziwiający, kapitanie. – Wyślemy zespół Kampfschwimmerów przodem w miniaturowej łodzi. Jest na tyle mała i cicha, że nie zostanie wykryta, w dodatku ma duży zasięg. A poza tym, Gunther, chciałbym, żebyś nią popłynął jako pilot, aby monitorować całą akcję. To zabrzmiało interesująco, ale i trochę niebezpiecznie. – Tak jest, panie kapitanie. – Nurkowie mają swoją łódź o stalowym kadłubie i niewielkim maksymalnym zanurzeniu – rzekł ter Horst. – Zejdąna długiej linie, zabierając ze sobą czułą kamerę, połączoną kablem komunikacyjnym z łodzią więc będziesz mógł obserwować ich pracę. Urządzenie, które podłączą do hydrofonu, nadaje fałszywy sygnał, szumy tła oceanicznego i tym podobne, a my tymczasem przemkniemy się. – Przez cztery lata – odezwał się Bauer – Amerykanie za bardzo polegali na SOSUS, jako sposobie wykrywania obcych okrętów. Gdy pokonamy ich system naszym sposobem, będą w szoku. – Lecz w końcu zaczną podejrzewać, że coś jest nie tak z nadchodzącym sygnałem, kapitanie. – Wtedy będziemy już daleko, będziemy zatapiać ich tankowce i lotniskowce na prawo i lewo... Czyż nauka nie jest cudowna? 22 Na Challengerze Prima Latina miała się zatrzymać w porcie Balboa u wylotu Kanału Panamskiego od strony Pacyfiku, aby wysadzić na ląd pilota. Dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie wtedy silniki statku zablokowały się na najwyższych obrotach. Rodrigowi, wysłanemu pod pokład przez kapitana, by pozamykać główne zawory paliwowe, zajęło to mnóstwo czasu, gdyż udawał, że krząta się po maszynowni, szukając właściwych pokręteł. Władze, sterujące ruchem w kanale, ostrzegły drogą radiową inne statki, by usunęły się z głównego toru wodnego, podczas gdy Prima Latina przepłynęła z maksymalną szybkością całą długość Zatoki Panamskiej. Pilot miał być zabrany przez łódź portową, która nie mając wyboru, musiała gonić frachtowiec. W końcu, u samego wylotu zatoki, udało się wyłączyć silniki. Prima Latina wytraciła szybkość i stanęła. Pilot odpłynął, przeklinając i odgrażając się, że pobierze podwójną opłatę za przepłynięcie kanałem, gdyż stracił mnóstwo swojego cennego czasu. Jeffrey dowiedział się o tym wszystkim, gdyż Rodrigo opowiedział mu ze śmiechem całą historię, gdy tylko pilot opuścił ich pokład. Uszkodzenie silnika było sfingowane i stanowiło część planu CIA, mającego na celu przeprowadzenie Challengera przez płycizny znacznie szybciej, a następnie umożliwienie Prima Latinie zatrzymanie się bez wywoływania niczyich podejrzeń. Bardzo dogodnie Zatoka Panamska stanowiła prawą granicę szelfu kontynentalnego Ameryki Środkowej na Pacyfiku. Stojąc na kadłubie Challengera we wnętrzu Prima Latiny, Rodrigo wręczył Jeffreyowi pożegnalny prezent w postaci świeżych owoców, cygar hawańskich i kilku zaktualizowanych dysków z danymi wywiadowczymi. Mężczyźni pożegnali się serdecznie, po czym Rodrigo wyszedł ciasnym przejściem z tajnej ładowni. Niedługo potem otworzyły się grodzie denne. W tym miejscu krawędź szelfu kontynentalnego była bardzo stroma. Challenger natychmiast się zanurzył i ruszył w drogę nad dnem, na głębokości trzech tysięcy metrów. Prima Latina popłynęła w swoją stronę, a więc do Peru, gdy prawidłowa praca silników została przywrócona przez załogę maszynowni. Jeffrey zastanawiał się, czy spotka jeszcze kiedyś Rodriga w czasie tej wojny lub po jej zakończeniu. Był to bardzo miły człowiek, którego szczerość w jakiś sposób wzruszyła Jeffreya. Kilka godzin później Jeffrey znów dowodził okrętem, załoga zajmowała stanowiska bojowe. W centrali panowała cisza. Bell, jako koordynator ognia, siedział tuż obok Jeffreya. Technicy Kathy Milgrom pracowali przy konsolach sonarowych, gdy ona rozmawiała ze swoim szefem. Porucznik Sessions i komodor Wilson stali przy ploterze nawigacyjnym. COB i Meltzer obsługiwali urządzenia sterujące okrętem, a Harrison zajmował miejsce zmiennika pilota. Wszystkie stanowiska w centrali były obsadzone, a inni marynarze stali w przejściach, żeby pomóc lub choćby patrzeć i uczyć się. Challenger znowu płynął z maksymalną szybkością. Pokład wibrował, konsole popiskiwały, światła w sprężynowych oprawach poruszały się rytmicznie. Głęboko pod wodą po prawej burcie Challengera pojawił się wulkaniczny szczyt Coiba. Grzbiet Mapelo leżał z lewej strony. Challenger zamierzał opuścić dolinę między obiema wyniosłościami i wyjść na płaską otwartą głębię Basenu Panamskiego. Przepłynięcie basenu byłoby ryzykowne, gdyż wyglądał jak wielka podwodna równina lub zatopiony płaskowyż – nie było żadnych elementów terenu, które mogłyby dać jakieś ukrycie. Nawet przy niewielkiej szybkości okręt Jeffreya byłby bardzo wyeksponowany, niemal nagi. Ale Jeffrey nie miał wyboru. Basen stanowił jedyną drogę do następnej długiej, pofałdowanej strefy tektonicznej na dnie oceanu, Grzbietu Kolumbijskiego. Dogodnie szeroki i poszarpany grzbiet biegł na południowy zachód przez tysiąc mil i kończył się na strefie załamania przy Galapagos. – Sternik – rozkazał Jeffrey – zwolnij do jednej trzeciej naprzód, wykonaj skręty na cztery węzły. Meltzer potwierdził. Jeffrey chciał przeprowadzić pełne przeszukanie dźwiękowe, zanim opuszczą bezpieczną dolinę i wyjdą na gładką równinę basenu. Głównym problemem taktycznym Jeffreya było szybkie i dyskretne pokonanie Basenu Panamskiego. Wykorzystanie Kanału Panamskiego mogło skrócić o parę cennych dni drogę na południowy Pacyfik, ale i tak do pokonania pozostał jeszcze ogromny dystans. Rozpoczął się nasłuch pasywnym sonarem. Na ploterze pojawiły się statki handlowe. – Nowy kontakt na sonarze pasywnym – powiedział jeden z marynarzy podległych Kathy. – Kontakt płynie w zanurzeniu. „Okręt podwodny. Czy to nasz? A może wrogi, który tu na nas czeka?” – Klasyfikacja kontaktu? – zażądał Jeffrey. – Diesel, płynący na akumulatorach, panie kapitanie – odezwała się Kathy. – Kilka śrub, silna kawitacja i efekt łopatkowy. Jeffrey odprężył się. Polecił Kathy, żeby podała kontakt na głośniki. W centrali pojawił się nowy dźwięk, rytmiczny łoskot z syczeniem w tle. Bell posłuchał i spojrzał na Jeffreya. – Z pewnością nie usiłuje się ukryć. To niemożliwe przy takim hałasie. Dieslowska łódź była starym okrętem. Płynęła tak płytko, że ssanie śrub tworzyło pęcherzyki próżniowe, które zapadały się z trzaskiem, tworząc szum kawitacyjny. Wirujące śruby także wydawały wyraźny odgłos, gdy każda łopata przecinała turbulencje wywołane sterem i płatami rufowymi. Tworzyło to regularny synkopowy rytm – puls łopatkowy. – Możesz zidentyfikować? – spytał Jeffrey. – Wydaje się, że to peruwiański Foxtrot – odpowiedziała Kathy. – Niegroźny – dodał Bell. – Trzeciorzędny, z trzeciej ręki, neutralny okręt Trzeciego Świata. Przestarzałe sonary i sterowanie ogniem. – „Przestarzałe” to właściwe słowo – rzekł Jeffrey. Foxtrot był używaną niegdyś w NATO nazwą kodową rosyjskich okrętów dieslowskich. Pewna ich liczba nadal była dostępna na światowych rynkach handlu bronią. – Może to rejs szkoleniowy. – Panie kapitanie – odezwała się Kathy – Foxtrot emituje sygnały wysokiej częstotliwości z aktywnego sonaru. – Dziwne – zastanowił się Jeffrey. – Zmodernizowali go, i to niezłym sprzętem. – Tylko najnowocześniejsze urządzenia mogły obrabiać fale o częstotliwości tysiąca kiloherców, czterdzieści razy wyższych od górnej granicy słyszalności ludzkiego ucha. – Kapitanie, ten sygnał wygląda na zakodowany impuls informacyjny modulowanej częstotliwości. – Zdygitalizowane dźwięki zmieniały częstotliwość tysiące razy na sekundę, by uniknąć wykrycia przez niechcianych gości. – Z kim on rozmawia? – spytał Bell. Sam fakt, że Challenger odebrał impuls, sugerował, iż Foxtrot używał alianckiego formatu przeskoków częstotliwości. Te protokoły były ściśle tajne. Zapaliła się lampka na interkomie Jeffreya. Był to młody porucznik odpowiedzialny za przedział tajnej łączności. Poprosił komodora Wilsona. Jeffrey zirytował się. – Do pana, komodorze. Wilson przystawił głośnik do ucha. – Dobrze – powiedział i odłożył słuchawkę. – Kapitanie, wyprowadź okręt na czterysta pięćdziesiąt metrów. Przygotować się do wysłania miniaturki na podwodne spotkanie z Foxtrotem. * * * Jeffrey i Bell zdecydowali wysłać jako pilota miniaturowej łodzi Szefa Montgomery’ego z Harrisonem jako drugim pilotem-praktykantem. Dzięki temu Harrison mógł znacznie wcześniej uzyskać kwalifikacje pełnego pilota mini-łodzi. David Meltzer już był weteranem wojennym w takich jednostkach, ale nie mógł znaleźć się w dwóch miejscach jednocześnie, więc Jeffrey kazał mu zostać przy sterze Challengera. Wilson nakazał, by nikt więcej nie płynął, by zostawić miejsce na ładunek, jaki miał być przywieziony z Foxtrota. Okazało się, że Peru, podobnie jak Kuba, było skłonne w tajemnicy naruszyć swoją neutralność, by wspomagać aliantów. Jeffrey stał niecierpliwie pod komorą wewnętrznego hangaru smukłej mini-łodzi podwodnej. Miniaturka już wróciła i procedury dokujące były na ukończeniu. W końcu otworzył się właz. Jeffrey poczuł nagle tę straszną, beznadziejną tęsknotę i gorzki żal. Zrozumiał, że śni i był na wpół świadomy, że to sen, ale nie mógł tego przerwać. Już kiedyś miał taki sen, po którym czuł depresję i wewnętrzną pustkę. To był sen, w którym spełniały się marzenia, a on o tym wiedział, lecz sen nie ustawał, on zaś nie umiał go przerwać. Oto zobaczył przed sobą powstałą z martwych Ilse Reebeck. Nie był to człowiek z krwi i kości, lecz wspomnienie, które zmaterializowało się w jego myślach z powodu ogromnego smutku, jaki odczuwał po jej stracie. Ilse Reebeck, w rzeczywistości spalona na popiół, stała teraz przed nim cała i zdrowa. Wiedział, że to jedynie chora iluzja. – O co chodzi? – spytał fałszywy cień Ilse. – Myślałam, że ucieszysz się na mój widok. „Boże, połóż temu kres”. Jeffrey wiedział, iż lada chwila obudzi się w swojej kabinie, zlany potem. – Jeffreyu Fullerze, co się z tobą dzieje? Tym razem we śnie pojawił się także Szef Montgomery. Uśmiechał się, jakby chciał go rozdrażnić. Jeffrey odrzucił ten atak, wiedząc, że Montgomery też nie jest prawdziwy. Chciał zostać sam z cieniem Ilse Reebeck, tak aby nikogo więcej tam nie było. Chciał, aby ten sen trwał wiecznie, aby Ilse stała tam obok niego, żeby oddychała, żywa i ciepła. Pragnął tego tak samo, jak zakończenia sennego koszmaru. – Kapitanie – odezwał się Montgomery. – Kapitanie. – Szef chwycił go za ramiona i potrząsnął nim. Jeffrey zrozumiał, że to nie sen. Otworzył usta i je zamknął, bo nie potrafił wypowiedzieć ani jednego słowa. Oparł się o ścianę korytarza, uderzając kłykciami w grodź, aby się upewnić, że metal jest prawdziwy, tak samo jak ból w jego palcach. Wpatrywał się w Ilse. – Jezu, myślałem, że nie żyjesz. – O czym ty gadasz, do cholery? – Oni powiedzieli mi, że nie żyjesz. – To śmieszne. Jacy „oni”? – Komodor Wilson. – Komodor Wilson? – Ilse, chyba lepiej będzie, jak przejdziemy do mojej kabiny. Poszli razem korytarzem, pozostawiając Montgomery’ego, aby nadzorował rozładunek mini-łodzi. „On chyba zdecydował, żeby pozwolić mi powiedzieć Ilse, że nie żyje. Wypaczone poczucie humoru Montgomery’ego niewielu ludziom poprawiało samopoczucie”. Weszli do kabiny Jeffreya, który trochę się zmieszał, bo zostawił nie zaścielone łóżko. – Dlaczego mieszkasz w kapitańskiej kabinie? Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Jeffrey poczuł błogość, namiętność i inne emocje, jakich nie umiał nazwać. Czuł także złość, nie, wściekłość, prawdziwą wściekłość, że Wilson go okłamał. – Teraz ja jestem kapitanem Challengera. – To wspaniale! – Uściskała Jeffreya po przyjacielsku, tak jak przy składaniu gratulacji. Jeffrey przycisnął ją do siebie i zanurzył się w cieple jej ciała, poczuł jej miękkość, wchłaniał woń jej włosów. Poczuł charakterystyczny zapach oleju napędowego, który przyniosła ze sobą z Foxtrota. Wysunęła się z jego objęć. – Dlaczego ci powiedzieli, że zginęłam? Och... Chyba już wiem. Jeffrey, po naszym rozstaniu w Pentagonie, ktoś z wywiadu marynarki powiedział mi, że Oś chce mnie zlikwidować. – I twoja śmierć została zainscenizowana – stwierdził Jeffrey, wyjaśniając to sobie na głos. – Wszystko było tylko grą, aby wrogowie przestali deptać ci po piętach. – Nikt nie powiedział mi o tym ani słowa – stwierdziła Ilse. – Mam nadzieję, że ta sztuczka się uda. – Boże, jak dobrze znowu cię widzieć. Pocałowała go lekko w usta, ale było w tym geście coś siostrzanego. Żadnej erotyki, żadnej namiętności. – Jak ci się podoba mój mundur? – spytała. – Robisz za porucznika? Nadąsała się. – Jestem porucznikiem. Mam nominację w Wolnej Marynarce Wojennej Afryki Południowej. Jeffrey zawahał się, szczęśliwy z powodu jej awansu, ale także nieco wytrącony z równowagi jej wyczuwalnym dystansem. – Zawsze chciałaś czegoś takiego, prawda? Oficjalne uznanie, być w oczach innych kimś naprawdę ważnym? – Najwyraźniej admirałowie mieli pełne ręce roboty, skoro nic nam o tym nie powiedzieli. – Delikatnie mówiąc. – Przepraszam, że kłóciłam się z tobą wtedy w Pentagonie. Miałam czas, żeby przemyśleć wiele rzeczy w czasie szkolenia na Aleutach. „Aleuty?” Jeffreyowi nie podobał się ton głosu Ilse ani jej mina. Poczuł łomotanie serca, przygnębienie. – Jeffrey, doszłam do wniosku, że między nami się nie układa. – Ale... – Nie. Pozwól mi mówić. Nie mogę związać się z kimś na poważnie, jeśli nie wiem, że mogę go kochać permanentnie. Już nie, nigdy więcej, nie w czasie tej wojny. Zbyt wiele już wycierpiałam. Teraz najważniejsze są moje uczucia. – Aleja myślałem... – Nie. Posłuchaj. Ty i ja jesteśmy z dwóch zupełnie różnych światów na różnych kontynentach. Jeśli kiedykolwiek wygramy tę wojnę, ja powrócę do domu do południowej Afryki, pomóc w odbudowie. Ty jesteś przede wszystkim oficerem marynarki amerykańskiej. Będziesz chciał kontynuować swoją karierę jako Amerykanin... Jesteś dobry w tym, co robisz, Jeffrey. Widziałam, jak w bitewnym ogniu wstępuje w ciebie nowe życie, jak nabierasz energii i pasji, gdy wokół latają pociski i torpedy, a to nie pozwala ci zaznać wewnętrznej równowagi w spokojnych czasach... Ja chciałabym kiedyś mieć dzieci. Pragnę, by ojciec moich dzieci był ustabilizowany i sensowny, a nie żeby kochał zapach prochu, żeby w bitwie czuł coś na kształt życzenia śmierci. Jeffrey stał tam, przeżywając koszmar na jawie. Ilse wróciła, ale tylko po to, by go porzucić. Najgorsze było to, że wszystko, co mówiła, miało sens. – Teraz muszę już iść. Muszę się przespać i odświeżyć. Nie powinniśmy nawet być tutaj sami we dwoje. Ludzie mogą gadać. Teraz ja również jestem oficerem na okres trwania wojny, jestem członkiem tej załogi, a ty jesteś moim kapitanem... Przepraszam, jeśli zraniłam twe uczucia. 23 Wilson patrzył ostro na Jeffreya. – Jak śmiesz wchodzić tu i mówić do mnie w taki sposób? – Komodorze, pan mnie okłamał. Powiedział mi pan, że bliska mi osoba nie żyje. Pozwolił pan, żebym cierpiał przez wiele dni, a cały czas wiedział pan, że Ilse Reebeck żyje. – Tak, wiedziałem. I nie powiedziałem ci. Twoje obecne zachowanie doskonale dowodzi dlaczego. – Cóż to ma oznaczać? – Widzisz tamto lustro? Spójrz na siebie. Jeffrey ujrzał czerwoną twarz, zaciśnięte pięści i agresywną postawę. – Co widzisz? – Jestem zły. I mam wszelkie prawo takim być. Pogwałcił pan oficerski kodeks honorowy... Okłamał mnie pan. Wilson zdjął okulary. – Chcesz wiedzieć, co ja widzę, gdy patrzę teraz na ciebie, kapitanie Fuller? Widzę kogoś, kto nie potrafi panować nad swoimi emocjami, kiedy powinien. Widzę człowieka, który nie umie do strzec szerszej perspektywy. Widzę dowódcę, który, jeśli będzie dalej tak postępował, pozostanie komandorem na całe życie. Jeffrey jeszcze mocniej zacisnął pięści i wbił stopy w podłogę. Gniew pomagał, wypełniał bolącą pustkę w jego sercu. Wiedział, że to niezbyt mądre okazywać taką złość komodorowi Wilsonowi. Z wysiłkiem starał się opanować, lecz wiedział, że jest już za późno. Tym razem naprawdę ruszył Wilsona. Ten zrobił mu mentorski wykład. – Może chociaż raz bądź łaskaw spojrzeć na sprawy z punktu widzenia całej marynarki. Otóż to, myślisz, że jestem jakimś sadystą? Sądzisz, że ukrywałem przed tobą prawdę, żeby mieć z tego zabawę? Do cholery, czy myślisz, że było mi łatwo patrzyć, jak cierpisz i mimo tego z przymusu zachować milczenie? – Nie, panie komodorze. Przepraszam. Ja po prostu tego nie pojmuję. – Kapitanie. Kapitanie. Kapitanie. Oś musiała uwierzyć, że Ilse Reebeck nie żyje. Jesteśmy jej to winni za wszystko, co już dla nas zrobiła. Jesteśmy też to winni sobie, bo jej umiejętności są dla tego okrętu bezcenne, łącznie z jej prywatną wiedzą dotyczącą tajników umysłowości ter Horsta. To bardzo zabolało Jeffreya. Padło imię ter Horsta, który przez dwa lata był kochankiem Ilse. Jeffrey pamiętał, że ich związek skończył się tylko z powodu wojny, gdy ter Horst zdradził rodzinę Ilse. Tak samo Ilse rzuciła Jeffreya po dwóch zaledwie miesiącach i według własnego uznania. Najgorsze było to, że Wilson nie wiedział, co Ilse powiedziała Jeffreyowi. – Więc zrobił pan ze mnie żałosnego głupka? – Tak, jeśli chcesz mówić o tym tak prostacko. Komandorze Fuller, masz najgorszą w świecie twarz pokerzysty i jesteś absolutnie beznadziejnym kłamcą. Te cechy czynią cię idealnym liderem w walce podwodnej, ponieważ załoga cię szanuje i ufa ci, a gdy jesteś na swoim okręcie, wróg nie może czytać z twojej twarzy. Ale gdybyś jeszcze w New London dowiedział się, że panna Reebeck żyje, nie byłoby mowy, abyś zachowywał się przekonująco, czyli tak jakby nie żyła. – Ale... – Cicho bądź. Nie mamy pojęcia, w jakim stopniu New London penetrują szpiedzy. – Dobrze. W porządku... Więc dlaczego mi pan nie powiedział, gdy wypłynęliśmy w morze? – Jezu, czy za każdym razem muszę ci wszystko wyjaśniać? Już ci mówiłem: istniało ciągłe zagrożenie, że doznamy awarii mechanicznej albo uszkodzeń w walce, a wtedy musielibyśmy wynurzyć się i opuścić okręt. I nie wiadomo, kto by nas uratował, może jakiś neutralny statek, może rosyjski trawler. – Ja... – Panna Reebeck nadal byłaby bezpieczna i mogłaby zrobić dla innego okrętu podwodnego to, co teraz zrobi dla nas. Jeffrey pokręcił głową. – To nie ma sensu. A co z panem, komodorze? Gdyby pana złapali Rosjanie albo Niemcy i poddali torturom? Jest pan wysoki stopniem, na pewno by pana wybrali. – Gdybym ocenił, że sytuacja tego wymaga, dopilnowałbym, aby nie wzięli mnie żywcem, bo wiem o wielu rzeczach, nie tylko o pannie Reebeck... W przeciwieństwie do ciebie, kapitanie, mam żonę i troje małych dzieci. Więc, jak sądzisz, co mogę myśleć o tym wydanym mi rozkazie? Jeffrey nabrał głęboko powietrza i powoli je wypuścił. – Strasznie mi głupio, panie komodorze. – I słusznie. I to jest drugi powód, dla którego nie powiedziałem ci, że Ilse ma się dobrze. Musiałeś w brutalny sposób nauczyć się, że po prostu trzeba wziąć się w garść i zapanować nad emocjami. To, że wróg taki jak ter Horst nie widzi twojej twarzy pod wodą, nie oznacza jeszcze, że nie potrafi odczytać twoich myśli. Już kiedyś walczyliście przeciwko sobie i ręczę ci, że przeczytał pełny raport o twojej akcji przeciwko Niemcom. – Ale jak... – Kilku ludzi odpłynęło mini-łodzią. – Nie wiedziałem o tym, komodorze. – Nie musiałeś o tym wiedzieć, ale teraz już wiesz. Stałeś się agresywny, a twoją taktykę bitewną daje się łatwo przewidzieć. Jesteś do tego stopnia przewidywalny, że jeszcze zanim opuściliśmy New London, już wiedziałem, że wpadniesz tu jak burza w chwili, gdy dowiesz się prawdy o Ilse Reebeck. Jeffrey poczuł, że oblewa się rumieńcem. – A gdy stajesz się przewidywalny w bitwie, łatwo możesz narazić na śmierć siebie, mnie i całą swoją załogę. Co gorsza, taka stale utrzymująca się impulsywność nie ułatwi ci stworzenia zgranego zespołu. A ja chcę, żeby kapitan mojego flagowego okrętu umiał działać w dobrze zgranym zespole! Jeffrey błądził spojrzeniem gdzieś nad jego głową. „Gdy znalazłem powiązanie między moimi stosunkami służbowymi z Wilsonem i rodzinnymi z ojcem, poprzysiągłem sobie, że przestanę nieustannie czuć się pokrzywdzony i przestanę kwestionować to, co mówią zwierzchnicy. Przyrzekłem sobie w duchu, że będę dobrym podwładnym i synem i okażę im obu właściwy szacunek. A teraz sam to wszystko zepsułem”. – Rozumiem, że nie masz mi nic więcej do powiedzenia? – Nie. Chciałem tylko przeprosić. – Dobrze. A jeśli żywisz choćby cień przypuszczenia, że to jakiś konkurs macho między tobą i ter Horstem o Ilse Reebeck, usuń to czym prędzej na ubocze swoich myśli i przykryj wielkim głazem. I niech tam zostanie na zawsze, bo w innym wypadku takie nastawienie może mieć fatalny wpływ na twoją ocenę sytuacji. – Rozumiem, panie komodorze. – „Gdyby tylko Wilson wiedział”. Wilson spojrzał mu prosto w oczy. – Coś mi się nie wydaje, żebyś naprawdę zrozumiał... Jak myślisz, w jaki sposób alianci zamierzają wygrać tę wojnę? Jeffrey na chwilę zaniemówił. – Komodorze, to zbyt ogólne pytanie, żeby dać na nie jakąś konkretną odpowiedź. – Dowódcy, którzy myślą w taki sposób, nigdy nie awansują. Zastanawiam się, jak uderzyć w centrum sił niemieckich w sercu Europy? – Należałoby wysłać tam nasze oddziały lądowe. Tak jak przebiegała inwazja na Francję. – Podczas gdy niemieckie U-Booty nie dadzą nam spokoju na północnym Atlantyku, a taktyczne pociski nuklearne wroga tylko czekają aby zetrzeć w proch jakiekolwiek siły inwazyjne, usiłujące przepłynąć kanał La Manche? – To bardzo trudne pytanie, panie komodorze. – Odpowiedź jest taka, kapitanie, że przepłyniemy Atlantyk, żeby zgrupować siły w Wielkiej Brytanii, które będą tam tymczasem bezczynnie czekać. Jedyną naszą nadzieją, żeby rzucić Niemcy na kolana bez ryzyka wzajemnej atomowej anihilacji jest podejście do Berlina z innej strony. – Co, drugi front wschodni? Ale przecież Rosja popiera Oś, komodorze i nigdy nie opowie się po naszej stronie. Będziemy mieli szczęście, jeśli Rosjanie pozostaną pseudoneutralni, tak jak do tej pory. – A czyja mówiłem coś o Rosji?... Pomyśl o możliwości przedostania się pod Rosją, znacznie bardziej na południe od Rosji. Starym szlakiem korzennym. Przerzucimy oddziały najpierw do Australii, potem armie lądowe do Malezji, Indii, Pakistanu, na Bliski Wschód i do Turcji. Będziemy szli naprzód w pełni rozwiniętymi dywizjami wzdłuż bardzo szerokiego frontu, podczas gdy aliancka flota będzie zabezpieczać flankę od strony wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Użyjemy czołgów i transporterów wyposażonych w lemiesze, tak aby mogły się szybko okopać w ziemi i uniknąć fali cieplnej i uderzeniowej z bomb atomowych... W ten sposób dotrzemy do cesarskich Niemiec. – Ale większość tych krajów jest neutralna albo nam wroga, albo też uwikłana w konflikty między sobą. – Teraz rozumiesz, o jaką stawkę toczy się gra, pojmujesz, co naprawdę oznacza wyprawa Voortrekkera. Jeśli zdoła odciąć amerykańskie szlaki żeglugowe do Azji, wtedy narody hinduskie i islamskie, zamieszkujące tereny wzdłuż szlaku korzennego, nie będą chętne, aby nam pomagać, ba, mogą wręcz dać się skusić i przystąpić do Osi, aby potem czerpać korzyści z naszej klęski... A my i tak nie będziemy w stanie wysłać tam naszych oddziałów i wozów bojowych. – Ale czy Voortrekkerowi nie zabraknie amunicji? Ter Horst nie będzie miał czym strzelać. – Znowu komandor Fuller nie rusza głową. A jak my przedostaliśmy się przez kanał? – Ano racja... Jeśli my mogliśmy to zrobić w Prima Latinie, Oś także może dysponować tajnymi statkami zaopatrzeniowymi. – Gdybyśmy mieli mnóstwo czasu, uderzenie Voortrekkera nie stanowiłoby takiej groźby. Ale czas, inicjatywa, przewaga psychologiczna, wszystko to, niestety, działa na korzyść wroga. Z uwagi na ostatnie sukcesy militarne Osi, jej attache i sympatycy będą teraz naciskać na kraje azjatyckie, żeby się szybko zdecydowały, po której są stronie, zanim odzyskamy jaką taką równowagę strategiczną. Jeśli uda im się rozpracować sieć SOSUS w pasażu ANZA, a potem ominąć moją podwodną grupę uderzeniową wszystko może zostać pogrzebane już na samym początku. Jeszcze jeden wielki pokaz siły, typowy dla ter Horsta, na przykład atak na Pearl Harbor, może w zupełności wystarczyć... Czy już teraz rozumiesz, o co mi chodzi, kapitanie, gdy mówię, że musisz objąć szersze pole widzenia i stanowczo opanować się? – Tak, panie komodorze. Wilson potarł oczy i spojrzał surowo na Jeffreya. – Pamiętaj, ja też mam mojego szefa, a on swojego, i tak dalej po drabinie hierarchii. Musisz mieć więcej wiary w system. Powinieneś już wiedzieć, że wszystko się dzieje z jakiejś przyczyny, chociaż niektóre z tych przyczyn są niejasne. – Urwał i dodał z nieprzyjemną nutą w głosie: – Czy tym razem dotarło do ciebie, co mówię? Jeffrey kiwnął głową. – Dobrze. Więc teraz bądź uprzejmy zostawić mnie samego. Jeffrey odwrócił się, chcąc otworzyć drzwi. – Chwileczkę, kapitanie – głos Wilsona znowu brzmiał normalnie, jakby cała rozmowa wcale nie miała miejsca. „Chciałbym umieć tak panować nad sobą jak on... Aha, pewnie znowu chce mi dać jakąś nauczkę, dając nowy przykład, o ile ja będę miał ochotę z tej nauki skorzystać”. – Tak, panie komodorze? – odpowiedział spokojnie i tak beznamiętnie, jak tylko potrafił. Wilson uśmiechnął się przelotnie, jakby jego uśmiech był cenną monetą, a on zaciskał mocno sznurek sakiewki. – Kapitanie, są jeszcze inne rzeczy, o których wiem, i ty także musisz się o nich dowiedzieć. Proszę więc, zorganizuj za godzinę odprawę w swojej kabinie. Zaproś dowódców drużyn komandosów, Claytona i Montgomery’ego oraz swoich najważniejszych oficerów, z porucznik Reebeck włącznie. 24 Kilka dni później, na południe od Nowej Zelandii, na pokładzie miniaturowej łodzi podwodnej Voortrekkera Van Gelder patrzył i słuchał, zdumiony, że wszystko to dzieje się na jego oczach. – Powtarzam – rzucił niecierpliwie dowódca Kampfschwimmerów do mikrofonu. – Potwierdźcie, że jesteście na dnie. Niemiec, stojąc wciśnięty za fotelem drugiego pilota łodzi, patrzył ponad ramieniem van Geldera. Pierwszym pilotem był Bauer, siedzący po lewej stronie van Geldera. Dowódca czytał dane na wyświetlaczach w ciasnej i słabo oświetlonej centrali łodzi, dane przychodzące od nurków znajdujących się pełne sześć kilometrów niżej. Kabel światłowodowy i mocna lina nośna, do której był przymocowany, stanowiły jedyne połączenie z dwójką mężczyzn, znajdujących się w niewyobrażalnej głębinie. Sama łódź stała nieruchomo na głębokości pięćdziesięciu metrów. Zadaniem van Geldera jako drugiego pilota było utrzymanie łodzi na stałej głębokości i zachowanie bezgłośnej pracy. Van Gelder zobaczył litera po literze potwierdzenie od nurków, napisane na jednym z ekranów. – Jak widzisz – szepnął Bauer do van Geldera – normalną reakcją człowieka przebywającego na dnie jest spowolnienie reakcji, zarówno umysłowych, jak i fizycznych. Jest to spowodowane dezorientującym środowiskiem oraz ciśnieniem wody, ale szybko mija i organizm się przyzwyczaja. Nurkowie mogli słyszeć komunikaty mówione przez linię światłowodową, ale ponieważ ich hełmy i płuca wypełniał natleniony płyn, mogli odpowiadać jedynie pisząc na małych klawiaturach, znajdujących się w wyposażeniu. Gdy nakładali kombinezony, wydali się van Gelderowi nonszalanccy, a jednak sztywne, rzeczowe zachowanie Bauera zdradzało niepokój o ich bezpieczeństwo. Van Gelder też się bał, i to nie tylko o nurków. Zarówno bowiem oni, jak i łódź znajdowali się dosłownie nad liniami hydrofonów szpiegowskich wroga. Przed van Gelderem ożył kolejny ekran, choć początkowo był pusty. Dopiero po chwili pojawił się na nim jakiś widmowy obraz: niedalekie błyski, poświata. Bioluminescencja, nawet na tej głębokości. – Potwierdzam działanie światłoczułej kamery – odezwał się niemiecki dowódca. W głębinie strumień światła z reflektora padł na fragment dna oceanu. – Nadal dobry obraz z kamery – powiedział Niemiec do mikrofonu. Ponownie nadeszła z trudem napisana odpowiedź. – Musimy mieć stały kontakt na wizji – powiedział Bauer. – Ponieważ czuwamy nad nimi, musimy im pomóc rozwiązywać wszelkie problemy, jakie mogą wystąpić. – Na jednym z ekranów pokazywały się dane telemetryczne dotyczące organizmów nurków, które Bauer pilnie śledził. Van Gelder wpatrywał się w obraz. Woda była przejrzysta jedynie w promieniu dziesięciu metrów, dalsze partie oceanu osłaniała mętna zawiesina i poświata z reflektorów. Przed kamerą powoli przesuwały się cząstki organiczne opadłe z wyższych warstw morza. Samo dno było nierówne, ale w większości płaskie, pokryte szarym mułem. – Denna kotwica na miejscu – ukazał się napis na ekranie. – Kapsuły ciśnieniowe na miejscu, gotowe do powrotu. – Kamera przesunęła się, by ukazać specjalną kotwicę na końcu liny nośnej. Do liny były przymocowane dwie jednoosobowe kapsuły transferowe, które uporczywie przypominały van Gelderowi trumny. – Dobrze – odpowiedział szef. – Pamiętajcie, pracujcie po cichu. Teraz van Gelder częściej używał urządzeń sterujących mini-łodzią, aby lina nie była zbyt napięta ani zbyt luźna, ani też, co byłoby najgorsze, nie sunęła po dnie. Neutralnie wyważona lina unosiła się swobodnie w wodzie, lecz prądy morskie ciągle znosiły ją na bok. Nie były silne, lecz ich prędkość i kierunek były odmienne na różnych głębokościach. Tak więc van Gelder miał pełne ręce roboty, mimo że wspomagał go komputer nawigacyjny. Przy ponad sześciu kilometrach wydanego kabla, siła boczna napierającej wody była dość znaczna. „Na Voortrekkerze jest kilku marynarzy, którzy zrobiliby to tak samo albo lepiej ode mnie. Dlaczego ter Horst wysłał właśnie mnie? Czy jestem tu dlatego, że nie ma pełnego zaufania do Bauera? Dlaczego nadal mam uczucie, że Bauer nie powiedział mi jeszcze wszystkiego?” Na ekranie pojawiła się nowa informacja. „Rozmieszczamy narzędzia i sprzęt”. Van Gelder zobaczył, jak przez chwilę przed kamerą przesuwa się ramię, gdy jeden z nurków wykonywał jakąś pracę. Ramię było pokryte srebrzystym materiałem, przypominającym kombinezon kosmonauty. Van Gelder przypomniał sobie, że skafander jest wyłożony plutonem. Obraz przesunął się, gdy pierwszy z nurków zmienił położenie kamery. Drugi oddalał się od obiektywu, idąc powoli po dnie, pokonując opór wody. Van Gelder ujrzał przymocowany do pleców aparat, który wtłaczał tlen do płuc nurka, a także usuwał niepotrzebny gaz, przetwarzając krew we wtórnym obiegu za pomocą implantowanych zaworów. Nurek niósł w obu rękach skrzynie z ciężkim sprzętem. Aparat tlenowy i skrzynie były połączone przewodami z liną nośną, aby nikt ani nic nie zaginęło w mętnej wodzie lub szlamie. Nurek stąpał bardzo ostrożnie, aby zachować ciszę i nie utrudniać widoczności. Każdy krok wzbijał w górę mały obłok głębinowego mułu, który delikatne przydenne prądy unosiły w bok. Van Gelder czuł się tak, jakby patrzył na astronautów spacerujących po Księżycu. Świat, w jaki weszli nurkowie, był tak obcy i niebezpieczny, że równie dobrze mogliby znajdować się po drugiej stronie Księżyca. Pracowali w morzu pod oszałamiającym ciśnieniem sześciuset atmosfer, wystarczającym, by w jednej chwili zgnieść kadłub Voortrekkera. Tony lodowatego oceanu ściśle otulały ich ciała ze wszystkich kierunków, uciskały ich tkanki także od środka. Na ekranie pojawił się kolejny komunikat: – Kabel komunikacyjny systemu SOSUS zlokalizowany. W tym samym czasie, na Challengerze, na wschód od Nowej Zelandii Challenger płynął przez Pacyfik z maksymalną szybkością niczym nie niepokojony. Po drodze okręt przytulał się do wyniosłości nierównego dna, by pozostawać w ukryciu. Aby być jeszcze mniej widocznym, Jeffrey, po konsultacji z Ilse, postanowił płynąć jak długo się da pod złożonymi warstwami termicznymi i o różnym stopniu zasolenia prądu El Ninio. Podczas długiego rejsu w rejon operacyjny, Jeffrey zadbał o to, aby częste ćwiczenia i prace konserwacyjne dały marynarzom zajęcie, a zarazem przysposobiły okręt do walki. Następnie, bazując na dokładnych wytycznych Wilsona, Challenger spotkał się z czterema australijskimi okrętami klasy Collins, napędzanymi silnikami Diesla. Do spotkania doszło przed kilkoma godzinami. Teraz Jeffrey rozejrzał się po mesie, swojej mesie, mesie okrętu flagowego eskadry, Challengera. Komodor Wilson miał właśnie zakończyć odprawę dowódców. Taka odprawa kapitańska na początku wspólnej misji stanowiła usankcjonowaną historycznie tradycję. Jedyna różnica polegała na tym, że wszystkie jednostki były okrętami podwodnymi, zanurzonymi w celu nie ujawniania swojej obecności, zaś kapitanowie dotarli na Challengera w jego mini-łodzi. Australijscy kapitanowie sprawiali wrażenie pewnych siebie i zdeterminowanych. Właśnie spędzili sporo czasu na zaznajamianiu się z doktryną bitewną Wilsona. Skrytykowali jego system komunikacji, mający służyć dowodzeniu grupą i zapoznali się z jego planem wykorzystania sieci wczesnego ostrzegania SOSUS. Wilson, porucznik Sessions i Jeffrey w pocie czoła opracowywali te zagadnienia przez wiele dni. Na papierze wszystko wyglądało świetnie, na wszystkie pytania Australijczyków udzielono wyczerpujących odpowiedzi. Jasno zrozumieli intencje Wilsona. Odprawa miała się już ku końcowi. Jednak Jeffrey wciąż pamiętał o słabościach Collinsów. Wiedział, że w czasie nieuniknionego starcia z Voortrekkerem będą całkowicie zbędne. Gdy rozglądał się po kabinie, przyszła mu do głowy myśl, ilu z obecnych kapitanów i członków ich załóg pozostanie przy życiu pod koniec tygodnia. Podobali mu się ci otwarci, ekstrawertyczni, zdolni Australijczycy. Zastanawiał się, czy pod koniec tygodnia sam będzie jeszcze wśród żywych, by opłakiwać ich śmierć. Na mini-łodzi Voortrekkera – Dwójka – powiedział szef Kampfschwimmerów – wydłuża się twój czas reakcji. Zwiększ przepływ płynów do organizmu. Van Gelder zobaczył, jak Dwójka – nurek numer dwa – odwraca się w kierunku kamery i daje znak, że zrozumiał. Dotknął sterownika na przedzie swojego kombinezonu. – Wielką zaletą tych aparatów do dializy jest to, że gdy już jesteśmy podłączeni do żył, możemy dostarczać nurkom substancje odżywcze nawet w czasie ich pracy – powiedział Bauer. – To daje im ogromną wytrzymałość. – Spojrzał na van Geldera ironicznie przymrużając oczy. – A próbowałeś chociaż kiedyś jeść pod wodą, mając podłączony akwalung? – Nie. Dość rzadko nurkowałem. Na twarzy Bauera odmalowała się pogarda... albo było to niezadowolenie. Van Gelder pomyślał, że najlepiej będzie go zignorować. To nie był właściwy czas na słowną potyczkę. Tamten chyba czytał w jego myślach i wydawał się udobruchany. – Jedynka – powiedział szef do mikrofonu – dlaczego nie pracujesz? Nurek numer jeden nie odpowiadał. Van Gelder zobaczył, jak reguluje coś na swoim kombinezonie. Bauer sprawdził jego parametry biologiczne i zmarszczył czoło. Wyrwał szefowi mikrofon. – Jedynka, masz za duże stężenie tlenu w mieszance. Zredukuj poziom tlenu. Pierwszy nurek niezręcznie pomachał ręką na znak, że zrozumiał. Wciąż pochylał się, poruszając urządzeniami sterującymi na swoim kombinezonie. – Jedynka, nasycenie mieszanki tlenem ciągle wzrasta. Zredukuj dopływ tlenu. Van Gelder zaniepokoił się, że coś jest nie tak. Wiedział, że zbyt duża dawka tlenu wywoływała u nurków konwulsje, bez względu na sposób oddychania. Na głębokości sześciu kilometrów granica między życiem a śmiercią była bardzo cienka. – Dwójka – powiedział Bauer – pomóż Jedynce. Sprawdź jego aparat. Drugi nurek zbliżył się do pierwszego. Porozumiewali się gestami, których van Gelder nie rozumiał. Ruchy Jedynki stawały się coraz gwałtowniejsze. – Jedynka, uspokój się – rozkazał Bauer. Ręce i nogi nurka ogarnęły drgawki. – Dwójka, uspokój Jedynkę. Obniż mu poziom tlenu, szybko. Drugi nurek przytrzymał pierwszego i zaczął manipulować przy regulatorach na jego kombinezonie. Szef wychylił się nad van Gelderem i wskazał ekran z danymi o funkcjach organizmu. – Komandorze, poziom wciąż rośnie. Bauer nabrał głęboko powietrza. – Awaria sprzętu. Dwójka odwrócił się do kamery i wzruszył ramionami. – Tego się właśnie obawiałem – rzekł Bauer do van Geldera. – Z tymi aparatami jest tak, że nie można się podłączyć do kolegi, jak w wypadku butli tlenowych. Jedynka ma kłopoty. Pierwszym nurkiem zaczęło rzucać w zupełnie niekontrolowany sposób. Wystukał coś na swojej klawiaturze, ale nie miało to żadnego sensu. – Dwójka – ponaglał Bauer – wsadź Jedynkę do kapsuły ciśnieniowej. Musimy go wydobyć na górę. Drugi nurek zaczął się szamotać z pierwszym. Wyglądało to jak dziwne zapasy w zwolnionym tempie i w świetle reflektorów. – Stracił zdolność rozsądnego myślenia, kapitanie – tłumaczył szef, co było i tak oczywiste. Nagle Jedynka wyrwał się koledze i odczepił kabel, następnie odrzucił pas z obciążnikami i ruszył ku powierzchni. – Jedynka! – rozkazał Bauer. – Natychmiast wracaj na dno. Jednak ten był już poza zasięgiem kamery, w drodze na górę, ciągnięty własną wypornością hydrostatyczną, która mogła się tylko pogorszyć wraz z oddalaniem się od dna. Drugi nurek wskazał palcem do góry i rozłożył ramiona w bezradnym geście. – Dwójka, zostań na dnie. – On zginie – napisał drugi nurek na swojej klawiaturze. – Dwójka, zostań na dnie. – Bauer powtórzył polecenie uspokajającym tonem, ale czuło się, że kosztuje go to sporo wysiłku. – Dokończ tę pracę sam... Jesteś już blisko i możesz to zrobić – przymilał się Bauer. – A mój przyjaciel? – odpisał cierpko nurek. – Zostaw go nam. Dwójka pokręcił głową. – O, nie. – Powiedziałem, zostaw go nam. Nic więcej nie możesz już dla niego zrobić. Dokończ pracę, którą razem zaczęliście. Drugi nurek zawahał się, po czym z niechęcią dał znać, że zrozumiał polecenie. Odsunął się od kamery i wrócił do pracy, instalując sprzęt, który podawał fałszywe dane do sieci SOSUS. Szef upewnił się, że mikrofon jest wyłączony. – Jeśli ciało Jedynki wypłynie na powierzchnię – powiedział do Bauera – zostawimy ślad naszej obecności. – Wiadomo. Nałóżcie kombinezony, ty i twój partner. – Jeden z Kampfschwimmerów przygotowywał sprzęt w tylnej części łodzi; po czym razem z szefem nałożyli skafandry i akwalungi. Przeszli do sferycznej śluzy dla nurków i zamknęli ciężkie pokrywy. Van Gelder nie zazdrościł im tego zadania. – Drugi pilot – rozkazał Bauer – wyjdź na dziesięć metrów. – Tak jest, dziesięć metrów. – Van Gelder ucieszył się, że w końcu ma coś do zrobienia, ale bał się tego, co miało nastąpić. Gdy wypłynął bliżej powierzchni, mini-łódź zaczęła się mocno kołysać. Morze było coraz bardziej wzburzone, jako że zbliżał się sztorm. Łódź poruszała się w coraz mniej kontrolowany sposób, miała też niestabilny trym, a to z powodu wyciągarki zamocowanej na rufie, z której zwieszała się długa lina i ciągnęła łódź w swoją stronę. Lina uderzała w kadłub za każdym razem, gdy przepłynęła jakaś większa fala. Van Gelder modlił się, żeby te odgłosy nie ujawniły ich obecności. Trzymając się, na ile to było możliwe, głębokości dziesięciu metrów, van Gelder intensywnie pracował na swoim panelu sterującym. Podniósł ciśnienie powietrza w śluzie do poziomu dwóch atmosfer, by zrównać je z ciśnieniem panującym na tej głębokości w otaczającej wodzie Zanim szef i jego partner mogli wyjść przez śluzę, by poszukać pierwszego nurka, van Gelder usłyszał desperackie walenie w kadłub łodzi. Bauer porozumiał się przez interkom z wnętrzem śluzy. – Na litość boską, wciągnijcie biedaka do środka i go uciszcie! – Jeśli Dwójka nie ukończył głównego zadania, hałas wywołany przez Jedynkę mógł ujawnić wrogowi ich obecność. – Drugi pilot – rzucił Bauer – obejmujesz dowództwo. Van Gelder potwierdził rozkaz. Bauer wstał. Kiedy Jedynka znalazł się w śluzie, a dolna pokrywa została zamknięta, van Gelder obniżył panujące tam ciśnienie powietrza do poziomu jednej atmosfery. Bauer otworzył pokrywę oddzielającą kabinę od wnętrza śluzy. Nie wypuszczając z dłoni urządzeń sterujących, van Gelder odwrócił głowę i zajrzał do śluzy. Pierwszy nurek leżał na wznak, trzęsąc się i szarpiąc. Jego kombinezon wydymał się jak napompowany balon, ale na spojeniu z hełmem uległ uszkodzeniu i roztwór solny tryskał z niego pod tak dużym ciśnieniem, że nawet dosięgnął van Geldera. Spojrzał po sobie. Na ubraniu miał śluz i krew z rozrywających się płuc nurka, który rzęził na pokładzie, usiłując zaczerpnąć powietrza jak tonący astmatyk. Van Gelder poczuł mdłości. – Dawać go do zapasowej kapsuły! – rzucił Bauer. – Jeśli uda się wyrównać ciśnienie do poziomu z sześciu kilometrów... – I tak umrze – odparł szef. – Jego aparatura jest zniszczona. To koniec. Nurek wydał zdławiony charkot. Van Gelder, wciąż sterujący łodzią, nie miał wyboru i musiał tego słuchać. Wbrew samemu sobie znowu się odwrócił i spojrzał. Nurek wciąż pluł roztworem soli i krwią. Jego twarz o wybałuszonych oczach zaczęła puchnąć. Na głębokości sześciu kilometrów woda była ściśliwa o około trzech procent. Teraz cała ta woda wchłonięta przez ciało nurka bezlitośnie rozszerzała się i parła na zewnątrz. Nawet jego nos i uszy wydawały się większe. Van Gelder usłyszał jakieś trzaski i chrzęst. – Jezu – odezwał się szef. – To pękanie jego kości. Łamią się od środka. Nurek, w agonii, przewrócił się na brzuch, a potem znów przetoczył się na plecy. Trzaski w dalszym ciągu nie ustępowały. Nurek rzęził i próbował krzyczeć, ale z jego gardła wydobywał się jedynie zduszony bulgot. Język, mocno opuchnięty, wystawał z ust. Poruszał mocno szczęką, aż przegryzł sobie język, którego koniuszek plasnął o pokład. Na to van Gelder nie mógł już patrzeć. Żałował, że funkcja sternika nie pozwala mu porzucić urządzeń nawigacyjnych i zatkać sobie uszu. Usłyszał, jak z chrzęstem pękają stawy nurka, jak zrywają się jego ścięgna. Woda w tkankach parła na zewnątrz. Wciąż gwałtownie machał kończynami, ale jego charkot słabł. Wkrótce zapadła cisza, przerywana jedynie oddechami żywych i odgłosem kapiącej z grodzi wody, pomieszanej z krwią. Jej woń i woń innych wydzielin przyprawiała van Geldera o mdłości. – Uwaga na aparat – powiedział Bauer. – Musimy go rozebrać i sprawdzić, gdzie powstała usterka. Szef i drugi Kampfschwimmer kiwnęli głowami. – Umieśćcie ciało w zapasowej kapsule ciśnieniowej – powiedział zimno Bauer. – Wykorzystamy ją jako pokrowiec... Kombinezon wydaje się nie uszkodzony, ale sprawdźcie, czy przypadkiem nie ma wycieku plutonu. W tym samym czasie, na Challengerze Z górnej koi w małej kabinie dochodziło chrapanie, lecz Ilse starała się nie zwracać na to uwagi. Była zbyt zajęta studiując instrukcje i schematy przy małym, składanym biureczku. Tak, Kathy Milgrom chrapała – ale była też najlepszą przyjaciółką Ilse i jej powiernicą, więc trudno było się na nią gniewać. Poza tym Kathy twierdziła, że Ilse sama często krzyczy albo jęczy w czasie snu. Ilse myślała o wielu, może nawet zbyt wielu rzeczach. Przerwała na chwilę naukę, żeby przetrzeć zmęczone oczy. Wstała i przeciągnęła się, chcąc pozbyć się bólu w plecach. Spojrzała tęsknie na starannie pościeloną koję, tę środkową, bezpośrednio pod posłaniem Kathy. Dolną koję w trzyosobowej kabinie zajmowały pudła z materiałami biurowymi dla Challengera, gdyż każdy centymetr sześcienny wolnego miejsca w okręcie był potrzebny na magazyn. Znowu usiadła, choć wiedziała, że powinna położyć się i odpocząć. Jednak praca do późna pozwoliła jej ukryć chroniczną bezsenność... Ale dzięki bezsenności nie miała przynajmniej koszmarnych snów. Wciąż próbowała myśleć pozytywnie. „Jeszcze tylko jeden dzień i opuszczam okręt. To dobrze, że oddalę się od Jeffreya i jego okrętu. Nigdy nie sądziłam, że moja obecność tutaj okaże się dla mnie tak niezręczna. Przynajmniej będę robić coś ciekawego i przyjemnego, daleko za liniami naszych przyjaciół. Tym razem w roli pomocniczej. Mam już dosyć wspólnych misji z Jeffreyem i komandosami. Nie chcę być trafiona kulą albo nuklearną torpedą. Wyspa Chatham. Ciekawa angielska wioska, zagubiona na skrawku lądu na wielkim Pacyfiku, gdzie diabeł mówi dobranoc. Tysiąc mieszkańców, dwieście tysięcy owiec, i połączenie z SOSUS. Któż chciałby zrzucić bombę atomową w takie miejsce?” Na mini-łodzi Voortrekkera Van Gelder utrzymywał łódź na głębokości pięćdziesięciu metrów, gdzie zaburzenia na powierzchni morza były mniej odczuwalne. Oblewał się potem, był także mokry od roztworu soli zmieszanego z krwią. Drugi nurek kończył pracę na dnie, pakując sprzęt i likwidując ostatnie ślady obecności Kampfschwimmerów w tym miejscu. Czarne skrzynki, które penetrowały system SOSUS, zostały starannie ukryte w mule, pod kablem przesyłowym, do którego były podłączone. Jak dotąd fałszywe dane sprawdzały się – van Gelder nie widział żadnych sygnałów na sonarach łodzi, świadczących o tym, że przeciwnik zna ich położenie. Obserwował drugiego nurka na obrazie z przydennej kamery. Cieszył się, że Dwójka nie jest w stanie teraz mówić. Nie chciał słyszeć lęku i żalu w jego głosie, bo przypomniałyby mu o jego własnym cierpieniu. Strata nurka zawsze przygnębiała całą załogę. Van Gelder wiedział o tym, ale uczestniczenie w tym wydarzeniu okazało się bardzo silnym przeżyciem. Kiedy drugi nurek zbliżył się do kamery, van Gelder ujrzał jego twarz, twarz człowieka mocno strapionego. Poprzez hełm wypełniony płynem nie było widać, czy płacze. Tam na dnie musiał się czuć straszliwie osamotniony – nie miał żadnego wyboru, mógł tylko pracować krok po kroku zgodnie z procedurą, bez względu na nurtujące go emocje. Nurek przymocował ostatni przedmiot do liny nośnej i wyłączył reflektor. Sceneria nagle i ostatecznie pociemniała. Teraz nurek pracował po omacku. Po kilku sekundach kamera przeszła w tryb pracy aktywnego skanowania laserowego. Pojawił się ostry, czarno-biały obraz. Nurek wszedł do kapsuły ciśnieniowej, zabierając ze sobą kamerę. W ten sposób łódź mogła cały czas pozostać w kontakcie z nurkiem, którego lina wciągała razem z jego sprzętem i drugą pustą kapsułą. Dzięki kapsule nurek pozostawał w wodzie pod ciśnieniem sześciuset atmosfer, by uniknąć niekontrolowanych efektów dekompresyjnych, które zabiły jego kolegę. Kabina, nadal pod silnym ciśnieniem, zostanie przetransportowana na Voortrekkera w mini-łodzi, a dopiero tam przeprowadzi się dekompresję we właściwym czasie. Dializa usunie produkty metaboliczne bezpośrednio z krwi nurka, gdyż nie będzie mógł załatwiać swych potrzeb fizjologicznych do chwili opuszczenia kapsuły, co nastąpi za wiele godzin. – Gotowy – napisał na klawiaturze nurek. – Podnosimy – odpowiedział Bauer. Przekręcił włącznik. Van Gelder skorygował położenie łodzi, gdy lina zaczęła się nawijać na bęben wyciągarki. Ten proces wywołał działanie nowych sił, które przechylały łódź. – Nie stawiaj oporu – powiedział Bauer do van Geldera. – Jeśli można, dryfujmy. Nie należy przeciążać wyciągarki. Po prostu pilnuj głębokości krytycznej. Van Gelder skoncentrował całą uwagę na zadaniu. Wyczuwał, że sztorm na powierzchni morza przybrał na sile, bo nieprzyjemne efekty pogorszenia pogody dawały się odczuć w większym niż dotąd stopniu. Łódź nieoczekiwanie opadła. Van Gelder przesunął dźwignię napędu na całą naprzód, aby łódź nie została wciągnięta zbyt głęboko. Teraz bardzo się już pocił – było to dlań najtrudniejsze zadanie manewrowe, z jakim miał dotąd do czynienia. Stalowa łódź nawet w ułamku nie mogła zanurzać się tak głęboko jak Voortrekker. Jeśli nie zachowa maksymalnej ostrożności, wszyscy zapłacą taką samą cenę jak pierwszy nurek, ale w inny sposób: poprzez implozję. Kadłub łodzi zazgrzytał. Efekty wleczenia się przez linę nośną stopniowo słabły, gdyż jej większa część została już nawinięta na bezgłośnie pracujący bęben. Van Gelder próbował się trochę odprężyć. W sonarze usłyszał odgłosy żerującego kaszalota. Nieoczekiwanie prądy i siła ciągu ponownie zaczęły rządzić liną nośną na której końcu wisiał sprzęt, dwie kapsuły oraz nurek. Van Gelder zdał sobie sprawę, że coś się musiało stać. W szybkim tempie zbliżał się głębinowy front sztormowy, podwodny prąd związany z burzą na powierzchni. Z powodu zwiększonego oporu i sił tarcia, lina nośna zacięła się nagle. Łódź znajdowała się jednak zbyt głęboko, by nurkowie mogli wyjść na zewnątrz i dokonać naprawy. Była przy tym coraz mocniej wciągana w głąb oceanu. Van Gelder podjął drastyczne środki. Cała naprzód nie przyniosła efektu, wypompowanie wody ze zbiornika bezpieczeństwa, aby zwiększyć siłę wyporu hydrostatycznego – podobnie nie dała rezultatu. Van Gelder obserwował głębokościomierz, którego wskazówki zbliżyły się do punktu ostrzegawczego, a potem przesunęły się do strefy zagrożenia. Kadłub znowu zaskrzypiał. – Zrób coś – powiedział Bauer przez zaciśnięte zęby. Implozja byłaby tak głośna, że z łatwością usłyszałaby ją następna linia SOSUS, nadal odbierająca prawdziwe dane. Van Gelder przechylił dziób łodzi mocno w górę, po czym użył śruby i bocznych silników przepływowych, aby z jak największą siłą skierować się prosto ku powierzchni. Ciężar jego ciała podpierał się na oparciu fotela. Nogi miał teraz wyżej niż głowę, tak że aż krew napłynęła mu do mózgu. Zaczynał nagle widzieć wszystko w czerwieni. Łódź jeszcze bardziej schodziła w głębinę, ściągana powolnym, lecz silnym prądem. Kadłub trzeszczał coraz głośniej. Van Gelder sięgnął po ostateczne rozwiązanie. Wynurzenie alarmowe. Chociaż i to mogło się okazać niewystarczające. Ale nawet gdyby, to hałas byłby ogłuszający, a łódź wyskoczyłaby na powierzchnię jak korek, ukazując się w pełnej okazałości satelitom i radarom wroga. Zaczął myśleć, że być może trzeba będzie zrobić to, co przed chwilą jeszcze było nie do pomyślenia: będzie musiał odczepić linę i porzucić nurka. W końcu śruba zaczęła wygrywać z siłą która ciągnęła łódź w głębinę. Zanurzenie malało. Van Gelder wypoziomował łódź, lecz wyciągarka wciąż była jeszcze zablokowana. Koniec liny z nurkiem w kapsule znajdował się na głębokości tysiąca metrów. – Musimy oswobodzić linę – powiedział Bauer. Szef i jego partner szykowali się do kolejnego zejścia pod wodę. Van Gelder stanął tak płytko, jak się tylko dało, przy zachowaniu względnej stabilności w warunkach szalejącej na powierzchni burzy. Dwóch Kampfschwimmerów wyszło przez śluzę i zabrało się do naprawy wyciągarki, holowanej za łodzią. Sonar informował, że kaszalot znajduje się znacznie bliżej. Mlaskanie ssaka brzmiało tak, jakby zwierzę było rozzłoszczone. Nagle dało się odczuć silne szarpnięcie za linę, które wywołało wibrujące ruchy łodzi. Anomalie równie niespodziewanie ustąpiły. – Musisz nas utrzymać w poziomie i nieruchomo – powiedział Bauer. – Wiem. – Jeśli szefowi i jego pomocnikowi nie uda się naprawić wyciągarki, a inaczej nie udałoby się wyciągnąć znajdującego się kilometr niżej nurka, być może zaistnieje konieczność pozostawienia go swojemu losowi, czyli powolnej, strasznej śmierci. – Co się dzieje? – napisał nurek. – Sztorm na powierzchni – odpowiedział Bauer. – Zaraz cię wyciągniemy. – Przyjrzał się danym o stanie jego organizmu. Nurek był najwyraźniej zaniepokojony. – Chcę cię zobaczyć. Tamten skierował kamerę na swoją twarz. Van Gelder patrzył, jak otwiera i zamyka usta, oddychając płynem zamiast powietrzem zdecydowanie szybciej niż powinien. Kabel znowu szarpnął i kamera wyleciała nurkowi z dłoni. – Coś jest w wodzie – napisał nurek. Podniósł kamerę i skierował obiektyw przez okienko w kapsule. Kamera nadal pracowała w czarno-białym trybie liniowego skanowania laserowego. Van Gelder zobaczył przesuwającą się po ekranie wielką mackę z przyssawkami. Była większa od męskiego ramienia. Po chwili mignęła mu bardzo duża płetwa. Van Gelder pojął, że to ogromna kałamarnica, którą zwabił i zaciekawił niezwykły ruch. „One tu mieszkają na południe od Nowej Zelandii, w bardzo głębokiej wodzie. Kaszaloty je zjadają. Ta płetwa należała do kaszalota”. Kałamarnica i kaszalot walczyły, a oba zwierzęta były równie długie i ciężkie jak łódź. Bezbronny nurek był uwięziony w samym środku tej potyczki. Bauer dał znak szefowi, żeby szybciej kończyli naprawę. Łódź znowu zakołysała się. Turbulencje wywołane przez walczące zwierzęta szarpały liną i znajdującym się na jej końcu sprzętem. Czasami jedno lub drugie zwierzę uderzało w linę swoim ciałem. – Dwójka panikuje – powiedział Bauer przez zaciśnięte zęby. Van Gelder przyznał mu rację. Dane biologiczne, drżenie ręki trzymającej kamerę, nieskładne słowa z klawiatury, wszystko o tym świadczyło. Bauer chwycił mikrofon i próbował uspokoić nurka. Przez ekran przemknął fragment macki, najwidoczniej kaszalot podgryzał kałamarnicę. Wielki wieloryb z opuszczoną szeroko szczęką mignął obok kapsuły. Van Gelder ujrzał bezkresny rząd ostrych, wielkich zębów, a potem ogromne, inteligentne oko. Obok kapsuły przepłynęło całe wielkie ciało kaszalota. Siła ruchów ogona była tak silna, że kapsuła na końcu liny zaczęła wirować. Nurek włączył reflektor i poświecił przez iluminator, żeby odstraszyć walczące, oszalałe podwodne stwory. To był wielki błąd. Zanim Bauer nakazał mu zgasić reflektor, oba zwierzęta spostrzegły światło i ruszyły do ataku. Ostatnią rzeczą, jaką van Gelder zobaczył na ekranie, było nieostre zbliżenie macek i twardych, ostrych, dziobowatych wyrostków gębowych kałamarnicy, a także zębów i uderzających płetw. W sonarze rozległ się trzask, obraz znikł. Bauer zaklął. W jednej chwili obciążenie liny gwałtownie zmalało. Van Gelder nadal słyszał w sonarze odgłosy walczących zwierząt. Kaszalot wygrał, a wtedy rozległy się kolejne dźwięki – kruszenie, szarpanie, żucie. Znowu poczuł, że robi mu się niedobrze. W końcu wyciągarka odblokowała się. Lina szybko nawijała się na bęben. Ale na jej poszarpanym krańcu nie było śladu kapsuły ani nurka. Szef i drugi Kampfschwimmer szybko powrócili do łodzi, zanim kaszalot podjął decyzję, aby podpłynąć wyżej i poszukać następnych rywali lub zdobyczy. Bauer poszedł na rufę, żeby im pomóc się wydostać. Van Gelder drżącymi dłońmi skierował łódź w stronę Voortrekkera. 25 Następnego dnia Jeffrey siedział spięły i niespokojny przy konsoli dowodzenia w centrali Challengera. Pilnował się, aby na zewnątrz nie okazać niepokoju, a jedynie opanowanie, pomocne przy wykonywaniu obowiązków i tym samym dać właściwy przykład załodze. Efektem tego nękającego go wewnętrznego konfliktu był ściśnięty żołądek oraz narastające zmęczenie. Miał nadzieję, że już niedługo będzie mógł się przespać. Ale nie teraz. Komodor Wilson stał z marsową miną w przejściu, nadzorując zgłaszanie się po kolei dieslowskich okrętów eskadry. Okręty podwodne Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej Farncomb, Rankin, Sheean i Wolier stały w jednej linii na wschód od wyspy Chatham. Odległość między dwoma sąsiadującymi ze sobą jednostkami wynosiła trzydzieści pięć mil. Tworzyły razem zwiadowczą linię o długości stu mil, pod kontrolą Wilsona. Rozkazy i meldunki miano przekazywać przy użyciu ukrytych impulsów transmisyjnych. Przynajmniej taki był plan. Australijczykom polecono słuchać za pomocą sonarów pasywnych, w razie potrzeby włączyć sonary aktywne, odpalać nuklearne torpedy, a także służyć za wabie i przynęty – a to wszystko w czasie, gdy Challenger czaił się w głębinie, aby zaskoczyć ter Horsta i pochwycić w kleszcze Voortrekkera. Jednak najbardziej niepewną częścią planu był fakt, że okręty dieslowskie nie mogły szybko pokonywać długich dystansów. Aby móc w ogóle odbywać dalsze rejsy, musiały używać komina przy włączonych głównych silnikach, co mogło zrujnować całą strategię opartą na niewykrywalności jednostki. Dokładne dane dotyczące celu – trasa wybrana przez ter Horsta, kurs i prędkość Voortrekkera – miały nadejść ze znacznym wyprzedzeniem z sieci SOSUS. Pierwsza z trzech linii tego systemu, pilnujących pasażu ANZA, znajdowała się kilkaset mil na południe, zapewne wystarczająco daleko, aby przekazać Wilsonowi i jego eskadrze odpowiednie ostrzeżenie. Wtedy będą mogli zająć właściwe pozycje do ataku. Połączenie w czasie rzeczywistym między eskadrą a centrum przetwarzania danych SOSUS było zadaniem Ilse Reebeck. W tym czasie Challenger miał płynąć w ukryciu. Owo połączenie było czymś nowym, eksperymentalnym. Diego Garcia udowodniło Pentagonowi, że w walce z Janem ter Horstem okręty nawodne, samoloty i bomby głębinowe są po prostu niewystarczające. Jeffrey doskonale wiedział, że najlepszym sposobem zwalczania okrętów podwodnych są inne okręty podwodne. Jednak Voortrekker był tak cichy, że nawet dane z SOSUS mogły być niewyraźne i słabe. Poza tym musiało istnieć opóźnienie między chwilą, gdy mieszanina niezliczonych fal dźwiękowych, emitowanych przez ocean, uderzy w hydrofony, a chwilą, gdy superkomputery centrum przetwarzania danych wykryją wizytówkę Voortrekkera. Eskadra Wilsona będzie się musiała ciężko napracować, żeby upolować ter Horsta, gdy już zostanie zlokalizowany. Właśnie z tych wszystkich powodów Jeffrey czuł się wewnętrznie spięty. Miał dużo samodyscypliny, ale nie potrafił zapomnieć, jak bardzo są uzależnieni od SOSUS. Jak zwykle w czasie walki morskiej, wszystko zależało od tego, kto pierwszy wykryje wroga i odda skuteczny strzał. Na mini-łodzi Voortrekkera Gdy pierwsza linia SOSUS została spenetrowana, mini-łódź wróciła do Voortrekkera i zacumowała w jego wnętrzu. Okręt przez całe godziny pełzał na północ tuż przy dnie oceanu. Van Gelder złapał kilka godzin niespokojnego snu. W jego głowie kłębiły się obrazy puchnących, konających w mękach ludzi, kłapiących zębiskami morskich potworów. Technicy przejrzeli dokładnie łódź, uzupełnili zbiorniki nadtlenkiem wodoru, paliwem niezależnym od powietrza. Wtedy ter Horst ponownie wysłał łódź w poszukiwaniu drugiej linii SOSUS. To było wczoraj i dzisiaj wcześnie rano. Teraz van Gelder kierował łodzią, podczas gdy Bauer odpoczywał w fotelu pilota. Druga para nurków, zdolnych do dializowania, wykonała już swoją pracę i bezpiecznie wróciła na pokład. Teraz leżeli zamknięci w kapsułach ciśnieniowych w przedziale ładunkowym na rufie, tuż za śluzą. Zajmowali się nimi szef Kampfschwimmerów i jego asystent. Van Gelder próbował się odprężyć i nawiązać rozmowę z zagadkowym Niemcem, Bauerem. Siedział mu niemal na kolanach, więc nie sposób było go zignorować. – Tym razem wszystko poszło dobrze. – W porównaniu z dniem wczorajszym ja. – Bauer roześmiał się szorstko. – Ale liczył się pan z tym, że mogą być straty, prawda? – To cecha tej pracy. – Bauer mimo wszystko wydawał się bardzo z siebie zadowolony. – Czegoś tu nie rozumiem. Jeśli już musimy unieszkodliwić trzy linie SOSUS i powtórzyć to wszystko jeszcze raz jutro, dlaczego nie zabrał pan trzech par ludzi z tymi zaworami na plecach? – Cała istota koncepcji kapsuł ciśnieniowych polega na tym, że możemy wielokrotnie wysyłać na dół tych samych ludzi. Po prostu trzymamy ich w kapsułach po pierwszym nurkowaniu, a potem opuszczamy na dno, gdy zachodzi kolejna potrzeba, unikając tego całego żmudnego cyklu dekompresji i rekompresji. – A gdyby dziś znów wydarzyło się coś złego? Mielibyśmy tym samym związane ręce, prawda? Bauer odchrząknął złowrogo. – W odniesieniu do trzeciej linii SOSUS zastosujemy akurat odmienne działania. Van Gelderowi nie podobał się ton tej wypowiedzi. – Jakie dokładnie? – Dobrze, że o tym wspomniałeś. Dla zaoszczędzenia czasu kapitan ter Horst prosił mnie, żebym ci naświetlił tę sprawę, podczas naszej drogi powrotnej do Voortrekkera. – Zamieniam się w słuch. – Wiesz, jakie są oficjalne reguły walki przy użyciu broni nuklearnej, stosowane przez tak zwanych aliantów? – Tak. – Odpowiedzialny oficer marynarki, nie będący członkiem drużyny komandosów, musi towarzyszyć drużynie – recytował Bauer – aby niezależnie potwierdzić, że wybuch nie spowoduje jednocześnie ofiar wśród ludności cywilnej wroga. – Zgadza się. Robią z tego wielką sprawę, że ich komandosi z SEALs nie odpalają nigdy broni atomowej bez drugiej obiektywnej opinii wydanej na miejscu. Bauer popatrzył na van Geldera z uśmiechem. – Teraz twoja kolej. – Kolej na co? – Unieszkodliwimy trzecią linię SOSUS taktycznym ładunkiem atomowym. – Myślałem, że najważniejsze jest nasze nieujawnianie się. – Uważaj na głębokość, pilocie – warknął Bauer. Van Gelder był tak zaskoczony, że nieopatrznie skierował dziób łodzi do góry. Szybko skorygował położenie, a Bauer uśmiechnął się drwiąco. – Nieujawnianie się do tej pory, by zapewnić sukces naszej misji, owszem. Ale to już jest ostatnia linia, gdy ją przetniemy, bez kłopotów przejdziemy przez pasaż ANZA i wydostaniemy się na Pacyfik, gdzie czeka na nas więcej zakamuflowanych zaopatrzeniowców. – To znaczy, więcej pocisków i torped? Bauer skinął głową. – Problem z okrętami podwodnymi polega na tym, że jeśli się nimi odpowiednio kieruje i manewruje, pozostają niewidzialne. Jednak Naczelne Dowództwo chce przesłać Azji i całej reszcie świata jednoznacznie klarowną wiadomość. Oś wygrywa, Oś w nieustannym marszu do zwycięstwa, spójrzcie tylko na łańcuch atomowych grzybów, zakochana w sobie Ameryka jest słaba i skończona... Zatem, ostatnim etapem będzie jutro narobienie hałasu. – Jak? Gdzie?! – Van Gelder był przerażony i zły. Bauer odczytał to z jego twarzy i zachichotał złośliwie. – Więc jednak domyśliłeś się? Ty płyniesz z nami jako człowiek od reguł walki. Amerykanie nie raz wysyłali pierwszego oficera okrętu podwodnego. Nie możemy dopuścić, żeby świat myślał, iż zaniedbujemy kwestie humanitarne dotyczące miejscowej ludności. – To znaczy mam iść z wami i pomóc zdetonować bombę atomową. – Właśnie tak. Van Gelder czuł, że wygląda na zdenerwowanego. Bauer cynicznie wpędził go w straszliwie trudny dylemat moralny. Do tej pory każdy cel zaatakowany przez Voortrekkera miał charakter czysto militarny. Lecz Bauer wspominał o ofiarach cywilnych. Bauer gładził palcami kolbę pistoletu, który zawsze nosił w kaburze u pasa. Siedzący tuż obok van Gelder spostrzegł, jak jego źrenice zwężają się – była to fizyczna oznaka agresywności, trudna do kontrolowania. – Jestem pewien, że nie muszę ci przypominać, Pierwszy, że tchórzostwo w obliczu wroga jest karane śmiercią. „A niech cię diabli, szwabski bandziorze”. – Nie powiedziałem, że tego nie zrobię. – Dobrze. Dobrze. Właśnie masz być skruszony. O to chodzi. My, Kampfschwimmerzy, wykonamy całą tę robotę, łącznie z detonacją. – Bauer otaksował go wzrokiem. – Wolałbym kogoś bardziej bezwzględnego, ale i ty ujdziesz. – Niech mnie pan nie prowokuje, komandorze. Widziałem wiele atomowych bitew. – Tak, słyszałem. A Challenger uciekł. – Bauer cmoknął sarkastycznie. Teraz van Gelder jeszcze mocniej się zirytował... Zrozumiał, że taki właśnie był cel Bauera: złość wywołana u van Geldera zastępowała naturalny strach przed zbliżającą się misją. Jednak van Geldera wciąż gnębiły poważne wątpliwości. – Czy ta akcja ma chociaż autoryzację? Czy też jest pan zwykłym chuliganem? – Chuliganem? Ależ skąd, działam na podstawie pisemnych rozkazów z Berlina, przy entuzjastycznym zresztą poparciu twojego rządu w Johannesburgu. Wszystko to jest wspólnym przedsięwzięciem. Zapewniam cię, że twój kapitan widział te rozkazy. – A ja o niczym nie miałem pojęcia. – Ale teraz masz już pełną jasność, tak jak my. I nie myśl, że ciągnę cię tu ze sobą, aby mieć pewność, że wasz kapitan nie zwieje, gdyby coś poszło nie tak. – Świetnie pan czyta moje myśli. Bauer pojednawczo wzruszył ramionami. – Obaj jesteśmy oficerami marynarki, a także profesjonalistami, ty i ja. Pamiętaj, to należy do wielkiej strategii i planowania na wysokim szczeblu w celu wygrania tej wojny. Będziesz bohaterem, van Gelder. Zdobędziesz medale, osobiście przyczynisz się do scementowania więzi między Afryką Południową i Niemcami. Van Gelder chrząknął. „Ten skurczybyk wykorzystuje moje poświęcenie dla służby i miłość do ojczyzny przeciwko mnie. Najgorsze jest to, że patrząc z patriotycznej perspektywy, ma facet rację”. – Poza tym – mówił Bauer – Jan ter Horst nie będzie dowodził Voortrekkerem w nieskończoność. On ma znacznie większe ambicje, chce uczestniczyć w rządach reżymu burskiego w Johannesburgu. Jeśli dobrze się spiszesz w trakcie jutrzejszej misji, będziesz o krok bliżej do awansu. Bo przecież chciałbyś chyba dowodzić Voortrekkerem, nie? Może pewnego dnia w niedalekiej przyszłości? Van Gelder niechętnie skinął głową. „Bauer dobrze wie, gdzie są moje słabości”. – Bardzo ważna jest koordynacja w czasie, abyśmy mogli utrzymać psychologiczny nacisk na wroga i kraje neutralne, jaki powstał po atakach na Nowy Jork i Diego Garcia. Więc nie sraj w gacie. Przywyknij do nowej sytuacji. Urządzenie, jakiego użyjemy, jest małe, mniej niż pół kilotony. Wystarczy, żeby zniszczyć kawałek lądu na ostatniej rubieży SOSUS. – Dobrze. Przedstawił pan sprawę jasno... Czy będziemy musieli stawić czoło obrońcom? – Żadnych wyszkolonych wojsk, tylko lokalna milicja, a większość z nich to kolorowi, aborygeni... To prawdziwy koniec świata, wyspa zwana Chatham. Łatwizna. Dwadzieścia cztery godziny później, na pokładzie Challengera Jeffrey obserwował w centrali, jak komodor Wilson odczytywał najnowsze dane przekazane Challengerowi z centrum przetwarzania danych systemu SOSUS, za pomocą lądowo-morskiego kanału transmisyjnego, który obsługiwała Ilse. Sygnał na żywo z linii wywiadu dźwiękowego szedł najpierw do centrum przetwarzania w celu dokładnego zbadania. Meldunki drogą radiową przychodziły do Ilse na wyspę Chatham. Ilse natomiast wysyłała informacje do głęboko zanurzonego Challengera. W tym celu potrzebna była miejscowa transmisja sonarowa, ponieważ żadne fale radiowe, nawet te o bardzo niskiej częstotliwości, nie mogły przeniknąć setek metrów wody na jakimkolwiek użytecznym zakresie lub nawet przy rozsądnym tempie transmisji. Nie po raz pierwszy Wilson zmarszczył czoło, odczytując meldunek. Jeffrey także odczuwał pewną frustrację. Wiedział, że wiele elementów lokalnej infrastruktury SOSUS zostało zainstalowanych w pośpiechu już po rozpoczęciu wojny – może w zbyt wielkim pośpiechu. Jeffrey przebiegł w myślach wszystkie etapy tego procesu, zastanawiając się, co mogło się zepsuć na każdym z nich. Zlokalizowane na przedmieściach Sydney superkomputery, obsługiwane przez specjalistów z amerykańskiej marynarki wojennej, intensywnie trawiły surowe sygnały ze wszystkich linii hydroforów systemu SOSUS. Jeffrey wiedział, że sygnały z bardziej odległych linii były przekazywane do Sydney łączem satelitarnym dla zabezpieczenia na wypadek awarii lub ataku. Przerwania podwodnych kabli nie były czymś nieznanym – czasami próbowały je przegryźć rekiny, toteż przewody zabezpieczono pancerzem i zakopano na dnie. Jedną z naziemnych stacji przekaźnikowych transmisji satelitarnej zbudowano w miejscu, gdzie główny kabel optyczny najbardziej na północ wysuniętej linii hydroforów wychodził na ziemię – na wyspie Chatham. Satelita wisiał wysoko na orbicie geostacjonarnej, w jednej dziesiątej odległości od Księżyca, co powinno być poza zasięgiem antysatelitarnych rakiet i laserów państw Osi. W celu wyeliminowania sygnałów zakłócających wroga – nadawanych z terytoriów opanowanych przez Oś, z dala od pasażu ANZA – anteny, które wysyłały i odbierały transmisję z orbity, były mocno ukierunkowane. Ilse używała tego samego systemu w drugą stronę, żeby potajemnie uzyskiwać kluczowe wiadomości z Sydney. Przetransmitowane drogą radiową informacje wywiadowcze przekazywała do przetrawienia Wilsonowi, wykorzystując linię specjalnych mikrofonów, umieszczonych na dużej głębokości przez komandosów morskich z SEALs Claytona. Jednak w celu uzyskania jak najlepszego zasięgu i jakości przekazu, Ilse musiała nieustannie uwzględniać warunki oceanograficzne. Temperatura i zasolenie na różnych głębokościach, prądy i pływy, wiatr i fale, szum tła – wszystko to zmieniało się w czasie i mogło bardzo pogorszyć jakość sygnału. Właśnie w tej specjalności Ilse odbyła szkolenie na Aleutach, niedaleko Alaski. Jeffrey pomyślał, że w teorii to wszystko brzmi wspaniale, ale ciekaw był, jak będzie funkcjonować w praktyce. – Do tej pory powinniśmy już cośkolwiek usłyszeć – stwierdził Wilson. – Zgadzam się – odrzekł Jeffrey. – Chyba że ter Horst płynie o wiele wolniej, niż sądziliśmy. – Raczej nie. Wspólnie z Sessionsem przeanalizowaliśmy wszystkie jego możliwe trasy. Widziałeś nasze obliczenia, szacunkowe dane dotyczące czasu i kursów. – Może on chce odczekać, aż nasza strona straci czujność? – Zdecydowanie nie, kapitanie. Pomyśl tylko. Im dłużej będzie się trzymał z dala od linii SOSUS przy pasażu ANZA, tym więcej okrętów będziemy mogli przerzucić w ten rejon, a tymczasem Australia i Nowa Zelandia wzmocnią swoje pola minowe oraz inne formy obrony. Im później ter Horst podejmie następny atak, tym więcej naszych ambasad zdoła przejawić sensowną inicjatywę w sprawie reperkusji dyplomatycznych po katastrofie w Diego Garcia. Ter Horst dobrze wie, że jeśli da nam dość czasu, staniemy mu na drodze. – Więc co powinniśmy zrobić? – Wypuścimy ponownie waszą miniaturkę. Popłyniesz osobiście na wyspę i przyślesz mi meldunek kanałem transmisyjnym. – Tak jest. – Jeffrey gestem nakazał Harrisonowi przygotować mini-łódź. Harrison już dwukrotnie odbył rejs na Chatham i z powrotem, aby przewieźć tam Ilse, komandosów i ich sprzęt. – Przeprowadź dokładną inspekcję na miejscu – polecił Wilson. – Upewnij się, że sprzęt jest prawidłowo podłączony, że miejscowa ludność jest skłonna współpracować z nami, a porucznik Reebeck zna się narzeczy. 