Sandor Marai Ziemia! Ziemia!... Wspomnienia Przełożyła i posłowiem opatrzyła Teresa Worowska CZYTELNIK Warszawa 2005 Tytuł oryginału Fold, Fold!... Emlekezesek © Heirs of Sandor Marai Csaba Gaal, Toronto Projekt serii Zbigniew Czarnecki Opracowanie graficzne Mateusz Czarnecki Redaktor Maria Mirecka Redaktor techniczny Hanna Bernaszuk Korekta Anna Piątkowska © Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2005 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik" Warszawa 2005 ISBN 83-07-03036-6 CZĘŚĆ PIERWSZA r Świat jest daleko, a nad naszym losem wciąż chrypi wojna ołowianym głosem. Wszystkich palący jad grzechu przenika, Żyda, chrześcijan, Europejczyka. Krwią poznaczono już domów odźwierza, / komu wierzyliśmy — zabity leży, dla czego warto było żyć — zhańbiono, dom nasz w jaskinię ścierwa obrócono. Wierni i wiara dziś na łasce hycla, otwarła bramy swe Apokalipsa. Nad światem krwawe oskarżenie hula, pogrzebie wkrótce, kto teraz przytula, martwy jutro, kogo całujesz dzisiaj, rankiem cię sprzeda, kto nocą kołysał. Boże Narodzenie 1944 Wszystkie wiersze Sandora Maraiego pomieszczone w tym tomie w przekładzie Teresy Worowskiej. Na Węgrzech imieniny są na ogół pogodnym, wypełnionym gośćmi, plemiennym świętem. Przeto zgodnie z porządkiem kalendarza gregoriańskiego, także w tamtym, 1944 roku, na 18 marca — dzień imienin Sandora — zaprosiliśmy na kolację grono krewnych. Przyjęcie przygotowaliśmy skromne, jak to w wojennych, naznaczonych niedostatkiem czasach. Jednak przyjaciele znad Balatonu także i w tamtym roku przysłali nam kilka butelek ognistego wytrawnego wina z dojrzewających na wulkanicznym gruncie winorośli. Był przejmujący chłodem wczesnowiosenny wieczór, więc dobrze się złożyło, że goście zebrani w słabo ogrzewanych pokojach mogli się rozgrzać także dzięki porządnym trunkom. Siedzieliśmy w jadalni starego budańskiego domu, w mieszkaniu, w którym przeżyłem wówczas blisko dwadzieścia lat. Bywają dni, które w instynktownym przeczuciu przeżywamy tak, jakby usłyszana nagle wiadomość czy przekaz miały wywrzeć bezpośredni wpływ na całe nasze życie — w takich chwilach nie wiadomo na ogół, co się stanie, ale wydaje się, że decydujące wydarzenie jest tuż-tuż, wyczuwamy jego aurę. Taką aurę miało nasze ówczesne imieninowe spotkanie w połowie marca 1944 roku. Nie wiedzieliśmy nic pewnego, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że coś się gotuje, że lada chwila nastąpi jakaś istotna, decydująca zmiana. W tamtych czasach, w epoce tragedii woroneskiej i innych wojennych dramatów, mieszkańcy zaciemnionego miasta, które dotychczas zostało jeszcze oszczędzone, nie prowadzili już tak ożywionego życia towarzyskiego jak dawniej. Ale tamtego wieczoru żona przygotowała imieninową kolację tak, jak to było w zwyczaju w dawnych, dobrych, przedwojennych czasach, gdy wydawaliśmy przyjęcia: z głębi bufetu wydobyta została rodzinna miśnieńska porcelana, stół zastawiono starym srebrem, a zamiast lamp elektrycznych nakrycia i gości oświetlały świece osadzone w dwóch francuskich świecznikach. Wokół owalnego stołu siedziało nas jedenaście osób. Tych jedenaście osób już nigdy więcej nie zasiadło do wspólnego posiłku. I nigdy już nie zasiądzie, ponieważ kilka z nich nie żyje. Pełgający blask świec tworzył intymny nastrój, opromieniając twarze zebranych, mieszczański, rodzinny krąg i sprzęty wokół. Nigdy nie kupowałem mebli; wszystko, co posiadałem, było niegdyś własnością naszych przodków i stanowiło schedę po dwóch rodzinnych majątkach z Górnych Węgier. Nie mieliśmy ani antyków, ani sprzętów ze sklepu meblarskiego: wszystko, co stało w naszych pokojach, świadczyło o guście i zwyczajach przodków. Drzwi pomiędzy pokojami były otwarte. Dziś, kiedy powracam myślami do tamtego rozjarzonego I'laskiem świec, tajemniczego obrazu, zdaje mi się, jakbyśmy my, budańscy potomkowie rodów z Górnych Węgier, jeszcze raz, po raz ostatni odegrali e-pizod z życia naszych ojców. Tego wieczoru jeszcze raz ożyło wszystko, co było scenerią i rekwizytami minionej epoki. Rozmowa początkowo nie kleiła się, ale wino i sekretny rodzinny język dobrze znających się ludzi pozwoliły wkrótce zapomnieć o sztywności pierwszych chwil. Po kolacji naturalnie pozostaliśmy przy stole, zgodnie z rodzinnym zwyczajem prowadziliśmy jeszcze długą rozmowę przy kawie i winie. Między gośćmi a gospodarzami rozgorzała niebawem namiętna dyskusja polityczna. Był to szczególny wieczór i pozostał mi w pamięci nie tylko z powodu tego, co po nim nastąpiło — a czego skutkiem było całkowite zniszczenie, rozpad pewnej formy życia — lecz także z innej przyczyny: była to bowiem chwila, w której mogliśmy przeczuć własne fatum nie tylko instynktownie, lecz także dojść do niego drogą dedukcji, dzięki odpowiedniej ilości informacji. Obecni goście, nasi krewni — wszyscy, z wyjątkiem jednego członka rodziny — byli zdecydowanymi przeciwnikami nazizmu. Ale wszyscy bali się zakończenia wojny i ostrożnym tonem wypowiadali rozmaite prognozy na temat tego, jak się ułoży najbliższa przyszłość, co przyniesie chłodna wiosna, jaka będzie sytuacja na frontach i czego Węgry mogą oczekiwać od zbliżającego się kataklizmu. Większość rozmówców zgodnie przypuszczała, że nie czeka nas nic dobrego. Ale popierający nazi-stów kuzyn wyrwał się od razu z legendami o nowej cudownej broni. Kraj był wówczas pełen tych bajek, opowiadano o broni, która zamraża wroga, o samolotach, które latają z szybkością błyskawicy, a piloci muszą być specjalnie przytwierdzani do siedzeń, by nie powypadać... Podobne głupstwa załatwialiśmy zazwyczaj machnięciem ręki. Tym, czego nie można było załatwić machnięciem ręki, był strach, obawa przed nadchodzącą rzeczywistością: zbliżała się decydująca faza wojny. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy zerwać z Niemcami i przyjąć wszelkie konsekwencje, jakie z tego wynikną, większość gości ostrożnie przychyliła się do mego sądu; większość, ale nie krewniak, który sprzyjał nazistom. Podchmielony walił dłonią w stół i powtarzał frazesy ze wstępniaków gazetowych 0 „wytrwaniu" i „sojuszniczej wierności". Spróbowałem podważyć sens jego słów, lecz odpowiedź, którą usłyszałem, zdumiała mnie: — Ja jestem narodowym socjalistą — krzyczał. — A ty — wskazał na mnie palcem — nie możesz tego zrozumieć, bo masz talent. Ja nie mam talentu 1 dlatego potrzeba mi narodowego socjalizmu. Wielkie słowa zostały wypowiedziane, krewki kuzyn wyznał ważną prawdę swego życia i teraz z ulgą spoglądał przed siebie. Kilka osób roześmiało się, ale ich rozbawienie wydało się nienaturalne; tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu. Kiedy zapadła cisza, odpowiedziałem, że nie ufam swojemu „talentowi", którego istnienia codziennie muszę dowodzić, ale nie byłbym zwolennikiem narodowe- 10 Ko socjalizmu nawet wówczas, gdybym nie miał talentu, co wcale nie jest takie niemożliwe... Kuzyn jednak kręcił głową z ponurą miną: — Ty tego nie możesz zrozumieć — powtarzał raz /a razem i uderzał się w piersi. — Teraz nadszedł nasz czas, czas ludzi bez talentów — podtrzymywał swoje dziwne samooskarżenie niczym bohater rosyjskiej powieści. — Teraz nadeszły nasze czasy!... W końcu wszyscy znów się roześmieli i zmieniliśmy temat. Nasi goście rozeszli się przed północą, bowiem w zaciemnionym mieście tramwaje kursowały tylko przez kilka godzin wieczornych. Kiedy w przedpokoju pożegnałem ostatnią osobę, odezwał się tele-lon. Poznałem głos jednego z przyjaciół, który był urzędnikiem w ministerstwie. Nie miał zwyczaju telefonować po nocy. Dlatego spytałem niespokojnie: — Co się stało? — Dziś w nocy Niemcy wkroczyli na Węgry. Powiedział to tak spokojnie, tak naturalnym tonem, jakby powiadamiał mnie o wydarzeniu towarzyskim. Był doskonałym, zdyscyplinowanym u-rzędnikiem. Przez chwilę milczeliśmy. Spytałem: — Gdzie są teraz? — Niemcy? Są tu, na Wzgórzu Zamkowym. Widzę z okna przejeżdżające czołgi. — A gdzie ty jesteś? — W ministerstwie. — Czy możesz zajść do mnie? — W tej chwili to niemożliwe — odpowiedział spokojnie. — Nie przepuszczą mnie między czołga- 11 mi. Ale może uda mi się wpaść jutro, jeśli mnie nie zatrzymają. — Dobranoc — powiedziałem, czując, że mówię coś głupiego. — Dobranoc — odparł poważnie. Odłożył słuchawkę. Nie aresztowano go nazajutrz, dopiero następnego dnia i od razu wywieziono do obozu dla internowanych. Tymczasem weszła pokojówka i w białych rękawiczkach, w których podawała do stołu, bo należało to do przedwojennego rytuału, zaczęła zbierać naczynia. Poszedłem do swego pokoju i usiadłem za biurkiem. Tamtej wiosennej nocy miasto pod moimi oknami było ciche. Tylko czasami słyszałem dudnienie czołgów jadących w kierunku Wzgórza Zamkowego; wiozły ludzi gestapo, którzy mieli zająć budynki urzędów. Słuchałem dudnienia czołgów i paliłem. W pokoju panowało miłe ciepło. W roztargnieniu patrzyłem na książki poustawiane na półkach, sześć tysięcy tomów, które przez lata gromadziłem, jeżdżąc po świecie. Był tu Marek Aureliusz, którego kupiłem u bukinisty nad Sekwaną, Rozmowy... Eckermanna, stare wydanie węgierskiej Biblii. I sześć tysięcych pozostałych. Ze ścian spoglądali na mnie z portretów ojciec, dziadek i dawno zmarli krewni. Pierwszego żołnierza rosyjskiego spotkałem w kilka miesięcy później, drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1944 r. Był to młody człowiek, jak mi 12 się wydawało, Białorusin; miał typowo słowiańską twarz z szeroko rozstawionymi kośćmi policzkowymi i jasne włosy, których kosmyk wysunął się spod szpiczastej jak szyszak futrzanej czapki. Z karabinem w ręce wjechał konno na dziedziniec urzędu gminnego; w ślad za nim galopowało dwóch starszych, brodatych szeregowych o ponurych twarzach. Młody człowiek wymierzył we mnie karabin i spytał: — Ty kto? Odpowiedziałem, że jestem pisarzem. Staliśmy w śniegu, konie rżały i w kłębach pary ziały zmęczeniem z płuc. Zapewne i ten młodzieniec, jak na ogół żołnierze rosyjskiej jazdy, świetnie jeździł konno, ale nie oszczędzał wierzchowca: podczas cwału jeźdźcy rosyjscy nie unoszą się w siodle, lecz całym ciężarem górnej połowy ciała opierają się na zwierzęciu, ciało jeźdźca niemal nieruchomo przywiera do rumaka. Po cwale konie przestępowały w miejscu, rżały i dyszały. Chłopak nie zrozumiał mojej odpowiedzi i powtórzył pytanie. Tym razem już wolniej, dzieląc słowo na sylaby powiedziałem: „Pisatiel". Nie znałem rosyjskiego, ale nauczyłem się tego słowa, bo chodziły wieści, że Rosjanie nie robią pisarzom krzywdy. I rzeczywiście, chłopak rozchmurzył się. Jego młodą, dumną, dziecinnie surową, rumianą twarz rozjaśnił uśmiech. — Charaszo — powiedział. — Idi damoj. Zeskoczył z konia i wszedł do budynku urzędu gminnego. Zrozumiałem, że mnie odprawił i mogę wracać do domu. Jego towarzysze z patrolu nie zwracali na mnie uwagi. Przeciąłem zaśnieżony ogród i ruszyłem szosą w kierunku wiejskiego domu na 13 skraju lasu, w którym mieszkałem wówczas już ósmy miesiąc. Dom ten stał na ziemi właściwie niczyjej, w wielkim ogrodzie, na granicy wsi i letniskowej osady podbudapeszteńskiej. W ciągu minionych ośmiu miesięcy żyłem tu w otoczeniu uciekinierów i wygnańców. Dom na skraju lasu okazał się dobrą kryjówką: w tym czasie nie zaglądali tu ani Niemcy, ani węgierscy naziści, ani też przedstawiciele najrozmaitszych formacji zbrojnych strzałokrzyżow-ców, przyuczonych do polowania na ludzi. Spiesznie szedłem brzegiem rzeki do opuszczonego domu. Po Dunaju sunęła kra. Dwa dni wcześniej Niemcy niepostrzeżenie, niemal bezszelestnie opuścili wieś i całą okolicę. Budapeszt nie został jeszcze całkowicie otoczony przez Rosjan, w górnym zakolu Dunaju, wokół Ostrzyhomia1 i na przeciwległym brzegu rzeki walczyli, używając wszystkich rodzajów nowoczesnego uzbrojenia: sowiecka broń pancerna i szczególny rodzaj bardzo skutecznych miotaczy min, zwanych „organami Stalina"2, dniem i nocą pluły ogniem. Ale na prawym brzegu rzeki panowała względna cisza. Tylko czasami wybuchał gdzieś granat albo zrzucona z samolotu przez pomyłkę bomba burzyła zabudowania we wsi. Wyspę na rzece Rosjanie zajęli już kilka dni temu. Widzieliśmy ich z naszego brzegu, jak brodzą w śniegu i przygotowują stanowiska pancerne; ale do drugiego dnia świąt w naszej wsi nie pojawił się ani jeden sowiecki patrol. Tego ranka rozeszła się 1 Esztergom 2 Chodzi o tak zwane katiusze. 