26 Później, w mini-łodzi Challengera Dla Jeffreya było to orzeźwiające i w miły sposób odmienne doświadczenie – niemal turystyczna wycieczka – gdy mógł popłynąć mini-łodzią w miejsce poza strefą walki. Miało to być również pierwsze zejście na ląd w obcym kraju od chwili objęcia dowództwa. Z przyjemnością go oczekiwał. Jeffrey zajmował miejsce pilota, zaś siedzący tuż obok Harrison prowadził łódź. Podróż na Chatham z miejsca, gdzie ukrywał się Challenger, zabrała trochę czasu, więc zmieniali się przy sterach. W przedziale transportowym znajdował się jeden z komandosów Claytona, specjalizujący się w logistyce, odpoczywał, popijając kawę – co godzinę zamieniał się z Harrisonem jako pilot, aby wszyscy byli wypoczęci w czasie podwodnego kursu na wyspę i z powrotem. Centrala napędzanej silnikami elektrycznymi łodzi – niska, oświetlona na czerwono, z migającymi ikonkami na ekranach – tworzyła przyjemną atmosferę. Jeffrey poczuł się znakomicie. Zdążył już polubić poważnego i chętnego do współpracy Harrisona. Poopowiadali już sobie różne historie ze swojego życia, pominąwszy bardziej bolesne momenty. Harrison nadmienił, że jego rodzice przeprowadzili bardzo nieprzyjemny rozwód, gdy on miał dwanaście lat. Dlatego wybrał marynarkę jako sposób na ukończenie dobrej szkoły, po której chciał znaleźć w życiu jakiś cel i zdobyć zastępczą rodzinę. Chociaż trafili do marynarki w różny sposób, Jeffrey dojrzał w Harrisonie cząstkę siebie. Rozmowa urwała się. Jeffrey myślał teraz o swoich bliskich i poczuł w duszy szarpiący ból: wciąż powracający głęboki niepokój o matkę. Ze szpitala nie było żadnych wiadomości, ale tego należało się spodziewać. Osobiste e-maile miały obecnie bardzo niski priorytet. Przedtem miał nadzieję, że wypłynięcie w morze pozwoli mu zapomnieć o takich rzeczach. Zwykle gdy marynarz zostawiał ziemię za horyzontem i wczuwał się w rytm życia swojego okrętu, wtedy niepokoje związane ze stałym lądem odeń odchodziły, zaś życie wydawało się znacznie prostsze. Jednak w wypadku Jeffreya tym razem to jakoś nie pomogło. Powiedział sobie, że jest egoistą. Z powodu wojny powietrze na całym świecie zostało skażone radioaktywnie i wiele tysięcy ludzi umrze na raka – większość po całych latach – ludzi, którzy w innej sytuacji mogliby cieszyć się zdrowiem i żyć pełnią życia. Ale ten punkt widzenia także mu nie pomagał – wciąż czuł się fatalnie z powodu stanu matki. W głowie migały mu obrazy z dzieciństwa, gdy życie było proste, rodzice wydawali się idealni, a on i matka byli w znacznie lepszych stosunkach. Te wizje nachodziły go same, niechciane, nazbyt barwne i nieosiągalne, niepokojące, boleśnie nostalgiczne, niczym nagranie na taśmie wideo, którym nie można sterować. Czasami dotkliwe poczucie straty było wręcz nie do zniesienia. Poza tym czaił się jeszcze jeden, może największy, lęk, obawa wszystkich ludzi: że dojdzie do brutalnej eskalacji wojny, że morskie bitwy z użyciem taktycznej broni nuklearnej mogą się rozszerzyć w lądową wojnę atomową na pełną skalę. Dzięki Bogu Oś nie posiadała bomb wodorowych, ale grzyby atomowe tej wielkości, jak nad Hiroszimą byłyby wystarczająco straszliwe. Od czasu wyjazdu do Nowego Jorku i Waszyngtonu Jeffrey odczuwał tę groźbę bardzo osobiście. Jego rodzice nie byli już bezpieczni w sercu Ameryki, z dala od wybrzeży. Teraz matka być może nadal przebywa w nowojorskim szpitalu, a ojciec pracuje w Waszyngtonie – oba te miejsca mogły być przecież głównymi celami dla rakiet manewrujących z głowicami atomowymi. Od czasu Diego Garcia ryzyko znacznie wzrosło. Na Challengerze nikt o tym nie rozmawiał. Jakby ten temat – masowe zniszczenia na lądzie – stanowił tabu za milczącą aprobatą ogółu. Wzmianka o nim mogła bowiem podkopać morale. Najlepszą i jedyną rzeczą jaką Jeffrey i jego załoga mogli zrobić, to przyczynić się do jak najszybszego zakończenia wojny... Harrison, trzymając dłonie na urządzeniach sterujących, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się. – Przyznaj się, co ci chodzi po głowie? – spytał Jeffrey. Z ulgą zresztą przyjąłby każdą propozycję zmiany tematu. – Mów. Na okręcie podwodnym nikt na dłuższą metę nie ma sekretów osobistych. Harrison nie odrywał wzroku od instrumentów. – Czuję tylko, że jest jedna nie zakończona sprawa, panie kapitanie... Rzecz w tym, że... chciałem przeprosić, że zlałem się w portki podczas walki z Tirpitzem. – A, o to ci chodzi. – Jeffrey zdusił śmiech i znowu poczuł się jakby swobodniej. – Nawet nie przypuszczasz, ile już razy widziałem, jak chłopaki robili to samo w czasie bitwy. Zwłaszcza swojej pierwszej bitwy. – Spojrzał na Harrisona i mrugnął do niego porozumiewawczo. – Nie mów nikomu, ale sam się zmoczyłem w czasie ostatniej misji, a pewnie zrobiłbym to i drugi raz, gdybym nie był zbyt zajęty, aby o tym myśleć. – A co się stało, panie kapitanie? O ile to nie jest tajne. – Miałem niespodziewane spotkanie z kilkoma Kampfschwimmerami. – Słyszałem, że są to twardziele. – Oj, są, uwierz mi. Harrison spoważniał, zamyślił się. – Ale rzecz w tym, kapitanie, że wielu marynarzy nie moczy się jednak w ogniu walki, prawda? – Czy chłopaki nabijali się z ciebie? – Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu myślę sobie, dlaczego jedni ludzie panikują, a inni nie. Nie spodziewaliśmy się spotkania z Tirpitzem, a jednak nikt inny nie stracił kontroli nad swoim pęcherzem. Jeffrey spostrzegł, że Harrison nadal się obwinia, a nie był to zdrowy objaw. Zadanie Jeffreya polegało na ukazaniu Harrisonowi właściwej perspektywy. Bardzo lubił ten aspekt swoich obowiązków – prowadzenie i udzielanie porad młodszym w kwestiach zawodowych i ogólno życiowych. Wiekowo niemalże mógłby być ojcem Harrisona, a chłopcy tacy jak on najlepiej odpowiadali wyobrażeniu Jeffreya o swoich własnych dzieciach. Miał niemal czterdzieści lat i nie był żonaty, również i on odczuwał takie niepokoje – zaczynał już myśleć, że jego ostatnia szansa znikła z chwilą, gdy opuściła go Ilse. Obawiał się, że przez resztę życia pozostanie sam i nigdy nie założy rodziny, nawet zakładając, że przeżyje tę wojnę, a Armageddon nie nadejdzie. Wrócił myślami do problemów Harrisona. – Od wielu lat mam swoją prywatną teorię Tom, że każdy wpada w panikę, jedynie kwestią przypadku jest, kto pierwszy tę panikę okaże. W dobrej, zdyscyplinowanej załodze jak nasza, reakcja tej pierwszej osoby, taka widoczna reakcja, powoduje, że inni skupiają się na swoich zadaniach, a to pomaga im zwalczyć strach. Po prostu zdarzyło się, że to właśnie ty wzmocniłeś jedność załogi. Nie każdy by tego dokonał. Harrison zastanawiał się. – To ciekawa interpretacja, panie kapitanie. Społeczne efekty dynamiki grupy w czasie bitwy. Coś w rodzaju: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, gdy jeden z chłopaków mówi: „Boję się”. To ma sens. – Wiesz, zwierzęta często instynktownie sikają albo oddają kał, gdy mają podjąć szybką decyzję: walczyć czy uciekać. To się zgadza z inną moją teorią, że powinniśmy lepiej poznać drzemiącego w każdym z nas jaskiniowca. Harrison roześmiał się. – A to dobre, panie kapitanie. – Dzięki, ale ja naprawdę tak myślę. Wyczytałem gdzieś o prowadzonych badaniach antropologicznych, które usiłowały odpowiedzieć właśnie na to pytanie. Dlaczego zrzucamy to z siebie w krytycznych momentach? Odpowiedź brzmiała, że chodzi o to, by tracić na wadze. – Więc taki jaskiniowiec mógłby szybciej biec, wyżej skoczyć czy coś w tym rodzaju? Jeffrey kiwnął głową. – Poza tym, to był twój pierwszy dzień z nami na morzu, a my wygraliśmy bitwę. Świetnie się spisałeś, gdy spotkaliśmy Prima Latinę. Z pewnością było to najbardziej zwariowane cumowanie, jakie przeprowadziłem w życiu. Dostaję od pierwszego oficera pozytywne meldunki o twojej postawie i postępach w nauce. – Na Challengerze było tylko jedenastu oficerów, łącznie z Jeffreyem, więc rola i postępy każdego miały ogromne znaczenie. – Dziękuję, że mi pan to powiedział, kapitanie. Rozmowa znowu urwała się. Tym razem Jeffrey się zawahał. – Czy mogę wiedzieć, dlaczego jesteś jeszcze ciągle chorążym? – Oficerowie powinni być już podporucznikami, gdy kończą szkołę podwodniaków i dostają przydział na okręt. – Co takiego zrobiłeś? Pozbawiłeś czci śliczną córeczkę jakiegoś admirała? Nawet w czerwonawej poświacie Jeffrey ujrzał, jak Harrison się rumieni. Myślał logicznie: Harrison ukończył szkołę w trzy lata, i to ciężką szkołę. Może nadal był prawiczkiem? Harrison odchrząknął. – Nie, panie kapitanie. Nic z tych rzeczy... „A więc jest prawiczkiem...” – Nie chciałem się z tym wpychać, kapitanie, zwłaszcza że jestem tylko małym trybikiem, a poza tym mamy wojnę, ale powiedziano mi, że zaginęły moje dokumenty dotyczące zmiany stopnia. Podobno gdzieś w biurokratycznych trzewiach Waszyngtonu. – A skoro już mówimy o trzewiach!... To zadbam zaraz o porządne „wypróżnienie” tej sprawy. W końcu jestem dowódcą USS Challenger, prawda? Daję ci zatem promocję na polu walki. Thomasie Harrisonie, od tej chwili jesteś podporucznikiem. Harrison rozpromienił się cały. Jeffrey także był zadowolony. Był przekonany, że Harrison odpowiednio pokierowany zajdzie daleko. Jeffrey miał świadomość swojej dzisiejszej huśtawki nastrojów, spowodowanej wyczerpaniem i nadmierną pracą. Czuł też mrowienie na myśl o nieuniknionej walce. Gdy tylko załatwi wszystko na wyspie i wróci na Challengera, to zafunduje sobie długi, nieprzerwany sen. „W ten sposób będę wypoczęty i gotów, kiedy nadejdzie pora wielkiego starcia z ter Horstem. I lepiej będzie, gdy zrobię obchód całego okrętu jeszcze przed tym brzemiennym w skutki dniem. Porozmawiam z załogą w małych grupach. Odwiedzę też doświadczonych marynarzy i pomogę im uspokoić nowicjuszy. Wydobędę z nich dynamikę, wedle słów Harrisona. Zawczasu postaram się też skonsolidować jedność załogi, bo będzie nam potrzebna, gdy dojdzie do bitwy”. Jeffrey spojrzał na ekran nawigacyjny i ujął mikrofon interkomu. Odezwał się komandos z SEALs z przedziału ładunkowego. – Przyjdź no tutaj. Zbliżamy się do pola minowego, zabezpieczającego przystanie rybackie. 27 Baza rybacka Owenga, wyspa Chatham Jeffrey ostrożnie otworzył górny właz mini-łodzi. Uniósł się częściowo i uderzył w deski pomostu, pod którym ukryła się łódź. Wyjrzał na zewnątrz. Zbliżał się świt. Jeffrey po raz pierwszy od niemal tygodnia zaczerpnął świeżego powietrza. Od razu uderzyła go znajoma woń. Zdechłe ryby, olej napędowy i smary, kreozot – wszystko to zapachy znamionujące front pracy. Łódź kołysała się na fali, wyczuwalnej nawet tutaj, na zawietrznej stronie wyspy. Jeffrey nasłuchiwał. Fale chlupotały, trzeszczały liny. Łódź ocierała się lekko o wodorosty i wąsonogi porastające słupy mola. Tak jak Jeffrey oczekiwał, tuż przy przystani stała stara łódź rybacka, duża, lecz drewniana, spoczywająca na dennym mule, bardzo zaniedbana. W czerwonym świetle emanującym z wnętrza mini-łodzi, Jeffrey zauważył poplamiony i brudny brezent zwisający z burty, między przegniłymi odbojami, przytrzymującymi kuter przy molo. Kiwnął na Harrisona, żeby ruszył jego śladem. Harrison otworzył właz tak szeroko jak tylko mógł, i Jeffrey wygramolił się na zewnątrz, a następnie pomógł to zrobić Harrisonowi. Zamknęli właz – komandos z SEALs i łódź zaczekają na nich tutaj. Jeffrey czołgał się po zimnym, mokrym pokładzie. Starannie odmierzył częstotliwość fal, tak aby nie dać się zmiażdżyć. We właściwym momencie wlazł pod brezent, wspiął się na burtę i przeskoczył na tłusty pokład, tuż przed walącą się sterówką. Usunął się na bok, ukryty pod plandeką a po chwili dołączył do niego Harrison. Obaj strasznie się wybrudzili. Jeffrey czekał, wciąż nadstawiając uszu. Słychać było tylko wiatr i fale oraz normalne postukiwanie i chlupot śpiących, zacumowanych łodzi. Jeffrey wyjrzał spod plandeki. Światła ćmiące na brzegu powiedziały mu, że w powietrzu wisi mgła. Razem z Harrisonem zsunęli się na molo, zeszli na ląd tak nonszalanckim krokiem, jak tylko potrafili. Pod ich stopami chrzęścił żwir. – Kto idzie? – zawołał jakiś głos z ciemności. Akcent był pośredni między australijskim a brytyjskim. – Pogoda – odpowiedział Jeffrey. – Pogoda Jeden. – Był to kod, jaki Clayton ustalił dla łodzi, na której przypłynęli SEALs. A cyfra „Jeden” oznaczała kapitana. Spoza zaparkowanego pojazdu wyszła jakaś postać. Mężczyzna podszedł i wyciągnął rękę. * * * – Witajcie na Chatham! – Konstabl Joshua Henga uśmiechnął się. – Dokładnie w połowie drogi między biegunem południowym i równikiem, na prawo od międzynarodowej linii zmiany daty. To pierwsze zamieszkałe miejsce, gdzie witamy nowy dzień kalendarzowy... Z tego powodu jesteśmy tacy sławni, kapitanie. Lubimy się chwalić, że łatwo nas znaleźć na mapie, chociaż zazwyczaj nikomu nie chce się szukać. Uprzedzony przez znajdującego się już na wyspie Claytona, Henga oczekiwał Jeffreya i jego niepostrzeżonego zejścia na ląd. Włączył zaraz silnik swojego starego landrovera i ruszyli wąską drogą na zachód, Jeffrey obok kierowcy, za plecami mając Harrisona, którego zabrał jako swojego adiutanta i dla towarzystwa. Obaj zdążyli przedtem zdjąć ubrudzone kombinezony i rzucili je na tył pojazdu. Pod spodem mieli zwykłe cywilne ubrania. – Dzięki – powiedział Jeffrey. – Mam nadzieję, że nie sprawiamy kłopotu. – Henga był trzydziestokilkuletnim wysokim i silnym mężczyzną, z rewolwerem na policyjnym pasie. Wydawał się spokojny i cierpliwy w sposób zupełnie Jeffreyowi obcy. Henga roześmiał się przyjaźnie, wesoło. – W niczym mi nie przeszkodziliście. Przybycie waszego zespołu to najbardziej interesujące zdarzenie od wielu lat. – Rover podskakiwał na wybojach. – To aż tak jesteście odizolowani? Henga odwrócił głowę i obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. – To wielkie wydarzenie, gdy raz na miesiąc przybywa statek zaopatrzeniowy z Nowej Zelandii. Wraz z wojną turystyka zupełnie siadła. – Nie dziwię się. – Tak jak w Nowym Jorku. Jeffrey wiedział, że dojazd zabierze im trochę czasu, toteż podtrzymywał rozmowę. – A dużo mieliście turystów? – Ekoturystów. Całkiem sporo. Jesteśmy tak daleko, że mamy dziesiątki gatunków ptaków i roślin, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Przyjeżdżali zwłaszcza obserwatorzy ptaków. Oglądali nasze słynne, zagrożone wyginięciem czarne drozdy. To nawet brzmiało ciekawie. – Może nam je pan pokazać? – Nie tutaj, przykro mi. Zamieszkują tylko niektóre okoliczne wysepki. Potrzebują dziewiczego lasu, a las na Chatham został przetrzebiony na pastwiska. Dlatego też ptaki są zagrożone. Jeffrey zamilkł, ale ciekawość zwyciężyła. Henga wyglądał jak czarnoskóry mieszkaniec Indii Zachodnich. – Jeśli mogę spytać, jest pan Maorysem czy Moriorysem? – Po części jednym i drugim, mam także domieszkę krwi angielskiej. Przez wiele lat w mojej familii były małżeństwa wewnątrzrodzinne. Stanowimy zwartą społeczność. – Ma pan dużo pracy jako policjant? – Nawet nie. Dlatego jestem tu sam. W przeszłości miałem baczenie na sprawy związane z ochroną przyrody, poza tym pilnowałem, żeby dzieciaki palące marihuanę robiły to przynajmniej dyskretnie. Prawdziwych przestępstw nigdy tu nie było. Sąd grodzki zjeżdża tu na jeden dzień co pół roku, a w pozostałym czasie sam wymierzam sprawiedliwość dając reprymendy albo pomagam sobie pięścią. – Zaśmiał się. – Nie mamy tu nawet szkoły średniej, więc starsze dzieci wyjeżdżają do internatów w Nowej Zelandii. Przylatują do domu tylko na wakacje, jeśli w ogóle tu wracają. – Postrzegają to jako miejsce, z którego należy nawiewać? – No, chyba że chce się łowić ryby, hodować owce albo uprawiać ziemię przez resztę życia. Henga skręcił w lewo na piaszczystą drogę. Było już na tyle widno, że mógł wyłączyć światła. Jeffrey rozejrzał się. Łagodne pagórki, pokryte jasnozieloną trawą i liliowym mchem. Były także niskie krzewy, czerwone i żółte polne kwiaty i zwietrzała skała wulkaniczna. Zobaczył ogrodzenie z drutu kolczastego i niskie kamienne mury oddzielające pastwiska. Mijali rozrzucone nieregularnie zabudowania, wszystkie jednopiętrowe, niektóre już rudery, niektóre z blaszanym dachem, jak pomieszczenia do strzyżenia owiec. Niekiedy widzieli na gankach domów ludzi, którzy wstali o pierwszym brzasku. Machali konstablowi, przyglądali się ciekawie jego pasażerom. Jeffrey zauważył bawiące się małe dzieci. – Jeszcze dwa albo trzy kilometry – powiedział Henga. Teren zaczął się podnosić. Wyspa miała kształt wielkiej litery „I”, czterdzieści kilometrów długości. Na wschód od wyspy, biegnącej w kierunku północ-południe, leżały piaszczyste łachy, obejmujące dużą lagunę. Wioska Owenga, z której wyruszyli, znajdowała się w południowo-wschodnim narożniku wyspy. Jeffrey trzymał się, jako że droga była coraz bardziej wyboista. Z osłoniętych zagłębień dochodził przez otwarte okno odór bydlęcych odchodów. Widział wiele owiec i krów, czasami konie. Drzewa stały samotnie, pojedynczo, wszystkie pochylone w tę samą stronę – ku wschodowi i wschodzącemu słońcu. – To od wiatru? – Pasaty nie ustają prawie nigdy. Niech pan trzyma nakrycie głowy, kapitanie, bo będzie go pan szukał w Peru. – Znowu się roześmiał. – A to jest... osiem tysięcy kilometrów stąd. Wiatr i wstające słońce przegnały mgłę. Na niebie o pięknej turkusowej barwie widać było kilka pierzastych obłoków. Droga mijała strumień, potem biegła mostkiem nad szerszym strumieniem. – Ostatnio padało – rzekł beztrosko Harrison, oglądając się na drogę za pojazdem, która tymczasem zaczęła przypominać zwykłe koleiny. – Nie wzbijamy kurzu. – Zgadza się – odparł Henga. – Na Chatham pogoda jest nieprzewidywalna i często się zmienia. Dziś po południu może być słonecznie, albo pochmurnie i zimno. A jutro możemy mieć tropikalną burzę. Teraz jedna z takich burz właśnie mija Nową Zelandię, a po drodze zmoczyła pół Australii. Jeffrey kiwnął głową i pomyślał o najbliższych chwilach. Zbliżali się do Ilse i SEALs. – Ustalił pan zasady bezpieczeństwa? – Jeffrey nie chciał być postrzelony przez rodaków. – Tak, to zrobiłem na samym początku. Wasz porucznik Clayton i ja uzgodniliśmy wszystko, zawiadomiłem także straż obywatelską. Po pierwsze, nikt nie strzela pierwszy. Po drugie, jeśli zobaczycie obcych pracujących w wodzie albo w jej pobliżu, zostawcie ich w spokoju. – Dobrze... A jak duża jest ta straż obywatelska? – Sto dwadzieścia mężczyzn i kobiet. Z właściwą mi energią poddaję ich regularnym szkoleniom. Co sobota obowiązkowe ćwiczenia na strzelnicy. Mamy tu nawet stary pojazd opancerzony. Harrison podniósł głowę. – Jaki? – Saracen. Z demobilu armii brytyjskiej. Zwykle stoi przy lotnisku. Mamy mało paliwa, rozumiecie, a jego układ napędowy jest dość zużyty, podobnie jak lufa działka. – Jak duże jest lotnisko? – spytał Harrison. Henga uśmiechnął się. – Nazwanie go lotniskiem ubliża innym lotniskom. To asfaltowe lądowisko, nierówne i niezbyt długie, ledwie wystarcza, by przyjmować małe samoloty śmigłowe. W rzeczy samej mamy jeden samolot, prywatny, na krótkie skoki do Pitt, drugiej zamieszkałej wyspy w grupie Chatham. Przed wojną były mniej więcej codzienne loty z Wellington i Christchurch. Jeffrey wiedział, że to miasta na Nowej Zelandii, osiemset kilometrów na zachód. – Dlaczego mówi pan „mniej więcej”? – Takie samoloty wy, Amerykanie, nazywacie skoczkami przez kałuże. Po prostu, jeśli jest zła pogoda, nie mogą latać. Jak wspomniałem, pogoda tutaj jest bardzo nieprzewidywalna. Droga skręciła w lewo i zaczęła się wspinać pod górę. Oczom Jeffreya ukazała się duża antena satelitarna, a obok bunkier z aparaturą, wkopany w wystającą z ziemi skałę. Drzwi do bunkra stały otworem, wychodziły z nich wiązki kabli. Na zawietrznej stronie skały Jeffrey zobaczył parę namiotów w kolorze khaki. Szef Montgomery wyszedł zza karłowatego drzewa, które ledwie ukrywało jego postać. Najwyraźniej czekał na nich. Nie uśmiechał się. * * * Jeffrey poszedł za Ilse i ostrożnie spojrzał za krawędź poszarpanego klifu na nierówny teren. Trzydzieści metrów niżej białe fale rozbijały się o żółte kamienie na brzegu. Wiatr wył, powietrze pełne było morskich ptaków i ich krzyku, a nieco dalej żerowały i bawiły się foki oraz delfiny. Jeffrey ujrzał kabel, który mu wskazała Ilse, przymocowany do ściany klifu i schodzący niżej do morza. Główna część długiego kabla, stanowiącego akustyczne połączenie z Challengerem, została rozpostarta na dnie morskim przez miniaturową łódź podwodną. – Wiesz tak samo jak ja – powiedziała Ilse – że linia mikrofonowa ma sensory, które pozwalają mi dostosować się do warunków hydrograficznych. Nie robię tego na wyczucie. – Sprawdziłaś połączenia komunikacyjne z Sydney? – Wielokrotnie. A także z... Pogodą. Słyszałeś mnie głośno i wyraźnie, prawda? Otrzymałeś wszystkie moje meldunki. A może chcesz jeszcze raz sprawdzić całą listę? – Ale to wszystko jest bardzo teoretyczne. Ilse zjeżyła się. – Widziałam, jak robisz różne taktyczne sztuczki w czasie walki w oparciu o znacznie bardziej zwariowane teorie niż ten kanał transmisyjny. Ja go nie wymyśliłam, tylko go używam. – Ale... -Naprawdę umiem się nim posługiwać. Na Aleutach wszystko działało znakomicie, a tam panują trudniejsze warunki środowiskowe niż tutaj. I teraz wszystko działa dobrze. – Więc co jest nie tak? – Może wszystko jest w porządku. Może po prostu on nie płynie, bo został zatopiony albo uszkodzony i wrócił do Durbanu, a ta cała afera to jeden wielki pościg za pieprzonym nieistniejącym duchem. – Ilse, nie powinnaś używać wulgarnego języka. – Bóg mi świadkiem, Jeffrey, że czasami mam cię dosyć. – Dla ciebie jestem kapitanem, poruczniku. Uważaj, jesteś na krawędzi niesubordynacji. – A ty znacznie przekroczyłeś granicę pompatyczności. Jestem oficerem obcej marynarki wojennej i znajdujemy się na neutralnym obszarze. Poza okrętem nie masz prawa pomiatać mną tak jak w czasie ostatniej misji. – To nie tak. Nadal jestem twoim dowódcą. Zasługuję i nalegam na okazanie mi szacunku. – Więc przepraszam, kapitanie Fuller. – Czemu się tak złościsz? – Bo jesteś irytujący. Jak zawsze tylko mnie krytykujesz. To obrażające. Jestem ekspertem w tej dziedzinie i ty dobrze o tym wiesz. – Więc, tak jak mówiłem, co jest nie tak? – Tak jak ja mówiłam, być może wszystko jest w porządku. – Mamy pewność, że on się zbliża. – Skąd? Skąd to wiecie? To najbardziej nieprzewidywalny drań, jakiego kiedykolwiek spotkaliśmy. – Australijczycy przechwycili neutralny statek handlowy. Była tam jakaś strzelanina w czasie akcji ratunkowej, gdy statek miał awarię. Okazał się pusty w środku, Ilse, jak ten, który przeprowadził nas przez kanał. Ekipa abordażowa znalazła w jego tajnej ładowni torpedy nuklearne należące do Osi. – To znaczy, że on ma świeżą broń? – Tak. Ale widocznie coś się stało. Może Australijczycy zaskoczyli go, wpadli do ładowni przypadkiem i trzeba ich było zastrzelić. Kapitan statku próbował opowiadać jakąś bajeczkę o piratach, która nie trzymała się kupy. Tak więc ter Horst z pewnością zbliża się i powinniśmy go już lada moment usłyszeć. – Wybacz, ale nie wiem, co mam ci powiedzieć. – Wracajmy do namiotu. Możesz mnie połączyć głosowo z centralą SOSUS? – Oczywiście. Mówiłam ci już przecież, prawda? Sama z nimi rozmawiałam. – Chodźmy. I w obecności innych, proszę, zachowuj się przyzwoicie. To co było między nami, to sprawa prywatna. – Nie miałam pojęcia, że znowu dostaniemy przydział na jednym okręcie. Gdybym przypuszczała, że to się może zdarzyć, nie pozwoliłabym, aby w ogóle cokolwiek między nami się zaczęło. – Więc pokpiłaś sprawę, bo zaczęło się i teraz jesteśmy, gdzie jesteśmy. Przynajmniej bądź chociaż dyskretna. Nie mogę pozwolić, żebyś kłóciła się ze mną w obecności Claytona i Montgomery’ego. Zacisnęła pięści. – Przestań mnie pouczać. Właśnie dlatego wiedziałam, że z naszego związku nic nie wyjdzie. Masz jakiś kompleks. Nie traktujesz kobiet z szacunkiem. – Wystarczy, poruczniku! To ty masz kompleksy. Nie umiesz słuchać rozkazów i pracować w zespole. * * * Jeffrey i Ilse powoli przeszli jakieś trzysta metrów, dzielące krawędź klifu od miejsca, gdzie stały namioty. Kątem oka Jeffrey zauważył ruch w gęstych krzakach na skraju rezerwatu, który graniczył z terenem stacji satelitarnej. „Pewnie dzika świnia”. Kiedy wrócili do swoich, Clayton, Montgomery i kilku ich ludzi spożywało swoje racje prowiantowe na stojąco lub siedząc i rozmawiało z Harrisonem oraz konstablem Hengą. Komandosi z SEALs tworzyli oddział zabezpieczający tyły, wysłany przez marynarkę amerykańską z Ilse, Jeffreyem i Harrisonem. Teoretycznie byli konserwatorami sieci SOSUS. Taką historyjkę Henga opowiadał ciekawskim miejscowym, którzy zadawali mu pytania. Miała też uspokoić wrogie czujniki rekonesansowe. Ilse weszła do swojego namiotu, by nawiązać połączenie głosowe z Sydney za pomocą przenośnej konsoli. Jeffrey zostawił ją samą, aby mogła ochłonąć. Stał, oddychając głęboko, zmęczony wspinaczką i marszem przez nierówny teren. „Byłem tak zajęty obowiązkami kapitana Challengera i oficera operacyjnego Wilsona, że zaniedbałem ćwiczenia. Nie mam formy”. Przyjrzał się występowi skalnemu, w którym znajdował się bunkier z aparaturą do obsługi stacji satelitarnej. Skała była pochodzenia wulkanicznego, stara, zniszczona erozją, lecz nadal silna i twarda. Te części, które Jeffrey widział ze swojego miejsca, były matowo czarne, z szarymi żyłkami. Występ miał kształt garbu wystającego z ziemi. Część, w której znajdował się bunkier, nosiła świeże ślady po wybuchach i młotach pneumatycznych, zapewne pozostawione przez amerykańskie lub nowozelandzkie wojska inżynieryjne. Jeffrey usłyszał dziwny trzask, gdy gorąca, wściekła pszczoła przeleciała mu koło ucha. Jeden z komandosów zgiął się wpół i upadł na twarz. Kolejny trzask i coś uderzyło Jeffreya w ramię. Odwrócił się zdezorientowany, bo nikt przy nim nie stał. W jego kierunku biegł ile sił w nogach Montgomery. – Co...? – Snajper! – wrzasnął Montgomery i powalił Jeffreya na ziemię. 28 Jeffrey leżał na plecach, zdezorientowany, wpatrzony w niebo i zszokowany. Serce waliło mu jak młotem. Wyczuł wokół siebie jakiś gwałtowny ruch, szamotaninę i podniesione głosy. Montgomery był już daleko. Wszyscy szukali jakiegoś schronienia, chwytali broń. Jeffrey przypomniał sobie swoje szkolenie na komandosa z wczesnego okresu służby. Przewrócił się na brzuch i podczołgał na lepszą pozycję. „Gdzie ten snajper? I, cholera, kto do nas strzela?” Gdzieś w oddali rozległ się huk i zaraz odgłos, jakby coś ulegało rozdarciu. – Nadchodzi! – zawołał Clayton. Wszyscy przywarli do ziemi. Jeffrey wtulił się w podłoże, próbując stopić się z mchami. Minęło już pierwsze zaskoczenie, a teraz pojawił się strach. Żałował, że nie ma hełmu. Ujrzał nagle, że w jego kierunku leci nisko nad ziemią ognista kula, zostawiając ślad ciemnego dymu. Rakieta uderzyła w namiot Ilse i wybuchła w środku. Płótno wydęło się i pękło, rozerwane rozgrzanymi do białości odłamkami. Namiot od razu stanął w ogniu. Skwiercząc i trzaskając płonął podsycany wiatrem, aż po chwili zapadł się w płomieniach. Ilse wyjrzała spoza skalnego wzniesienia, miała na tyle rozsądku, by po pierwszym huku wybiec z namiotu. Tak więc uległo zniszczeniu jedyne połączenie z Challengerem. Nie było już sposobu, by przekazać ostrzeżenie czy wezwać pomoc. Jeffrey usiłował zachować zimną krew. W tej nagłej sytuacji trzeba było zareagować szybko i skutecznie, w przeciwnym razie każde z nich z osobna i jako grupa zostaną pokonani emocjonalnie, a potem fizycznie. Umysł Jeffreya rejestrował nieregularne, nieskoordynowane strzały komandosów, co by wskazywało, że próbują zdusić ogień przeciwnika strzelając na dziko. „Ale kim jest przeciwnik?” Pośród kakofonii dźwięków usłyszał głos Claytona, twardy i rozkazujący. Wydawał polecenia swoim żołnierzom, żeby przestali marnować amunicję i zorganizowali spójną obronę. Sprawne dowodzenie Claytona uspokoiło Jeffreya, w którym właśnie zaczął się budzić instynkt walki. Strach częściowo ustąpił miejsca podnieceniu i rosnącej chęci wpływania na przebieg akcji. Kluczem było niepozostawanie w stanie biernym, lecz natychmiastowe sensowne działanie. Z taktycznego punktu widzenia dowodził jednak Clayton. Właśnie podczołgał się do Jeffreya, któremu ta bliskość poprawiła nastrój. Poczuł się mniej zagubiony i samotny, już nie tak odizolowany jak wszyscy dookoła, którzy szukali jakiegoś ukrycia lub okopywali się w ziemi. Mężczyźni ukryli się w małym zagłębieniu. Clayton uśmiechnął się. Obaj znajdowali się już niejednokrotnie wcześniej w takiej krańcowej sytuacji, kiedy pewni swych racji, odważni ludzie stawiają czoło śmierci. Kolejna kula ugodziła w ziemię, bardzo blisko głowy Jeffreya. Musieli się rozdzielić, co go zaniepokoiło. Zmusił się do zachowania spokoju. – To pana chcą dostać, kapitanie. Wiedzą, że jest pan wyższym dowódcą. – Tak, ale kimże oni są? * * * Gunther van Gelder leżał w zaroślach obok komandora Bauera, który obserwował cel przez lornetkę. – To bez sensu – szepnął Bauer. – Wcale się nie rozsypali i nie uciekają. – Może są zbyt przerażeni. Bauer gestem rozkazał snajperowi, by nadal strzelał. * * * – Mam cele! – zawołał Montgomery. – Dwie grupy, trzy – lub czteroosobowe, po prawej i po lewej. Próbują nas okrążyć! – Wstrzymać ogień! – rozkazał Clayton. – Może to nasi przyjaciele. – Konstablu – wrzasnął Jeffrey. – Czy to pańscy ludzie? Może to jakaś pomyłka? – Nie! – odkrzyknął Henga. – Nikt się tu tak nie ubiera. – Jak? – Jeffrey nie widział wyraźnie. Przywierał całym sobą mocno do ziemi. Snajper zorientował się, skąd wieje wiatr, jego kule padały coraz bliżej. – Czarne kombinezony – zawołał Henga. – Kampfschwimmerzy – stwierdził Jeffrey. Na chwilę zapadła cisza wywołana szokiem. Po chwili komandosi SEALs zebrali się w sobie. Clayton z zadowoleniem oblizał wargi, jakby oczekiwał pojedynku najlepszych drużyn. Jeffrey myślał intensywnie. – Chodzi im o bunkier. – Ognia! – rozkazał Clayton. – Na całego! SEALs zaczęli strzelać przestarzałymi M-16, które przywieźli ze sobą jako rekwizyty mające uwiarygodnić ich funkcję w charakterze tylnej straży. Kampfschwimmerzy padli na ziemię. Ci z SEALs uważnie mierzyli, a z każdą salwą na ziemię leciały garści łusek. Musieli liczyć się z każdym pociskiem, bo nie mieli ze sobą ciężkiej broni ani zbyt wiele amunicji. Niemcy odpowiedzieli ogniem. Ich karabiny czyniły większy hałas niż M-16. Jeffrey znał opowieści z dawnych czasów: AK-47 również były stare, ale śmiertelnie niebezpieczne. Ich kule były znacznie cięższe od pocisków z M-16. Obie grupy Kampfschwimmerów przesunęły się do przodu, z wielką wprawą koordynując wystrzały i własne ruchy. Jeffrey czuł wzrastające napięcie, gdy zaciskały się kleszcze wroga. Clayton uniósł głowę na tyle tylko, aby móc wystrzelić. Zapach spalonego prochu uderzył Jeffreya w nozdrza i jeszcze bardziej podniósł poziom adrenaliny. Znajdowali się w dużym niebezpieczeństwie, zewsząd otoczeni, on nie był uzbrojony. Jeffrey zaczął się krztusić ostrym dymem – żar buchający ze spalonego namiotu Ilse sprawił, że teraz i drugi namiot obejmowały płomienie. – W moim samochodzie jest radio! – zawołał Henga. Harrison był jedyną osobą, która znajdowała się wystarczająco blisko, by nie ryzykując życia, mogła dopaść auta. Bez wahania opuścił swoje ukrycie i popędził do samochodu. Niemiecki snajper strzelił, rozbijając kulą przednią szybę w drobny mak. Jeffrey ocenił, że strzelec musiał zmienić pozycję. „Dobry jest”. Zobaczył, jak otwierają się drzwi rovera po drugiej stronie. Wiedział, że jeśli Harrisonowi się nie uda, wszyscy mogą zginąć lub zostaną wzięci do niewoli. Pocisk snajpera wybił dziurę w metalowych drzwiach od strony kierowcy. – Tom! – krzyknął zaniepokojony. – Nic mi nie jest! – zawołał Harrison. Teraz kule ze świstem latały w obu kierunkach. Samochód nagle zakołysał się i osiadł, gdy przedziurawione opony jedna po drugiej strzelały. Od tego hałasu rozbolały Jeffreya bębenki w uszach. Henga oddał dwa strzały z rewolweru w kierunku oddalonej kępy krzaków. Jeffrey wiedział, że z takiej odległości jego broń jest praktycznie bezużyteczna – Kampfschwimmerów nie da się powstrzymać tak mało skutecznym ogniem. Nagle wpadł na pomysł. Spojrzał na Claytona. – Nie chcemy, żeby zorientowali się, że mają do czynienia z SEALs. – Zgadzam się, kapitanie. Pokażmy im w takim razie trochę niezdyscyplinowania w kierowaniu ogniem. – Z trudem, gdyż każdy ruch wywoływał kolejną salwę, Clayton rzucił Jeffreyowi swój pistolet. Wylądował na trawie między nimi. Gdy Jeffrey po niego sięgał, kula snajpera omal nie oderwała mu dłoni. Pochwycił broń i sprawdził, czy w lufie nie ma ziemi. Podobnie jak Henga, strzelił dwa razy. Odezwał się AK-47, odpowiedziały mu M-16, lecz nacierające grupki znowu posunęły się do przodu. Wkrótce droga odwrotu została odcięta. – Kogo mam wywołać? – krzyknął Harrison z przedziału kierowcy. Miał mocny, pewny siebie głos. Jeffrey cieszył się z ich rozmowy odbytej wcześniej w łodzi. – Waitangi! – zawołał Henga. To było jedyne miasteczko, położone na środku wyspy. – Powiedz dyżurnemu, żeby włączył alarm inwazyjny. Jeffrey czekał niecierpliwie – Harrison strasznie się guzdrał. „Jeśli to radio jest zepsute, będziemy w poważnych kłopotach”. Była to niezamieszkana część wyspy. Ktokolwiek usłyszał strzały z dalszej odległości, mógł pomyśleć, że Henga prowadzi ćwiczenia. – Mam go – wrzasnął Harrison. Henga rzucał rozkazy. – Pluton z Waitangi niech jedzie tu drogą Tuku. Pluton z Owengi tą drogą, którą my przyjechaliśmy, saracen niech jedzie szlakiem wzdłuż rzeki Naim! Inni mają pozostać na miejscu i utrzymać resztę wyspy! – Dobra! Jeffrey i Clayton popatrzyli po sobie. Henga wiedział, co robi. Odwody z Owengi wzmocnią pozycję przy satelicie. Idąca od Tuku milicja mogła nękać wroga od tyłu. Saracen ze swoim działkiem i karabinem maszynowym mógłby kosić Niemców z boku i przeważyć szalę zwycięstwa. Jednak to wszystko wymagało cennego czasu, a ten był po stronie Niemców. Sam bunkier mógł stanowić znakomitą twierdzę obronną, ale droga do niego zbyt była odkryta, aby można było się tam dostać – wejście znajdowało się na wprost pozycji wroga. Kule wciąż gwizdały. Jedna z wypalonych łusek sparzyła w dłoń Jeffreya. Po chwili rozległ się głośny, metaliczny trzask i przeciągły jęk, gdy jedna z kul odbiła się rykoszetem od bloku silnikowego rovera. Teraz, z oddali, Jeffrey usłyszał niesione z wiatrem wycie syren alarmu przeciwlotniczego. – Tom! – wrzasnął. – Uciekaj stamtąd, zanim trafią w zbiornik! – Tom! – zawtórował Henga – Weź moją dubeltówkę, jest pod deską! Ładunki w schowku! Jeffrey ujrzał, jak Harrison wytacza się z samochodu. Kule podrywały ziemię spod jego stóp. Zakołysał się, wykonał szybki zwrot i rzucił się ku bezpiecznemu schronieniu za skałą koło Ilse. Był na tyle bystry, że nie strzelał. Dubeltówka była bronią skuteczną z bliskiej odległości. Jeffrey ponaglał go, by strzelił dwa razy – było to znowu pozorowanie działania tylnej straży. Huk dwóch wystrzałów był ogłuszający. Kolejny pocisk snajpera o włos minął głowę Jeffreya. Znowu podczołgał się i zmienił pozycję. Strzelanina trwała już na tyle długo, że zaczął się zastanawiać, co się tu właściwie dzieje i dlaczego. „Jak Niemcy dostali się tutaj? Czyżby skoczyli z tajnej ładowni pseudoneutralnego samolotu pasażerskiego? Skok z dużej wysokości z otwarciem spadochronu nisko nad wodą, a potem w pontonach albo nawet na podwodnych skuterach jazda na wyspę z wiatrem i przypływem? Czy chcą może opanować stację SOSUS, aby podsłuchiwać dane? Lokalizować okręty podwodne aliantów, a potem wspomóc Voortrekkera. Więc na to czeka ter Horst, na podsłuchane dyspozycje dla naszej floty podwodnej, zanim ruszy przez przesmyk. Tak, o to chodzi Niemcom. Pomimo strzelaniny chcą, żeby bunkier pozostał nietknięty. Trzeba przyznać, że są sprytni”. Clayton strzelił ponownie z dymiącego karabinu, po czym wyrzucił pusty, ostatni magazynek. – Panie kapitanie, musimy się wycofać. Oni mają przewagę w ludziach i broni. – Nie możemy. Musimy zniszczyć bunkier z aparaturą. – Jeffrey wyjaśnił dlaczego: od tego bunkra może zależeć wynik całej bitwy między Challengerem a Voortrekkerem. Clayton rozkazał swojemu żołnierzowi, temu najbliżej bunkra, by wrzucił do środka granaty odłamkowe. Ledwie tamten wstał, krzyknął, trafiony w szyję przez snajpera. Jasnoczerwona tętnicza krew trysnęła łukiem w powietrze, rosząc trawę. Montgomery ruszył na pomoc rannemu, robiąc uniki przed gwizdającymi kulami i po chwili sam był już zbryzgany krwią. Spojrzał zza dużego kamienia na Claytona i pokręcił głową. To już dwóch zabitych, pomyślał Jeffrey, łącznie z komandosem trafionym przez snajpera na początku akcji. Kolejny z SEALs ruszył do bunkra. Snajper strzelił, lecz chybił. Natychmiast odezwał się trzymany w rezerwie niemiecki lekki karabin maszynowy. Komandos został niemalże przecięty na pół. Padając upuścił oba odbezpieczone granaty, które wybuchły koło jego ciała. Podwójna eksplozja, niesiona gruntem, sprawiła wszystkim wkoło ból. Wnętrzności i kończyny żołnierza fruwały w powietrzu, ale bunkier pozostał nietknięty. Ciało zaczęło płonąć. Woń była nieznośna. Amunicja poległego trzaskała jak pasek kapiszonów. „To już trzech zabitych, jedna czwarta naszych ludzi, co potwierdza domysł, że zależy im na przechwyceniu nietkniętego bunkra”. Grupki Kampfschwimmerów rozciągnęły się wszerz. Wkrótce otoczą ludzi Claytona i uderzą ze wszystkich stron jednocześnie. Clayton rzucił granat, żeby rozerwać kabel prowadzący do morza. Błysk i huk wstrząsnęły ziemią, kolejne odłamki przeleciały ze świstem w powietrzu. Jeffrey wycelował w antenę satelitarną i strzelał z pistoletu, aby ją strącić. Z tej odległości nie mógł stwierdzić, czy mu się udało. Skończyła się amunicja, Clayton rzucił mu ostatni magazynek. – Musimy się wycofać – naciskał Clayton. Jeffrey pokręcił głową. – Jeśli się ruszymy, wystrzelają nas jak kaczki. – Jakby na potwierdzenie tych słów, niemiecki karabin maszynowy wystrzelił ponownie, obsypując komandosów i Jeffreya pyłem oraz odłamkami skał. – Musimy mieć zasłonę dymną albo koniec z nami. – Nie mamy aż tylu świec dymnych. Poza tym wiatr jest za silny! – Jest przecież zbiornik w samochodzie, którego możemy użyć. Clayton kiwnął głową. Jeffrey podczołgał się na brzuchu na dogodniejszą pozycję, po czym strzelił w podwozie samochodu. Trafił. Pod pojazdem zaczęła się tworzyć kałuża paliwa. Strzelił ponownie, mierząc w kamień, aby wywołać iskrę. Jednak olej napędowy nie chciał się zapalić. Jeffrey dał znak Claytonowi, żeby mu podał drugi granat. Ustawił bezpiecznik na pozycję „długo”, co oznaczało siedem sekund. – Granat! – zawołał Jeffrey. Potoczył go pod samochód i wycofał się. Ułamek sekundy po eksplozji granatu z głośnym hukiem wybuchł zbiornik z paliwem. Części auta wzleciały w górę. Jeffrey poczuł falę gorącego powietrza, którego temperatura wcale nie spadała. Z rozwalonego auta waliły tumany szaroczarnego dymu, który zgęstniał jeszcze, gdy ogniem zajęły się wszystkie opony. Połączony smród tego wszystkiego przyprawiał o mdłości. – Rzucać świece dymne, cokolwiek macie – rozkazał Montgomery najgłośniej jak potrafił. Miał głos ochrypły od krzyku i dymu. Bębenki w uszach bolały Jeffreya tak bardzo, że z trudem cokolwiek słyszał. Pozostali przy życiu komandosi rzucili w ogień resztę świec dymnych. Chmury dymu kłębiły się w barwach zieleni, purpury i pomarańczy. Kolory mieszały się dziwnie z oleistym, duszącym dymem buchającym z płonącego wraka samochodu. Montgomery przerzucił sobie przez bark ciało najbliższego zabitego komandosa. Henga podczołgał się do tego, który zginął pierwszy i zaczął go ciągnąć. Ilse, do tej pory bez przydziału, przebiegła przez chmurę dymu i zebrała z ciał obu zabitych nie uszkodzone karabiny M-16. Jeden rzuciła Jeffreyowi, a z drugiego zaczęła strzelać na ślepo krótkimi seriami w kierunku Niemców. Trzeciego komandosa z SEALs, zabitego ogniem z karabinu maszynowego, musieli zostawić. Zresztą ciało rozerwanego własnymi granatami żołnierza, w tej chwili i tak płonęło. – Do tyłu! – zawołał Clayton. – Wycofać się! Kilka minut później Van Gelder oderwał wzrok od palących się zwłok tuż obok skalnego występu. Dwie dalsze kałuże krwi już zakrzepły, zbrązowiałe. Smród palonej gumy i ciała zemdliły van Geldera, a dym z płonących namiotów i samochodu wywoływał kaszel. Na ziemi leżało mnóstwo łusek i pustych świec dymnych. Z trawy sterczały ostre odłamki skalne. Wiatr porywał kawałki papieru i rozwiniętą białą gazę. Widok tego opuszczonego pola bitwy był przygnębiający. Jasne słoneczne niebo i ćwierkające ptaki przez kontrast jeszcze pogłębiały to wrażenie. Wróg uciekał w stronę niskiego kamiennego muru oddalonego o tysiąc metrów. Bauer kazał wstrzymać ogień i pozwolić pokonanym uciec. Mógł w ten sposób zaoszczędzić amunicję na czekający ich kontratak obywatelskiej milicji – operator radiostacji monitorował cały czas transmisje komunikacyjne na wyspie. Aby utworzyć linię obronną, Niemcy zwiększyli odległości między sobą, wtopili się w teren i wydawało się, że znikli. Od czasu do czasu tylko któryś z nich wystrzelił z pistoletu lub dubeltówki. Aby okazać lekceważenie dla przeciwnika, Bauer paradował ostentacyjnie na widoku, zmuszając van Geldera, by szedł za jego przykładem. Szef Kampfschwimmerów wycofał się w końcu na północ, w głąb wyspy, ku rzece Naim. Miał ze sobą dwie rakiety przeciwczołgowe, by zasadzić się na pojazd opancerzony. * * * Komandosi SEALs wycofywali się. Pokonali długi kamienny mur, potem ułożyli w sterty odłamki skał i pnie dla lepszej osłony. Jeffrey przeskoczył przez mur i usiadł na ziemi, trzymając w dłoni ciepły jeszcze pistolet Claytona. Oparty o kamienie, z trudem usiłował złapać oddech. Starał się nie patrzeć na ciała zabitych komandosów, ułożone równo przy murze. Czuł się niby pod pręgierzem ich niewidzących oczu. Obwiniał się o śmierć tych ludzi. „Rozproszyłem uwagę zespołu Claytona, przybywając tutaj, co miało opłakane skutki. Gdyby nie ja, byliby pewnie bardziej skupieni”. Ilse przyklękła za murem, trzymając kurczowo M-16, broń jednego z poległych. Spojrzała na Jeffreya. Pomyślał, że oskarżycielsko. Jej spocona twarz była ubrudzona sadzą i mchem. Jeffrey czuł, że wygląda tak samo. Strasznie chciało mu się pić, ale w pobliżu nie było manierki. Zgubił gdzieś okulary przeciwsłoneczne, a teraz mrużył oczy w promieniach słońca. W tym miejscu nie było nawet skrawka cienia, lecz nieustający wiatr sprawiał, że nie odczuwał słonecznego ciepła. Henga strzelił w kierunku Niemców, po chwili Harrison zrobił to samo. Za każdym razem Jeffrey drgał nerwowo. Pełen obaw wyjrzał nad murem. Kampfschwimmerzy nie ruszyli za nimi. Nieco wyżej, tuż obok wyniosłości gruntu, Jeffrey zauważył długą cienką antenę niemieckiej taktycznej radiostacji. Wiedział, że mają również transmiter dalekiego zasięgu. „Oni chcą tego bunkra, a nie nas”. * * * – Nadchodzi – powiedział radiotelegrafista. – Już jest. Van Gelder posłyszał warkot brzęczący gdzieś na niebie. Po chwili ujrzał szybko zbliżający się punkt. Mały samolot. Straż obywatelska wysłała go w celach zwiadowczo-rozpoznawczych. Bauer sięgnął do skrzyni i wyjął pocisk przeciwlotniczy. Potem kiwnął na van Geldera, by usunął się z toru strumienia odrzutu. Przykucnął i położył sobie wyrzutnię na ramieniu. Odbezpieczył ją, wycelował i pociągnął za spust. Pocisk wyleciał z głośnym hukiem, ciągnąc za sobą warkocz ognia. Bauer zachwiał się, lecz zaraz odzyskał równowagę i odłożył pustą wyrzutnię. Rakieta poleciała w kierunku samolotu, z powodu bocznego wiatru zbaczając co chwilę z toru. Maszyna skręciła, lecz po chwili została trafiona. Pojawił się czerwono-pomarańczowy błysk, a po kilku sekundach dobiegł ich odgłos silnej detonacji. Kawałki samolotu i płonące paliwo spadły na ziemię, powodując w momencie upadku odczuwalny wstrząs. W miejscu uderzenia wzbił się słup dymu. – Już po nim – zawyrokował Bauer. Dwóch specjalistów wyszło z ukrycia, dźwigając ciężką skrzynię – bombę atomową w wodoszczelnej obudowie. W torbach na ramieniu nieśli potrzebne narzędzia. Van Gelder spojrzał na bunkier. To było wręcz niewiarygodne. – Zostawili szeroko otwarte drzwi – powiedział do Bauera. – No i co? – Chyba nie musi pan używać aż bomby atomowej. Bauer podszedł do bunkra, kopnięciem odsuwając leżące na drodze kable, po czym zamknął pancerne drzwi i nałożył kłódkę. Szarpnął ją kilka razy, by pokazać, że teraz drzwi są zamknięte. – Zadowolony? – Nie. Jeśli ten bunkier jest wzmocniony, to tylko przeciwko broni konwencjonalnej. Niech pan spojrzy. Nie potrzebujemy tu broni nuklearnej. – Van Gelder starał się sumiennie wykonywać swoje obowiązki w zakresie przestrzegania reguł wojennych odnoszących się do stosowania ładunków atomowych w pobliżu terenów zamieszkanych przez ludność cywilną. – Musimy zniszczyć ten bunkier – powiedział Bauer. – To cel wojskowy. Nie mamy ładunków konwencjonalnych. Mam związane ręce. – Ale to tylko drugorzędna stacja przekaźnikowa. Niechże pan spojrzy. Mają dodatkowe linie i węzły w innych miejscach, a także zapasowe kable podwodne. Zniszczenie tego bunkra w niewielkim tylko stopniu zaszkodzi systemowi SOSUS. – Użyjemy naszego urządzenia. Van Gelder poczuł, jak mu wzrasta ciśnienie. Nastąpiło niezręczne milczenie, przerywane jedynie powiewami wiatru. – Możemy porozmawiać na osobności? Bauer skrzywił się, ale poprowadził van Geldera na stronę. – Co pan sobie myśli? – spytał van Gelder. – A co ty sobie myślisz? – Ja tylko wypełniam rozkazy. – Van Gelder podniósł gruby zeszyt, który kazał mu zabrać Bauer. Zawierał reguły walki, w większej części po niemiecku. – Nie spełniamy reguł. Nie może pan zdetonować tej bomby atomowej. – Jesteś naiwny, van Gelder. – Robię to, co pan mi kazał. Detonowanie ładunku atomowego złamie prawo międzynarodowe na kilkanaście sposobów. Zasada słusznego działania, proporcjonalność ubocznych zniszczeń, ochrona środowiska... Żaden z tych warunków nie został spełniony. – Bo nigdy nie miał być spełniony, ty idioto. 29 – Dzięki. – Jeffrey nabrał trochę wody z manierki Claytona i przepłukał usta, by pozbyć się gorzkiego smaku dymu i kordytu, pociągnął kilka łyków i oddał manierkę. Clayton patrzył na swoich dwóch zabitych ludzi i westchnął. – To zawsze jest takie trudne. – Mówiłem ci to, kiedy po raz pierwszy walczyliśmy razem, Shaj. Gdy dowodzisz, musisz wydawać rozkazy. I czasami komuś dzieje się krzywda. – Tak... teraz mamy większe problemy. Jeffrey skinął głową. Wyjrzał za mur, używając lornetki Claytona. – Czego oni tam chcą? – podał mu lornetkę. Clayton spojrzał uważnie przez szparę między górną krawędzią muru a powykręcaną kłodą, którą jego ludzie umieścili na pokrytych porostami kamieniach. – Nie wiem, kapitanie. Nie widać już tej dużej skrzyni. Chyba położyli ją po drugiej stronie wyniosłości. Nie wiem, co robią w bunkrze. Z tego miejsca drzwi nie są widoczne. – Myślisz, że ta skrzynia to jakiś przenośny superkomputer? Clayton wzruszył ramionami. – Nic innego nie miałoby sensu... Myśli pan, że komputer mógłby przetworzyć dane z SOSUS i powiedzieć im, że Challenger jest w pobliżu? Może powinien się pan stąd zwinąć, kapitanie. I to teraz. Jeffrey pokręcił głową. – Jeśli znają się na rzeczy, wyśledzą nawet mini-łódź, jeśli tylko się poruszy... Nie, potrzebujecie tu każdego człowieka. „Na pokładzie Challengera zostali Wilson i Bell, którzy świetnie mnie zastąpią jako kapitana”. – Najlepiej przyczynię się do ochrony okrętu właśnie tutaj. Pragnął, żeby wreszcie zjawiły się posiłki milicji. Wróg w każdej chwili mógł rozpocząć nasłuch, a wtedy wystarczy moment, by usłyszeli coś, co naprowadzi ich na Challengera. Jeffrey rozważał przeprowadzenie ataku na bunkier z resztkami sił Claytona, ale to byłoby czyste samobójstwo, bezsensowny, pusty gest. * * * Bomba atomowa została wyjęta z wodoszczelnej obudowy. Skrzynia z nierdzewnej stali połyskiwała w słońcu. Van Gelder spojrzał na nią z obrzydzeniem, a do siebie poczuł odrazę. Był frajerem, a jego profesjonalna opinia nie miała jakiegokolwiek znaczenia. Wciąż ponawiane próby przemówienia Bauerowi do rozsądku spełzały na niczym. Van Gelder tym bardziej poczuł się głupcem, że wcześniej nie zorientował się, jaką grę ten człowiek z nim prowadzi – taką samą zresztą grę prowadził ter Horst. „Mój kapitan wykorzystał mnie, wysyłając na tę odrażającą misję, aby jeszcze bardziej wciągnąć mnie w sprawę burską”. Van Gelder uświadomił sobie, że został tu sprowadzony po to, żeby Oś mogła powiedzieć, że tu był, i aby usatysfakcjonować opinię światową zwykłym kłamstwem, twierdząc, że użycie broni atomowej było usprawiedliwione. Jak przy tym zauważył Bauer, wybuch usunie wszelkie dowody tyczące militarnej konieczności, tak aby alianci mogli sobie zgłaszać roszczenia, jakie tylko zechcą. Gdy tylko wzniesie się w powietrze grzyb atomowy, z miejsca do krajów neutralnych przekazana zostanie wiadomość, demonstrująca siłę i wolę Osi. Poza tym Bauer bezlitośnie zadrwił sobie z van Geldera: jeśli zrzucenie tej bomby oznaczało zbrodnię wojenną, to van Gelder byłby jej wspólnikiem. Wina poprzez współudział. Gdyby został zaaresztowany przez aliantów, osądzono by go i powieszono. Wszelkie protesty po fakcie zostałyby wyśmiane przez sędziów, a najszczersze nawet zaprzeczenia nie ocaliłyby głowy van Geldera. Bauer, mówiąc te słowa, znacząco gładził swój pistolet, upewniwszy się przedtem, że van Gelder nie jest uzbrojony. Przypomniał mu, że tchórzostwo w obliczu wroga – jakkolwiek Bauer interpretował pojęcie tchórzostwa tu, na miejscu – jest karane natychmiastową egzekucją. Twardy wzrok Bauera dobitnie świadczył, że każda próba przeciwstawienia się bądź zapobieżenia użyciu bomby atomowej byłaby po prostu samobójstwem, bezużytecznym i beznadziejnym gestem. „To wręcz kryminalne wymuszenie, a ja wlazłem wprost w pułapkę... Zmuszają mnie, żebym był jednym z nich, kolejnym amoralnym agresorem. Czyżby w taki sposób ter Horst zamierzał zapewnić sobie moją lojalność?” Rozdarty moralnie van Gelder postanowił odczekać. „Jeśli będę na razie udawał, że się zgadzam, to może uda mi się Bauera zaskoczyć...” Radiotelegrafista Bauera zameldował, że zbliżają się posiłki milicji. – Pośpieszcie się – rozkazał Bauer dwóm specjalistom. – Jawohl – odpowiedział jeden z nich. – Zaraz założymy pułapki i urządzenia zapobiegające manipulacji. – To dość niebezpieczna robota, komandorze – dodał drugi. – Jedna pomyłka, a bomba wybuchnie przedwcześnie. Van Gelder spojrzał na bombę, a Bauer obrzucił go wyzywającym spojrzeniem. – Nie bój się. Nic byś nie poczuł. Te słowa rozzłościły van Geldera. – Chce pan powiedzieć, że przedwczesny wybuch nadal pozwoliłby wypełnić misję? – Po prawdzie to nie. Właściwa koordynacja w czasie jest tu bardzo ważna. Nasze życie się praktycznie nie liczy, ale moment eksplozji ma kluczowe znaczenie. * * * Ilse usłyszała dość niezwykły, jęczący dźwięk, dobiegający z dołu pochyłości, gdzieś od tyłu. Poczuła, jak zimny pot oblewa jej plecy. To były kobzy. Pluton milicji z Owengi nadchodził z wielką klasą. Wojskowa muzyka tchnęła w nią nową energię, taki zresztą od stuleci był jej cel i działanie podnoszące walczących na duchu. Zmęczenie i senność, wywołane wcześniejszym skokiem poziomu adrenaliny, znikły. Zapragnęła nagle pomścić śmierć komandosów, której była świadkiem, gdy bezbronna chowała się za skałą. Teraz to miejsce było w rękach wroga. Z niecierpliwością wyglądała przybycia milicji, potrzebowała bowiem pełnych magazynków do pożyczonego M-16. Spojrzała na ciało poprzedniego właściciela broni i obiecała mu, że ją dobrze wykorzysta. * * * Jeffrey zobaczył, jak czołówka plutonu z Owengi zbliża się ostrożnie poprzez zarośla i nierówny teren do pozycji SEALs. Mieli na sobie luźne bluzy koloru khaki, w stylu mundurów Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, które wyglądały jak te używane podczas drugiej wojny światowej. Kiedy podeszli bliżej, zobaczył, że jako broń służyły im karabiny typu FNC, stary model brytyjsko-belgijski, który już wyszedł z użycia. Amunicji używały jednak tej samej co M-16: natowskie pociski kalibru 5,56 milimetra. Pasowały do nich nawet te same magazynki. Milicja z miejsca przyłączyła się do komandosów. Dokonano prezentacji. Konstabl Henga i Clayton zaplanowali kontratak na Kampfschwimmerów. Henga rozumiał konieczność szybkiego przystąpienia do ataku, Niemcy bowiem lada chwila mogli odkryć obecność mini-łodzi, gdyby odczytali jej wizytówkę w systemie SOSUS. Jeffrey usłyszał dobiegające gdzieś z prawej strony gwałtowne strzały: co najmniej jeden AK-47 i kilka FNC. Kanonada równie nagle się skończyła. Telegrafista plutonu podszedł do Hengi. – Nasz saracen jest już niemal na pozycji – zwrócił się Henga do Jeffreya i Claytona. – A co to była za strzelanina? – spytał Jeffrey. – Jakiś Niemiec zasadził się na wóz pancerny. – I co się stało? – Moi ludzie złapali go z dwoma pociskami przeciwpancernymi, których nie zdążył użyć... Mówią, że to ktoś wyższy rangą, pewnie ich szef. – Dobra robota. – Jeffrey był pod wrażeniem i poklepał Hengę po plecach. – Dziękuję, kapitanie – Henga uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ten Niemiec był zbyt pewny siebie. A paru moich ludzi wykorzystało to przeciw niemu. Zaskoczyli go podkradając się bezszelestnie. Żadnych strat po naszej stronie, a on został ranny w nogę. – Świetnie. Henga uśmiechnął się, dumny z siebie i swoich ludzi. – Nie trzeba ukończyć Sandhurst, kapitanie, ani West Point, żeby wiedzieć, że nie wysyła się do bitwy wozu opancerzonego bez wsparcia piechoty. Na wspomnienie o taktyce piechoty Jeffreyowi przyszła do głowy pewna myśl. – Konstablu, czy można by zdemontować karabin maszynowy z saracena? I użyć go do stłumienia ognia podobnej broni, jaką mają Niemcy? Nie chcielibyśmy, żeby cała nasza ciężka broń była w jednym miejscu. Oni mogą mieć więcej rakiet przeciwpancernych. Henga przekazał rozkaz przez radio. Tymczasem radiotelegrafista odebrał kolejną wiadomość. Pluton z Waitangi zbliżał się do pozycji, idąc przez rezerwat Tuku, aby zaskoczyć Kampfschwimmerów od tyłu. Wkrótce wszystko było gotowe. Clayton i Jeffrey uzgodnili, że Henga powinien dowodzić natarciem. Radiotelegrafista pozostał teraz przy Hendze, który wydał tą drogą rozkazy, a następnie porozmawiał z dowódcą plutonu. Dowódca plutonu z Owengi przekazał instrukcje. Trzy tuziny członków milicji tłoczyło się przy kamiennym murze. Drużynowi podnieśli gwizdki do ust. Ludzie przygotowywali się psychicznie do przejścia przez mur. Jeffrey pomyślał, że jak na farmerów, owczarzy i rybaków, byli twardymi i chętnymi do walki żołnierzami. Ci ludzie żyli na swojej ziemi i na swoim morzu, kochając oba te miejsca. Walczyli, by chronić swoje dzieci i domostwa. Kilku z żołnierzy było kobietami. Jeffrey był głęboko poruszony, gdy ujrzał co najmniej jedno małżeństwo, służące ramię przy ramieniu. Kilku ludzi miało zostać przy murze, aby utrzymać bazę, do której mogli się wycofać inni w razie odwrotu – kolejna standardowa taktyka piechoty. Jeffrey zaproponował Harrisonowi, żeby pozostał z nimi. Młody człowiek dosyć już zrobił. Gdzieś z prawej strony rozległ się huk i w powietrzu przeleciał pocisk z działa. Ziemia zadrżała od wybuchu, tworząc chmurę pyłu i gazów. Celność saracena była fatalna – a to z powodu starej wypalonej lufy lub źle ustawionego celownika bądź też z obu tych przyczyn. Pocisk spadł znacznie bliżej muru niż skalnej wyniosłości. Jeffrey wraz z grupą zostali obsypani ziemią odłamki uderzyły w mur i leżące na nim kłody. Sposób, w jaki pył i dym rozpłynęły się w powietrzu, świadczył, że wiatr znacznie przybrał na sile. Teraz wiał już nieustannie, a jego podmuchy przenikały poprzez drzewa i przez każdą szparę w murze. Ochłodził Jeffreya i innych, zagłuszając jednocześnie kobziarza. * * * Kiedy Bauer usłyszał strzały przy rzece Naim, a potem jego radiotelegrafista nie mógł nawiązać kontaktu z szefem, zdecydował się nie ryzykować. Strzałem z pistoletu zerwał kłódkę z drzwi bunkra, potem kazał specjalistom rozbroić bombę atomową i wnieść ją do środka, aby ją ochronić od strzelaniny na zewnątrz, jaka mogła się wkrótce rozpętać. Van Gelder zdawał sobie sprawę, że wszystko to było bardzo niepewne i że nie wiadomo, czy uda się ponownie bombę uzbroić, zanim będą zmuszeni do odwrotu. Teraz więc nadeszła jego szansa – o ile w ogóle taka była – by powstrzymać Niemców, zanim będzie za późno. Spojrzał na ziemię, ale nie znalazł tam niczego, co mógłby użyć jako pałki. Podniósł gruby zeszyt z regułami wojennymi – był ciężki i od biedy mógł posłużyć jako broń. Przy bożej pomocy może udałoby mu się mocnym uderzeniem pozbawić Bauera przytomności lub chociaż go obezwładnić. A potem, jeśli będzie wystarczająco szybki, to złapie jego pistolet i wykorzysta Bauera jako zakładnika albo tarczę, aby zmusić Kampfschwimmerów do wycofania się. Wszyscy znajdujący się w pobliżu komandosi Bauera odwrócili się niemal jednocześnie w stronę van Geldera. Chwilę świdrowali go wzrokiem. Mocniej uchwyciwszy broń, położyli palce na spustach. Lufy powędrowały w jego kierunku. Tymczasem Bauer nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Van Gelder zrozumiał, jak czytelne były jego knowania, jak beznadziejny w swojej naiwności był pomysł powstrzymania atomowej eksplozji. Westchnął głęboko. Nawet zdrada w formie ucieczki była poza zasięgiem jego możliwości. Kampfschwimmerzy uspokoili się i wrócili do swoich zajęć, wzmacniając linię obrony, umieszczając bombę na właściwym miejscu; kilku nadal jednak obserwowało van Geldera w taki sposób, aby się z tym liczył. Być może wszystko wymknęło mu się z rąk, ale nadal musiał dokonać wewnętrznego moralnego wyboru. I podjął: miał głęboką nadzieję, że miejscowi pokonają Kampfschwimmerów, zanim bomba zostanie uzbrojona i że pozabijają wszystkich Niemców. Gdyby przy tym sam zginął, pójdzie przynajmniej na spotkanie ze Stwórcą z czystym sumieniem. Wiatr pojękiwał boleśnie, omiatając antenę satelitarną i bunkier. Ten dźwięk dobrze odzwierciedlał nastrój van Geldera. Opancerzony wóz wyspiarzy otworzył ogień. Strzał był bardzo niecelny, jeśli chodzi o kierunek i odległość. Bauer rozkazał dwóm swoim ludziom podczołgać się z pociskami przeciwpancernymi. Strzelec karabinu maszynowego skończył właśnie budowanie sobie stanowiska z kamieni na szczycie skalnej wyniosłości, aby mieć doskonały punkt rażenia we wszystkich kierunkach. Van Gelderem targnęła wewnętrzna rozpacz. * * * Jeffrey usłyszał, jak cekaem zdemontowany z wozu bojowego i umiejscowiony w gęstych krzakach zaczął nagle ostrzeliwać z dużej odległości pozycję swojego niemieckiego odpowiednika. Kampfschwimmer z lekkim karabinem maszynowym, ustawionym na szczycie skały, był zmuszony do ciągłych odpowiedzi ogniem. Tym sposobem jedno z niemieckich zagrożeń było stale angażowane w tę wymianę. Oba karabiny pluły ogniem, z mocą wyrzucały serie pocisków i rozrzucały wokół siebie puste łuski. Ten pojedynek odbywał się pośród nieustannej kakofonii salw. Pluton z Waitangi zajął pozycję na tyłach Niemców. Jeffrey usłyszał, jak otwierają ogień ze swoich karabinów, próbując utrafić w pozostałych Kampfschwimmerów. Saracen podjechał i wystrzelił z działka z bliższej odległości. Tym razem pocisk wylądował znacznie bliżej skalnej wyniosłości. Henga zacisnął szczęki i skinął głową. Drużynowi zaczęli gwizdać wzdłuż całej linii. Komandosi SEALs, milicja z Owengi, Jeffrey i Ilse przeskoczyli przez mur i zaczęli biec. Niektórzy ruszyli pod górę, podczas gdy inni osłaniali ich ogniem. Jeffrey rzucił się na ziemię, wycelował i strzelił z M-16. Wokół rozlegały się strzały jego towarzyszy. Po chwili zerwał się na nogi i popędził zygzakiem naprzód. Inni poszli jego śladem bądź przykucali, by strzelać. Potem zmieniali się rolami – bieg i osłona ogniowa. W ten sposób cały czas zbliżali się do pozycji Niemców, którzy od czasu do czasu odpowiadali ogniem, jednakże mieli do pokonania prawie kilometr, a więc dziesięć długości boiska piłkarskiego. Saracen znowu wystrzelił. Jeffrey nie orientował się, z jakim skutkiem, był bowiem zbyt zajęty obserwowaniem terenu, wykorzystując zagłębienia i głazy jako osłonę. Wiatr śpiewał mu w uszach, współzawodnicząc z nieustającą kanonadą z bliska i daleka. Starał się zachowywać jak najostrożniej, ale nie leżało w jego naturze pozwalać, aby inni wokół niego brali na siebie całe ryzyko. Gdzieś z przodu dał się słyszeć głośny huk i po chwili Jeffrey ujrzał lecącą w stronę saracena kulę ognia. Ze sposobu zbaczania i korygowania jej linii lotu Jeffrey domyślił się, że to sterowana przewodowo rakieta przeciwpancerna. Wóz bojowy został zaskoczony na otwartym terenie. Jeffrey zobaczył, jak załoga w ostatniej chwili wyskakuje przez włazy. Rakieta trafiła. W jednej sekundzie ładunek kumulacyjny przebił cienki pancerz pojazdu. We wnętrzu z miejsca zapaliły się ładunki prochowe pocisków i płomienie zaczęły buchać z każdego otworu. Kiedy głowice pocisków podgrzały się do odpowiedniej temperatury, w środku nastąpił potężny wybuch. Wieżyczka saracena pofrunęła ku niebu, kręcąc się jak bąk i pozostawiając za sobą warkocz dymu. W końcu spadła na ziemię do góry nogami, bezużyteczny wrak. – Dalej! – zawołał Henga do swoich ludzi. Cekaem i lekki karabin maszynowy kontynuowały swoją zażartą polemikę. Od strony Tuku odezwał się ogień wspierający – lecące po płaskich trajektoriach pociski uderzały w ziemię pod kątem nie stanowiącym zagrożenia dla linii Hengi, lecz snajper i inni Niemcy musieli pochować głowy. Jeffrey wystrzelił trzy krótkie serie, po czym skoczył szybko do przodu. W biegu przeładował broń. Brak mu było tchu i mimo chłodu pocił się obficie. Bagnet przymocowany do broni błyszczał w słońcu. Czuł, że niedługo dojdzie do walki wręcz. * * * Van Gelder leżał płasko w zagłębieniu, podczas gdy kule nadlatywały z trzech kierunków. Cekaem wroga siekał kulami szczyt skalnego garbu. Regularny ostrzał powodował, że dookoła sypały się drobne odpryski. W pewnej chwili niemiecki strzelec krzyknął i zamilkł. Van Gelder zobaczył jego kapiącą krew. Specjaliści grupy Bauera wyczołgali się z bunkra. – Panie komandorze, jesteśmy gotowi. – Zostawcie wywieszkę i dajcie mi fiolkę. Van Gelder patrzył, jak jeden z nich przymocowuje do wewnętrznej strony drzwi wydrukowany wcześniej plakat i zostawia je uchylone. Bauer wziął fiolkę, umieszczając ją na podłodze tuż przy drzwiach. W cieniu fiolka emanowała dziwnym zielonkawym światłem. Van Gelder z trudem odczytał napis drukowanymi literami po angielsku. Zaniemówił z bezsilnej wściekłości. Bauer znowu go okłamał, stukrotnie! – Załatwione! – zawołał Bauer. – Teraz już nie da się tego zatrzymać. – Ty... – Uwaga! – wrzasnął jeden z Kampfschwimmerów. Van Gelder stał jak zahipnotyzowany. Garstka wrogich żołnierzy podeszła doń bardzo blisko, a wszyscy mierzyli teraz prosto w niego niczym pluton egzekucyjny. Jedna osoba z tej grupy, kobieta, wyglądała jakoś znajomo. Van Gelder patrzył. Kobieta także spoglądała na niego i po chwili coś krzyknęła. Wahała się o moment za długo. Bauer obalił van Geldera na ziemię, ocalając mu życie. Tuż obok jego głowy przeleciały ze świstem kule, odbijając się rykoszetem od skał. – To... To jest... – wyjąkał van Gelder. – Kto? – To Ilse Reebeck. Bauer nie słuchał. – Zachowaj te bzdury na później. – Odwrócił się do swoich ludzi. Pod naporem cofali się, zbijali w ciasną grupkę, już tylko się broniąc. – Odwrót! – rozkazał. Złapał van Geldera za rękaw i pociągnął za sobą. Ten obejrzał się i zobaczył, jak pluton z Waitangi dołącza do pościgu. Van Gelder ruszył za Bauerem przez wąwóz. Był zrezygnowany. Wycofywali się tą samą drogą, którą przyszli, uciekając ze sceny naznaczonej niewysłowioną hipokryzją państw Osi. „Ale jest tutaj Ilse Reebeck. Więc ona żyje... Jak się tu znalazła?” * * * Kampfschwimmerzy wycofali się, a ludzie Hengi zajęli ich pozycje wokół skalnej wyniosłości. Niemcy uciekali jedyną możliwą drogą ku nagim klifom i morzu. Większość miejscowych ruszyła w pościg. Byli rozzłoszczeni, ale zarazem szczęśliwi z odniesionego zwycięstwa. Do pościgu przyłączyli się komandosi SEALs z Claytonem oraz Ilse. Kilku wyspiarzy zostało, aby zająć się rannymi i policzyć swoich zabitych. Na zboczu aż do skalistego wzniesienia leżeli ranni opatrywani przez sanitariuszy, a także ciała zabitych, przy których stali ich towarzysze broni i opłakujący ich śmierć członkowie rodzin oraz przyjaciele. Jeffrey także został, szczęśliwy, że ocalał. Ostrożnie podszedł do bunkra, trzymając karabin gotowy do strzału. Niemcy, których ujrzał, byli nieżywi, ale drzwi bunkra stały otworem. Resztki namiotów i landrovera były wypalone, ziemia zryta strzałami z saracena. Szczątki spalonego komandosa SEALs leżały rozrzucone, a część kości była wciąż połączona sczerniałymi ścięgnami. Jeffrey spostrzegł, że sucha trawa przy wieżyczce saracena pali się gwałtownym ogniem, podsycana podmuchami wiatru, szybko rozprzestrzeniając się na wschód, w kierunku głównej drogi i Owengi. Kawałek dalej płonął drugi ogień, w miejscu gdzie został zestrzelony samolot zwiadowczy. Montgomery wrócił i w milczeniu zaczął zbierać szczątki zabitego komandosa. Saperką i ziemią zdusił płomienie, po czym ułożył kości na poncho, które rozpostarł na ziemi. Był bardzo przygnębiony. Ilse podbiegła do Jeffreya. Oddychała ciężko i musiała pochylić się do przodu, opierając dłonie na kolanach, by zaczerpnąć tchu. – Widziałam... – urwała, podduszona panującym wokół smrodem. Jeffrey był zbyt przybity, by słuchać lub w ogóle zainteresować się jej słowami. „Nie wygraliśmy tej bitwy. Przegraliśmy o wiele większą batalię”. Przeczytał teraz napis wywieszony na drzwiach. Potem spojrzał na obcy obiekt w bunkrze, groźny, przerażający, niemal obsceniczny. Duży zegar na jego ściance odliczał pozostały czas, sekunda po sekundzie. * * * – Reszta uciekła – powiedziała Ilse. – Spuścili się na linach po zboczu klifu. – Znów odetchnęła kilka razy. – Potem wskoczyli prosto do wody w kombinezonach do nurkowania. – W kombinezonach? To bez sensu. – Jeffrey, ja to widziałam... Był z nimi Gunther van Gelder. – Kto? – spytał z roztargnieniem Jeffrey. – Pierwszy oficer Jana. Znam go i on mnie zna. I też mnie widział. – Ten z Voortrekkera! Tutaj? – Jeffrey doznał szoku. Skinęła głową, wciąż dysząc ciężko. Chwycił ją gwałtownie za ramiona. – Zabiłaś go? – Uciekł. – To znaczy, że Voortrekker jest blisko, naprawdę blisko... Jeśli ten van Gelder wie, że ty żyjesz, to oni dostrzegą związek. Będą wiedzieli, że Challenger jest tutaj. – Otóż to. – W tym momencie Ilse przeczytała wywieszkę i wstrzymała oddech. Napis obwieszczał, że srebrna skrzynia zawiera bombę trytową o mocy sześćdziesięciu kiloton, że ma pułapki zabezpieczające przed otwarciem i manipulacją i nie należy jej dotykać. Według zegara bomba powinna wybuchnąć za kilka godzin, o zmierzchu. Sześćdziesiąt kiloton to było pięć razy więcej mocy niż miała bomba, która zmiotła z powierzchni ziemi Hiroszimę. Cała wyspa Chatham uległaby zniszczeniu, zmieniłaby się w wypalony, radioaktywny, jałowy ląd. – Myślisz, że to na serio? Na niedużej ozdobnej podstawce, jakiej używa się zazwyczaj do ekspozycji ulubionych bibelotów, stała mała fiolka z przymocowaną karteczką: „Zbadajcie mnie, proszę”. Jeffrey podniósł fiolkę. – To jest jakiś związek trytu, podobnego używa się do robienia fosforyzujących napisów i znaków... Dla mnie wygląda to wystarczająco realistycznie. Ta mała próbka mówi nam, że sprawa jest bardzo poważna. 