14 wieść, że do willi pewnego dyplomaty w sąsiednim miasteczku wprowadził się posterunek rosyjski pod iłowództwem jakiegoś majora. Mieszkańcy wsi u-znali, że najlepiej będzie, jeśli do rosyjskich regularnych sił wojskowych w sąsiedztwie uda się zaopatrzona w kołacz, struclę makową i orzechową oraz palinkę delegacja, która poprosi majora, by przysłał do wsi stały patrol, a wówczas może uda się uniknąć najść zabłąkanych i rabujących band żołnierskich. Major obiecał, że wieczorem przyśle do wsi czujkę, i nakazał, by zebrano wszelką broń. Ja także zaniosłem do urzędu gminnego swoją strzelbę myśliwską i właśnie wówczas spotkałem się z pierwszym żołnierzem rosyjskim. Brnąłem w śniegu brzegiem Dunaju. Zmierzchało. W półmroku na tamtym brzegu rzeki jak zimne ognie z okazji nieznanego święta wybuchały w górze niebieskie, czerwone, żółte i zielone komety rakiet: były to sygnały ogniowe piechoty rosyjskiej powoli prącej w kierunku Budapesztu; tą drogą prosili o osłonę pancerną dla wysuniętych do przodu stanowisk. Działa pancerne słyszałem z bliska i kilkakrotnie zabłąkana kulka zaświszczała mi koło u-cha. Ten świst był charakterystyczny i jednoznaczny, ale już tak do niego przywykłem, że nie zwracałem nań uwagi. W ciemności mignęło kilku znajomych ze wsi, poznali mnie i ukłonili się z zakłopotaniem. W tej podbudapeszteńskiej miejscowości w bardzo dziwny sposób mieszały się ze sobą chałupy najbiedniejszego bezrolnego chłopstwa z letnimi domami wielkomiejskiego, nowobogackiego mieszczaństwa. Cha- 15 łupy pobudowano na wzgórzu, zaś wzdłuż nadbrzeża Dunaju, niczym w ekscentrycznym wesołym miasteczku, stały rzędem pozbawione dobrego smaku letnie domy wzbogaconej po pierwszej wojnie światowej węgierskiej klasy średniej i dumnie prezentowały przedziwny chaos stylistyczny: była tu chata tyrolska, dworek w stylu gentry empire, kopia zamku normandzkiego i przypominający hiszpańską hacjendę dom z ogrodem. W „pańskich" domach obecnie prawie nie mieszkano, większość właścicieli wróciła na czas oblężenia do stolicy, uważano bowiem ogólnie, że Budapeszt „padnie w ciągu kilku dni" i w stolicy „mieszkańcy będą mieli do czynienia z marszałkami", podczas gdy na prowincji — z kapralami, co jest bardziej niebezpieczne. W rzeczywistości jednak każda z tych sytuacji była jednakowo groźna, zaś ci, którzy w czasie oblężenia pozostali w Budapeszcie, stłoczeni na długie tygodnie w piwnicach otoczonego miasta przeżyli wszelkie okropności towarzyszące spustoszeniu stolicy. Wielu właścicieli eleganckich domów uciekło na Zachód; ich domostwa zostały obrabowane jako pierwsze, zarówno przez Rosjan, jak i przez miejscową ludność. Pozdrawiający mnie w ciemności ludzie bez wyjątku należeli do wiejskiego proletariatu. Ich zakłopotanie zdradzało, że wielka zmiana, „historyczna chwila" wcale nie oznacza dla nich „wyzwolenia". Wyglądało na to, że lud, który od bardzo dawna żył jako wieczny sługa, już w tamtej chwili wiedział, że jego los się nie zmieni: dawni panowie odeszli, na- 16 dejdą nowi panowie, a on pozostanie sługą, jak nim był przez wieki. Miejscowy szewc, o którym mówiono, że jest komunistą, zdyszany zawrócił, pobiegł za mną i podenerwowany zaczął mi coś opowiadać. Gruby ten człowiek stał na mrozie bez wierzchniego okrycia i oburzony relacjonował, że gdy nadchodzący Rosjanie zobaczyli go na skraju wsi, zaczęli krzyczeć: „Burżuj! Burżuj!" i zerwali zeń płaszcz skórzany, który właśnie miał na sobie, po czym wcisnęli mu w rękę dwieście papierowych pengó1, poklepali po plecach przerażonego człowieka i odjechali. „Myśleli, że jestem burżujem — skarżył się płaczliwym głosem poszkodowany szewc — bo jestem gruby i mam skórzany płaszcz. A ja tak na nich czekałem!. ..". To rozczarowanie w głosie słyszałem wówczas po raz pierwszy. W domu panowała ciemność, światła nie było od dwóch dni — a później jeszcze przez wiele miesięcy. Mieliśmy za to opał; mieliśmy też mąkę, piętnaście kilogramów, w winnicy zakopałem dziesięć butelek smalcu, zostało też jeszcze mydło i kawa. Zachowaliśmy trochę ubrań, zaś na poddaszu, pod belką główną, w płaskim, blaszanym — żeby się doń myszy nie dobrały — pudełku po lucky strike'ach ukry- Pengó — węgierska jednostka pieniężna. 17 łem resztę naszych pieniędzy, cztery tysiące pengó; suma ta wystarczyć mogła wówczas na dwa miesiące życia. Tego dnia miałem nawet jeszcze papierosy. Domownicy już się pokładli, zaparzyłem sobie kawy i siedziałem sam do świtu w ciemnym pokoju, przed powoli gasnącym w piecu ogniem. Żywo pamiętam tamtą noc, ostrzej i lepiej niż wszystko inne, co nastąpiło potem. Coś się skończyło, jedną niemożliwą sytuację zastąpiła druga, podobnie niebezpieczna, ale zupełnie inna. Rosyjski żołnierz, który dzisiejszego dnia wkroczył w moje życie, był naturalnie kimś więcej niż tylko rumianym słowiańskim chłopakiem gdzieś znad Wołgi... Ten rosyjski żołnierz, nie mogłem o nim nie myśleć, dziś po południu ze wszystkimi skutkami tego zdarzenia wtargnął nie tylko w moje życie, lecz w życie całej Europy. O Jałcie jeszcze nie wiedzieliśmy. Znaliśmy tylko nagie fakty: Rosjanie weszli, Niemcy wycofali się, wojna niedługo się skończy — tyle zrozumiałem z tego, co się stało. Zrozumiałem zaraz potem, że musimy sobie teraz odpowiedzieć na jedno pytanie. Jeszcze nie byłem w stanie go sformułować, ale tamtej dziwnej nocy, gdy żołnierz ze Wschodu wmaszerował o wieczornej godzinie do węgierskiej wsi — a człowiek „rozumie" zawsze tylko to, co widzi, co słyszy i czego dotyka — skórą i wszystkimi zmysłami odczuwałem, że ów młody sowiecki żołnierz przyniósł do Europy pewne pytanie. Głośno i po cichu pytano o to na całym świecie już od blisko trzydziestu lat: czym jest komunizm? Jaki jest jego sens? Ci, którzy na nie odpowiadali, 18 mówili rozmaite rzeczy, w zależności od swych interesów, przekonań, wyborów politycznych i sytu-.teji międzynarodowej. Wielu kłamało albo przesadzało. Ale rozmawiałem też z ludźmi, którzy nie kłamali, i czytałem książki, w których — osoba au-mra stanowiła tu gwarancję — nie było przesady. W każdym razie żyłem w środowisku, w którym komunizm wymieniano zaraz po siedmiu grzechach Kłównych. Dlatego pomyślałem sobie wówczas, że ulu nadeszła chwila, w której muszę zapomnieć wszystko, co do tej pory słyszałem o Rosjanach i u komunistach. Chwila, w której na ciemnym, zaśnieżonym dziedzińcu urzędu gminy spotkałem po i az pierwszy sowieckiego żołnierza, także w moim /vciu rozpoczynała wielki egzamin, składający się / pytań i odpowiedzi i będący bilansem