30 Na wyspie Chatham Ilse podskakiwała, jadąc wraz z ludźmi SEALs z tyłu chybotliwej, dostawczej ciężarówki. To był najlepszy pojazd, jaki Henga mógł im załatwić tuż po bitwie, gdyż środki transportu na wyspie były dość ograniczone. Układ wydechowy strzelał, w silniku rozlegały się głośne stuki, gdy kierowca gnał przed siebie najszybciej jak potrafił – a więc całe siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, co i tak było o wiele za wolno. Nigdy dotąd w swoim życiu Ilse nie odczuwała aż tak przemożnej potrzeby, by pędzić jak najszybciej. Porucznik Clayton, ekspert w dziedzinie rozbrajania niewybuchów atomowych, powiedział, że nawet gdyby miał ze sobą wszystkie swoje narzędzia, nie powinien dotykać tej bomby. Zbyt wielkie było ryzyko przypadkowego wybuchu w trakcie próby rozbrojenia urządzenia, jako że Niemcy zastosowali wyjątkowo wredne pułapki. Gdyby spróbował zbudować ładunek kierunkowy, aby zniszczyć soczewki implozyjne, tym samym niszcząc zapalnik, czujniki wstrząsowe przesłałyby sygnał do odpalenia z prędkością światła. Ilse skrzywiła się, gdy skrzynia biegów zaprotestowała głośnym zgrzytem, kiedy kierowca zmienił przełożenie, by wspiąć się pod górę. Wiatr wiał tak silnie, że uderzał w ciężarówkę z boku, kołysząc całym pojazdem. Droga z Tuku do Waitangi biegła wzdłuż zachodniej strony wyspy, w kierunku wzgórz na północy. Po lewej stronie Ilse fale z impetem uderzały w podstawę klifu. Były wyraźnie większe niż wtedy, gdy razem z Jeffreyem spoglądała na morze jeszcze przed atakiem Kampfschwimmerów. Wielka tropikalna burza uderzała już w Nową Zelandię i bezlitośnie zbliżała się do Chatham od zachodniej strony. Jeffrey wybrał inną drogę, kierując się do Owengi, gdzie czekała mini-łódź, którą miał wrócić na Challengera. Jego rozkazy dla Ilse i Claytona były jednoznaczne: Natychmiast udać się do Waitangi. Nawiązać łączność z Dowódcą Floty Pacyfiku, przebywającym w bazie w Pearl Harbor. Uspokajać cywilów na wyspie i zorganizować ewakuację przed wybuchem bomby. Jeffrey zdecydował, że komandosi powinni pomóc zarówno w wykonaniu zadań logistycznych, jak i podbudować ludność od strony psychologicznej, gdyż ich obecność świadczyć będzie, że wyspiarze nie zostali opuszczeni w nieszczęściu. Jeffrey zapowiedział Ilse, że oczekuje od niej pełnego opanowania w tej stresującej sytuacji, gdy życie tysiąca niewinnych ludzi znajdowało się w zagrożeniu. Wszak była w stanie zażegnać wiele małych rodzinnych kryzysów, w obliczu których wielcy, silni i budzący postrach komandosi staliby bezradnie. Kierowca dojechał na szczyt wzniesienia. Pojazd zatrząsł się, w skrzyni biegów znowu rozległy się zgrzyty, ale teraz ruszyli z góry, nabierając większej szybkości. Ogarnął ją popłoch, analizując fakty starała się rozwiązać problemy wynikające z czekających ją zadań. Jeszcze nigdy nie czuła się tak przytłoczona. Całą ludność należało przerzucić w bezpieczne miejsce. Najbliższą nadającą się do tego wyspą, jedynym suchym lądem w promieniu tysięcy mil była Nowa Zelandia. Tam znajdowały się duże lotniska i wielkie samoloty. Jednakże lądowisko na Chatham było tak krótkie, że każdy liniowiec pasażerski, próbujący tam usiąść, wyleciałby po prostu z pasa i uderzył w lagunę. Lądowisko mogło przyjąć tylko mniejsze samoloty śmigłowe, których w Nowej Zelandii było dość dużo. Jednak huraganowej siły wiatry mogły z łatwością zniszczyć takie niewielkie maszyny, pewnie nawet jeszcze w trakcie startu, bez względu na umiejętności i odwagę pilotów. Konstabl Henga, który siedział obok Ilse i wciąż rozmawiał przez radio, odrzucił ucieczkę drogą morską. Ilse sama dobrze wiedziała, że łodzie rybackie mieszkańców nie wytrzymają naporu silnych wiatrów i dużych fal, bijących w nie na pełnym morzu. Nowa Zelandia dysponowała fregatami patrolującymi pasaż ANZA, lecz nawet przy maksymalnej szybkości najbliższe jednostki nie zdążyłyby na wyspę – było już popołudnie, a bomba miała wybuchnąć o zmierzchu. Statki ratunkowe z Nowej Zelandii również nie dałyby rady przybyć na czas. Garstka neutralnych statków handlowych, znajdujących się w pobliżu, uciekłaby szybko przed chmurą radioaktywną, gdy ich załogi poznały istotę problemu. Na mini-łodzi Voortrekkera Obrazy kul przebijających ciała wciąż nawiedzały myśli van Geldera. Miał obolałe ręce, nogi i plecy od biegu i schodzenia po klifie do wody, od płynięcia do mini-łodzi w niewygodnym kombinezonie. Nawet gdy się już wytarł ręcznikiem i przebrał, włosy miał mokre, a skóra swędziała go od wyschniętej morskiej soli. Znużony siedział w przedziale pasażerskim, czując po ruchach łodzi, że płyną z maksymalną prędkością. Wokół niego siedzieli bardzo z siebie zadowoleni Kampfschwimmerzy, pomimo strat doznanych na wyspie. Bez przerwy rozmawiali między sobą ściszonymi głosami, jeszcze raz przeżywając najważniejsze momenty akcji, odczuwając pobitewne odprężenie. Van Gelder zakaszlał. Na języku i w gardle wciąż czuł posmak spalonej gumy, a w nosie uporczywy swąd ciała, na ustach osiadł mu gryzący pył. – Napij się – Bauer wyciągnął doń rękę z termosem. – Co to jest? – To, czego potrzebujesz, przyjacielu. – Bauer napił się i oblizał wargi z wyraźną przyjemnością i ponownie zaoferował van Gelderowi termos. Van Gelder spróbował. Pomyślał, że picie prosto z gwinta jest prymitywne, ale tak robili wszyscy. W termosie była gorąca kawa, mocno zaprawiona sznapsem. Całkiem znośnie oczyściła mu gardło i gładko spłynęła do żołądka. Czuł, jak ciepła kawa i to inne ciepło, z alkoholu, rozchodzą mu się po ciele. Zmęczenie trochę ustąpiło, poczuł się nieco lepiej. Bauer spojrzał mu w oczy. – Dobrze się spisałeś na tej wyspie. Van Gelder patrzył na niego wilkiem. Tamten wzruszył ramionami. – Nie mogłem ci wszystkiego powiedzieć z góry, ze względów bezpieczeństwa. Twoje reakcje na miejscu były nieskazitelnie normalne. Van Gelder tylko skinął głową, obojętny, owładnięty poczuciem porażki. – Nie miej do siebie żalu. Myślisz, że któregoś z nas rajcuje narażanie na niebezpieczeństwo kobiet i dzieci? Wojna to brutalna rzecz. Jesteśmy żołnierzami, więc walczymy. Van Gelder patrzył gdzieś przed siebie. Bauer dotknął jego ramienia. – Nigdy przedtem nie brałeś udziału w bitwie na lądzie, co? Van Gelder musiał odchrząknąć. – Nie. – To jest inne od tego, do czego przywykłeś. Te wszystkie nowoczesne gadżety w centrali okrętu, co? – Tak, rzeczywiście, różnica ogromna. – Widzisz z bliska ludzi, przeciwko którym walczysz. Widzisz, jak giną przyjaciele i wrogowie. To powinno wytrącać z równowagi człowieka o dobrym charakterze... Ale potem uczucie braterstwa broni i zwycięstwa czynią nas szczęśliwszymi niż sznaps. Nawet nasz żal za poległymi jest słodki i gorzki zarazem, bo oni wykonali swoją powinność i odbyli podróż do królestwa rycerzy, do Walhalli. – Zostawiliście tam swojego żyjącego towarzysza. – To mój szef. Tak, dostał się do niewoli. Nic nie można było na to poradzić. To porządny człowiek. Nie obawiaj się, nie zdradzi nas. Van Gelder czuł, jak łzy podchodzą mu do oczu. Ukrył twarz w dłoniach. Myślał wciąż o tym, w czym dopomógł, o tym, jak nie udało mu się zapobiec nieszczęściu, o okropieństwie tego wszystkiego, co teraz mówił Bauer... Bauer nadal starał się go życzliwie pocieszyć. Niemiec przyklęknął w przejściu i objął van Geldera ramionami. – Takie załamanie emocjonalne nie jest niczym niezwykłym. Każdy z nas przez to kiedyś przechodził na swój sposób. – To mówiąc zwrócił się do swoich ludzi oczekując potwierdzenia. Van Gelder usłyszał ich zgodny pomruk. Delikatnie oderwał dłonie van Geldera od twarzy. – Cały czas spodziewałem się twojego uporu w kwestii reguł walki. Właśnie dlatego zostałeś wysłany, pamiętaj. Teraz Oś berlińsko-burska może kroczyć naprzód, niosąc Prawdę. Chodź, uczcijmy to chwilą zadumy. Pod przewodem Bauera jego ludzie zaczęli nagle nucić starogermański hymn wojenny. To była chyba ostatnia rzecz, jakiej pragnął van Gelder. „Wysłali mnie tutaj, aby mogli powiedzieć, że był wśród nich specjalista od przestrzegania reguł walki. Wciągnęli mnie w tę ich wielką zbrodnię wojenną nie po to, żeby ją usprawiedliwić, lecz by na zewnątrz stworzyć wrażenie takiego usprawiedliwienia. Wplątując mnie, uczynili ze mnie narzędzie do późniejszego wykorzystania... I zrobią ze mnie kozła ofiarnego na użytek aliantów, jeśli kiedykolwiek zostaniemy schwytani”. Bauer namawiał van Geldera, by pociągnął jeszcze jeden łyk z termosu. Przełknął zatem i otarł usta. Tymczasem pilot w centrali zmienił kurs. Siła skrętu uświadomiła van Gelderowi, że nadal płyną do Voortrekkera z maksymalną szybkością. – Naprawdę myślę tak jak powiedziałem – rzekł Bauer. – Że jak na początkującego, wykonałeś świetną robotę. Gdybyś nie okazał moralnych wątpliwości, teraz bym ci nie ufał. Ale już nie jesteś początkujący. Chcemy, abyś się poczuł jednym z nas, honorowym Kampfschwimmerem. Każdy z komandosów podchodził, by uścisnąć dłoń van Geldera, jeden nawet potarmosił go za włosy. Po chwili znowu usiedli. – Musimy być ze sobą dobrze zgrani – Bauer sączył słowa po cichu wprost do ucha van Geldera, wypowiadał je z naciskiem, niemal z groźbą. – Kto wie, kiedy znów nam się trafi równie fajna przygoda? Van Gelder nie odezwał się. – Poza tym – dodał Bauer normalnym już głosem – jako pierwszy oficer przyniesiesz ter Horstowi bardzo dobre wieści, które mile połechtają jego żądzę walki: a mianowicie, że Challenger jest w pobliżu. Na mini-łodzi Challengera Jeffrey stał w niewygodnej pozycji, ściśnięty za plecami Harrisona, który prowadził łódź. Jeden z komandosów siedział w fotelu drugiego pilota. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach spalonego kordytu i zjełczałego potu. Łódź przeszła bezpiecznym podwodnym korytarzem, mijając niewielkie pole minowe, które zabezpieczało Owengę. – Pilot – rozkazał Jeffrey – cała naprzód. – Byli wciąż zbyt daleko, aby wywołać Challengera przy użyciu tajnego łącza akustycznego. Harrison potwierdził rozkaz i przesunął dźwignię. Napędzana elektrycznie łódź przyśpieszyła do całych szesnastu węzłów. Jeffrey był na siebie wściekły. Źle odczytał całą sytuację w czasie walki z Kampfschwimmerami. Teraz uwiązł w wyścigu z mini-łodzią Voortrekkera, która płynęła gdzieś w głębinie. Wróg miał już na starcie przewagę, poza tym niemiecka łódź była szybsza, a jeśli pierwsza przybędzie do macierzystego okrętu, może wpłynąć na wynik całej wojny. – Drugi pilot, pokaż mi mapę tego rejonu. Na ekranie pojawił się obraz. Jeffrey przestudiował rzeźbę dna fachowym okiem. Złożył razem wszystkie znane sobie fakty. Całe Wzniesienie Chatham – obszar płytkiej wody rozciągający się od wyspy aż do wybrzeża Nowej Zelandii – było silnie zaminowane przeciwko okrętom podwodnym. Australijskie łodzie dieslowskie i Challenger były ustawione w szeregu długim na sto mil po drugiej stronie wyspy. W myślach Jeffrey narysował na mapie prostą linię wzdłuż pola minowego na Wzniesieniu Chatham, przez samą wyspę i dalej przez pozycje grupy komodora Wilsona. Voortrekker musiał być gdzieś na południe od tej linii. Na południe od Wzniesienia Chatham znajdowała się Niecka Bounty w kształcie wielkiego amfiteatru na dnie, otwarta w kierunku południowym i głęboka na trzy kilometry. Na południe od najdalszego po wschodniej stronie okrętu grupy Wilsona leżał długi łańcuch podmorskich grzbietów, rozciągających się w kierunku Antarktydy. Grzbiety te sterczały z głębokiej podwodnej równiny, która schodziła na cztery i pół kilometra. Wziąwszy pod uwagę maksymalną szybkość żeglowną niemieckiej mini-łodzi, Voortrekker powinien być gdzieś między amfiteatrem Niecki Bounty a najbliższą górą podwodnego łańcucha. Planując scenariusz polowania i bitwy, Jeffrey pokręcił głową. Do pokrycia był ogromny obszar, a taktyczne niewiadome wprost niezliczone. 31 Dziewięćdziesiąt minut później, na Challengerze Jeffrey wysiadł z mini-łodzi, już przywiązanej w przedziale cumowniczym Challengera. Zszedł szybem dokującym i znalazł się we właściwej części okrętu, w pobliżu mesy. Komodor Wilson stał tam i czekał na niego. Był niezadowolony i spięty. – Więc Voortrekker pokonał SOSUS, a teraz jest gdzieś niedaleko, zaś jego zespół lądowy zostawił dużą bombę. Jeffrey skinął głową. „To podsumowuje całą sytuację”. – Krwawisz – zauważył Wilson. Jeffrey dotknął głowy przy linii włosów. Na palcach zostały ślady krwi. Brzydka rana, jaka powstała w czasie walki z Kampfschwimmerami teraz otworzyła się, gdy schodził po drabince przez szyb. Opatrunek, który zmienił sobie w łodzi, tak przesiąkł krwią, że zaczęła aż kapać. Otarł ją chusteczką. Wilson zdecydowanym krokiem ruszył do centrali. Jeffrey kazał Harrisonowi położyć się i odpocząć, a sam poszedł śladem komodora. – Skąd pan o tym wie? I skąd pan wiedział, że trzeba po nas pilnie przypłynąć? – Jeffrey był bardzo mile zaskoczony, gdy okazało się, że Challenger opuścił swoją kryjówkę i spotkał się z łodzią bliżej wyspy niż tego oczekiwał kapitan okrętu. Po dokowaniu Challenger natychmiast zawrócił na wschód, płynąc z maksymalną cichą szybkością dwudziestu sześciu węzłów. – Rozkazałem jednemu z Collinsów, aby wciąż prowadził nasłuch za pomocą pływającej anteny. Porucznik Clayton połączył się z Pearl Harbor, tak jak mu mówiłeś, a Collins odebrał wiadomość z Dowództwa Floty Pacyfiku. – Drogą radiową. – Collins zaś przekazał to mnie tajnym kanałem akustycznym. Jeffrey i Wilson przeszli wąskimi, krętymi korytarzami, w końcu wspięli się po stromych drabinkach. Minęli drużyny naprawcze, zebrane w kluczowych punktach okrętu; niektórzy marynarze nosili kombinezony ognioodporne. Wszyscy, łącznie z nowymi, wydawali się pewni siebie, zadowoleni i gotowi. Jeden ze starszych podoficerów, energiczny i wygadany, powiedział, że załoga czeka na rewanż z cholernym wrogiem Challengera. Jeffrey był dumny z nich wszystkich. Wraz z Wilsonem doszli do centrali. Jeffrey cieszył się, że tu wrócił. Teraz, gdy był na Challengerze, mógł przynajmniej cokolwiek zrobić. Starał się nie myśleć o Ilse i komandosach SEALs, pozostawionych na wyspie z powodu wojskowej konieczności – takie było brzemię dowodzenia. Komandor porucznik Bell, zaufany pierwszy oficer, dowodził okrętem. COB i Meltzer siedzieli przy urządzeniach sterujących. Kathy Milgrom kierowała pracą zespołu obsługującego sonary. Jeffrey znów pomyślał, że Kathy przypomina mu sowę, tak była skoncentrowana i pobudzona. Przypomniał sobie, że sowy to ptaki drapieżne, które polują nocą. Porucznik Sessions stał przy cyfrowym stole nawigacyjnym w towarzystwie swojego podoficera i techników. Był jak zwykle spokojny i poważny. Jeffrey krótko przywitał się z załogą. – Trzeba natychmiast pana opatrzeć – powiedział Bell, ściskając Jeffreyowi dłoń, po czym wysłał gońca po lekarza. Był psychicznie bardzo podbudowany faktem, że dowodził okrętem w tak kryzysowej sytuacji, jeśli nawet tylko tymczasowo, do powrotu Jeffreya. Tryskał energią która była zaraźliwa – jego głowa niemal jarzyła się światłem. Obecność Bella bardzo uspokoiła Jeffreya, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Jednak uśmiechając się, poczuł ból w twarzy. Stara rana w lewym udzie także dawała mu się we znaki, co się zdarzało zwykle, gdy był zmęczony albo zestresowany. – Muszę wziąć prysznic i przebrać się – powiedział Jeffrey z nutą przeprosin w głosie. Wiedział, że śmierdzi i zapewne okropnie wygląda. Wszyscy dookoła byli schludni i czyści. – Później – odezwał się Wilson. – Dowództwo chce z nami natychmiast rozmawiać. Na żywo i głosem. – Morze jest zbyt wzburzone, panie komodorze. Nie możemy nadawać w ten sposób na pływającej antenie. – Użyj anteny satelitarnej. – Musielibyśmy wyjść na głębokość peryskopową. Satelita szpiegowski Osi mógłby nas zauważyć. A przecież okręt wroga jest blisko... – Nie mamy wyboru. Jeśli dopisze nam szczęście, Voortrekker będzie tak głęboko, że i tak nic do niego nie dotrze. Jeffrey wzruszył ramionami. To oznaczało poważne ryzyko. „Ale to zależy od Wilsona i Dowódcy Floty, który jest czterogwiazdkowym admirałem, a nie ode mnie”. Kazał Bellowi wyprowadzić okręt na peryskopową, a ten przekazał polecenie COBowi i Meltzerowi. Dziób uniósł się, Challenger zwolnił. Jeffrey czuł, jak z każdą minutą napięcie wokół niego wzrasta. Okręt ujawniał się, rezygnował z ukrycia, aby uzyskać dwustronną łączność. Jeffrey poczuł i zobaczył, jak krew kapie mu z czoła na koszulę. „Rany głowy zawsze bardzo krwawią, ale czuję, jak moje ciśnienie wzrasta wraz ze zbliżaniem się do powierzchni”. Bell spojrzał na niego z obawą, zaniepokojony zarówno stanem kapitana, jak i w trosce o bezpieczeństwo misji i okrętu. Członkowie załogi w centrali poruszali się nerwowo i pilnie obserwowali wyświetlacze, szukając ewentualnych zagrożeń. Jeffreyowi zakręciło się trochę w głowie, więc usiadł przy konsoli dowodzenia. Po chwili nadszedł lekarz ze swoją torbą. – Kapitanie, tu będą potrzebne szwy. – Więc zrób to tutaj. – Co to było? Odłamek? Odprysk skały? – Nie pamiętam. Lekarz zrobił mu najpierw zastrzyk podskórny w głowę, podając miejscowe znieczulenie, a potem następny, tym razem w ramię, z antybiotykiem. Następnie oczyścił ranę, otworzył pakiet nici i założył trzy szwy. Chociaż skóra mu zesztywniała, Jeffrey czuł nakłucia igły i szmer nici przesuwanych przez skórę na głowie, co nie było zbyt przyjemne. Okręt osiągnął głębokość peryskopową i zaczął się kołysać z powodu wysokich fal na powierzchni. Lekarz szybko zabrał się za ostatni szew. Zabolało go to mimo znieczulenia, bo gdy nastąpił silny przechył – lekarz poszedł w jedną stronę, a Jeffrey w drugą, starając się utrzymać równowagę. Wreszcie lekarz skończył. Jeffrey podziękował mu, a ten opuścił centralę. W czasie walki miejsce lekarza było na dole, w kabinie koło mesy. Stół w mesie mógł w razie potrzeby służyć też jako stół operacyjny. Jeffrey i Wilson nałożyli słuchawki, aby przeprowadzić rozmowę z Pearl Harbor. Bell pomógł Jeffreyowi, aby ten nie uraził się w świeżo opatrzoną ranę. Jeffrey poprosił gońca, by przyniósł mu kubek gorącej kawy z dużą ilością cukru, a następnie szybko ją wypił. Gdy unieśli maszt transmisyjny na głębokości peryskopowej, nawiązano kontakt z Pearl Harbor. Odbiór był zły, sygnał zanikał, gdyż antena co chwilę zanurzała się w wodzie. Na linii zjawił się osobiście Naczelny Dowódca Floty Pacyfiku. Jeffrey instynktownie wyprostował się w fotelu. Rozmawiał z jednym z najwyższych dowódców marynarki wojennej. Pół godziny później, na wyspie Chatham Ilse wyszła ze skromnego budynku, w którym znajdował się magistrat Waitangi. Musiała złapać oddech od napięcia i szaleństwa, panujących w punkcie dowodzenia Hengi. Od nieustannych rozmów i krzyków traciła już głos. Wydawało się, że spędziła wiele godzin non stop przy telefonie, pomagając wyspiarzom, odpowiadając osobiście na pytania, upewniając się, że wszyscy wiedzą, co mają robić. Najtrudniej było zachować spokój i starać się sprawiać wrażenie, że plan ewakuacji jest starannie opracowany. Aby zaznać chwili wytchnienia, spojrzała w kierunku zachodnim, na morze. Zatoka Waitangi nurzała się w złocistych promieniach popołudniowego słońca, spieniona od wysokich fal. Nasilający się wiatr zmienił kierunek i teraz wiał z południowego zachodu, tym samym przylądek Weeding chronił zatokę od napływu wzburzonej wody. Lecz tuż obok zatoki Waitangi znajdowała się o wiele większa zatoka Petra, która wypełniała cały brzeg wyspy po lewej stronie. Tam fale były bardzo duże. Ilse wiedziała, że fale tej wielkości zawsze są rezultatem jakiegoś odległego zjawiska atmosferycznego, a w tym wypadku była to tropikalna burza, uderzająca obecnie w Nową Zelandię. Wielokrotne rozmowy z władzami na stałym lądzie, znajdującym się w odległości ośmiuset kilometrów, jedynie potwierdziły to, co Henga, Ilse i Clayton już wiedzieli. Samoloty na tyle mocne, aby przelecieć przez sztorm, nie mogłyby w żaden sposób wylądować na wyspie, a gdyby nawet jakimś cudem im się to udało, pas startowy był i tak zbyt krótki do pomyślnego startu. Śmigłowce w ogóle nie mogły oderwać się od ziemi, gdyż główne miasta Wellington i Christchurch były zalewane strugami deszczu i miotane podmuchami wiatru o prędkości sześćdziesięciu węzłów. Próbowali, ale gdy trzeci z kolei śmigłowiec rozbił się o ziemię i eksplodował – przeładowany paliwem, które z trudem wystarczyłoby na tak długi lot – rząd odwołał kolejne próby. Ilse wiedziała, że w tych wypadkach zginęli dobrzy ludzie. Spojrzała w drugą stronę i ogarnęło ją poczucie beznadziejności, gdy ponownie zobaczyła, jakie warunki panują na jedynej wąskiej drodze, która wiodła na północ, w kierunku lądowiska – lądowiska bez samolotów. Znajdowali się na niej wszyscy mieszkańcy południowej części wyspy. Widok i odgłosy ich bezsensownej ucieczki łamały Ilse serce. Rozklekotane samochody i ciężarówki wiozły całe rodziny wraz z dobytkiem, jaki zdołali zabrać w tak krótkim czasie. Konie ciągnęły wozy o skrzypiących osiach, przeładowane skrzyniami, pękatymi walizkami i rodowymi meblami, których właściciele często szli pieszo obok. Psy szczekały. Kilka z nich zerwało się z uwięzi, a wtedy ich właściciele ruszali za nimi w pościg. Ludzie jechali też konno, zwierzęta wyczuwając nastrój paniki, rżały, czasem cofały się gwałtownie, niemal zrzucając swoich właścicieli na ziemię. Najmłodsze dzieci były bardziej zdumione niż przerażone, chociaż wiele z nich wyczuwało panikę dorosłych i płakało. Reakcje starszych dzieci były różne – od strachu do szoku i rezygnacji. Ich rodzice często byli w nie lepszym stanie. Ilse pomyślała, że ta scena była jakby żywcem wzięta z którejś z wielkich wojen lub katastrof ubiegłego wieku. Ci ludzie nie uniknęli rozpaczliwej doli uciekinierów. Problem polegał na tym, że nie mieli dokąd uciec. Spojrzała na południowy wschód. Daleko nad wyspą w powietrzu unosiła się chmura gęstego, czarnego dymu. Pożary, wzniecone w czasie bitwy z Kampfschwimmerami, rozprzestrzeniały się coraz dalej. Istniało niebezpieczeństwo, że Owenga zostanie odcięta. Ilse spojrzała na południe. Gdzieś tam, na wyniosłości terenu, znajdowało się owo szatańskie urządzenie, pozostawione przez Oś. Niemalże ugięła się pod tym ogromnym brzemieniem. Wróciła do budynku urzędu. Natychmiast podbiegł do niej konstabl Henga. Wydawał się udręczony i słaby. – Linie telefoniczne do Owengi już nie działają. Z ostatniej wiadomości wynika, że droga została odcięta przez ogień, dym i oszalałe owce. Transportujemy ludzi łodziami rybackimi przez lagunę po zawietrznej stronie wyspy. Lądowisko jest koło plaży. Tam mogą zejść na ląd. – Nie ma wieści o ratunku z powietrza? – spytała. – Nie. Nic się nie zmieniło. – Co mam teraz zrobić? – Jedź na lądowisko i postaraj się uspokoić ludzi. – Po co? Słyszałeś Claytona. On nawet nie wie, czy ten wyświetlacz czasowy na bombie podaje prawdziwy czas do wybuchu. Ona może eksplodować w każdej chwili. – Na litość boską! Nie mów tego nikomu! – A jak mam się dostać na lotnisko? Widziałeś drogę?! – A umiesz jeździć konno? – Owszem. – W terenie? – Tak. – To weź jednego z koni, które stoją uwiązane na tyłach budynku. Trzymaj się równolegle do drogi, potem skręć w prawo przy rozwidleniu koło jeziora. Środkowa część wyspy jest tak wąska, że nie sposób zabłądzić. – A czy jest coś jeszcze, co mogłabym zrobić? – Nie. Pojedź tam. Postaraj się zapobiec masowej histerii. – A niby jak mam tego dokonać? – Posłuchaj, Ilse. Jedziemy na jednym wózku. Jeśli wszyscy muszą zginąć, niech zginą z nadzieją. Powiedz im, niech śpiewają, modlą się, cokolwiek. Powiedz, że pomoc mimo wszystko nadejdzie, taką czy inną drogą. Wyszła na zewnątrz, gdzie zebrał się wzburzony tłum, jednak ludzie stali plecami do ratusza. Zrozumiała, co się dzieje. – Konstablu! Henga stanął przy niej. Tłum pastwił się nad schwytanym szefem Kampfschwimmerów. Montgomery usiłował opanować sytuację, ale ludzie w tłumie byli uzbrojeni. – Przestańcie natychmiast! – zawołał Henga i strzelił ostrzegawczo trzy razy z pistoletu w powietrze. – To przez niego! – krzyczeli ludzie. – On zabił naszych przyjaciół. Jeśli mamy zginąć, on umrze pierwszy! – Bezprawie nic tu nie pomoże! – odkrzyknął Henga. Ilse dobrze odczytała nastroje tłumu. Wściekłość ludzi wykraczała poza granicę logicznej dyskusji. Niemiec miał zabandażowaną nogę w miejscu, gdzie otrzymał postrzał w czasie bitwy. Miejscowi przytrzymali go w pionie, podczas gdy inni związali mu ręce na plecach. Jeszcze inni trzymali na muszce Montgomery’ego, żeby nie przeszkadzał. Ktoś przerzucił linę przez słup telefoniczny. Tłum napierał, gdyż każdy chciał lepiej widzieć. Serce Ilse biło szybko. Wiedziała, że powinna coś zrobić. – Przestańcie! – krzyknęła. – To jeniec wojenny! Nie wolno wam tego zrobić! – To zbrodniarz wojenny! Mamy świadków! – To nie w porządku. Nie róbcie tego! – Przymknij się, ty... Nie jesteś jedną z nas! Przywiozłaś te wszystkie kłopoty ze sobą, gdy tu przyjechałaś. Ktoś zawiązał pętlę, którą zarzucili Niemcowi na szyję i zacisnęli. Ilse chciała odwrócić wzrok, ale jakiś zwierzęcy instynkt sprawił, że poczuła jedność z wyspiarzami. Jej tak samo jak im odebrano prawo do życia. Pozostała jedynie zemsta. Mężczyźni chwycili luźny koniec liny i pociągnęli. Niemiec uniósł się w powietrze, szarpiąc się i kopiąc, oczy wyszły mu z orbit. Tłum jeszcze bardziej się zbliżył, stając tuż pod słupem i wokół niego, aby się napatrzyć na egzekucję. Ilse także podeszła. Twarz Niemca zsiniała i poczęła puchnąć. Wystawił poczerniały język. Wciąż jeszcze dziko wierzgał nogami, kołysząc się tam i z powrotem na wietrze. Próbował uwolnić związane z tyłu ręce. Pętla wbiła się jeszcze głębiej w jego szyję, miażdżąc tchawicę, zamykając żyły jak opaska uciskowa. Mózg domagał się tlenu. Serce wykorzystało ostatnie rezerwy sił, usiłując pompować krew w tętnice. Twarz Niemca przypominała teraz ciemnofioletowy balon, poznaczony popękanymi naczyniami krwionośnymi, niczym splątana winorośl. Wydawało się, że nie ma temu końca. Ilse dojrzała wypukłość na jego ubraniu, gdy nastąpiła odruchowa przedśmiertna erekcja. Nie mogąc tego znieść, pobiegła na tyły ratusza. Wybrała sobie konia, który wydawał się stosunkowo młody i silny. Była to osiodłana już, jasnoszara klacz. Ilse wskoczyła na grzbiet zwierzęcia i pojechała drogą wiodącą z Waitangi. Gdy spojrzała za siebie, Kampfschwimmer wisiał już bezwładnie. Tłum, który dokonał linczu, zdążył się już rozpierzchnąć i dołączył do kawalkady zmierzającej na północ. * * * Ilse jechała kłusem, wzdłuż wąskiego pasa lądu w środkowej części wyspy Chatham. Z prawej strony nieskazitelne wydmy i plaże prowadziły do wielkiej laguny. Zobaczyła tam płynącą na północ łódź rybacką, której pokład stanowił miniaturę scenerii, jaka rozgrywała się na drodze pełnej uciekinierów. Inna łódź, tym razem pusta, płynęła w przeciwnym kierunku, do Owengi. Z lewej strony wysokie fale rozbijały się o podstawę urwiska w najbardziej otwartej części zatoki Petra. Z otworów wyżłobionych przez wieki w skale unosiła się wodna mgiełka. Ilse ominęła położone nisko torfowiska. Wszędzie pełno było ptaków, które już przywykły do niekończących się wiatrów. W mijanym rezerwacie rosły wspaniałe drzewa, krzewy i pnącze winorośli oraz całe mnóstwo kwiatów. Na wyspie było wiele przepięknych, małych ekosystemów, a wkrótce wszystkie miały ulec zniszczeniu. Pognała konia naprzód, otwierając furtki wszędzie tam, gdzie napotykała ogrodzenia zbyt wysokie, aby bezpiecznie pokonać je skokiem, aż w końcu przejechała na drugą stronę drogi poprzez sznur pełznących aut. Potem zatrzymała się, żeby koń mógł odpocząć i napić się wody ze strumienia. Dojechała do lotniska, które przypominało wyglądem najbardziej chyba zwariowany bazar świata – tłumy ludzi, wszędzie pełno wszelakiego towaru, z tą wszakże różnicą, że ludzie wokoło byli przerażeni. Ilse zrozumiała, dlaczego Henga ją tu wysłał. Garstkę radców i księży otaczał tłum wystraszonych ludzi. Nikt tu nie panował nad sytuacją. Wyspiarze, chcąc nie chcąc, tłoczyli się do kilku zabudowań lądowiska, aby schronić się przed wiatrem. Inni kręcili się bez sensu albo siedzieli samotnie w swoich autach lub wprost na ziemi. Nie było sanitariatów. Grupki ludzi wciąż napływały z południa i północy, przybyły łodzie z garstką rodzin, zamieszkujących pobliską wyspę Pitt. Kilku rozsądnie myślących ludzi pilnowało, by nikt nie zajmował pasa startowego. Inni wciąż patrzyli w niebo, chociaż Ilse wiedziała, że to jest bez sensu. – Zupełnie nie miała ochoty na śpiew ani na modlitwę – zresztą niektórzy wyspiarze sami mieli już tego dość. Ruszyła zatem w drogę powrotną do Waitangi. Przy rozwidleniu koło jeziora zauważyła zbliżającą się od południa wielką chmurę pyłu. Pognała konia w tamtą stronę, by to sprawdzić, lecz po chwili ściągnęła cugle. Usłyszała dziwny dźwięk, jakby przeciągły grzmot i beczenie. I wtedy zobaczyła je: owe dziesiątki tysięcy owiec uciekających w panice na północ przed szalejącymi pożarami, które wymknęły się spod kontroli. Stara ciężarówka z psującym się układem napędowym, na którą natknęła się już wcześniej, uciekała przed owcami, a teraz na moment zatrzymała się przy Ilse. W samochodzie jechali Henga, Clayton i Montgomery; z tyłu leżało kilka plastikowych pokrowców ze zwłokami cywili, którzy zginęli w walce z ogniem, oraz komandosów Claytona. – Cofnij się – powiedział Clayton. – One cię stratują. Montgomery strzelił kilka razy z karabinu w kierunku owiec. Kilka z nich padło, lecz pozostałe bezlitośnie parły naprzód. Ilse zobaczyła, że niektóre owce, częściowo z nadpalonym runem, są oszalałe z bólu i często krwawią z ran odniesionych przy przedzieraniu się przez ogrodzenia bądź zapory z kolczastego drutu. – Musimy je zawrócić od lotniska! – powiedział Henga. – Jak? – spytała Ilse. Gdyby te oszalałe z trwogi owce wpadły między ludzi, wielu z nich przypłaciłoby to śmiercią. – Barykada z samochodów! – zawołał Henga. – Po drugiej stronie drogi przy rozwidleniu! Pokierujemy je w głąb wyspy. Chodźcie! Samochód ruszył. Ilse popędziła konia do galopu, co było dość ryzykowne, gdyż była nie dość sprawnym jeźdźcem. Koń zresztą również nie był odpowiednio wytrenowany. Jednak teraz najważniejszy był czas. Dojechali do końca konwoju i zatrzymali się. Wyspiarze, spośród których wielu było pasterzami, od razu pojęli, na czym polega problem. Zapuścili silniki samochodów i ustawili je w poprzek na drodze aż do linii plaży po obu stronach. Wielkie stado było już tak blisko, że dało się odczuć drżenie ziemi. Na wyspie było prawie ćwierć miliona owiec, a połowa z nich gnała teraz w kierunku barykady. W końcu zwierzęta wpadły na zaporę z aut. W powietrze wzbił się tuman kurzu, zabrzmiało głęboko przejmujące beczenie co najmniej stu tysięcy przerażonych trwogą owiec. Napierały na siebie nawzajem, uderzały w samochody. Kłębiły się wszędzie, niektóre z nich w ogólnym tumulcie zostały stratowane. Tymczasem pojazdy pod naporem zwierząt zaczęły się kołysać, powoli przesuwane na bok. Koń Ilse stanął dęba tak gwałtownie, że omal nie spadła na ziemię. Przemówiła do zwierzęcia uspokajająco. – Podpalcie je! – zawołał w pewnej chwili Henga. – Co, owce? – odkrzyknęła ze zgrozą Ilse. – Nie, samochody! Szybko! Wyspiarze chcieli wynieść z aut swoje rzeczy, ale Henga powiedział, że jest już na to za późno. Razem z Claytonem i Montgomerym zaczęli strzelać do pojazdów. Wszyscy rzucili się do ucieczki w kierunku lądowiska. Rząd samochodów gwałtownie zajął się ogniem, jako że raz po raz wybuchały zbiorniki z paliwem. Drogę zablokowała ściana płomieni. Owce rzuciły się w inną stronę. Duszący dym zaczął docierać nad lądowisko. Ilse spięła konia i ruszyła z powrotem w tamtym kierunku, a dym snuł się za nią, przesłaniając błękitne niebo czarnymi kłębami sadzy. Lądowisko przypominało teraz raczej ogromny obóz dla uchodźców. Mijając grupy cywilów, Ilse czuła unoszący się w powietrzu strach tłumu – niemiły, cierpki, kwaśny zapach potu – którego nie przygasiła nawet ostra woń jej klaczy. Wielu wyspiarzy rozpaczało z powodu utraty swoich stad. Rozpaczliwy bieg ich ukochanych zwierząt, które hodowali dla wełny i mięsa na eksport, uzmysłowił im skalę nieszczęścia. Wtem Ilse usłyszała jeszcze jeden dziwny dźwięk, który dochodził gdzieś z północnego wschodu. Spojrzała w tamtą stronę. Nisko nad wodą zawisły dwa czarne punkty, niby morskie ptaki. Po chwili pojawiły się następne, ale już znacznie wyżej. Słońce odbijało się od metalu bądź od szyb kokpitów. „Samoloty. Ale w tamtym kierunku nie ma żadnej bazy lotniczej na przestrzeni siedmiu tysięcy mil”. Dwie plamki przekształciły się w parę odrzutowców pionowego startu typu Harrier. Pozostałe maszyny zeszły niżej i obleciały wyspę na oczach zgromadzonych tłumów. Jedna miała wielkie śmigło na każdym skrzydle oraz spodek nad kadłubem. Pozostałe były wyposażone w silniki odrzutowe oraz torpedy zrzucane z powietrza do wody. Ilse wiedziała, że w spodku kryje się specjalny radar, służący do celów szpiegowskich i kontroli lotów. Inne samoloty wyglądały na S-3B Vikingi, samoloty dalekiego zasięgu do zwalczania okrętów podwodnych. Na ich kadłubach były widoczne duże litery NAVY. Po chwili wspięły się na wyższy pułap i odleciały na wschód. Dwa harriery zbliżyły się do lądowiska, zwolniły i na chwilę zawisły w powietrzu, po czym z ogłuszającym rykiem usiadły na ziemi, wzbijając chmury pyłu. Na ich kadłubach były wymalowane litery: USMC. Ilse wiedziała, że musiały przylecieć z wielkiego amerykańskiego lotniskowca. Musiały być na nim również śmigłowce, całe ich mnóstwo. Wyspiarze nie byli więc sami. 32 Na Challengerze Bell wciąż dowodził, gdy tymczasem Jeffrey z Wilsonem studiowali dużą mapę nawigacyjną. Challenger płynął na wschód, tysiąc dwieście metrów pod wodą w najczulszym punkcie głębokiego kanału akustycznego. Okręt holował za sobą sonary, aby móc jak naj skuteczniej wykrywać łodzie podwodne przeciwnika. Wszyscy w centrali byli maksymalnie skoncentrowani. Jeffrey widział to nawet po usztywnionych ramionach i szyjach obecnych, widział po ich oczach i zaciśniętych szczękach. Musieli być szczególne uważni, ale też takie napięcie mogło ich szybko zmęczyć. Przypomniał załodze, że być może będą musieli zajmować stanowiska bojowe przez wiele godzin. – Bądźcie uważni, ale żebyście mi nie dostali przy tym wrzodów albo migreny. – Jeffrey zauważył, że kilku marynarzy nieco się rozluźniło. Wszyscy nadal w milczeniu czuwali na stanowiskach. – Samoloty – zameldowała Kathy Milgrom. – Dźwięk taki jak S-3B Vikingi, kapitanie... skręcają z powrotem na zachód. – W porządku. – Jeffrey wiedział z rozmowy z admirałem, że vikingi przyleciały z USS John C. Stennis. Był to jeden z najnowszych superlotniskowców z napędem atomowym. Został pośpiesznie wysłany z bazy marynarki w San Diego, aby zagrodzić przed Voortrekkerem część pasażu ANZA. Gdy do Pearl Harbor dotarła wieść o bombie atomowej na wyspie Chatham, Stennis otrzymał rozkaz, by płynąć z maksymalną szybkością – pozostawiając nieco z tyłu wolniejsze eskortowce z konwencjonalnym napędem – i zorganizować akcje ewakuacyjną. Jeffrey wiedział, że wkrótce Stennis prześcignie także atomowe okręty podwodne, które zazwyczaj znajdowały się na przedzie grupy lotniskowca. Był on bowiem o wiele szybszy, szybszy od wszystkich jednostek, z wyjątkiem Seawolfa, Challengera i Voortrekkera. Tym sposobem Stennis bardzo się odsłonił. – Vikingi będą pilnować płytszych wód w pobliżu Chatham – stwierdził Wilson. Samoloty były wyposażone w boje sonarowe oraz detektory anomalii magnetycznych, a także w torpedy. – Chcę, żeby Collinsy patrolowały większą część linii od Chatham aż po północny kres podwodnego grzbietu. Jeffrey skinął głową. W jego pojęciu ciąg podmorskich wzniesień w kierunku południowym stanowił granicę teatru bitwy. Wilson spojrzał na mapę. – Chciałbym, żeby moje Collinsy zacieśniły szyk, o, w ten sposób. – Pokazał gestem. – Dlaczego mają się do siebie zbliżyć, panie komodorze? – Voortrekker ma osiem wyrzutni torped, a każdy z dieslowskich okrętów ma tylko sześć. Chcę, aby ich wachlarze ognia zachodziły na siebie przy maksymalnym zasięgu torped. Jeśli ter Horst zechce tamtędy przejść, będzie miał mniejszą siłę ognia... Po zmianie pozycji niech Collinsy rozpoczną nasłuch sonarowy. Razem z vikingami i polami minowymi stworzą solidny mur obronny i zmuszą Voortrekkera do zmiany kursu na wschód. Jeffrey zrozumiał plan Wilsona. Jako oficer operacyjny wnosił różne praktyczne wskazówki i przekazywał rozkazy Wilsona do zabezpieczonego przedziału łączności, tuż obok centrali. Pełniący tam służbę podporucznik zameldował przez interkom, że cztery australijskie okręty potwierdziły przyjęcie rozkazu. – A teraz spójrz na te podwodne grzbiety – powiedział Wilson. Jeffrey przyjrzał się mapie. Szczyty wzniesień, wygasłe podmorskie wulkany, leżały na dużej głębokości. Jednak każdy z nich wznosił się prawie półtora kilometra ponad płaskie dno Basenu Południowo-pacyficznego. Wzniesienia stanowiły istotny element dennego terenu na tym obszarze. – Voortrekker z pewnością czekał na swoją mini-łódź gdzieś koło Niecki Bounty – powiedział Wilson. Chodziło o gigantyczny podwodny amfiteatr, na zachód od łańcucha wzniesień. – Zgadzam się, komodorze – odezwał się Jeffrey. Do takiego samego wniosku doszedł jeszcze w mini-łodzi. – Podwodne góry dają nam dobre miejsca do ukrycia się. Możemy zastawić na niego pułapkę, gdy popłynie na wschód, żeby uniknąć naszych pozostałych sił. – Czy możemy mieć pewność, że popłynie właśnie na wschód? – Chodzi o bombę, kapitanie, o moment jej wybuchu. Pogoda, aspekty geograficzne, wszystko jest częścią planu Osi. Nie ma innej drogi. Jeffrey kiwnął głową. – Satelity szpiegowskie pozwalają im śledzić postępy burzy tropikalnej. Wiedzą też, że płynie tu Stennis. – A wyspiarze stali się przynętą dla lotniskowca – powiedział ze złością Jeffrey. – Dzięki tej bombie. „Typowe rozumowanie ter Horsta”. – Ale Voortrekker musi płynąć szybko, kapitanie, zanim zakończy się ewakuacja drogą lotniczą albo zanim wybuchnie trytowa głowica. Cokolwiek nastąpi najpierw. Jeffrey ponuro przytaknął. Potem Stennis będzie mógł wycofać się i połączyć ze swoją eskortą. „Tak, Voortrekker musi płynąć na wschód”. Wilson znowu spojrzał na mapę. – Najbardziej na północ wysunięta podwodna góra byłaby zbyt oczywistym wyborem. Jeśli się tam ukryjemy, ter Horst na to właśnie liczy. Zaczai się na nas, a wtedy koniec z nami. – Sądzi pan, że powinniśmy skryć się za drugim wzniesieniem w południową stronę? – To jest mniej oczywiste. Zawsze należy robić to, co może wroga zaskoczyć. Jeffrey zawahał się. – Ale obawiam się, że ter Horst będzie rozumował akurat w ten sam sposób. Ma podobne mapy. Domyśli się, że będziemy za drugą górą, właśnie dlatego, że kryjówka za pierwszą byłaby zbyt oczywista. Wilson zmarszczył brwi. – Sugerujesz więc, żeby mimo wszystko ukryć się za pierwszą z nich? I przechytrzyć go? – Wilson zastanowił się i pokręcił głową. – Nie podoba mi się ten pomysł. To zbyt ryzykowne. Którąkolwiek kryjówkę wybierzemy, szanse dokonania właściwego wyboru wynoszą pięćdziesiąt procent. – Z całym szacunkiem, panie komodorze, ale może w ogóle nie powinniśmy korzystać z żadnej z nich. – Jeffrey wskazał mapę. – O tu jest takie głębokie miejsce między dwoma szczytami – niemal jak otwór spustowy w dnie basenu. – I tu mielibyśmy się schować? To poniżej naszej głębokości krytycznej. – Oficjalnie głębokość krytyczna Challengera wynosiła cztery tysiące pięćset metrów. – Komodorze, kiedy stracił pan przytomność w czasie akcji koło Afryki Południowej, zostaliśmy zmuszeni do zejścia na pięć kilometrów. – Przeczytałem twój raport, kapitanie. Ale to było jeszcze zanim okręt doznał uszkodzeń w bitwie i przed remontem w New London. – Wilson spojrzał na Jeffreya sponad okularów. – Czy muszę ci przypominać, że napraw dokonywano w wielkim pośpiechu? I że od opuszczenia suchego doku jeszcze nie schodziliśmy na trzy kilometry? – Panie komodorze, musimy zrobić ruch, który zaskoczy wroga. I tak ter Horst już się dowiedział, że tu jesteśmy. Mamy tylko cztery wyrzutnie, a Voortrekker ma ich osiem. – Najbliższe Collinsy nie zdążyłyby dopłynąć na miejsce, by wziąć udział w bitwie. – Bez elementu zaskoczenia z pewnością przegramy ten pojedynek. – Możemy też doznać poważnej awarii i zalania okrętu, zanim jeszcze się z nim spotkamy. Na takiej głębokości może nastąpić implozja kadłuba, możemy zostać zmuszeni do awaryjnego wynurzenia, a wtedy narobimy hałasu, zostaniemy natychmiast wykryci i zniszczeni. Dowódca Floty powiedział, że przy równej wymianie strat z Voortrekkerem nie jesteśmy niezastąpieni. Ale też nie kazał nam popełnić samobójstwa w czystej postaci. – Wiem, panie komodorze. Ale naprawdę myślę, że powinniśmy wykorzystać tamto głębokie miejsce, właśnie dlatego, że ter Horst nie będzie się tego spodziewał... To wkalkulowane ryzyko. Na Voortrekkerze Van Gelder i ter Horst pochylili się nad cyfrową mapą nawigacyjną. Powietrze w centrali było zimne i stęchłe, w środku panowała niemal zupełna cisza, bo większość urządzeń została wyłączona, aby nie zdradzić pozycji okrętu. Voortrekker płynął bardzo powoli na małej głębokości, gdyż duża prędkość spowodowałaby powstanie na powierzchni kilwateru widocznego z powietrza. Obecnie Voortrekker głównie dryfował z prądami powierzchniowymi, które w tym rejonie płynęły na wschód. Wykorzystywał warstwę sonarową tuż pod okrętem, aby odgrodzić własny minimalny hałas od wciąż nienaruszonej linii SOSUS, leżącej głęboko na dnie przy wyspie Chatham. – Wyświetl mapę taktyczną – powiedział ter Horst niemal szeptem. Nawigator wcisnął kilka klawiszy. Van Gelder zobaczył teraz ikony, oznaczające kontakty wykryte przez sonar pasywny. W pewnej odległości leciały patrolujące vikingi, w nieprzewidywalny sposób zmieniające tor lotu. Cztery dieslowskie okręty klasy Collins, z bronią atomową na pokładzie, prowadziły poszukiwania aktywnym sonarem, ustawione w jednej linii dalej na wschodzie, jakby chciały zaanonsować swoją obecność i sprowokować przeciwnika. Ich formacja znajdowała się daleko na północ od SOSUS i stanowiła ostatnią lecz silną przeszkodę dla płynącego Voortrekkera. Gdyby jeden z vikingów zawrócił i nadleciał w ich kierunku, wtedy ter Horst – o czym van Gelder doskonale wiedział – musiałby dokonać wyboru: pozostać w płytkim zanurzeniu i ryzykować wykrycie urządzeniem rejestrującym anomalie magnetyczne, a następnie zostać zbombardowanym torpedami nuklearnymi, albo zejść poniżej warstwy bezpieczeństwa, zostać namierzonym przez SOSUS – z tym samym skutkiem. Zupełnie nie było wiadomo, co vikingi mogłyby zrobić dalej. Voortrekker znalazł się tedy w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Jednak van Gelder trochę się uspokoił, gdyż już znowu był na swoim ukochanym okręcie, w swoim domu. Wykonywał pracę, do której był świetnie wyszkolony – jako pierwszy oficer okrętu podwodnego. Lubił to zajęcie i był w tym dobry. – Robią barierę – powiedział ter Horst. – Spychają nas w tym kierunku. – Dotknął palcem mapy i powiódł nim w stronę podwodnego łańcucha gór. – Celowo zaganiają nas prosto na Challengera. Więc za którą podwodną wyniosłością schowa się Fuller? – Na pewno nie za najwyższą, kapitanie – odparł van Gelder. – To zbyt oczywiste i moglibyśmy go z łatwością ominąć od południa, a potem mielibyśmy dość czasu, by popłynąć skosem na północny wschód i uderzyć w Stennisa... Myślę, że jest za drugą górą. I będzie miał przewagę sonarową, bo może stać w miejscu, a my musimy płynąć. Ter Horst bardzo długo przyglądał się mapie. – Opowiem ci historyjkę o pająku, Gunther. – O pająku? – Jest taki gatunek pająka, który mieszka na pustyniach południowo-zachodniej Ameryki. Kopie w piasku mały dołek, a sam zakopuje się pod spodem. Kiedy blisko przechodzi jakiś owad, na przykład chrząszcz, to wpada do tego dołka i stacza się aż na dno, a wtedy pająk wyskakuje nagle i poraża go jadem. Ter Horst przesunął palec i pieszczotliwie potarł miejsce, gdzie znajdowała się niecka między dwiema podwodnymi górami. – Nie. Nie popłyniemy obok żadnej z tych górek. Zrobimy coś innego, a potem usiądziemy cichutko i sprawimy, że to Jeffrey Fuller przyjdzie do nas. 33 Na wyspie Chatham Kłęby gryzącego dymu z palących się krzewów i samochodów owiewały pas startowy, drażniąc nozdrza. W lagunie pływały truchła owiec. Z oddali dochodziło dzikie beczenie przerażonych zwierząt. Koń, na którym jechała – spocony i zdyszany – zachowywał się coraz bardziej nerwowo. Wszystko dookoła wzmacniało w Ilse przekonanie, że dzieje się coś bardzo złego, przypominało jej, że zostało już niewiele czasu. Odniosła wrażenie, że każdy z wyspiarzy stoi teraz i wpatruje się w niebo nad południowo-wschodnim horyzontem. Harriery podniosły morale mieszkańców, a dotarły tu jako pierwsze, gdyż były szybkie, lecz jako maszyny jednomiejscowe nie nadawały się do ratowania ludzi. Potem na niebie pojawiła się kolejna kropka i zaczęła szybko rosnąć. Tłum zaszemrał wyczekująco. Kiedy samolot zbliżył się, zgromadzeni ludzie westchnęli z rozczarowaniem. Był to kolejny duży dwusilnikowy samolot śmigłowy, który nie mógł usiąść na lądowisku. Ilse zawróciła konia, by pomóc komandosom i pilotom harrierów podzielić uciekinierów na małe grupki. Gdy odgłos pracy silników samolotu uległ lekkiej zmianie, Ilse spojrzała za siebie. Na jej oczach gondole silników zmieniły pozycję z pionowej na poziomą. Samolot zwolnił i unosił się teraz nieruchomo w powietrzu, a po chwili usiadł niczym helikopter, w kłębach kurzu i własnych spalin. Ilse zrozumiała, że to maszyna typu Osprey, o zmiennym ustawieniu kąta śmigieł. Słyszała o nich, lecz nigdy nie miała okazji żadnego zobaczyć. Wyspiarze pobiegli na pas startowy i zaczęli tłoczyć się wokół samolotu, lecz pilot wyłączył silniki. Nikt nie otwierał drzwi. Ilse spostrzegła Montgomery’ego i pomachała do niego ręką. Jej napierający na ludzi koń przepchnął się przez tłum i znalazła się przy samym kokpicie. Montgomery był tuż za nią, wykorzystując powstałą lukę. – Dlaczego nic nie robisz? – zawołał ktoś z tłumu do pilota. Ten rozmawiał przez radio, po chwili powiedział coś do drugiego pilota, siedzącego obok, ignorując zupełnie cywilów. Ktoś jeszcze podszedł do samolotu. Ilse rozpoznała jednego z inicjatorów linczu wykonanego na Kampfschwimmerze. – Zabierzcie nas stąd! Patrzcie na słońce, jak już późno! Pozostali wyspiarze poparli go. – Tu się z łatwością zmieszczą dwa tuziny ludzi – zawołał ktoś inny. Wojowniczy młodzieńcy, zapewne pijani, zaczęli łomotać w drzwi i kadłub samolotu. – Hej! Hej! – zaprotestował Montgomery. – Uzgodniliśmy przecież, że najpierw lecą ranni, kobiety i dzieci. – Pieprzyć to – warknął organizator linczu i wycelował ze strzelby w Montgomery’ego. W oka mgnieniu komandos rozbroił go, a potem wyrżnął kolbą jego własnej broni w twarz. – Mam już ciebie dosyć. Konstabl Henga przepchał się bliżej. – Wciąż możesz być aresztowany za morderstwo. Powinienem cię teraz skuć za zakłócanie spokoju. – Mężczyzna cofnął się milcząco do swoich kumpli. Ilse widziała, że aż gotują się ze złości. Montgomery zwrócił się do pilota i pokazał mu swoją legitymację. – Dlaczego nie zabieracie ludzi? Pilot wzruszył ramionami. – Takie mamy rozkazy. Powiedziano mi, żebym po prostu czekał. Na te słowa tłum znowu się wzburzył. Ludzie mamrotali coś z gniewem pod nosem, wyrażając swoje niezadowolenie albo ukryte groźby. – To jest wojskowe myślenie – powiedział Montgomery najgłośniej jak zdołał. – Są chwile, gdy ja sam go nie rozumiem. – Ten żart rozładował atmosferę i pozwolił uniknąć czegoś złego. Wtedy pojawiły się trzy kolejne ospreye i wylądowały. Jedyny ambulans znajdujący się na wyspie podjechał do jednego z samolotów, a sanitariusze-ochotnicy przenieśli do maszyny rannych w bitwie. Potem dwie pary noszy, na których leżeli starsi ludzie, którzy z powodu przeżyć dostali ataku serca. Pozostałe ospreye zaczęły przyjmować pasażerów. Jednakże dowódcy załóg nie chcieli zabierać żadnych bagaży ani zwierząt. Ilse zobaczyła kilkoro dzieci z płaczem tulących swoje psy lub koty. Nie chciały ich zostawić. Powstałe zamieszanie opóźniało całą operację. Jeden z dowódców samolotów był nastawiony na to, aby wyłowić najpierw dzieci, wybić psy i koty i jak najszybciej zabrać ludzi z wyspy. Ilse podjechała do niego. – Te zwierzątka nie ważą tak dużo. Czy nie możecie usprawnić akcji, po prostu zabrać je i lecieć? Podniósł na nią wzrok. – Proszę pani, mamy zaledwie paliwa na powrót do lotniskowca, o ile będzie on z pełną szybkością płynął nam na spotkanie. Wielka niewiadoma, czy w ogóle nam się to uda. Jeśli wiatr zacznie wiać od przodu... – Wzruszył ramionami. – Możemy wszyscy wylądować w morzu. Ilse zrozumiała. Cała ta misja była iście desperackim posunięciem. Trzydziestokilogramowy pies ważył mniej więcej tyle samo co dziecko. „Ale spróbuj to wyjaśnić dzieciom”. – W porządku – powiedziała. – A jeśli umieścimy wszystkie zwierzęta w tym hangarze? Jeśli później znajdzie się miejsce, moglibyście je zabrać? – To nie zależy ode mnie. – Niech mi pan trochę poprawi humor, przez wzgląd na dzieci – wyszeptała. Poskutkowało. Dowódca zwrócił się do matek i powiedział im, co należy zrobić. Któraś z sanitariuszek zaaplikowała zwierzętom małe zastrzyki uspokajające i uciszyła je. Samolot z pierwszą grupą uciekinierów wzbił się w powietrze i odleciał na północ, zabierając ze sobą ludzi jedynie z tym, co zdołali upchnąć po kieszeniach. Przyleciał jeszcze jeden osprey, z podczepionym do podwozia ciężkim ładunkiem. Postawił go na skraju pasa startowego i zawisł w powietrzu. Piloci harrierów podbiegli, żeby odczepić linę. Samolot wylądował. Na jego pokład zaczęli wchodzić pasażerowie. „Do tej pory sto osób. Zostało jeszcze dziewięćset”. Słońce stało już nisko nad horyzontem. Ilse zaczęła się denerwować. Obok niej przechodził właśnie pilot jednego z harrierów. – Co jest w tym kontenerze? – spytała go. – Zbiornik z paliwem. Pięć ton benzyny lotniczej. W tym momencie zobaczyła je, rząd dwunastu śmigłowców podchodzących do lądowiska. Powietrze drżało od połączonego efektu pracy ich potężnych śmigieł. Ucieszyła się. – To maszyny Sea Stallions – powiedział pilot. – Każda może zabrać pięćdziesiąt do sześćdziesięciu osób... Teraz lecą już na oparach paliwa. Do Ilse podszedł inny mężczyzna w kombinezonie lotniczym. – Czy pani porucznik Ilse Reebeck? – Tak. – Rozpoznała pilota z pierwszego ospreya. – Mam jeszcze inne rozkazy. Muszę zabrać panią, Montgomery’ego i porucznika Claytona. I to jak najszybciej. – Na lotniskowiec? Ale ja chcę lecieć jako ostatnia. Zabierzcie najpierw innych. – To nie na lotniskowiec. Mam rozkaz polecieć z waszą trójką na południe wyspy i wylądować w pobliżu tej bomby. * * * Ilse przywiązała swojego konia do drzewa i poklepała go na pożegnanie. Wiedziała, że zwierzę zginie, gdy bomba eksploduje, że będzie bardzo cierpiało w tak bliskiej odległości od punktu zero. Powstrzymując łzy, poprosiła więc Hengę, aby zastrzelił konia. Obiecał, że to uczyni. Pożegnała się z konstablem. Prawie go nie znała, a jednak obecność tego spokojnego, solidnego człowieka przyniosła jej ulgę w zaistniałym zgiełku i zamieszaniu, wynikłych z powszechnej depresji. Teraz uścisnął mocno jej dłoń i odwrócił się, by pomagać w organizowaniu ewakuacji. Pobiegł w kierunku pasa startowego, krzycząc coś do ludzi. Tak po prostu zjawił się nagle w jej życiu i teraz znikł. Ilse próbowała do tego przywyknąć, do owych intensywnych interakcji, a potem nagłych rozstań, które miały tak ogromny wpływ na stosunki międzyludzkie w czasie wojny. Jednak trudno było się do tego przyzwyczaić. Ilse wsiadła do ospreya przez drzwi pasażerskie. Wnętrze było surowe, wszędzie biegło pełno przewodów, kabli i rur. Większość miejsca zajmowały dodatkowe zbiorniki paliwa oraz szpule kabli i skrzynie ze sprzętem, przymocowane za pomocą pasków i siatek. Ilse i Clayton usiedli po jednej stronie w przedniej części przedziału bagażowego, naprzeciwko nich zajął miejsce Montgomery. Za siedziska posłużyły im niewygodne składane krzesła z metalowej siatki. Przypięli się pasami. Piloci włączyli silniki. Ilse wyciągnęła szyję, by zobaczyć przez okienko w drzwiach, co się dzieje na zewnątrz. Śmigła wirowały szybko, cały samolot ogarnęło drżenie. Ryk silników stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. W końcu maszyna oderwała się od ziemi i szybko nabrała wysokości. Ilse miała panoramiczny widok na lądowisko i lagunę. Gondole silników zmieniły pozycję na poziomą. Lot do bunkra SOSUS na południowym skraju wyspy trwał krótko. Ilse widziała drogę, którą wcześniej jechała na północ, miasteczko Waitangi, dym i ogień z płonących zarośli, błądzące bez celu i kulejące owce. Potem zobaczyła wypalonego saracena i landrovera. Pilot usiadł na otwartym miejscu w bezpiecznej odległości od wyniosłości, w której mieścił się bunkier. Teren znajdował się po nawietrznej stronie w stosunku do szalejących pożarów. Pilot wyłączył silniki. Dowódca podał Claytonowi walizkę ze sprzętem, a drugą przekazał Ilse. Zobaczyła, że jest to taka sama konsola, jaka uległa zniszczeniu, gdy rakieta trafiła w namiot na początku bitwy. * * * Ilse zajrzała do bunkra. O tej porze dnia słońce świeciło prosto przez otwór drzwiowy. Bomba leżała w skrzyni z nierdzewnej, polerowanej stali, czekając spokojnie na eksplozję. Licznik czasowy pokazywał, że do detonacji zostały jeszcze niecałe dwie godziny. Ilse poczuła dreszcz na myśl, że znajduje się tak blisko siejącego zagładę urządzenia. Clayton otworzył swoją walizkę i nastawił spektrometr na promienie gamma, który przysłał mu oficer kontroli radiologicznej z lotniskowca. Po chwili potwierdził też, że bomba jest prawdziwa, a w fiolce znajduje się autentyczny tryt. Zaczął przeprowadzać kolejne pomiary dla celów wywiadowczych. Montgomery z Ilse pracowali ostrożnie wokół niego i bomby, łącząc końce przewodów poszarpanych w czasie bitwy. Kampfschwimmerzy nie naruszyli podwodnej linii mikrofonowej, ale przewód nadawczy koło wyniosłości był w paru miejscach przecięty. Naprawili go w następnej kolejności. Ilse przeciągnęła kable z aparatury SOSUS do ospreya, po czym ustawiła w środku swoją przenośną konsolę. Antena satelitarna koło skały została zbyt uszkodzona, aby ją było można wykorzystać, ale Ilse udało się nawiązać połączenie z centrum SOSUS w Sydney za pomocą urządzeń łączności, jakie znajdowały się w samolocie. Otrzymała aktualny meldunek. Następnie uruchomiła programy na konsoli, by zoptymalizować linię mikrofonową z uwzględnieniem warunków panujących w morzu, a następnie przekazała meldunek do pierwszego z australijskich okrętów podwodnych. W końcu dostała potwierdzenie akustyczne, przekazane przez linię dieslowskich okrętów, zawierające informację, że Challenger otrzymał meldunek. Nigdzie nie było śladu Voortrekkera. 34 Na Voortrekkerze Van Gelder pochylił się nad ramieniem dowódcy sekcji sonarów. W centrali panowało napięcie. Manewr, który mieli wykonać, był tak ryzykowny, że van Gelder nawet po nieznacznych odruchach ter Horsta widział, iż sam dowódca nie jest uszczęśliwiony koniecznością przeprowadzenia tak karkołomnego planu. Jednakże nieoczekiwana obecność Challengera – który miał jakoby przebywać w suchym doku na drugiej półkuli – stanowiła teraz poważną komplikację. Ter Horst polecił przekazać dźwięk z sonarów na głośniki i wzmocnić je dla lepszego odbioru. Za każdym razem, gdy któraś z łodzi typu Collins wysyłała ping z aktywnego sonaru, słyszeli go wszyscy obecni w centrali. Gunthera van Geldera każdy impuls dźwiękowy, nie chciany, wrogi, tropiący, ranił niemal fizycznie, niczym żądło pszczoły. Jedynie ogromną siłą woli maskował wewnętrzne napięcie. Szef sonaru sugerował, że australijskie okręty znajdują się zapewne zbyt daleko, aby wykryć Voortrekkera. Ale jego opinia, oparta jedynie na symulacjach i szacunkach, nie była dla van Geldera zbyt pocieszająca. Voortrekker wciąż płynął powoli na małej głębokości, ponad warstwą przewodnictwa sonarowego, by ukryć się przed czujnikami SOSUS. Okręt miał ledwie trzydzieści metrów zanurzenia. Linia hydrofonów znajdowała się w niewielkiej odległości na południu. Płynąc tak blisko powierzchni i nawet mając kadłub z ceramicznego kompozytu, Voortrekker wciąż był narażony na wykrycie przez detektory anomalii magnetycznych z powodu stali i żelaza znajdujących się wewnątrz. Ze Stennisa nadleciało więcej vikingów. Poruszały się w sposób dość przypadkowy, a jednak pokrywały skrupulatnie cały rejon poszukiwań. Prędzej czy później jeden z nich zbliży się i zauważy Voortrekkera. Ter Horstowi dramatycznie brakowało czasu. A właśnie teraz w żaden sposób nie mógł sobie pozwolić na zwiększenie prędkości. Van Gelder wiedział z doświadczenia, że w czasie podwodnej bitwy pojawiają się różne etapy natężenia strachu. Obecnie istniało to dobrze wyczuwalne, stałe i destrukcyjne napięcie, wywołane koniecznością ukrycia się podczas rejsu w niewielkiej odległości od przeciwnika. Czas jakby stanął w miejscu, a własne oddechy załogi brzmiały im w uszach ogłuszająco. Na zasadzie kontrastu nękała ich także pełna desperacji, szaleńcza panika, gdy do okrętu zbliżały się nuklearne torpedy, a załoga reagowała stosując jedynie wyuczone procedury, własny wewnętrzny instynkt, i przejawiając przy tym zwykłą odwagę. Dla podwodniaka największą torturą była stała świadomość, że sytuacja może się zmienić w jednej chwili z całą nieoczekiwaną, bezlitosną gwałtownością. Przekonany, że szef sekcji sonarowej zna dobrze swój fach, van Gelder poklepał go zachęcająco po ramieniu i powrócił do konsoli dowodzenia. Przyjrzał się mapie taktycznej: w połączeniu z hydroforami sieci SOSUS vikingi i okręty Collins wzięły Voortrekkera w kleszcze. Van Gelder zdawał sobie sprawę, że właśnie taka była intencja naczelnego dowództwa aliantów. Utrzymanie zatem Voortrekkera ponad warstwą sonarową, w bezpiecznym miejscu wobec położenia SOSUS i Collinsów, można było porównać do balansowania okrętu atomowego o wyporności dziewięciu tysięcy ton na główce od szpilki. A ter Horst należał niestety do tych kapitanów, którzy gotowi byli pójść na to. Van Gelder dobrze znał swoich marynarzy i oficerów. Znał mocne i słabe strony każdego z nich. Wiedział, jak reagują na stres, i dyskretnie obserwował ich zachowanie. Niektórzy pocili się obficie na dźwięk impulsów sonarowych z australijskich okrętów. W przytłaczającej ciszy jaka panowała w centrali, każdy sygnał brzmiał głośniej od poprzedniego. Inni odczuwali zimno, zwłaszcza w kończynach, i musieli zacierać ręce, aby je rozgrzać. Jeszcze innym dokuczały niekontrolowane tiki twarzy, gdy z niepokojem oczekiwali informacji o pojawieniu się w wodzie broni przeciwnika. Niektórzy marynarze, odczuwający gwałtowną potrzebę mówienia, musieli się powstrzymywać od rozmowy i zamiast tego wiercili się niemiłosiernie na swoich miejscach. Van Gelderem kierowała przeważnie wola walki poprzez inteligentne, agresywne działanie... A przede wszystkim zapał do zwyciężania. To była cecha, jaką dzielił z ter Horstem, pomimo wielu istotnych między nimi różnic. W rewanżowej potyczce z Challengerem, z dala od zamieszkałego lądu, van Gelder nie odczuwał żadnych moralnych rozterek. Zatopienie wrogiego okrętu przyśpieszyłoby tylko koniec wojny. Kiedy ter Horst uznał, że znaleźli się wystarczająco daleko na północ od ostatniej linii hydrofonów SOSUS, rozkazał opuścić Voortrekkera na dno. Lecz najpierw, aby zachować jeszcze większą ostrożność, kazał sternikowi skręcić na południe, aby pokazać sieci SOSUS i Collinsom swój możliwie najmniejszy profil okrętu, a potem zatrzymać go. Voortrekker schodził prosto w głębinę pozostając na poziomym kile, nabierając wodę, aby zwiększyć swój ciężar. To trudne zadanie spoczywało na dowódcy wachty. Van Gelder uważnym okiem przyglądał się przebiegowi zanurzenia. Okręt przedostał się do strefy aktywności sonarowej, tracąc ochronę przed odległą, lecz nadal bardzo sprawną siecią SOSUS. Napięcie w centrali wyraźnie zgęstniało. Australijskie Collinsy wciąż wysyłały impulsy sonarowe, drażniąc uszy van Geldera niczym chmara wygłodniałych komarów. Napięcie wzrastało w miarę schodzenia Voortrekkera w głębię oceanu, a ciśnienie zaczynało opasywać ściany kadłuba. Nacisk ze wszystkich kierunków powodował, że okręt zaczął pojękiwać i trzeszczeć, co mogło zdradzić jego obecność komuś, kto akurat nasłuchiwał. Obsługa sonarów miała pełne ręce roboty. Technicy kontroli ognia pochylali się nad swoimi konsolami maksymalnie skoncentrowani. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, czekając na pierwszy głośny trzask kadłuba i ewentualną reakcję wroga. Załoga milczała. Na ich twarzach nerwowo drgały mięśnie. Karki były sztywne i napięte. Swetry przestały wchłaniać pot. Okręt cały czas schodził w dół. W centrali panowała absolutna cisza. Nikt nie śmiał choćby odchrząknąć. Van Gelder zobaczył, jak jeden z nowych członków załogi, bardzo młody i do głębi przerażony chłopak, ślini się obficie. Widać trudno mu było przełknąć ślinę, gdyż krtań zesztywniała mu niby marynarski węzeł. Van Gelder rozumiał to i nie zamierzał krytykować później chłopaka. Powietrze wdychane i wydychane przez jego własne nozdrza wydawało się głośniejsze od huraganu. Kadłub trzasnął kilka razy, zanim okręt spoczął na dnie na głębokości trzech kilometrów. Każdy trzask, wzmocniony jeszcze przez głośniki, sprawiał, że marynarze podskakiwali nerwowo. Van Gelder też by podskoczył, gdyby rola pierwszego oficera nie wymagała tłumienia ludzkich odruchów. W końcu Voortrekker zatrzymał się. Van Gelder obserwował, czekał, słuchał i zameldował ter Horstowi: nie ma żadnej reakcji ze strony wroga. Poczuł się jednak w obowiązku ostrzec go, że nie można wykluczyć, iżby Voortrekkerz całą pewnością pozostał niewykryty. Ter Horst, usatysfakcjonowany, ale i rozeźlony przesadną ostrożnością van Geldera, rozkazał ruszyć z maksymalną cichą szybkością trzydziestu węzłów. Kurs na wschód, równolegle i w połowie odległości między SOSUS a linią Collinsów. Teraz będzie mógł chować się w delikatnych pofałdowaniach rzeźby dna. We wszystkich wyrzutniach znajdowały się torpedy z taktycznymi głowicami nuklearnymi. Ter Horst i van Gelder wprowadzili swoje tajne kody uzbrajające głowice. Przekręcili też specjalne klucze. Na wyświetlaczu statusu broni przy ośmiu głowicach pojawił się napis: „Uzbrojone”. W tym samym czasie, na Challengerze Jeffrey obserwował dane na ekranach, gdy Challenger chował się za pierwszą podwodną górą. – Wyznaczony punkt został osiągnięty, panie kapitanie – powiedział Sessions znad mapy nawigacyjnej. – Dobrze. – Ogromna masa góry powinna osłonić Challengera przed Voortrekkerem bez względu na to, gdzie znajdował się ter Horst, a także ekranować trzaski kadłuba zanurzającego się okrętu. „Zbliża się trudna część zadania”. – Dowódca wachty, wciągnąć sonar na holu. – Tak jest, wciągnąć sonar na holu – powtórzył COB. Pełne nawinięcie długiego holu trwało kilka minut. Czas miał teraz pierwszorzędne znaczenie, ale Jeffrey zmusił się do cierpliwości. Od tej chwili – mając na uwadze następne manewry – ciągnięcie za sobą modułu sonarowego stanowiłoby dużą przeszkodę i dałoby przewagę wrogowi. – Dowódca wachty, przygotować głębokie zanurzenie. – COB potwierdził rozkaz. – Sternik, przygotować się do żeglugi przydennej. – Tak jest, żegluga przydenna – powiedział Meltzer. Wcisnął kilka guzików, napisał coś na klawiaturze, a wtedy na jego ekranach pojawił się wirtualny, naturalistyczny obraz odległego dna oceanu. – Sternik, jedna trzecia naprzód, zwroty co sześć węzłów. Opuść nas na dno, przechył trzydzieści stopni w dół. – Znowu Meltzer potwierdził. Dziób Challengera opuścił się pod dużym kątem. Wszyscy trzymali się mocno. Bez względu na zajmowane miejsce, siedzące albo stojące, przechył o trzydzieści stopni był naprawdę ekstremalny. Załoga zachowywała się z rezerwą będąc świadoma testu, jakiemu za kilka minut podda ją Jeffrey. Testem było zachowanie spokoju i pełnej koncentracji, gdy tymczasem Jeffrey wystawiał Challengera na ostateczną próbę – zanurzenie okrętu poniżej głębokości krytycznej. Gdy zbliżali się do trzech kilometrów, kadłub zaczął protestować. Marynarze podlegli Kathy za każdym razem meldowali o jego trzaskach. W końcu kadłub był ściskany tak mocno ze wszystkich kierunków, że podłoga w centrali zaczęła się wybrzuszać. Załoga zachowywała się jeszcze ciszej i uważniej. To wygięcie – wywołane silnym naciskiem elementów struktury – było znakiem ostrzegawczym, że niektóre urządzenia wyciszające na okręcie przestały być skuteczne. Jeffrey nie spuszczał wzroku z głębokościomierza. Kazał Meltzerowi zmniejszyć nachylenie do pięciu stopni, by zwolnić tempo zanurzania się, gdy Challenger przekroczył już głębokość krytyczną. Kazał mu także ograniczyć prędkość do trzech węzłów. Jednak minuta po minucie okręt schodził coraz głębiej. Marynarze wstrzymywali oddech. COB trzymał jedną dłoń na dźwigni wynurzenia alarmowego, na wszelki wypadek. Jeffrey udawał, że tego nie widzi. W milczeniu błagał swój okręt, aby wytrzymał to ciśnienie. Dusił własne obawy, ale te ciągle powracały. Czuł w udzie kłujący ból, podobnie jak i nad czołem, pomimo znieczulającego zastrzyku. Obserwował okoliczną topografię na wyświetlaczu grawimetru, aby śledzić postęp okrętu względem dna. Obraz był żywy, trójwymiarowy i ostry. Zbocza podmorskiej góry, które teraz znajdowały się nad nim, były postrzępione i bardzo strome. Ich szczyty górowały nad Challengerem na wysokość niemal dwóch kilometrów. Dno oceanu, tuż pod kilem okrętu, było prawie płaskie, gładkie i schodziło pod nieznacznym kątem. Jeffrey rozkazał Meltzerowi skręcić na południe i trzymać się dna – w tym właśnie miejscu lina holująca sonary mogła się zaplątać. Challenger szedł powoli w kierunku zagłębienia w dnie. Schodzili na głębokość czterech i pół kilometra, podczas gdy kadłub, poddany nieustannemu naciskowi, trzeszczał coraz mocniej, z sufitu zaczęły spadać na podłogę kawałki izolacji termicznej i płaty farby. Marynarze poruszyli się nerwowo. Jeffrey z beztroską jakiej bynajmniej nie czuł w środku, strzepnął pył, który niczym łupież osiadł na ramionach jego mundurowej koszuli. Na głębokości czterech tysięcy ośmiuset metrów pękła nagle rura w przednim korytarzu. Marynarze przestraszyli się, ale Jeffrey szybko ich uciszył. Wiedział, że to nie woda morska, a tylko woda chłodzenia wewnętrznego, wciskająca się pod ogromnym ciśnieniem. Po prostu kolanko nie wytrzymało napięcia na skutek ruchów ściskanego kadłuba. „Morze nie wywołałoby tak słabego przecieku. Wpadłoby do wnętrza z hukiem i niepojętą siłą jakby wystrzelone z bliskiej odległości przez haubicę. COB szybko wykonał obejście uszkodzonego fragmentu rury. Wilson cały czas pozostawał milczący. Nie drgnął nawet jeden mięsień w jego twarzy, nawet nie zamrugał powiekami. Wiedział równie dobrze jak Jeffrey, że Challenger musi pozostać w ukryciu i wykorzystać element zaskoczenia, gdyby nagle natknął się na Voortrekkera. Jeffreyowi udało się przekonać Wilsona, że ta właśnie niecka w dnie jest idealnym miejscem na zorganizowanie zasadzki. Teraz miał nadzieję, że nie pomylił się w swoich kalkulacjach. Jeśli jednak popełnił błąd, śmierć przez implozję kadłuba byłaby bolesna, lecz szybka. Jeffrey przez chwilę popatrzył Wilsonowi w oczy, ale potem musiał odwrócić wzrok, w obawie, że mógłby rozczarować swojego komodora, a już nie daj Bóg zatopić okręt tym ryzykownym manewrem. Wilson tak właśnie na niego działał. Jego dezaprobata czasami przerażała Jeffreya bardziej niż śmierć. Jednak Challenger wytrzymał. Jeffrey w głębi duszy podziękował wszystkim tym inżynierom, projektantom, budowniczym – którzy zbudowali ten okręt i brali udział w jego naprawach. Marynarze w centrali spojrzeli po sobie porozumiewawczo i zaczęli się uśmiechać. Byli dumni ze swojego okrętu, który nigdy dotąd ich nie zawiódł. Byli dumni z kapitana, bez względu na to, jak wiele czasami od nich wymagał. Jeffrey uśmiechnął się do siebie. Takiego właśnie nastawienia załogi życzył sobie w tym momencie. „Czas wdrożyć plan poszukiwań sonarowych”. Wydał Meltzerowi rozkaz, by skręcił na zachód i stanął nieruchomo nad dnem. Wielka kopuła dziobowa okrętu była wycelowana bezpośrednio wzdłuż spodziewanej trasy Voortrekkera. Za pomocą bocznych czujników Kathy i jej ludzie prowadzili także intensywny nasłuch na pasywnym sonarze. Był on skierowany na obie strony i ku górze, obejmując zbocza obu wielkich podmorskich szczytów na południu i północy. Obsługa sonaru nasłuchiwała odgłosów poruszania się Voortrekkera, dźwięków jego maszyn i elektryki. Słuchali także sonaru ambientnego, wyszukując echa kadłuba Voortrekkera na tle fal powierzchniowych i innych dźwięków oceanu. Szukali również pustej kieszeni w oceanie, ruchomego punktu, który byłby zbyt cichy – czegoś wielkiego, blokującego odgłosy tła, czegoś, co tutaj w głębinie mogłoby być jedynie burskim okrętem o ceramicznym kadłubie. We wszystkich czterech czynnych wyrzutniach znajdowały się torpedy nuklearne dużej mocy. Jeffrey i Bell uzbroili głowice. Teraz pozostało jedynie czekać, aż Voortrekker dopłynie i zdradzi swoją obecność, aż Jan ter Horst popełni jakiś błąd. Czterdzieści minut później, na Challengerze Jeffrey siedział przy konsoli dowodzenia. Skończył właśnie kanapkę z masłem orzechowym i galaretką, która miała mu dodać energii. Popił ją kawą, aby odegnać zmęczenie. Wędrował wzrokiem po wyświetlaczach na konsoli. Na grawimetrze było widać dwa wielkie podwodne szczyty w odległości kilku mil po obu stronach Challengera. Na mapie taktycznej widniały australijskie łodzie podwodne, ustawione w prostej linii w kierunku wyspy Chatham. Ich impulsy sonarowe były wychwytywane przez procesory sygnałowe Challengera, jednak z tak dużej odległości słyszalne były jedynie te pochodzące z najbliższych okrętów, nawet jeśli miało się tak wyczulony słuch jak Jeffrey. Samoloty zwalczające okręty podwodne wciąż patrolowały cały rejon, lecz żaden nie zbliżał się w sąsiedztwo Challengera. Pozycji Voortrekkera Jeffrey mógł się jedynie domyślać. Teraz nastawiał się na długie oczekiwanie. Ta część podwodnej walki zawsze była dla niego trudna – czekanie – nawet w symulatorze w New London albo w czasie ćwiczeń na morzu przed wojną. Wróg mógł się pojawić w ciągu pięciu sekund lub też mógł pozostawać nie wykryty przez wiele godzin. Jeffrey musiał wykrzesać z siebie maksimum samokontroli, samodyscypliny i morze cierpliwości. Obecna sytuacja nie bardzo mu się podobała. Nagłe pojawienie się Voortrekkera po drugiej stronie linii SOSUS zmąciło cały wcześniej obmyślony strategiczny plan walki. Okręty Collins miały być naprowadzone na Voortrekkera przez system SOSUS z bardzo dużym wyprzedzeniem. Miały wtedy utworzyć szyk i zadziałać jako przynęta, podczas gdy Challenger krył się w głębinie, by dokonać właściwego aktu zniszczenia okrętu ter Horsta. A teraz Collinsy, znajdujące się w niewłaściwej pozycji, mogły utworzyć jedynie dobrze widoczną barierę, chociaż w sumie dość silną, gdyż łącznie miały dwa tuziny czynnych wyrzutni, wszystkie wyposażone w nuklearne torpedy. A tymczasem to Challenger stał się ową przynętą, której zadaniem było zwabić Voortrekkera, zaś ter Horst już wiedział – od van Geldera, który zauważył Ilse – że Challenger jest gdzieś w pobliżu, a nie w suchym doku. Wynik tego niespodziewanego spotkania zależał teraz od tego, czy ter Horst odgadnie, gdzie Jeffrey ukrył swój okręt. Odkrycie tej podwodnej niecki mogło być dziełem czystego przypadku. Ciekawe, co by zrobili z Wilsonem, gdyby niecki tam nie było. Jeffrey planował przepuścić ter Horsta w wypadku wykrycia jego obecności, a potem wystrzelić parę nuklearnych torped draniowi prosto w tyłek. Do centrali wszedł Wilson. – Jest coś nowego, kapitanie? – Nic, panie komodorze. Wilson chrząknął. Wtem okrętem zakołysała jakaś odległa eksplozja. – Głośny wybuch, namiar trzy dwa zero – zameldowała Kathy. Północny zachód. – Odległość osiemdziesiąt tysięcy jardów. – Czterdzieści mil. – Cóż to było? – spytał Jeffrey. Miał straszne przeczucie. – Spektrom odpowiada nuklearnej torpedzie Osi, kapitanie. – Kapitanie – odezwał się zaniepokojony Bell. – Ten wybuch nastąpił w miejscu, gdzie stał najbardziej na wschód wysunięty Collins. – Zapaliła się lampka interkomu z kabiny łączności. Bell odebrał, wysłuchał meldunku i spojrzał na Jeffreya. – Mam potwierdzenie, kapitanie. Otrzymano fragment wiadomości w kanale akustycznym, stwierdzający, że są atakowani. Na tym koniec. „Cholera. Ter Horst mnie przechytrzył”. – Była jakaś kontrakcja, Pierwszy? „Collins powinien mieć dość czasu, by odpowiedzieć ogniem”. Rozległy się trzy kolejne, gwałtowne erupcje z tego samego kierunku i odległości. Kathy powiedziała, że to głowice Osi, ustawione na największą moc, jedną kilotonę. Grzmiący pogłos uderzeń był bardzo donośny. „A więc była kontrakcja, ale to ter Horst zniszczył australijskie torpedy wystrzelone w jego stronę”. – Znalazł szczelinę w naszych pozycjach – stwierdził Wilson. – Między nami a najbliższym okrętem australijskim. – Chce pan powiedzieć, że on wie, gdzie jesteśmy? Wilson potaknął głową. Wydawał się być zdegustowany. – Teraz popłynie na północny wschód, do Stennisa. Otworzył sobie najkrótszą możliwą drogę. – Musimy iść za nim, panie komodorze. – Zgadzam się. Jeffrey rozkazał Meltzerowi rozwinąć maksymalną prędkość i obrać kurs na północny wschód. Zdecydował się też pozostać blisko dna, ponieważ tak właśnie uczyniłby ter Horst. – Wyślij ostrzeżenie – rozkazał Wilson. – Voortrekker ma naddźwiękowe rakiety manewrujące przeznaczone do zwalczania jednostek nawodnych. Bell wysłał na powierzchnię małą autonomiczną boję radiową z zaprogramowanym i zakodowanym tekstem. Wilson spojrzał na mapę taktyczną. Challenger wciąż przyśpieszał, wreszcie zaczął drżeć, zbliżając się do maksymalnej szybkości. – Dobrze – powiedział Wilson. – Stennis został zaalarmowany, a my depczemy Voortrekkerowi po piętach. Znalazł się w kleszczach. Jeffrey przyjrzał się mapie. Żałował, że nie było tu Ilse, która by pomogła mu odtworzyć rozumowanie ter Horsta. Próbował przypomnieć sobie, co o nim wie, jak walczył, gdy starli się ostatnim razem... – Sternik, silniki stop! Meltzer potwierdził. Wydawał się lekko zdziwiony rozkazem. – Co robisz? – odezwał się Wilson. Znowu przeszył Jeffreya świdrującym spojrzeniem sponad okularów. – Jeszcze nie wiem – stwierdził Jeffrey. – Ale jestem pewien, czego nie zrobię. Nie zamierzam postąpić zgodnie z oczekiwaniami ter Horsta. – Wyjaśnij to. – Sam pan to już powiedział, komodorze. Kleszcze. To właśnie my stanowimy dla niego największe zagrożenie, a zarazem najważniejszy cel. Challenger, a nie Stennis. On nie może sobie pozwolić na to, byśmy szli jego śladem... A więc jestem przekonany, że wcale nie kieruje się na lotniskowiec. Chce tylko, abyśmy tak myśleli. On jest tutaj – Jeffrey wskazał na mapę. – Chowa się między pierwszą a drugą podwodną górą, ale po stronie przeciwnej od naszej. Czeka na to, abyśmy przepłynęli obok niego przy maksymalnej szybkości, zapatrzeni w nasz plan i praktycznie głusi. – Chcesz powiedzieć, że to pułapka? – Tak myślę. To diabelny spryciarz. – Jeffrey rozkazał Meltzerowi płynąć na północ, w pobliże pierwszej góry, z prędkością dwudziestu sześciu węzłów. To wprawdzie połowa maksymalnej szybkości, ale wtedy będą poruszali się znacznie ciszej. – Zdajesz sobie chyba sprawę, że jeśli się mylisz – rzekł Wilson – to dajesz Voortrekkerowi taką przewagę, że nigdy go nie dościgniemy. Jeśli więc zatopi Stennisa, a nas zostawi daleko w tyle... – Wiem, panie komodorze, wiem. Nie sądzę, abym się mylił. – Kapitanie – przerwał Bell – jeśli spotkamy Voortrekkera, który wypłynie zza tej góry prosto na nas od dziobu, będzie wtedy miał nad nami dwukrotną przewagę ogniową. Tego nie możemy wygrać. – Wiem, Pierwszy. Wiem o tym. W tym samym czasie, na wyspie Chatham Ilse siedziała w ospreyu, obsługując swoje urządzenia komunikacyjne. Skończyła przetwarzanie ostatnich danych oceanograficznych pochodzących z czujników przymocowanych do mikrofonów, które znajdowały się w głębokiej wodzie. Wykorzystała te dane do zoptymalizowania przekazu meldunków z Sydney w głębinę, tak aby mogły z nich skorzystać Challenger i Collinsy. Tymczasem w bunkrze zegar na obudowie bomby nieubłaganie odliczał czas. Clayton wciąż używał spektrometru promieni gamma, odczytując wynik z każdego miejsca i pod każdym kątem, aby zorientować się w budowie niszczącej broni. Dla Ilse już samo istnienie takiej bomby było niezwykle deprymujące. Oś publicznie odżegnywała się od budowy bomb wodorowych, aby sprytnie unieruchomić termonuklearny arsenał aliantów: Niemcy i Burowie utrzymywali na stanie jedynie taktyczną broń atomową, i to do użytku niemal wyłącznie na morzu. Dlatego też alianci nie korzystali z możliwości posłużenia się bombami wodorowymi przeciwko Osi, w obawie przed uśmierceniem milionów niewinnych ludzi w Europie i Afryce – a także licząc się z potępieniem takiego czynu przez światową opinię publiczną nie wspominając już o ryzyku katastrofalnego odwetu ze strony Rosji czy Chin. Ale teraz użycie trytowego zapalnika do broni atomowej na lądzie było niepokojącym krokiem w kierunku eskalacji. Bomba na Chatham należała do „szarej” kategorii między zwykłą głowicą uranową lub plutonową o maksymalnej mocy dwóch tuzinów kiloton a prawdziwą bombą wodorową która mogła mieć siłę niszczącą kilku megaton. Niebezpieczeństwo i implikacje były zbyt wielkie, by w ogóle się nad nimi zastanawiać. Wybuch sprawiłby, że państwa Osi byłyby postrzegane jako bezlitosne i lekkomyślne, ale Ilse przypuszczała, że na tym właśnie polegał cały plan reżymu. Reakcja państw neutralnych wciąż była niewiadomą – mogły być pod wrażeniem albo mogły się przestraszyć. Grzyb atomowy na Chatham sprawiłby, że Stany Zjednoczone utraciłyby prestiż, że byłyby postrzegane jako kraj słaby, pozbawiony inicjatywy militarnej i globalnych środków, by wypędzić państwa Osi z zagrabionych przez nie terytoriów. W pewien sposób przypominało to drugą wojnę światową tym razem jednak alianci nie mogli się pochwalić sukcesami na Midway, w El Alamein czy pod Stalingradem. Eksplozja na Chatham na pewno wywołałaby destabilizację, a ta z kolei byłaby korzystna dla wroga. Ilse skoncentrowała się na rzeczach, na które miała jakiś wpływ. Zbyt duża dawka myślenia w tej chwili mogła prostą drogą doprowadzić do paniki i obłędu. W okienku na ekranie wyświetliła surowe dane pochodzące z linii SOSUS. Nagle sygnał zupełnie oszalał. Pracując z Kathy Milgrom na Challengerze nauczyła się rozpoznawać podwodne wybuchy nuklearne. Ten wyglądał na bardzo duży, toteż głowica musiała należeć do Osi, gdyż alianci używali mniejszych ładunków. Centrala SOSUS w Sydney natychmiast potwierdziła jej diagnozę. Szybko stukała w klawisze, by nadać meldunek do australijskich łodzi podwodnych, które musiały usłyszeć eksplozję na swoich sonarach. Dopiero po pewnym czasie otrzymała odpowiedź, którą musieli jej nadać powtórnie, a ona dopiero wtedy złożyła z fragmentów jedną całość. Zła jakość była spowodowana echem pierwszego wybuchu i trzech kolejnych. Odpowiedź zawierała informację, że utracono kontakt ze skrajnym Collinsem w linii, który zdążył jedynie zawiadomić o tym, że jest atakowany. Ważna część łańcucha akustycznego połączenia między Chatham i Challengerem została zerwana. Sydney odbierało istotne dane z SOSUS. Usłyszeli odgłosy silnika wrogiej torpedy i szum Voortrekkera idącego na pełnej szybkości. Ustalili kurs ter Horsta, zanim ten znikł w chmurach pęcherzyków powietrza, powstałych po wybuchach. Voortrekker szedł kursem na północny wschód, obok pierwszej góry podwodnej i dalej w kierunku Stennisa. Lecz teraz Ilse nie miała już sposobu, by ostrzec Challengera. Odległość między trzecim okrętem Australijczyków, ostatnim w łańcuchu, jaki przetrwał, a Challengerem była zbyt wielka, by połączenie akustyczne mogło funkcjonować, nawet gdyby nie przeszkadzały chmury powietrznych bąbli. Poza tym Collinsy były zbyt powolne i zbyt oddalone, aby cokolwiek pomóc. Jeffrey i jego załoga zostali więc zdani sami na siebie. Spojrzała na zegarek. Bardzo chciała opuścić już tę wyspę. Pilot ospreya miał połączenie przez satelitę. Dowódca Floty Pacyfiku powiedział im, aby pozostali na miejscu i nie przerywali pracy. Z lądowiska nadleciał drugi osprey. Wylądował koło Ilse i po prostu stał nieruchomo. Na Challengerze Jeffrey wpatrywał się w grawimetr. Pierwsza góra była już bardzo blisko. Jej potężny masyw wznosił się niemal na milę ponad okrętem, który płynął nad dnem z prędkością dwudziestu sześciu węzłów. W centrali znów panowało napięcie i niepokój. – Zatrzymaj się albo zmień kurs – powiedział Wilson. – Nie możesz przecież przepłynąć na wskroś przez tę górę. Jeffrey rzeczywiście żałował, iż nie ma takiej możliwości. Gdyby chociaż mógł zobaczyć coś przez ten podwodny masyw. Grawimetr potrafił tego dokonać, gdyż materia była przezroczysta dla grawitacji. Ale gdyby nawet wrogi okręt w ogóle się przemieszczał, masa jego kadłuba i osłona reaktora i tak nie zostałyby wykryte przez komputerowe metody grawimetrii. Nie było jednoznacznego dowodu na jego obecność, poza tym Jeffrey mógł się fatalnie pomylić, teraz musiał już zaufać jedynie swojemu instynktowi: był przekonany, że ter Horst jest gdzieś po drugiej stronie tego wygasłego wulkanu i czeka tam na niego. – Pamiętaj, że on ma dwa razy więcej wyrzutni – powiedział Bell. – Może też dwukrotnie większą siłę ognia. Jeffrey owi nie trzeba było o tym przypominać. Cały czas uporczywie chodziło mu to po głowie. Mógł wystrzelić jednocześnie cztery torpedy, zanim naprawiony mechanizm automatycznego ładowania wsunie do wyrzutni następne podwodne pociski. Voortrekker mógł wystrzelić naraz aż osiem sztuk. Bez względu na to, jak Jeffrey podzieli swój ogień: na ofensywny – skierowany na Voortrekkera – i defensywny – skierowany przeciwko torpedom ter Horsta – wróg i tak zwycięży. Ter Horst mógł zniszczyć wszystkie torpedy Jeffreya i nadal mieć cztery inne z tej samej pierwszej salwy, którymi mógł zetrzeć Challengera w proch. – Musimy w jakiś sposób zmienić reguły gry – stwierdził Jeffrey. – Na przykład użyć wabia? – zasugerował Bell. Jeffrey pokręcił głową. – On będzie oczekiwał wabiów. – A więc co? – Nawet Wilson zaczął wyraźnie odczuwać napięcie. Jeffrey przyjrzał się mapie taktycznej. Patrzył i patrzył, jakby czekał, że ta do niego przemówi. Skręcić na prawą czy na lewą burtę? Obejść górę w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara czy też w przeciwnym? Starał się zapomnieć, co jest stawką tej walki, i w myślach traktował to jak sport, jak futbol. Zrobił gest rękoma i zaczął głośno myśleć: – Jeśli pójdziemy tędy, może nas przyłapać, jak się pojawimy tutaj. Jeśli wybierzemy tę drogę, może nas złapać tutaj. Ponieważ masyw góry blokuje widok do ostatniej chwili, pierwszy kontakt nastąpi w bardzo małej odległości. Będzie czas na oddanie tylko jednej salwy... – To wszystko już wiemy – rzekł Wilson. Jeffrey wpatrywał się długo w grawimetr. Musiał znaleźć jakiś sposób, by inaczej zdefiniować taktyczny problem, zupełnie zmienić parametry całego scenariusza... i to szybko. Jeffrey wiedział, że jego umysł się wyostrza podczas akcji, gdy brakuje czasu. Ufał swojej intuicji, tej tajemniczej umiejętności, dzięki której nagle pojawiał się pomysł, i to jak najbardziej oczywisty. Miał nadzieję, że i tym razem go nie zawiedzie. – Ha! – Uśmiechnął się szeroko. Poczuł w żołądku znajomy ucisk emocji. – Nie pójdziemy żadną z tych dwóch tras. – To znaczy, że mamy czekać, aż Voortrekker sam do nas przyjdzie?– spytał Bell. – Nadal będziemy mieli dwukrotnie mniejszą siłę ognia – ostrzegł Wilson. – Nie... Otóż udowodnię wam, że to my będziemy mieli dwukrotną przewagę nad nim. – Co takiego? – Panie komodorze, proszę o cierpliwość. Słuchaj, Pierwszy. Chcę wysłać torpedy, żeby płynęły przed nami. Wystrzel je z miejsca, w którym się teraz znajdujemy, a wtedy Voortrekker usłyszy je dopiero wtedy, gdy już będzie za późno. Zaprogramuj je tak, aby półkolem obeszły górę i rozpoczęły poszukiwanie wroga, kiedy znajdą się już daleko od nas. – Jeffrey kazał także Bellowi, aby tak ustawił głowice, żeby się rozbroiły, zanim zatoczą pełny krąg i wrócą do Challengera. – Rozumiem, kapitanie, ale w jaki sposób poprawia to naszą sytuację? Jeffrey szybko wydawał rozkazy. Wysłał w lewą stronę cztery torpedy Mark 88 z głowicami atomowymi i kazał Bellowi załadować wyrzutnie. Uzbroili głowice, a wtedy Jeffrey posłał następną czwórkę w prawą stronę. I znowu kazał ładować. Kolejne cztery sztuki poszły w lewo, a za chwilę znowu cztery w prawo. „Teraz Challenger ma w wodzie szesnaście torped, a ter Horst nawet o tym nie wie”. – Wszystkie torpedy idą normalnie – zameldowała Kathy. Atakowały z prędkością siedemdziesięciu węzłów. – To powinno dać im trochę zajęcia – powiedział Jeffrey. Bell z uśmiechem skinął głową. Nastrój w centrali wyraźnie się poprawił. Wilson poklepał Jeffreya po ramieniu. – Nieszablonowe myślenie. Nie przestajesz mnie zadziwiać, kapitanie. – Dziękuję, panie komodorze... Teraz będzie najtrudniejsza część. Sternik, dziesięć stopni w prawo. Meltzer potwierdził. Challenger wykonał skręt. „Prawie połowa mojej broni bezpowrotnie znajduje się w wodzie, a za chwilę wsadzimy kij w gniazdo os po drugiej stronie tej góry”. Jeffrey kazał Bellowi po raz kolejny załadować wyrzutnie, lecz tym razem nie oddał salwy. Kazał mu tylko zalać wyrzutnie, wyrównać ciśnienie i otworzyć zewnętrzne pokrywy. – Sternik – rozkazał Jeffrey – odbijaj w lewo, gdy to będzie konieczne. Idź wzdłuż góry, przeciwnie do wskazówek zegara. Teraz nadeszła pora, by stanąć między Voortrekkerem i Stennisem. 35 Na Voortrekkerze – To już tylko kwestia czasu – powiedział ter Horst. – Spodziewam się, że usłyszymy go od sterburty. Popłynie na północ z tej niecki, żeby odciąć mi drogę, omijając górę przeciwnie do wskazówek zegara. Van Gelder wiedział już teraz, że pająkiem w opowiastce ter Horsta miał być Jeffrey Fuller. – Rozumiem, panie kapitanie – powiedział van Gelder. Voortrekker czekał spokojnie po północnej stronie pierwszej podwodnej góry, by zaskoczyć Challengera od tyłu, gdy Fuller pogna na ratunek amerykańskiemu lotniskowcu. – Myślał, że użyje Stennisa jako pułapki na muchy, która mnie przyciągnie i przytrzyma, zwabi prosto w kierunku Challengera. Tymczasem ja odwróciłem całą grę do góry nogami. Ten Collins, którego zatopiliśmy, był sygnałem, który zwabił Challengera. To nasz wabik na niego. Van Gelder skinął głową. Mógł nie lubić polityki ter Horsta, mógł gardzić jego wypaczonym poczuciem honoru i etyki, ale nie mógł mu odmówić znakomitych, naturalnych zdolności taktycznych. Teraz patrzył na chronometr – wkrótce miał nastąpić wybuch bomby na Chatham. Coś rozbłysło na ekranie, a marynarze przy sonarach podskoczyli jak oparzeni. Van Gelder pomyślał, że to bomba eksplodowała przedwcześnie. – Sygnały hydrofonowe – zawołał szef sekcji sonarowej. – Bardzo blisko! Cztery torpedy w wodzie! Średni namiar dwa siedem zero! – A więc od lewej, nie od prawej burty. Płynęły wokół góry zgodnie z ruchem wskazówek zegara, od zachodu. – Pierwszy, odpowiedz ogniem – rozkazał ter Horst. – Zniszcz wszystkie, i poślij jeszcze cztery nasze w tym samym kierunku. Znajdą Challengera. Van Gelder rzucił rozkazy. Torpedy wyleciały z wyrzutni, które teraz wszystkie były puste. – Następne cztery torpedy w wodzie! Z kierunku zero sześć zero! Nadchodziły spoza góry od drugiej strony, od prawej burty, a więc od wschodu. Teraz wszędzie już było słychać ich impulsy. – Przecież on nie może być w dwóch miejscach naraz! – zawołał ter Horst. – Jesteśmy w potrzasku! – Potrzebujemy czasu, by załadować wyrzutnie i uzbroić głowice – ostrzegł van Gelder. – Sternik – warknął ter Horst – ster lewo na burt, cała naprzód. – Torpedy z kierunku zero sześć zero szybko się zbliżają. – Wyrzucić wabie i zagłuszacze! Pierwsze sterowane przewodowo torpedy Voortrekkera przechwyciły pierwszą grupę atakujących torped, płynących od zachodu. Van Gelder wcisnął guziki detonujące, cztery głowice wybuchły, tuż poza granicą bezpiecznej odległości wobec własnego okrętu. Nawet nastawione na najmniejszą moc, jedna dziesiąta kilotony dla samoobrony, spowodowały mocne kołysanie się Voortrekkera. Wszystko w centrali zadrżało. Luźne przedmioty pofrunęły w powietrzu. Van Gelder został rzucony jak szmaciana lalka, ale na szczęście przytrzymał go pas bezpieczeństwa. W uszach dzwoniło mu tak głośno, jakby mu czaszka miała pęknąć. Fale uderzeniowe eksplozji odbiły się od skalnej ściany i trafiły Voortrekkera od rufy. Okręt skręcał coraz bardziej w lewo, celując prosto w górę, w litą masę bazaltu. Niebezpieczeństwo było bardzo wyraźnie widoczne na grawimetrze – Voortrekker nadal przyśpieszał do maksymalnej prędkości, zyskiwał ogromny pęd. – Ster prawo na burt! Sternik posłuchał. Kolejne cztery torpedy Challengera detonowały na wabiach i zagłuszaczach za rufą Voortrekkera, który ponownie otrzymał potężny cios uderzeniowej fali. Między ostatnim ciasnym skrętem na dużej szybkości a falą uderzeniową od sterburty Voortrekker wykonał pełną beczkę. Okręt kołysał się dziko, po czym w niekontrolowany sposób zaczął schodzić w głębinę. Grawimetr dokładnie pokazywał, jak skaliste, wulkaniczne dno zbliża się w zatrważającym tempie. Sternik i szef wachty walczyli w pocie czoła, by ocalić okręt od śmiertelnej kolizji. – Następne cztery torpedy w wodzie! – Wrzasnął szef sonarów. – Następne cztery od lewej burty. – Szybki strzał, wyrzutnie od jeden do cztery – rozkazał ter Horst. – Są zbyt blisko! – ryknął van Gelder. – Zrób to! Torpedy wyskoczyły z wyrzutni. Van Gelder widział na mapie taktycznej, że mogą nie zdążyć na czas. Pośród nuklearnych eksplozji i chmur pęcherzyków powietrza, torpedy Challengera wciąż kierowały się w stronę Voortrekkera, a nie w miejsca wzburzonej wody. Sekcja kontroli ognia van Geldera próbowała zniszczyć zbliżające się torpedy. Powstał zupełny chaos. Morzem wstrząsały detonacje, niemal rozbijając Voortrekkera. W podmorskiej górze pojawiły się szczeliny, gdy fale uderzeniowe spowodowały wielkie lawiny skalne. Na kadłub Voortrekkera sypał się gruz. – Musimy stąd nawiewać! – krzyknął ponad panującym hałasem van Gelder. – Ta góra może nas żywcem pogrzebać! – Sternik, kurs dwa jeden zero! – Południowy zachód. – „Maksymalna szybkość!” – Jednak kilka ostrych skrętów spowolniło ruchy okrętu. Ster działał jak hamulec. – Sygnały hydrofonowe! – jeszcze raz krzyknął szef sonarów. – Kolejne cztery torpedy, namiar zero pięć zero. – Ponownie z kierunku przeciwnego do ruchu wskazówek zegara. – Zbliżają się szybko! – Skąd one płyną? Pierwszy, wabie! Zagłuszacze! Niech diabli wezmą tego Fullera! Dawać sto dwadzieścia procent mocy reaktora! Na wyspie Chatham Ilse wiedziała z doświadczenia, jak interpretować surowe sygnały z SOSUS, ukazujące się na ekranie jej konsoli. Były to szumy silników torpedowych. Rozpoznała wyraźne brzmienie torped Sea Lion z Voortrekkera i Mark 88 z Challengera. Zaczęły detonować na bardzo dużej głębokości. Wszystko odbywało się tak szybko, że nie miała pojęcia, kto wygrywa, kto został zatopiony. Potem zobaczyła dane, które świadczyły o tym, że Voortrekker ruszył na południe z ogromną szybkością pięćdziesięciu węzłów. Nagle w wodzie pojawiły się cztery kolejne torpedy, po najbliższej stronie chmur powietrznych bąbli, których system SOSUS nie był w stanie penetrować. Te nowe torpedy należały do Voortrekkera. Ilse patrzyła, jak płyną z prędkością siedemdziesięciu pięciu węzłów każda. Na jej konsoli sygnały ich nieustannie przybierały na sile. Gdy znalazły się tuż nad linią hydrofonów SOSUS, detonowały. Sygnał znikł. Ter Horst zniszczył cały system SOSUS. „Większość promieniowania, jakie przeniknie powierzchnię wody, rozpierzchnie się, osiądzie i zestarzeje, zanim dotrze do Ameryki Południowej. Ale lokalna katastrofa ekologiczna już się rozpoczęła”. * * * Challenger dwa razy ostrożnie okrążył pierwszą górę, pośród resztkowych chmur powietrza i drgań wody, po czym skierował się na południowy zachód. – Gdzie on jest? – spytał Wilson. – Trudno mi uwierzyć, że uciekł tam, skąd my przypłynęliśmy. Jeffrey popatrzył na wskazania czujników. Nigdzie nie było śladu Voortrekkera. Vikingi ze Stennisa i samoloty patrolowe P-3C ze stałego lądu, którym wreszcie udało się wystartować z Nowej Zelandii, przeczesywały cały rejon aktywnymi bojami sonarowymi, które mogły działać nawet na głębokości krytycznej Voortrekkera. Tym samym teren wokół podwodnych gór był pokryty jakby dywanem. Trzy atomowe okręty podwodne, które stanowiły eskortę Stennisa, chociaż znacznie powolniejsze od Challengera, zbliżały się do rejonu walki szerokim wachlarzem z północnego wschodu i wschodu. Trzy pozostałe Collinsy, po doładowaniu akumulatorów w małym zanurzeniu, prowadziły intensywne poszukiwania sonarowe, zbliżając się od północy. – Kapitanie – zawołała Kathy Milgrom. – Orion zrzucił boję sygnałową... To może być przekaz dla nas. – Daj na głośniki. Ponad szumem wody i echami niedawnej bitwy Jeffrey usłyszał serię syren różnej długości i częstotliwości. Po chwilowej przerwie sygnał powtórzył się. Bell sprawdził kod sygnału w swojej bazie danych. – Mówi, żebyśmy wyszli na peryskopową i połączyli się z satelitą. Jeffrey westchnął. Nienawidził ujawniania swojej pozycji w strefie walki. Pamiętał jednak, co powiedział Wilson o pracy w zespole i ogarnięciu szerszego obrazu. „A więc niech będzie peryskopowa”. Miał już wydać rozkaz Meltzerowi i COB, gdy wtem spojrzał na chronometr. – Komodorze, proponuję, abyśmy najpierw zaczekali na wybuch bomby na Chatham. To już niedługo. W tym samym czasie, na wyspie Chatham Ilse siedziała, patrząc na swoją bezużyteczną konsolę. Miała kontakt radiowy jedynie z Sydney, ale to było wszystko. Z SOSUS nie było nowych danych, a Challenger znajdował się za daleko, aby mogła połączyć się z nim osobnym łączem akustycznym. Nie była nawet pewna, czy Challenger przeżył to podwodne piekło. Superkomputery w Sydney próbowały zinterpretować surowe dane, jakie otrzymały tuż przed zerwaniem linii. Jednak kapitan kierujący centrum przetwarzania danych powiedział, że to może zająć całe godziny. Bomba atomowa Osi, znajdująca się sto metrów od Ilse i dwóch ospreyów, miała wybuchnąć za kilka minut. Clayton spakował już swoje rzeczy i siedział w kabinie ospreya obok Ilse i Montgomery’ego. Wszyscy mieli przygotowane maski gazowe na wypadek, gdyby poziom promieniowania wzrósł. Ale nuklearna bitwa podwodna rozegrała się setki mil stąd, zaś Chatham była po nawietrznej stronie. Taktyczne pociski nuklearne, zwłaszcza te, które eksplodowały głęboko pod wodą, produkowały o wiele mniej powierzchniowych kancerogenów i promieniowania, niż bomby wodorowe w powietrzu. Bomba trytowa, która miała wybuchnąć na poziomie ziemi, była nieskończenie bardziej niebezpieczna. Ilse zobaczyła, jak z drugiego ospreya wysiada jego załoga. Za pomocą węży i pomp przelali paliwo z własnych zbiorników do samolotu, w którym siedziała Ilse. Przez otwarte drzwi kabiny spytała ich, co się dzieje. – Takie mamy rozkazy. Spojrzała na Claytona i Montgomery’ego. Wzruszyli ramionami. Po chwili pilot samolotu Ilse otworzył boczne okienko kokpitu. – Wystarczy. Mamy już pełno! Tamci odłączyli węże i porzucili je na ziemi. Z północy nadleciał duży śmigłowiec. Gdy usiadł na ziemi, załoga drugiego ospreya szybko do niego podbiegła, a następnie wsiadła do środka. Przez okienka śmigłowca Ilse ujrzała, jak mnóstwo psów przyciska do szyb swoje nosy. Helikopter wystartował i poleciał na północny wschód do bardzo odległego Stennisa. Ilse popatrzyła na opuszczonego ospreya. – Tak po prostu zostawili go tutaj? – Chyba tak – odparł Montgomery. – Myślę, że zabraliśmy mu całe paliwo. – Wobec tego, dlaczego załoga z nami nie leci? – Nie wiem. Dowódca załogi kazał Ilse odłączyć konsolę. Wyjęła współśrodkowe kable, wtyczki przewodów światłowodowych i podała je przez drzwi. Pilot zwinął je i odrzucił na bezpieczną odległość od samolotu, aby nie zostały wessane przez dysze wlotowe jego silników. Potem wyjął kamizelki ratunkowe, rozdał je wszystkim obecnym i pokazał Ilse, jak powinna nałożyć swoją. Wskazał zawleczki, które uruchamiały przepływ gazu z butli, aby w razie potrzeby mógł napełnić kamizelkę. Obaj piloci sprawdzili wszystkie punkty na liście z procedurą startową. Włączyli silniki, które po chwili rozgrzały się, zawyły jeszcze głośniej i moment później osprey uniósł się w powietrze. Obserwując pozycję słońca i wyspy, Ilse stwierdziła, że lecą na południe. – Lecimy w złym kierunku – zawołała, przekrzykując warkot silników. – Taki mamy rozkaz – odpowiedział dowódca. Spojrzała na zegarek. „To chyba naprawdę ostatni moment”. Samolot nabierał wysokości, tymczasem załoga przestawiła gondole silników w pozycję poziomą. Maszyna systematycznie zwiększała szybkość lotu, oddalając się od wyspy. Dowódca wydał wszystkim ciemne gogle. – Kiedy powiem, opuścicie głowy. Po błysku policzcie do dziesięciu, abyście nie zostali oślepieni. Metal kadłuba powinien zatrzymać większość promieniowania gamma. Wnętrze jest wyłożone boronowym ekranem, absorbującym neutrony. – To wszystko tylko po to, abyśmy się lepiej poczuli? – spytał Montgomery. Dowódca wzruszył ramionami. – Jeśli po dziesięciu latach dostaniecie białaczki, będziecie już wiedzieli, dlaczego. – Cudownie. Clayton podał Ilse ołowiany fartuch, który sam nosił, gdy badał bombę. – Okryj sobie tułów. To pomoże ci ochronić organy rozrodcze. – Dzięki. – Skinęła głową. Chciała mieć kiedyś dzieci. Wyjrzała przez okienko. Ciemnopomarańczowe słońce dotykało horyzontu, częściowo zakryte warstwą gęstych, ciemnych chmur, które zbliżały się do wyspy od zachodu. Zrozumiała, że to front burzy tropikalnej znad Nowej Zelandii. Spojrzała w przeciwnym kierunku. Wykręcając szyję, z trudem zobaczyła wyspę Chatham, malejącą w oddali. Oblewał ją blask zachodzącego słońca, ale z łatwością można było dostrzec żółte, jasne plamy ognia, obejmujące okolicę Owengi. Na środku wyspy, w pobliżu lądowiska wybuchł kolejny pożar. Z trudem dostrzegła błyskające światła nawigacyjne ostatniego śmigłowca, daleko poza granicą wyspy. – Załóżcie gogle – zawołał dowódca ospreya. Nałożyła je, przystawiła twarz do kolan i zakryła głowę ramionami. Ołowiany fartuch zgiął się między jej udami i brzuchem. Usłyszała głos Montgomery’ego, który mamrotał: – Matka zawsze mówiła mi, że bezpieczniej byłoby wstąpić do armii lądowej. Clayton zaśmiał się, a Ilse poczuła, że lada chwila wybuchnie histerycznym śmiechem. Samolot zszedł w stromy lot nurkowy i wyrównał dopiero nad samą wodą. Ilse odgadła, że ten manewr miał na celu odgrodzenie się linią horyzontu od epicentrum wybuchu. – To już lada chwila – zawołał dowódca. Nagle świat zalała jasność, która dotarła do Ilse pomimo gogli oraz osłony w postaci jej własnych ramion i ud. Nagłość zjawiska tak ją zaskoczyła, że zapomniała policzyć do dziesięciu. Samolot zaczął agresywnie nabierać wysokości. Odwróciła się, by spojrzeć przez okienko. Nawet z tej odległości poczuła promieniowanie cieplne. Musiała zmrużyć oczy. Blask wpadał przez okna samolotu i rzucał czarno-białe cienie w jego wnętrzu. Zrozumiała, że impuls elektromagnetyczny uszkodził oświetlenie w samolocie. Przynajmniej osprey, którego awionika była specjalnie ekranowana, nadal leciał. Nad Chatham powstała wielka kopuła rozpylonej wody i molekularnej plazmy. Po chwili znikła, a za to ukazała się ognista kula. Ilse widziała, jak w powietrzu rozchodzi się fala uderzeniowa, na granicy której z prędkością dźwięku przesuwa się skondensowana wilgoć. Powierzchnia morza burzyła się białą pianą z powodu siły uderzenia, jaka lądem dostała się do wody. Fala uderzeniowa sunęła znacznie szybciej po morzu niż w powietrzu. Ilse patrzyła, jak jej rozszerzający się dysk przechodzi pod podwoziem ospreya. Bliżej wyspy lokalna tsunami, oświetlona kulą ognia, rozchodziła się na wszystkie strony. Nieznośny żar pierwszego błysku i unosząca się ognista kula dokonały swego dzieła. Całą wyspę objęły płomienie. Fala uderzeniowa na lądzie zmiotła płonące szczątki, zdychające owce, słupy telefoniczne i domy, podrzucając wszystko w powietrze. W niektórych miejscach podmuch gasił płomienie, w innych jeszcze je podsycał. Kula ognista wciąż unosiła się coraz wyżej, jednocześnie stygnąc. Słup czarnego dymu i zamienionej w parę ziemi i skały został zassany u jej podstawy. Siła ssąca była coraz większa. Teraz do słupa były wciągane palące się popioły i wraki z najbliższej okolicy. Niesiona w powietrzu fala uderzeniowa dotarła do ospreya, a wraz z nią odgłos wybuchu, przypominający erupcję wulkanu. Samolot rzuciło mocno do przodu. Ilse trzymała się, gdyż maszyną zaczęło kołysać. Prawy silnik nagle zgasł, a wibracje nie ustępowały. Samolot zaczynał schodzić coraz niżej, tym razem nie z wyboru pilotów. W panice Ilse pociągnęła zawleczki przy swojej kamizelce, która szybko wypełniła się i ścisnęła jej klatkę piersiową. Ponad hukiem i rykiem, jakie dochodziły od strony wyspy, łoskot pracującego silnika ospreya stał się jeszcze głośniejszy, ale słychać było nierówne dudnienie, wywołane przeciążeniem. Jednak oba śmigła wciąż się kręciły. Ilse słyszała, jak obaj piloci recytują sobie krzykiem listę procedur. Ocean szybko się zbliżał, a przeciążony osprey walczył, by pozostać w powietrzu. W końcu załodze udało się uruchomić drugi silnik. Ilse była mokra od potu. Jeszcze raz obejrzała się na wyspę. Grzyb atomowy miał z pewnością osiem kilometrów wysokości i nadal rósł. Wiatr przechylał go lekko na wschód. Kula ognista przestała świecić, ale we wnętrzu słupa dymu – grubiejącego z każdą chwilą – raz po raz pokazywały się błyskawice. Efekty jonizacyjne sprawiły, że teraz przybrał barwę czerwonawo-brązową. Na kapeluszu grzyba łyskała liliowa fluorescencja, wywołana promieniowaniem. Korona grzyba unosiła się coraz bardziej. Była teraz tak wysoko, że została pięknie podświetlona ostatnimi promieniami słońca, które już skryło się poza horyzont: wschodnią część grzyba spowijał cień, ale zachodnia była ślicznie różowa. Woda wokół południowego krańca wyspy pieniła się, gdy z nieba wpadały do niej głazy i wszelki złom. Mały skrawek lądu, który był wyspą Chatham, zmienił się w morze ognia i radioaktywną pustynię na wiele stuleci. 36 W tym samym czasie, na Challengerze W centrali zaniepokojony Jeffrey krytycznie wodził wzrokiem dookoła, upewniając się, czy okręt i załoga są w pełnej gotowości. Instynktownie oraz na podstawie długoletniego doświadczenia oceniał poziom energii i morale swoich ludzi. W sumie był zadowolony, biorąc pod uwagę to, co się miało dopiero wydarzyć. „Bomba i Voortrekker”. Czterokrotnie sprawdził log szybkości i głębokościomierz na swojej konsoli. Teraz okręt wisiał nieruchomo w głębokim kanale akustycznym, tysiąc dwieście metrów pod powierzchnią wody, gdzie zasięg pasywnych sonarów – a więc prowadzących tylko nasłuch – był optymalny. Jeffrey ponownie odczytał wskazania żyrokompasu: okręt znajdował się w położeniu zapewniającym najlepszy taktyczny zasięg umieszczonych na burtach czujników. Prawa burta była zwrócona na północny wschód, w kierunku odległego Stennisa, tak na wszelki wypadek, zaś lewa burta na południowy zachód, co wydawało się najbardziej prawdopodobnym kierunkiem ucieczki Voortrekkera. Na wyświetlaczu statusu systemu sonarowego widniała informacja, że za okrętem, w delikatnym podmorskim prądzie, znajduje się sonar niskiej częstotliwości na uwięzi, który zapewniał pełne pokrycie zasięgu dookoła Challengera. – Nadal brak danych o obecności Voortrekkera, kapitanie – zameldowała Kathy. – W porządku, sonar – odpowiedział żwawo Jeffrey. – Kontynuować obserwację. Dajcie dźwięk pasywnych sonarów na głośniki. Słuchał odgłosów, które wypełniły centralę – impulsy wychodzące z Collinsów oraz boi sonarowych. „Dźwięk wolności”, pomyślał. Te przyjazne aktywne sonary na głębinie. Challenger nie wysyłał impulsów, aby pozostać w ukryciu. Okręt wykorzystywał przesunięte w fazie, wygłuszające emisje, aby Voortrekker przypadkowo nie odebrał echa jego kadłuba. Jeffrey spojrzał na chronometr. Bell i Wilson także patrzyli w tamtą stronę. – To już lada moment, kapitanie – odezwał się Bell. Nie miał radosnego głosu. Wilson zachowywał się ze stoickim spokojem. Gdy tak patrzyli, wskazówka minutowa zegara zbliżała się do czasu, w którym miała nastąpić detonacja bomby. Z odległości stu mil od Chatham fala uderzeniowa, poruszająca się i słabnąca w wodzie, dotrze do okrętu po prawie dwóch minutach. Dźwięk roznosi się w wodzie z prędkością prawie mili na sekundę, pięć razy szybciej niż w powietrzu. Wcześniej niż Jeffrey oczekiwał, Kathy zameldowała o silnym sejsmicznym wstrząsie. Zapomniał, że dźwięk rozchodzi się w ziemi jeszcze szybciej niż w morzu. „A więc bomba wybuchła. Oś wysłała komunikat na cały świat i po raz kolejny dokonała eskalacji wojny. Jan ter Horst może twierdzić, że osiągnął kolejny sukces”. Szef sonaru i jego ludzie byli gotowi na to, co miało nastąpić za chwilę. Jeffreya zaskoczył ogromny huk, gdy niesiona wodą fala uderzeniowa uderzyła w okręt. Zaczęło się od ryku, który po chwili przeszedł w gromki dźwięk o coraz wyższej częstotliwości. Wyspą Chatham wstrząsnęła detonacja, a energia wznoszącej się kuli ognistej uderzyła w ziemię i morze, stopniowo wytracając impet. Kolejne fale odbijały się od bliżej i dalej położonych części dna. Sam ocean zdawał się protestować, gdy echo rozchodziło się przez chmury małych cząstek w wodzie. Pogłos odbijał się od granic warstw wody o różnej temperaturze, od kulek, ławic ryb i planktonu dookoła. Tymczasem Kathy zaprzęgła już swoich ludzi do pracy. Po kilku minutach przetwarzania danych przez pokładowy superkomputer, zameldowała Jeffreyowi: – Brak kontaktów na sonarach, kapitanie. – W porządku. – Jeffrey wykorzystał iluminację akustyczną z eksplozji, która podziałała jak jednorodny impuls z sonaru, by spróbować zlokalizować Voortrekkera. Jednak wrogi okręt naprawdę znikł. Malejąca fala uderzeniowa w powietrzu przeszła nad okrętem – ostatni znak, jaki doszedł z Chatham. W głośnikach rozległ się słaby pomruk i syczenie, jakby pogłos odległej burzy. Jeffrey wiedział, że geopolityczna burza dopiero się rozpoczęła. Nadszedł czas, by zareagować na wezwanie z Dowództwa Floty. Jeffrey rozkazał Meltzerowi i COB, aby wyprowadzili Challengera na głębokość peryskopową. Na ospreyu Drugi pilot powiedział Ilse, że jest proszona do radia. Dowódca pomógł jej zdjąć kamizelkę i podał jej drugą nie napełnioną gazem. Następnie dał jej swój hełm, łącznie ze słuchawkami i laryngofonem. Pokazał jej, jak go używać, po czym podłączył przewody do gniazda obok jej fotela. Ilse podłączyła się do połączenia konferencyjnego na wysokim szczeblu. Były pewne zakłócenia wywołane ładunkami elektrostatycznymi po wybuchu atomowym, głosy zniekształcał działający system kodujący, ale mogła zrozumieć, co mówią pozostali uczestnicy rozmowy. Z Challengera odezwali się komodor Wilson i Jeffrey, z bazy na Hawajach mówił osobiście Dowódca Floty Pacyfiku. Celem konferencji było ustalenie, co teraz zamierza zrobić Jan ter Horst. Dowódca floty, czterogwiazdkowy admirał, mówił o tym w sposób bardzo delikatny, ale dał do zrozumienia, iż wie, co łączyło kiedyś Ilse z ter Horstem. Wszyscy powiedzieli, co wiedzą: dyspozycja aliantów, którzy stworzyli kordon w poprzek całego pasażu ANZA; fakt, że ter Horst wykorzystał cztery cenne torpedy nuklearne, aby brutalną siłą zniszczyć ostatnią linię SOSUS; oraz fakt, że nigdzie nie było żadnego śladu Voortrekkera. – Czy to możliwe, że on po prostu siedzi gdzieś w pobliżu na dnie? – spytał admirał. Jeffrey przyznał, że tak może być, ale Ilse miała odmienne zdanie. – Jan nie jest głupi, panie admirale. Wie, kiedy jest w mniejszości. Wie, że siedząc w miejscu, pozwoli, aby bliżej podpłynęły okręty podwodne z eskorty Stennisa, które nawiążą ścisłą współpracę z Challengerem. – Proszę mi więc powiedzieć, poruczniku Reebeck, co on, według pani, teraz zrobi. – Będzie chciał za wszelką cenę zrównać szanse oraz zatopić Challengera. – Jak tego dokona? – Chyba nie ja jestem tu najlepszą osobą, by odpowiedzieć na to pytanie, panie admirale. – Spójrzmy na to, co wiemy – wtrącił się Jeffrey. – Challenger i Voortrekker to dwa najszybsze okręty na tym teatrze wojny, gdy płyną w zanurzeniu z maksymalną prędkością. Są także niewrażliwe na czynniki pogodowe. – Wiem o tym – odparł admirał. – Atomowa łódź podwodna może przepłynąć nawet pod tajfunem piątej kategorii, jakby go tam w ogóle niebyło. – Tak jest. Żadna jednostka nawodna nie może tego dokonać. – Myśli pan więc, że popłynął na zachód, w stronę tropikalnej burzy? Ale w ten sposób zbliżyłby się do Nowej Zelandii, a sztorm przejdzie dość szybko. – Rozumiem, panie admirale. Nie sądzę, aby płynął na zachód. Zapadło milczenie. Ilse wyczuła u swoich rozmówców frustrację. – A co można powiedzieć o terenie przydennym? – spytał dowódca. Mruknął coś jeszcze na boku. Ilse domyśliła się, że prosi adiutanta o mapę. Sama też spytała pilota, czy ma mapę. Odparł, że używają cyfrowych pomocy nawigacyjnych. Ilse weszła do kokpitu. Załoga wpatrywała się w urządzenia kontrolne, sprawdzając funkcjonowanie najważniejszych systemów ospreya. Było ciemno, jeśli nie liczyć poświaty instrumentów. Widok na zewnątrz we wszystkich kierunkach był zdumiewający. Widziała niezliczone, cudownie kolorowe gwiazdy, które schodziły aż na gładki, nie zasłonięty, ogromny horyzont. Rozpoznała Krzyż Południa, zobaczyła nawet Obłoki Magellana, dwie małe galaktyki orbitujące wokół Drogi Mlecznej. Osprey wciąż leciał na południe, aby jak najbardziej oddalić się od Chatham i radioaktywnej chmury. Ilse rozejrzała się dokładniej po kokpicie. Stwierdziła, że wszystkie instrumenty są w istocie cyfrowymi obrazami na ekranach. Sztuczne horyzonty i żyrokompasy wyglądały zupełnie tak jak zwykłe, ale były cyfrowymi obrazami, nie zaś prawdziwymi tarczami i wskazówkami. Z powrotem podłączyła kable wychodzące z hełmu i przeprosiła admirała za chwilową nieobecność. Poprosiła drugiego pilota, aby pokazał mapę nawigacyjną całego regionu. Nie ukazywała ona ukształtowania dna, więc Ilse musiała polegać na swojej pamięci. Admirał miał pewnie mapę na laptopie lub monitorze w swoim gabinecie. – Widzę te podwodne stożki wulkaniczne, które biegną z północy na południe – zgodził się Jeffrey. – Więc jeśli on nie siedzi na dnie, aby przeczekać – mówił admirał – i nie kieruje się ku tropikalnej burzy i Nowej Zelandii, nie płynie też na północny wschód w stronę Challengera i naszych głównych sił, co więc robi?... Poruczniku Reebeck, czy jest możliwe, że zawróciłby do domu, do Afryki Południowej? Może uznał, że osiągnął dostatecznie wiele, wysadzając wyspę Chatham? – Nie, panie admirale. Z całym szacunkiem, lecz ter Horst nigdy nie myśli, że osiągnął dostatecznie wiele. – Rozmawiamy o tym, jak Voortrekker zechce zrównać swoje szanse – podpowiedział Jeffrey. Ilse zauważyła, że komodor Wilson pozwalał Jeffrey’owi prowadzić całą rozmowę w imieniu Challengera. Chyba wiedział, kiedy dać mu wolną rękę. – A więc szuka miejsca, gdzie mógłby stoczyć z Challengerem walkę jeden na jednego, kapitanie? – spytał retorycznie admirał. – Bez współudziału innych? Co może zrobić, wykorzystując swoją szybkość? Dokąd może popłynąć, by zgubić moje okręty i samoloty? – Nie ma takiego miejsca, panie admirale – odparł Jeffrey. – Możemy polować na niego dosłownie wszędzie. Nawet bez działającej sieci SOSUS, vikingi i oriony ze Stennisa i z Nowej Zelandii mogą dokładnie pokryć cały teren. Załoga Voortrekkera nie może pozostać na zawsze w ukryciu, polegając jedynie na energii akumulatorów i powietrzu w zbiornikach. W końcu będą musieli włączyć reaktor, urządzenia, ruszyć się, narobić trochę hałasu. Usłyszymy go wtedy. – Chciałbym być o tym równie przekonany jak pan, kapitanie – rzekł admirał – ale jednocześnie nie chciałbym dać ter Horstowi cennego czasu. Panno Reebeck, może pani coś nam doradzi. Ilse zastanowiła się. – Jan ter Horst lubi zawsze wymyślać coś niezwykłego. Jego jedyna słabość, o ile tak to można nazwać, polega na tym, że odczuwa nieustanną potrzebę prześcigania samego siebie. – To oznacza...? Spojrzała na mapę. „Przewaga szybkości jego okrętu... konieczność unikania okrętów nawodnych i samolotów, nawet tych dziesięciokrotnie szybszych od niego... jego osobiste niepohamowane pragnienie, by stanąć oko w oko z Challengerem i stoczyć rewanżową walkę. Pojedynek bez ingerencji z zewnątrz”. – O Boże! – powiedziała na głos do swoich myśli. – Proszę powtórzyć – odezwał się admirał. – Już chyba wiem, dokąd on płynie. – Dokąd? – spytał Jeffrey. Znów spojrzała na mapę na ekranie. To, co ujrzała, było właśnie tam – nie morskie dno, ale wielki obszar o szerokości prawie pięciuset mil, grubości prawie sześciuset metrów, w dodatku pływający na powierzchni oceanu. – On popłynie na południe. – Dlaczego właśnie tam? – Popłynie wprost na południe. Ku Antarktydzie. Lodowiec Szelfowy Rossa. Wejdzie pod niego i zaczeka, aż Challenger przypłynie tam zanim. Na Challengerze Dowódca Floty kazał Ilse wyłączyć się z linii, po czym kontynuował rozmowę za pośrednictwem satelity z Wilsonem i Jeffreyem. Rozkazał, by Challenger ruszył z pełną szybkością na południe, wykorzystując nierówności dna, aby ukryć swoją akustyczną obecność. Samoloty miały kontynuować poszukiwania wzdłuż całego szlaku na południe, między Chathami i miejscowymi górami podwodnymi na jednym końcu a Morzem Rossa i lodowcem na drugim. Będą próbować złapać kontakt z Voortrekkerem, gdy tymczasem Challenger spróbuje nadgonić stracony dystans. Jeffrey nalegał, by zastosować specjalne reguły walki. Wilson przystał na ten pomysł. Samoloty i okręty państw zaprzyjaźnionych musiały wstrzymać ogień bez względu na wszystko. Zrzucanie boi sonarowych to jedno, ale Jeffrey nie chciał dopuścić możliwości, żeby ktoś zrzucił nuklearne bomby głębinowe albo torpedy i przez przypadek trafił Challengera. Admirał wyraził zgodę. Wszystkie siły wspomagające ograniczą się do poszukiwań przeciwnika. Na tym rozmowa się zakończyła. – Dowódca wachty – rozkazał Jeffrey. – Wciągnąć wszystkie maszty i anteny. COB potwierdził i przestawił kilka włączników. – Wszystkie maszty i anteny schowane. – Głębokie zanurzenie. – Tak jest, głębokie zanurzenie – potwierdził COB. Zmienił ustawienia pomp. W słuchawkach marynarzy rozległy się rozkazy. Do nich należało teraz uważne obserwowanie dodatkowych wskaźników głębokości i ciśnienia. Inni znów przeszli na rufę, aby w razie potrzeby służyć pomocą w maszynowni. – Sternik, zejście nad dno. Kurs jeden osiem zero. – Na południe. – Głębokość trzy tysiące metrów. – Zejście nad dno – potwierdził Meltzer. – Kurs jeden osiem zero, głębokość trzy tysiące metrów. Rekonfigurował wyświetlacze na konsoli, pchnął do przodu koło sterowe. Challenger zaczął nurkować w kierunku dna. Członkowie załogi nabrali głęboko powietrza i zaciskali palce, aby pokonać zesztywnienie. Okręt schodził ponownie na głębokość testową po ostatniej bitwie atomowej. – Sternik – powiedział Jeffrey. – Cała naprzód. Meltzer potwierdził. Okręt zaczął przyśpieszać. Challenger płynął tak, jakby miał świadomość celowości swojej misji. W takich chwilach Jeffrey nieomal wyczuwał, że okręt żyje, ma serce i duszę jak człowiek. Wilson podszedł do Jeffreya i odchrząknął. – Słucham, panie komodorze? – Nie podaję w wątpliwość twojej logiki. Dowódca floty wyraził zgodę. – Wilson był wyraźnie zaniepokojony, co było u niego czymś wyjątkowym. Jeffreyowi udzielił się jego niepokój. – A jeśli się mylimy, kapitanie? Sam przecież mówiłeś. To my jesteśmy jedynym największym zagrożeniem dla Voortrekkera... A jeśli to była tylko sztuczka? Teraz ter Horst już wie, że Ilse Reebeck żyje i bierze udział w tej walce. A jeśli on świadomie wykorzystał ten fakt? Jeffrey był wstrząśnięty. – To znaczy, że wykorzystał jej umiejętność odczytywania jego intencji i użył tego przeciwko nam? – Co będzie, jeśli wciągnął Challengera w gonitwę bez celu na południe, podczas gdy sam przemknie się obok i popłynie na północ? Na ospreyu Brezentowy fotelik kubełkowy był strasznie niewygodny, a jednak zmęczenie i monotonny pomruk silników uśpiły Ilse. Nagle ktoś ją obudził klepnięciem w ramię. Dowódca załogi. – Mamy nowe rozkazy. Lecimy na południe. Kolejny przystanek to baza McMurdo. Nie możemy zatankować w powietrzu ze względu na czynnik czasu i położenie geograficzne. – To znaczy Antarktyda? – Tak. Zachodni skraj lodowca szelfowego. Widzi pani cały ten sprzęt ze Stennis? – wskazał szpule i skrzynie, przymocowane paskami i siatkami. – Taki sam sprzęt, jakiego pani używała na wyspie. Teraz zainstaluje się pani na krawędzi lodowca. Clayton i Montgomery mają pani pomóc. – Ale to musi być pewnie ze dwa tysiące mil stąd! Dowódca skinął głową. – Zabierze nam to osiem do dziewięciu godzin. – Mamy dość paliwa? – Ledwie. Ten samolot ma dodatkowe zbiorniki na długie trasy. Dlatego właśnie znalazła się pani na jego pokładzie. I dlatego zabraliśmy całe paliwo drugiemu ospreyowi na wyspie. – Ale żeby aż dwa tysiące mil? Po drodze nie było żadnej możliwości, gdzie by można w razie potrzeby wylądować. – To zależy od kierunku wiatru. Niech pani trzyma kciuki. – Wskazał na ocean za oknem. – Jeśli zabraknie nam paliwa i będziemy musieli tam usiąść, będzie nam bardzo zimno i mokro. 37 Sześć godzin później, na Challengerze Jeffrey leżał na koi w swojej kabinie, próbując złapać trochę snu. Instynkt skłaniał go ku temu, aby nie kłaść się, zostać w centrali, aż do ostatecznej rozprawy z Voortrekkerem. Jednak Lodowiec Szelfowy Rossa znajdował się w odległości dwóch dni drogi, przy zachowaniu maksymalnej szybkości, toteż komodor Wilson kazał mu odpoczywać. Komandor porucznik Bell dowodził okrętem. Jeffrey przypomniał sobie, że kabina kapitańska znajduje się tuż za centralą, a więc gdyby Bell go potrzebował, mógłby tam dotrzeć w kilka sekund. Jednak ta świadomość nie pomogła mu się uspokoić. Zawsze chciał być w centrum wydarzeń. Ale rola kapitana polegała na tym, że część zadań musiał przekazać podwładnym. Przekręcił się na drugi bok. Przypomniał sobie walkę z Voortrekkerem. Jak do tej pory była to huśtawka zgadywanek: Jeffrey ukrył się w niecce, ale ter Horst domyślił się tego. Potem ter Horst schował okręt za pierwszą podwodną górą, ale Jeffrey o tym wiedział. Jeffrey wysłał torpedy wokół obu stron góry, lecz Voortrekker, dysponując większą siłą rażenia i nowoczesnymi zagłuszaczami, jednak zdołał uciec. Ter Horst zniszczył ostatnią linię systemu SOSUS i przepadł ze swoim okrętem. Jeffrey musiał przyznać, że jak do tej pory, ter Horst był górą. Kiedy spotkają się następnym razem, w pobliżu może nie być wzniesienia, za którym Jeffrey mógłby się ukryć i wyczyniać stamtąd swoje sztuczki. Jeśli Voortrekker dotrze do lodowca, a Jeffrey będzie musiał zejść za nim pod lód, bez żadnej możliwości uzyskania wsparcia, to... Wspomniał swoją rozmowę z ojcem w Pentagonie. „Miałeś rację, ojcze. Nikt o zdrowych zmysłach nie podjąłby decyzji, aby zostać bohaterem wojennym. Ryzyko porażki jest zbyt wielkie. Odpowiedzialność ogromna. Nieustanne igranie ze śmiercią – jeśli nawet uda się przeżyć, pozostawi to do końca życia blizny na psychice”. Do drzwi zapukał goniec. Jeffrey, całkowicie ubrany, z ulgą wstał z koi. – Kapitanie, sonary wychwyciły kolejną boję z meldunkiem. Mamy szybko wejść w kontakt radiowy. Jeffrey przeszedł do centrali. Mimo że Bell dowodził, jedynie kapitan miał władzę, by odsłonić okręt, wystawiając maszty na głębokości peryskopowej. Jeffrey przejął mostek i wydał rozkazy. Znowu na linii zjawił się Dowódca Floty Pacyfiku, który powiedział Jeffreyowi i Wilsonowi, że detonacja bomby atomowej na Chatham już teraz ma poważne negatywne reperkusje polityczne na całym świecie. Neutralne dotąd kraje azjatyckie, miast potępić zniszczenie wyspy, stały się nagle realistami pragnącymi chronić własne interesy. W pragmatyczny sposób spojrzały na wymowny grzyb atomowy, który pojawił się tak szybko po wypadkach w Nowym Jorku i Diego Garcia, i zobaczyły w nim dokładnie to, co należało zobaczyć: znak, że Oś berlińsko-burska jest w ofensywie. Jeffrey ze zdumieniem wysłuchał słów admirała, że Narodowa Agencja Bezpieczeństwa poinformowała o decyzji wstąpienia Tajlandii – rzekomego przyjaciela Ameryki – do Osi, jeśli Voortrekker wydostanie się na Pacyfik i zacznie atakować. Po chwili nastąpił jeszcze większy szok. Być może Japonia podsłuchała informację dotyczącą Tajlandii, gdyż rząd Japonii formalnie ogłosił, że jego kraj stał się mocarstwem atomowym. Tokio było w posiadaniu własnej taktycznej broni nuklearnej i było gotowe użyć jej w samoobronie przeciwko jakiejkolwiek groźbie z zewnątrz. Aby to udowodnić, Japonia dokonała podwodnej próby nuklearnej na wschód od Hokkaido. Tym samym pogwałcono długoletni pakt o nierozprzestrzenianiu broni atomowej, lecz Tokio nie złożyło żadnych przeprosin w tej sprawie. Jeffrey zrozumiał, że obszar Pacyfiku traci stabilizację. Dowódca floty powiedział, że prezydent USA właśnie odbywa konferencję z gabinetem i szefami połączonych sztabów. Admirał wspomniał, że omawiane są bardzo drastyczne działania. Gdy Jeffrey spytał, co to takiego, admirał ponuro odparł, że być może nadszedł czas, aby zrobić coś, co do tej pory było nie do pomyślenia, zupełnie jak w najgorszych latach zimnej wojny – nie mógł jednak podać dokładniejszych informacji. Na moment przerwał mu adiutant, jednak po chwili admirał wrócił do rozmowy. Powiedział, że Rosja i Chiny potępiły Japonię i postawiły własne siły nuklearne w stan najwyższej gotowości. Jeffrey uświadomił sobie, że sytuacja wymknęła się niejako spod kontroli. Dowódca floty musi być pod ogromną presją Waszyngtonu oczekującego pozytywnych wyników, zatopienia Voortrekkera raz na zawsze, by załagodzić powstałe napięcie. Admirał przeniósł ciężar tej presji na Jeffreya i Wilsona, przypominając im chłodno, że można nawet poświęcić Challengera w pojedynku z Voortrekkerem, o ile tylko pociągnie to za sobą zniszczenie ter Horsta. Admirał musiał znów na chwilę przerwać, by odbyć inną ważną rozmowę telefoniczną, która trwała dość długo. W tym czasie Jeffrey trawił zaś w myślach to wszystko, co właśnie usłyszał, a było tego niemało. Jeffrey, który przez całe życie z zapałem studiował historię wojskowości, ujrzał świat na skraju wojny, choć nie takiej jak zimna wojna, ile raczej jak pierwsza wojna światowa: obie strony rzucały coraz większe siły do walki, która miała być szybka i prosta. Obie strony, coraz bardziej przerażone własnymi stratami, wiedzione szlachetnymi emocjami – lub też ślepotą i głupotą – parły ku dalszej walce, za którą płaciły coraz wyższą cenę krwi. Kraje neutralne zostały poproszone lub zmuszone do opowiedzenia się po jednej ze stron. Ta mgła wojenna, coraz gwałtowniejsze reakcje lawinowe, brak czasu na przemyślenie ogromnie ważnych decyzji – potrzeba znalezienia znacznie głębszych pokładów mądrości, o której każdy człowiek mógł tylko marzyć – wszystko to prostą drogą zdawało się prowadzić do Armageddonu. Admirał wciąż rozmawiał przez telefon. Czekając na niego, Jeffrey przypominał sobie, że trwająca na morzu wojna, w której wykorzystywano taktyczną broń atomową, bez wymiany ciosów termonuklearnych, była w latach zimnej wojny standardową doktryną Związku Radzieckiego, początkowo popieraną także przez Francję. Praktyczność takiego podejścia podkreślało również wielu ówczesnych ekspertów amerykańskich. I takie też było teraz podejście Osi berlińsko-burskiej, ale czyżby zaczynało się zmieniać? Admirał powrócił na linię. Zdradził jedynie, że druga rozmowa była ściśle tajna. Niemal natychmiast adiutant znowu mu przerwał. Admirał powiedział tylko, że któryś z orionów z Nowej Zelandii usłyszał coś za pośrednictwem boi sonarowej. Admirał wyraził życzenie, aby Jeffrey porozmawiał bezpośrednio z załogą samolotu. Szybko nawiązano połączenie. Pilot oriona powiedział, że byli blisko granicy Platformy Bounty. Jeffrey wiedział, że to płytki podwodny płaskowyż, na południe od Bounty, który nagle opadał na głębokość czterech kilometrów. Skraj platformy stanowił idealne miejsce, gdzie Voortrekker mógłby pozostać w ukryciu, jeśli kierował się ku Antarktydzie. Admirał rozkazał Jeffreyowi, żeby natychmiast poprowadził okręt w tamten rejon – dwie godziny na maksymalnej szybkości na zachód-południowy zachód. Komodor Wilson zaoponował, bo mógł to być fałszywy alarm, próbujący odciągnąć Challengera z właściwej pozycji. – Co to takiego? – doszedł przez radio czyjś głos z załogi oriona. – Rakieta! – krzyknął ktoś inny. – O, druga! Trzecia, widzę cztery! – Gdzie? Gdzie? – wołał pilot. Jeffrey usłyszał narastający ryk, który wychwyciły mikrofony w samolocie, gdy wszystkie cztery silniki poszły pełną mocą. – Patrz! Zbliżają się szybko na godzinie piątej! Zwrot przez lewe skrzydło! – Nie widzę ich! Gdzie one są? – W lewo! Mocno w lewo! Jeszcze mocniej! – Flary! Ekrany! Wyrzuć podczerwone flary! – W lewo! W lewo! W lewo! – Jezu! Rozległ się huk eksplozji. Kontakt z orionem urwał się. Jeffrey poczuł się tak, jakby korkociąg wkręcał mu się w kręgosłup. – To musi być on. Pociski przeciwlotnicze Polifem, odpalane po cztery sztuki z wyrzutni torpedowej. – Zgadzam się – odrzekł admirał. – To dane dla pana, kapitanie. Niech pan schodzi pod wodę, płynie tam jak najszybciej i zatopi tego skurczybyka. – Panie admirale, czy mogę mieć jedną prośbę? – Tylko szybko. – Potrzeba nam więcej broni. Chciałbym mieć wsparcie innych Orionów i chciałbym zmienić reguły walki. Jeśli ich boje sonarowe wykryją dwa okręty podwodne w pościgu, niech przyjmą założenie, że pierwszy z nich to Voortrekker i niech na niego zrzucą swoje bomby. Jeśli wynurzę boję radiową z prośbą o torpedy w takim a takim kierunku, chcę, żeby oriony wykonały to zadanie. Admirał zawahał się na chwilę. Powiedział coś do adiutanta, a tamten udzielił odpowiedzi. Nastało milczenie. W końcu admirał wrócił na linię. – Zgoda, kapitanie, chociaż będzie pewna zwłoka, jeśli chodzi o przybycie nowych orionów w ten rejon. – Podał Jeffreyowi czas i miejsce spotkania z samolotami. – Sprawą zmian reguł dowodzenia sami się zajmiemy... A teraz życzę szczęścia. Pod wodę i całą naprzód. Jeffrey wydał rozkazy sternikowi. Challenger zszedł w pobliże dna i rozwinął maksymalną szybkość. „Jedyna dobra rzecz to to, że nas można poświęcić, ale Oś nie może poświęcić Voortrekkera. A więc ja mogę podejmować jednak większe ryzyko”. Komodor Wilson był wyraźnie niezadowolony z rysującej się sytuacji taktycznej. Wiedział, że admirał był pilotem marynarki wojennej, a nie podwodniakiem. Miał wprawdzie doradców, którzy nosili złote delfiny, ale i tak widział sprawy inaczej niż Jeffrey i Wilson. – Jak myślisz, dlaczego ter Horst zestrzelił samolot? – spytał Wilson. – Bo ten widocznie namierzył go sonarem. – A jak w ogóle było możliwe nawiązanie kontaktu przez sonar? Na takiej głębokości, w tak nierównym terenie pochodzenia wulkanicznego, zwłaszcza gdy Voortrekker starał się ukryć? – Szczęście? Wilson pokręcił głową. – Chce pan powiedzieć, że on chciał zostać wykryty? – Z pewnością pokazał nam, gdzie jest. Mówi nam: chodźcie i bierzcie mnie. Wiedział, że gdy wystrzeli te rakiety, orion będzie miał dość czasu, by przekazać meldunek przez radio. Mógł go po prostu zestrzelić nuklearną torpedą od spodu, tak jak to zrobił z odrzutowcami z Reagana przy Diego Garcia. Ale postąpił inaczej. Użył wolnych rakiet. Dlaczego? – Jednak wybuch torpedy tak samo zdradziłby jego położenie, a może nawet lepiej, bo eksplozja byłaby głośniejsza. – Wcale nie. Moglibyśmy myśleć, że orion przypadkowo odpalił własną broń. Może źle zinterpretował reguły walki i zrzucił ją na fałszywy kontakt, na przykład na wieloryba, a potem przewrócił go podmuch eksplozji. A tymczasem ter Horst nie pozostawił cienia wątpliwości. Zagrał nam na nosie. Jeffrey zrozumiał. – Znowu zasadza się na nas. Siedzi nieruchomo w miejscu, które sam sobie wybrał. Jeśli wpadniemy tam na pełnej szybkości, dostaniemy prosto w szczękę. 