świata komunistycznego i niekomunistycznego; ten egzamin rozpoczął się jednocześnie dla całego zachodniego świata. W Europie pojawiła się oto nowa siła, a Armia Czerwona była jedynie jej wojskową wyraziciel-ka. Co to za siła? Komunizm? Słowianie? Wschód? Obok domu w ciemnościach nocy przechodzili ludzie, zbliżali się i oddalali. Ci błąkający się nocą ludzie mówili obcym językiem. Siedziałem w ciemnym pokoju i postanowiłem, że za wszelką cenę dokonam wysiłku oczyszczenia swego umysłu z dotychczasowych uprzedzeń i porzuciwszy resztki wspomnień z lektur i rozmów oraz zapomniawszy o oficjalnej antybolszewickiej propagandzie, postaram się bezstronnie obserwować Rosjan i komunistów. Tamtego popołudnia na własnej skórze przeżyłem coś, co przydarzyło się światłym umysłom Eu- 19 ropy dotychczas tylko dwa razy: w dziewiątym wieku1, gdy Arabowie dotarli do Autun i Poitiers, i w szesnastym, gdy Turcy podeszli pod Gyór i Erlau2. W Europie Wschodniej nie puszczono ich dalej. Łupieżcze podboje Dżyngis-chana, Tamerlana, Attyli były w tym regionie Europy wydarzeniami krwawymi, lecz przelotnymi, a wschodnie hordy na głos magicznej piszczałki, wieszczącej niewiadome azjatyckie, plemienne nieszczęścia, któregoś dnia nagle wyniosły się z Europy. Ale Arabowie wyruszyli na podbój chrześcijaństwa ze świadomością własnej odrębnej wiary, innego obrazu świata, rasy, umysłowo-ści. I gdy Karol Martell bastard pobił ich ostatecznie po Autun, w Europie pozostało po nich nie tylko wspomnienie rabunków, ale też wielkie pytania arabskiej kultury, na które trzeba było odpowiedzieć. Pozostawili po sobie nie tylko wiedzę o astronomii, nawigacji, medycynie, swoistą ornamentykę, wschodni sposób pojmowania natury, lecz także system liczbowy, który umożliwił myślenie techniczne i wyparł skomplikowany i trudny w użyciu system rzymski. Przynieśli nam helleńską samoświadomość, która już ledwie pełgała w mrocznych celach i skostniałych duszach średniowiecznych scholastyków, gdy Gerhard z Cremony przetłumaczył wreszcie na łacinę kilka tuzinów greckich dzieł literackich i naukowych, wśród nich niemal całego Arystotelesa... Na te postawione przez „barbarzyń- 1 Marai jest tu nieprecyzyjny, bitwa Karola Młota z Arabami pod Poitiers miała miejsce w 732 r., zatem w VIII w. 2 Niemiecka nazwa miasta Eger. 20 ców" wielkie pytania Wschodu świat chrześcijański odpowiedział dobrze: odpowiedział nie tylko orężem pod Autun, lecz także renesansem i humanizmem, które bez impulsu kultury arabskiej, przynoszącej helleńską, arystotelesowską świadomość, zapaliłyby iskrę w duszy człowieka średniowiecza o wieki później. Renesans był bez wątpienia reakcją na pierwszą wielką konfrontację ze wschodnim obrazem świata. Na drugi wielki atak ze Wschodu — podboje światopoglądu osmańskiego i wschodniego imperializmu — świat chrześcijański odpowiedział nie tylko bronią, lecz także wielką próbą odnowy — reformacją. Jak odpowie teraz mój świat, świat Zachodu, temu młodemu żołnierzowi, który dziś przybył ze Wschodu i zapytał mnie, bezimiennego pisarza europejskiego: „Ty kto?". Siedziałem w ciemności, w tej bardzo dziwnej ciemności, słuchałem ognia armatniego, który z monotonią maszyn fabrycznych łomotał pośród nocy i pustoszył wszystko to, co oddalone stąd o kilkanaście kilometrów było dla mnie jeszcze niedawno domem i światopoglądem... i próbowałem sobie wyobrazić, jak może brzmieć pytanie, które postawiłby mojemu światu ten odziany w kufajkę, zdrowy, jasnowłosy żołnierz słowiański. Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo wiedziałem, że podobne „odpowiedzi" nie są kwestią postanowienia. Humaniści nie „postanowili" renesansu ani też Luter nie „postanowił" reformacji. Odpowiedź formuje się samoistnie. Ja jednak próbowałem sobie wyobrazić, czego może chcieć ode mnie rosyjski żołnierz. 21 A Naturalnie zabierze świnię, pszenicę, olej; węgiel i maszyny, co do tego nie miałem wątpliwości. (Nie podejrzewałem jeszcze wówczas, że zabierze też ludzi). Ale czego może chcieć jeszcze, poza świnią, pszenicą i olejem? Czy będzie chciał także duszy, a więc mojej osobowości? Nie minęło wiele czasu i pytanie to z nieubłaganą siłą stanęło nie tylko przede mną, który rozmyślałem nad nim wówczas w nocy, w samotnym wiejskim domku. Dowiedzieliśmy się, że chce zabrać wszystko i na dodatek żąda jeszcze naszych dusz, chce podporządkowania naszych osobowości. Gdyśmy to zrozumieli, tamto spotkanie, przekroczywszy ramy losu jednego narodu, nabrało nowego sensu dla całego świata. Wielkie mocarstwa przekwitają prędzej niż tropikalne rośliny... historia pełna jest kości pozostałych po tajemniczych mamutach, jakimi były państwa Seleucydów, państwo nubijskie, Libia — kwitły one przez kilka historycznych chwil, by zniknąć bez śladu w piaskach. Tylko szaleniec mógł myśleć, że los tysiącletniego państwa węgierskiego będzie miał jakiekolwiek znaczenie dla wielkich ludów. Gdy stanie im ono na drodze, zdepczą je bez gniewu, obojętnie; jeśli w danej chwili mogą mieć z niego korzyść, wyznaczą mu pomniejszą rolę; wczoraj wyznaczyli nam ją Niemcy, jutro zrobią to Rosjanie. Taki jest los i mały naród może uczynić bardzo niewiele, by go zmienić. Ale na pytanie, które młody rosyjski bolszewik wniósł do mego życia — do życia nas wszystkich, którzy wychowaliśmy się na wzorach kultury Zachodu — chciałem odpowiedzieć bez uprzedzeń i stronniczości. Wydawało mi się, że 22 widzę w ciemności jego młodą, obojętną twarz. Nie była odpychająca, tylko przeraźliwie obca. W tamtej chwili, na tamtym etapie wojny nie tylko ja — „mieszczański" pisarz węgierski w węgierskim wiejskim domu — rozmyślałem o Rosjanach i. pełną niepokoju ciekawością. Także Anglicy, Francuzi i Amerykanie obserwowali ich z wyczekiwaniem i niepewnością. Wielki naród kosztem niewyobrażalnych ofiar odwrócił kierunek dziejów pod Stalingradem — a ja spotkałem dziś jednego z przedstawicieli tej ogromnej siły. Wielu ludziom, o-liarom nazizmu, ten młody Rosjanin przyniósł na pewno wyzwolenie, ucieczkę od nazistowskiego terroru. Ale nie przyniósł wolności, bo sam jej nie miał. Lecz tego jeszcze wówczas na ogół nie wiedziano. Przez dwa tygodnie to przychodzili, to znikali, pojawiali się niespodziewanie, w pojedynkę, po dwóch. Na ogół czegoś chcieli: wina, jedzenia, czasami tylko wody. Po przeminięciu pierwszego napięcia te spotkania miały ludzki charakter, ale był w nich element aktorski i odbywały się w sposób wyuczony. Po przywitaniu i ustaleniu podstawowych pojęć pozostawały nam bardzo ograniczone możliwości porozumiewania się. Wśród domowników znajdowała się pewna młoda kobieta, która u-kończyła studia w Pradze i biegle mówiła po czesku. Była naszą tłumaczką, Rosjanie na ogół rozumieli, co mówiła. 