38 Na ospreyu Ilse przebudziła się, zesztywniała i obolała. Nieustanny, krzepiący pomruk silników, regularne wibracje kadłuba i siatkowego fotelika działały kojąco. Gdzieś w zakamarkach umysłu wciąż jednak istniała obawa, że samolot może spaść do morza. Spojrzała na zegarek: do Antarktydy pozostało jeszcze kilka godzin lotu. Za najbliższym okienkiem panowała ciemność. Był środek nocy według czasu obowiązującego na Chatham. Clayton i Montgomery spali, ale Ilse poczuła się rozbudzona. Tak samo nie spał dowódca samolotu. Razem z Ilse napili się kawy z termosu i zjedli racje żywnościowe z plastikowych paczek w kolorze khaki. „Jaki to posiłek? Śniadanie? Obiad?” Z powodu częstych podróży przez szerokości i długości geograficzne, z północy na południe, ze wschodu na zachód, pilot cierpiał, nie mogąc się przystosować do lokalnego czasu. Po posiłku dowódca zebrał śmiecie. Coś ją niepokoiło. Odezwała się szeptem do dowódcy, aby nie obudzić Claytona i Montgomery’ego. – Wiem, że może nie powinnam tego mówić, ale jest chyba jakiś pakt międzynarodowy, który ustanawia Antarktydę jako obszar międzynarodowy i zdemilitaryzowany. Podpisały go Stany Zjednoczone i inne kraje. Czy my aby nie gwałcimy tego paktu? – Pani porucznik, Oś złamała już wszelkie możliwe traktaty. – Ale to nie znaczy, że i nam wolno to robić. – Oczywiście, że nie. Jest pani oceanografem, prawda? Jesteśmy oceanograficzną ekspedycją badawczą. Nie ma w tym niczego nielegalnego. – Ale pan... to znaczy... my mamy ze sobą broń. – Pistolety i M-16. Dowódca w zakłopotaniu dotknął swojego nosa. – To tylko dla samoobrony. Wie pani, na wypadek gdyby nas zaatakowały polarne niedźwiedzie. – Wie pan równie dobrze jak ja, że na biegunie południowym nie ma niedźwiedzi. A nie sądzę, aby rzuciły się na nas żądne krwi pingwiny-mutanty. Wzruszył ramionami. – Gdy tamten okręt Osi przekroczy sześćdziesiąty równoleżnik, to już pogwałci traktaty. W tym momencie wszystkie reguły idą w odstawkę. Do tej chwili jest pani naukowcem, a my tylko kierowcami tego „autobusu”. Ilse była bardzo przygnębiona. Źle się czuła ze świadomością że osobiście naruszy dziewiczość jednego z najbardziej nieskazitelnych miejsc na świecie. Przeniesienie wojny na ten właśnie teren było dla niej czymś nie do zaakceptowania, nawet gdy próbowała wytłumaczyć sobie, że Voortrekker jest tego główną przyczyną a nie wymówką. Dowódca samolotu zdawał się czytać w jej myślach. – Więcej optymizmu, pani porucznik. Chce pani zobaczyć coś, czego nie ogląda się na co dzień? – Oczywiście. Poszła za nim do kokpitu i spojrzała przez przednią szybę. Słońce wschodziło, a przynajmniej tak to wyglądało. Cały horyzont był różowo-fioletowy, prześliczny. Problem polegał jedynie na tym, że wschodzące słońce było bezpośrednio przed nimi, a samolot leciał na południe, natomiast słońce wstaje zawsze na wschodzie. Tymczasem wschodni horyzont pogrążony był w ciemności. – Antarktyczne lato – powiedział pilot. – Proszę wybaczyć tę sprzeczność. – Uśmiechnął się. – To świat słońca, które świeci o północy. Im dalej będziemy lecieć na południe, tym wyżej będzie słońce na niebie. W McMurdo o tej porze roku słońce nigdy nie zachodzi, przez całą dobę. Ilse kiwnęła głową. Jedną rzeczą było zrozumienie tego w teorii, ale całkiem inną obserwowanie zjawiska na własne oczy, zwłaszcza w czasie działań wojennych. – A chce pani zobaczyć coś naprawdę super? – spytał pilot. – Niech pani spojrzy na wodę. – Nic nie widzę, jest zupełnie ciemno. Pilot przekręcił włącznik. Jeden z ekranów ukazał obraz z kamery skierowanej pionowo w dół. – Telewizja, która umożliwia przekaz obrazu w warunkach niedoświetlenia. Kamera jest na samym dziobie. Spojrzała na obraz. – Czy to są góry lodowe? – To prawdziwa bariera lodowa. W czasie cieplejszej pogody od jej krawędzi odrywają się góry lodowe. Czasami morze zamarza, a potem lód łamie się w wyniku działania fal. Stąd biorą się kry. Ilse zobaczyła zwartą masę pokruszonego lodu, rozciągającą się przed samolotem. Niektóre kawałki były wielkie i całkiem płaskie, inne były bryłami wielkości całych domów lub nawet niewielkich pagórków. Niezliczone kanciaste fragmenty lodu zbijały się w sterty. Zobaczyła, że cała ta masa rusza się w górę i w dół pod wpływem falowania morza. Niektóre góry lodowe obracały się, bo ich nieregularne kształty sprawiały, że były niestabilne. Obraz cały czas się zmieniał, gdyż samolot leciał dość szybko. Spojrzała na prędkościomierz, który wskazywał dwieście siedemdziesiąt pięć węzłów. Po kilku minutach fragmenty lodu pojawiały się już rzadziej, widać było otwarty ocean. – Co się stało? – To wewnętrzna granica bariery lodowej. Wiatr i prądy spychają mniejsze góry lodowe na północ, w ten sposób tworzy się ogromny pierścień lodowy wokół wybrzeża kontynentu. To jest właśnie letnia granica lodu. Pilot przekręcił gałkę. – Teraz obraz w trybie pasywnej podczerwieni. – Przesunął obiektyw kamery bardziej do tyłu. Sprzęt był na tyle czuły, że widziała niewielkie różnice temperatur. Niektóre części gór lodowych były jakby trochę cieplejsze, bo padało na nie światło słoneczne w czasie wielu godzin polarnego dnia. – Zdumiewające. – To jeszcze nic. Niech pani poczeka, aż dotrzemy do McMurdo i jeszcze dalej. Na Challengerze Po rozmowie z Dowódcą Floty Pacyfiku i po dyskusji z Wilsonem, Jeffrey znowu miał przed sobą typowy problem podmorskiej żeglugi: jak dostać się z punktu A do B cicho i szybko. I decyzja zawsze była o wiele trudniejsza, gdy towarzyszyła jej świadomość, że gdzieś po drodze może czaić się wróg. Wilson poszedł do swojej kabiny, nie mówiąc, czy będzie pracował, czy też odpoczywał. Bell i Jeffrey spojrzeli po sobie. Jeffreyowi czasami wydawało się, że potrafią porozumieć się bez słów. – Sprint i dryf, kapitanie? – spytał Bell. Jeffrey przytaknął. – Tak. Obejmujesz dowodzenie. Za półtorej godziny przyślij do mnie gońca... albo oczywiście wcześniej, jeśli cokolwiek się wydarzy. – Tu pierwszy oficer – powiedział Bell na głos. – Przejmuję dowodzenie. – Tak jest – odpowiedzieli obecni na wachcie marynarze. Jeffrey poszedł do swojej kabiny. Nawet nie zgasił światła, tylko ułożył się w koi na pościeli, w ubraniu. Zakrył oczy ramieniem, by je osłonić przed światłem. Musiał choć trochę odpocząć i zastanowić się. W takich chwilach był wdzięczny losowi za to, że jest kapitanem. Na atomowym okręcie podwodnym tylko kapitan spał w pojedynczej kabinie. Poczuł, jak Challenger osiąga maksymalną szybkość. Po kilku minutach okręt zwolnił i szedł siłą rozpędu. Wiedział, że marynarze podlegli Kathy szukają dookoła okrętu jakiegokolwiek śladu Voortrekkera lub innych zagrożeń. Potem okręt znowu się rozpędził. Jeffrey wyobraził sobie, jak Bell wydaje rozkazy, jak reaguje na nie Meltzer. Wyobraził sobie wszystkich w przedziale maszynowym, jak natychmiast reagują na każde nowe polecenie tyczące pracy silników. Wyobraził sobie obsługę sonarów, pracującą intensywnie na swoim sprzęcie za każdym razem, gdy okręt zwalniał. To właśnie był system sprint i dryf: skok do przodu, by pokonać trochę dystansu, a potem spowolnienie i zatrzymanie się, by móc prowadzić nasłuch bez zakłóceń wywoływanych pracą własnych silników. Jeśli nie odkryto niebezpieczeństwa, wykonywano kolejny skok naprzód. Jeffrey poczuł, jak okręt znowu zwalnia, by przeprowadzić sonarowy nasłuch. Dotarcie na miejsce – to znaczy na skraj Platformy Bounty, gdzie zestrzelono oriona – zajmie im jeszcze sporo czasu. Jeffrey zastanawiał się, czy ktoś z załogi przeżył. Miał nadzieję, że akcja poszukiwawczo-ratunkowa jest w toku. Challenger znów przyśpieszył. Jeffrey zrozumiał, że już wcale nie zaśnie. Pomyślał o sytuacji w szerszym aspekcie. Niestety, jako kapitan nie mógł rozmawiać o pewnych rzeczach z innymi, nawet ze swoim pierwszym oficerem. Ze słów admirała wynikało, że dyplomacja aliantów przegrywała w wielu stolicach świata, a ludzie w Waszyngtonie chyba także potracili głowy. Dzięki temu, że Oś podniosła ryzyko agresji na wyższy poziom, w Azji, a także w innych częściach świata, pojawiła się fala przemyślanego oportunizmu i chciwości – lub też prostej histerii. Z góry przyszły rozkazy: zatopić Voortrekkera za wszelką cenę. Ter Horst i jego okręt były symbolami, a symbol – oddziałując na ludzkie idee – mógł mieć bardziej istotny wpływ niż którykolwiek człowiek czy system broni. Jeffreyowi wydało się smutną ironią, że wiele krajów neutralnych postrzegało zniszczenie wyspy Chatham przez Oś niejako okropność, lecz jako przejaw siły państw Osi. Westchnął. Owszem, to była ironia, ale idąca w parze z długoletnią historią zbrojnych i gospodarczych konfliktów między narodami. Mit, że wielkie wojny skończyły się raz na zawsze, był tylko mitem. Obietnice krążące między ambasadami czasem topniały w warunkach napięcia. Koalicje międzynarodowe powstawały i znikały albo też zmieniały się groźnie, niczym piaszczyste łachy targane huraganem. Jakiś kraj zachowuje się przyjaźnie w czasie konfrontacji lub kryzysu, a potem nagle staje się przeszkodą bądź śmiertelnym wrogiem. W końcu do drzwi zapukał goniec. Jeffrey przeszedł do centrali, spojrzał na mapę nawigacyjną, dane sonarowe i przejął dowodzenie. Gdy Challenger zbliżał się do miejsca, gdzie został zestrzelony orion, Jeffrey zmienił taktykę. – Sternik, dwie trzecie naprzód. Prędkość dwadzieścia węzłów. Ster dziesięć stopni w prawo, kurs dwa siedem zero. – Na zachód. Meltzer potwierdził. Przy tej szybkości okręt nadal będzie płynął do celu, a zarazem będzie mógł prowadzić nasłuch sonarowy i nie zdradzić swojej obecności. – Nowy kontakt na pasywnym sonarze – powiedziała Kathy kilka minut później. – Silniki lotnicze, zbliżają się od północnego wschodu i północnego zachodu. – Dobrze, sonar... Goniec, poproś komodora Wilsona do centrali. Wilson zjawił się po kilkunastu sekundach. Nad okrętem przeleciał samolot, w pobliżu spadły w równych odstępach czasu trzy boje sonarowe, trzy pluski – niczym litera S w alfabecie Morse’a. W ten dyskretny sposób samolot przywitał się z Challengerem. – Samoloty to dwa oriony i dwa vikingi – powiedziała Kathy. – Wypuścić boję radiową – rozkazał Jeffrey. Boja miała zaprogramowane hasło oraz instrukcje dla samolotów. Challenger nawiązał łączność z samolotami wsparcia. Zaczęły krążyć i przeszukiwać rejon swoimi czujnikami. Wykorzystywały różne wzory poszukiwań – latały po elipsach przypominających tory wyścigowe, kreśliły ósemki albo drabiniaste zygzaki. Działały otwarcie, jakby Challengera tam w ogóle nie było. Lecz w planach lotu każdej maszyny był wyznaczony ogólny kurs, zbieżny z kursem Challengera, a także przemieszczanie się w kierunku zachodnim z prędkością dwudziestu węzłów, równą taktycznej prędkości okrętu. W ten sposób mając cztery czynne wyrzutnie oraz torpedy zrzucane z samolotów zwalczających okręty podwodne, Challenger mógł zniszczyć Voortrekkera ogromną siłą wybuchów jądrowych. Jeffrey czuł jednak lekkie rozczarowanie. Miał nadzieję, że przybędzie tych samolotów więcej. To oznaczało, że musi planować bardziej ostrożnie, niżby tego chciał. Oriony i vikingi miały w sumie dwanaście torped, lecz nie mogły ich zrzucić jednocześnie. Torpedy zaś, bez sterowania przewodowego, mogły sobie wzajemnie przeszkadzać. Gdyby każdy samolot zrzucił połowę swoich torped w salwie, a Challenger dał ognia ze wszystkich wyrzutni, wtedy Jeffrey i samoloty wystrzeliłyby łącznie dziesięć sztuk, sześć plus cztery, w porównaniu do ośmiu Voortrekkera. Tej właśnie przewagi potrzebował Jeffrey, lecz skoro samoloty miały tylko dwanaście torped, mógł liczyć jedynie na dwie takie salwy. I dobrze by było, gdyby okazały się celne, bo później samoloty nie miałyby już amunicji, a Challenger stanąłby wobec przeciwnika o dwukrotnej przewadze w sile ognia. Challenger sunął na zachód. Marynarze podlegli Kathy oraz samoloty przeszukiwały cały rejon, gdzie został strącony orion. Nie było śladu rozbitków ani Voortrekkera. Cały świat Jeffreya skurczył się do centrali – słabo oświetlonego pomieszczenia, ograniczonego twardymi ścianami z metalu i takim samym pokładem, ograniczonym z góry przez sufit, pod którym ciągnęły się liczne gołe rury i wiązki przewodów. Ten przedział we wnętrzu Challengera, to ograniczone miejsce pełne ludzi i elektronicznego sprzętu, stało się teraz całym wszechświatem Jeffreya. Po pełnych frustracji dwóch godzinach Bell powiedział: – Obeszliśmy już cały obszar, kapitanie. I nic. – Dlaczego ter Horst nie zaatakował? – spytał Wilson. – Nie mam pojęcia – odparł Jeffrey. – Musi przecież wiedzieć, że już tu jesteśmy. Na pewno słyszy krążące samoloty równie dobrze jak my. Jeffrey skinął głową. – Może je słyszy, panie komodorze, ale nie wie, że tu jesteśmy, albo sądzi, że nie płyniemy w tym kierunku. – Kapitanie – powiedział Bell – gdybyśmy włączyli aktywny sonar, osiągnęlibyśmy od razu dwie rzeczy. Cały świat dowiedziałby się, gdzie jesteśmy, a poza tym mielibyśmy szansę odnaleźć Voortrekkera. – Co pan o tym sądzi, panie komodorze? – spytał Jeffrey. – Zgadzam się. Włączenie aktywnego sonaru w tym miejscu było ryzykowne, lecz Jeffrey musiał podjąć to ryzyko. Oriony i vikingi były bezużyteczne, jeśli nie miały celu dla swoich torped, a Voortrekkera i tak należało odnaleźć. – Włączyć aktywne sonary – rozkazał Jeffrey. Kathy potwierdziła. Reszta załogi wydawała się bardziej podniecona niż zaniepokojona, jakby chciała w końcu odbyć tę decydującą potyczkę i mieć ją już za sobą. Jeffrey był zadowolony. Zauważył, że morale załogi i jej chęć do walki wzrosła od czasu, gdy wyjaśnił wszystkim rozkazy Dowódcy Floty Pacyfiku, stwierdzające, iż okręt można poświęcić na straty w zamian za zatopienie Voortrekkera. To było tak, jakby dowódca floty znacznie podniósł prestiż okrętu. „To dobrze. Odwaga, podobnie jak strach, jest zaraźliwa. Niech marynarze wyczują moje własne pragnienie, by doprowadzić walkę z Voortrekkerem do końca. Niech ta determinacja, żądza starcia się z wrogiem, rozprzestrzeni się po całym okręcie i zarazi wszystkich”. Kopuła wyemitowała ogłuszający impuls. Marynarze pilnie obserwowali wskazania sonarów. – Brak nowych kontaktów – zameldowała Kathy. Jeffrey wstrzymał oddech. Ten impuls mógł dać Voortrekkerowi dokładny namiar na Challengera, bez względu na miejsce, gdzie ter Horst się ukrywał. Wszyscy czekali. W wodzie nie pojawiły się żadne torpedy wroga. – Włączyć aktywny sonar na niskiej częstotliwości. Znowu rozległ się dźwięk impulsu, tym razem w postaci głębokiego, mocnego grzmotu, od którego wszystko w centrali się zatrzęsło. Minęło kilka chwil. Znowu nic. – Jego tu nie ma – stwierdził w końcu Wilson, starając się zachować obojętność. „Bzdura”. Jeffrey zrozumiał teraz, że zestrzelenie oriona było kolejną sztuczką ter Horsta, na którą nabrali się wszyscy – dowódca floty, Wilson, Jeffrey, Bell. Jeffrey i Bell spojrzeli po sobie i od razu się zrozumieli: „Mieliśmy pomyśleć, że zestrzelenie było wabikiem dla Challengera, że Voortrekker idzie na południe i posyła nam przynętę. Mieliśmy popłynąć właśnie w tym kierunku”. Tymczasem Voortrekker prześlizgiwał się z powrotem na północny wschód, razem ze swoimi nuklearnymi torpedami, Kampfschwimmerami i ponaddźwiękowymi pociskami woda-woda. Szedł na USS John C. Stennis, na prawie bezbronne bazy marynarki wojennej na Hawajach, San Diego i Guam. Kierował się ku amerykańskim szlakom handlowym na Pacyfiku, a także ku swoim zaopatrzeniowcom udającym statki handlowe, które miały dużo torped, pocisków, nie wspominając o minach. – Niech to diabli – powiedział Jeffrey na głos. 39 Wilson kazał Jeffreyowi wyrzucić kolejną boję radiową z ostrzeżeniem dla Stennisa. Poza tym rozkazał samolotom, by odleciały i spróbowały załatać dziurę, pozostawioną w kordonie mającym zatrzymać Voortrekkera – w pobliżu podwodnych gór, gdzie zatonął jeden z Collinsów. Tam też Challenger pozostawił nie pilnowane miejsce, które sam zajmował, w podwodnej niecce. Kathy zameldowała, że odgłos silników lotniczych powoli zaniknął. – Sternik – rozkazał Jeffrey – kurs zero sześć zero. – Wschód-północny wschód. – Całą naprzód. – Meltzer potwierdził. Challenger przyśpieszył, znowu też zaczęły się wibracje, występujące zwykle, gdy okręt płynął z maksymalną szybkością. Kable mikrofonów i oprawy lamp zaczęły tańczyć, konsole piszczały cicho w amortyzowanych mocowaniach. Marynarze szybko dopijali kawę, żeby się nie rozlała. Jeffrey wiedział, że marynarze czują się rozczarowani. Jan ter Horst znowu ich przechytrzył. Widział już w wyobraźni, jak Voortrekker szarżuje niczym dziki zwierz, zatapia lotniskowce, tankowce i transportowce z prawa i lewa. Jak niszczy bronią atomową Pearl Harbor, wysyła Kampfschwimmerów, aby dokonali kolejnych aktów zbrodni w San Francisco i Los Angeles. Sprowadzono by siły alianckie, aby bronić Zachodniego Wybrzeża USA, z dala od bitwy o Atlantyk, gdzie były bardzo potrzebne, aby wspomagać walczącą Wielką Brytanię. – Kapitanie – odezwała się Kathy. – Proszę o zmianę kursu o trzydzieści stopni na sterburtę i zredukowanie szybkości. Mam nienormalny odczyt sonarów, rozmieszczonych na prawej burcie. Jeffrey uniósł głowę. „Czyżbyśmy w końcu odnaleźli ter Horsta?” – Sternik, kurs zero dziewięć zero. Jedna trzecia naprzód. Challenger odwrócił się. Ruch sterem pozwolił prędzej wytracić szybkość. Nagle Kathy podskoczyła na swoim fotelu. – Torpedy w wodzie! Namiar dwa pięć zero, odległość dziesięć tysięcy jardów. Cztery sztuki, zbliżają się! A więc pięć mil. Z zachodu-południowego zachodu. – Może samolot zrzucił je przez pomyłkę? – powiedział Wilson. – Nie! To na pewno odgłos silników torped typu Sea Lion. Załogę zelektryzowała ta wiadomość. – Sternik – rozkazał Jeffrey – cała naprzód. Zygzakiem. Kurs zero trzy zero. – Chciał uciekać przed torpedami pod pewnym kątem, aby ich głowice poszukujące musiały śledzić cel. – Kapitanie – odezwał się Bell – kiedy torpedy zostały wykryte, znajdowały się już w dużym rozproszeniu. Oceniam, że Voortrekker wyrzucił je przed kilkoma minutami. Meltzer kręcił kołem sterowym to w jedną, to w drugą stronę, aby stworzyć za Challengerem obszar wzburzonej wody, która mogła zmylić torpedy. Jeffrey czuł, jak okręt ciężko zwraca się na prawą, potem na lewą burtę. W końcu wyrównał. – Jest kurs zero trzy zero, kapitanie. Jeffrey czuł, jak wali mu serce. – Kontrola ogniowa, wyrzucić wabie! – Bell potwierdził. – On tu był cały czas – rzucił sucho Wilson. – Czekał na nas, pewny, że odeślemy samoloty. – Musimy je wezwać z powrotem. – Więc zrób to. Jeffrey rozkazał Bellowi wypuścić boję radiową, ale to musiało zabrać trochę cennego czasu. „Cóż, moje życzenie się spełniło. Voortrekker przypuścił atak”. Powinienem był wiedzieć, że odesłanie samolotów bardzo nas osłabi... Czy moja podświadomość tego właśnie chciała? Żeby tylko wróciły jak najszybciej. Muszę odzyskać inicjatywę”. Wstał i podniecony zakołysał się na piętach. Lewą ręką chwycił się poręczy nad głową. Prawą wysunął w kierunku Bella. – Odległość zbliżających się torped? – Osiem tysięcy jardów. Zbliżają się po tysiąc jardów na minutę. „A kiedy osiągną cztery tysiące jardów, czyli zapięć minut, te jednokilotonowe ładunki znajdą się w zasięgu śmiertelnego rażenia”. Jeffrey musiał coś zrobić w samoobronie. – Kontrola ogniowa, wyrzutnie numer jeden, trzy, pięć, siedem. Szybki wystrzał, cel na zbliżające się torpedy. – Cztery wyrzutnie odpalone elektrycznie! – Załadować ponownie, osiemdziesiątki ósemki! – Kapitanie – powiedziała Kathy – zbliżają się nasze samoloty. Ale boja radiowa nie była jeszcze przygotowana. „Musiały usłyszeć hałasy na kanale łączności z bojami sonarowymi... Oczywiście, ja wiedziałem, że tak zrobią zaplanowałem to od początku, nawet o tym nie wiedząc – niemal podświadomie zwabiłem Voortrekkera, odsyłając samoloty, a teraz wzywając je z powrotem, gdy ter Horst wylazł z ukrycia”. Jednak satysfakcja Jeffreya szybko się ulotniła. Voortrekkera pewno usłyszał hałas wytwarzany przez Challengera, gdy ten płynął z maksymalną szybkością chcąc uniknąć torped. Na pewno ruszy w pościg, aby zniwelować skuteczność kontrakcji Jeffreya. „Uciekamy przed Voortrekkerem, płyniemy jako pierwsi, a ja powiedziałem Orionom i vikingom, żeby atakowały uciekający okręt... Ter Horst to pieprzony geniusz. Odgadł nasz plan. Skierował teraz moje samoloty przeciwko mnie”. – Sternik, ster w prawo! Kurs dwa pięć zero. Challenger gwałtownie skręcił na prawą burtę. Meltzer walczył, aby utrzymać dziób w poziomie i nie dopuścić do podwodnej beczki. Okręt w czasie skrętu wytracił szybkość, potem przyśpieszył do ponad pięćdziesięciu węzłów. – Wszystkie wyrzutnie załadowane! – zawołał Bell. – Uzbroili głowice. Coś zaświtało Jeffreyowi w głowie. „Dlaczego ter Horst wystrzelił tylko cztery torpedy? Kiedy wypuści drugą grupę? Inicjatywa. Trzeba odzyskać inicjatywę w jakikolwiek możliwy sposób”. Na pół ślepy z powodu wielkiej szybkości, Jeffrey nadal nie widział Voortrekkera. – Włączyć aktywny sonar, wysoka częstotliwość. Z przedniej kopuły wyleciał ogłuszający impuls. – Nowy kontakt na aktywnym sonarze! – wrzasnęła Kathy. – Oznaczam Master 1. Głębokość i szybkość potwierdzają, że to Voortrekker! Musiał się dotąd kryć gdzieś w zakamarkach pofałdowanego dna. Teraz szarżował na Challengera, tak jak to przewidział Jeffrey. Kathy przekazywała dane Bellowi, który precyzował namiary ogniowe. Nagle z pewnej odległości dobiegły odgłosy czterech atomowych eksplozji. Kathy zidentyfikowała je jako głowice torped Sea Lion, detonujące na powierzchni. Jeffrey uświadomił sobie, że ter Horst stworzył ogromny impuls elektromagnetyczny, aby zakłócić samolotom odbiór danych z boi sonarowych lub radiowych. Teraz Jeffrey nie mógł się już z nimi porozumieć i zmienić reguł walki. – Kontrola ogniowa – rozkazał. – Przygotować wyrzutnie numer jeden, trzy, pięć, siedem we wszystkich aspektach i otworzyć pokrywy zewnętrzne. Wystrzały w pięciosekundowych przerwach. Cel Master 1, dopasować namiar. Wystrzał! – Cztery wyrzutnie odpalone elektrycznie! – Wszystkie torpedy pracują normalnie. – Rozprowadzić torpedy sterowane przewodowo z dala od naszych torped przechwytujących Sea Liony. Ładować wyrzutnie! Bell potwierdził. Jeffrey nigdy dotąd nie wyrzucał torped atomowych w tak zawrotnym tempie. I on miał jednak swoje rozkazy, znał sytuację taktyczną, a innego wyboru nie było. Mógł łatwo przegrać tę walkę. Samoloty, grożące uderzeniem w ochraniany dotąd zaprzyjaźniony okręt, były już niedaleko. – Kontrola ogniowa, nawigator, wyznaczyć kurs przechwycenia Master 1. Bell i Sessions wykonali zadanie. Jeffrey wydał rozkazy sternikowi. Challenger wszedł w kolejny ostry skręt i ruszył na Voortrekkera, idąc śladem własnych torped. – Co ty robisz? – spytał zdezorientowany Wilson. – Zmuszam Voortrekkera do ucieczki. A jeśli będzie trzeba, staranuję go. Na Voortrekkerze Gunther van Gelder słuchał głośników sonarowych i przyglądał się mapie taktycznej. W uszach nadal dźwięczał mu ostatni impuls wysłany z Challengera. – Zmiana parametru w kontakcie z wrogiem – zameldował szef sekcji sonarowej. – Przeciwnik skręca mocno na prawą burtę. – Zawraca w naszą stronę – skomentował ter Horst. – To dobrze. Sternik. Kurs jeden osiem zero. – Na południe, uciekając przed Challengerem. – Cała naprzód! W Voortrekkera uderzyły cztery gwałtowne fale, których epicentrum było dość blisko. Głośniki sonarów automatycznie wyciszyły dźwięk, lecz mimo to słychać było ryk oceanu i wyczuwało się potężne drgania. Przezwyciężając skutki tej nawałnicy van Gelder zmusił się do koncentracji, by odczytać dane z ekranu ze statusem broni. – Cztery nasze torpedy wymierzone w Challengera zostały przechwycone i zniszczone! – Cztery nowe torpedy w wodzie – krzyknął szef sonarów. – Amerykańskie Mark 88, stały namiar, zbliżają się bardzo szybko! – Pierwszy, kontrakcja. Van Gelder wystrzelił Sea Liona w każdą z wrogich torped. Wyskoczyły z wyrzutni, zawróciły i ruszyły ku swoim celom. Wyrzutnie były teraz puste. – Ładować – rozkazał ter Horst. – Szybki strzał, wszystkich osiem wyrzutni, cel Challenger, maksymalna siła ognia. – Razem z van Gelderem uzbroili głowice. – Wystrzał! – Wszystkie odpalone! – Torpedy działają bez zakłóceń – zameldował szef sonarów. Po chwili dodał. – Nadlatują samoloty. Kilka sztuk. – Typ? – spytał van Gelder. – Różne typy. Bliźniacze silniki turbośmigłowe... Śmigła czterołopatowe. – To vikingi i oriony, kapitanie. Wróciły, tak jak pan przewidywał. Na Challengerze, kilka minut później Pilot dowodzący czwórką nadlatujących samolotów zrobił na Jeffreyu duże wrażenie. Maszyny, lecące w skoordynowanym szyku, wykorzystując swoją wielką szybkość, ominęły grzyby atomowe i zrzuciły kolejne boje sonarowe na skraju obszaru objętego impulsem elektromagnetycznym, wywołanym przez ter Horsta. Jeffrey patrzył niecierpliwie, jak Kathy i jej ludzie śledzą manewry samolotów, zaś Bell i podlegli mu marynarze uzupełniają mapę taktyczną. Robili, co mogli, w tych trudnych warunkach akustycznych, w jakich znalazło się morze po wybuchach atomowych. Challenger posiadał bardzo nowoczesne procesory sygnałów, które do pewnego stopnia mogły się przebić przez zakłócenia, algorytmy ustawiały hydrofony w jednym kierunku i wyłączały wszystkie częstotliwości, z wyjątkiem kilku, by ignorować niepotrzebny szum. Niedługo też vikingi i oriony przeleciały po obu stronach Challengera, a znalazłszy się w przedzie, zrzuciły pierwszą salwę lekkich torped nuklearnych typu M54. Gdy leciały na spadochronach, piloci wykonali ostre zwroty. Jeffrey wiedział, że samoloty będą się starały uniknąć promieniowania wydzielanego z Sea Lionów i Mark 88, już zdetonowanych na powierzchni albo w głębinie. Teraz zaś uciekały przed zrzuconymi przez siebie torpedami Mark 54. Jeffrey usłyszał odgłos wpadających do wody wszystkich sześciu torped, a potem dźwięk ich silników ponad szumem innych torped, wabiów i chmur pęcherzyków powietrza. Kolejne pluski oznaczały, że do wody wpadły boje sonarowe. Niektóre zaczęły emitować impulsy, inne były pasywne, lecz miały znacznie ograniczone możliwości w porównaniu z sonarami Challengera – poza tym ter Horst zawsze mógł wywołać kolejne zakłócenia elektromagnetyczne. W najlepszym wypadku mogło dojść do totalnego, gwałtownego chaosu, w którym istniało niebezpieczeństwo, iż okręt amerykański zostanie zatopiony przez Mark 54. Torpedy zrzucone z samolotów zaczęły namierzać cel. Kathy i Bell zameldowali, że Voortrekker skręcił na zachód, aby uciec z zasięgu urządzeń poszukujących, umieszczonych w głowicach torped. Jeffrey nie miał wyboru, musiał płynąć za nim. Rozkazał Bellowi wystrzelić cztery kolejne M88 w kierunku Master 1 na nowym kursie celu. Ter Horst trzymał się dna na głębokości czterech i pół kilometra, aby wykorzystać każdą warstwę wody o różnej temperaturze, stopniu zasolenia, nasyceniu formami biologicznymi, by odseparować swój okręt od alianckich samolotów. Jeffrey polecił Bellowi, aby prowadził torpedy trzysta metrów nad dnem. – Musimy utrzymać ter Horsta na dużej głębokości. Jeśli podpłynie bliżej powierzchni, wystrzeli rakiety przeciwlotnicze. – Zrozumiałem – potwierdził Bell. Razem wykonali rutynowe czynności związane z procedurą uzbrajania torped i ich odpalenia. Cztery Mark 88 ruszyły w morze. Teraz Voortrekkera próbowało doścignąć łącznie dziesięć podwodnych pocisków. Gdy okręt wykonał skręt, niektóre ze zrzuconych torped Mark 54 straciły kontakt z celem. Ter Horst wystrzelił salwę obronną, potęgując eskalację bitwy. Niektóre z alianckich torped powpadały na siebie nawzajem i wybuchły. Potem eksplodowały te, które wypuścił w obronie ter Horst. Ocean był nieustannie szarpany falami uderzeniowymi i pełen przerażającego huku. Pulsujące kule ogniste o temperaturze miliona stopni unosiły się ku powierzchni. Na obszarze bitwy ocean zmienił się we wstrząsaną szalonymi konwulsjami kipiel wodną, którą w naturze mógłby chyba spowodować jedynie upadek ogromnego asteroidu. W Challengera raz po raz biły potężne fale uderzeniowe. Kilka konsoli w centrali przestało działać, podobnie jak obwody interkomu. Telefonista przekazywał meldunki o uszkodzeniach z całego okrętu; ponadto kilku marynarzy doznało obrażeń i złamań. Jeden z turbogeneratorów trzeba było wyłączyć. Pękło kilka rur wodnego systemu chłodzenia. Niektóre urządzenia odmówiły posłuszeństwa. Ale Challenger wciąż walczył. Teraz ścigał Voortrekkera w kierunku zachodnim. Poza kadłubem okrętu – który nagle wydał się bardzo delikatny pośród licznych detonacji – warunki sonarowe były bardzo złe. Jeffrey zaczął tracić orientację w sytuacji. Starał się zobrazować w myślach geometryczne aspekty walki i przewidzieć kolejne kroki ter Horsta. Na Voortrekkerze Voortrekker kołysał się gwałtownie od wybuchów własnych torped za rufą. Wywołane nimi zakłócenia poważnie oddzieliły okręt i jego czujniki od Challengera. – Kapitanie – ostrzegł van Gelder, gdy hałas zmniejszył się na tyle, że umożliwiał rozmowę. – Nawigator i grawimetr pokazują że ściana Platformy Bounty leży dokładnie na naszym kursie. Ter Horst uśmiechnął się. – Czyżbyś myślał, że ja jej nie widzę? Na Challengerze Jeffrey trzymał się mocno poręczy fotela, gdy Challenger płynął prawie na ślepo przez wodę wzburzoną od niedawnych wybuchów. Do tej pory eksplodowało już wiele głowic atomowych, jednak żadnej z nich nie udało się dotąd detonować w zasięgu któregoś z obu walczących okrętów. Jeffrey rozkazał Meltzerowi zmniejszyć o kilkaset metrów głębokość zanurzenia, aby uniknąć podwodnej kolizji. Nawet w tej sytuacji COB musiał nieustannie manewrować balastami, gdyż gęstość wody wciąż ulegała zmianom z powodu żaru i bilionów maleńkich, zapadających się pęcherzyków z parą pod bardzo wysokim ciśnieniem. Radioaktywna woda płynęła przez kondensacyjne obwody chłodnicze Challengera, jednak te obwody były zamknięte i ekranowane, więc skażona woda od razu opuszczała okręt. Jeffrey nie miał pojęcia, co znajdzie po drugiej stronie strefy wybuchów. Ale teraz, gdy już miał kontakt z Voortrekkerem, nie mógł pozwolić mu uciec. Gdy tylko wydostali się z obszaru wzburzonej wody, Kathy od razu usłyszała odgłos zbliżającego się do okrętu Sea Liona. Jeffrey rozkazał wykonać szybki wystrzał obronny. Bellowi udało się w ostatniej chwili przechwycić wrogą torpedę. Siła eksplozji uderzyła Challengera prosto w dziób. Okręt przekręcił się, zatańczył w powstałych zawirowaniach. Meltzer zmieniał położenie sterów głębokości i sterów rufowych, aby utrzymać kontrolę nad okrętem. Gdy byli już po drugiej stronie, Kathy zameldowała o trzech nowych kontaktach, które brzmiały tak, jakby Voortrekker uciekał z maksymalną szybkością. – Wyrzucił dwa wabie – powiedział Wilson. – Aktywny sonar, wysoka częstotliwość. Kopuła wyrzuciła w ocean impuls, po chwili do okrętu wróciło jego echo. Marynarze przy sonarach przystąpili do analizy sygnałów: wabie wyrzucono z wyrzutni torpedowych, były o wiele mniejsze od samego Voortrekkera. Procesory Challengera potrafiły stwierdzić taką różnicę nawet w panujących, fatalnych warunkach. – Kontakt najbardziej wysunięty w lewą stronę jest autentyczny – zameldowała Kathy. Jeffrey kazał Meltzerowi zmienić kurs, piętnaście stopni na lewą burtę, aby dotrzymać kroku Voortrekkerowi. – Kapitanie, wracają samoloty, aby ponowić atak. Jeffrey miał nadzieję, że nie wybiorą sobie niewłaściwego celu. – Wszystkie wyrzutnie załadowane – zameldował Bell. – Kapitanie! – zawołała Kathy. – Kontakt z Voortrekkerem utracony. Ostatnio namierzony w pobliżu bocznej ściany Platformy Bounty! – Co, zderzył się z nią? – spytał Jeffrey. – Nie. Usłyszeliśmy, jak oba wabie uderzają w ścianę, ale żadnych danych o Voortrekkerze. – Co on teraz robi? – zastanawiał się Wilson. Na Voortrekkerze – Silniki stop – rozkazał ter Horst. Sternik potwierdził. – Cała wstecz do wytracenia szybkości. Zabrało to trochę czasu. Wreszcie okręt znieruchomiał. – Dowódca wachty, maksymalne wznoszenie na zmiennych balastach. Sternik, trzymać się blisko ściany. Tylko przepływowe silniki pomocnicze. Okręt zaczął sunąć w górę na poziomym kilu, szybko, ale i bardzo cicho. Van Gelder obserwował grawimetr. Ściana wznosiła się pionowo z głębokości pięciu kilometrów aż na dwa kilometry – jednolita, trzykilometrowej wysokości skała. Van Gelder zobaczył, że ta jej część była zakończona szczytem podwodnym, który wzbijał się jeszcze wyżej, aż do głębokości sześciuset metrów pod powierzchnią wody. Teraz zrozumiał, dlaczego ter Horst kazał skręcić w tę stronę, gdy wypuścił dwa szybkie wabie. Szef sonaru meldował, że nadlatują wrogie samoloty. Wszyscy w sterówce usłyszeli kolejny impuls sonarowy, nadany z Challengera. Ter Horst popatrzył na van Geldera i roześmiał się. – Widzisz, Gunther? Za każdym razem myślę o kilka ruchów dalej niż Fuller. On chce nas znaleźć na tle tej ściany. Ale jesteśmy tak cichutko, że nie może nas usłyszeć. Ponieważ idziemy w górę jak winda, prostopadle do kopuły sonaru na jego dziobie, jego impulsy nie zarejestrują nawet efektu Dopplera na naszym kadłubie. Na Challengerze – Gdzież on jest? – zastanawiał się Jeffrey. – Dokąd mógł popłynąć? – Tylko ostrożnie – mitygował go Wilson. – Przemyśl to dobrze. Jeffrey zdał sobie sprawę, że traci samokontrolę. To właśnie zaplanował sobie ter Horst i do tego chciał doprowadzić. Jeffrey skoncentrował się całą siłą woli. Teraz liczyła się każda sekunda. Cieszył się, że ma u boku Wilsona, który wspomagał go w tym maratonie wytrwałości przeciwko geniuszowi ter Horsta. – On chyba wtapia się w ścianę urwiska – powiedział Jeffrey. – To jedyne wyjaśnienie, dlaczego nie możemy go znaleźć na pasywnych i aktywnych sonarach. – Dlaczego nie wystrzelił w nas więcej torped? – spytał Bell. – Zdradziłby swoją pozycję i zostałby przygwożdżony do ściany. Na pewno tak jak i my słyszy nadlatujące samoloty. – Ale to najlepsza okazja, by uzyskać nad nami przewagę, kapitanie, atakować natychmiast, zanim zaatakują go znowu samoloty. Musiał się już domyślić, że mamy czynne tylko cztery wyrzutnie. – A właśnie! Samoloty! – ucieszył się Jeffrey. – Idzie na płytką wodę, stojąc w miejscu. Chodzi mu pewnie teraz o samoloty! Na Voortrekkerze – Głębokość sześćset metrów – zameldował van Gelder. Voortrekker był już koło wierzchołka szczytu Platformy Bounty, nadal maskując się na jego tle. – Zestawy po cztery pociski Polifem załadowane do wyrzutni numer dwa, cztery, sześć i osiem. – Samoloty nadlatują do ataku! – wykrzyknął szef sonaru. – Kursy samolotów wskazują szeroki wachlarz rażenia – ostrzegł van Gelder. Ter Horst podniósł głowę, jakby chciał spojrzeć w niebo. – Wiedzą albo odgadli, że trzymamy się skarpy. – Kapitanie – ponaglał van Gelder – lada chwila zrzucą torpedy. – Wyrzutnie numer dwa, cztery, sześć i osiem, wystrzał! Van Gelder patrzył na mapę taktyczną. Szesnaście rakiet przeciwlotniczych wyskoczyło na powierzchnię. Cztery samoloty wroga zrzuciły sześć torped Mark 54. Ter Horst spóźnił się odrobinę. – Ładować wyrzutnie – warknął ter Horst. – Sternik, cała naprzód. Ster jeden osiem zero. Pochylenie trzydzieści stopni. Do dna. Dziób Voortrekkera pochylił się w dół i tylko pas bezpieczeństwa uchronił van Geldera przed wypadnięciem z fotela. Okręt nabierał tempa, płynąc na południe z maksymalną szybkością wzdłuż ściany Platformy Bounty. W tym samym czasie, na Challengerze – Sygnały! – zawołała Kathy. – Silniki rakietowe! Ruchomy obiekt w wodzie! Idzie całą naprzód! To Voortrekker! – Przekazała Bellowi dane dotyczące odległości, namiaru i głębokości. Ten wydał dyspozycje marynarzom z obsługi ogniowej. Jeffrey wystrzelił cztery torpedy w pięciosekundowych odstępach. – Sześć torped Mark 54 zrzuconych z samolotów – powiedziała Kathy. – Chyba go teraz mamy – rzekł Jeffrey. Szła już druga połączona salwa z Challengera i z samolotów. „Oby była skuteczna”. – Samoloty odlatują – powiedział szef sonarów. – Rakiety w powietrzu, zbliżają się do samolotów. Jeffrey zaklął pod nosem. – Torpedy w wodzie! – zawołała Kathy. – Cztery Sea Liony. – Sea Liony na kursie naszych torped – powiedział Bell. – Ładować – rozkazał Jeffrey. Chciał się zemścić za oriony i vikingi, które za chwilę zostaną unicestwione. – Osiem kolejnych Sea Lionów w wodzie! – odezwała się Kathy. „Czy Voortrekker wie, że tu jesteśmy?” – Torpedy z Master 1 idą szerokim wachlarzem – zameldował Bell. – Strzały w ciemno, ale niektóre mogą nam zagrozić. Jeffrey wystrzelił cztery obronne torpedy. – Ładować! – Wkrótce Voortrekker wyśledzi tory torped Mark 88 do ich źródła i namierzy Challengera. Istniało realne niebezpieczeństwo, że w tym tempie okrętowi wkrótce zabraknie torped, ale to samo dotyczyło ter Horsta. Jeffrey obawiał się, że dojdzie do kolejnego remisu, bez wyłonienia zwycięzcy, co tym bardziej zdeterminowało go do walki. Pocieszeniem była dlań świadomość, że opuścił New London z pełnym arsenałem na pokładzie: miał łącznie około sześćdziesięciu torped na stojakach i w wyrzutniach. Teraz siedział jak na szpilkach, czekając, aż mechaniczna ładowarka w przedziale torpedowym wykona kolejny cykl swojej pracy. Miał nadzieję, że hydraulika nie uległa uszkodzeniu po wstrząsach wywołanych atomowymi wybuchami i że zniesie tak intensywne obciążenie pracą. Znowu wspólnie z Bellem uzbroili głowice. Poszła następna salwa. Jeffrey słuchał tej kakofonii na głośnikach sonarów. Jego umysł wyłączył odgłosy walki toczonej w powietrzu, na którą nie miał teraz wpływu. W wodzie znajdowało się szesnaście wrogich torped plus osiemnaście z Challengera i samolotów wsparcia. Wszystkie były dobrze słyszalne na tle monotonnego szumu kadłuba okrętu sunącego z maksymalną szybkością oraz pogłosu wcześniejszych detonacji. W tym rozgardiaszu sunących zewsząd torped czystą loterią było odgadnięcie, czy liczba torped alianckich jest faktycznie większa od liczby torped ter Horsta. Istniała realna możliwość podwójnego trafienia, zatopienia obu okrętów, trafionych być może nawet przez ich własne torpedy. Rozpoczęła się seria eksplozji. Challenger zakołysał się, Kathy i jej ludzie stracili kontakt z Voortrekkerem. „Nic tu po nas”. Okręt Jeffreya miał już na składzie niewiele amunicji, zaś cały rój torped poszukiwał celów. Jeffrey miał nadzieję, że Ilse nie myliła się, sugerując ucieczkę ter Horsta pod lód. Wiedział więc, w którym kierunku go ścigać. Miał nadzieję, że zniszczone samoloty przekonały kapitana Voortrekkera, aby płynąć właśnie tam, na Antarktydę. – Sternik, kurs jeden osiem zero. – Okręt nadal posuwał się z maksymalną szybkością. Gdyby Jeffrey trochę zwolnił okręt, poruszałby się na pewno ciszej, ale trudno było dbać teraz o takie rzeczy. Musiał jednakże podjąć kroki, by chronić swoje dowództwo. Za późno już było na to, aby uchronić miejscowe środowisko naturalne. Wiedział, że z tego powodu nękać go będą bez końca wyrzuty sumienia. – Kontrola ogniowa, wyrzucić wabie i zagłuszacze... i dwie makiety pozorujące. Cała naprzód, zygzakiem. W tym samym czasie, na Voortrekkerze Van Gelder słuchał łoskotu dochodzącego z głośników sonarowych, gdy niemal trzy tuziny torped ze świstem płynęły we wszystkich kierunkach. Kilka z nich, zmierzając po kolizyjnych kursach, wpadło na siebie nawzajem. Inne płynęły w stronę Challengera i Voortrekkera albo ku ścianie Platformy Bounty lub też kierowały się na podwodne chmury z powietrznych bąbli, biorąc je za kadłuby. Kilka sztuk znikło gdzieś w oddali, mając najwidoczniej uszkodzone systemy naprowadzania. Kakofonia dźwięków niemalże zagłuszała świst szesnastu pocisków przeciwlotniczych oraz pomruk silników uciekających przed nimi samolotów. Pierwsze dopadły celu rakiety. Szef sonaru wywoływał każde trafienie, a van Gelder słyszał serię przytłumionych huków, gdy eksplodowały po kolei wszystkie głowice. Były to ładunki konwencjonalne, ale grzmot pobliskich detonacji szeroko rozchodził się w wodzie. Potem van Gelder usłyszał potężne pluski i szum rozdzieranej wody, gdy samoloty po kolei wpadały do morza. Wiedział, że niektóre z tych maszyn miały piętnastoosobową załogę. Ci, którzy przeżyli uderzenie rakiet i wyskoczyli ze spadochronami albo wydostali się z wraków na tratwy ratunkowe, i tak musieli odczuć skutki podwodnych eksplozji atomowych. Van Gelder zdawał sobie sprawę, że chwile tych, którzy jeszcze oddychali, są już policzone. Siła fali uderzeniowej potworny żar i promieniowanie z pewnością ich zabiją. Najgorsze było to czekanie, zastanawianie się, gdzie i kiedy pierwsza atomowa kula ognista przebije powierzchnię morza. Samoloty wykonały jednak swoje zadanie i zrzuciły ostatnie torpedy Mark 54. Ter Horst rozkazał wyrzucić kolejne wabie. Van Gelder szybko przekazał polecenia, wiedział, że odgłos silników torped wkrótce zostanie zagłuszony o wiele bardziej przerażającym i niosącym śmierć hukiem. Ciekaw był, co czują wieloryby i delfiny przysłuchujące się tej kanonadzie, to znaczy te, które jeszcze nie zdechły albo nie ogłuchły, albo nie skręcały się teraz w agonii z powodu odniesionych obrażeń. Na Challengerze Głowice torped zaczęły wybuchać w różnej odległości od okrętu. Zarówno powłoka cielesna Jeffreya, jak i kadłub jego okrętu otrzymywały teraz ciosy, jakich nigdy dotąd nie doświadczyły w swoim żywocie. Niemożliwe było śledzenie wszystkiego, co się dzieje na ekranach ani we własnych myślach. Kathy i Bell oraz ich ludzie z trudem panowali nad pilnowaniem kursów zbliżających się i oddalających torped. Eksplodowały kolejne głowice. Jeffreyowi zdawało się, że mózg rozsadzi mu czaszkę. Bolały go zęby, obawiał się, że lada chwila pękną mu płuca lub klatka piersiowa. Z całego okrętu dochodziły meldunki o uszkodzeniach. Jeffreyowi wzrok odmawiał posłuszeństwa, nie był w stanie odczytywać danych na konsoli, bębenki w uszach bolały, nie przekazując dźwięków. Na wibrujący ekran zaczęły kapać krople krwi z otwartej rany na głowie Jeffreya. Efekty wstrząsowe i huk spotęgowały się jeszcze, gdy wybuchły następne głowice. Fale uderzeniowe odbijały się od skarpy i wracały w kierunku okrętu. Challenger drżał, kołysał się, unosił i opadał. Komodor Wilson, nie zdoławszy złapać poręczy, przewrócił się na podłogę. Kolejne głowice detonowały już gdzieś bardzo blisko. Bell pochylił się i krzyknął coś Jeffreyowi do ucha. – Co? Bell powtórzył, gestami próbował dawać jakieś znaki. W końcu Jeffrey zrozumiał: „Przeciek w szybie śmietnika!”. Szyb wyglądał jak mała wyrzutnia torped, skierowana pionowo w dół, tuż obok kambuza i mesy. Na głębokości czterech i pół kilometra woda wdzierała się do środka pod ciśnieniem prawie czterech ton na cal kwadratowy. To mogła być śmiertelna rana. Jeffrey zareagował instynktownie, niemal jak automat. – Dowódca wachty, wynurzenie alarmowe! Stery głębokości w górę! – Jego własny głos wydał mu się jakby odległy, słaby jakiś. Wszystko przez to dzwonienie w uszach. COB pociągnął dźwignie wynurzenia alarmowego. Meltzer szarpnął do tyłu koło sterowe. Bell jako pierwszy oficer pobiegł na rufę, by z miejsca zająć się przeciekiem. Przez telefon zameldował, że nie uda się tam nawet podejść, dopóki okręt nie podniesie się w górę, na znacznie płytszą głębokość. Morze wdzierało się do środka z taką siłą, że trzech członków załogi straciło kończyny. Strumień zdzierał farbę z grodzi. Ranni, których opatrywano na stołach w mesie, doznawali kolejnych okaleczeń przedmiotami, które niosła ze sobą rozhukana woda. Tempo, z jakim woda wdzierała się do wnętrza, było trudne do wyobrażenia: kilka ton na minutę. COB robił, co było w jego mocy, aby pozbawić okręt zbędnego ciężaru, wypompowując cały zmienny balast. Na tej głębokości przeciążone pracą pompy głośno z wysiłku dyszały. Sprężone powietrze wciąż wypełniało przednie i tylne zbiorniki balastowe. Challenger jakby chwiał się i wahał. Nie wytracał zanurzenia, mimo że napęd pracował z pełną mocą, a Meltzer sterował ostro do góry. W głowie Jeffreya rozjaśniło się trochę. Słyszał już ryk wody wdzierającej się do środka, wyraźny nawet tu, w oddalonej centrali. Powietrze zrobiło się zimne, przesycone cierpką wonią. Piekły go oczy, w ustach czuł sól. Zamarzająca mgiełka z rozpylonej morskiej wody, niczym z ogromnego sprayu, zbliżała się do centrali od strony rufy. Ta mgiełka pochodziła wprost z nuklearnego pola bitwy. – COB, zatrzymać wentylatory. Wszyscy nałożyć maski! Jeffrey szybko włożył swoją i obserwował głębokościomierz, zerkając jednocześnie na wskazania paneli kontrolnych u dowódcy wachty. Głośniki sonarów były wyłączone, ale nieustanny łomot, dobiegający z zewnątrz przez kadłub, bardzo utrudniał koncentrację. Jeffrey uświadomił sobie w tym momencie, że sytuacja jest wręcz groźna. Challenger nabierał ciężaru, nie zmniejszając swego zanurzenia. Maska boleśnie urażała go w ranę na głowie, a sącząca się krew zbierała się w dolnej części maski. Kolejna fala uderzeniowa targnęła okrętem. Przed Jeffreyem wyłonił się nowy, zupełnie nieoczekiwany problem. – COB, zostaw to sprężone powietrze. Zastosuj hydrazynę! – Powietrze wypełniające zbiorniki balastowe na tej głębokości nie działało wystarczająco szybko. Wysiłki Meltzera także nie przynosiły efektu – wszystko, co robił ze sterami, powodowało jedynie zmianę przechyłu. Okręt zadarł dziób mocno w górę, pokład był nachylony pod dużym kątem, co jeszcze bardziej utrudniało akcję zatamowania przecieku. Nadszedł czas na podjęcie środków, których Jeffrey miał nadzieję nigdy nie stosować. W dziobowe i rufowe zbiorniki balastowe były wbudowane ładunki z hydrazyną – paliwem rakietowym. Ładunki odpaliły z odgłosem podobnym do startującej na Księżyc rakiety. Szybkie rozprężenie się gazów wypchnęło wodę ze zbiorników. Challenger stracił w końcu trochę ciężaru i zaczął się podnosić. Bell zastrzegł jednak, że to jeszcze wielka niewiadoma, czy uda im się wydostać na płyciznę, zanim woda znajdująca się wewnątrz nie pociągnie okrętu z powrotem w głębinę. Jeffrey wpatrywał się w głębokościomierz, modląc się w duchu. Wokół całego okrętu wciąż było słychać łoskot kolejnych fal uderzeniowych, które waliły prosto w Challengera, niczym legion samego szatana. Okręt jako jednostka bojowa teraz praktycznie bezużyteczny, walczył, aby wydostać się na płytką głębokość, walczył o swoje przetrwanie. Tam, na powierzchni, czekały na niego tsunami, ogromne fale wywołane eksplozjami i grzyby atomowe – zupełnie inne piekło. W tym samym czasie, na Voortrekkerze Głowice nuklearne wybuchały wszędzie. Niekończące się detonacje i szarpiące nerwy odgłosy uniemożliwiały van Gelderowi racjonalne myślenie. Ekrany na konsolach zgasły, coraz więcej systemów odmawiało posłuszeństwa. – Zaktualizować mapę taktyczną – rozkazał ter Horst. – Muszę wiedzieć, co się tam dzieje! Pierwszy włączył się grawimetr, nieczuły na zmiany warunków wpływających na pracę sonarów. Van Gelder widział pionową ścianę Platformy Bounty, która znajdowała się bardzo blisko. Na skale wybuchały nuklearne torpedy. Całe fragmenty ściany po prostu znikły. Grawimetr nie był w stanie wyśledzić ruchomych obiektów. – Lawiny! – zawołał van Gelder. – Nie słyszę cię! – krzyknął ter Horst. Van Gelder pociągnął kapitana za rękaw i pokazał mu obraz z grawimetru. – Sternik, ster lewo trzydzieści! Szybko! Sternik chyba także stracił słuch. Van Gelder podbiegł, sam uchwycił koło sterowe i ustawił go w nowym położeniu. Sternik kiwnął głową i przejął ster. Na okręt zaczęły spadać odłamki ugodzonej torpedami skały. Van Gelder wiedział, że jeśli stery lub napęd strumieniowy zostaną uszkodzone, to Voortrekker stanie się bezbronny jak wysiadująca jaja kaczka. Kolejne głazy spadły na okręt, który tymczasem zaczął już skręcać. Silne podwodne tsunami uderzyło Voortrekkera od prawej burty, odsuwając go od ściany. W samą porę. Van Gelder usłyszał grzmot kaskady wielu ton osuwających się głazów skalnych. Przez pobliską chmurę powietrznych bąbli przepłynęła torpeda Mark 54. Sonarem poszukała celu i rzuciła się z góry na Voortrekkera. – Stłumić echo! – krzyknął ter Horst. – Nie da rady – odpowiedział szef sonarów. – Coś nie tak z deflektorami! – Torpeda znalazła się poza rufą, w miejscu niewidocznym dla sonarów okrętu. Ter Horst rozkazał wypuścić strzał obronny. Przez zwartą chmurę pęcherzyków powietrza przedostała się następna torpeda Mark 54, tym razem od dziobu Voortrekkera. Czy załogi samolotów mogły się mścić? – Jesteśmy w kleszczach! – krzyknął van Gelder. – Przechwycić! – rzucił ter Horst przez zaciśnięte zęby. Van Gelder wystrzelił dwa Sea Liony, jednak ich sterujące światłowody zerwały się na skutek działania siły spadającej lawiny, energii wzburzonej wody i spazmatycznych ruchów okrętu, rzucanego siłą fal uderzeniowych. Oba Sea Liony wybuchły niepokojąco blisko za sprawą urządzeń czasowych. Voortrekker znowu otrzymał potężny cios, od dziobu i od rufy. Zaczęły nadchodzić meldunki o uszkodzeniach. – Boczne ładowarki torped nie do użytku! – stwierdził van Gelder. – Szyb ładunkowy na sterburcie pęknięty na spawach. Wszystkie wyrzutnie od sterburty uszkodzone – wyliczał. Ter Horst zaklął. Van Gelder zrozumiał, że piloci coś jednak osiągnęli: teraz szanse Challengera wyrównały się, gdyż oba okręty miały po cztery czynne wyrzutnie. Kolejna torpeda płynęła w stronę Voortrekkera od sterburty. Mark 88 z Challengera, w bardzo głębokim zanurzeniu. Cztery czynne wyrzutnie Voortrekkera były puste. Ładowarki nie działały, więc załadowanie jednej torpedy ręcznie musiało zająć kilka minut. Na tej głębokości wabie nie na wiele się zdawały, bo zostałyby zduszone zewnętrznym ciśnieniem. Makiety pozorujące trzeba by ładować równie długo jak torpedy, poza tym mogły nie zadziałać. Ter Horst rozkazał van Gelderowi załadować chociaż jedną wyrzutnię, wszystko jedno jak. Ten przekazał rozkaz do przedziału torpedowego, gdzie marynarze zaczęli pracę za pomocą bloków i wielokrążków. – Gdzie jest Challenger! – spytał ostro ter Horst. – Brak kontaktu – odpowiedział szef sonaru. – Tu nawet aktywny sonar nic nie pomoże – krzyknął van Gelder. – Nie przy takim stanie akustycznym morza! – Wokół nich ocean ryczał jak sto wulkanów. – Sternik, ster jeden osiem zero! – Znowu na południe. – Telefonista, przekaż do przedziału reaktora, żeby ustawili sto dwadzieścia procent mocy! Voortrekker nie miał wyboru, musiał uciekać przed torpedami. Mark 88 były niemal o dwadzieścia węzłów od niego szybsze. Van Gelder obserwował ekrany, gdy okręt płynął w kierunku Antarktydy z szybkością pięćdziesięciu trzech węzłów. Nie miał pewności, czy w torpedach nie wyczerpie się paliwo, zanim dotrą w obręb śmiercionośnego zasięgu swoich głowic, czyjego ludzie zdążą załadować wyrzutnię, aby oddać chociaż jeden strzał obronny. Nie wiedział, gdzie jest Challenger ani, w jakim znajduje się stanie, nie miał też pewności, czy ter Horstowi uda się uniknąć kolejnych torped wroga, zanim dotrze do swojego kolejnego celu, stosunkowo bezpiecznego, bardzo grubego Lodowca Szelfowego Rossa. Van Gelder modlił się. Jednej rzeczy był jednak pewien: że istnieje życie po życiu, w którym dokona się nad nim akt sądu. 40 Dwie godziny później, na ospreyu Ilse patrzyła przez boczne okienko, jak osprey podchodzi do lądowania w bazie McMurdo na Antarktydzie. Baza składała się z lodowego lądowiska oraz niskich baraków przypominających zabudowania wojskowe. A wszystko znajdowało się w naturalnej dolinie, skąd widać było poszarpane kształty wzgórz. McMurdo znajdowała się na półwyspie u południowego krańca Wyspy Rossa, która stanowiła element zachodniego skraju Lodowca Szelfowego Rossa. Inaczej niż w przypadku lodowca znajdującego się po przeciwnej stronie kontynentu na Morzu Weddella, który był położony o wiele dalej na północ i często pękał – podobno w wyniku globalnego ocieplenia – Lodowiec Szelfowy Rossa był jak skała. Dość rzadko odłupywały się od niego wielkie góry lodowe, lecz – jak na ironię – w tej części Antarktydy temperatury miały tendencję zniżkową. Osprey szybko zatankował paliwo i znowu wystartował, lecąc teraz na wschód, wzdłuż zewnętrznej krawędzi lodowca. W tym dziwnym, niegasnącym świetle letniego polarnego dnia, na siedemdziesiątym siódmym stopniu szerokości południowej, Ilse ujrzała górę Erebus, wysoką na ponad trzy i pół kilometra. Stała majestatycznie na samym środku Wyspy Rossa. Był to czynny wulkan, z jeziorem stopionej lawy w kraterze na szczycie, z którego wydobywał się dym. Północne zbocze góry jarzyło się szkarłatem wskutek padających na nie promieni słońca. Południowa strona była pogrążona w cieniu. Na północ rozciągało się Morze Rossa, prowadzące do wielkiego Oceanu Południowego, otaczającego Antarktydę. Ilse patrzyła, jak w powierzchnie morza uderza południowy wiatr ze stałego lądu, jaki otaczał biegun południowy, znajdujący się tysiąc mil dalej. W wodzie widziała pojedyncze góry lodowe i duże płaskie kry. Widziała też odłamki lodu u podstawy lodowca na jego krawędzi, gdzie zamarzająca woda unosiła się i opadała zgodnie z przypływami i odpływami morza. Sama krawędź wyglądała jak nierówny klif wysokości średnio około sześćdziesięciu metrów. Klif schodził prosto do wody i sięgał na głębokość kilkuset metrów – zupełnie inaczej niż na biegunie północnym, gdzie średnia grubość czapy lodowej wynosiła zimą około sześciu metrów. Lodowiec Szelfowy Rossa miał przez cały rok grubość od dwustu do sześciuset metrów, a nawet więcej. Sam lodowiec, o powierzchni większej od obszaru trzech stanów: Teksasu, Kalifornii i Nowego Jorku razem wziętych, został utworzony przez połączenie się starych, wielkich lodowców, jakie spłynęły z gór znajdujących się kilkaset kilometrów dalej na południe. Lodowiec szelfowy był hybrydą, gdyż zwiększał się również na skutek zamarzania wody morskiej od spodu, a także dzięki gromadzeniu się śniegu nawiewanego przez wiatr na powierzchnię. Nazywano go stałym lodem, gdyż przywierał szybko do brzegu na wszystkich krawędziach z wyjątkiem tej zewnętrznej, skierowanej na północ. A jednak lodowiec pływał jak lodowa góra, wypierany przez wodę. Zajmował całą wewnętrzną powierzchnię ogromnego Morza Rossa. Lód i śnieg na lodowcu, nie tknięte ludzką stopą, były nagie i piękne. Podziw budziły różne niespotykane efekty optyczne, wywołane zimnem i suchością powietrza. Ilse ujrzała miraż, który podobno nie był tu niczym niezwykłym: szczyty pierwszego łańcucha górskiego na stałym lądzie. Były czarne, twarde i znajdowały się o wiele za blisko. Lód mienił się pięknymi odcieniami akwamaryny i turkusu. Niektóre jego partie były oślepiająco białe, inne przejrzyście zielone. Ilse widziała czasami pęknięcia albo nawet małe jeziorka na lodzie, tam gdzie słońce roztopiło leżący na wierzchu śnieg. W niektórych miejscach nieustający wiatr gładko wypolerował powierzchnię, w innych lód był poryty bruzdami. Jednak w większości ta mroźna połać pozbawiona była jakichkolwiek elementów krajobrazu. Lodowiec ciągnął się po prostu całymi kilometrami – ogromny, lity, nieprzychylny człowiekowi już choćby ze względu na swój bezmiar i panującą w nim pustkę, i zawsze kończący się stromym klifem, który ciągnął się dalej i dalej na wschód. Morze za lodowcem nie było już takie puste. Ilse widziała foki i pingwiny, które pływały między górami lodowymi i płatami kry, żerując na ławicach ryb, lub też wspinały się na lód, aby odpocząć. Górą polatywały antarktyczne ptaki – różne gatunki petreli i albatrosy. W otwartej wodzie między bezkształtnymi fragmentami lodu Ilse widziała wielkie, szybkie orki – drapieżne czarne wieloryby z białymi plamami. Polowały w grupach, zaś ich łupem padały głównie małe foki i pingwiny. To był naturalny porządek rzeczy w przyrodzie, zanim jeszcze człowiek w ogóle wiedział o istnieniu Antarktydy. Ilse z żalem pomyślała, że ludzkość wywołała nową straszliwą wojnę, która zniszczy ten dziki, dziewiczy krajobraz. Ona, Clayton i Montgomery także byli myśliwymi, jak te orki, zaś Voortrekker wraz z załogą miał stanowić ich zdobycz. – Jesteśmy na miejscu – zawołał dowódca przekrzykując warkot silników. Znajdowali się gdzieś pośrodku krawędzi lodowca, około godziny lotu od McMurdo. Ilse usłyszała wnet znajomą zmianę szumu silników, gdy ich gondole ustawiły się w pionie, a osprey zaczął schodzić pionowo do lądowania. Usiadł delikatnie w chmurze śniegu wzbitego pędem powietrza. Ściana klifu i znajdujące się poniżej morze były oddalone ledwie o kilkaset metrów. Ilse miała na sobie specjalne ubranie, chroniące ją przed ekstremalnymi temperaturami, które otrzymała w McMurdo. Była zadowolona, bo ogrzewanie w przedziale pasażerskim nie działało najlepiej, a siedząc nieruchomo trochę jednak zmarzła. Razem z Claytonem i Montgomerym odpięli pasy bezpieczeństwa. Dowódca otworzył im drzwi. Do wnętrza wdarł się podmuch bardzo suchego i zimnego powietrza. Wyszła na zewnątrz w zupełnie inny świat. Niebo, o dziwo, było całkowicie bezchmurne. Z początku nie mogła niczego rozróżnić. Po chwili oczy jej przywykły do blasku bieli i do całkiem nowego otoczenia. Zobaczyła snocaty, częściowo ukryte za małymi, sztucznymi pagórkami. Były to stare modele z silnikami z przodu, miały po cztery gąsienice zamiast kół i duże, ogrzewane kabiny. Na Białym Kontynencie były doskonałym środkiem transportu. Ilse zauważyła, że pojazdy dla kamuflażu pomalowano białą farbą. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyła żołnierzy, także ubranych na biało. Nawet ich broń była tej samej barwy. Niektórzy żołnierze trzymali na smyczach psy rasy husky, też oczywiście białe. Z otworu w ziemi, a właściwie w lodzie wyszedł żołnierz (w promieniu setek kilometrów nie było nawet odrobiny gruntu). Mężczyzna uśmiechnął się i przedstawił. Był twardym, dobrze zbudowanym sierżantem z marines, a dokładnie ze zwiadu, co stanowiło elitę w elicie. Zrozumiałą że obóz marines utworzono specjalnie w tym celu, aby mogła wykonać swoje zadanie. Nadal dręczyło ją sumienie. – Czy to wszystko nie jest przypadkiem nielegalne? – Broń jest dopuszczona traktatem o wymiarze sprawiedliwości. Formalnie jestem tutaj jako szeryf federalny. Cała trójka – wskazał Ilse, Claytona i Montgomery’ego – podnieście teraz prawą rękę i powiedzcie słowo „Przysięgam”. – Wykonali polecenie. – Gratuluję. Jesteście zastępcami szeryfa federalnego. Ilse nie była nawet obywatelką USA, ale niczego już nie kwestionowała. Podszedł do nich kapral i wręczył im białe karabiny M-16 oraz magazynki. – Czy pani wie, jak się z tym obchodzić? – spytał Ilse. Niecierpliwie kiwnęła głową. – Jest natarty sproszkowanym grafitem – dodał – żeby mechanizm nie zamarzł. – Dzięki. „Jak na tak zwane lato, jest tu straszliwie zimno”. – Dobra – zawołał sierżant, przekrzykując ryk silników ospreya. – Czas do roboty. Clayton i Montgomery pomogli Ilse zanieść jej sprzęt nasłuchowy do otworu w lodzie. Zobaczyła, że w istocie było to wejście do schronu, lodowego bunkra wyciętego siekierami i piłami łańcuchowymi. W środku zainstalowany był grzejnik, elektryczne światło, znajdowały się stoliki i krzesła, sterty racji żywnościowych i śpiworów oraz tuż za płócienną zasłoną chemiczna toaleta. „Wszystkie domowe wygody”. Z samolotu szybko przeciągnięto kable elektryczne, zamocowano je hakami wbitymi w lód, po czym końcówki wsunięto do bunkra. Osprey wystartował, lecąc ku morzu jak helikopter i rozwijając ze szpuli linię hydrofonową przez otwartą rampę z tyłu maszyny. Samolot przeleciał kilka kilometrów na północ, po czym skręcił na północny zachód i w końcu znikł za horyzontem. Z McMurdo nadleciał drugi osprey, który także zostawił kabel do aparatury Ilse, a potem wzniósł się nad morze, ciągnąc za sobą linię hydrofonową. Ten samolot skręcił na północny wschód. Ilse zorientowała się, że samoloty ułożyły sieć nasłuchową na dnie – znajdującym się tu na głębokości sześciuset metrów – w kształcie wielkiej litery „Y”. Wróciła do bunkra i podłączyła końcówki kabli do swojej przenośnej konsoli, tej, którą dostarczono ze Stennisa. Przyłączyła ją także do baterii, które marines przywieźli z McMurdo, jako nie rzucające się w oczy źródło energii. W schronie było na tyle ciepło, że mogła zdjąć kaptur i rozpiąć kurtkę. Już po chwili jej zaimprowizowany punkt nasłuchowy – niczym nieruchomy sonar na uwięzi – zaczął działać. Ponieważ kable znajdowały się głęboko i były ułożone w kształcie ramion litery „Y”, mogła uzyskać dobry namiar na Voortrekkera, gdyby ter Horst zdecydował się przepłynąć w pobliżu środkowej części krawędzi lodowca. Clayton i Montgomery obsługiwali przenośny sprzęt służący do komunikacji satelitarnej. Szybko połączyli się z siecią radiową, do której należała centrala SOSUS w Sydney, dowódca lotnictwa na Stennisie oraz McMurdo z bazą wsparcia lotniczego w Christchurch na Nowej Zelandii, a także sam Dowódca Floty Pacyfiku w odległym Pearl Harbor. Po schodkach wyciętych w lodzie zszedł sierżant i przesunął się przez zasłonę z białego płótna. – Wszystko gra, pani porucznik? – Tak – odparła. – Po co są tu ci wszyscy żołnierze? – Ze względu na Niemców. Ich baza jest niedaleko McMurdo. Też mają snocaty i wiemy, że są w ruchu. – Myśli pan, że mogą nas zaatakować? Tutaj? 41 Dzień później, na Challengerze Na rozkaz Wilsona Jeffrey udał się do swojej kabiny i próbował odpocząć. Tym razem rozebrał się do snu, ale ten jakoś nie nadchodził. Koja drżała lekko, gdy Challenger pędził z maksymalną szybkością na południe. Trwał wyścig z Voortrekkerem, ostatni wyścig do Lodowca Szelfowego Rossa. Wracał myślami do wydarzeń ostatnich dwudziestu czterech godzin. Challenger wyszedł na powierzchnię po awaryjnym wynurzeniu przy pomocy hydrazyny. Na ekranach z obrazem peryskopowym wszyscy ujrzeli ogromne fale i cały las grzybów atomowych – pozostałość ostatniej bitwy z Voortrekkerem. Efekty były katastrofalne, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz okrętu. Bell nadzorował naprawy. Pęknięcie w szybie śmietnika zostało uszczelnione, więc Challenger znowu mógł się zanurzyć. Pompy szybko pozbyły się wody, jaka dostała się do wnętrza. Szczątki marynarzy zabitych potężnym uderzeniem wody zostały umieszczone w workach w zamrażarce. Ze względów sanitarnych były całkowicie odseparowane od znajdującej się tam żywności. Siła strumienia wody zdemolowała większą część mesy i kambuza. Kawałki aluminium, stali i plastiku walały się po pokładzie albo zwisały z sufitu, powykręcane w nie dające się rozpoznać kształty. Uszkodzone przewody i rury zostały pośpiesznie naprawione albo ominięte. Rozbite szkło, pogięte narzędzia, porwane i mokre obicia – wszystko to zebrano w jedno miejsce. Oficer kontroli radiologicznej, podporucznik, nadzorował badanie na skażenie radioaktywne wnętrza okrętu oraz jego załogi. Dawki nie były na tyle wysokie, by wywołać chorobę popromienną, lecz na dłuższą metę nie można było wykluczyć problemów zdrowotnych. Na powrót włączono wentylatory, filtry oczyszczały powietrze ze szkodliwych cząstek. W pocie czoła umyto słodką wodą wszystkie miejsca, które wykazywały najmniejsze ślady promieniowania. Skażona woda została przepompowana do ekranowanych zbiorników, a stamtąd na zewnątrz. Załoga, ubrana w maski do oddychania i rękawice ochronne, czyściła wszystkie wyeksponowane miejsca chłonnymi ściereczkami ze środkiem odkażającym. Składowano je w specjalnych torbach, oznakowanych jako materiały promieniotwórcze, po czym umieszczono w odizolowanym miejscu na tyłach przedziału maszynowego. Do tych toreb powędrowała też spora część przemoczonych skażoną morską wodą ubrań załogi. Jedna z kabin prysznicowych została przeznaczona do odkażenia, podjęto także środki, aby promieniotwórcze cząsteczki nie rozprzestrzeniały się na okręcie na podeszwach butów załogi. Lekarz i jego asystenci chwilowo zaprzestali udzielania pomocy rannym, aby móc rozdać marynarzom tabletki z jodem i zapobiec wchłanianiu radioaktywnego jodu przez tarczycę. Inne leki pomagały pozbyć się metali ciężkich, uranu, plutonu i toru. Lekarz poprawił szwy na głowie Jeffreya i oznajmił mu, że z pewnością zostanie blizna. Dopiero po wielu godzinach pozwolono załodze zdjąć maski; Jeffrey jako kapitan poprowadził małą uroczystość żałobną w intencji zmarłych. Nawoływał załogę do wzmożenia wysiłku i współpracy w grupie, aby pomścić poległych kolegów, sam jednak czuł się wewnętrznie dziwnie pusty. Bell i COB pocieszali marynarzy dotkniętych boleśnie śmiercią najbliższych przyjaciół. Teraz, leżąc w koi i patrząc w ciemność, Jeffrey musiał przyznać, że wnętrze okrętu było w dobrym stanie, a nastawienie załogi nie budziło niepokoju. Kilku ludzi, łącznie z nim samym, z pewnością otrzymało pewną dawkę kancerogennego promieniowania, lecz jego wpływ na organizm był czystą statystyką. Za dwadzieścia lub trzydzieści lat wśród dzisiejszej załogi może pojawić się kilka ognisk nowotworów – może w płucach, w kościach albo jeszcze gorzej. Jeffrey miał jednak nadzieję, że rak będzie już wtedy uleczalny. „To tak jak napalm w Wietnamie albo syndrom Wojny w Zatoce w latach dziewięćdziesiątych. Bezpośrednio odniesione rany to tylko część kosztów wojny. Weterani cierpią potem przez resztę życia na depresję i choroby wywołane przez toksyny środowiska”. Morza na obszarze rozegranej bitwy będą skażone przez wiele lat. Chmura radioaktywna zapewne dotrze do Ameryki Południowej. Efekt będzie taki, jak zawsze od początku historii wojen: strach i głód. Przemysł przetwórstwa rybnego popadnie w ruinę, bo nikt nie będzie chciał jadać ryb. Dzieci będą niedożywione, bo rodzice z powodu zawartości w trawie – a więc i w organizmach krów – strontu 90 nie będą podawać im mleka. Ludzie uszczelnią swoje domy albo też będą się kryć w zaimprowizowanych schronach, i nie zdejmując masek przeciwgazowych, będą starali się wykonywać swoje codzienne czynności. „To kolejny Czarnobyl albo lata 40., 50. i wczesne 60., kiedy to przeprowadzano setki prób z bronią nuklearną w atmosferze. Stany Zjednoczone też to robiły – w Nowym Meksyku i Nevadzie”. W końcu promieniowanie zaniknie, ludzie przestaną się tym przejmować albo poddadzą się i zaryzykują. Ci, którym nie dopisze szczęście, zachorują. Będą protesty dyplomatyczne, demonstracje społeczne, które mogą się przerodzić w zamieszki, ale jak dotąd nic nie zdołano przedsięwzięć w celu zakończenia tej wojny bądź stłumienia stopnia jej brutalności. Jeffrey zdał sobie sprawę, że przysnął, gdy obudził się nagle, zlany zimnym potem. Nawiedził go senny koszmar. Nie pamiętał snu, ale wciąż odczuwał emocjonalnego kaca. Strach, niepokój, złość, a przede wszystkim poczucie winy: Bell, który koordynował sterowanie ogniem, był pewien, że w czasie wczorajszej akcji uszkodził Voortrekkera. Jednak Kathy Milgrom jeszcze raz przesłuchała taśmy z sonaru i stwierdziła, że słychać sygnały Voortrekkera, który ucieka z maksymalną szybkością na południe. „Całe to zniszczenie, śmierć, skażenie dzieje się tutaj, rozlewa na południowy Pacyfik, a teraz także w kierunku Antarktydy z powodu Voortrekkera. To wszystko przez ter Horsta, on mnie zmusił, żebym się do tego przyczynił, bo nie udało mi się zniszczyć go poprzednim razem, dwa miesiące temu. Do drzwi kabiny Jeffreya zapukał goniec. – Już idę. – Szybko ubrał się w czystą, błękitną bluzę i zasunął zamek błyskawiczny. – Panie kapitanie – powiedział goniec – komodor Wilson prosi, żeby pan przyszedł do jego kabiny. – Podał Jeffreyowi kubek czarnej kawy. – Niech się pan nie niepokoi, kapitanie, woda jest czysta, a ziarna kawy nie zostały napromieniowane. – Dzięki. – Jeffrey wypił kawę. Nie potrzebował dużo snu, potrafił po przebudzeniu od razu w pełni skoncentrowany przystąpić do pracy. Lecz tym razem poczucie winy związane z sennym koszmarem nie chciało się ulotnić. Zapukał do drzwi kabiny komodora i po wezwaniu wszedł do środka. Wilson był sam w kabinie, która przedtem należała do Bella. – Dzień dobry, kapitanie. – Wilson wydawał się bardzo zmęczony, o czym świadczyły worki pod oczami. Mimo okularów wciąż mrużył oczy, jakby mu dokuczał ból głowy albo też być może niewyraźnie widział. – Dzień dobry, komodorze. – Musimy znowu zorientować się w sytuacji razem z dowódcą floty – powiedział Wilson. – Już czas. Bell wyprowadzi nas na peryskopową. – Komodorze, w zaistniałych okolicznościach jest to bardzo ryzykowne, nie sądzi pan? – Nie możemy liczyć na pokonanie ter Horsta, jeśli będziesz się zachowywał jak samotny wilk. Już ci mówiłem, że walka podwodna to sport zespołowy. Wilson podał Jeffreyowi mikrofon interkomu. – Wydaj rozkazy pierwszemu oficerowi. Gdy nawiążemy kontakt radiowy, będziemy mówić stąd. Musimy mieć swobodę na wypadek, gdyby chciano nam przekazać jakieś tajne informacje. – Albo na wypadek, gdyby alarmujące wieści trzeba było ukryć przed załogą? Wilson przytaknął. – Morale to zawsze najważniejsza rzecz, kapitanie. Jeffrey wykonał polecenie. Poczuł, jak okręt zwalnia i unosi dziób. Po kilku minutach Challenger wyrównał, kołysząc się blisko powierzchni z powodu dużych fal. Oficer łączności w kabinie radiowej przełączył głos dowódcy floty na głośnik w kabinie Wilsona. Timbre głosu wskazywał, że admirał jest wyczerpany i zaniepokojony. Jeffrey zastanawiał się, czy dowódca spał od czasu ich ostatniej rozmowy. Dziś też rozmowa była krótka i na konkretny temat. – Panowie – zaczął bez wstępów admirał – ponad dobę temu Pentagon wymógł na Naczelnym Dowódcy Sił Zbrojnych, by zwolnił dwa okręty uderzeniowe klasy Los Angeles, eskortujące do tej pory Reagana na Oceanie Indyjskim. Okręty te płyną teraz w kierunku zachodniej granicy Lodowca Szelfowego Rossa. – To wspaniała wiadomość, panie admirale – odezwał się Wilson. – Niestety, jak obaj panowie możecie się łatwo domyślić, okręty te pilnie potrzebują remontów i dobrego zaopatrzenia po ośmiu miesiącach służby i czynnego uczestnictwa w teatrze działań wojennych. Jeffrey doskonale wiedział, że to oznaczało dwa problemy. Nie był natomiast pewien, czy admirał, który był lotnikiem, zdawał sobie sprawę z ich wagi. Popatrzył na Wilsona, a tamten kiwnął zachęcająco głową. – Panie admirale, chodzi o ich sprzęt wyciszający – powiedział Jeffrey. – Chodzi o wykładziny dźwiękochłonne i tym podobne rzeczy, które będą na pewno mocno zużyte, a więc okręty będą głośne. Kadłuby, obrośnięte wodorostami i fauną od wielu miesięcy przebywania w wodzie, mocno spowolnią ich szybkość poruszania się... – Tę samą uwagę przekazał mi mój sztab, kapitanie. Reagan także będzie bardziej narażony na atak Osi, mając zmniejszoną eskortę podwodną ale musimy podjąć to ryzyko. – Zrozumiano – odparł Wilson. Powolne Collinsy, które stanowiły część pierwotnej grupy podwodnej, zostały teraz daleko w tyle, na północy. – W dodatku – podjął admirał – Dowódca Floty Atlantyku otrzymał rozkaz przerzucenia dwóch szybkich uderzeniowych okrętów podwodnych klasy Virginia z południowego Atlantyku na Pacyfik. Spotkają się na wschodnim skraju Lodowca Szelfowego Rossa, o ile przejdą przez Cieśninę Drake’a. – Cieśnina leżała pomiędzy południowym cyplem Argentyny na Tierra del Fuego i północnym krańcem półwyspu antarktycznego. – Problem polega na tym, że Argentyna zareagowała na wzrost napięcia międzynarodowego po wybuchu atomowym na Chatham i rości sobie historyczne prawa do posiadania na wyłączność tego półwyspu. Reżym, który trzyma tam władzę, właśnie ogłosił dwustumilową strefę wód terytorialnych wokół swoich terytoriów, podobnie jak Wielka Brytania uczyniła to samo wokół Falklandów trzydzieści lat temu. – Jestem pewien, że nie uszło to niczyjej uwagi. – rzekł Wilson. – Oczywiście – odparł admirał. – Panie admirale, te strefy wyłączności terytorialnej z półwyspu i Tierra del Fuego będą na siebie zachodzić. – Tak, wiadomo. Argentyna wysłała informację, że wszystkie okręty podwodne, które chcą przejść przez Cieśninę Drake’a, muszą się wynurzyć i poddać inspekcji, w przeciwnym razie zostaną bez ostrzeżenia zaatakowane bombami głębinowymi. – Jezu – wyszeptał Wilson. Był zszokowany i zaniepokojony. – Nasi analitycy i agenci w Argentynie widzą w tym sprężynę Osi – powiedział admirał. – Silne lobby, działania psychologiczne, szpiedzy, groźby, łapówki, Oś próbuje wszystkiego... Zapowiadam wam kategorycznie, że nasze supernowoczesne Virginie nie poddadzą się inspekcji żadnych tam Argentyńczyków, którym woda sodowa uderzyła do głowy. Mają rozkaz bronić się w razie ataku. Jeffrey przesunął dłonią po włosach. Nie wiadomo, czy okręty Los Angeles dopłyną do lodowca przed ter Horstem. Podobnie nie wiadomo, czy w ogóle dotrą tam Virginie, bo po drodze może się rozpętać wojna między USA i Argentyną. – Komodorze, kapitanie – odezwał się admirał – w nowo zaistniałych okolicznościach, gdy tyle naszych okrętów płynie w kierunku waszego obszaru działania, należy zmienić reguły walki. – W jaki sposób, panie admirale? – spytał Jeffrey. – Samoloty ograniczą się do poszukiwania Voortrekkera, ale nie będą zrzucać żadnych pocisków. Jeffrey skinął głową, chociaż admirał tego nie widział. Tak blisko magnetycznego bieguna południowego, który właściwie znajdował się w Morzu Rossa, niedaleko McMurdo, detektory anomalii magnetycznych, stanowiące wyposażenie samolotów, były bezużyteczne. Teraz pozostały im już tylko boje sonarowe. Adiutant powiedział coś do admirała, który po chwili wrócił na linię. Jeffrey od razu wyczuł w jego głosie niepokojącą nutę. – Poinformowano mnie właśnie, że nasze satelity szpiegowskie wykryły ruchy wojsk w Brazylii i Argentynie wzdłuż dzielącej te państwa granicy... Jak panowie zapewne wiecie, te kraje już dawno temu walczyły na śmierć i życie ze swoimi sąsiadami, a ostatnio toczyły pojedyncze bitwy. – Ameryka Łacińska ma bardzo dobrą pamięć – rzekł Jeffrey. – Tak. Wydaje się, że znowu narastają tam nastroje wrogości wokół światowych intryg, napięć i postępującego skażenia radioaktywnego. Nieustający kryzys gospodarczy Argentyny także nie służy poprawie sytuacji. Jeffrey zastanowił się. – Kiedyś Brazylia miała własny program atomowy, panie admirale, ale powiedzieli, że zarzucili go w geście dobrej woli jakieś dwadzieścia lat temu. – Brazylia wciąż posiada reaktory. Nasi agenci mówią, że od czasu wybuchu wojny, kraj ten mógł wznowić wysiłki w celu zbudowania broni atomowej w celu samoobrony. – Tylko tego nam potrzeba – stwierdził Wilson. – Nie wiemy, czy Argentyna dostała broń atomową od Osi, pod pretekstem zachowania równowagi wobec Brazylii. CIA nie jest tego pewna. Ale jeśli tak się stanie, celem Osi będzie destabilizacja sytuacji w Ameryce Południowej dla własnych potrzeb. – Stany Zjednoczone staną wobec zagrożenia od południa – stwierdził Jeffrey. „Powstałby trzeci front, tuż po utworzeniu drugiego przez Voortrekkera. – Gdyby się tak stało, alianci straciliby dostawy ropy, gazu i innych surowców z Ameryki Południowej – powiedział admirał. – Stracilibyśmy jeden z niewielu pozostałych jeszcze rynków na nasze wyroby eksportowe, a bilans handlowy można będzie wtedy spuścić z wodą w toalecie. Nawet Kanał Panamski mógłby zostać zniszczony. Jeffrey i Wilson patrzyli po sobie, przerażeni możliwością tak szybkiego podzielenia się świata i w taki straszny sposób. – Wszystko – podjął admirał – dosłownie wszystko zależy od tego, czy Challengerowi uda się wytropić Voortrekkera i zatopić go raz na zawsze. Dlatego też potwierdzam wasze rozkazy. Jeśli Voortrekker dojdzie do granicy lodowca w stanie nienaruszonym, musicie iść za nim. Znowu Jeffrey i Wilson wymienili spojrzenia, gdy dotarło do nich, co się kryje pod tym z pozoru prostym rozkazem. Jeffrey wiedział, że przestrzeń wodna – między spodem warstwy grubego lodu a mułem i skałą szelfu kontynentalnego – będzie bardzo niewielka. Krawędź lodowca miała prawie pięćset mil długości i rozciągała się w kierunku lądu na około czterysta mil, zanim łączyła się z brzegiem. – Panie admirale – powiedział Jeffrey – spodnia strona lodowca jest chyba najmniej zbadanym miejscem na świecie. – Tak, kapitanie. Powiedziano mi, że naukowcy wiedzą więcej o niewidocznej stronie Księżyca, niż o tym, co się znajduje pod Lodowcem Szelfowym Rossa... Adiutant mówi mi, że dzwonią do mnie moi przełożeni. Muszę kończyć. Powodzenia. Cztery godziny później, na Lodowcu Szelfowym Rossa Po posiłku Ilse wróciła do swojej konsoli. W tym czasie Montgomery pilnował wskazań aparatury, na wypadek gdyby wykryła coś innego niż życie biologiczne, wiatr, fale i góry lodowe. Wcześniej przeszkoliła w podstawowym stopniu Montgomery’ego i Claytona w zakresie obsługi urządzenia, tak aby mogła pracować bez przerwy, nie męcząc Ilse przedwcześnie. Na Voortrekkera było jeszcze za wcześnie, zważywszy, jaki dystans musiał pokonać ter Horst, gdyby nawet płynął z maksymalną szybkością. Właśnie kapral marines podał Ilse kubek z parującą kawą, gdy coś ukazało się na ekranie konsoli. Usiadła, odtworzyła nagranie i próbowała je jakoś zinterpretować. Odgłos, a raczej odgłosy dochodziły z daleka, od północnego zachodu. Wyglądało to na dwie podwodne eksplozje atomowe o sile, którą oceniła na około kilotonę. Pomyślała, że mogły to być równie dobrze bomby głębinowe, zrzucone przez alianckie samoloty. Wtedy Clayton zaanonsował, że ma na linii Stennisa i Sydney. Chciano rozmawiać z Ilse. Samoloty z lotniskowca usłyszały wybuchy na bojach sonarowych. Pracownicy centrali SOSUS w Sydney nie mieli już możliwości korzystania z systemu po manipulacjach Voortrekkera. Poprosili Ilse, żeby przekazała im swoje surowe dane łączem satelitarnym. Postukała w klawiaturę, żeby je nadać. Gdy skończyła kawę, Stennis i Sydney wróciły na linię. W rozmowie oprócz kapitana marynarki – dowódcy eskadry lotniczej z lotniskowca, uczestniczył także admirał, który był dowódcą całej grupy bojowej zebranej wokół Stennisa. Superkomputery w Sydney nie potrzebowały wiele czasu, by wykonać pracę. Wybuchy wykryte przez Ilse pochodziły z dwóch głowic Sea Lionów, torped z całą pewnością wystrzelonych przez Voortrekkera. W powstałym echu słychać było bez cienia wątpliwości trzask dwóch implodujących kadłubów okrętów klasy Los Angeles, które przekroczyły głębokość krytyczną. 