23 Przychodzili dniem i nocą, wchodzili bez dzwonienia i pukania. W pierwszych dniach czasami bywaliśmy zaskoczeni, gdy w najbardziej nieoczekiwanych chwilach przed naszym łóżkiem czy przy stole pojawiał się nagle Rosjanin z karabinem. Ale prędko do tego przywykliśmy. Większość z nich nie pozostawała długo. Kiedyś przyszło ich trzech, dwóch oficerów i szeregowiec. Oficer, jak się później zorientowaliśmy, zaczynał się w wojsku sowieckim od majora; zazwyczaj ukończyli już oni szkołę wojskową, mieli ordy-nansów i w większości znali choć trochę niemiecki. Ale obsypani gwiazdkami żołnierze poniżej stopnia majora nie byli prawdziwymi oficerami. Ponadto istniały tu też jeszcze inne rangi, stosunki podległości i zwierzchnictwa, w których obcym trudno się było zorientować; funkcjonowali na przykład oficerowie polityczni, którzy z ramienia partii kontrolowali zawodowych żołnierzy, ale nietrudno sobie wyobrazić, że także ów oficer politycznymusiał mieć swojego zwierzchnika w armii. Przed kilku laty, w pierwszym roku wojny czytałem wydrukowaną w Szwajcarii książkę, której rosyjski autor, niejaki Basseneff, próbował przedstawić sowiecką „armię ludową". Ta książka przypomniała mi się teraz, ale prędko zrozumiałem, iż rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana, niż ją przedstawił ów wojskowy autor. Owych trzech przybyszów na przykład należało do szarży, którą jedynie z trudem dałoby się opisać za pomocą zachodnich pojęć wojskowych. Byli młodzi — szeregowiec-gapiowaty woźnica; oficerowie iroche podpici. Zjawili się około południa, starałem •lc przyjąć ich uprzejmie, według własnych norm wtchowania, bo doświadczyłem już, że ten sposób imkiowania najbardziej skutecznie powściąga ro-•Vlskich przybyszów: podałem im rękę, zaprosiłem, usiedli, poczęstowałem resztką moich papiero-• i nalałem im palinki, po czym czekałem, co na-i|'i. Elegancja w obejściu, zewnętrzne formy to-i /yskie często dobrze działały na Rosjan. Na ogół Mali się z hałasem, wykrzykiwali słowa „broń" i i I rinann", to jest szukali Niemców, ale po pierw-< h uprzejmych zdaniach i gestach wyrażających i. inność uspokajali się. Teraz też tak było: kiedy I niosłem kieliszek zpalinką i powiedziałem „na i nowie", wszyscy trzej powstali i z kieliszkami w r grzecznie odwzajemnili pozdrowienie. Potem uMcdli wokół pieca — zupełnie tak samo, jak pod-v/as ćwiczeń wojskowych przysłani na kwaterę żołnierze z gospodarzami — i zaczęliśmy rozmawiać. Członkowie mojej rodziny — żona, chłopiec, którym się opiekowaliśmy, oraz młoda kobieta, która /nala czeski — siedzieli między gośćmi. Sytuacja była szczególna i inna od tych, jakich oczekiwaliśmy na podstawie niepokojących wieści przynoszonych przez uciekinierów. Zacząłem odczuwać coś w rodzaju nadziei. Nadzieja ta w początkowym okresie nie była zupełnie bezpodstawna. Ze strony oficerów i szeregowców regularnego wojska — szczególnie, gdy nie l»vli pijani lub w pobliżu znajdowało się wyższe dowództwo — nie spotkała nas ani naprawdę wielka strata, ani żaden tragiczny wypadek. Wyjątki, roz- 25 maici rabusie zaczęli się pojawiać już w pierwszych dniach, ale na ogół podkradali się o zmroku, próbowali wniknąć do mieszkania, mieli broń, żądali zegarków, alkoholu, wody kolońskiej i natychmiast znikali z łupem. Było wyraźnie widać, że złodzieje mieli nieczyste sumienie, bowiem ze strony dowództwa mogli oczekiwać natychmiastowej kary na miejscu przestępstwa. Ale wojsko regularne, szczególnie zaś w pierwszym okresie oficerowie czasami zachowywali się w naszej małej wiosce ze zrozumieniem sytuacji — inaczej niż w pobliskiej stolicy, gdzie rabunek i gwałt odbywały się właściwie za przyzwoleniem dowództwa. Trzech żołnierzy sowieckich siedziało jak towarzystwo wokół wiejskiego pieca. Woźnica był całkiem głupi, ale i on starał się jak mógł i naśladował zachowanie kapitanów. Opowiedzieli mi, czym zajmowali się w cywilu — jeden z nich był rysownikiem — i zapytali o moją profesję. Była to moja pierwsza rozmowa z ludźmi sowieckimi i znów przyszło mi doświadczyć, że „pisarz" to dla Rosjan magiczne pojęcie. Od chwili, gdy powiedziałem, że jestem pisarzem, patrzyli na mnie z takim szacunkiem i uwagą, jakbym był wyjątkową istotą. Rozejrzeli się po pokoju, którego skromne umeblowanie — sprzęty jak w bungalowie — naprawdę nie robiło eleganckiego wrażenia (dom nie był mój, osiem miesięcy temu wprowadziłem się tu na prośbę przyjaciół), lecz ich najwyraźniej poruszyło to, co zobaczyli. Młodszy kapitan, ów rysownik, oświadczył, że bardzo się cieszy, że mnie poznał, bo „lubi takich ludzi" jak ja. Interesowali się też, czy to mój dom. 26 Kiedy powiedziałem, że nie mój, zaczęli entuzja-łtycznie dowodzić, jak dobrze żyje się sowieckim pisarzom, upewniali mnie, że w Związku Radzieckim miałbym już dom, ogród i auto. Starszy w prze-ludnym odruchu serdeczności zapytał mnie, czy nie > hec się wprowadzić do którejś z eleganckich willi w okolicy, bo on mi to może z łatwością załatwić. Z uśmiechem odmówiłem jego propozycji. Wszystko było dziwne i dziecinne; i tak napraw-«lc nie rozumiałem ich szacunku dla pisarza. Starałem się dowiedzieć, co znają z literatury rosyjskiej i kwiatowej. Na zadane przeze mnie pytanie jeden przez drugiego przekonywali mnie, że „wszystko", l»o w domu, w Związku Radzieckim „wszyscy czytają". Pytałem dalej, bo chciałem się dowiedzieć konkretów; wówczas jeden z nich wymówił nazwisko Puszkina, a drugi — Lermontowa. Później przekonałem się, że te dwa nazwiska — szczególnie Puszkina — znają wszyscy, wspomnienie obowiązkowych lektur szkolnych zawarło się dla nich w nazwisku tego poety. Na dźwięk nazwisk Tołstoja czy Dostojewskiego potakiwali, ale widziało się, że nic im one nie mówią. Podczas rozmowy jeden z nich, bardziej podpity, próbował objąć młodą tłumaczkę. Ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by puścił jej rękę, zaś jego towarzysz, rysownik, powiedział doń z wyrzutem kilka słów. Potem już cała trojka zachowywała się correct. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie ręce, odprowadziłem ich do bramy ogrodowej — która wtedy jeszcze istniała — i za-i zekałem, aż wsiądą do sań. Byli młodzi i weseli, mieli zielone sanki — jeden Bóg wie, gdzie je zdo- 27 byli — u szyi konia podwiązali dzwoneczki jak przy trojce: cały ten obrazek przypominał idylliczną rycinę z czasów wojen napoleońskich. Moi goście odjechali przy głośnym dźwięku dzwonków i za zakrętem, w dole ogrodu zaczęli jak szaleni strzelać w powietrze z karabinów maszynowych. Podrostki, pomyślałem, kiedy sanki zniknę-ły na śnieżnej drodze, w chmurze mgły, to jeszcze podrostki, młode chłopaki. Wróciłem do domu i omówiliśmy z domownikami szczegóły tej niezwykłej wizyty. Napięcie osłabło: Rosjanie, miejmy nadzieję, nie są tak groźni, jak o nich mówią — taka była optymistyczna konkluzja naszej rozmowy. I to o nich pisał Stendhal, kiedy w świcie Napoleona wycofywał się spod Kijowa: Cet ocean de barbariepuante — przypomniałem. Rzeczywistość, mniemaliśmy, jest jednak inna: ci młodzi ludzie byli niewykształce-ni, ale skąd mieliby mieć wykształcenie żołnierze wschodniej armii? W każdym razie byli zdrowi, weseli i nieuprzedzeni. Poza tym szanowali pisarzy. Nie zapominajcie — powiedziałem moim domownikom — że przyszli ze Wschodu, gdzie już za Asy-ryjczyków, w epoce Hammurabiego pismo miało swojego boga, którego imię brzmiało Nabu... — tak sobie żartowaliśmy. Naturalnie zaczęło mnie interesować, dlaczego dla Rosjan zajęcie pisarza jest czymś magicznym. Któregoś przedpołudnia zjawił się u nas rosyjski oficer sztabowy — major albo podpułkownik — z licznym gronem oficerów: byli ubrani w skórzane kurtki, mieli znakomite oficerki, rękawice na fu- 28 i\ płaskie czapki wojskowe, a na naramiennikach i >if paski określające rangę. Major mówił płynnie t»n niemiecku. Ci goście nie usiedli u nas; przy-h/Ii z sąsiedztwa, gdzie podejmowano ich obiadem i udzie usłyszeli, że w domu obok mieszka pisarz, i heieli więc sobie obejrzeć to dziwne zwierzę. Wizyta trwała krótko, ale była wyczerpująca. Oficerowie ze szpicrutami w rękach stali półkolem wokół majora na środku pokoju, na piersiach mieli zawie-»/one lornetki na skórzanych rzemieniach; wyglą-iluli jak ilustracja z książki o wodzach wojskowych. Major zapytał, czy to ja jestem tym pisarzem? Na-Hicpnie dokładnie mnie obejrzał. Skinął na jedne-K«> z oficerów, by zrobił mi zdjęcie. Na stole stała moja maszyna do pisania z rozpoczętym tekstem. Stanowczym głosem, choć uprzejmie spytał, czy pracuję i nad czym? Odpowiedziałem, że w obecnej sytuacji życiowej nie jestem w stanie zabawiać się idnieniami literackimi, ale piszę dziennik, któ-icząłem jeszcze przed wojną. Kiwnął głową jak , kto całkowicie to rozumie, i zapytał, czy zapi-vv dzienniku wszystko, czego doświadczam? wszystko, odparłem, tylko to, co, jak sądzę, jest ne. To niech pan zapisze — rozkazał poważnie i mowo — że odwiedził pana oficer rosyjski i nie inbiłpanu żadnej krzywdy. Niech pan też zapisze, • mv oficer widział dom Tołstoja w Jasnej Polanie, i 11 u y został całkowicie zniszczony przez żołnierzy z pańskiej ojczyzny. Zapisze to pan? — spytał surowo. Obiecałem, że zapiszę. (Sytuacja nie stwarzała możliwości dyskusji z rosyjskim oficerem, dlatego 29 też nie mogłem mu powiedzieć, że poprzedniej nocy w naszej wsi rosyjscy żołnierze zniszczyli i obrabowali dom Zsigmonda Móricza1, zabłocone buciory deptały po porozrzucanych na podłodze rękopisach pisarza. Taka jest wojna, zawsze potworna, a zabłocone buciory zawsze depczą w obcym kraju porozrzucane na podłodze rękopisy). Rosyjski o-ficer rozglądał się jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, uniósł dwa palce do daszka czapki, poważnie zasalutował, odwrócił się na pięcie, skinął na pozostałych i opuścili dom. Zdumiony patrzyłem za nimi. Tym zapisem wypełniam, co wówczas obiecałem. Wszystko to było inne od tego, czego oczekiwaliśmy. Tak całkowicie inne i zaskakujące, że ogarnęły mnie wątpliwości, jak człowieka, który pobłądził w ciemności i nie znajduje żadnego drogowskazu. Cóż to za ludzie? Bo po kilku minutach przybiegła z sąsiedniego domu pokojówka i opowiedziała, że ci sami oficerowie, którzy przed chwilą jedli u nich obiad, po obiedzie ucałowali dłoń pani domu, uprzejmie pożegnali się i zaszli do nas obejrzeć sobie pisarza, po odjeździe wysłali do gospodarzy swego szofera z karabinem maszynowym, który zażądał, by pan domu natychmiast oddał złoty zegarek, który miał na ręce. Obrabowany właściciel willi, który podczas obiadu, niczego nie podejrzewając, sprawdził w obecności gości, która jest godzina, 1 Zsigmond Móricz (1879-1942) — jeden z najwybitniejszych pisarzy węgierskich pierwszej połowy XX wieku, miał dom w Leanyfalu. i /csiony potwierdził po chwili tę wiadomość. vlr wobec tego czemu pocałowali moją żonę w rę->cf" - pytał bezradnie. Zaczęliśmy odkrywać, że ¦Kosjanie mają w sobie coś zagadkowego. Kilku Żydów, którzy ukrywali się we wsi i tu prze-iwali miesiące prześladowań ze strony Niemców i węgierskich strzałokrzyżowców, nabrało teraz od-* »iKi i wyszło z ukrycia. W sąsiedztwie mieszkał pe-<¦ icn starszy człowiek z rodziną, był on aptekarzem, - vł we względnym dobrobycie i udało mu się ukryć >r/cd prześladowaniami strzałokrzyżowców. Ko-Mdy w jego rodzinie bały się jednak Rosjan. Podpis odwiedzin pierwszego Rosjanina ten stary czło-Mck — który z białą brodą wyglądał jak dostojny Mtriarcha — stanął przed przybyszem i uroczyście ¦świadczył mu, że jest Żydem. Scena, która po tym ustąpiła, była ze wszech miar zaskakująca: po tym ¦świadczeniu Rosjanin uśmiechnął się, zdjął z szyi urabin maszynowy, podszedł do starca i zgodnie z osyjskim zwyczajem serdecznie ucałował go w oba •uliczki. Powiedział, że on też jest Żydem. I przez hwile niemo, przyjaźnie ściskał mu rękę. 1\> czym założył znów na szyję karabin maszyno-vy i zawezwał pana domu, by wraz z domownikami .tunął w kącie pokoju twarzą do ściany i z podnie-.innymi rękami. Gdy starzec nie zrozumiał od razu, /ego od niego oczekuje, wrzasnął nań, by się ruszał, ix) powystrzela wszystkich jak kury. Cała rodzina stanęła więc w rogu