42 Dwie godziny później, na Challengerze Kathy Milgrom zameldowała, że słyszy boję sonarową z pewnej odległości. Jeffrey jeszcze raz zdał sobie sprawę, iż jego okręt jest wzywany na głębokość peryskopową. Przypuszczał, że może to mieć związek z wybuchami torped, które ludzie Kathy wykryli dwie godziny wcześniej o sto mil przed pozycją Challengera. Te detonacje w  emitowanych sygnałach zawierały prawdopodobnie dane o Voortrekkerze. Wynurzenie masztów i anten powinno więc być raczej bezpieczne – chyba że ter Horst liczył właśnie na takie rozumowanie Jeffreya i ukrył się gdzieś w zasadzce. Kathy wcześniej zameldowała o wykryciu alianckich bomb głębinowych w rejonie zidentyfikowanym jako miejsce przebywania Voortrekkera, które pojawiły się parę minut po pierwszych eksplozjach. To zaskoczyło Jeffreya, gdyż w tym rejonie miały działać okręty klasy Los Angeles. Poza tym było to pogwałceniem zmienionych reguł walki. Możliwe, że jeden z ładunków głębinowych zatopił Voortrekkera, ale Jeffrey, opierając się na swoim dotychczasowym doświadczeniu, wolał nie ryzykować. Kiedy na łączach zgłosił się admirał, zażądał rozmowy poufnej z Wilsonem. Ten przeszedł do kabiny radiowej i nakazał wszystkim tam obecnym opuścić ją. Jeffrey czekał nerwowo, okręt zaś płynął powoli na południe z wystawioną ponad powierzchnię anteną. Bell i jego ludzie rozglądali się w poszukiwaniu zagrożeń z powietrza, jednak nie znaleziono niczego. Przedział wsparcia elektronicznego nie odnotował żadnych wrogich radarów, mimo to Jeffreya gnębiła frustracja. Podczas gdy Challenger wlókł się z podniesionym masztem, ter Horst z każdą minutą zyskiwał przewagę w wyścigu do lodowca. Te powtarzające się wycieczki na głębokość peryskopową były stratą czasu, bo okręt musiał płynąć z szybkością poniżej dziesięciu węzłów, by uniknąć uszkodzenia masztów w wyniku działania oporu wody. Jeffrey miał nadzieję, że Waszyngton i dowódca floty nie będą próbowali podkopywać jego wysiłków. Niepokoiło go, że Wilson tak długo rozmawia z admirałem. Musiało to być coś ważnego. Chodził tam i z powrotem po centrali, zaglądając przez ramię specjalistom od systemów broni i od sonarów. Nagle Wilson wybiegł z kabiny radiowej. – Głębokie zanurzenie! Zygzakiem! Admirał podał, że lecą do nas Shipwrecki! A więc Voortrekker nie zatonął i otrzymał z satelity lub jakiegoś akustycznego źródła namiar na Challengera. Jeffrey rzucił rozkazy sternikowi. Pokład uciekł mu spod nóg, gdy okręt zanurkował mocno w przód i zawrócił na pełnej szybkości. Wkrótce też zaczął się ostrzał nadlatujących Shipwrecków – ponaddźwiękowych morskich rakiet manewrujących, zbudowanych w Rosji i wyposażonych przez Oś we własne głowice atomowe. Te rakiety mogły mieć głowice, które eksplodowały głęboko pod powierzchnią morza. Marynarze trzymali się, lecz zaczęli się mocno pocić. Wpatrywali się w swoje ekrany albo gdzieś w górę lub też mocno zaciskali powieki. Challenger podskakiwał i stawał dęba po każdej detonacji – podwodnej detonacji, te bowiem były dla okrętu o wiele bardziej niebezpieczne. Echa wybuchów dochodziły zarówno od strony dna, jak i od powierzchni. Za każdym razem, gdy kula ognista wznosiła się ku powierzchni i strzelała w powietrze, potężne fale uderzeniowe targały okrętem. Jeffrey wciąż wydawał sternikowi rozkazy, starając się robić uniki i próbując odgadnąć, według jakiego wzorca ter Horst prowadzi swój atak. Zacisnął zęby i zwinął dłonie w pięści. Nie mógł odpowiedzieć ogniem, nie mógł zrobić nic innego, tylko uciekać. Nienawidził takich sytuacji. Niektóre rakiety uderzyły bardzo blisko. Pękło kilka jarzeniówek, kilku marynarzy doznało urazów. Jeffrey był wstrząśnięty słysząc, jak jego ludzie jęczą, przeklinają lub wręcz krzyczą z bólu. Cały czas trwał atak rakiet z głowicami głębinowymi. Wysiadały kolejne urządzenia. Przewody pękały i z szumem ulatywało z nich skompresowane powietrze, zaś wilgoć w centrali osiągnęła konsystencję mgły. Jeffrey ledwie widział tył głowy Meltzera. Machał rękami, usiłując ją rozproszyć, ale mgła nie chciała ustąpić. Powietrze ochłodziło się znacznie. Wykrzyczał kilka następnych rozkazów, po których Challenger wykonywał dalej swoje uniki. Wybuchła kolejna głowica. Z pękniętych rur zaczęła tryskać woda. Jeffrey usłyszał, jak wylewa się na pokład. Spojrzał w dół, gdy poczuł, że chlupocze u jego stóp. Dowódcy sekcji wykrzykiwali rozkazy i ekipy ruszyły naprawiać zniszczenia. Challenger zatrząsł się od bliskiej eksplozji. Na chwilę zgasły wszystkie światła, po czym włączyły się te, które jeszcze nie zostały rozbite. Jeffrey poczuł w uszach wzrost ciśnienia spowodowany ogromnym hałasem, od nieustających uderzeń bolało go już całe ciało. Jakby z oddali docierały do niego meldunki o kolejnych uszkodzeniach i rannych, lecz te sprawy pozostawił Bellowi, koncentrując się na manewrach, które miały ocalić życie im wszystkim. Gdzie spadnie kolejna głowica? Ostrzeżenia z sonarów traciły sens, bo rakiety były czterdzieści razy szybsze od Challengera, płynącego z maksymalną prędkością. Jeffrey raz jeszcze zdał się na swoją intuicję, mając świadomość, że stawką jest życie całej załogi. Kazał Meltzerowi dać całą wstecz. Łącznie usłyszeli dwanaście detonacji, potem nastała cisza. Jeffrey i Bell popatrzyli po sobie, zdziwieni, że jeszcze żyją. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w życiu Jeffreya. – To poszła salwa ze wszystkich wyrzutni pionowych Voortrekkera – powiedział Bell. Jeffrey skinął tylko głową, niepewny, czy potrafi wydobyć z siebie głos. – To najsprytniejszy drań, jakiego znam – powiedział Wilson puszczając poręcz. – Zostawił dane o swojej pozycji, ale dobrze wie, że nasze samoloty nie mają już broni. Najbliższe okręty nawodne, które mogłyby wystrzelić w jego kierunku taktyczne Tomahawki, znajdują się na północ od Chatham, w pobliżu Stennisa, a więc całkowicie poza zasięgiem. „Tomahawki i tak są poddźwiękowe – mruknął do siebie Jeffrey. – A Voortrekkera już i tak dawno nie będzie, gdyby dotarły do punktu, z którego wypuścił swoje rakiety”. Musiał odchrząknąć. – Bawi się z nami w berka, chce abyśmy go gonili i znowu usiłuje kierować naszym rozumowaniem. Jeffrey spojrzał na Wilsona. Twarz komodora była dosłownie popielata. – Do mojej kabiny. Natychmiast. Jeffrey poszedł za nim. Wilson zamknął drzwi na klucz. – Ten świat chyba zwariował – powiedział z goryczą. – Co pan ma na myśli? – Admirał ma informacje z Pentagonu i od panny Reebeck, która prowadzi nasłuch hydrofoniczny z lodowca. – I? – Ter Horst zatopił oba okręty uderzeniowe z eskorty Reagana. Cały zachodni ząb naszych kleszczy znikł. – Boże, to łącznie niemal trzystu zabitych! – Między Voortrekkerem i lodowcem nie ma już nic. Ten nalot Shipwrecków miał tylko podkreślić jego przewagę. Jeffrey przytaknął bez słowa. – W pobliżu bieguna południowego zatacza kręgi potężna burza śnieżna – stwierdził Wilson. – Prognoza mówi, że jutro nawałnica ruszy na północ przez Morze Rossa. – Idealna pogoda dla Voortrekkera, aby spróbować przebić się przez resztkę naszego kordonu. Jeffrey nagle pobladł. – On tego właśnie chce. Tego chciał od samego początku! Zwabi wszystkie nasze okręty uderzeniowe w pobliże lodowca, potem rzuci się na północ i wykorzystując swoją ogromną szybkość, zostawi je daleko w tyle. Południowy Pacyfik będzie uwolniony od alianckich atomowych okrętów podwodnych, a wtedy on rozwali Stennisa i ruszy dalej. – Tak, dokładnie. Ważni ludzie w Pentagonie, po przeprowadzeniu analizy wydarzeń ostatniego tygodnia doszli do wniosku, że rażenie z powietrza nie zatopi Voortrekkera, bowiem ter Horst jest zbyt sprytny, a jego okręt potrafi się doskonale kamuflować. Ci sami ludzie, analizując wydarzenia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, podają teraz w wątpliwość zdolność Challengera do zniszczenia wroga w walce jeden na jednego. – Ale... Wilson podniósł dłoń. – Jeśli będziemy go ścigać pod lodowcem, pozostaje pytanie, jak go tam odnajdziemy. Jeffrey zawahał się. – Wiem. Myślałem o tym. Wilson wziął głęboki wdech i spojrzał Jeffreyowi prosto w oczy. – Sprawa wygląda tak: Basen Południowo-pacyficzny patrolują dwa okręty klasy Ohio ze strategicznymi rakietami nuklearnymi na pokładzie. – Boomery? – Pomysł był taki, żeby tam, z dala od strefy wojennej, bezpiecznie pełniły swoją misję. Teraz jednak wojna upomniała się o nie. Jeffrey czekał. Widział po twarzy Wilsona, że ten do czegoś zmierza. Do czegoś bardzo złego. – Ponownie zrewidowano reguły walki, tym razem już nieodwracalnie. Mam pożyczyć waszą mini-łódź i przenieść się z moim punktem dowodzenia na najbliższy z boomerów. Są one wyposażone w holowane aktywne sonary niskiej częstotliwości. W połączeniu z Virginiami, które, mam nadzieję, przechodzą w tej chwili przez Cieśninę Drake’a, i z podwodnymi okrętami z eskorty Stennisa stworzą kolejną grupę bojową. Posiłki są już w drodze, więc wspólnymi siłami będziemy pilnować granicy lodowca, na wypadek gdyby Voortrekker chciał się wymknąć. Jeffrey skinął głową. – To wszystko ma sens, jeśli pominąć to, co powiedziałem wcześniej – że zgromadzenie okrętów alianckich przy lodowcu jest właśnie intencją ter Horsta. Wilson zignorował tę uwagę. Jeffrey przypuszczał, że musiał mieć po temu powód. – Ty, kapitanie, masz ścigać Voortrekkera w pojedynkę pod lodowcem. Więc jeśli złapiesz tam jakiś kontakt, możesz być pewien, że to wróg. Od chwili zejścia pod lód będziesz miał swoje dwadzieścia cztery godziny. Jeśli przed upływem tego czasu nie pojawisz się i nie wykażesz, że na pewno zatopiłeś Voortrekkera, a jego ucieczki spod lodu nie wykryją nasze urządzenia, oba boomery otrzymają od prezydenta rozkaz wystrzelenia wszystkich rakiet w pokrywę lodowca. Jeffreya zatkało. Powietrze w kabinie Wilsona wydało mu się nagle zupełnie pozbawione tlenu. – Jak to? Użyją broni termonuklearnej? – Tak. Naszych własnych głowic wodorowych, które spadną na niezamieszkane pustkowie. – Przecież to szaleństwo! – Zgadzam się. To nie admirał podjął tę decyzję, on mi ją tylko przekazał. Zdaje się, że z archiwów wyjęto i odkurzono starą doktrynę zimnowojenną o użyciu bomb wodorowych do zniszczenia okrętów podwodnych wroga... Przemyślano to ponownie i nadano temu jakiś wypaczony sens. Lodowiec to czysta słodka woda, więc skażenie radioaktywne będzie niewielkie. Para wodna skondensuje się na zimnie, a więc chmura nie przemieści się daleko. Na lodowcu nie ma niczego, co mogłoby ulec spaleniu. Lodowiec unosi się na wodzie, więc poziom morza nie ulegnie zmianie, gdy lód się połamie... Inercja wody pod lodem i normalne tłumienie energii fal morskich wraz z odległością zapobiegną powstaniu tsunami poza barierą zewnętrzną lodowca. To już wiadomo z testów przeprowadzonych z siłą kilku megaton na atolu Enewetak jeszcze w latach pięćdziesiątych. – Ale... ale to przecież cztery tuziny rakiet balistycznych! A każda ma kilka niezależnie sterowanych głowic. – Niestety tak. To głowice typu W-88. Nie wiem dokładnie, ile ich się mieści w każdej rakiecie. Były traktaty, ale fakty, prawdziwe fakty – są skrzętnie ukrywane. Moc głowic będzie ustawiona na trzysta kiloton. Ich trajektorie i moment detonacji obliczy komputer, a następnie wszystko skoordynuje zegar atomowy. Jednoczesna detonacja sześćdziesięciu do stu megaton, rozłożona na powierzchni grubej pokrywy lodowej, stworzy pod spodem wystarczające ciśnienie dynamiczne, aby zmiażdżyć kadłub Voortrekkera. – I Challengera, gdybyśmy tam jeszcze byli. – Niestety. – Nawet jeśli by się to udało, zagrozi to globalną eskalacją. – Tak. Wiem. Ale nikt mnie nie pytał o zdanie. W Waszyngtonie panuje przekonanie, że chociaż raz musimy uważniej wysłuchać całej reszty świata, a reszta świata pragnie i szanuje gesty znamionujące moc, determinację i silną wolę. Nic więcej. Oś wykonała już swój gest na Chatham. Teraz kolej na nas. Wypadałoby uczynić gest jeszcze wymowniejszy. – I to wszystko? – Przykro mi. Nie musimy przyznawać, że to jest w porządku, musimy słuchać rozkazów. Jeffrey wlepił wzrok w pokład, powoli wszystko do niego docierało. Oczywiście, Wilson miał rację. W pewien chory sposób trzymało się to kupy. USA w latach pięćdziesiątych zdetonowały w atmosferze bombę wodorową o mocy piętnastu megaton. Wokół atolu Bikini doszło do silnego napromieniowania. Ludzie zaczęli zapadać na chorobę popromienną umierali na raka, ale życie toczyło się dalej. Największa bomba wodorowa, jaką z kolei Sowieci detonowali w atmosferze, miała moc ponad pięćdziesięciu megaton. I w tym przypadku życie toczyło się dalej. Teraz Stany Zjednoczone przygotowały jeszcze większą eksplozję, także w powietrzu, o ile zajdzie taka konieczność. – Komodorze, ja protestuję! To jest hańba! Akt kompletnego szaleństwa! Oni chyba nie mówią tego poważnie. – Jeffrey pomyślał chwilę, po czym twarz mu się rozjaśniła. – Blefują. Albo też jest to celowa dezinformacja, która ma przecieknąć do Osi i zmusić ich do wycofania się lub odciągnięcia ter Horsta od lodowca... Tak, na pewno – to musi być blef. Wilson ze smutkiem pokręcił głową. – Admirał przedstawił sprawę zupełnie jasno. Waszyngton i prezydent nie żartują. To wszystko jest ściśle tajne, to pułapka na ter Horsta, o której Oś nie może się dowiedzieć. Wykorzystamy fakt, że ter Horst postanowił skorzystać z osłony lodowca. Zamiast spokojnej kryjówki znajdzie tam swój grób... Garstka naukowców z zaprzyjaźnionych krajów, pracująca na stacjach badawczych, zostanie jak najszybciej ewakuowana. Na szczęście pogoda się nie zmieniła, nie ma jeszcze ataku zimy. – A co się im powie? – Że istnieje możliwość skażenia nuklearnego. Winą obarczymy Burów, co zresztą mniej więcej odpowiadałoby prawdzie... Obecni tam Niemcy niech zostaną i radzą sobie sami. – A porucznik Reebeck i komandosi z SEALs? – Dane dotyczące spotkania zostaną zakodowane, tak aby nie dać żadnej wskazówki ter Horstowi i Niemcom. Reebeck, Clayton i Montgomery mają wrócić na Challengera mini-łodzią, kiedy ta wróci od boomera już beze mnie, a wy zejdziecie pod lód. Przynajmniej tyle dobrego. – Mogę wykorzystać pomoc porucznik Reebeck w strategii poszukiwań? Wilson skinął głową. – Więc teraz, kapitanie, otrzymujesz rozkazy oraz nową motywację do działania. Wejdź pod lód, odszukaj i dogoń ter Horsta w jakikolwiek możliwy sposób. Zniszcz go, a potem wyjdź spod lodu, wszystko to masz zrobić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Albo to, albo Antarktyda stanie się ofiarą totalnej katastrofy ekologicznej na wiele stuleci, a świat znajdzie się na krawędzi masowej zagłady. 43 Tego samego dnia później, na Lodowcu Szelfowym Rossa Ilse przez sen poczuła, że ktoś nią potrząsa. Jęknęła w proteście i przewróciła się na drugi bok, jednak trzęsienie nie ustawało. Położyła się więc na plecy w swoim śpiworze. Powietrze było wysuszone, piekły ją oczy, które z trudem udało się jej otworzyć. Czuła suchość w ustach i język miała jakby opuchnięty. Była tak zmęczona nieustającym światłem dnia na Antarktydzie, że z trudem przypomniała sobie, gdzie jest. Wreszcie rozbudziła się na tyle, by rozpoznać przyjazną, pewną siebie twarz Claytona, który pochylony gorliwie potrząsał ją za ramię. – Twoja wachta – powiedział. – Już niemal czas – dodał z nutą napięcia wyczuwalną w głosie. Podał jej kubek parującego kakao. – Dziękuję. – Widziała zarówno jego, jak i swój oddech we wnętrzu lodowego bunkra. Montgomery siedział przy konsoli hydrofonów. – Na razie nic nie ma – powiedział. Ale jeśli coś ma być, to już niedługo. Kiwnęła głową. Jeszcze w śpiworze wypiła kakao, żeby pozbyć się uczucia suchości w ustach i nawodnić organizm. Potem zdała sobie sprawę, jak mocno ochłodziło się w ciągu ostatnich kilku godzin, jak bardzo dokuczała jej wilgoć i poczucie nieświeżości. Najmniejsza nawet ilość wydzielin porów ciała, wilgoć z oddechu, wszystko to kondensowało się w śpiworze podczas snu. Mimo że sztuczne włókna miały właściwości pochłaniające, czuła na ciele krzepnącą wodę, a nawet okruszki lodu. Clayton odwrócił się, gdy Ilse nakładała dzienne ubranie: świeżą bieliznę, ciepłe rajstopy, specjalny kombinezon do nurkowania, skarpety i zewnętrzne okrycie, specjalne buty, czapkę i rękawiczki. Znowu widziała swój oddech, suche ostre powietrze drażniło ją w gardle. Ubierając się, czuła na ciele elektrostatyczne iskry. – Muszę minutkę poćwiczyć. – Założyła maskę, wełnianą czapkę i przyciemnione gogle i jeszcze jedne rękawice ochronne. Postawiła kaptur i tak opatulona wyszła na dwór. Było straszliwie zimno. Na Antarktydzie w połowie lutego lato bardzo szybko przechodziło w zimę. Na tym nagim, otwartym terenie przypomniała sobie nagle, że połowa świata uczestniczy w wojnie, a ona czeka na kolejne eksplozje. Poczuła się bezbronna i całkowicie pozbawiona wszelkiej ochrony. Zrobiła kilka skłonów, przeciągnęła się, pobiegała trochę w miejscu, chwilę poskakała. Rozejrzała się. Słońce było na wschodzie, a powierzchnia lodowca stanowiła paletę srebra, żółci i złota. Nad głową ujrzała księżyc, blady, niemal w pełni, który stał na niebie wyżej niż słońce w tej części świata. Niebo było czyste, tylko na południu widać było gęste zwały chmur. Miraż odległych gór znikł, ukryty za ścianą szarości. Ilse przypuszczała, że to padający śnieg. Wiatr, jak zwykle, wiał z południa i teraz był o wiele silniejszy niż w chwili, gdy tu przybyła. „Ten śnieg musi chyba być granicą burzy”. Spojrzała w kierunku słońca. Wcale nie dawało ciepła. Ujrzała jednak piękny efekt optyczny – peryhelium – podobny trochę do tęczy, ale bardziej skomplikowany. Wywoływały go kryształki lodu w górnej warstwie atmosfery. Widać było łuki i strumienie światła, a także sztuczne słońca, różne iluzje optyczne, otaczające prawdziwe słońce, które znajdowało się w środku. Takie zjawiska były niezwykle rzadkie poza Antarktydą, Ilse dotąd nigdy czegoś takiego nie widziała. Kryształki lodu stanowiły jeszcze jedną oznakę zbliżającej się burzy. Wiedziała, że wiatr bardzo mocno dmie w lodowiec i jest odpowiedzialny za dziwne efekty akustyczne. Akustyka tego miejsca była zadziwiająca. Od czasu do czasu dobiegały jej uszu trzaski, jakby wystrzały z karabinu, to znów łoskot, przypominający jazdę pociągu towarowego przez tunel, czasami były to dziwne, nieludzkie jęki i wrzaski. Na morzu jak zwykle toczyło się życie: foki, pingwiny i orki polowały i bawiły się. Słyszała ich odległe odgłosy, porykiwania, niesione pod wiatr. Słyszała też ryki i chlupot wody, gdy fala przypływu uderzała w ścianę lodowego klifu. Sierżant marines, robiący obchód swoich ukrytych pozycji, zobaczył Ilse. Podszedł, przywitał się, po czym razem zeszli do schronu. Odświeżona i rozbudzona, zasiadła przy konsoli i podjęła poszukiwanie śladów Voortrekkera. Clayton i Montgomery spytali sierżanta, co knują obecni tu Niemcy. – Ostatni meldunek mówił, że dłubali coś w odwiertach w lodzie, jakie zostawili po sobie naukowcy. Niektóre z nich przechodzą lodowiec na wylot i na ich drugim końcu jest woda. Wywiad spekuluje, że być może instalują tam jakieś urządzenia nasłuchowe. Na Voortrekkerze, niedaleko Lodowca Szelfowego Rossa Van Gelder i ter Horst przeczytali raport wywiadu, który pojawił się jednocześnie na obu ich ekranach. Informacja pochodziła od niemieckich żołnierzy, którzy pracowali na Lodowcu Szelfowym Rossa, a przekazana została przez samolot z rosyjskiej stacji badawczej na Wybrzeżu Hobbsa, na wschód od lodowca. Samolot zrzucił do wody kilka przekaźników, aby dostarczyć wiadomość na Voortrekkera zakodowanym kanałem akustycznym. Zgodnie z oczekiwaniami, jeden z przekaźników spadł w zasięgu Voortrekkera. Ter Horst skończył czytać raport znacznie szybciej. Van Gelder wcale się nie zdziwił, bo ter Horst umiał czytać szybko i uważnie, miał też doskonałą pamięć. – A więc – powiedział ter Horst – teraz już dokładnie wiemy, gdzie znajduje się punkt nasłuchowy Fullera. – Pewnie umieścili go na środku krawędzi lodowca, aby mieć jak największy zasięg dookoła. – Musimy im pomóc za ten cały wysiłek, jaki podjęli w naszym imieniu. Najlepszy sposób utrzymania kontaktu z Challengerem, to dać im kolejny namiar na nas i pozwolić Fullerowi, żeby się do nas zbliżył... Jeśli nas teraz zgubi, może narobić bałaganu. Musimy go zniszczyć pod lodowcem, zanim wyruszymy z powrotem na północ. Van Gelder skinął głową. – W przeciwnym razie, będziemy go mieć na ogonie. – Tak jak wtedy, gdy ter Horst chciał wyprawić się na Stennisa. – To bardzo nieciekawa propozycja, zbyt wysokie ryzyko, zwłaszcza że alianci zbierają przeciwko nam większe siły, a połowa naszych wyrzutni jest nieczynna. Raport mówi, że poza wszystkim innym, Amerykanie przysyłają B-52 z atomowymi bombami głębinowymi na pokładzie, które będą tankowane w powietrzu. Ładowarka wyrzutni na lewej burcie została naprawiona kosztem wielkiego wysiłku załogi, pracującej pod nadzorem van Geldera, ale wyrzutnie na sterburcie nie nadawały się do użytku bez wizyty w suchym doku. – Może mam lekką paranoję, Gunther, ale myślę, że te niedobre spawy są po prostu wynikiem zbyt pośpiesznej naprawy, a nie sabotażu. Miałeś rację, przyjacielu. Ryzykowaliśmy ponad miarę, ruszając do bitwy prosto z rejsu testowego. – Ale i tak świetnie nam poszło, kapitanie. – Nie, bo naszym priorytetem jest zatopienie Challengera pod lodowcem. – Ter Horst mówił głównie do siebie. Był to jedyny okręt aliantów z ceramicznym kadłubem na tej półkuli i jedyny, który mógł zagrozić Voortrekkerowi w bezpośrednim pojedynku. Ter Horst i van Gelder przyjrzeli się mapie nawigacyjnej oraz wskazaniom grawimetru. Voortrekker szedł długim, głębokim wąwozem podwodnym, dwa i pół kilometra pod powierzchnią. Wąwóz skręcał na południowy wschód, oddalając się od obszaru wulkanicznego, idąc dalej w kierunku wschodniej części Morza Rossa. Van Gelder uważał ten rejon za miejsce neutralne lub przyjazne dla Osi: w pobliżu była rosyjska baza, gotowa w razie potrzeby nieść im pomoc, zaś amerykańska baza McMurdo znajdowała się daleko po zachodniej stronie Morza Rossa i lodowca. Baza niemiecka była wysunięta jeszcze bardziej na zachód, lecz siły niemieckie – pozorujące naukowców – miały do dyspozycji samolot i snocaty. Van Gelder przejrzał uważnie ostatnią część wywiadowczego raportu. Amerykanie ostrzegli, że szykuje się bitwa z użyciem broni atomowej i zaoferowali transport wszystkim grupom badawczym, które zechcą się ewakuować. Rosjanie zignorowali to ostrzeżenie, ponieważ chcieli monitorować bitwę na bieżąco. Niemieckie oddziały także pozostały, bo same szykowały się do walki. Van Gelder wskazał na mapę. – W tym miejscu możemy skręcić na południe, kapitanie, i tak celować, aby minąć granicę lodowca o, tutaj. W ten sposób znajdziemy się o trzydzieści mil na wschód od ich instalacji hydrofonicznych. Ich punkt nasłuchowy na pewno odbierze nasze sygnały, jeśli na płytkiej wodzie pójdziemy z maksymalną szybkością. – Ponieważ linia hydrofonów była bardzo długa, mogła też odbierać sygnały na bardzo długich falach, a więc o niskiej częstotliwości, a także z bardzo dużej odległości. Takich sygnałów nie wychwyciłyby boje sonarowe zrzucone z samolotów. – Tak, masz rację – powiedział ter Horst – na pewno by nas usłyszeli. To aż nazbyt oczywiste. Dlatego pójdziemy tędy. – Wskazał na mapie inne miejsce, znajdujące się dalej na wschód od punktu nasłuchowego. – To musi być subtelna akcja, Gunther, tak aby oni uważali, że nie wiemy o ich nasłuchu hydrofonicznym i że odkryli nas wyłącznie dzięki własnej inteligencji. Ter Horst przekazał rozkaz nawigatorowi, który po chwili zameldował się z gotowymi obliczeniami. Ter Horst wydał dyspozycje sternikowi. Voortrekker skręcił na południe i wypłynął z wąwozu, kierując się ku szelfowi kontynentalnemu na dnie i lodowcowi na powierzchni. Ter Horst spojrzał na van Geldera z uśmiechem. – Taka kolejność wydarzeń powinna się sprawdzić. Ich nasłuch powinien mieć akurat dość czasu na to, by zameldować o swoim odkryciu, zanim Niemcy na lodowcu przystąpią do ataku. Na lodowcu Ilse z uwagą wpatrywała się w konsolę. Szacunkowe dane świadczyły o tym, że Voortrekker już wkrótce powinien przepływać gdzieś w pobliżu. Wiatr przybrał jeszcze na sile – Ilse słyszała go nawet na dole w schronie. Wiatr powodował także wzburzenie się morza, które odbierała jako sygnał do odfiltrowania na swojej konsoli. Jednak niebo wciąż było jasne i niebieskozielona poświata lśniła na powierzchni lodowca, stanowiącego dach wydrążonego w lodzie bunkra. Montgomery spał i wyglądem przypominał Ilse wielkiego polarnego niedźwiedzia w kokonie z gorteksu. Clayton właśnie wrócił z zewnątrz, gdzie zażywał świeżego powietrza. Strzepał trochę śniegu z kurtki i powiedział, że od południowej strony zaczynają się opady. Zmiana pogody pobudziła psy, uwiązane na zewnątrz – niektóre zaczęły szczekać i wyć. Wtem Ilse usłyszała jakiś gwizd, a zaraz po nim trzask. „Lodowiec znowu reaguje na silny wiatr”. Do schronu wpadł kapral marines. – Idą! Montgomery w jednej chwili oprzytomniał. – Niemcy atakują! – wołał kapral. To podziałało na Ilse jak uderzenie w policzek. „Musieli nadejść od południa, kryjąc się w zamieci, aby nie wypatrzył ich nasz zwiad”. Usłyszała kolejne trzaski, huki, seryjny stukot. Poczuła mocne wstrząsy. Cały schron zadrżał. „Karabiny, pistolety maszynowe, granaty i... moździerze?” W krótkofalówce kaprala rozległy się trzaski. Sierżant okopany na innym stanowisku chciał wiedzieć, co się dzieje z Ilse. – Powiedz mu, że na razie nie mamy żadnego kontaktu. Kapral powtórzył to przez radio. Sierżant powiedział, że postarają się powstrzymać Niemców. Kapral wybiegł z bunkra. – A jeśli Voortrekker popłynie inną drogą? – spytał Clayton. – Jeśli nie zbliży się do naszej linii hydrofonów, nigdy go nie usłyszymy. – Brak informacji to nadal dobra informacja. Powie Challengerowi i innym naszym siłom, gdzie nie szukać Voortrekkera. Nie możemy po prostu spakować się i uciekać. Pociski moździerzowe zaczęły spadać coraz częściej. Wędrowały tam i z powrotem, jak gdyby poszukiwały Ilse, a raczej jej łączy satelitarnych albo kabli biegnących do morza. Schron znowu zatrząsł się od bardzo bliskiego wybuchu. Z sufitu na Ilse i jej konsolę posypały się drobiny lodu. Odłamek z moździerza uderzył w stopnie schodzące do bunkra. Zakaszlała, gdy do środka wdarł się gryzący dym. „Cholera. Może atakują właśnie teraz, bo wiedzą, że ter Horst tędy płynie”. Kanonada była coraz głośniejsza. Po stopniach zbiegł sierżant i rzucił się do środka. – Jesteśmy w mniejszości. Mają snocaty na obu flankach. Mogą nas łatwo zepchnąć do morza. – Ja nie mogę jeszcze stąd odejść – powiedziała Ilse. – Pani chyba oszalała! – Nie rozumie pan, jaka jest stawka. – Mam rozkazy z McMurdo, aby natychmiast dostarczyć panią na miejsce spotkania. – Z McMurdo? Nie z Pearl Harbor? Przecież to nie jest decyzja, którą może podjąć ktoś z McMurdo. – Z Pearl Harbor przez McMurdo, jak mi się zdaje. Nie jestem pewien. – Jezu! – Kolejny pocisk z moździerza wylądował bardzo blisko. Ilse i sierżant instynktownie przypadli do ziemi. Duża część sklepienia zawaliła się. – Koniec! Niech pani bierze, co trzeba, i ucieka stąd. Proszę biec do najbliższego pojazdu. – Sierżant popatrzył na Claytona i Montgomery’ego. – Statyczna obrona jest w tym momencie bez szans. Najlepszy według nas wybór to walka atakująco-manewrowa. – Obaj komandosi skinęli głowami. Ilse, Clayton i Montgomery chwycili walizki ze sprzętem do nurkowania. Ilse rzuciła ostatnie tęskne spojrzenie na ekran wyświetlacza. Nadal ani śladu Voortrekkera. Wyszli z bunkra, kuląc się przed latającymi pociskami z ołowiu i fruwającymi kawałkami stali. Kapral wskazał im snocata. Wyciągnął zawleczkę z granatu, przycisnął dźwignię i szykował się do rzutu w głąb schronu, aby zniszczyć jego wnętrze i jego urządzenia. W tym momencie, ponad kanonadą, Ilse usłyszała sygnał ze swojej konsoli. – Zaczekaj! – wrzasnęła. Kapral zaklął i krzyknął: – Granat! – Rzucił go w najbardziej bezpiecznym kierunku. Wszyscy padli na lód. Ilse przeczołgała się do bunkra. Gdy granat eksplodował, poczuła drżenie lodu. Na ekranie konsoli zobaczyła dane: Voortrekker szedł z maksymalną szybkością. Zapamiętała czas, odległość i namiar. Wypełzła z bunkra. – W porządku! Tym razem kapral rzucił ładunek kumulowany. Wszyscy rzucili się do ucieczki. Gdy wgramolili się do snocata, ładunek detonował i strop bunkra wyleciał w powietrze, nad nim uniósł się słup dymu i gejzer cząsteczek lodu. Serie z karabinu maszynowego nieprzyjaciół zaczęły macać snocata. – Jest opancerzony – powiedział kapral. – Tak samo jak szyby. – Ruszaj! – krzyknął do kierowcy. Snocat rzucił się do przodu i zaraz skręcił na wschód. Jego dieslowski silnik, specjalnie przystosowany do surowej zimy, ryczał głośno. Cztery gąsienice, po dwie z każdej strony, dawały mu znakomitą przyczepność. Ilse aż podskoczyła, gdy cekaem zamontowany na szczycie w tylnej części otworzył ogień. Huczał głośno, wpędzając w niemiłosierny dygot cały pojazd. Jasne pociski smugowe leciały w padający śnieg, ginąc w oddali. Ilse ujrzała dwa inne snocaty, które ruszyły ich śladem w luźnym szyku. One także miały zaimprowizowane stanowiska karabinów maszynowych na dachu. Rozpoznała amerykańskie pojazdy po małych czarnych gwiazdach wymalowanych po bokach. Zerknąwszy do tyłu, zobaczyła w oddali jakieś błyski i pierwsze snocaty wroga. Pojazdy zbudowane w USA przez Tucker Corporation, sprzedawano przed wojną na całym świecie, a państwa Osi potrafiły docenić dobry sprzęt. Spojrzała na Claytona. – To był sygnał Voortrekkera. Wiem już wszystko, co powinnam wiedzieć. – Jezu, o mały włos. Kiwnęła głową. – Jedyny teraz problem – odezwał się Montgomery – to jak sprawić, by mimo wszystko zjawić się na miejscu spotkania, w sytuacji gdy Niemcy depczą nam po piętach. Kapral spojrzał we wsteczne lusterka. – Oni mają liczebną przewagę. – Ilse pomyślała, że to słuszna obserwacja, ale w niczym im nie pomaga. Jej snocat podskakiwał na nierównościach lodu, rowkach powstałych wskutek działania wiatru. Bitwa zamieniła się w szaleńczy pościg. Ilse miała serce w gardle, gdy po obu stronach pojazdu ujrzała smugi lecących pocisków, które z ogromną szybkością znikały gdzieś daleko z przodu. W pobliżu amerykańskich snocatów zaczęło lądować coraz więcej granatów, którymi Niemcy strzelali z moździerzy zamontowanych w kilku swoich pojazdach. Pociski wylatywały przez otwory w dachach. Ich eksplozje na lodzie przypominały detonujące pociski z dział okrętowych. Śnieg padał coraz mocniej, gdy zbliżali się do granicy frontu burzowego. – Więcej amunicji! – zawołał strzelec w pojeździe, którym jechała Ilse. – Ja to zrobię – powiedziała. Podniosła się, przeszła do tyłu i zaczęła podawać mu nowe skrzynki z taśmami pocisków kalibru 0,50. Pojazd został trafiony w tylną szybę, lecz kule jedynie zmatowiły szkło, nie wybijając go. Strzelec nie przerywał ognia. Ilse słyszała, jak Clayton rozmawia przez radio kaprala z sierżantem, który jechał w innym snocatcie, nie mogła jednak zrozumieć słów. Dzwoniło jej w uszach od serii z cekaemu, który był umiejscowiony tuż nad jej głową. Granat z moździerza trafił prosto w jeden ze snocatów. Pojazd od razu eksplodował. Płonące paliwo rozlewało się szeroko, podobnie jak chmura gęstego czarnego dymu. Ilse zobaczyła, że z wraka wyczołgują się dwie płonące postacie. – To na nic – zdenerwował się Clayton. – Nie możemy ciągle robić tylko uników i mieć nadzieję, że Niemcom skończą się granaty, zanim wszyscy zginiemy. McMurdo jest kompletnie zasypane. Nie dostaniemy wsparcia z powietrza! Jeden z granatów wylądował bardzo blisko ich snocata. Duży odłamek przebił się przez okno od strony kierowcy i w ułamku sekundy ściął mu głowę pośród tryskającej wszędzie krwi. Pojazd szarpnął się w bok i zwolnił. Montgomery przejął urządzenia sterujące – nauczył się prowadzić snocaty w czasie szkoleń komandosów odbywanych w warunkach zimowych. Po chwili kula trafiła w strzelca, który natychmiast zwalił się do wnętrza kabiny. Jego miejsce przy cekaemie zajął teraz kapral, któremu Ilse podawała nowe taśmy z amunicją; pozostało jej już niewiele. W radiu Claytona coś zatrzeszczało. Odpowiedział szybko i odłożył je. – Trzymajcie się! – zawołał do kolegów. Wszystkie amerykańskie snocaty nagle zawróciły i rzuciły się z pełną szybkością prosto na spotkanie Niemcom. Clayton trzymał na kolanach duży ładunek wybuchowy. Kapral zmienił pozycję na dachu, aby teraz strzelać do przodu. Wybrał sobie jednego z niemieckich snocatów i próbował poszarpać mu kulami komorę silnika. Udało się: coś zaczęło się palić pod opancerzoną maską trafionego pojazdu. Pękła gąsienica w układzie zawieszenia. Snocat skręcił gwałtownie i przewrócił się na bok, a pozostałe gąsienice wciąż jeszcze poruszały się szybko w powietrzu. Kapral strzelił w widoczny teraz zbiornik paliwa. Ilse patrzyła, jak niemiecki snocat wylatuje w powietrze. „Oni jednak wciąż mają liczebną przewagę”. Tymczasem niemieckie kule znów trafiły w jej pojazd. Widziała, jak pociski smugowe odbijają się rykoszetem i lecą ku niebu. Uszkodzone zostały obie rury wydechowe oraz zewnętrzny filtr powietrza. Parę kul trafiło w przednią szybę, która także zmatowiała i pękła, znacznie utrudniając widoczność. W pojeździe czuć było woń zastygającej krwi. – Przygotować się! – zawołał Montgomery. Pojazdy wrogich stron szybko zbliżały się do siebie, jadąc wciąż z maksymalną szybkością. Clayton uchylił drzwi od strony pasażera, pociągnął zawleczkę ładunku, trzymanego na kolanach, a po chwili rzucił go na dach mijanego właśnie niemieckiego snocata. Eksplozja nastąpiła chwilę później. Wstrząs był tak ogromny, że pojazd Ilse zarzuciło bokiem do kierunku jazdy, lecz nie zatrzymał się. Pojazd wroga został zniszczony. Zobaczyła teraz, że inne amerykańskie snocaty próbują stosować podobną taktykę. Pojazdy paliły się, ku górze poszybowały słupy dymu. Jeden z pojazdów, nad którym kierowca stracił widać kontrolę, przeciął Ilse drogę. Z jego tylnej części buchały płomienie. Podgrzana amunicja zaczęła trzaskać w jego wnętrzu, a po chwili znikł za skrajem klifu, zostawiając po sobie jedynie smugę dymu. Przez okopcone i zbryzgane krwią boczne okienko zobaczyła, jak amerykański i niemiecki snocat zderzają się czołowo. Ich załogi wyskoczyły na lód i zaczęła się walka wręcz z użyciem karabinów i bagnetów. Jeden z amerykańskich psów skoczył któremuś Niemcowi do gardła. Pozostałe amerykańskie pojazdy jechały dalej w szyku, by stawić czoło niemieckiej formacji. Niemcy skręcili w głąb lodowca, by tym razem zaatakować z flanki. Kolejne pociski uderzyły w pojazd Ilse. Kapral przy cekaemie zginął w jednej chwili i spadł do tylnej części przedziału pasażerskiego, wprost na ciało szeregowca. Łącznie z pozbawionym głowy kierowcą, którego ciało Montgomery przesunął na bok, mieli już w środku ciała trzech zabitych. Ale nie było czasu, żeby o tym myśleć. Ilse wdrapała się na stanowisko ogniowe, zabierając pudła z amunicją. Na górze wciąż mocno wiało. Dusił ją smród spalin z pojazdów i płonącego kordytu. Złapała oba uchwyty broni, chcąc ją wypróbować, ale cekaem milczał. – Co mam zrobić? – Trzeba podnieść palcami wskazującymi klapki zabezpieczające – zawołał prowadzący pojazd Montgomery – a potem kciukami wcisnąć spusty. Podziałało. Długi karabin szarpnął się, trudno było nad nim zapanować. Ponad odgłosami strzałów, rykiem silników i wiatru Ilse usłyszała, jak Clayton rozmawia przez radio, koordynując działanie z sierżantem marines. Teraz Clayton podpowiedział jej, w którego niemieckiego snocata ma celować – chodziło o pojazd, który zatoczył wielkie półkole na południu, a teraz zbliżał się z boku. Montgomery również skręcił, aby wyjechać mu naprzeciw, i ruszył pełnym gazem. Na zakręcie Ilse musiała się mocno trzymać, w końcu jednak zaczęła strzelać do kierowcy tamtego pojazdu. Wycelowała, a po chwili skorygowała kierunek ognia, obserwując pociski smugowe. Strzelec z niemieckiego snocata też zaczął strzelać w jej stronę. Kule padły na płyty pancerne, wspawane w McMurdo z przeznaczeniem na stanowisko ogniowe. Kuliła się po każdym strzale, chciała krzyczeć, lecz kciukami nadal naciskała spusty. Jej snocat podskakiwał i drgał; cekaem także szarpał się na swojej podstawie i wypluwał puste łuski wielkości cygar oraz pustą taśmę, którą wpierw pożerał w zawrotnym tempie. Gdy oba pojazdy były już niedaleko siebie, wyrzucając spod podwozia tumany śniegu i kawałki lodu, strzeliła do tamtego kierowcy. To jej pociski przebiją przednią szybę. Lufa cekaemu zaczynała jarzyć się ciemną czerwienią. W końcu przeciwnik znajdzie słaby punkt w pozycji Ilse i zabije ją tak samo, jak przedtem szeregowca i kaprala. Nagle poczuła oślepiający ból z lewej strony głowy. Najwyraźniej trafiła ją kula. Krew płynęła jej po podbródku, szyi, kapała na parkę. Widziała tylko na jedno oko. Pomyślała, że pewnie nie ma lewego, bo w przeciwnym razie na goglach widziałaby swój mózg. Poczuła się teraz tak jakoś lekko, nagle ogarnął ją chłód. Całym wysiłkiem woli zachować starała się przytomność i nadal strzelała. „Żeby mi się tylko udało trafić w tego kierowcę...” Udało się. W końcu cała przednia szyba niemieckiego snocata wpadła do środka. Pojazd zarzuciło na bok, po chwili zatrzymał się, a wtedy Clayton rzucił w pobliże duży ładunek wybuchowy, bo akurat przejeżdżali tuż obok. Gdy eksplodował, zobaczyła niemiecki pojazd leżący na boku i palący się jasnym płomieniem. Montgomery zaś jechał na wschód, równolegle do krawędzi klifu, na miejsce zapowiedzianego spotkania. Z rany Ilse wciąż płynęła krew. Widziała coraz gorzej. Zsunęła się ze stanowiska ogniowego do kabiny i upadła na targaną wstrząsami, pokrwawioną podłogę. Clayton usłyszał hałas i odwrócił się. Jednym okiem zobaczyła przerażenie malujące się na jego twarzy i wiedziała, że już jest po niej. Bała się teraz dotknąć swojej twarzy, aby nie odkryć, że po części zmieniła się w bezkształtną masę. Była zresztą zbyt słaba, aby się w ogóle poruszyć. Zaczęło jej się robić ciemno przed tym jednym widzącym okiem. O dziwo, była nawet przygotowana na śmierć. Nagle przypomniała sobie, że musi koniecznie zrobić jeszcze jedną rzecz. Podszedł do niej Clayton. Resztkami sił wydukała współrzędne Voortrekkera, tak aby Clayton mógł je przekazać Jeffreyowi, gdy dojdzie do spotkania. Clayton kazał jej nic nie mówić. Przyklęknął, delikatnie ujął jej głowę i wyjął z torby opatrunek. Spodziewała się zastrzyku morfiny, z nadzieją na śmierć w narkotycznym poczuciu szczęścia. Słabym głosem powtórzyła Claytonowi współrzędne, błagając go, by je zapisał albo zapamiętał, nim będzie za późno. Czuła, że traci świadomość. Clayton przyłożył jej do głowy opatrunek z gazy i przymocował go plastrem. Zrobił także miejscowy zastrzyk znieczulający. – To tylko ucho. Masz odstrzelony płatek lewego ucha. Ostrożnie zdjął jej gogle i nagle Ilse widziała znowu obojgiem oczu. Wstąpiło w nią nowe życie. Siłą sugestii narzucone przekonanie, że Clayton widział ją umierającą – szybko minęło. „To dobrze, może teraz dostanę Purpurowe Serce, ale nadal mamy przed sobą duże problemy”. – Kto jedzie za nami? – krzyknął Clayton do Montgomery’ego. – Widzę tylko jednego snocata. Chyba nasz. Śnieg pada tak gęsto, że trudno powiedzieć. – No i jak to mamy zrobić? Jak się zjawić w miejscu spotkania, nie dając się przy tym zauważyć i nie zdradzając się niczym? – Trzeba może spróbować skontaktować się z naszym drugim wozem. Clayton włączył radio. Drugi pojazd należał do Amerykanów i jechał w nim sierżant. – Potrzebny nam kierowca, bo koniecznie musimy się przebrać – powiedział doń Clayton. Ilse usłyszała trzaski zakodowanej odpowiedzi. Oba pojazdy zwolniły. Z drugiego wozu przybiegł sierżant i zajął miejsce Montgomery’ego przy kierownicy. Montgomery i Clayton szybko pomogli Ilse rozebrać się do kombinezonu, po czym nałożyli jej sprzęt do nurkowania. Mieli kłopot z paskiem maski, który musiał ułożyć się wokół rannego ucha. Sprawdziła ustnik. Akwalung działał bez zarzutu, ale miała problem z utrzymaniem ustnika między zębami, gdyż lewa część twarzy zesztywniała jej od zastrzyku przeciwbólowego. Clayton i Montgomery też nałożyli kombinezony i cały sprzęt. – GPS i wewnętrzny system nawigacji pokazują, że jesteśmy już blisko celu – zawołał sierżant. Tak daleko na południu państwom Osi trudno już było zakłócać sygnały Systemu Nawigacji Satelitarnej GPS, jak to miało miejsce w innych strefach walki. – Przygotujcie się. Jesteśmy niemal na miejscu. – Pokierował pojazd bliżej krawędzi lodowca. Drugi amerykański snocat jechał jego śladem. Zwolnili. Clayton otworzył drzwi od strony pasażera. – Ilse, ty pierwsza. „O Boże!” Wycelowała w zaspę, ale nie trafiła. Uderzyła ciałem w lód, ślizgała się i toczyła jak bezwolna kukła. Zobaczyła ślady swojej krwi na śniegu. Spróbowała się poruszyć. Na szczęście kości były chyba całe. Montgomery i Clayton podczołgali się szybko do niej. Dwa amerykańskie snocaty z głośnym rykiem zaczęły się oddalać. – Na ziemię – zawołał Clayton. Ilse wryła się w śnieg z nadzieją, że jej biały kamuflaż spełni swoje zadanie. Zaledwie kilka metrów obok nich przejechały dwa niemieckie pojazdy goniące Amerykanów. „Dobrze, że nas nie przejechali”. Clayton i Montgomery odczekali, aż zanikł odgłos silników, a następnie zajęli się przygotowaniem lin do wysokogórskiej wspinaczki, stojąc już niemal na krawędzi klifu. Pod sobą mieli sześćdziesiąt metrów pionowej ściany lodu. Młotkami wbijali haki w sam brzeg lodowca. Ilse wyjrzała poza krawędź. „Teraz będzie najgorsze”. Chociaż ściana klifu, skierowana na północ, była osłonięta od silnego wiatru, wciąż trwał przypływ i na morzu chodziły wysokie fale, które rozbijały się o podstawę klifu, unosząc w powietrze rozpyloną wodę i ostre kawałki lodu. Inne bryłki, o wiele większe, obijały się nawzajem o siebie lub o ścianę klifu. Odgłos, który dobiegał z lewej i prawej strony krawędzi lodowca, niósł się aż po horyzont, odbierany w otoczeniu jak jeden wszechpotężny nieustanny grzmot. Temperatura szybko spadała. Było znacznie poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza, nawet jeśli pominąć oziębiający efekt wiatru. Sypiący śnieg ograniczał widoczność. Jednak w oczach Ilse miejsca otwartej wody sprawiały wrażenie jakby były gęste, przypominały niemal konsystencję kleistej owsianki, tak jakby całe Morze Rossa zamarzało. Dalej zobaczyła płetwy grzbietowe i ciała orek, które pływały między bryłami lodu. Głodne drapieżniki wystawiały z wody swoje brzydkie pyski, szukając zdobyczy na krze. – W porządku? – zawołał do niej Clayton. – Musi być w porządku – odparła. – To jedyna droga powrotu na Challengera. Montgomery jeszcze raz sprawdził jej aparaturę do nurkowania. Za pomocą sześciostopowych ściągaczy spiął całą ich trójkę razem. Następnie dołączył liny do okuć na ich uprzężach. Zbędny sprzęt wyrzucił przez krawędź klifu prosto do wody, aby się go pozbyć. Ilse przypomniała sobie, że pionowa ściana lodu schodzi w dół daleko poniżej poziomu wody, na głębokość dwustu czterdziestu metrów, a może i więcej. Zaczęli spuszczać się po linach. Rozhuśtane fale z rykiem wzbijały się wysoko, jakby chciały dosięgnąć Ilse. Odgłosy uderzających o siebie kawałków kry były przerażające. Cała trójka zatrzymała się na ścianie tuż ponad zasięgiem fal. Ilse cieszyła się ze swojej maski, mimo że zadawała jej trochę bólu, ponieważ jednocześnie chroniła jej oczy przed marznącymi kroplami wody i kryształkami lodu, fruwającymi wokół niczym odłamki granatu. – Musimy to dobrze zsynchronizować w czasie – zawołał Montgomery. – Pamiętajcie, skaczecie w dolinę fali i między dwie bryły lodu! Oboje skinęli głowami. Ilse z powątpiewaniem spojrzała w dół. Te wielkie bryły ważyły na pewno kilka ton, ale postanowiła, że za wszelką cenę nie da po sobie poznać, że się boi. – Jak policzę do trzech – zawołał Montgomery – puszczamy linę jednocześnie i lecimy. Jasne? Potwierdzili. – Jeśli jedno z nas się zawaha, wszyscy troje możemy zginąć. O ścianę rozbiła się właśnie bardzo duża fala, która wzniosła się ku górze, oblewając wodą Ilse i jej towarzyszy. Uderzyły ją kawałki lodu, a rozpylona woda w jednej chwili zamarzła na jej masce. Chwyciła ustnik mocno zębami. Złączyła nogi, zginając je w kolanach. Spojrzała w górę i przycisnęła maskę z całej siły dłonią do twarzy. – Raz...dwa...trzy! Odpięła klamrę. Wszyscy troje spadali w dół jak kamienie. Górna krawędź klifu uciekła nagle gdzieś w kosmos. Ilse chlupnęła do morza. Lodowata woda wywołała natychmiast szok termiczny. Z trudem uspokoiła oddech. Maskę od razu zalała fala. Poczuła jej słony smak, gdy strużka wody wdarła się koło ustnika. Twarz zesztywniała jej z zimna, i niemal nic nie widziała. Poczuła ruch kryształowo czystej, błękitnej wody, gdy nadeszła kolejna wielka fala. Razem zanurkowali, walcząc o życie, starając się uniknąć rozbicia o ścianę lodowca. Siła łamiącej się fali szarpnęła i obróciła Ilse. Słyszała jej groźny ryk. Poczuła, jak oba ściągacze szarpią ją za pasek, podczas gdy woda usiłowała oderwać od siebie całą trójkę. Zmusiła się, by równo oddychać. Gdyby wstrzymała oddech albo zrobiła wdech w niewłaściwej chwili, gwałtowny ruch wody mógł, nie daj Bóg, rozerwać jej płuca. W końcu udało im się zejść najbezpieczniejszą głębokość, gdzie fale nie były już tak groźne, ale wdychany teraz czysty tlen przyprawiał całą trójkę niemal o konwulsje. Na głębokości piętnastu metrów było ciemniej, chociaż między kawałkami kry nawet tam przenikało słoneczne światło. W walce z czasem i własną fizyczną słabością płynęli, korzystając z podwodnych prądów, aby znaleźć się jak najdalej od lodowca. Montgomery uruchomił przekaźnik sonarowy niskiej mocy. Po kilku minutach, gdy Ilse była już do kości przemarznięta, ukazał się pod nimi wielki ciemny kształt. Była to mini-łódź z Challengera, która usiłowała zachować nieruchomą pozycję. I wtedy Ilse zobaczyła nagle inne ciemne kształty. „Orki, zwabione naszym ruchem”. Zwierzęta ruszyły do ataku. Ilse zamachała gwałtownie do Claytona i Montgomery’ego. Razem wpłynęli pod łódź. Wieloryby były coraz bliżej. Na szczęście nurkom w ostatniej chwili udało się przedostać przez właz do środka, a Clayton natychmiast zatrzasnął pokrywę i zaryglował ją mocno. W śluzie przejściowej chlupotała woda. Ilse czuła ból bębenków w uszach. Fale były tak wysokie, że załoga okrętu miała trudności ze zrównoważeniem ciśnienia w stosunku do tego, które panowało na zewnątrz. Potem nastąpił kolejny etap: stopniowa dekompresja po krótkim przebywaniu na głębokości dwudziestu metrów. W końcu ciśnienie doszło do normalnego poziomu jednej atmosfery. Przemarznięta do szpiku kości Ilse trzęsła się niczym osika. Bała się teraz, że dozna szoku z powodu swojej rany. Clayton i Montgomery przygarnęli ją ramionami, żeby podzielić się z nią swoim ciepłem. Właz do centrali okrętu został otwarty od drugiej strony. Do środka śluzy zajrzał Harrison – czysty, suchy i wesoły. Ilse zdążyła zauważyć, że ma na kołnierzu dystynkcje porucznika. Popatrzył na przemoczoną, zsiniałą z zimna i do cna wyczerpaną trójkę w śluzie. – Cześć, jak się macie? – spytał z rozbrajającym uśmiechem. 44 Na Challengerze, niedaleko Lodowca Szelfowego Rossa USS Challenger był w pełnej gotowości bojowej i płynął z maksymalną szybkością dopuszczalną przy wyciszonym silniku. Jeffrey siedział przy konsoli dowodzenia obok swojego pierwszego oficera Bella. Komodora Wilsona już nie było na pokładzie, gdyż zgodnie z planem dowódcy floty, pracował teraz na boomerze. Natomiast na Challengerze byli już komandosi z SEALs i Ilse. Siedziała teraz na swoim miejscu obok Kathy Milgrom przy konsoli sonarowej, blisko Jeffreya. COB i Meltzer, którzy odsypiali w czasie trudnego rejsu na południe, teraz znowu zasiedli przy sterach. Harrison, po zakończeniu misji na mini-łodzi, pełnił funkcję drugiego pilota. Porucznik Sessions, zbędny już w roli asystenta komodora, wrócił do pracy nawigatora. Lekarz założył szwy na uchu Ilse, zmienił jej opatrunek, a następnie podał antybiotyki i środek przeciwbólowy. Teraz nosiła słuchawki sonaru w taki sposób, by nie urażały lewego ucha. Na polecenie Jeffreya lekarz wydał jemu, Ilse, a także Kathy, Sessionsowi i Bellowi specjalne środki pobudzające, które miały ich utrzymać w dobrej formie przez następne – jakże ważne – dwadzieścia cztery godziny. Po tym czasie wszyscy padną ze zmęczenia, ale wtedy nie będzie to już miało znaczenia. Dowodzenie może przejąć porucznik Willey albo oficer uzbrojenia, o ile na Challengerze zostaną jeszcze żywi ludzie. Jeffrey polecił Claytonowi i Montgomery’emu sprawować nadzór nad naprawami uszkodzeń w dziobowej części okrętu. Ich znana siła, umiejętność zachowania spokoju w stresujących sytuacjach, miały podnieść na duchu młodszych członków załogi, gdyby trzeba było walczyć z ogniem i przeciekami. Jeffrey nie wątpił, że w czasie zbliżającej się bitwy zespoły naprawcze Bella będą miały pełne ręce roboty. Czuł także wdzięczność do tuzina cywilnych techników na pokładzie, którzy wyruszyli z załogą jeszcze z New London. Mogli opuścić Challengera razem z Wilsonem, ale wszyscy na ochotnika zostali. Jeffrey myślał o spoczywającej na nim odpowiedzialności. Przypomniał sobie, że od dziecka interesowała go historia wojskowości. Wiedział, że to ona właśnie, historia, oceni brzemienne w skutki decyzje i działania, które teraz rozgrywały się na świecie. Miał nadzieję, że przyszłość globu nie będzie zależna od państw Osi, że świat pozostanie wolny. Oraz że sam nie zapisze się na kartach historii jako skończony nieudacznik. Przypomniał sobie ostatnią rzecz, którą powiedział mu Wilson, zanim opuścił pokład Challengera: „Powiedziałem ci wszystko, co wiem, nauczyłem cię wszystkiego, co potrafię. Teraz cała sprawa spoczywa na twoich barkach, kapitanie. Głęboko wierzę, że taki układ bardzo ci odpowiada. Jeśli odniesiesz sukces, będę się szczerze cieszył z twojego bezpiecznego powrotu. Jeśli ci się nie uda, ręczę, że boomery wystrzelą rakiety. A wtedy niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. Być może spotkamy się w piekle”. Uścisnął Jeffreyowi dłoń. Jeffrey wiedział, że prywatnie Wilson jest kochającym mężem i ojcem, lecz w stosunku do swoich podwładnych zawsze zachowywał się z rezerwą. Wszelkie okazywanie serdeczności nie było w jego stylu, tym bardziej więc mocny uścisk dłoni podkreślał powagę chwili. Jeffrey wciąż czuł ten ostatni uścisk, który był jednocześnie życzeniem pomyślnych łowów. Wilson musiał się bardzo niepokoić o los żony i dzieci, gdyby doszło do aż takiego pogorszenia sytuacji. Jeffrey też martwił się o swoich rodziców i dwie starsze siostry, ich mężów i dzieci. Wszyscy byli teraz w Ameryce, w którą być może już wycelowano interkontynentalne rakiety balistyczne. Wilson pozostawił Jeffreyowi decyzję, czy poinformować załogę o planach Waszyngtonu i powodach tych ustaleń. Jeffrey przemyślał już sobie tę sprawę. Szybko zbliżali się do granicy lodowca. Zdecydował się zrobić to, co zawsze: informować załogę o wszystkim. Mówił z centrali, ale jego głos był słyszany na całym okręcie. – Wszyscy musicie wiedzieć, co się dzieje i dlaczego. Słuchajcie uważnie i powstrzymajcie się od reakcji, dopóki nie skończę, ponieważ sam wam powiem, jak macie zareagować. Oczekuję od was pełnej współpracy i tyle samodyscypliny, ile wymaga wykonywanie rozkazów. – Pokrótce opisał pogarszającą się sytuację militarną i polityczną na świecie od chwili zniszczenia wyspy Chatham. Mimo woli marynarze syczeli i krzywili się na wieść o tym, że Japonia przeprowadziła próbę z bronią nuklearną zaś Argentyna i Brazylia znajdują się na krawędzi wojny. Jeffrey wyjaśnił decyzję prezydenta, wyjaśnił, że Voortrekker żadną miarą nie może wydostać się na Pacyfik. Starał się jak umiał najlepiej usprawiedliwić wybór dokonany przez Waszyngton. W sytuacji ekstremalnej demonstracja siły przemówi na korzyść Stanów Zjednoczonych i aliantów, gdy wysiłki dyplomatyczne spełzły na niczym, a świat ogarniało totalne szaleństwo. Opisał zasady, jakimi będą kierowały się boomery przeprowadzając atak, wyjaśnił także, że Challenger ma ograniczony czas na zniszczenie Voortrekkera i zawiadomienie o tym fakcie dowództwa. Zrobił krótką przerwę, aby marynarze mogli poukładać sobie to wszystko w głowach, a następnie przypomniał im, jaka jest stawka tej bitwy – dla Challengera, dla wysiłku zbrojeniowego aliantów, dla pokoju na świecie oraz dla środowiska. – A wasza reakcja powinna być taka jak moja. Skupcie się na swoim poczuciu obowiązku, na miłości do swoich bliskich, ojczyzny i okrętu. Pomódlcie się, jeśli uznacie, że to wam w czymś pomoże. Zmówcie modlitwę także za mnie, ponieważ ja będę pewnie zbyt zajęty. – Odezwały się sporadyczne parsknięcia śmiechem. – A potem odłóżcie na bok wszelkie myśli o tym, co było i co będzie. Zapomnijcie o świecie zewnętrznym, gdy razem zejdziemy pod lód. Zapomnijcie o wszystkim z wyjątkiem bitwy, gdy zetrzemy się z wrogiem. Polegajcie jak zawsze na swoich kolegach, pracujcie najlepiej jak potraficie i skoncentrujcie się wyłącznie na bieżących zadaniach. Challenger, dwadzieścia minut później W centrali Jeffrey i Bell z uwagą patrzyli na wyświetlacze. Kathy z Ilse analizowały przychodzące dane. Wokół nich szesnaście innych osób wykonywało swoją pracę. Challenger korzystał ze wszystkich swoich czujników, z pominięciem czołowej kopuły aktywnego sonaru oraz aparatu sonarowego na holu. Zewnętrzna krawędź Lodowca Szelfowego Rossa była tuż przed nimi. Grawimetr pokazywał ukształtowanie dna płytkiego szelfu kontynentalnego. Przy tak małej odległości obraz z grawimetru był niezwykle ostry. Jednak urządzenie nie było zbyt użyteczne do obserwacji tego, co znajduje się nad okrętem – nie potrafiło rozróżnić morskiej wody od lodu, a to z powodu małej różnicy gęstości między nimi. Challenger spoglądał do góry za pomocą wbudowanych w kadłub sensorów fotonowych, które współpracowały z systemem telewizji, pracującym w warunkach niedoświetlenia przy maksymalnym rozjaśnieniu obrazu. Inne sensory były skierowane na boki lub w dół. Okręt korzystał także z podlodowego sonaru niskiej mocy o skoncentrowanej wiązce, który był zamontowany w kiosku. Jakakolwiek emisja na sonarze była ryzykowna, lecz konieczna. Okręt płynął nad dnem na głębokości czterystu osiemdziesięciu metrów. Dno lodowca często sięgało niemal tak samo głęboko. Challenger mierzył dwadzieścia metrów od stępki po szczyt kiosku, więc prześwit wody w niektórych miejscach był dla okrętu niebezpiecznie wąski. Jeffrey zobaczył zewnętrzny brzeg lodowca – ciemny i niedostępny, majaczący na wprost okrętu. Kazał nadać kanałem akustycznym meldunek do Wilsona o rozpoczęciu polowania na Voortrekkera. Wkrótce Wilson przysłał potwierdzenie odebrania wiadomości. Jeffrey polecił uruchomić zegar na głównym wyświetlaczu w centrali. Duże czerwone cyfry ułożyły się w ciąg 24:00:00, a następnie rozpoczęło się sekundowe odliczanie. Jeffrey wiedział, że w rzeczywistości ma około pięć minut mniej, potrzebne na przekazanie Wilsonowi kodowanego meldunku o wykonaniu zadania. Czterdzieści osiem rakiet miało przelecieć po krótkich, płaskich trajektoriach i wybuchnąć dokładnie wtedy, gdy zegar wskaże 00:00:00. Patrzył na różne obrazy ukazujące się na jego konsoli, podczas gdy Kathy i Ilse na bieżąco komentowały wszystkie nowe zjawiska. Gdy okręt wszedł pod lód, zimnolubne anemony i rozgwiazdy oderwały się od dna. Coraz rzadziej też pojawiały się dziwne, antarktyczne czarnopłetwe ryby, które zamiast krwi miały biały, niezamarzający płyn. Śladowa ilość planktonu świadczyła o tym, że słońce nie było w stanie przebić grubego lodu, pokrytego od spodu małymi kieszeniami powietrznymi, algami i porostami, a także grudami ziemi i głazami, naniesionymi przez dawne lodowce. Woda stała się przejrzysta. Nie było fok, pingwinów ani orek. Przy braku łatwego dostępu do otwartej wody, umożliwiającej oddychanie, morskie ssaki, które zapuściłyby się zbyt daleko pod lód, mogły się utopić. Nie było nawet biologicznej luminescencji. Spodnia strona Lodowca Szelfowego Rossa była pustynią. Szum łamiących się fal i trzask uderzających o siebie kawałków kry pozostały daleko za rufą Challengera. Jeffrey kazał przełączyć czujniki fotonowe na aktywne skanowanie. Promienie skanujących laserów mogły zostać zauważone przez wroga, lecz przy braku zewnętrznego źródła światła trzeba było podjąć to ryzyko. Obrazy z kolorowych zmieniły się w czarno-białe, ale przynajmniej były ostre. – Przed nami pole dennych głazów – zawołał siedzący przy sterze Meltzer. Jeffrey zobaczył je na grawimetrze. – Bomby wulkaniczne – powiedziała Ilse, wykonując swoje obowiązki oceanografa. – Zostały tu rzucone przed wielu, wielu laty, gdy lodowiec był mniejszy. – Rozumiem. Sternik, ominąć przeszkodę. Meltzer skręcił, aby zejść z kursu kolizyjnego z głazami. Jeffrey ujrzał laserowy obraz wielkich kul powstałych z lawy. Niektóre miały kształt łzy, bo w takiej postaci zastygły w morzu, do którego wpadły po długim locie w powietrzu. Inne były nieregularne, wielkości samochodu lub nawet małej chaty, zbudowane z bazaltu i granitu, wyrzuconego z krateru antarktycznego wulkanu jeszcze w czasach prehistorycznych. Spodnia strona lodowca była bardziej nieregularna niż Jeffrey sądził. Zwisały z niej wielkie stalaktyty, podobne do tych, jakie spotyka się w wapiennych jaskiniach. Widać też było liczne pęknięcia oraz wybrzuszenia, powstałe w wyniku działania dużych ciśnień. – Jak się to formuje? – spytał Jeffrey. – Góra lodowa to głównie słodka woda – powiedziała Ilse. – Tak samo jest i tutaj. Nowy lód tworzy się, gdy woda przymarza do spodu lodowca. Potem sól zostaje wymyta, a w wyniku całego procesu powstają stalaktyty. Są puste: na zewnątrz lód, a mocno zasolona woda w środku. – Czy uderzenie w coś takiego może być dla nas niebezpieczne? – Wątpię, one są dość delikatne, ale gdy będą się kruszyć, powstanie dużo hałasu, jak przy rozbijaniu szkła. Jeffrey chrząknął nerwowo. Kolejny ślad mogący naprowadzić ter Horsta. – Natomiast te wybrzuszenia są znacznie większe, niż się spodziewałam. Powstały chyba w wyniku wzajemnego naporu bardzo dużych sił. Lodowce i wiatry powierzchniowe napierają z południa przeciwko falom i przypływom morza, a także okresowym huraganom z północy... Dużo tego lodu powstało na linii brzegu całe wieki temu. Kiedy lodowce schodzą do morza, łamią się, pękają i wypiętrzają tworząc liczne ostre krawędzie. Na ekranach było widać, jak Challenger omija różne dziwne formy wystające z lodu – jakby jakieś wielkie schody, platformy i płyty. Właśnie to Jeffrey określał teraz mianem stropu. – Skąd się to wszystko wzięło? – pytał trochę jak dziecko. – Tylko zgaduję, ale wydaje mi się, że to są pozostałości po odłupanych bryłach lodu. Takie odpryski pozostały pod lodem, gdy główna masa jako góra lodowa odpłynęła gdzieś dalej. Starsze fragmenty wrosły w strop, nowsze mogą jeszcze gdzieś pływać swobodnie. – Czy luźne można by zsunąć na boki, gdyby zaistniała taka konieczność? – Myślę, że tak. – A to co takiego? – Zobaczył wielki, porysowany głaz o zaokrąglonych kształtach, który zwisał ze stropu na wpół wtopiony w lód. – Myślę, że to forma pochodzenia lodowcowego. I to lodowiec dopchnął ją aż tutaj zapewne jeszcze przed tysiącami lat. – Sądzisz, że może być ich więcej? – Pewnie tak. Cała spodnia strona lodowca może być nimi usiana. – A można je strącić torpedą? – Pewnie tak. – Wspaniale. – „Jeszcze jeden powód do zmartwień”. – Od czasu do czasu mogą też odpadać samoistnie, gdy pod wpływem własnego ciężaru przeciskają się przez lód. Niektóre głazy na dnie wydają się być pochodzenia polodowcowego, a nie wulkanicznego. Jeffrey przyglądał się obrazom. Zrozumiał, co Ilse miała na myśli. – Sonar, jaka jest twoja ocena? – Te warunki są wyjątkowo niekorzystne, kapitanie – powiedziała Kathy. – Dostajemy wielokrotne odbicia od wszystkich powierzchni głazów i lodu. Nawet nasz własny minimalny szum powraca ku nam ze wszystkich