pokoju z rękami podniesionymi do ¦?ory, Rosjanin zaś spokojnie i niespiesznie obrabo-vuł ich dom: był fachowcem w tej profesji, ze znawstwem opukał piec, ściany, powyciągał szuflady, zna- 30 31 I lazł ukryte kosztowności i całą gotówkę rodziny, o-koło czterdziestu tysięcy pengó. Wszystko to pochował po kieszeniach, po czym poszedł sobie. Wino potrafili wywąchać jak myśliwskie psy zwierzynę. Kolbą karabinu ostukiwali podłogę piwnic — gospodarze w wielu miejscach zakopywali beczki, ale Rosjanie już się wyuczyli forteli odnajdywania wina — i gdzie podłoga wydawała głuchy dźwięk, tam zaczynali kopać, aż znaleźli trunek. Rozmach ataku armii rosyjskiej zatrzymał się w dwóch regionach kraju; gdy oddziały przechodziły przez okolice tradycyjnie znane z wytwórstwa wina, atak można było kontynuować, jedynie wzywając posiłki — oficerowie mieli wielkie trudności z poganianiem żołnierzy naprzód. Tak się stało w okolicach Matry1 i Balatonu. Każde ich zachowanie wydawało się nieprzewidywalne. Zdarzało się, że Rosjanin, który zjawiał się przed południem, miło rozmawiał z członkami rodziny, wzruszony pokazywał fotografie swoich bliskich, głaskał główki dzieci znajdujących się w izbie, częstował je cukierkami czy jabłkiem, po pewnym czasie nieoczekiwanie wracał i — po południu lub późnym wieczorem — obrabowywał tę samą rodzinę, z którą przed południem tak przyjaźnie gawędził. Po- 1 Matra — łańcuch górski w środkowo-północnych Węgrzech, okolica znana z produkcji doskonałych białych win. nicważ w tych dniach — a także później — wyobraźnia ludzi była wystawiona na poważne próby, nic dawałem wiary wszystkim historiom, jakie opowiadano o Rosjanach, i tu zapisuję jedynie te, które przydarzyły mi się osobiście lub o których prawdziwości całkowicie się przekonałem. To prawda, że słowo „pisarz" było wyrazem magicznym dla większości Rosjan — podobnie zresztą, jak aktor, lekarz czy początkowo nawet ksiądz! — die miałem się przekonać, że nie zawsze działało ono / czarodziejską siłą. Któregoś przedpołudnia /jawił się u nas Rosjanin i zażądał mąki — przysła-ti go naturalnie miejscowi, sąsiedzi, którzy wiedzieli, ze mamy w ukryciu trochę zapasów; próżne było tłumaczenie, że to dom pisarza, znalazł to, czego H/ukał, i wśród gniewnych pomruków zabrał worek /c sobą. Około Nowego Roku pozostaliśmy w domu bez kawałka chleba. Przyszło mi doświadczyć, że Kłód jest większym panem od złota: o świcie wyruszyłem z przewoźnikiem na lichej łódce przez Dunaj, na którym unosiły się wielkie kawały kry, chciałem dotrzeć do wsi położonej na wyspie, bo chodziły słuchy, że tamtejszy młynarz daje mąkę za złoto. Wiejskiego Shylocka — był to gruby Szwab1 0 niemal fioletowej twarzy — znalazłem we młynie 1 bez słowa położyłem przed nim mały kobiecy szwajcarski zegarek ze złotą kopertą, jedno z ostatnich naszych precjozów. Młynarz ów znał się nie tylko na mące, lecz także na złocie: fachowo niczym 1 Szwabowie — ogólna nazwa osadników niemieckich (nie tylko ze Szwabii) na terenie Węgier. 32 Ziemia!... 33 zegarmistrz otwarł kopertę zegareczka, wyjął z szuflady stołu szkło powiększające i dokładnie obejrzał próbę. Było to dobre złoto, osiemnastokaratowe. Westchnął i udając smutek oddał mi zegarek. — Nie ma mąki — powiedział i bezradnie rozłożył ręce. — W nocy całą mąkę zabrali Rosjanie. I rzeczywiście, staliśmy tak — głodny złota młynarz i głodny mąki pisarz — bezradni w samym środku skomplikowanej sytuacji międzynarodowej. Wróciłem do domu z pustymi rękami i podczas gdy łódka manewrowała pomiędzy krami, zmierzając ku brzegowi rzeki, na którym trwał ciągły ogień armatni, ponieważ Rosjanie z wielkimi siłami wyruszyli w stronę Pesztu — zadumałem się nad tą dziwną sytuacją życiową. W tamtej chwili rozumiałem całą powagę losu dawnych pionierów. Wyjątki zdarzały się dość często, ale w ciągu pierwszych dwóch tygodni — dzięki wyższemu dowództwu rosyjskiemu zakwaterowanemu w naszej wsi — na ogół dawałem sobie radę z odwiedzającymi nas Rosjanami. Uprzejme obejście, ton głosu używany w towarzystwie działał na nich na ogół uspokajająco; była to specyficzna mieszanka stylistyczna, na którą składały się wstępny kredyt zaufania, zdecydowana odmowa, gdy zachodziła potrzeba, a także sposób mówienia człowieka dorosłego, gdy zwraca się do młodszych, przeplatany z rezygnacją pokonanego — wszystko to czasami działało na nich. Znaczenie słów nie liczyło się — nawet z pomocą tłumaczki porozumieć się z nimi można było jedynie z wielkim trudem — oddziaływały raczej ton, 34 a .1 ^losu, postawa i spojrzenie. To uspokajanie I'vlo czasami bardzo męczące, bo pojawiali się >mi nocą, w pojedynkę i grupami, piechotą i i no. Niejednokrotnie zdarzało się, że w sieni do- uatykałem się na konie, które spokojnie rozglą- ^ się dokoła, podczas gdy jeźdźcy — Kozacy — > tli się po kuchni w poszukiwaniu jadła czy na- 11. Człowiek jest istotą o wielkich umiejętnoś- li przystosowawczych, szybko więc znalazłem ob, jak się uwalniać od nieproszonych gości: mawiałem naraz tym samym głosem do koni i udzi, i skutek był niejednokrotnie taki, że wy- Jzili. W takich chwilach czułem się jak domp- ¦ i po udanym numerze z lwem. W rzeczywisto- . i nie byli oni ani lwami, ani innymi bestiami — i"- li dziecinni i prostaccy. I 'onieważ jednak armia składała się z bardzo wielu lypów ludzkich, kategoryzacja wydawała się niemożliwa; zamiast tego królowało nieodpowiedzialne uogólnienie, które pod zbiorowym pojęciem „Rosjanie" rozumiało wszelkie te zjawiska ludzkie, tukie w tamtych tygodniach dane mi było poznać. I )o dzisiaj nie jestem w stanie rozróżnić Ukraińca iul Białorusina, choć, jak mówią, istnieje pomiędzy mini wielka różnica pod względem temperamentu i kultury. My w tamtych tygodniach zaznajamialiśmy się z żołnierzami Drugiego Frontu Białoruskiego, a ta potężna organizacja wojenna składała się / ogromnie wielu elementów: byli tu ludzie z odleg- poskramiacz 35 łego Wschodu, skośnoocy, żółtoskórzy, o chińskich wąsach, Tatarzy i Mongołowie, dalej byli szaroocy, jasnowłosi Sybiracy, byli też Kozacy, którzy i tu jeździli na koniach jak nikt inny; sam widziałem w tych dniach, jak po dwunastu stopniach wiodących do willi w sąsiednim ogrodzie dwóch Kozaków z całkowitą obojętnością wjechało na koniach. Było ich bardzo wielu, byli