kierunków... A temperatura wody jest stała na danej głębokości, więc nie będzie bezpośrednich kontaktów sonarowych. Właściwości dźwięku w wodzie są tego rodzaju, że fale dźwiękowe będą się odchylać ku górze, więc ich zakrzywione ścieżki odbiją się od dna lodowca. Jeffrey skinął głową. – Odbiją się więc w kierunku dna morskiego – podjęła wątek Kathy – gdzie nastąpi kolejne odbicie, a każde z nich wypaczy i osłabi fale dźwiękowe, zarówno jeśli chodzi o kierunek, jak i natężenie sygnału. Wybrzuszenia powstałe pod wpływem wielkich ciśnień, płyty lodowe, wklęśnięcia, głazy różnych kształtów i o różnym składzie, muł denny połączony z wulkanicznym popiołem – tego wszystkiego nie da się uwzględnić w obliczeniach. Z całym szacunkiem, kapitanie, ale Voortrekker wybrał sobie doskonałe miejsce na kryjówkę. – Dziękuję. – Kontakt wzrokowy! – syknął głośno Bell. – Sternik, silniki stop. – Jeffrey spojrzał na obraz. Serce zaczęło mu łomotać w piersi, lecz miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Zapatrzony w piękno podwodnego krajobrazu, niemal zapomniał, że ter Horst może się czaić gdzieś w pobliżu. – Co to jest? Ich mini-łódź? – Coś długiego i sporego objętościowo przywierało do stropu lodowca, na wpół ukryte pośród nierówności. – Nie strzela do nas – zameldowała Kathy. – Żadnych odgłosów mechanicznych. – O Boże! – westchnęła Ilse. – Wyrażaj się jaśniej – uciął Jeffrey. – To zdechły wieloryb, kapitanie. – Sternik, zbliż się tam. Wieloryb dryfował grzbietem do dołu, brzuchem dotykając lodu. – Wprost nie mogę uwierzyć – powiedziała Ilse. – To jest płetwal! Jeffrey nie wiedział, czy Ilse jest zachwycona, czy może przerażona. – To gatunek zagrożony – powiedziała. – Został niemal zupełnie wytrzebiony, ale dzięki staraniom zoologów zaczął się powoli odradzać. Większość pływa w północnym Atlantyku. Nie wiedziałam, że zapuszczają się aż tutaj. – Dlaczego znalazł się tak daleko poza granicą lodowca? – Pewnie został ogłuszony lub doznał obrażeń mózgu, bo znalazł się za blisko nuklearnej bitwy morskiej gdzieś na Atlantyku i zdezorientowany przepłynął Cieśninę Drake’a. Zakończył więc tę swoją podróż pod lodowcem za daleko, by wrócić w porę na otwartą wodę. Po prostu udusił się. – To znaczy tak samo, jak to się czasem zdarza chorym wielorybom, które wypływają na plaże i tam zdychają? – Myślę, że tak. To okropne. Challenger ruszył dalej. Nad okrętem rozpościerała się nieskończona, ciemna masa lodu. Jeffrey niemalże czuł jego ciężar na swoich barkach. Od spodu zaś złowieszczo naciskała bliskość morskiego dna. Na większości obszaru odległość między dnem a stropem była niniejsza od długości futbolowego boiska. Przestrzeń nad kioskiem okrętu była mniejsza od jego długości. Nierówności i wystające głazy jeszcze bardziej zmniejszały ilość wolnego miejsca. – Kapitanie – odezwał się Bell, przerywając niezręczne milczenie – czuję się w obowiązku zameldować, że w tych warunkach skuteczność naszej broni pod pewnymi względami się obniży, a pod innymi ulegnie poprawie. – Meldunki Bella i Kathy brzmiały jak formalne recytacje, w których posłużono się standardową frazeologią. Brzmiało to trochę koszarowo, ale było ważne ze względu na dobro okrętu. – To znaczy? – Sonary na torpedach będą równie zdezorientowane, jak nasze główne czujniki na kadłubie. Bliskość dna i stropu spowoduje, że model sferycznego tłumienia, typowy dla głębokiej wody, nie będzie miał zastosowania. Każda detonacja ładunku konwencjonalnego lub nuklearnego będzie miała znacznie większy zasięg niszczenia od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. – Rozumiem. Trzeba to uwzględnić. Dziękuję. – Panie kapitanie, chcę także podkreślić, że już nie jesteśmy spisani na straty. Podwójne zatopienie byłoby w tej sytuacji bardzo niekorzystne dla aliantów. Boomery wystrzelą rakiety, jeśli nie uda się nam przeżyć i potwierdzić zniszczenia Voortrekkera. – Zgadzam się z tym, kapitanie – stwierdziła Kathy. – Pojedynek atomowy stoczony pod lodowcem uniemożliwi naszemu dowództwu stwierdzenie, jaki jest jego wynik. Nawet jeśli zatopimy Voortrekkera i sami przeżyjemy, świat nie dowie się o tym, jeśli nie zdołamy uciec spod lodu, aby wysłać meldunek. – Ja także muszę się z tym zgodzić, panie kapitanie – odezwała się Ilse. – Burza śnieżna sprawi, że lodowiec będzie się przesuwał i wyginał. Zbity lód jest bardzo mocny, ale jednak unosi się na wodzie i płynie, tak jak i lodowiec. Jakiekolwiek dziury wywiercone w lodzie, stare albo nowe, szybko się zasklepią. A na powierzchni huraganowy wiatr i potężny mróz bardzo utrudni naszym przetrwanie. Możemy zapomnieć o tym, że zorganizują stanowiska nasłuchowe albo stacje przekaźnikowe, aby nas monitorować i wspomagać. – Zrozumiałem, co mi powiedzieliście – rzekł Jeffrey. – A teraz dorzucę swoje dwa grosze. Jeśli będziemy mieć kłopoty albo stracimy siłę napędową to utkniemy pod lodem. Możemy przeprowadzić wynurzenie alarmowe, ale uderzymy w strop lodowca i będziemy czekać na śmierć. Wiedział, że w wypadku przecieku nie będą mogli zmniejszyć głębokości, by zredukować zewnętrzne ciśnienie. Nie było też możliwości nabrania świeżego powietrza przewodem kominowym, gdyby wydarzył się pożar albo skażenie. – Ten lód jest za gruby, aby pokruszyła go nawet nasza najsilniejsza broń. Nie ma też możliwości wypuszczenia boi radiowej albo anteny na uwięzi... Przestańmy więc być pesymistami i postarajmy się, aby nam wszystko wyszło za pierwszym razem. Oficerowie zgodzili się z tą opinią. Nikt nie wydawał się zakłopotany, każdy starał się dobrze wykonywać swoje zadania. – Panie kapitanie – odezwał się Sessions – jako nawigator proponuję w zaistniałych warunkach ustalić punkt zwrotny. – Tak jak to robią piloci, gdy pozostaje im połowa paliwa i muszą wracać do bazy? – upewniał się Jeffrey. – Tak jest. Zważywszy na przeszkody fizyczne, które napotkamy, i na nieznaną trasę, jaką nam przyjdzie gonić wroga, dotrzemy z pewnością do pewnego punktu, gdzie będziemy musieli zawrócić, bo inaczej zostaniemy pod lodem i zginiemy razem z Voortrekkerem, gdy uderzą bomby wodorowe. – Bardzo trafna uwaga, nawigatorze... Nie chciałem podkopywać waszego morale. Świetny pomysł. Ustal wobec tego punkt zwrotny. – Do tego będę potrzebował znacznie więcej danych, panie kapitanie. A i tak położenie wyliczonego punktu będzie się zmieniać, zależnie od naszego kursu i ukształtowania napotkanego terenu. Jeffrey zrozumiał obawy Sessionsa. – Więc jak to wstępnie oceniasz? – spytał go. – Teraz? Połowa czasu, jaka pozostała do ataku boomerów. – Zgoda. Wyświetl na zielono na głównym ekranie czas pozostały do osiągnięcia punktu zwrotnego, pod czasem pozostałym do uderzenia termonuklearnego boomerów. Jak zielone cyfry wskażą zero, będziemy wiedzieli, że trzeba zawracać. Sessions potwierdził rozkaz. – Jeśli Antarktyda ma ulec zagładzie – powiedział Jeffrey – to przynajmniej my musimy stąd uciec. I nie jest to bynajmniej egoizm. Jeśli boomery wystrzelą, świat ogarnie chaos, a wtedy nasza marynarka wojenna będzie nas bezwzględnie potrzebować. Wszyscy z powagą przyjęli słowa kapitana. Jeffrey z równą powagą zaczął myśleć o najbliższej przyszłości. „To miejsce być może jest cudowne, pełne niesamowitych form i kształtów, ale dla podwodniaka to nawigacyjny i taktyczny koszmar. To tak, jakbyśmy z ter Horstem byli dwoma na pół ślepymi i na pół głuchymi przeciwnikami, walczącymi na tępe noże i dwunastolufowe karabiny w labiryncie pełnym luster. Poza tym, dom stoi w płomieniach, a my nie wiemy, gdzie są wyjścia”. – Wybrzuszenie lodowe przed nami – zameldował Meltzer. – Stożek wulkaniczny na dnie. Prześwit zbyt mały, panie kapitanie. – W porządku. Skręć w prawo i znajdź przejście. Na Challengerze, godzinę później Pierwszą ważną decyzją Jeffreya było wejście Challengera pod lodowiec nieco bardziej na wschód od miejsca, z którego Ilse wcześniej prowadziła nasłuch. Częściowo było to podyktowane potrzebą lepszego kamuflażu, gdyż zejście w tym samym punkcie byłoby zbyt oczywiste. Poza tym Voortrekker znajdował się teraz w położeniu na wschód od Challengera, o czym było wiadomo dzięki informacji dostarczonej przez Ilse. Jeffrey znowu poczuł nad sobą przytłaczający ciężar pokrywy lodowej, a także kiełkował w nim stres, spowodowany odliczaniem sekund na wielkich zegarach. Wyprostował się, pomny faktu, że jego postawa może mieć duży wpływ na umysłowy i fizyczny stan załogi. Odetchnął głęboko. W chwilach dużego napięcia miał, tak jak każdy, bardzo wyostrzone zmysły. Zwykłe zapachy towarzyszące rozgrzanej aparaturze wokół niego wydawały się teraz dziwnie intensywne. Marszczył nos, czując ozon, wydobywający się z aparatury elektrycznej. We wnętrzu okrętu zawsze czuć było nietoksyczne substancje oczyszczające, smary i farbę, jednak teraz ta woń była szczególnie mocna i jakby metaliczna. Wydawało się, że wraz z oddechem pozostawia nawet specyficzny posmak w ustach Jeffreya. Odór nieupranych ubrań i niemytych ludzi z minuty na minutę stawał się coraz ostrzejszy. Wzrok Jeffreya także stał się bardziej wrażliwy. Przedmioty, na które patrzył, wydawały mu się bardziej wyraziste niż zwykle. Kolory, na przykład czerwony toporek do walki z ogniem albo żółta lampa, niemal pulsowały życiem. Czasami dostrzegał nawet prawie niezauważalną aureolę wokół obiektów na skraju pola widzenia. – Kontrola ogniowa – zwrócił się do Bella. – Od tej chwili nasze życie skupia się wokół dwóch problemów taktycznych. – Jak odnaleźć ter Horsta i jak go zatopić, a potem jak uciec spod lodowca. – Mówiąc bez ogródek. Oceanograf, sonar, nawigator – musimy się naradzić. Pierwszy, obejmujesz dowództwo. Bell potwierdził. Ilse i Kathy dołączyły do Jeffreya i Sessionsa, stojących przy mapie nawigacyjnej. Na cyfrowym stole były widoczne Morze Rossa i pokrywający je lodowiec. – A teraz niech każdy da swój wkład do kotła – powiedział Jeffrey. – Potem wszystko wymieszamy i zobaczymy, jaki będzie wynik. Kathy zabrała głos pierwsza. – Pasywny sonar nie działa tu zbyt dobrze, a aktywny natychmiast zdradzi naszą pozycję. – To pozostawia nam jedynie środki nieakustyczne – stwierdził Jeffrey. Myślał o tym już wcześniej, ale chciał, aby jego oficerowie przedstawili własne opinie. Wiedział, że lepiej się przyczynią do realizacji planu działania, jeśli sami będą aktywnie uczestniczyć w jego tworzeniu. Sessions rozjaśnił się... – Kapitanie, możemy śledzić zmiany temperatury z obwodu chłodzenia reaktora na Voortrekkerze. – Dobrze – pochwalił Jeffrey. – To powinno się sprawdzić, ponieważ woda jest tu bardzo zimna i zachowuje stałą temperaturę. – Zgadzam się – potwierdziła Ilse. – Możemy też uruchomić czujniki chemiczne. Wiemy już, że woda pod lodowcem jest wyjątkowo czysta. Żadnych zanieczyszczeń wynikających z działania człowieka, żadnych statków, przepływających w pobliżu, ani wraków, które mogłyby nas zmylić. Kathy kiwnęła głową. – Za każdym płynącym okrętem podwodnym można wykryć przecieki smarów czy płynów hydraulicznych, bez względu na dokładność uszczelnienia. Tak samo działają wały napędowe, pokrywy wyrzutni torped, mocowania sterów, maszty antenowe i peryskopowe. Tam, gdzie są ruchome części, zawsze będą minimalne wycieki, które wmieszają się w morską wodę. – Więc Voortrekker powinien zostawiać za sobą ślad – stwierdził stanowczo Jeffrey. Ilse zastanowiła się. – Ten ślad powinien być raczej stały. Nie ma tu fal, a prądy są bardzo łagodne, o ile w ogóle się tu zdarzają. Bell, który z bliskiej odległości słyszał ich rozmowę, także dodał coś od siebie. – Panie kapitanie, w czasie ostatniej walki koło Platformy Bounty mocno uderzyliśmy w Voortrekkera. Zapewne w związku z tym mają teraz większe wycieki niż zwykle. Jeffrey zniecierpliwiony skinął niedbale głową. W końcu jednak uświadomił sobie, że chyba stał się nazbyt wyniosły w stosunku do reszty załogi. Wilsona nie było już na pokładzie, teraz więc Jeffrey po raz pierwszy stanowił najwyższą władzę na okręcie. Czuł, że stał się automatycznie bardziej wymagający i jakby mniej koleżeński. Teraz lepiej rozumiał zachowanie Wilsona i widział w nim wzorzec, a nie jak dotąd wiedzącego wszystko lepiej antagonistę. Ta świadomość poprawiła mu samopoczucie. – Nawigator – powiedział głośno – pokaż mi konfigurację dna pod tą częścią lodowca. Sessions zwrócił się do swojego asystenta, który wystukał coś na klawiaturze. Na mapie pokazał się nowy cyfrowy obraz w dużym zbliżeniu. Jeffrey przyjrzał się mapie. – Więc antarktyczny szelf kontynentalny przypomina bardziej pączek niż płaskowyż. – Zgadza się – odparła Ilse. – Szelf nie podnosi się stopniowo do linii brzegowej, jak to ma miej sce na innych kontynentach. Na Antarktydzie jest tyle lodu i śniegu, że w wielu miejscach tworzy się warstwa powłoki trzykilometrowej grubości. Ta dodatkowa masa spycha w dół płytę tektoniczną, a najmocniej w centralnej części, nad suchym lądem i wokół bieguna. – Pokazała palcem na mapie. – Krawędź szelfu otacza płytki pierścień, ale woda jest głębsza bliżej lądu i jej dno unosi się znowu dopiero przy właściwej linii brzegu. Jeffrey wskazał palcem miejsce na mapie. – Tutaj. – Była to płycizna na zewnętrznym pierścieniu tektonicznym, gdzie prześwit między dnem a stropem lodowca był najmniejszy. – Tu właśnie popłyniemy i ograniczymy obszar poszukiwań Voortrekkera z trzech wymiarów do dwóch. Nawigator, wprowadź kurs do tego miejsca. – Tak jest, panie kapitanie. – Razem z asystentem zabrali się obaj do pracy. Jeffrey zdecydowanym krokiem wrócił na miejsce dowódcy. – Przejmuję dowodzenie. – Tak jest, panie kapitanie – potwierdził Bell. – Tu mówi kapitan. Przejmuję dowodzenie. – Tak jest – powiedzieli zgodnie dowódcy sekcji. – Kontrola ogniowa, gdy dotrzemy na wyznaczony punkt, skręcamy na wschód. Jeśli nasze sensory temperatury i czujniki chemiczne wykryją jakieś anomalie, będzie wiadomo, że jesteśmy na tropie Voortrekkera. – Zrozumiałem – potwierdził Bell. – Ale przeciwnik może pójść naszym tokiem rozumowania, panie kapitanie. Voortrekker także jest wyposażony w podobne czujniki. 45 Na Voortrekkerze, godzinę później Van Gelder patrzył na ekrany, zafascynowany dziwnymi warunkami, jakie panowały pod Lodowcem Szelfowym Rossa. – Gunther – odezwał się ter Horst – skoro teraz już wiemy, jak to tu wygląda, chcę poznać twoją opinię odnośnie typu torped, jakie powinniśmy załadować do wyrzutni. Chcę, aby walka po nawiązaniu kontaktu była krótka i gwałtowna, bo nie można liczyć na to, że uda się nam powtórnie załadować wyrzutnie. Van Gelder miał pewność, że Fuller i jego pierwszy oficer odbywali dokładnie taką samą rozmowę. Zastanawiał się. Wybór broni miał kolosalne znaczenie. – Jedną wyrzutnię przeznaczyłbym na sondę, abyśmy mieli dostęp do miejsc o małym prześwicie. – Zgoda. Rekonesans musi być preludium do ataku. – Jedna torpeda nuklearna i jedna konwencjonalna, aby mieć możliwość wyboru, panie kapitanie. Walka może się odbyć w bardzo małej odległości od przeciwnika. Gdy znajdziemy Challengera, może on być zbyt blisko, abyśmy mogli użyć głowicy atomowej. – Zgadzam się. Została jednak nam jeszcze jedna wyrzutnia do wykorzystania w tej najważniejszej, pierwszej salwie. Co w niej umieścić? Na pewno nie makietę, bo ta nie zrobi krzywdy Challengerowi. A więc co? Drugiego atomowego Sea Liona czy drugą sześćdziesiątkę piątkę? – Konwencjonalne torpedy produkcji rosyjskiej były oznaczone numerem serii sześćdziesiąt pięć. Ich głowica miała trzykrotnie większą moc od amerykańskich Mark 48 drugiej generacji. – Myślę, że jest to kwestia zrównoważenia środków obrony i ataku, kapitanie. Możemy użyć rakiet antytorpedowych do zwalczania konwencjonalnego ataku przeciwnika – podsunął Gelder. – Rakiety te były zamontowane w jednorazowych wyrzutniach w zewnętrznej wnęce okrętu. Mierzyły w zbliżającą się torpedę i detonowały głowicę ze zubożonym uranem, by zniszczyć głowicę konwencjonalną przeciwnika. Jednakże ich silniki rakietowe działały jedynie na dystansie jednego kilometra – o wiele za krótkim w porównaniu ze śmiercionośnym zasięgiem głowic atomowych wroga. – Kapitanie, sugeruję załadowanie ostatniej wyrzutni drugim Sea Lionem. To zwiększy naszą siłę ofensywną. Albo też jednego Sea Liona będziemy mogli użyć przeciwko Challengerowi, a drugiego w samoobronie, gdyby Fuller strzelił do nas atomową głowicą. – Hm... nie podzielam tej opinii – zaoponował ter Horst. – Chcę mieć dwie sześćdziesiątki piątki, a nie dwa Sea Liony. Dzięki temu będziemy bardziej elastyczni. Van Gelder zastanawiał się, jakie też decyzje zapadły na Challengerze. – Załadować wyrzutnie! – rozkazał ter Horst. Van Gelder przekazał polecenia. Razem z ter Horstem uzbroili jedyną załadowaną głowicę atomową. – Kapitanie – zawołał szef sonaru – mamy kontakt akustyczny! Van Gelder odwrócił się. – Co to może być? Ter Horst gwałtownie podniósł głowę znad swej konsoli. – Challenger? Używają sonaru pod lodem? – Nie, kapitanie... to akustyczny impuls informacyjny. Format wskazuje, że to nasi. – Źródło informacji? – spytał zaskoczony van Gelder. – Zasięg i namiar wskazują, że to mikrofon opuszczony przez otwór w lodzie kilkanaście mil stąd. – Przekazać dane do kabiny łączności – rozkazał van Gelder. – Sygnał jest niewyraźny ze względu na złe warunki sonarowe... O, teraz powtórzył się. Van Gelder czekał niecierpliwie. – Jeśli usiłują się z nami skontaktować – rzekł ter Horst – musi to być ważna wiadomość. – No i co? – dopytywał się van Gelder. Sam się zdziwił własną irytacją. „Spokojnie, Gunther. Wszyscy są spięci. Młodszym być może to uchodzi, ale oficerom nie wolno tego okazać”. – Sygnał urwał się – powiedział szef sonaru. – Po prostu urwał się w połowie transmisji. – Nie ma kolejnych powtórek? – spytał ter Horst. – Chwileczkę... Nie, nic nie ma, kapitanie. – Zapewne przewód się urwał – stwierdził van Gelder. – To wina ruchów lodowca wywołanych burzą. – Z głośników dobiegało wyraźne skrzypienie. – Tak lód reaguje na wiatr w sile huraganu, jaki szalał na górze. – Zgadzam się – powiedział szef sonaru. – Musiał się chyba kabel urwać w trakcie retransmisji. – A czy mamy dość materiału, żeby to odszyfrować? – spytał ter Horst. W jego głosie wyczuwało się teraz niecierpliwość, lecz był to przywilej kapitana. Van Gelder przejrzał dane i uruchomił program na swojej konsoli. – Superkomputer musi oczyścić sygnał, bo zrobi to o wiele dokładniej, niż ja to potrafię. – To mówiąc przekazał dostępne dane do kabiny łączności. Po kilku minutach zapłonęła lampka na interkomie van Geldera. Słuchał przez chwilę. – Kapitanie – zwrócił się do ter Horsta – większość wiadomości jest w dobrym stanie. Nagłówek mówi, że całość znajduje się w osobistym kodzie kapitana. – Prześlij to na moją konsolę... i odwróć się. – Ter Horst wprowadził hasło i przeczytał tekst. Van Gelder odwrócił wzrok od ekranu ter Horsta, gdyż informacja widać musiała być ściśle tajna. Tymczasem dowódca roześmiał się na cały głos i z uciechy aż klepnął się w udo. Po chwili nachylił się, wyciągnął dłoń i ujął podbródek van Geldera. – Oj, Gunther, Gunther, Gunther. Nigdy w to nie uwierzysz. Właśnie powiedzieli nam wspaniały komplement. Zupełnie fantastyczne! – To znaczy? – Albo nasze służby deszyfrujące są lepsze niż myślałem, albo też mamy świetnie ukrytego kreta w alianckim dowództwie. W każdym razie wróg podaje w wątpliwość zdolność Fullera do pokonania nas w walce. Dali mu tylko dwadzieścia cztery godziny, a potem bez większych skrupułów zrzucą bomby wodorowe na lodowiec. – Tylko po to, żeby nas zniszczyć? – Van Gelder niewątpliwie doznał szoku. – Japonia zdetonowała bombę atomową, co z pewnością otrzeźwiło Amerykę. Natomiast Argentyna i Brazylia, za sprawą naszych prowokatorów, są o włos od wojny. Alianci są rzeczywiście zdesperowani. A to wszystko przez nas! – Wspaniała wiadomość, kapitanie. – Van Gelder starał się, aby to zabrzmiało przekonywająco. Zaczynał rozumieć implikacje tego wszystkiego, co do tej pory zrobił. Wykraczało to daleko poza rozważania natury taktycznej. Zdrowy rozsądek świata sypał się jak kostki domina. – Ależ to naprawdę cudowne! – wykrzyknął ter Horst. – To podsuwa mi nowy pomysł, zupełnie inne spojrzenie na tę całą bitwę. – To znaczy, panie kapitanie? – Nie mogłoby być lepiej, gdybym nawet sam zaplanował to wszystko w najbardziej nieprawdopodobnym śnie. – Chyba nie do końca nadążam, panie kapitanie. – Pomyśl tylko! Zniszczymy Challengera, a potem wymkniemy się chyłkiem przed godziną zero, unikając wykrycia przez przeciwnika, który nam do pięt nie dorasta... Alianci wystrzelą swoje rakiety wodorowe na lodowiec, a my nieoczekiwanie zjawimy się na Pacyfiku, cali i zdrowi. Van Gelder domyślił się, do czego ter Horst zmierza. – I zatopimy Stennisa? – Jeśli Stany Zjednoczone zniszczą atomem Antarktydę po ogłoszeniu, że nas zatopiono, zostaną poniżone i zdyskredytowane w oczach całego świata. Ich prezydent będzie musiał podać się do dymisji. Amerykanie będą załamani pod ciężarem własnej głupoty... Koalicja aliancka rozpadnie się w drobny mak, kraje neutralne szybko podpiszą z nami traktaty i będziemy panować nad połową świata, a może nawet nad większą jego częścią. Wtedy amerykańscy wyborcy zmuszą swoich kongresmenów, aby błagali nas o zawieszenie broni, o litość, a my będziemy dyktować warunki. Zgnieciemy ich gospodarkę, zmusimy ich do rozbrojenia. Staną się bezbronną stłamszoną masą na setki albo i na tysiąc lat... Cudowna wizja! Van Gelder nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy raczej bać. Scenariusz ter Horsta, tak obiecujący dla Osi, łatwo mógł przerodzić się w globalną wojnę termonuklearną. W tym momencie przerwał im nawigator. – Osiągnęliśmy wyznaczony punkt. – Dobrze – odezwał się van Gelder. – Panie kapitanie, już czas. – Dziękuję, Gunther. Brawo. Coraz lepiej. Ter Horst wydał rozkazy sternikowi. Voortrekker zmienił kurs z południowego na wschodni, a po chwili na północny, kierując się z powrotem ku granicy lodowca. Okręt rozpoczął kreślenie drugiej połówki wielkiego okręgu pod lodem. – Doskonale, doskonale, Gunther. Zostawiliśmy tyle śladów, że Fuller musi się na nie natknąć. Gdy skończymy nawrót, skryjemy się pod tym pięknym wybrzuszeniem lodowca, które znalazłeś. Idealne miejsce na zasadzkę. W tym samym czasie, na Challengerze Jeffrey usłyszał w głośnikach sonaru dziwne echa uderzeń i świsty, gdy lodowcem miotały potężne uderzenia śnieżnej burzy. Grawimetr wskazywał coraz większe nierówności dna morskiego, a także kolejne głazy zamrożone w stropie lodowca. Na obrazie wyglądały tak, jakby unosiły się w wodzie niczym balony. Ta niesamowita sceneria przyprawiła Jeffreya o dreszcz grozy. Uświadomił sobie bowiem, że w świetle istnienia tych głazów, wrogi okręt mógłby stanąć nieruchomo, a wtedy grawimetr nie wykazałby nawet jego obecności. – Kapitanie, kontakt akustyczny – zawołała Kathy. – Voortrekker wysyła może impulsy sonarowe? – Nie. To impulsy informacyjne. Przekaźniki zwisają z otworów w lodzie. – Czyżby dla nas? – Nie. Format wskazuje na autorstwo Osi... Powtarzają... – Przekaz nagle się urwał, a Jeffrey przypomniał sobie, co Ilse mówiła o zasklepianiu się otworów w lodzie. – Czy mamy dość materiału, żeby to odszyfrować? – Nie wiem – odparła Kathy. – Przekażę dane do przedziału łączności. – Pierwszy, idź tam – powiedział Jeffrey. – Pomóż im i zachęć do większego wysiłku. Dopilnuj, żeby coś odkodował, coś, co może mieć dla nas istotne znaczenie. – Challenger otrzymywał duże dawki skoncentrowanych informacji za każdym razem, gdy Jeffrey i Wilson rozmawiali z Pearl Harbor. To była ogromna zaleta komunikacji satelitarnej w strefie wojny. Te dane zawierały ostatnie wytyczne dotyczące złamania szyfrów Osi. Bell wyszedł z centrali, pozostali oficerowie pozamieniali się miejscami. Sessions zasiadł na stanowisku kontroli ogniowej, jego asystent przejął rolę nawigatora. Jeffrey spytał Meltzera, który już bardzo długo siedział za sterami, czy nie czas odpocząć. Zgodził się bez wahania i zamienił się miejscami z Harrisonem. Teraz Harrison sterował, a Meltzer odpoczywał w fotelu drugiego pilota. – Kapitanie – zawołała Ilse – Jest kontakt na czujnikach chemicznych i temperatury. Wyraźne ślady po niezidentyfikowanym okręcie podwodnym. – Niezidentyfikowany, to znaczy Voortrekker – powiedział Jeffrey. – Oceanograf, przekaż dane na stanowisko sterowania, abyśmy mogli popłynąć dokładnie tym śladem. – Tak jest – odparła. Chwycił mikrofon interkomu i wezwał Bella do centrali. – Mamy nieakustyczny kontakt z Voortrekkerem – podzielił się wiadomością. Bell wrócił na stanowisko kontroli ogniowej. Miał nieco błędne spojrzenie, zapewne z podniecenia i niepokoju, ale mógł to być efekt środka pobudzającego, jaki zaaplikował mu lekarz. Bell miał w Stanach żonę i nowo narodzonego syna. Ale głos Bella był stanowczy i wyraźny, świadczący o spokoju i pełnej koncentracji. Sessions wrócił do mapy nawigacyjnej. Starannie śledził trasę Challengera, który co chwilę zmieniał kurs. Okręt wchodził coraz dalej pod lodowiec, cały czas po unoszących się w wodzie śladach wroga. Jeffrey wiedział, że dane Sessionsa mogą się okazać kluczowe. Na zegarze wciąż tykały kolejne sekundy. Każdy strzał oddany pod lodem strąciłby głazy wiszące u stropu, tworząc dodatkowe przeszkody. Challenger może nie mieć innego wyboru, jak tylko wrócić tą samą drogą, którą przypłynął, a i to może się okazać niemożliwe. Zielone cyfry pod czerwonymi – wyliczony przez Sessionsa punkt zwrotny, nie gwarantował im przeżycia. Kilka chwil później zabłysła kontrolka na interkomie Bella. Posłuchał meldunku. – Jesteście pewni? – Spojrzał na Jeffreya. – Kapitanie, odszyfrowali fragment tego komunikatu. Komputer zdołał jedynie wydobyć tekst, „…dwadzieścia cztery godziny”. – Dwadzieścia cztery godziny? – Jeffrey zrozumiał, co to znaczy. – Jest tylko jeden powód, dla jakiego Oś próbowała przekazać to Voortrekkerowi. Chodzi o termin wystrzelenia rakiet termonuklearnych. Musieli się jakoś o tym dowiedzieć. A skoro tak, wie o tym także ter Horst. – Torpedy w wodzie! – wrzasnęła nagle Kathy. 46 Na Voortrekkerze Ter Horst postarał się, żeby van Gelderowi utkwiła w pamięci satysfakcja szefa. W ostatniej chwili zmienił jednak decyzję co do sposobu ładowania wyrzutni. W każdej została umieszczona torpeda typu 65 z głowicą konwencjonalną. – Wszystkie torpedy wystrzelone – powiedział van Gelder. – Ładować ponownie – rozkazał ter Horst. – Sześćdziesiątki piątki do wszystkich wyrzutni. Van Gelder przekazał rozkazy, obserwując status wszystkich systemów uzbrojenia na swoim ekranie. Automat do ładowania przenosił torpedy ze stelaży i umieszczał je w wyrzutniach. Następnie luki wyrzutni zostały starannie zamknięte. – Gotowe – powiedział van Gelder. – Zalać wyrzutnie, wyrównać ciśnienie i otworzyć pokrywy zewnętrzne. Wyrzutnie numer dwa, cztery, sześć i osiem do wyznaczonych celów, ognia! – Wszystkie torpedy wystrzelone. – Kolejne cztery sześćdziesiątki piątki wyskoczyły w jednej salwie. Teraz w wodzie było ich już łącznie osiem. Van Gelder obserwował mapę taktyczną. Technicy sterowali torpedami za pomocą światłowodów. Płynęły do Challengera niemal ze wszystkich kierunków, pojawiały się spoza wypukłości w stropie lodowca, omijały głazy i nierówności dna Morza Rossa. Ter Horst miał do dyspozycji jedynie połowę wyrzutni. Postanowił zostawić Challengerowi tylko jedną drogę ucieczki. Celowo wybrał stronę południową a więc kierunek przeciwny do skraju lodowca. Na Challengerze – Osiem torped w wodzie – zawołała Kathy. Po kolei podawała ich namiary. „Zbliżają się ze wszystkich kierunków”. Jeffrey usłyszał odgłos ich silników. Głośniki sonarowe pracowały w systemie dźwięku przestrzennego, zaś sam odgłos na zewnątrz był wielokrotnie odbijany i odchylany przez wszelkie przeszkody, dlatego wrażenie było takie, jakby te wszystkie torpedy zbliżały się jednocześnie ze wszystkich stron. Marynarze obsługujący sonary musieli użyć komputerów w celu obróbki tak skomplikowanych sygnałów. – Jakiego typu są te torpedy? – spytał Jeffrey. – Seria 65, kapitanie. „Ter Horst musi być gdzieś blisko. Za blisko, by użyć broni atomowej”. – Kontrola ogniowa, przygotować rakiety obronne. – Wszystko gotowe, panie kapitanie. – Namierzyć wszystkie zbliżające się torpedy. Bell zaczął wystrzeliwać pociski. – Bardzo trudno je namierzyć, panie kapitanie. Rakiety miały doskonałe własności manewrowe, ale nie były sterowane przewodowo. Ich czujniki nie były przystosowane do strzałów na wprost, w kierunku zbliżających się w otwartej wodzie torped przeciwnika. Z głośnym hukiem rakiety opuszczały okręt. Ich dźwięk mieszał się z rumorem zbliżającej się broni podwodnej wroga. Jeffrey poczuł ucisk w piersi, gdy usłyszał, jak sześćdziesiątki piątki zaczynają poszukiwanie celu aktywnym sonarem. Przestrzeń między dnem a lodem była bardzo mała, tak mała, że Challenger nie ośmielił się rozpędzić do maksymalnej szybkości i uciekać. „Jeśli użyje wabiów teraz, gdy nasze ruchy są tak bardzo ograniczone, oślepią nas one jeszcze bardziej, niż oszukają torpedy ter Horsta. Przez pomyłkę moglibyśmy sami nadziać się na jedną z torped”. Jeffrey kazał zatrzymać okręt i zawisnąć bez ruchu w pobliżu stropu, aby móc ukryć się między lodowymi występami i innymi nierównościami. Jedna z torped skierowała się ku takiej wypukłości, bardzo blisko kadłuba Challengera, po czym detonowała. Okręt, w którym rozległ się ów potworny huk, podskoczył i zakołysał się. Słychać było też odgłos tłuczonych szyb, kruszonego lodu, gdy stalaktyty i inne lodowe formy uległy rozbiciu. W okręt uderzyły odłamki i wytrącone ze swoich łożysk głazy. Challenger obracał się w niekontrolowany sposób, niby w jakiejś gigantycznej betoniarce. Harrison i COB starali się utrzymać równowagę okrętu. Nagła zmiana roli z myśliwego w zdobycz źle podziałała na nerwy załogi. W jednej chwili ocean ze strefy ciszy przemienił się w gigantyczny grobowiec wypełniony kakofonią odgłosów podwodnej bitwy. Jeffrey usiłował jak najszybciej przystosować się do nowej sytuacji i swoim zachowaniem uspokoić załogę. Jedna z rakiet trafiła w torpedę: rozległ się ostry trzask, a po sekundzie głowica rakiety eksplodowała, wywołując zarazem detonację ładunku wybuchowego swojego celu. Challengerem znowu silnie rzuciło. Fale uderzeniowe odbijały się bezlitośnie od dna i lodowca, od nierówności obu tych powierzchni. Pozostałe sześćdziesiątki piątki zakołysały się. Ukryty gdzieś Voortrekker sterował nimi, aby zniszczyć Challengera. Kolejne rakiety trafiały w swoje cele. Huk eksplozji zagłuszał szum silników innych, zbliżających się ze wszystkich kierunków torped. Na rozkaz Jeffreya Bell wystrzelił na ślepo kolejne rakiety. Był to już objaw desperacji, lecz wystarczyło, by pojedyncza sześćdziesiątka piątka uderzyła Challengera, a okręt poszedłby na dno. Jesteśmy w totalnej defensywie – mknęła rozpaczliwa myśl przez głowę Jeffreya. – Kapitanie – meldowała Kathy – Stan akustyczny morza jest zbyt wysoki. Tracimy orientację w sytuacji! – Kapitanie! – wykrzyknął Bell. – Nie jestem w stanie zaktualizować mapy taktycznej. Prawdziwa odległość i namiar pozostałych torped są nieznane. Na obrazie z czujników fotonowych Jeffrey zobaczył ogromną bryłę lodu, która oderwała się od stropu i kołysała szaleńczo, miotana uderzającymi ją ze wszystkich stron falami eksplozji. O włos minęła dziób Challengera. „To musi ważyć setki ton”. Kolejna torpeda eksplodowała na dnie, myląc wielką wulkaniczną skałę z Challengerem. Jedna z rakiet trafiła jakiś cel, lecz nie było drugiego wybuchu głowicy, jedynie echo i mocne kołysanie. Obrazy z laserowego skanera stawały się coraz bardziej zamglone, gdyż muł wzbijał się z dna, a wokół pływały we wszystkich kierunkach odpryski lodu. Nastąpiły kolejne, bliskie detonacje. Jeffrey nie mógł odpowiedzieć ogniem, bo nie widział celu. Żadne urządzenie na okręcie nie było w stanie podać informacji, gdzie jest Voortrekker. „Ta zasadzka ter Horsta była genialna”. – Bardzo mocno sugeruję czystkę! – powiedział nagląco Bell. W języku marynarzy oznaczało to: „Ratujmy się ucieczką”. Jeffrey patrzył na grawimetr. Dno wciąż było wyraźnie widoczne, gdyż urządzenie nie reagowało na zakłócenia wywołane mętniejącą wodą i hałasem. Zobaczył teraz jak nawisy – wpasowane w strop głazy – po prostu znikły, oderwane siłą eksplozji sześćdziesiątek piątek, tych, które nie trafiły w Challengera. Ujrzał je ponownie, gdy opadły na dno i znieruchomiały. Niektóre z głośnym hukiem wylądowały niebezpiecznie blisko delikatnych elementów rufowych Challengera. Kolejne torpedy i rakiety uderzyły w jakieś cele i detonowały, czasami spotykając się i znikając w podwójnych wybuchach. Niektóre rakiety trafiły w torpedy za sprawą ślepego trafu i powstrzymały atak w bardzo bliskiej odległości. Każdy wybuch mocno kołysał okrętem na boki. Marynarze we wnętrzu padali po prostu na deski pokładu lub też tych pozostających w swoich fotelach, których przytrzymywały mocno pasy bezpieczeństwa. Każda eksplozja, każde uderzenie, każde otarcie się o śmierć w coraz większym stopniu dezorientowało załogę. Kadłub Challengera był wciąż nienaruszony, ale taki stan nie mógł trwać w nieskończoność. Obraz sonarowy był całkiem zamazany. Zmuszony do improwizacji w ekstremalnie trudnych warunkach Jeffrey przywołał dane sprzed rozpoczęcia tej niespodzianej potyczki. Modlił się, by nie uderzyć w wypukłości wystające ze stropu lodowca. „Bell miał rację. Trzeba było zrobić czystkę”. Ter Horst znowu przechytrzył Jeffreya. I ponownie przejął inicjatywę. Kiedy Kathy zameldowała o kolejnych torpedach w wodzie, o kolejnej salwie, Jeffrey nie miał już innego wyboru – trzeba było uciekać. W pierścieniu zbliżających się zewsząd torped była tylko jedna otwarta droga wyjścia. – Sternik, kurs jeden osiem zero! – Na południe. – Maksymalna praktyczna szybkość... Kontrola ogniowa, wyrzucić wabie i zagłuszacze. Teraz! Na Voortrekkerze – Kapitanie – odezwał się van Gelder – Przeciwnik płynie na południe. – Dobrze. Wyślij za nim pozostałe torpedy. – Wszystkie przewody zostały poszarpane wybuchami głowic lub przez wystające przeszkody. Torpedy muszą płynąć według wcześniej zaprogramowanych torów. Ter Horst westchnął. – Niech i tak będzie. Nie sądziłem, że zatopienie go będzie aż tak proste. Osiągnęliśmy główny cel. Zepchnęliśmy go jeszcze dalej pod lodowiec... Sternik, omiń rejon wzburzonej wody i pływającego lodu. Potem płyń na południe. – Zrozumiałem – potwierdził sternik. – Sonar – rozkazał ter Horst. – Jak najszybciej odnowić kontakt z Challengerem. Szef sonaru potwierdził. – Widzisz, co robię, Gunther? – Chce pan przestraszyć Fullera? – Wykorzystuję naszą tajną broń. Wiemy, że on ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Jeśli popchniemy go dostatecznie daleko, do punktu, z którego już nie ma powrotu, to się załamie... A na razie zmiękczymy go trochę. W kolejnym starciu, którego moment starannie wybiorę, wystrzelimy głowice atomowe i rozbijemy Challengera w pył. 47 Godzinę później, na Challengerze Challenger płynął na południe, omijając przeszkody, potem zwolnił, by poprawić czułość sonaru. Załoga odzyskiwała siły po ostatniej potyczce, a wszystkie systemy okrętu znów działały normalnie. Jeffrey słuchał zewnętrznych odgłosów, przekazywanych do wnętrza przez głośniki sonaru. Echa niedawnej bitwy zanikały powoli od strony sterburty. Strop lodowca wciąż trzeszczał w wyniku eksplozji torped i działania wiatru. Wszyscy w centrali słyszeli owe pojękiwania i skrzypienie dochodzące z góry, gdy lodowiec reagował na ogromne siły, działające na niego w poziomie i pionie. W przeciwieństwie do zanikającego echa torped, odgłosy burzy śnieżnej wciąż przybierały na sile. Jeffrey zerknął w lewo. Pomiędzy Ilse i Kathy stał pochylony nad nimi Bell. Na rozkaz Jeffreya pośpiesznie analizowali nagrania dźwiękowe, wykonane w czasie walki z Voortrekkerem. Chcieli wydobyć z nich maksimum informacji. – Kapitanie – odezwał się Bell – mamy niemal pewność, że Voortrekker ma czynne tylko cztery wyrzutnie. Tempo wyrzucania kolejnych torped oraz zastosowana przez ter Horsta taktyka świadczą o tym, że na jedną salwę przypadały cztery torpedy, a nie osiem. Sądzę, że okręt został uszkodzony przez samolot, który strącił. To dobra wiadomość. Jeffrey zastanowił się nad tym. – Rzeczywiście dobra. To wyrównuje nasze szanse. Ale zważywszy na stawkę, szansa pół na pół jest dla nas niewystarczająca. – Rozumiem, kapitanie. – Bell wrócił do konsoli. Ilse pomagała Kathy uwzględnić w obliczeniach wyjątkowe warunki akustyczne panujące pod lodowcem. Wszystkie osoby obsługujące sonar z wielkim wysiłkiem wykonywały kolejne zadanie powierzone przez kapitana: nawiązanie kontaktu z Voortrekkerem. Jeffreyowi bardzo zależało na tym, aby ten pierwszy kontakt nastąpił z samym okrętem, a nie z wystrzelonymi z niego torpedami. Jeśli pominąć odgłosy z zewnątrz, stukanie w klawiatury oraz przyciszone głosy obsługi sonarów, w centrali panowała cisza. Challenger płynął mniej więcej na południe, zagłębiając się coraz dalej pod lodowiec. Jeffrey spojrzał na mapę nawigacyjną Sessionsa. Okręt płynął zygzakiem, a to z dwóch powodów: siedzący przy sterach Harrison musiał omijać przeszkody zwisające z lodowca i te sterczące z dna. Poza tym okręt nie mógł pociągnąć za sobą sonaru na holu, więc musiał odwracać się to lewą to prawą burtą ku północy, gdzie z pewnością płynął ścigający ich ter Horst. Aby go usłyszeć, zanim on usłyszy i zlokalizuje Jeffreya, superkomputer musiał przefiltrować ogromną ilość danych, a obsługa sonarów – przeanalizować wyniki, wykorzystując przy tym całe swoje doświadczenie i zdolności. Jeffrey patrzył, jak czerwony i zielony wyświetlacz powoli odmierzają sekundy do punktu zwrotnego i do absolutnego, ostatecznego czasu zakończenia akcji. Pomyślał sobie, że gdy ten ostatni czas minie, to on, Jeffrey, przyczyni się do zmiany biegu historii, jakakolwiek by ta zmiana była. Ta refleksja jakoś pobudziła go – świadomość, że uczył się przez całe życie, by teraz wykorzystać swoją wiedzę, nie była bynajmniej frazesem. Bardzo stanowczo tłumił w sobie wszelkie odruchy strachu i zwątpienia, ot, zwykłe ludzkie słabości. Jego zamierzeniem było, aby w przyszłości autorzy podręczników historycznych wyrażali się o nim w słowach pełnych uznania. Na tę myśl poczuł świeży przypływ adrenaliny i smakował to przyjemne odczucie. Starał się przemyśleć swój kolejny ruch, a także przewidzieć ewentualne kolejne posunięcia ter Horsta, na które będzie musiał zareagować. „To trochę jak gra w szachy. Ten, kto zdoła obliczyć z wyprzedzeniem najwięcej posunięć, ten wygrywa... Muszę obmyślić jakiś lepszy plan, niż ten, który mam”. Starannie rozważał wszystkie możliwości, rozmawiał z Bellem i wspólnie rysowali różne schematy na konsoli Jeffreya za pomocą świetlnych piór. W pewnej chwili Jeffrey wyczuł lekkie ożywienie pośród osób siedzących po jego lewej stronie. – Jest kontakt z Voortrekkerem – zameldowała Kathy. – Kontakt jest wielotorowy, powstały w wyniku licznych odbić. – Gdzież on się ukrywa? – spytał Jeffrey. – Gdzieś na północ od nas, tak jak przypuszczaliśmy. Niestety odległości i namiaru nie da się dokładnie ustalić. – Pokażcie mi obraz. Kathy przekazała dane na ekran Jeffreya. Zobaczył tuzin różnych linii skierowanych mniej więcej na północ, z których każda ukazywała szerokie pasmo szumów. Zwykle każda z nich oznaczałaby osobny kontakt w dokładnie wskazanym kierunku. Teraz jednak wszystkie stanowiły odbicia Voortrekkera. Linie były słabe, co oznaczało, że kontakt znajduje się daleko lub emituje niezbyt mocny sygnał. Kilka linii wogóle zanikło, a w nowych miejscach pojawiły się inne. Kathy zaznaczyła myszką każdą linię i pokazała Jeffrey owi dane dotyczące namiaru. Burtowe czujniki sonarowe odbierały dźwięki średniej częstotliwości, wytwarzane przez jakieś urządzenia na Voortrekkerze, na przykład drgania harmoniczne o częstotliwości pięćdziesięciu herców, powstałe w generatorze elektrycznym. W czasie, gdy Jeffrey patrzył na ekran, było na nim dwanaście, potem dziesięć, potem zaś piętnaście widmowych obrazów Voortrekkera. Jeffrey polecił Harrisonowi zmienić sposób wykonywania skrętów, aby utrzymać ter Horsta na samym skraju zasięgu działania sonarów. Na razie nie mógł sobie pozwolić na kolejną konfrontację. Dopóki nie wymyśli jakiegoś sposobu, aby uzyskać przewagę, istniało poważne ryzyko, że Challenger może zostać zatopiony, a w dalszej konsekwencji na lodowiec spadnie deszcz termonuklearnych głowic. – On też ma kontakt z nami – zameldował Bell. – Za każdym razem, gdy skręcamy w lewo, jego sygnały sonarowe także zwracają się w tym samym kierunku. Kiedy idziemy w prawo, on też. – Wzrasta moc sygnału! – oznajmiła Kathy. Bell spojrzał znacząco na Jeffreya. – Rusza w pościg za nami. – Kontrola ogniowa, czy on wie, gdzie jesteśmy? – Wątpię, czy ma nasz na tyle dokładny namiar, by strzelać. Na razie. – Sternik, skręć bardziej na południe. – Tak jest, kurs na południe – potwierdził Harrison. – Siła sygnału Voortrekkera maleje – zauważyła Kathy. Ter Horst zostawał w tyle. Jeffrey zastanowił się. – Kontrola ogniowa, co się stanie, jeśli wypuści torpedę, która będzie nas poszukiwać wyłącznie swoim sonarem? – Prawdopodobnie tylko zmarnuje amunicję, kapitanie, a nie ma jej już zbyt wiele. Oprogramowanie torpedy nie poradzi sobie z sygnałami, które pozornie będą nadchodzić z wielu kierunków jednocześnie. Jeśliby zastosowała sonar aktywny, zostanie oślepiona odbiciami od głazów i innych nierówności, z których każda może wyglądem przypominać kadłub okrętu. Jeffrey przytaknął. Właśnie tak sobie pomyślał po tym, co sam zobaczył na własnych ekranach sonaru, chciał jednak, aby Bell potwierdził jego rozumowanie. Kiedyś Bell miał na Challengerze stanowisko oficera uzbrojenia, dlatego Jeffrey ufał jego wiedzy i doświadczeniu dotyczącym zachowania się torped w ekstremalnych warunkach, takich właśnie jak obecnie. – Wzrasta moc sygnału! – krzyknęła Kathy. – Kolejny skok w naszym kierunku – stwierdził Bell. – Lubi zabawę w kotka i myszkę. – Ten facet zaczyna mnie denerwować. Sternik, zwiększyć szybkość o dwa węzły. – Tak jest. – Głos Harrisona wyrażał duże napięcie. Był bardzo skoncentrowany na ekranach i urządzeniach sterujących. COB i Meltzer obserwowali jego pracę, udzielając wskazówek i wsparcia. – Siła sygnału Voortrekkera maleje – zameldowała Kathy. Po chwili dodała: – Siła sygnału stała. Wynika z tego, że odległość od kontaktu nie zmienia się. – Płynie z tą samą prędkością, co my – powiedział Bell – i stara się wyczuć drogę, podobnie jak my. – Czuję, że chce nas zepchnąć dalej pod lód – stwierdził Jeffrey. – I chyba wiem dlaczego. – Dlaczego, panie kapitanie? – On wie o naszym ograniczeniu czasowym. Wie, że mamy punkt zwrotny. Chce nas przestraszyć, bo chciałby, abyśmy popadli w depresję, myśląc, że nie wyjdziemy z tego żywi. – Uhm. Rozumiem. – Mamy jednak pewną przewagę. My wiemy, że on zna nasze ograniczenia w czasie. – A jak nam to może pomóc, panie kapitanie? On zdaje sobie sprawę, że jeśli oba okręty zostaną zniszczone, alianci poniosą wielką porażkę. To skazuje nas na działania obronne, a tym sposobem nie pokonamy ter Horsta. – Niechże więc spycha nas dalej na południe, jeśli tego chce. To nam daje przynajmniej jedną taktyczną przewagę. My badamy drogę, zanim on to zrobi. Dzięki temu znamy miejscowe warunki akustyczne i ukształtowanie terenu. – Rozumiem – odparł Bell. – Ale jak nam to pomoże, panie kapitanie? – Jeszcze nie wiem. Oceanograf? – Tak, kapitanie? – odezwała się Ilse. – Chcę z tobą porozmawiać na temat ter Horsta. Na Voortrekkerze Van Gelder słyszał przez głośniki sonaru słabe echa stoczonej walki, które zanikały gdzieś na północy. Wabie Challengera bulgotały jeszcze resztką sił, nim wyczerpie się ich zapas energii. Od czasu do czasu słychać było skrzypienie i gruchot poluzowanych brył lodu, które ocierały się o siebie, pływając pod sklepieniem lodowca. Po chwili gdzieś w oddali rozległa się detonacja, gdy ostatnia z sześćdziesiątek piątek uderzyła w coś, co uznała za dobry cel. Szef sekcji sonarów miał słaby kontakt z Challengerem, mimo że korzystał z urządzenia dziobowego, jak i z czujników umieszczonych na burtach. Sygnał to wzrastał, to znowu zanikał. Dźwięk rozchodził się różnymi torami, zależnie od czasu i miejsca, chwilami ulegał rozproszeniu, odbijał się od lodowcowych wypukłości, od głazów osadzonych w lodzie i tych leżących na dnie. Dane z Challengera uderzały najpierw o lód, potem o denny muł, zakrzywiając swój tor, pędząc zygzakiem w górę i w dół, ogłupiając czujniki na okręcie. Nie było sposobu, żeby uzyskać coś więcej niż jedynie mgliste pojęcie o tym, gdzie jest teraz Challenger. Użycie sensorów chemicznych i temperatury nie miało teraz większego sensu, gdyż szlak, jakim płynął ścigany okręt, był zbyt kręty. Próba podążania dokładnie jego śladem byłaby tylko czystą stratą czasu, poza tym mogłaby się skończyć utratą kontaktu. Co gorsza, takie opóźnienie albo też manewrowanie zgodne z ruchami Challengera, mogło wciągnąć Voortrekkera w tę samą pułapkę, z jakiej niedawno z trudem wydostał się przeciwnik. Ter Horst przerwał refleksje van Geldera. „Zupełnie jakby znał moje myśli”. – Cierpliwości, Gunther. Na razie będziemy go zaganiać do grobowca. Kiedy zda sobie sprawę, że jest za późno na ucieczkę, gdy załoga zacznie pękać, wtedy my uderzymy. Damy salwę Sea Lionami ustawionymi na maksymalną moc, a mając już do tej pory dostateczne dane o jego pozycji, rozpłatamy mu kadłub. – A jeśli odwróci się i zacznie walczyć? – Usłyszymy to od razu i wystrzelimy do niego wcześniej. – Panie kapitanie, jako pierwszy oficer czuję się w obowiązku przedstawić kontrargument. – Słucham. – Czy nie byłoby bezpieczniej, gdybyśmy spróbowali wymknąć się teraz? Jesteśmy bliżej krawędzi lodowca niż Fuller. Być może on sam jest już na tyle wystraszony, że z ulgą utraci nasz kontakt. – Nie bądź głupi. Gdybyśmy to zrobili, stracimy osłonę lodowca, przewagę pozycyjną, na którą tak ciężko pracowaliśmy, i wystawimy się aliantom, mając Fullera za rufą. Mam wielką ochotę osobiście zatopić Challengera, Gunther, i to tutaj. Możesz zwalić to na moje ego. – Tak jest, panie kapitanie. „Ter Horst lepiej zna samego siebie, niż byłem skłonny przypuszczać”. – Poza tym, jeśli damy Challengerowi przeżyć, a Fuller wyśle ostrzeżenie, atak boomerów zostanie odwołany. A ja naprawdę bardzo chcę, żeby one wystrzeliły te rakiety. Na Challengerze, godzinę później – Opowiedz mi jeszcze raz o Janie – powiedział Jeffrey. – Opowiadałam ci już z dziesięć razy. Zignorował jej niecierpliwy ton. – Zrób to jeszcze raz. Musimy przeanalizować każdy szczegół... Jaki on jest, z punktu widzenia podwodniaka? – Chyba nie jestem właściwą osobą, żeby na to odpowiedzieć. – Ejże, poruczniku. To twoja trzecia misja na moim okręcie. Byłaś z nami na każdym etapie naszej poprzedniej walki z ter Horstem. Powiedz. Siedział przy konsoli dowodzenia, a ona stała, opierając się o jej narożnik, aby widzieć jego twarz. Tym sposobem nie musiała wykręcać sobie szyi, siedząc na swoim stanowisku przy sonarze, a poza tym odczuwała mniejszy ból w zranionym uchu. Westchnęła. – Jest bardzo sprytny, agresywny, inteligentny. A także miły, uroczy i świetnie kłamie. Nie ma litości, jest przenikliwy i odważny, a także religijny. Myśli, że Bóg jest po jego stronie. – Stara burska teologia? – wtrącił się Bell. Skinęła lekko głową, aby nie urazić sobie ucha. – Oni uważają, że jakiś fragment w Biblii upoważnia ich do zniewolenia wszystkich czarnych. Bell skrzywił się – sam jest Afro-Amerykaninem. – Co więc możemy wywnioskować o ter Horstcie, kapitanie? – Musimy lepiej zrozumieć jego taktyczny sposób myślenia. Wtedy będziemy mieli szansę, aby go pokonać. Musimy zorientować się, czy można przewidzieć jego następne posunięcia, jeśli dobrze przeanalizujemy jego osobowość. – Aha, i jeszcze jeden charakterystyczny rys – rzekła Ilse. – Jest całkowicie nieprzewidywalny. Robi to celowo, wręcz ostentacyjnie. – A więc podsumujmy, czego dowiedzieliśmy się o nim ostatnio – powiedział Jeffrey. – Może uda się nam wykryć jakiś wzorzec, według którego postępuje. Po pierwsze zrównanie z ziemią Diego Garcia to jego wielki sukces, choć osiągnął go kosztem wielkiego ryzyka. Potem detonuje bombę atomową na bezbronnej wyspie, zamieszkałej przez cywilów. Zatapia praktycznie bezbronnego Collinsa. Podejmuje kolejne ryzyko, by zestrzelić pół tuzina alianckich samolotów, przed którymi mógłby się spokojnie ukryć. Zatapia dwa stare, powolne i głośne okręty klasy Los Angeles, uderzając w oba jednocześnie. Potem jeszcze bardziej ryzykuje, ujawniając swoją pozycję, by wystrzelić w nas salwę pocisków manewrujących, gdy byliśmy na głębokości peryskopowej. – W pańskich ustach brzmi to jak rysopis jakiegoś zabijaki – stwierdził Bell. – Czy to oznacza, że na jakimś poziomie jest on jednak tchórzem? – spytał Jeffrey. – Nie twierdzę, że jego taktyka była zła, wypaczona czy też lekceważąca, bo za każdym razem osiągał sukcesy. Mówię tylko, że w każdym wypadku inny dowódca zapewne podjąłby odmienne, chociaż równie dobre decyzje. To, co zrobił ter Horst, mówi nam dużo o nim samym. Ilse pokręciła głową. – Być może postępuje jak zabijaka, ale z pewnością nie jest tchórzem. – Masz rację, tchórz to niewłaściwe słowo. Ale czy w pewnych okolicznościach nie lubi robić z igły wideł albo też, czy nie rozstawia ludzi po kątach dla czystej, sadystycznej przyjemności? – Zdarza mu się czasami być sadystą, ale uważa, że jest to usprawiedliwione wyższymi celami. I mogę jednoznacznie stwierdzić, że żadną miarą nie czuje się niepewny. – Spojrzała znacząco na Jeffreya. Odniósł wrażenie, że celowo przypomniała mu, jak bliska zażyłość łączyła ją z ter Horstem. – A może to efekciarz, szpaner? – Jezu, czy to są cechy szpanera? – A więc ma ludzkie odruchy, ma swoje potrzeby. Potrzebuje nieustannych sukcesów, tak? I musi mieć zachwyconą nim widownię? – Tak, to prawda. – Gdybyśmy chcieli go zdenerwować, to co musielibyśmy zrobić? – Myślę, że jego nie da się wyprowadzić z równowagi. To urodzony myśliwy. To on z lubością zawodowo łamie innych ludzi. – Każdy ma jakąś granicę wytrzymałości – rzekł Jeffrey. – Co go najbardziej denerwuje? – Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli. – Co go wkurza? Czego tak naprawdę nie lubi? Zastanowiła się. – W kontekście wojny, przychodzą mi do głowy trzy rzeczy. Nie cierpi, gdy ktoś okazuje się sprytniejszy od niego. Nie lubi niemiłych niespodzianek. A poza tym nienawidzi, gdy coś staje mu na przeszkodzie. – Daliśmy mu trochę powodów do niezadowolenia we wszystkich trzech kategoriach, panie kapitanie – stwierdził Bell. – Przy pierwszej podwodnej górze przechytrzył go pan, wysyłając torpedy z obu stron. Doznał też przykrej niespodzianki, gdy zjawiliśmy się na scenie teatru wojny tak szybko, zamiast siedzieć w suchym doku. No i został przynajmniej częściowo powstrzymany, gdy odciągnął go pan od Stennisa i zagonił pod lodowiec. – Czy ter Horst boi się śmierci? – Nie – odparła Ilse. – On się niczego nie boi, w normalnym rozumieniu tego słowa. – Postawię więc inne pytanie. Czy nie miałby nic przeciwko temu, żeby umrzeć, gdyby miał dokonać wyboru? Czy jemu tak naprawdę, ale to naprawdę nie zależy na życiu? – Hm, tak. Już chyba rozumiem. Gdyby umarł, to jego ponad wszelką miarę wybujałe ego, odeszłoby razem z nim, tracąc ziemską widownię, która jak dotąd podziwia jego geniusz... Musi zdawać sobie sprawę z tego, że w niebie, o ile ono istnieje, zostanie zdegradowany do podrzędnej roli wobec Boga i aniołów. Bell nie mógł powstrzymać uśmiechu. Podobał mu się sposób, w jaki to wyraziła. – Gdybyśmy mieli zaaplikować mu większą dawkę rzeczy, których nie lubi – podjął Jeffrey – to czy lepiej sączyć mu takie atrakcje ciurkiem na przestrzeni dłuższego czasu, czy też raczej zalać go lawiną takich niespodzianek? – Zdecydowanie jestem za lawiną. Jest zbyt silny na to, by martwić się jakimiś pojedynczymi niepowodzeniami. – Spojrzała na Bella. – Zresztą zaznał ich już kilka, tak jak pan zauważył. On jest nadal pochłonięty tą grą, a teraz ma nawet nad nami przewagę. Jeffrey zmarszczył czoło. Nie lubił u podwładnych przejawów defetyzmu. – Poruczniku, nie twoją rolą jest mówić takie rzeczy. Ilse przeprosiła. – Z tego, co usłyszałem, wnioskuję, że może udałoby się wykorzystać ego ter Horsta przeciwko niemu samemu. – Czy to znaczy, panie kapitanie – powiedział Bell – że jest aż tak zauroczony sobą, że mógłby się złamać? – Wyjąłeś mi to z ust, Pierwszy. – Jeffrey poczuł zadowolenie: „Bell jest bystry i myśli dokładnie tak samo jak ja”. – Ter Horst czuje się teraz zapewne, jakby mu skrzydła urosły, bo osiągnął całą serię sukcesów. Nawet pobyt pod lodowcem może uznać za swoją osobistą zasługę. To był w końcu jego pomysł, no i jest to doskonałe miejsce, żeby pokonać Challengera w pojedynku. Ilse i Bell czekali na ciąg dalszy. – Musimy więc sprawić, aby ostatnia bitwa była nie tylko kwestią technicznej intuicji i gadżetów. Ostatnim razem u wybrzeży południowej Afryki w ten sposób osiągnęliśmy remis. Jeśli znowu spróbujemy tego samego, on będzie już na to czekał, a my okażemy się przewidywalni. Ale tu, pod lodem, nie może już być remisu. – Wskazał na czerwony wyświetlacz, na którym mijały kolejne sekundy. – Co więc proponujesz? – spytała. – Staniemy się i my nieprzewidywalni, dodając do konfliktu jeszcze jeden poziom, wspierając normalną taktykę elementami walki partyzanckiej. Tym sposobem, jeśli okażemy się sprytniejsi, zaskoczymy go i powstrzymamy, a jednocześnie zgramy to wszystko w czasie, zalejemy go lawiną bardzo negatywnych emocjonalnie bodźców. A to może go wytrącić z równowagi, co z kolei da nam pewną przewagę. Ilse patrzyła na niego sceptycznie. – No, powiedz, co o tym myślisz? – ponaglił ją Jeffrey. – To jest propozycja oparta na bardzo niepewnej spekulacji. – Według mnie, to po prostu konstruktywnie podjęte ryzyko – odparł zimno. – Więc jaki jest plan? – spytał Bell, jakby chciał załagodzić powstałe napięcie. „Dobrze, to też jest rolą pierwszego oficera”. Jeffrey zastanawiał się, ile im jeszcze powiedzieć. Musiał poznać ich opinię i nie chciał przy tym tłumić żadnej inicjatywy. – Szczerze mówiąc, sam jeszcze nie wiem. Coś zaczyna mi świtać – dotknął palcem głowy. – Ale brakuje mi jeszcze kilku ważnych elementów tej układanki. – Dyskretnie zerknął na Harrisona i Meltzera. Wiedział, że będzie musiał dokonać brzemiennego w skutki wyboru. Poczuł wewnętrzny żal. Spojrzał w oczy Ilse i Bellowi. – Śmiało mogę powiedzieć, że mój pomysł na pewno wam się nie spodoba... Trzeba zacząć działać przeciwnie do tego, czego się spodziewa ter Horst. Z założenia będę musiał być bardziej okrutny i twardszy od niego. – Jak to? – spytała. – Zacznijmy choćby od tego, że od tej chwili nie ma już dla nas żadnego limitu w czasie i będziemy szczęśliwi, jeśli umrzemy. 48 Kilka godzin później, na Voortrekkerze Van Gelder przekazał ter Horstowi aktualny raport – Challenger dalej płynął na południe z prędkością około siedmiu węzłów, zapewne największą bezpieczną prędkością w tak trudnych warunkach, gdzie ryzyko kolizji z terenem było duże. Voortrekker nie odstępował go i reagował za każdym razem, gdy Fuller skręcał. W ten sposób amerykański okręt miał odciętą drogę i musiał coraz bardziej zagłębiać się pod lodowiec. Na Voortrekkerze panowała atmosfera pełna napięcia, bo Challenger zbliżał się do swojego punktu zwrotnego. Ter Horst przyjął raport i zapatrzył się gdzieś przed siebie. – Panie kapitanie, czy coś się stało? – Wyobrażałem sobie przed chwilą, jak tu będzie, pod tym lodowcem... – Jak to, kapitanie? – Gdy spadną głowice wodorowe. Czterdzieści osiem rakiet wystrzelonych z dwóch amerykańskich boomerów. A każda rakieta ma kilka głowic, coś między cztery a dziesięć. A więc łącznie co najmniej dwieście bomb. Tam, na górze, dla maksymalnego efektu zapewne zdetonują je jednocześnie i na niskiej wysokości. To musi być niesamowity widok, tyle głowic naraz. Potem piętrzące się ogromne grzyby atomowe, fale cieplne, uderzeniowe, wiatry, promieniowanie. A tu na dole, Gunther? Co tu można będzie zobaczyć, co poczuć? Ile sekund życia nam zostanie? Van Geldera przeszedł dreszcz. – Myślę, że to się stanie bardzo szybko. Lodowiec jest tak gruby, że ma moc stali. Pewnie zadziała jak wielka prasa i nie od razu się pokruszy. Na dole powstanie w jednej chwili ogromne nadciśnienie, prawda? – Tak, chyba masz rację. Tym sposobem nawet ceramiczny kadłub ulegnie zmiażdżeniu, o tak. – Dla lepszego efektu strzelił palcami. – Fuller niewiele poczuje. A szkoda. Taka szybka i bezbolesna śmierć – powiedział zmęczonym głosem. – Czy kazać gońcowi przynieść panu kawy? – Nie, wypiłem jej już dosyć. Powinienem więcej odpoczywać w drodze pod lodowiec. – Może chce pan pójść do swojej kabiny? Obudzę pana, gdyby się coś działo. Ter Horst wskazał wyświetlacze: obrazy fotonowe, grawimetr, sonar podlodowy, szerokopasmowy, rozmyty obraz Challengera, a także mapę nawigacyjną i pozostały czas do punktu, kiedy należy bezwzględnie zawrócić. – Sytuacja jest zbyt napięta, Gunther... To jeszcze jedna przewaga, jaką mamy nad Challengerem. Jako pierwszy oficer masz kwalifikacje, aby dowodzić, a pierwszy oficer Fullera takich kwalifikacji nie ma. Nie odbył odpowiedniego szkolenia. Van Gelder zgodził się. Z powodu pomocy otrzymanej od Wielkiej Brytanii we wczesnym okresie zimnej wojny południowoafrykańska flota podwodna stosowała procedury Royal Navy. Zastępca dowódcy przechodził szkolenie i testy na kursie kapitańskim, zanim jeszcze objął obowiązki pierwszego oficera. Mógł wprawdzie, ale nie musiał otrzymać ostateczną promocję; nie miał jeszcze własnego okrętu, ale posiadał już przygotowanie i wiedzę. W amerykańskiej marynarce przyszli kapitanowie nie odbywali szkolenia przed stażem na stanowisku pierwszego oficera. A więc pierwszy oficer Fullera byłby gorszym dowódcą od van Geldera. – Zdrzemnę się tutaj trochę – powiedział ter Horst. – Obejmujesz dowodzenie. – Tak jest, obejmuję dowodzenie. – Jeśli będzie jakaś zmiana, wezwij mnie natychmiast. Jeśli nie, obudź mnie na godzinę przed czasem, gdy Fuller będzie musiał zawrócić. A tymczasem nie zmniejszaj presji na Challengera. – Tak jest, panie kapitanie. – Van Gelder rozumiał, dlaczego ter Horst zdecydował się na drzemkę. Gdy nadejdzie czas, kapitan Voortrekkera będzie wypoczęty, a Fuller zmęczony. – Kapitanie, czy zawołać kogoś, by przyniósł panu koc? – Jesteś bardzo troskliwy, Gunther. Ale nie, dziękuję. – Złożył ramiona na konsoli, ukrył w nich twarz i szybko zasnął. Van Gelder przejął dowodzenie – cały czas trwał ten powolny pościg. Minuta po minucie, mila po mili, margines bezpieczeństwa malał w równym stopniu dla obu okrętów. „Spójrz prawdzie w oczy, Gunther. To najbardziej przerażający gambit, jaki ter Horst do tej pory wykonał”. Kilka godzin później, na Challengerze Jeffrey przyglądał się bacznie ekranom. Voortrekker wciąż tam był, gdzieś niedaleko za rufą Challengera i zmieniał kurs oraz prędkość zgodnie z manewrami uciekającego. – To jak zabawa w naśladowanie – powiedział Jeffrey do Bella. – Jak to? – My skręcamy w prawo i on też. My w lewo, on w lewo. Przyśpieszamy, on tak samo, zwalniamy i on zwalnia, rozumiesz? Bell uśmiechnął się. – Zabawne. Zabawa w naśladowanie. Jeffrey spojrzał na czas, jaki pozostał do punktu zwrotnego. – Wodzimy ich za nos już dostatecznie długo. „A raczej uciekam przed nim na południe, po tym, jak zaskoczył nas w zasadzce, a teraz grozi wystrzeleniem w nas Sea Lionów. Lecz żeby z nim wygrać, muszę teraz przewidzieć kolejny jego ruch. – Myślę, że już wystarczająco uśpiliśmy ich czujność... Pierwszy, chyba już czas wprowadzić trochę ożywienia. – To znaczy, panie kapitanie? – On na pewno planuje sobie coś, jakiś decydujący atak, który zechce przeprowadzić w chwili, gdy, według niego, będziemy musieli zawracać na północ. – Być może. Musi nas przecież próbować zniszczyć w tym momencie, bo inaczej sam utknie pod lodowcem. Poza tym byłby to świetnie wybrany moment największej presji psychicznej na naszą załogę. – On tak myśli, więc teraz ja zmienię reguły gry. I to drastycznie. – Czyli jak, kapitanie? – Kontrola ogniowa, wymienić torpedy w wyrzutniach numer jeden trzy i pięć na atomowe Mark 88. – Wyrzutnia numer siedem zawierała zewnętrzną sondę, która nie została jeszcze wypuszczona. – Panie kapitanie, broń atomowa? W takim terenie, przy tak małych odległościach? – Wykonać! – Najnowsze reguły walki dawały Jeffreyowi prawo do użycia broni nuklearnej według własnego uznania. Ostatecznie lepsze już zdetonowanie torpedy o mocy kilku kiloton pod lodem, niż dziesiątki megatonnadnim. Jeffrey obserwował na ekranie status broni. – Ustawić maksymalną moc rażenia. – Kapitanie, pod lodowcem to bardzo niebezpieczne. Siła wybuchu zostanie zwielokrotniona. Jeffrey wiedział, że Bell po prostu wykonuje swoje obowiązki jako adwokat diabła. – Ustawić maksymalną siłę rażenia. – Tak jest. Jeffrey myślał na głos, jednocześnie wyjaśniając Bellowi swoje intencje. – Nie możemy tu użyć makiety, zresztą podobnie jak i Voortrekker. Światłowody uszkodziłyby się o te wystające wybrzuszenia, splątały i pozrywały. Stracilibyśmy kontrolę nad torpedami, a nie mamy wyraźnego obrazu, aby je właściwie zaprogramować. – Zgadza się. – Oprócz tego obiekt wielkości torpedy nie może udawać naszego okrętu. Jak na ironię w istniejących warunkach sonarowych, przy tych wszystkich odbiciach i zniekształceniach sygnałów, ślad makiety będzie na tyle mały, że Voortrekker na pewno nie weźmie jej za Challengera. Zgadza się, sonar? – Tak jest – odparła Kathy. – Doskonale. Kontrola ogniowa, wypuścić próbnik. – Ale on także jest wielkości torpedy, panie kapitanie. – Wypuścić próbnik. – Tak jest. COB sterował próbnikiem ze swojej konsoli. – Dowódca wachty, użyć próbnika do zwiadu przed naszym dziobem. Jeśli możesz, znajdź mi jakąś ładną, dużą wypukłość w lodzie na odcinku kilku następnych mil. COB potwierdził rozkaz. Jeffrey wyjął z szuflady pod swoją konsolą papier na podkładce i ołówek. – Pierwszy, chcę zmodyfikować parę naszych ulepszonych torped Mark 48, w taki sposób. – Naszkicował schemat. – No, nie wiem, kapitanie. To będzie wymagało cięcia i spawania. – Możemy użyć tarcz diamentowych zamiast palników, prawda? – Ale żar i wibracje tak blisko paliwa i materiału wybuchowego we wnętrzu torped... A przecież czeka nas walka z Voortrekkerem. Może nastąpić przypadkowa detonacja w przedziale torpedowym i staniemy się drugim Kurskiem... – Nie mamy wyboru, Pierwszy. Niech oficer w torpedowym od razu przystąpi do pracy. Cywilni specjaliści też mogą się przydać. – Tak jest. Chcę tylko, aby pan wiedział, jakie to ryzykowne. Jeffrey wskazał czerwone cyfry na zegarze odliczającym czas. – O ryzyku nie musisz mi przypominać. – Odchrząknął. – Poruczniku Meltzer, przejmij ster. Meltzer opuścił fotel drugiego pilota i zamienił się miejscami z Harrisonem. – Pierwszy, obejmujesz dowodzenie. Bell potwierdził. Wydawał się zaskoczony i niespokojny. Sessions zajął stanowisko przy kontroli ogniowej. „Teraz będzie najtrudniejsze. Ale muszę to zrobić”. – Harrison. Do mojej kabiny. Kilka minut później, na Voortrekkerze – Panie kapitanie – zawołał van Gelder. – Proszę się obudzić. – Co jest? Co się dzieje? – Challenger zwiększył prędkość do prawie dwunastu węzłów. – Jaki kurs? – Na południe. – Wchodzi jeszcze dalej pod lodowiec? To bez sensu. – Challenger przyśpiesza. Prędkość piętnaście węzłów. – On chyba zwariował. Musi przecież wiedzieć, że w ten sposób nas nie zgubi. Dodatkowy hałas tylko nam ułatwia pościg. Sternik, zwiększyć szybkość. Nie tracić kontaktu! Sternik potwierdził rozkaz. Voortrekker przyśpieszył. Van Gelder poczuł, jak okręt przechyla się w skrętach, dzięki którym omijał podwodne przeszkody. – Pierwszy oficerze – powiedział nawigator – czas nawrotu przeciwnika przy tak zwiększonej szybkości znacznie się skrócił. Van Gelder wiedział, że kalkulacja punktu zwrotnego Challengera opiera się na założeniu, iż będzie uciekał spod lodowca z możliwie maksymalną prędkością. A teraz, im szybciej Challenger zagłębiał się pod lodowiec, tym dłużej będzie musiał spod niego uciekać, gdyż odległość do pokonania zwiększy się. „To skomplikowane, ale od tego właśnie są nawigatorzy”. Van Gelder zobaczył, że ter Horst przygląda się poprawionym szacunkom nawigatora na swoim ekranie. – Niechcący zmusza mnie do działania, Gunther. Musimy go zniszczyć już teraz. – Zgadzam się, panie kapitanie. – Gdyby płynęli dalej za Challengerem z tą szybkością, oba okręty uwięzłyby pod lodem. Van Gelder przypomniał sobie wcześniejsze wywody ter Horsta o setkach wybuchów termonuklearnych, o nadciśnieniu, o miażdżeniu kadłubów. – Fuller chyba sfiksował albo wpadł w panikę, albo też nienawidzi mnie tak bardzo, że chce nawet popełnić samobójstwo, aby tylko mieć pewność, że ja też zginę. – Wciąż jeszcze możemy zawrócić, panie kapitanie, i pozostawić go swojemu losowi. – O, nie. Zamierzam skończyć z nim raz na zawsze. – Ter Horst rzucił ponownie spojrzenie na wyświetlacz czasu pozostałego do nawrotu. Zielone cyfry nieubłaganie zbliżały się do zera. – Mamy jeszcze trochę czasu. Przygotować wyrzutnie numer dwa, cztery i sześć we wszystkich aspektach. Otworzyć pokrywy zewnętrzne. Ustawić wszystkie Sea Liony na maksymalną siłę rażenia. Salwa wachlarzem, pokrywającym wielokierunkowe namiary na Challengera. – Gotowe. – Ustawić wszystkie torpedy na pasywny sonar, gdyby zawiodło sterowanie przewodowe. – Ustawione! – Wyrzutnia numer dwa, wystrzał. – Torpeda pracuje normalnie. – Wyrzutnia numer cztery, wystrzał. – Torpeda pracuje normalnie. – Wyrzutnia numer sześć, wystrzał. – Torpeda pracuje normalnie. Technicy sterowali torpedy w kierunku Challengera. Ponieważ były małe i łatwo dawało się nimi manewrować, mogły płynąć z maksymalną szybkością siedemdziesięciu pięciu węzłów. Challenger był bezradny. Przewody zahaczyły o głazy oraz występy lodowe i rozerwały się. Van Gelder natychmiast o tym zameldował. – To nie ma znaczenia, Gunther. Mamy go na widelcu. – Tak jest. Ter Horst westchnął. – Po wszystkim, co dotąd było, to wydaje się teraz takie łatwe... Nigdy nie sądziłem, że doznam aż tak wielkiego zawodu, gdy faktycznie powinienem czuć ogromną radość. Mój najgodniejszy przeciwnik zaraz zginie. My uciekniemy, a bomby wodorowe spadną na lodowiec. Co mogę zrobić na bis po tym występie? – Kapitanie, wszystkie trzy torpedy zbliżają się do jednego punktu. Chyba złapały ten sam, autentyczny kontakt. Trzy torpedy w zasięgu śmiertelnego rażenia Challengera... Na razie brak odpowiedzi. – To oczywiste. Całkowicie go zaskoczyliśmy. Nawet nie ma w wyrzutniach tych swoich Mark 88, żeby się bronić. Van Gelder przyjrzał się mapie taktycznej. – Trafienia nastąpią lada moment. Ter Horst kazał wyłączyć głośniki sonaru. Wodą pod lodowcem wstrząsnęły trzy potężne eksplozje. Ich echa i odbicia skumulowały się w ciągłym, potężnym grzmocie. Siła wybuchów zmiotła kawałki lodu tak daleko, że ich fragmenty posypały się na kopułę dziobową i kiosk Voortrekkera. Głazy odrywały się od lodowca lub też toczyły się po dnie morskim. Lodowiec zaskrzypiał boleśnie, wibrując pękał i kruszył się nad okrętem. W kadłub uderzyły kolejne odłamki lodu. Hałas był tak potężny, że van Gelder bardziej go czuł niż słyszał. Jego mózg zalewały fale natarczywych bodźców. Całe wyposażenie w centrali ogarnęły wibracje. Voortrekker kołysał się i podrywał jakby do skoku. Sternik daremnie starał się zniwelować te fatalne turbulencje. Przed okrętem wyłonił się nowy problem. Uwięziony pod lodem żar detonacji atomowych rozchodził się na boki, zmieniając siłę wyporu Voortrekkera. Ter Horst wydał rozkazy. Szef wachty walczył, aby utrzymać okręt na równym kilu. Mimo wysiłków jego i sternika Voortrekker okazał się zbyt ciężki w podgrzanej wybuchami wodzie. – Dowódca wachty – ryknął ter Horst. – Alarm kolizyjny. Van Gelder prawie nie słyszał alarmu w powodzi decybeli z zewnątrz zalewających centralę. Trzymał się mocno, gdy okręt uderzył w dno, wzbijając kłęby mułu i ocierając się o skały. Straszliwy hałas na zewnątrz niemal nie ustawał. Marynarze potrząsali głowami, chcąc pozbyć się dzwonienia w uszach. Na ekranach van Geldera pojawiły się meldunki o uszkodzeniach, nadchodziły zresztą także przez interkom i wewnętrzny telefon. Trzeba było dokonać kilku napraw, na szczęście nic poważnego. Paru marynarzy odniosło rany, ale życiu żadnego z nich nie groziło niebezpieczeństwo. Hałas zmniejszył się na tyle, że krzyk stał się znowu dosłyszalny. – Wyrzutnie numer osiem, wypuścić sondę – gromkim głosem wydał rozkaz ter Horst. – Tak jest. – Van Gelder powtórzył polecenie. – Sonda działa normalnie! Urządzenie płynęło powoli przed okrętem. Hałas z zewnątrz z wolna zamierał, jednak ekrany sonarów w centrali pokazywały jedynie nic nie znaczący śnieg. – Sam będę sterował sondą – zapowiedział ter Horst. – Musimy mieć absolutną pewność, że Challenger został zniszczony. Van Gelder w mig zrozumiał, że to tylko wymówka. Ter Horst, co było dla niego charakterystyczne, chciał swoje oczy napaść szczątkami Challengera. Nie było możliwości, żeby okręt Fullera przeżył te detonacje. Obraz z sondy transmitował kabel światłowodowy. Dane z aktywnego sonaru były zniekształcone przez echo zakłóceń po eksplozjach, a ścieżka sygnałów okazała się bardzo chaotyczna z powodu unoszących się w wodzie licznych odprysków lodu oraz chmur pęcherzyków powietrza. Gdy próbnik zbliżył się do miejsca detonacji, ter Horst przełączył kamery z trybu skanowania laserowego na telewizję działającą w warunkach niedoświetlenia. Van Gelder zdziwił się, ale po chwili zrozumiał. – Spójrz na to – powiedział ter Horst. – Ta czerwono-żółta poświata w tle, blisko lodowca. To musi być stygnąca plazma z eksplodujących głowic. – Ter Horst był zachwycony. Poświata wolno bladła, więc ter Horst znowu włączył laserowy skaner. Próbował także uzyskać jakieś dane z sonaru sondy. Van Geldera zdumiały dane i obrazy, jakie pojawiły się na ekranach. Energia termiczna bardzo zakłóciła propagację dźwięku, obrazy z miejsca detonacji były nieostre, pomarszczone. Energia kinetyczna eksplozji odłupała ogromne bryły lodu, które stanęły w poprzek między dnem a lodowcem, blokując dostęp do miejsca, gdzie znajdował się wrak Challengera. – Nie powstrzyma mnie to – powiedział ter Horst. – Muszę zobaczyć ścierwo Challengera. Z dna wzbiło się tyle mułu, że obraz był niemal bezużyteczny. Po chwili światłowód zahaczył o coś i pękł. Zastępcze łącze dźwiękowe okazało się zupełnie nieprzydatne. – Wypuścić szybko drugą sondę! – Ter Horst lekko operował joystickiem, szukając przerw między wielkimi bryłami odłupanego lodu. W końcu wprowadził sondę przez szczelinę, włączając jej sonary i kamery na maksymalną moc. Poruszał się po omacku, używając sygnałów, jakie sonda mogła uzyskać z najbliższej odległości. Van Gelder zobaczył ogromny krater wybity w lodowcu przez Sea Liona. Bliźniaczy krater znajdował się w morskim dnie. Mijały kolejne minuty. – Aha! – Ter Horst zauważył jakieś szczątki. Nałożył na siebie obrazy z kamery i aktywnego sonaru, po czym zlecił komputerowi ich połączenie. – Co o tym sądzisz, Gunther? Van Gelder przyglądał się zamglonemu obrazowi. – Gdybym nie wiedział, co się stało, uznałbym, że to fragment kadłuba mini-łodzi. – Oczywiście. Została wbita do hangaru Challengera, a potem wyrzucona na zewnątrz, gdy rozpadł się cały okręt. Ter Horst szukał dalszych elementów wraku. Kilkakrotnie przemieszczał sondę w przód i w tył nad miejscem eksplozji. Wzbierała w nim frustracja. – Gdzież on jest? Powinno tam być znacznie więcej szczątków! – Torpedy w wodzie! – wrzasnął szef sonarów. – Dwie, trzy, cztery torpedy od naszej rufy. Idą wachlarzem, są blisko i zbliżają się szybko. To amerykańskie nuklearne Mark 88! Ter Horst zbladł. – Co takiego? – Panie kapitanie – powiedział szybko van Gelder. – Musimy uciekać. – Niech piekło pochłonie tego Fullera. Poświęcił mini-łódź na makietę, żeby mnie zmylić. Zaczaił się za nami, gdy ja goniłem tę przeklętą miniaturkę, której sonar emitował dźwięki przypominające Challengera. Poświęcił nawet życie kogoś ze swojej załogi, żeby mnie dopaść. – Kapitanie! – Tak, tak. Wyrzucić wabie i zagłuszacze. Gunther, podaj mi dane na strzały obronne. – Tak jest – van Gelder powtórzył rozkazy. – Warunki dźwiękowe są zbyt chaotyczne, stan akustyczny morza za wysoki. Nie mogę podać sprawdzonych danych do oddania strzałów obronnych w torpedy wroga. Ter Horst zaklął. – Sternik! – rzucił gniewnie – maksymalna praktyczna szybkość! – Jaki kurs, panie kapitanie? – Kurs? Przeciwny wobec torped. – Był tylko jeden kierunek: – Na południe! – Panie kapitanie! – zawołał nawigator – informuję, że idąc tym kursem i z tą szybkością zostaniemy uwięzieni pod lodem! – Myślisz, że o tym nie wiem? Gunther, salwa wachlarzem na północ. – Kapitanie, mamy już niewiele amunicji. – Na litość boską, on też! Wykonać rozkaz! – Tak jest. Salwa wachlarzem na północ. – Kapitanie – krzyknął szef sonaru – sygnał wrogich torped szybko przybiera na sile. Odległość maleje. – Sternik, zwiększyć szybkość! Jeszcze bardziej! Szybciej! Niech to wszyscy diabli! 49 Na Challengerze Jeffrey z coraz większym niepokojem patrzył na zielony wyświetlacz, odliczający sekundy pozostałe do godziny zero. Challenger wciąż płynął na południe. Załogę także ogarniał strach, ale Jeffrey nie miał tego nikomu za złe. Musiał jednak przywołać ich do porządku. W końcu beznamiętnym głosem kazał Sessionsowi usunąć zielony zegar z głównego ekranu. „Więc to jest to, początek ostatniego pościgu za ter Horstem, który wpędzi go w jego własną pułapkę. Muszę go zepchnąć jak najdalej pod lodowiec, tam, skąd już nie ma ucieczki. I chcę zobaczyć, jak pęka niczym szkło”. Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja ter Horsta, gdyby mu się powiodło. „Czy ter Horst zacząłby się wyżywać na załodze, czy też zacząłby wrzeszczeć lub może zamknąłby się w sobie?” Teraz Jeffrey czekał na meldunki z sekcji sonaru i kontroli ogniowej. Na zewnątrz wciąż grzmiało echo trzech wcześniejszych detonacji nuklearnych Voortrekkera, pierwszych tego rodzaju, jakich dokonano na Antarktydzie. „Tak czy inaczej, te trzy wybuchy nie będą dziś ostatnie”. Torpedy Jeffreya płynęły na południe, a Voortrekker z pewnością odpowie ogniem. Poczuł wstręt do siebie za sposób, w jaki przyczynia się do skażenia środowiska – jednakże szybko otrząsnął się z tych myśli, aby skoncentrować się na obowiązkach. „Trzeba zminimalizować zniszczenia. Wygrać, ale jak najmniejszym kosztem środowiska”. Na ekranach Jeffreya pojawiły się informacje z sonaru i kontroli ogniowej. – Panie kapitanie, Voortrekker płynie na południe – zameldował Bell. – Wyrzucił wabie i zagłuszacze... Teraz wystrzelił torpedy. Kurs torped na północ, nie stanowią zagrożenia dla Challengera... prędkość Voortrekkera nie do ustalenia, ale znacznie wzrosła. – Dobrze. – Już wcześniej kazał wykonać manewr, dzięki któremu po wypuszczeniu mini-łodzi okręt odsunął się bardziej na wschód, podczas gdy Voortrekker wciąż szedł na południe. Potem wystrzelił torpedy Mark 88 – starannie początkowo ukrywane w wodzie wzburzonej wybuchami na mini-łódź – w otoczenie ter Horsta. W efekcie Challenger i Voortrekker zamienili się miejscami. Teraz Jeffrey był bliżej skraju lodowca, i to on przejął rolę myśliwego. Torpedy Mark 88 płynęły daleko w przedzie. Uśmiechnął się z dziką satysfakcją. – Ter Horst ucieka jak zaszczuty zając, Pierwszy! Sternik, kontynuować pościg, ale utrzymać bezpieczną odległość aż do detonacji naszych torped. – Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział Meltzer. Fotel drugiego pilota był niepokojąco pusty. Jeffreya gryzło sumienie, kazał więc zająć to miejsce jednemu ze starszych stopniem marynarzy, posiadającemu konieczne kwalifikacje. – Panie kapitanie – odezwał się Bell – nasze torpedy gubią się w chmurach pęcherzyków powietrza i odłamków lodu, jakie powstały po strzałach Voortrekkera w naszą mini-łódź. – Tego należało oczekiwać. – Torpedy eksplodują za jedną lub dwie minuty. – W porządku. Wysłanie Harrisona w mini-łodzi było najtrudniejszym rozkazem, jaki Jeffreyowi kiedykolwiek przyszło wydać. Harrison zgłosił się na ochotnika, gdy Jeffrey wyjaśnił, co i dlaczego należy zrobić. Podziękował mu gorąco, ale doskonale znał prawdę. Harrison był zbyt młody, aby zrozumieć swoje własne moralne wątpliwości. Zbyt młody, aby pojąć, że już nie wróci, aby odebrać honory za swą odwagę, że po prostu zginie. „Gdy powiedziałem, że muszę być bardziej bezwzględny od ter Horsta, wcale nie żartowałem. Kiedy to wszystko się skończy, złożę wniosek o przyznanie Harrisonowi Kongresowego Medalu Honoru. Przykro mi niewymownie, że to nastąpi pośmiertnie... To taki pusty gest, zabrać rodzicom syna, a oddać im małą walizkę z jego rzeczami i powiedzieć, że był bohaterem”. W tym momencie wystrzelone wcześniej torpedy wybuchły i woda pchnęła Challengera, wytrącając z równowagi gnębionego wyrzutami sumienia Jeffreya. Efekty były podobne do poprzedniej salwy jaką wystrzelił Voortrekker, dudnienie, żar, obłoki powietrznych bąbli, spadające głazy, przetaczające się bryły lodu. Okręt doznał uszkodzeń, byli też ranni. Lecz tym razem lodowiec zareagował nieco inaczej. Gdy wybuchły Sea Liony, wystrzelone przez Voortrekkera w obronie przed atakiem, ta reakcja jeszcze się pogłębiła. Nowe zjawisko przyćmiło wszystko, z czym Jeffrey miał kiedykolwiek do czynienia. Zewnętrzne ciśnienie skakało jak oszalałe, ogłupiając głębokościomierze, które nie były w stanie nadążać za częstotliwością zewnętrznych zmian. – Lodowiec wygina się! – wrzasnęła nagle Ilse. I rzeczywiście. Challengerem zaczęło rzucać na dziób i na rufę. Nie była to awaria napędu, zaś Meltzer nie potrafił zniwelować tych gwałtownych skoków. Jeffrey nie miał pojęcia, co się dzieje. – Cały lodowiec reaguje na wybuchy głowic atomowych – wyjaśniła Ilse. – Woda przelewa się tam i z powrotem w wyniku przesunięć brył lodu w kierunku morza i brzegu. Jeffrey usłyszał groźnie brzmiące, ale odległe trzaski, które przenosił lodowiec. Po chwili przekształciły się w jeden stały grzmot. W pewnym momencie rozległ się głęboki, rozdzierający huk. Fluktuacje ciśnienia jeszcze bardziej wzrosły, podobnie jak przybrały na sile poziome ruchy wody. Teraz kakofonia dźwięków otaczała okręt ze wszystkich stron. – Odłamała się ogromna bryła lodu! – zawołała Ilse. – Ogromna! Ma co najmniej kilka mil szerokości! Jeffrey rozkazał Meltzerowi płynąć dalej na południe śladem Voortrekkera. „Ta nowa góra lodowa jeszcze bardziej utrudni nam zadanie”. Sessions zameldował, że według ostatnich danych na jego konsoli nawigacyjnej, Challenger właśnie minął swój punkt zwrotny. Ale Jeffrey myślał teraz jedynie o swoim zadaniu. – W porządku – powiedział formalnie, jakby rzucał wyuczoną na pamięć formułkę. Dopiero po kilku minutach osłabły wywołane detonacjami fale uderzeniowe i wszechobecny łoskot. Jeffrey kazał Kathy uruchomić aktywny sonar sferyczny na dziobie, aby uniemożliwić ter Horstowi ucieczkę w panującym pod lodem chaosie. Kathy zameldowała, że mają bezpośredni kontakt z Voortrekkerem, który znajdował się na południu, lecz jednocześnie dalej na zachód od szacunkowo wyznaczonego miejsca. Dodała, że ter Horst z pewnością usłyszał ich sonar. Strzały na ślepo zmusiły go do salwowania się ucieczką. Jeffrey miał cichą nadzieję, że przeciwnik nie zawróci i nie zdecyduje się na walkę z bliskiej odległości. Tymczasem Bell ostrzegł, że warunki akustyczne będą się stopniowo poprawiać, więc w pewnym momencie Voortrekker nawet z większej odległości może uzyskać dokładniejsze dane odnośnie pozycji Challengera. – W porządku – powtórzył spokojnym, zimnym głosem. Po chwili Bell zauważył coś jeszcze. – Kapitanie, nawet jeśli pańska taktyka rozkojarzy zupełnie ter Horsta, ma jeszcze na pokładzie pierwszego oficera, który ma pełne kwalifikacje, by dowodzić okrętem. – Co o tym myślisz? – Jeffrey zwrócił się do Ilse. – Tak, kapitanie? – Chodzi o tego Gunthera van Geldera, na którego natknęłaś się na Chatham. Czy to zaufany ter Horsta? Czy jest dobry? – Nie znam go za dobrze. Spotykaliśmy się parę razy na bankietach i przyjęciach, gdy byłam z Janem, ale wtedy to głównie Jan mówił. Jeffrey niecierpliwie potaknął głową. Czekał, aż Ilse przejdzie do rzeczy. – Mogę tylko powiedzieć, że van Gelder na pewno nie jest pieskiem ter Horsta. Jest skromny, zrównoważony, ale też bardzo dobry w swoim fachu, bo inaczej Jan by go nie wybrał. Cała załoga jest dobrana w ten sposób. Marynarze są dumni i oddani swojemu kapitanowi. – Czy van Gelder ma jakąś słabość, jakąś dziedzinę, w której nie czuje się zbyt pewnie? – Chyba jedynie rozterki moralne dotyczące tej wojny. Ale nie bardzo wiem, jak to mogłoby nam pomóc. To nie jest typ zdrajcy ani buntownika. Na Voortrekkerze Van Gelder nerwowo obserwował ekrany. Teraz wszystko się zmieniło: Fuller wykazał wolę stoczenia atomowej bitwy, zaś Challenger bezlitośnie zaganiał Voortrekkera coraz dalej pod lodową pokrywę. Spojrzał ponuro na cyfrowy zegar, odliczający czas. Moment, gdy Voortrekker powinien zawrócić i uciekać spod lodowca, już minął, a to dzięki sprytnej zasadzce, zastawionej przez Challengera i nagłej zmianie taktyki przeciwnika. Teraz zielony wyświetlacz pokazywał cyfry ze znakiem ujemnym, cyfry oznaczające, ile czasu minęło od momentu wykorzystania ostatniej szansy na przeżycie. Czerwony wyświetlacz, oznaczający czas pozostały do wystrzelenia rakiet termonuklearnych, sekunda po sekundzie ukazywał zbliżanie się ostatecznego końca. – Będą ich setki – powiedział ter Horst. – Setki głowic lecących z nieba. Potem wybuchną a wodór zacznie się spalać, tak jak we wnętrzu gwiazdy. Nad Lodowcem Szelfowym Rossa rozbłysną setki gwiazd. I prześwietlą nawet lód, żeby się z nami przywitać. Van Gelder z przerażeniem słuchał zmienionego głosu dowódcy. Ter Horst wydawał się jakiś nieobecny, wręcz rozmarzony. Van Gelder daremnie próbował znaleźć właściwe słowa, aby wyrwać go z tego nastroju i przywrócić mu rozsądek. – Panie kapitanie, można już wyłączyć zegar odmierzający czas pozostały do punktu zwrotnego. – Bezużyteczna, ujemna liczba podkopywała jedynie morale załogi. – Zostaw. To fascynujący widok. – Voortrekker wciąż płynął na południe, gdyż ter Horst nie wydał sternikowi żadnych nowych rozkazów. Van Gelder myślał szybko. Sytuacja była już bardzo trudna, ale ter Horst zachowywał się biernie – być może to wszystko go przerosło i przestał logicznie rozumować. Niedługo pewnie wróci do siebie, ale wtedy może już być za późno na podjęcie konstruktywnego działania. „Jeffrey Fuller jest dobry, o wiele za dobry. Ale przecież nie jest samobójcą. Coś mi tu nie pasuje”. Van Gelder sprawdził najnowsze dane od obsługi sonaru i nawigatora. Challenger nadal ścigał Voortrekkera, bawiąc się z nim w kotka i myszkę. „Jeśli zabraknie nam czasu, aby znaleźć się w bezpiecznej odległości od lodowca, gdy wybuchną bomby, to Challenger znajdzie się w podobnej sytuacji. Ale dlaczego Fuller miałby celowo zniszczyć własny okręt? Nie może mieć pewności, że zagonił nas pod lód i uniemożliwił dalszą ucieczkę, bo wtedy bomby wodorowe mogłyby nie osiągnąć swojego celu. Wcześniejszy plan ucieczki spod lodu, obmyślony przez ter Horsta, można już puścić w niepamięć. Teraz jesteśmy przyszpileni i Fuller musi o tym wiedzieć. Co więc ten Fuller wyprawia?” I nagle van Gelder doznał olśnienia. Nie po raz pierwszy w czasie bitwy miał taki przebłysk, zupełnie oderwany od normalnego toku myślenia, gdy intensywnie próbował znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Już przejrzał sposób, w jaki Fuller zamierzał przeżyć. Pomysł był genialny, lecz Voortrekker nie mógł wykorzystać tej samej idei – po prostu zabrakło już na to czasu. Van Gelder zaczął więc obmyślać inny plan i doszedł do wniosku, że Voortrekker może się jeszcze wydostać z pułapki – i to przy pomocy Challengera, o ile wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami. „Jeśli się uda, znowu zamienimy się z Fullerem miejscami, jak poprzednio. Pozbawię go wszystkich atutów i wykorzystam przeciwko niemu jeszcze bardziej perfidny sposób”. Ponieważ najbardziej newralgicznym czynnikiem był czas, van Gelder nie mógł popełnić błędu i dopuścić, żeby ter Horst zbyt wcześnie zatopił Challengera. A taka możliwość była bardzo realna, gdyby dowódca zareagował emocjonalnie i chciał wyładować swoją złość, dokonując aktu zemsty, bo tylko to mu już pozostało. Van Gelder musiał więc działać bardzo szybko. Przedstawił swój plan, punkt po punkcie, i to dwukrotnie, żeby ter Horst dobrze wszystko zrozumiał. Dowódcę zdumiała zuchwałość całej operacji, pozostali marynarze tylko poruszyli się nerwowo, mrucząc coś pod nosem. Van Gelder zdał sobie nagle sprawę, do jakiego stopnia pochłonęła go ta wizja – zapomniał o obecności w centrali innych osób. Jednocześnie dotarło do niego, że w tej krytycznej chwili popełnił niewybaczalny błąd: utracił wiarygodność jako pierwszy oficer i lojalny podwładny ter Horsta – publicznie zachował zimną krew, podczas gdy kapitan ją stracił. W obecności załogi wykazał się większą błyskotliwością od dowódcy w obliczu wielkiego zagrożenia. W warunkach ogromnego stresu znalazł rozwiązanie, którego ter Horst nie umiał dostrzec. Teraz dała o sobie znać urażona duma ter Horsta. W jego oczach pojawił się gniew, podyktowany zażenowaniem i zawiścią. Van Gelder poczuł głęboki żal, ale wiedział też, co musi zrobić, i nie mógł się już zatrzymać. Jeśli przeżycie załogi miało się wiązać z publicznym poniżeniem własnego dowódcy – niech i tak będzie. Jeśli przeżyją i w akcie odwetu ter Horst zrujnuje mu karierę, trudno. To poświęcenie było konieczne, by uratować okręt. – Kapitanie, jest pan zmęczony – powiedział łagodnie, aby nie wywołać niekontrolowanego wybuchu złości. – Proszę o chwilowe przekazanie mi dowództwa – dodał już nieco bardziej stanowczo. Kilka minut później, na Challengerze – Jaka sytuacja w przedziale torpedowym? – spytał Jeffrey. Bell porozmawiał krótko przez interkom z oficerem uzbrojenia. Po chwili odwrócił się do Jeffreya. – Nadal niepewna, panie kapitanie. Przynajmniej jak dotąd nie było żadnej eksplozji ani pożaru. – Powiedz im, żeby się pośpieszyli. Od tego zależy nasze życie. – Kapitanie – zawołała Kathy – straciliśmy pasywny kontakt z Voortrekkerem. Na Voortrekkerze Van Gelder dowodził okrętem. Już wcześniej rozkazał sternikowi gwałtownie zmniejszyć prędkość, lecz płynąć dalej tym samym kursem. Dzięki temu zabiegowi Voortrekker powinien zniknąć z ekranów pasywnego sonaru Challengera, który tym samym powinien się znacznie zbliżyć. Obok siedział ter Horst. Nie odzywał się, lecz uważnie obserwował i słuchał. Van Gelder niepokoił się, co może zrobić jego dowódca, miotany sprzecznymi uczuciami, przechodzący od stanu wściekłości do stanu rezygnacji i bolesnego użalania się nad sobą. Ter Horst mógł przecież w każdej chwili przejąć komendę i wydać kilka impulsywnych rozkazów. Van Gelder nie miał żadnych formalnych podstaw, by odebrać kapitanowi dowództwo – subiektywne obserwacje zachowań kapitana budzących uzasadniony niepokój nie miałyby szansy przekonać żadnego sądu wojennego. Jednak van Gelder nie ufał już ter Horstowi, nie wierzył w jego żelazną wolę, w bezbłędne wyczucie czasu, potrzebne do zniszczenia Challengera i ucieczki przed wybuchem bomb wodorowych. Van Gelder ufał już tylko sobie. Teraz z zaskoczeniem i smutkiem obserwował swojego podłamanego dowódcę. Silne ego kapitana ustąpiło miejsca głęboko skrywanej bezradności. Jego znakomity przedtem zmysł taktyczny teraz – między młotem większych zdolności Fullera a kowadłem talentu van Geldera jak na ironię przestał nagle funkcjonować. – Goniec! – zawołał van Gelder. – Na rozkaz. – Niech tu przyjdzie dowódca Kampfschwimmerów. Minutę później zjawił się komandor Bauer i z wyraźnym zdziwieniem ujrzał, że teraz van Gelder dowodzi okrętem. Zerknąwszy na ter Horsta doznał pewnie kolejnego szoku, lecz starannie stłumił swoją reakcję. Spojrzał na van Geldera. – Pan chciał mnie widzieć? – Tak. Czy dwaj pańscy nurkowie mogą przeprowadzić jeszcze jedną akcję? – Oczywiście. – Macie materiały wybuchowe? Chodzi o ładunki kruszące stosowane pod wodą. – Tak, mamy materiały wybuchowe i tnące. – Więc załadujcie, co potrzeba, do mini-łodzi. – Van Gelder powiedział Bauerowi, co należało zrobić. – Sam pójdę – stwierdził Bauer – żeby wszystkiego dopilnować, zwłaszcza w ostatniej fazie. – Uściskiem dłoni pożegnał się z van Gelderem. 50 Na Challengerze – Nadal brak pasywnego kontaktu, kapitanie – zameldowała Kathy. – Przypuszczalna przyczyna nie leży w zmianach warunków akustycznych. Kontakt zapewne zredukował szybkość i wykonuje uniki. – Włączyć sonar aktywny, panie kapitanie? – spytał Bell. Jeffrey zastanowił się. – Nie. Zrobiliśmy to już przedtem. – Może zastosować sensory nieakustyczne? – zaproponowała Ilse. Jeffrey energicznie poruszał szczęką. Czuł wyraźną konsternację wśród obecnych w centrali marynarzy, spowodowaną utratą kontaktu z celem. Postanowił jednak nie dopuścić do tego, aby ich obawy zdenerwowały go bądź odwróciły jego uwagę. Partia szachów z przeciwnikiem osiągnęła fazę końcówki, którą Jeffrey był całkowicie pochłonięty. Bell właśnie otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale Jeffrey zbył go, machnąwszy ręką, aby się nie odzywał. Bez względu na to, kto dowodził teraz Voortrekkerem, okręt zachowywał się dziwnie. Zapewne usunął się gdzieś na pobocze, by przycupnąć w kolejnej zasadzce. Ter Horst mógłby odczuć jakąś chorą satysfakcję z zatopienia Challengera i wygrania tej bitwy, nawet gdyby Voortrekker został potem zniszczony siłą eksplozji bomb wodorowych. To wydawało się bardziej pasujące do charakteru ter Horsta niż zniszczenie obu okrętów z prostej chęci zemsty. Jeffrey zastanawiał się, czy przeciwnik tym razem użyje broni atomowej, czy też poprzestanie na konwencjonalnej, bez względu na motywy kierujące ter Horstem lub van Gelderem. Chwilę później tknęła go pewna myśl. – Chyba wiem, gdzie oni są. Schowali się najpewniej tam, gdzie moglibyśmy się ich najmniej spodziewać, a więc wprost na południu. Niewykluczone, że się w ogóle zatrzymali, abyśmy stracili kontakt sonarowy... Kontrola ogniowa, teraz my zrobimy to, czego oni raczej się nie spodziewają. Załadować wszystkie wyrzutnie torpedami ADCAP z konwencjonalnymi głowicami. Sternik, utrzymać kurs i prędkość. Jeffrey zamierzał podejść bardzo blisko wrogiego okrętu. Niebawem Challenger znalazł się w miejscu ostatniej znanej pozycji Voortrekkera. Jeffrey odmierzał minuty upływające z czasu, który pozostał jeszcze na czerwonym wyświetlaczu. Nie myślał o tym, co będzie po godzinie zero, nic innego nie miało dlań teraz znaczenia. Challenger był maszyną, a członkowie załogi jej trybikami. Jeffrey zamierzał wykorzystać te narzędzia z zimną krwią. Musiał podtrzymać presję, wywieraną na Voortrekkera i pozostać w zasięgu ter Horsta, aby wygrać tę ostatnią bitwę. Ociąganie się, pozostawanie w tyle oznaczało nieuchronną porażkę. Jeffrey zrozumiał, że Voortrekker ma jedną, straszliwą przewagę – burski okręt, bo nie mając nic do stracenia mógł po prostu wyłączyć się i czekać na tę ostatnią chwilę. Może więc wcale nie czaił się gdzieś z przodu, nie czekał gdzieś z boku w zasadzce. Być może ulokował się w jakimś osłoniętym miejscu i przeszedł w stan hibernacji, gdy tymczasem sfrustrowany Jeffrey mógł sobie gonić za swoim własnym ogonem; ter Horst odniósłby wprawdzie pyrrusowe zwycięstwo, ale śmiałby się z przeciwnika jako ostatni. – Kontakt pasywny na sonarze czołowym – powiedziała Kathy. – Jest słaby, ale wyraźny. To Voortrekker, namiar jeden osiem zero! Kapitan wyprostował plecy. A więc był tam, gdzie Jeffrey podejrzewał – na południu. Niestrudzony marsz Challengera przyniósł efekty – odnalazł kryjówkę wroga. Tu właśnie ter Horst i van Gelder mieli zamiar zorganizować zasadzkę, gdyby Jeffrey przepłynął obok nich, prowadząc poszukiwania w innym kierunku. – Kapitanie – odezwał się Bell – mamy dane do oddania strzału. Odległość od celu jest jednak zbyt bliska, by użyć broni atomowej. Również i tego spodziewał się Jeffrey. Jeśli odległość była zbyt mała dla Challengera, to podobnie rzecz się miała z punktu widzenia przeciwnika. Jeffrey liczył na to, że ter Horst i van Gelder będą za wszelką cenę pragnęli go przeżyć, odwlec własną śmierć aż do ostatniego momentu. To był właściwy czas i miejsce do podjęcia takiego ryzyka, a szanse Jeffreya przedstawiały się całkiem nieźle. Poza tym innego wyjścia po prostu nie było. – Utrzymać kurs i prędkość. „Teraz albo nigdy. Jeśli Voortrekker odpowie ogniem i trafi, nastąpi koniec przedstawienia”. Wydał rozkazy sekcji ogniowej. – Ustawić namiar na podstawie odczytu sonarowego. Wystrzał! Jedna po drugiej, cztery torpedy ADCAP wyskoczyły z wyrzutni do wody i ruszyły w kierunku Voortrekkera. Jeffrey natychmiast kazał Bellowi załadować wyrzutnie numer jeden i trzy takimi samymi torpedami. Voortrekker próbował oddać salwę obronną lecz widocznie po ostatniej podlodowej bitwie miał uszkodzony sonar lub inne systemy. Wyrzucone przez niego torpedy – konwencjonalne sześćdziesiątki piątki – popłynęły w zupełnie niewłaściwych kierunkach. Przewody sterujące torped Jeffreya zerwały się. Zaczęły się detonacje. Ich efekty były łagodniejsze niż poprzednio, gdyż obecnie głowice miały moc rzędu setek kilogramów trotylu, a nie setek tysięcy kilogramów. Mimo to huk i wywołane falą uderzeniową kołysanie były ogromne. Marynarze uczepili się relingów, a konsole szarpnęły się mocno. Ostre odgłosy zdawały się dobiegać ze wszystkich kierunków jednocześnie. Centrala sprawiała wrażenie domu, który nagle znalazł się w epicentrum trzęsienia ziemi: gwałtowne zatrważające wibracje wstrząsały pokładem, zawieszone przedmioty kołysały się bezładnie na wszystkie strony. Jeffrey oczywiście spodziewał się tego wszystkiego, ale nigdy nie mógł przywyknąć do tak wielkiego nawału bodźców, drażniących wszystkie zmysły. Kathy i Ilse z wysiłkiem starały się oczyścić sygnały, by zorientować się w sytuacji. Swoje dane przekazywały Bellowi. – Trafienia w Voortrekkera! – zawołał Bell. – Wyraźne trafienia! – Słychać odgłos opróżniania zbiorników balastowych! – wrzasnęła Kathy. – Bardzo wyraźnie! Jeffrey przysłuchiwał się tym dźwiękom na głośnikach sonarów. Wywoływały niepokój i drażniły go. Wiedział, że okręty podwodne nigdy nie umierają z gracją. „A więc obyło się bez gwałtownej pogoni i strzelaniny. Bardziej przypominało to powolne zamęczanie przeciwnika, niszczenie materialnej spoistości okrętu i morale załogi. Ale udało nam się wygrać dosłownie o włos. W końcu oba okręty stanęły do walki i wystrzeliły po jednej salwie, jednakże Voortrekker nie trafił”. Mimo to w głębi duszy Jeffrey nie odczuwał satysfakcji. – Wypuścić sondę – rozkazał. – Muszę mieć całkowitą pewność. Dziesięć minut później Jeffrey spoglądał na obraz przesyłany z sondy. – To chyba jakaś sztuczka. Przecież to tylko wrak ich mini-łodzi. – Przekazał kontrolę nad sondą w ręce COB. Aż zadrżał, gdy na ekranie ukazał się przepływający tuż przed kamerą ludzki tors pozbawiony kończyn. Jednak COB nie odnalazł innego wraka. Bell skrzywił się. – Taka sama zmyłka jak nasza! – Voortrekker wciąż jeszcze musiał się gdzieś czaić. Jeffrey poczuł przypływ adrenaliny i gwałtowne bicie serca. Lada chwila Kathy mogła zameldować o nowych torpedach w wodzie, które teraz – co do tego miał całkowitą pewność – trafią w cel. Ale im szybciej Jeffrey będzie uciekał, tym mniej będą widziały jego sonary, a zarazem więcej informacji o pozycji Challengera dotrze do wroga. „Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, kolego: wlazłeś prosto w pułapkę, a całą drogę gratulowałeś już sobie sukcesu. A teraz cię boli, prawda?” Myśl, że Challenger jest wystawiony na odstrzał jak kaczka, była nie do zniesienia. Wróg mógł teraz znajdować się wszędzie. Pozostawanie na miejscu miało wszelkie dane, aby się źle skończyć, a ucieczka mogła się skończyć jeszcze gorzej. „Muszę to jakoś w końcu rozegrać”. Rozkazał Kathy użyć aktywnego sonaru, którego ogłuszający ping wypełnił centralę. Jednak urządzenie nie wykazało obecności poruszającej się łodzi podwodnej. – A to co takiego? – spytał COB, pilotujący sondę w poszukiwaniu dalszych śladów. – O co chodzi – spytał Jeffrey. – Gdzie? – Kapitanie – wtrąciła Ilse – Mam odczyt na czujnikach chemicznych. – Czyżby nadtlenek z paliwa ich mini-łodzi?. – Nie. To mi wygląda raczej na olej napędowy do diesla. – Zapewne z zapasowego silnika dieslowskiego – stwierdził Bell. – To jeszcze niczego nie dowodzi, panie kapitanie. Mogli go specjalnie wypompować na zewnątrz, aby nas zmylić. – Panie kapitanie, coś tu widać – powiedział COB. – Daj to na główny ekran – rozkazał Jeffrey. W ciemności majaczył jakiś kształt, ledwie widoczny w kamerach sondy. Zapłonęła kontrolka na interkomie Bella. Zgłosił się przedział torpedowy. – Kapitanie, zmodyfikowane torpedy ADCAP są gotowe. – Załadować je do wyrzutni numer pięć i siedem. Bell potwierdził. Jeffrey przyglądał się obrazowi z sondy. – Dowódca wachty, przysuń sondę bliżej. Maksymalnie zwiększyć moc lasera skanującego. Wielki ciemny kształt okazał się Voortrekkerem, tym prawdziwym, z ponad setką marynarzy na pokładzie. Pierwszą wszakże reakcją Jeffreya była nie radość, lecz przykre ukłucie gdzieś w środku. Nie umiał spokojnie, bez bólu patrzyć na śmiertelnie ranny okręt podwodny. Na ten widok i teraz poczuł się niezręcznie, nieswojo, mimo że okręt należał do wroga. Voortrekker zatrzymał się w mocnym przechyle: opuszczona rufa zanurzała się w dennym mule, dziób zaś dotykał lodowca. W pobliżu śródokręcia unosiła się czarna plama jakiejś cieczy, podobnej do wydzieliny kałamarnicy. Płyn unosił się i zbierał pod lodem. „Paliwo dieslowskie”. W głośnikach sonaru Jeffrey słyszał ciągły szum: to woda wdzierała się do wnętrza Voortrekkera przez rozerwany kadłub okrętu. Gdy tak słuchał i patrzył, rozległo się donośne bulgotanie i dziób utracił resztkę siły wyporu, po czym cały kadłub z chrzęstem osiadł na dnie. W tym samym czasie, na Voortrekkerze W centrali panowała pełna napięcia cisza. Van Gelder pomyślał, że to wręcz niesamowite – chociaż niezbyt mile – siedzieć w tak mocno przechylonym okręcie. Przednia część centrali znajdowała się powyżej poziomu jego oczu. Jednak oparcie fotela i zagłówek pozwalały mu siedzieć we względnym komforcie. Członkowie załogi, ci, którzy musieli stać albo też siedzieli bokiem, musieli się trzymać z całej siły. Od czasu do czasu van Gelder czuł niewielkie ruchy i słyszał dochodzące od dziobu, a w zasadzie z góry, skrzypienie, gdy prądy lub resztki fal uderzeniowych po eksplozjach poruszały okrętem, którego uszkodzony nos opierał się o lód. W centrali było ciemno, wilgotno i zimno, coraz zimniej. Van Gelder widział swój oddech w słabym świetle awaryjnych lamp. Palce zmarzły mu w butach. Zesztywniałe dłonie przypominały bryły lodu. Z trudem powstrzymywał się przed energicznym tupaniem, by rozgrzać stopy. Przemarznięty do szpiku kości, czekał na meldunki. – Omiata nas laser skanera – powiedział półgłosem szef wachty. – Wysłali sondę, żeby nas dokładnie zbadała – szepnął van Gelder. – My zresztą zrobiliśmy wcześniej tak samo. Znaleźli wrak mini-łodzi i pomyśleli, że to tylko sztuczka. Ter Horst uśmiechnął się słabo. – Bo to była sztuczka, Gunther, ale dzięki tobie nie taka, jak im się wydaje. To celowe wystrzelenie czterech torped w niewłaściwym kierunku było świetnym posunięciem. Wyglądało to tak, jakbyśmy celowali w Challengera i chybili. Van Gelder wystrzelił także jedną sześćdziesiątkę piątkę – z mocą głowicy zredukowaną do jednej trzeciej – prosto w swoją mini-łódź, której sonary emitowały wizytówkę podobną do macierzystego okrętu. Miało to pozorować trafienie torpedy ADCAP w Voortrekkera, co stanowiło clou planu van Geldera. A teraz Voortrekker udawał trupa, pozostając na pełnym widoku. Reaktor był uśpiony, toteż we wnętrzu panował straszliwy ziąb, niemal jak w krypcie grobowej. Van Gelder pomyślał, że to porównanie jest nadzwyczaj trafne. Pozwolił Fullerowi wywnioskować, że mini-łódź Voortrekkera zawiodła, zaś jedna lub więcej amerykańskich torped uderzyła we właściwy cel. A Fuller właśnie w to chciał uwierzyć. Pierwsza sztuczka, taka bardzo oczywista, z mini-łodzią, stanowiła psychologiczny ruch, mający na celu uwiarygodnienie drugiego triku. „Zabiłem Bauera i obu jego nurków, aby Voortrekker mógł przetrwać. Boże, wybacz mi, jednak Fuller zrobił to samo z jednym członkiem swojej załogi”. Van Gelder zauważył, że zziębnięci marynarze wkładają sobie dłonie pod pachy. Niektórzy wyraźnie dygotali z zimna. Jednak tego dyskomfortu nie można było w żaden sposób uniknąć. Kilka minut wcześniej, gdy dookoła wybuchały głowice torped, van Gelder przystąpił do realizacji swójego planu. Opróżnił zbiorniki balastowe na rufie, wypełniając je głośno nadtlenkiem, aby Challenger na pewno to usłyszał, natomiast zbiorniki dziobowe napełnił sprężonym powietrzem. Miało to stworzyć wrażenie, że Voortrekker usiłuje się ratować, a załoga ma typowe reakcje, które tutaj okazują się jednak bezużyteczne – wynurzenie alarmowe pod lodowcem nie mogło przynieść nic dobrego. Van Gelder szybko otworzył zbiorniki rufowe, by imitować odgłos powietrza uciekającego przez pęknięty kadłub. Pozwolił, by napełniły się morską wodą w takim stopniu, że rufa osiadła na dnie, podczas gdy puste zbiorniki dziobowe zmniejszyły ciężar tej części okrętu. W swoim zapamiętaniu wysyłał odgłosy symulujące zalewanie wnętrza, wytwarzane przez procesory sygnałowe i emitowane bocznymi otworami sonarów. Przełączył również reaktor w stan uśpienia, aby nie emitował żadnych odgłosów – okręt musiał bardzo oszczędnie gospodarować energią elektryczną której jedynym źródłem były akumulatory. Po eksplozjach ostatnich głowic van Gelder zdalnie zdetonował ładunki podłożone przez nurków Bauera, a to dla uzyskania lepszego efektu wizualnego. – Wzrasta moc lasera skanującego – zameldował szef wachty. – Sonda podchodzi coraz bliżej. Van Gelder znowu odczekał. Bardzo dyskretnie potarł dłonie o uda. Ciepło wytworzone pod wpływem tarcia i ruch częściowo przywróciły zakłócone krążenie krwi. Obawiał się, że gdy przyjdzie mu obsługiwać klawiaturę albo ekrany dotykowe, obolałe i sztywne palce odmówią całkowicie posłuszeństwa. – Sonda wciąż się zbliża. – Teraz, Gunther – szepnął ter Horst. – Niech sobie pomyślą, że idziemy na dno siłą progresywnego zalania wnętrza. Oszukamy ich tym skuteczniej, gdy stanie się to na ich oczach, bo zobaczą to, co sami pragną ujrzeć. Van Gelder zadrżał. Oddech ter Horsta ulegał kondensacji w zimnym powietrzu, tworząc dziwne kształty, lampy rzucały nieregularne, dość niezwykłe refleksy na jego twarz, a czerwone plamy światła, emitowanego przez konsole, potęgowały jeszcze bardziej to niesamowite wrażenie, jakie odniósł van Gelder, uświadomiwszy sobie, że jego dowódca jako żywo przypomina postać wampira. Jednakże ter Horst miał rację. Teraz była właśnie odpowiednia chwila. Van Gelder odchrząknął. – Szef wachty, otworzyć zawory przednich zbiorników balastowych i wypuścić powietrze. – Nie, Gunther, nie rób tego. Sonda zauważy pęcherzyki powietrza, a Fuller będzie wiedział, że nadal mamy kontrolę nad okrętem. Napełnij okręt powietrzem. – Głos ter Horsta był wyciszony, dowódca mówił nieco wolniej niż zwykle, jakby nie potrafił otrząsnąć się z oszołomienia i depresji. To jeszcze bardziej zaniepokoiło van Geldera. Teraz wydał rozkaz. Bębenki w uszach odezwały się bólem, gdy ciśnienie we wnętrzu zaczęło rosnąć. Voortrekker, mając teraz ujemną wyporność, zaczął wyrównywać się w poziomie, gdy dziób opadł aż na dno z pięknym trzaskiem. Na Challengerze – Kapitanie, proszę spojrzeć – powiedział Bell, przyglądając się uważnie obrazowi przekazywanemu z sondy. – Oberwał mu się cały dziób. Brak kopuły sonaru. – Masz rację. Dostał naprawdę porządnie. – Czy mam teraz odpalić zmodyfikowane torpedy? – Bell spojrzał nerwowo na czerwony wyświetlacz czasu. Do ataku termonuklearnego pozostało nieco więcej niż godzina. – Jeszcze nie. Muszę mieć absolutną pewność. – Kapitanie, myślę, że on naprawdę zatonął. Niech pan tylko popatrzy. Jeffrey pokręcił głową. Owładnęły nim podejrzenia. Voortrekker powinien był walczyć o wiele bardziej zaciekle. Chyba że... Chyba że mieli powód, aby nie walczyć do końca. Na Voortrekkerze Okręt leżał teraz na dnie polarnego morza, przechylony nieco na dziób i jednocześnie na prawą burtę. W centrali chłód robił się coraz dotkliwszy. Chociaż dziobowego sonaru już nie było, Voortrekker mógł jednak odbierać pewne sygnały od przodu, a to za sprawą mniejszych sonarów umieszczonych w kiosku. – Sonda podchodzi jeszcze bliżej – odezwał się cicho szef wachty. – Cztery wyrzutnie z lewej burty są nadal czynne – powiedział oficer uzbrojenia. Na okrętach podwodnych wyrzutnie znajdowały się za kopułą sonaru dziobowego i były odchylone na zewnątrz w stosunku do przedziału torpedowego, tak aby torpedy mogły ominąć kopułę, zamontowaną poza główną częścią kadłuba. – Użyj wyrzutni numer dwa i cztery – mruknął ter Horst. – Tam, wyżej, będzie mniej mułu. Van Gelder przyznał mu rację. – Zamierzam wystrzelić, gdy tylko znajdziemy dokładny namiar na Challengera. – Boczne sonary Voortrekkera wciąż były nienaruszone. – Dwie torpedy w wodzie – powiedział szef sonaru. Słychać odgłosy silników ADCAP. Ta wiadomość zelektryzowała wszystkich w centrali. Van Gelder poczuł ucisk w piersi. Tylko patrzeć, a będzie wiadomo, czy jego misterny plan powiedzie się, czy też nie. Gdyby udało mu się oszukać Fullera i zatopić Challengera, zaś bomby wodorowe by nie spadły, wtedy Voortrekker wycofałby się do południowej Afryki, płynąc rakiem, cały czas do tyłu. Wszystko teraz zależało od działania dwóch torped ADCAP. Czy popłyną w kierunku skraju lodowca, odległego niemal o sto mil, aby przekazać meldunek o tryumfie Fullera? A może ruszana Voortrekkera, by dopełnić aktu zniszczenia, gdyby Fuller przejrzał jednak zmyślny plan van Geldera? Van Gelder czekał z lękiem, a zarazem niecierpliwie na to, co zrobią wrogie torpedy. Modlił się, by popłynęły na północ. – Torpedy kierują się na okręt! – wrzasnął nagle szef sonaru. Van Gelder poczuł, jak zamiera w nim serce. Myślał, jak by najlepiej bronić okrętu, jak podjąć tę walkę. Mocą wyobraźni przywołał sobie wszystkie te okropne chwile, w jakich uczestniczył podczas tej wojny, a czynił to li tylko z wypaczonego poczucia patriotyzmu i honoru. Pomyślał jeszcze raz o wizji ter Horsta, o setkach atomowych słońc, które zapłoną nad Antarktydą. A te słońca były w stanie podpalić cały świat. – Challenger ruszył z maksymalną szybkością! Van Gelder odbył wewnętrzną walkę. Wystrzelić rakiety obronne? Sześćdziesiątki piątki? Atomowe Sea Liony? Których użyć? I jakie to ma teraz znaczenie. „Tragedia mojego życia polega na tym, że byłem dobrym człowiekiem, ale po niewłaściwej stronie. Nigdy nie dowiem się, czy Fuller wydostanie się spod lodu i nada meldunek o wykonaniu zadania, ale na pewno już wkrótce dowiem się, czy pójdę do nieba, czy też do piekła. – Challenger wycofuje się. Przechodzi za naszą rufę! „Jeśli strzelę do Challengera, mogę go zatopić albo i nie. Jeśli go nawet zatopię, Fuller nie wystrzeli innych specjalnych torped z meldunkiem, a wtedy lodowiec z pewnością zostanie zbombardowany”. – Sygnał słabnie! – zawołał szef sonaru. – Sygnał Challengera zanikł! Ale odgłosy zbliżających się torped były coraz głośniejsze, coraz bliższe. „W ostatnim starciu to jednak Fuller wymyślił zwycięską taktykę. Zupełnie wytrącił mnie z równowagi tymi dwiema torpedami, potem wykorzystał przeciwko mnie moje wahanie i niezdolność okrętu do wykonywania manewrów. Teraz nie wiem, gdzie on jest, za to mam pewność, że zaraz odpali kolejne torpedy w moim kierunku, i to od tej strony, z której nie mogę się bronić rakietami”. – Co teraz planujesz zrobić, Gunther? – spytał ter Horst. W jego pytaniu brzmiało tyle zaufania, że van Gelder niemal się wzruszył. Pozostało mu już tylko jedno. Seria szybkich strzałów torpedami atomowymi w kierunku za rufę, strzałów na ślepo. W tak nierównym, pełnym przeszkód terenie, bez możliwości skorzystania z sonaru na holu, nawet taka taktyka zapewne nie przyniesie skutku. I Jeffrey Fuller musiał o tym wiedzieć. „Co oznacza słowo obowiązek? Które rozkazy są teraz legalne, a które nie?” Van Gelder zdecydował się nie strzelać. Może tym ocali Antarktydę, a może nawet cały świat? To zaś znaczyło o wiele więcej, niż jakakolwiek szansa na zabranie ze sobą Fullera do antarktycznego grobowca... Van Gelder przymknął oczy. Ogarnął wyobraźnią obraz ciepłego, pieszczącego swym naturalnym blaskiem słońca w odległej ojczyźnie, przypomniał sobie z rozrzewnieniem ów dzień, kiedy ostatni raz zażywał słonecznej kąpieli na plaży w Durbanie, zanim zaczęła się ta straszna wojna. Na Challengerze Jeffrey wystrzelił jeszcze dwie torpedy w kierunku nieruchomego, leżącego na dnie kadłuba Voortrekkera, od strony jego rufy. Obserwował płynące z nich przewodami sterującymi dane, wsłuchiwał się też w dźwięki głośników sonarowych. Pierwsze dwie torpedy, z którymi kontakt się urwał, biegły do Voortrekkera mniej więcej od dziobu – na Challengerze słychać było pracę ich aktywnych sonarów. Na rozkaz Jeffreya Bell umieścił w wyrzutniach numer jeden i trzy dwie atomowe Mark 88, uzbrojone i gotowe do odpalenia w każdej chwili. Dwie pierwsze torpedy trafiły Voortrekkera tuż przed i za przedziałem reaktora. Druga para uderzyła okręt z boku. Eksplozje były niewielkie, ale mocne. Ponad ich hukiem Kathy usłyszała odgłosy wody wdzierającej się do wnętrza. Tutaj, w ślepym punkcie sonarów Voortrekkera, odgłosy zatapiania musiały być autentyczne. Śmierć wroga zdawała się trwać bez końca słychać było trzaski, chrzęsty, dudnienie i łoskot uginających się grodzi oraz wewnętrznych urządzeń. „Więc jednak Voortrekker udawał. Gdybym uwierzył w to, co ter Horst i van Gelder chcieli mi wmówić, gdybym nie oddał salwy w ich okręt, moja wiadomość o wykonaniu zadania poszłaby do dowództwa. A wtedy dobrze wycelowane Sea Liony mogłyby przebić mój kadłub. O mały włos, a przegralibyśmy tę bitwę. Nigdy się nie dowiem, dlaczego nie wystrzelili rakiet przynajmniej przeciwko moim pierwszym dwóm torpedom. Albo choć Sea Lionów w ostatniej chwili. Czy zabrakło im amunicji? A może ich wyrzutnie uległy uszkodzeniu lub zatarciu mułem?” – Panie kapitanie – powiedział Bell. – Musimy odpalić zmodyfikowane torpedy ADCAP. „Ma rację. Gra wcale jeszcze nie jest skończona”. – Odpalić wyrzutnie numer pięć i siedem. – Obie torpedy działają normalnie – zameldowała Kathy. – A teraz czekamy. Challenger był za daleko, aby wydostać się spod lodowca na czas. A w tak okropnych warunkach sonarowych okręt nie miał możliwości nadania sygnału o zniszczeniu Voortrekkera. Zdając sobie od samego początku z tego sprawę, Jeffrey zawczasu kazał Bellowi zmodyfikować dwie torpedy, usunąć z nich ładunki wybuchowe, a zamontować dodatkowe zbiorniki paliwa, zabrane z innych torped. Ich sonary zaprogramowano w taki sposób, żeby emitowały ustalony zawczasu przez Jeffreya i Wilsona sygnał, oznaczający powodzenie akcji. Płynęły z prędkością siedemdziesięciu węzłów, a mając podwójne zapasy paliwa, powinny poruszać się przez godzinę. Zostały zaprogramowane na unikanie wszelkich przeszkód, były niewielkie i miały znakomite możliwości manewrowania, mogły więc omijać wszelkie blokujące im drogę głazy i wybrzuszenia, które zatrzymałyby Challengera. Sonary torped pomagały im wykonywać uniki, gdy kable sterujące uległy zerwaniu. Pozostawało jedno wielkie pytanie w wielorakich odmianach: czy ci udoskonaleni naprędce „posłańcy” dotrą na czas do celu i spełnią swoją misję? Czy zmodyfikowany system zasilania nie zawiedzie? Czy zakodowane sygnały zostaną odpowiednio wcześnie odebrane przez alianckie siły lub ich boje sonarowe? A może na przekór wysiłkom, obie torpedy zawiodą albo uderzą w podwodną skałę lub bryłę lodu? Może też zagrodzi im drogę i pokrzyżuje wszystkie plany ta wielka góra lodowa, która odłamała się od stropu? Gdy rakiety balistyczne zostaną wystrzelone, nie da się już ich zawrócić. Nie było sposobu na dezaktywację głowic, nie było też możliwości osłonięcia miejsca ataku. Ludzie w centrali kręcili się nerwowo, pocili obficie i odmawiali modlitwy. Czekając, Jeffrey zaczynał rozumieć, co czuły w ostatnich chwilach załogi okrętów podwodnych, zatopionych przez niego w czasie tej wojny. Pewnie zastanawiały się, czy ich taktyka obronna okaże się skuteczna, czy też po prostu zginą. Miały świadomość, że wyczerpały wszystkie możliwości i nic więcej nie da się już zrobić. Myślały zapewne o swoich bliskich albo o Bogu, albo też przeklinały swój los. To było straszniejsze, niż Jeffrey mógł sobie dotąd wyobrazić. Pomyślał teraz o swojej odważnej i lojalnej załodze. Sięgnął po mikrofon okrętowego systemu nagłośnienia, nie używany od ponad dwóch tygodni; za to przynajmniej teraz mogli go wszyscy usłyszeć bezpośrednio. – Mówi kapitan. Pozostać na swoich stanowiskach. Odwołuję gotowość bojową i ciszę na okręcie. Był to niewielki, ale jakże odprężający gest. Ludzie przynajmniej już nie musieli tak bardzo koncentrować swej uwagi, mogli wreszcie pomyśleć o swoich własnych osobistych sprawach. W końcu przewody torped urwały się. Nie było już sposobu, by określić ich status. Załoga nie mogła usłyszeć, czy i kiedy odbyła się transmisja. Czerwony wskaźnik odliczał ostatnią minutę. Wszyscy milczeli. Nikt nie ośmielił się poruszyć czy nawet oddychać. Jeffrey zastanawiał się, czy odczuje duży ból. W końcu na wyświetlaczu pojawiły się cyfry 00:00:00. Jeffrey czekał w napięciu na koniec. Jednak nic się nie wydarzyło. Epilog Kwatery oficerskie, baza okrętów podwodnych w New London, stan Connecticut Challenger właśnie powrócił do macierzystego portu. Teraz znajdował się w suchym doku bazy, w podziemnych schronach po drugiej stronie rzeki. Większość załogi pobrała urlopy. Było już po północy, na zewnątrz panował chłód, a Jeffrey siedział przy biurku w podgrzewanym parowymi grzejnikami pokoju. Na biurku, obok laptopa i lampki na baterie, leżały rozliczne teczki, dyskietki i cała góra papierów – wszystko dokumentacja kapitana okrętu amerykańskiej marynarki wojennej. Tuż pod ręką znajdował się również stacjonarny telefon. Jeffrey czuł się wewnętrznie rozdarty. Przelotnie spojrzał na aparat telefoniczny, po czym ponownie otworzył dokument w komputerze. Był to formularz podania o przeniesienie z okrętu. Wypełnił już imię i nazwisko – Ilse Reebeck – ale nic ponadto. Nie potrafił wyrazić pewnych rzeczy w taki sposób, aby nie zranić jej ani też siebie. Tymczasem Jan ter Horst nie żył, a Jeffrey nie miał pojęcia, jaka będzie kolejna misja Challengera. Ilse była świetnym fachowcem, ale czy ta chwila spokoju była właściwym momentem na zakończenie ich znajomości? Zawahał się z dłońmi na klawiaturze. Nie znajdował słów. Znów zadał sobie pytanie, dlaczego to robi. Czuł się w jakiś sposób winny za to, że ciągła obecność Ilse na pokładzie mogłaby rozpraszać jego uwagę, a poza wszystkim innym była przecież jego byłą przyjaciółką. Lecz ona sama w niczym nie zawiniła. „Może to raczej ja jestem mściwy, może chcę się jej pozbyć, ponieważ mnie odrzuciła? Czyżbym na skutek tego ogromnego przemęczenia stał się zbyt impulsywny albo wręcz głupi?” Zamknął dokument, lecz zapisał go na dysku. Teraz pomyślał o drugiej ważnej sprawie – o zaległym telefonie. Po raz chyba dziesiąty tego wieczoru zastanawiał się, czy ma zadzwonić do ojca. Mówił sobie, że jest już późno, za późno, że może lepiej zrobić to nazajutrz. Lecz jutro ojciec będzie w pracy, być może nawet cały dzień, zajęty na spotkaniach. Potem przypomniał sobie, że ojciec to przecież nocny marek, i Jeffrey zapewne po nim odziedziczył tę cechę. Pomyślał też, że jeśli mama wróciła już ze szpitala, to na pewno potrzebuje spokoju, więc lepiej nie przeszkadzać im po północy. Z drugiej znów strony ojciec był człowiekiem praktycznym, zatem gdyby mama zasnęła, wyłączyłby telefon, a Jeffrey dodzwoniłby się jedynie do poczty głosowej. Nie wiedział, czy chciałby zostawiać tam wiadomość. Sięgnął po słuchawkę, zawahał się, po czym znowu odłożył ją na miejsce. Poczuł przyśpieszone bicie serca. Bardzo chciał porozmawiać z ojcem. Było mu smutno, odczuwał samotność przemieszaną z nudą i zniecierpliwieniem, które nieodmiennie towarzyszyły mu, gdy mijały stresy i emocje związane z walką. Chciał podjąć rozmowę z ojcem w tym miejscu, w którym ją przerwali tamtego ranka w Pentagonie. Chciał mu powiedzieć, że dużo myślał o tym, co ojciec próbował mu wtedy przekazać, ile od tamtej pory nauczył się o sobie samym i o wojnie. Po prostu chciał się pojednać z rodziną. Wcześniej napisał już listy do rodziców tych członków załogi, którzy zginęli. To było chyba najtrudniejsze zadanie w całym jego życiu, zwłaszcza listy do rodziców Harrisona, rozwiedzionych, musiał więc napisać do nich dwa odrębne listy. Ale zrobił to wszystko, i to odręcznie, tak sumiennie, że aż poczuł skurcze dłoni. Naprawdę szczerze pragnął ulżyć cierpieniu żywych, którzy na zawsze utracili swoich ukochanych synów, mężów albo ojców. Jeffrey wyrzucał sobie, że po spełnieniu tak przykrego obowiązku, telefon do ojca powinien już być dlań czymś łatwym i prostym. Okazało się jednak, że nade wszystko obawiał się odrzucenia. Pewne słowa, które ojciec powiedział mu ostatnim razem, te o wojnie, czy o karierze Jeffreya, były pełne goryczy i zabolały go, ponieważ brzmiała w nich prawda. A może jest już za późno, by się pogodzić? Odruchowo chwycił słuchawkę i wybrał domowy numer ojca. Gdy usłyszał sygnał dzwonka, ponownie poczuł nerwowy ucisk w piersiach. – Halo? Jeffrey musiał odchrząknąć. – Cześć, tato. Mówi Jeffrey. – Czekał z lękiem na odpowiedź. – Jeffrey! Gdzie jesteś?... Możesz mi powiedzieć? – Masz bezpieczną linię? – A jakże, to przywilej mojego stanowiska, synu. W zeszłym tygodniu znów dostałem awans. Zaczekaj. – Jeffrey usłyszał ciągły ton. – W porządku. Linia jest bezpieczna. Jeffrey wcisnął guzik na swoim aparacie. Rozległ się sygnał. – Ja też mam bezpieczną linię... Jestem w bazie w New London. – Słyszałem, że wszystko poszło dobrze. – Nie mogę ci podać szczegółów, tato. Pewnie nie masz upoważnienia. – Mimo wszystko Jeffrey poczuł ogromną ulgę, bo ojciec ucieszył się z jego telefonu. – Tak... połowa naszych problemów wynika z faktu, że w Waszyngtonie są przecieki jak w dziurawym sicie. Słyszałem o tobie różne rzeczy. Nie czytałeś prasy? – Fizyczne egzemplarze gazet trudniej było sfałszować niż ich internetowe wersje, dlatego stanowiły lepsze źródło informacji o wojnie i o gospodarce. – Nie czytałem. Dopiero co wróciłem. – Jesteś bohaterem, synu. Zdecydowali się podać wiadomość o tym, że zatopiłeś Voortrekkera. To jest na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Słyszałem tutaj pogłoski, że mają ci przyznać Medal Honoru. – To pewnie pomyłka. Medal ma być dla jednego z członków mojej załogi. On na niego zasłużył, a nie ja... Ja odpaliłem głowice atomowe na Antarktydzie. Żaden ze mnie bohater. – Nie, synu. Ja słyszałem, że medal jest dla ciebie, a także, że zapobiegłeś tam czemuś o wiele gorszemu niż to, co sam zrobiłeś. Czemuś prawdziwie nieodwracalnemu, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Nie mogę o tym mówić, tato. – Jeffrey był zszokowany. Ojciec miał rację – nawet w czasie wojny przecieki z Waszyngtonu i krążące wśród ludności plotki przeważały nad zachowaniem tajemnicy. – Więc nie mów nic na ten temat, lecz posłuchaj. Ten kraj potrzebuje bohaterów, a ty właśnie nim jesteś. Kongres musi zatwierdzić medal i zrobi to, zrobi to bardziej dla siebie, dla fotoreporterów, dla lepszego samopoczucia wyborców niż dla ciebie. Taki jest Waszyngton. Jestem tu dostatecznie długo, aby wiedzieć. – Pewnie masz rację. – Co nie znaczy, że nie zasługujesz na to odznaczenie. Przeciwnie. Ta mała wstążka na twoim mundurze, niebieska z małymi białymi gwiazdkami, bardzo pomoże twojej karierze. – Ale... – Po prostu przyjmij to. Nie mąć wody i nie bądź głupcem. Na litość boską, teraz nawet admirałowie będą musieli ci salutować. Jeffrey skinął odruchowo głową, ale pocieszył się, że ojciec tego nie widzi. Wszystko powoli zaczęło doń docierać. Wcześniej godzina po godzinie, minuta po minucie był całkowicie pochłonięty walką z Voortrekkerem pod lodowcem. Potem czuł się zbyt wyczerpany, żeby ogarnąć szerszą perspektywę – tak jak próbował mu to swego czasu wyjaśnić komodor Wilson. Teraz, pod wpływem słów ojca, powoli zaczynał rozumieć implikacje wynikające z jego sukcesu, z faktu, że przeżył, że zdążył z tym, co miał zrobić przed upływem tych koszmarnych dwudziestu czterech godzin. Teraz zaś z zażenowaniem przyjmował cały ten szum wokół swojej osoby. Sesje zdjęciowe z politykami zupełnie go nie bawiły. Zmienił temat. – Co z mamą? – Wszystko dobrze. Te plamki na wątrobie okazały się niezłośliwe. Jest już po kuracji naświetleniami, a teraz pobiera chemioterapię. Przebywa właśnie na kilkudniowych badaniach w szpitalu Sloan-Kettering. Dostaje dożylnie jakiś koktajl, który ma niszczyć komórki rakowe. Przez dwa tygodnie człowiek czuje się okropnie, ale terapia kończy się tak szybko, że prawie nie ma ubytku włosów. – To znakomicie. – Musiał na chwilę odsunąć słuchawkę, bo spłynęła na niego ulga zupełnie innego rodzaju. Poczuł, jakby mu ktoś zdjął z pleców olbrzymi ciężar, a w oczach zakręciły mu się łzy szczęścia. – Halo, jesteś tam? – spytał ojciec. Znowu musiał odchrząknąć. Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. – Tato, a może byśmy się gdzieś spotkali, na przykład w połowie drogi, w Nowym Jorku? Odwiedzilibyśmy mamę. – A kiedy mógłbyś się wyrwać? – Pojutrze. – Wobec tego zrobię sobie wolne. Zatem spotykamy się w szpitalu po południu, spędzimy godziny odwiedzin z mamą, a potem, już tylko we dwóch, spróbujemy uczcić twój sukces. Na przykład kolacją w restauracji. – Wspaniale. Ojciec zaśmiał się. – Tylko nie oczekuj zbyt wykwintnych dań. Jest wojna. Ale znajdziemy na pewno jakieś dobre miejsce. – A więc jesteśmy umówieni. – Tak. Cieszę się na to nasze spotkanie, Jeffrey. A mama jak się ucieszy. Oboje, wiesz, jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Rozłączyli się. Rozmowa dobrze rokowała na przyszłość. Jeffrey westchnął. Musiał jeszcze odrobić całą papierkową robotę. Ponownie otworzył plik z formularzem przeniesienia Ilse. Odbył krótką wewnętrzną walkę, pragnąc dociec, czy to z jego strony egoizm, czy też miał po prostu słaby charakter, skoro chciał się jej pozbyć? W marynarce było wielu oceanografów, którzy dobrze sobie radzili w czasie podwodnej walki. Poza tym byli obywatelami USA i w dodatku mężczyznami. Czyżby więc był uprzedzony, a może to przejaw męskiego szowinizmu? Poprzednio otrzymał rozkaz włączenia Ilse do załogi. Czy będzie to przejaw niesubordynacji, gdy postara się zmienić ten przydział? A ich wspólna przeszłość, jaki miała związek z tym, co miało dopiero nastąpić? Oboje byli w końcu dorośli. „Czy moja praca jako kapitana polega na tym, żeby być stanowczym, czy raczej zaradnym?” Te wewnętrzne dywagacje tak bardzo go pochłonęły, że nawet nie zauważył kiedy grzejnik przestał syczeć. Jeffrey spojrzał na zegarek. Była punktualnie pierwsza w nocy. Aż podskoczył, słysząc pukanie do drzwi. Zamknął dokument, opuścił wieczko laptopa i podniósł się od biurka W drzwiach stała Ilse, ubrana w białą jedwabną bluzkę i niebieskie dżinsy. – Cześć – powiedziała. – Wiesz... tęskniłam za tobą. Czy mogę wejść? Słowniczek ADCAP – Advanced Capability. Ciężka, sterowana przewodowo torpeda dalekiego zasięgu, używana przez amerykańskie okręty nuklearne. Najnowsza wersja tej torpedy ma jeszcze większy zasięg, podwyższoną prędkość i unowocześniony (niezwykle czuły) sonar wraz z oprogramowaniem. Boja sonarowa – niewielki aktywny (emitujący impulsy) lub pasywny (prowadzący jedynie nasłuch) detektor sonarowy, zwykle zrzucany w większych ilościach z samolotu lub śmigłowca. Boja przekazuje dane drogą radiową do samolotu, gdzie może się znajdować sprzęt do analizy tych danych. W przeciwnym wypadku dane są przekazywane dalej do okrętu nawodnego w celu przeprowadzenia ich analizy. (Samolot może posiadać torpedy lub bomby głębinowe do atakowania wykrytych okrętów podwodnych). Niektóre boje sonarowe mogą działać na głębokości do pięciu kilometrów. COB – Chief of the Boat – najstarszy podoficer na pokładzie, przełożony szeregowej załogi, odpowiedzialny m.in. za dyscyplinę i za kontrolę urządzeń sterujących trymem okrętu. Fregata – typ okrętu nawodnego, nieco niniejszy od niszczyciela. Głęboki kanał dźwiękowy – gruba warstwa w głębinie oceanu, w której dźwięk może przenosić się na wielkie odległości bez utraty swojej mocy. Tworzy się on w miejscu, gdzie temperatura wody przestaje spadać wraz z głębokością i pozostaje stała, tuż ponad temperaturą krzepnięcia. Ponieważ fale dźwiękowe odchylają się z powodu oddziaływania temperatury i ciśnienia, odgłosy w głębokim kanale dźwiękowym są bardzo skoncentrowane i rozchodzą się na wiele mil bez żadnych strat, wywołanych falowaniem powierzchni lub absorpcją dna. Zwykle głęboki kanał dźwiękowy zajmuje warstwę na głębokości między dziewięćset i dwa tysiące sto metrów. Grawimetr – urządzenie mierzące zmiany pola grawitacyjnego wokół okrętu podwodnego. Na ekranie komputerowym powstaje w czasie rzeczywistym trójwymiarowa mapa dna morskiego. Grawimetry nie emitują żadnych impulsów, więc nie mogą być wykryte przez wroga. Grawimetry nie potrafią wykrywać obiektów ruchomych, jednakże są nieczułe na złe warunki sonarowe. Herc – jednostka częstotliwości, ilość cykli na sekundę. Hydrofon – podwodne urządzenie nasłuchowe. Jest to specjalny mikrofon umieszczony w wodzie. Sygnały wychwycone przez hydrofon stanowią surowe dane dla pasywnych systemów sonarów. Komputerowe algorytmy przetwarzania sygnałów nieustannie analizują te dane, by otrzymać informacje taktyczne, takie jak namiar na cel. Impuls elektromagnetyczny – nagły, silny prąd, powstały w wyniku eksplozji atomowej. Potrafi zniszczyć nieekranowane urządzenia elektryczne i elektroniczne, a także uniemożliwić komunikację radiową. Istnieją dwie formy impulsu: jedna związana z wybuchem atomowym na bardzo dużej wysokości, druga powstała w wyniku eksplozji tuż nad ziemią (wybuchy na średnich wysokościach nie powodują powstania impulsu). Nieatomowe urządzenia, wywołujące impuls uzyskują miejscowo podobny efekt, spalając włókna wolframowe za pomocą wysokonapięciowych ładunków elektrycznych. W wyniku tego powstaje promieniowanie rentgenowskie, które jest skoncentrowane za pomocą reflektora ze zubożonego uranu, a następnie wychwytuje elektrony z atomów w określonej strefie, tworząc destrukcyjny prąd elektryczny. Inercyjny system nawigacji – system dokładnego określania własnej pozycji na podstawie wskazań akcelerometrów, które określają, w jakim kierunku i z jaką szybkością porusza się okręt. Kampfschwimmer – niemieckie słowo określające komandosów wyszkolonych do prowadzenia działań pod wodą. Są odpowiednikiem amerykańskich SEALs lub brytyjskich SBS (Special Boat Squadron). Maszt fotonowy – nowoczesne urządzenie zastępujące tradycyjny peryskop optyczny. Pierwszy taki maszt będzie zainstalowany na USS Virginia (patrz niżej). Wykorzystuje elektroniczne czujniki obrazu, które przesyłają dane światłowodami do centrali i wyświetlają obraz na ekranach wysokiej rozdzielczości. Maszt nie „przebija” kadłuba okrętu, w odróżnieniu do starych peryskopów, które musiały być wyciągane i wciągane do wnętrza, a także obracane wokół osi. Megatona – jednostka mocy strategicznej broni atomowej. Jedna megatona równa się sile wybuchu miliona ton trotylu (megatona równa się także tysiącowi kiloton) Reguły walki – formalne procedury i warunki dokładnie określające, kiedy broń (łącznie z bronią specjalną, na przykład nuklearną) może być użyta wobec przeciwnika. SEAL – Sea, air, land – specjalne siły komandosów amerykańskiej marynarki wojennej. Sonar ambientny – forma aktywnego sonaru, który zamiast impulsów wysyłanych przez okręt wykorzystuje szum otoczenia, aby wykryć jego odbicia od celu. Źródła szumu to odgłosy fal powierzchniowych, mechanizmy napędowe innych jednostek (na przykład statków handlowych), a także odgłosy emitowane przez organizmy żywe. Sonar ambientny ma zalety aktywnego, lecz nie zdradza obecności okrętu. Do efektywnego wykorzystania sonaru ambientnego potrzebne są nowoczesne algorytmy przetwarzania danych i komputery pokładowe dużej mocy. Sonar dwubiegunowy – forma sonaru aktywnego, gdzie jeden okręt emituje impuls, inny zaś – lub więcej okrętów – nasłuchuje echa celu. To pomaga ukryć łączną liczbę okrętów grupy. System wykrywania anomalii magnetycznych – sposób wykrywania okrętów podwodnych poprzez obserwację wywieranego przez nie wpływu na pole magnetyczne ziemi. Żelazo zawarte w okręcie podwodnym (nawet jeśli kadłub jest wykonany z innego materiału) zmieni przebieg linii magnetycznych, co może zostać wykryte przez czułe magnetometry. System jest skuteczny na niewielkie odległości, często bywa wykorzystywany przez nisko przelatujące samoloty patrolowe. SOSUS – Sound Surveillance System – sieć podwodnych hydrofonów, zainstalowanych przez marynarkę wojenną USA i stosowanych w czasie zimnej wojny do śledzenia m.in. ruchów radzieckich okrętów podwodnych. Obecnie SOSUS to stałe linie hydrofonów, służące monitorowaniu ruchów jednostek nawodnych i podwodnych. Po zimnej wojnie niektóre dane uzyskane przez SOSUS zostały odtajnione, dostarczając wartościowych informacji dla celów badań oceanograficznych. Virginia – najnowsza klasa okrętów uderzeniowych z napędem atomowym, budowanych obecnie dla marynarki wojennej USA. Pierwszy okręt USS Virginia ma być wodowany w 2004 roku. (Po zakończeniu zimnej wojny niektóre okręty uderzeniowe otrzymywały nazwy stanów, od czasu wstrzymania budowy boomerów klasy Ohio). Podziękowania Badania i profesjonalna pomoc, które stanowią bazę technicznej faktografii Głębokości krytycznej, wywodzą się bezpośrednio i są kontynuacją Thunder in the Deep oraz Deep Sound Channel. Przede wszystkim chcę podziękować osobom, które przeczytały manuskrypt, a były to: MeMlle Lyman, dowódca kilku podwodnych okrętów atomowych wyposażonych w balistyczne rakiety nuklearne – boomerów – obecnie dyrektor do spraw bezpieczeństwa i zabezpieczeń w Laboratorium Fizyki Stosowanej im. Johna Hopkinsa; komandor Jonathan Powis z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej, nawigator na podwodnym okręcie uderzeniowym HMS Conaueror w czasie kryzysu falklandzkiego; komandor porucznik w stanie spoczynku Jules Steinhauer, weteran, który w czasie II wojny światowej służył na podwodnych okrętach dieslowskich, w początkowym okresie zimnej wojny łącznik okrętów podwodnych w grupach lotniskowców; dowódca w stanie spoczynku Bill Begin, uczestnik wielu odstraszających patroli na podwodnych okrętach wyposażonych w balistyczne rakiety nuklearne; oraz Peter Petersen, który służył na niemieckim okręcie U-518 w czasie II wojny światowej. Chcę też podziękować dwóm komandosom z SEALs – sierżantowi Billowi Pozziemu i komandorowi Jimowi Ostachowi – za ich uwagi, wsparcie i przyjaźń. Inni marynarze, którzy również udzielili mi cennej pomocy, to: George Graveson, Jim Hay i Ray Woolrich, wszyscy emerytowani kapitanowie marynarki wojennej USA, byli dowódcy okrętów podwodnych, aktywni członkowie Naval Submarine League; Ralph Siane, wiceprezes Nowojorskiej Rady Navy League of the United States, przewodnik na okręcie-muzeum Intrepid; Ann Hassinger, bibliotekarka w U.S. Naval Institute; Richard Rosenblatt, lekarz medycyny, były konsultant medyczny marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych; i Rick Dau, komandor w stanie spoczynku, dyrektor operacyjny Naval Submarine League. Muszę wspomnieć także inne osoby związane z marynarką wojenną i wojskowością. Jest ich jednak zbyt wiele, by je tu wszystkie wymienić, lecz szczególnie utkwiły mi w pamięci cenne rozmowy z komandorem Mikem Connorem, ówcześnie dowódcą USS Seawolf, i z kapitanem marynarki wojennej w stanie spoczynku Nedem Beachem, znakomitym pisarzem i jednym z największych podwodniaków wszystkich czasów. Pragnę też podziękować oficerom i marynarzom, za oprowadzenie mnie po swoich wspaniałych okrętach podwodnych: USS Alexandria, USS Connecticut, USS Dallas, USS Hartford, USS Memphis, USS Salt Lake City, USS Seawolf, USS Springfield, USS Topeka, jak i załodze współczesnego niemieckiego okrętu podwodnego z napędem Diesla U-15. Szczególnie dogłębnie wdzięczny jestem całej załodze USS Miami, SSN 755, za cztery wspaniałe dni na morzu i pod wodą. Takie same podziękowania kieruję do instruktorów i studentów szkoły New London Submarine School oraz bazy szkoleniowej komandosów BUD/SEAL w Coronado, a także do wszystkich osób, które demonstrowały mi broń, wyposażenie, jednostki uderzeniowe i samoloty w bazach wojsk morskich w Coronado i Norfolk. Dziękuję też wszystkim mężczyznom i kobietom z załóg lotniskowca USS Constellation, krążownika rakietowego USS Vella Gulf tankowca marynarki wojennej USNS Pecos, głębokościowego okrętu ratowniczego Avalon oraz jego jednostki pomocniczej Kellie Chouest. Pierwszą osobą zawodowo związaną z wydawaniem książek, która wpłynęła na kształt tej powieści, jest moja żona, Sheila Buff, autorka ponad dwudziestu książek o życiu ptaków i przyrodzie, zdrowiu i odżywianiu. Następny w kolejności jest mój agent literacki, John Talbot, który bez owijania w bawełnę mówi mi, co mu się podoba, a co nie. Równie ważna była pomoc mojej redaktorki Jennifer Fisher z wydawnictwa William Morrow, która zawsze gotowa jest wnieść swój wkład i dokonać istotnych poprawek w moim manuskrypcie. Na końcu chciałbym podziękować mojemu przyjacielowi i pisarzowi, kapitanowi marynarki wojennej Davidowi E. Meadowsowi, oraz Lee Glickowi, podporucznikowi Cywilnej Lotniczej Służby Patrolowej i zarazem członkowi ochotniczej straży.