rozmaici, skomplikowani i niepojęci. Lecz przede wszystkim byli zaskakujący: najpierw w taki sposób jak dzieci, a zaraz potem jak nieznany gatunek ludzki, którego zachowań i reakcji nie sposób przewidzieć. W jednym z nieodległych domów mieszkała pewna starsza dama ze swoją służącą, była wdową po którymś z ministrów. Wykształcona ta osoba samotnie pędziła dni wśród pięknych mebli w stylu empire; była potomkinią jednego z niemieckich rodów książęcych, któryś z jej przodków walczył u boku Kutuzowa przeciw Napoleonowi i ów niemiecki generał był jedną z postaci zbiorowego pomnika, który upamiętnia Kutuzowa i jego towarzyszy broni na jednym z moskiewskich placów. Na czas okupacji rosyjskiej starsza dama postanowiła wykorzystać ten atut w kontaktach z Rosjanami. I rzeczywiście, któregoś dnia, gdy zakwaterowano u niej pewnego rosyjskiego pułkownika wraz z adiutantem, gospodyni, ubrawszy się elegancko, zapukała do gościa z fotografią, która przedstawiała pomnik moskiewski, i poprosiła o o-chronę. Rosyjski pułkownik wysłuchał jej, długo oglądał fotografię, na której został uwieczniony przodek starszej damy, po czym nakazał jej, by wy- 36 wadziła się do służącej do kuchni, bo on, puł-vuik, życzy sobie zajmować w pojedynkę jej pań-pokoje. Tak się też stało: starsza dama nie ob-iła się. Należała do typu ludzi samoświadomych, rniosła się więc na żelazne łóżko jednej ze swo-sl liżących w kuchni, czytała Pustelnię parmeńską i /cdpołudniami przyjmowała tu przyjaciół, nie-i/nie i z elegancją, jak Maria Antonina w piwni-h Conciergerie. Zdarzyło się też, że po wypro-•s .ul/cc pułkownika — starsza dama w dalszym ciągu pozostała w kuchni, podejrzewając, że kwaterowanie żołnierzy tak prędko się nie skończy — zjawił się u niej rosyjski szeregowiec z chorą nogą. \ był wieczorem i prosił, by pozwolono mu umyć i i przespać się w kuchni, obok kobiet. Nie było ; obić, trzeba się było zgodzić. Noc przeszła spo-. line. Rankiem Rosjanin podziękował za gościnę, po i/yra zażądał od starszej pani napisanego — po niemiecku! — zaświadczenia, bumażki, w której po-Iwicrdza, że on, ów Rosjanin, spędził noc w tym domu, w tej to a tej wsi. Znów otrzymałem dowód li u to, że „pismo" było ważne dla Rosjan, owa bu-mazka, tajemnicza rzecz, litera. Starsza pani na próżno tłumaczyła mu, że wydane przez nią zaświadczenie nie będzie miało żadnej wartości; w istocie, irutlno było zrozumieć, jakie nadzieje łączył z tym papierkiem ów żołnierz, który oderwał się od swego oddziału, w czym mogło mu pomóc wobec władz łowieckich zaświadczenie napisane ręką wrogiej obywatelki, i to po niemiecku. Ale nie było jak targować się z gościem, nie ustąpił, póki nie otrzymał papierka. Wówczas pożegnał się z zadowoleniem, a 37 na znak wdzięczności położył przed zdumionymi kobietami na kuchennym stole kilka deka cukru w papierowej torebce. Byli dziecinni, czasem dzicy, czasem rozdrażnieni i smutni — i zawsze nieobliczalni. Ponieważ i tak nie mogłem uczynić nic innego, postanowiłem dalej wykonywać swoją profesję; po ustąpieniu pierwszego zaskoczenia zacząłem obserwować ich i sporządzać krótkie notatki z zebranych doświadczeń. Niedawno przeczytałem je znowu i po lekturze mogę jedynie powtórzyć to, co w owym czasie zapisałem kilkakrotnie: w Rosjanach jest jakaś inność, której wychowany w zachodniej kulturze człowiek nie rozumie. Nie krytykuję, nie pochwalam ani nie odrzucam tej inności: po prostu ją stwierdzam. Gdy spotykam człowieka Zachodu, Francuza, Anglika, Amerykanina czy Niemca, niezależnie od jego osobowości jestem na ogół w stanie przewidzieć, jakie będą jego pierwsze, wynikające z sytuacji i chwili reakcje. Nigdy nie potrafiłem przewidzieć pierwszych odruchów Rosjan, a już tym bardziej ich dalszego zachowania. W takim zdezorientowaniu obserwowałem ich nie tylko ja i wszyscy w świecie zachodnim, którzy w owym czasie spotkali się z nimi — Rosjanie także nas obserwowali. Krążyli między nami, mając oczy szeroko otwarte, i patrzyli na nas z nieufnością typową dla prymitywnego ludu o silnych instynktach. Ytagiczne słowo „pisarz" nie oddziaływało natu-I nic w każdym przypadku i nie mogłem liczyć na /o wałęsający się żołnierze Armii Czerwonej bę-podczas oblężenia Budy wysłuchiwać semina-,v literackich w moim mieszkaniu, w opuszczo-ni domu na prowincji. Ale zawsze zdarzał się po-.inii nich ktoś, kto spoglądał na mnie z pełną nabożeństwa uwagą, kiedy się przedstawiłem. A po-liicważ podczas owych nie całkiem bezpiecznych wi/yt bardzo potrzebowałem tej ochrony — tym bardziej że Rosjanie byli niezwykle podejrzliwi i nie za-ws/c wierzyli, że w istocie jestem pisarzem, ja zaś w głębi duszy dzieliłem z nimi tę wątpliwość, na dodatek od tamtej pory stan ten tylko się nasilił! — zmuszony byłem rozejrzeć się za jakimś dowodem, który w oczach powątpiewających gości podtrzymałby moje śmiałe oświadczenie. Lecz że nigdzie na świecie nie wydają zaświadczeń ani żadnej godnej zaufania bumażki, że ktoś jest pisarzem, bardzo tlę ucieszyłem, gdy w biblioteczce gospodarza domu znalazłem francuskie wydanie jednej z moich książek. Na okładce widniało moje nazwisko, zaś na obwolucie z tyłu wydawca, podając inne, opublikowane przez niego pozycje, wymienił nazwisko liii Hrenburga i tytuł jednej z jego powieści. W tym czasie podczas rozmów o literaturze przekonałem się, że Rosjanie na ogół nie mówią prawdy, kiedy przechwalają się swoim oczytaniem, utwierdziłem też jednak, że spośród pisarzy sowieckich najlepiej znają nazwisko liii Erenburga. Jak się później okazało, autor ten pisał w tym czasie wiele do gazet polowych, urzędowo rozdawanych żołnie- 38 39 rzom armii, a także do innych czasopism, nazwisko jego było więc znajome także i tym, którzy nie czytali jego książek. Którejś nocy przed świtem zabłąkał się do nas kudłaty i ponury osobnik, Kirgiz albo ktoś podobnej wschodniej rasy; prosił o wino i słoninę, a kiedy mu nie dałem, zaczął podrażniony gniewnie mruczeć. Wymachiwał karabinem maszynowym i groźnym głosem wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. Sytuacja była nieprzyjemna. Postanowiłem uciec się do ostatniego sposobu: przedstawiłem mu się. Ale Rosjanin pozostawał pełen podejrzeń. „Pisarz? — pytał nieufnie i niechętnie. - Jaki pisarz?...". Zdjąłem z półki francuską książkę, pokazałem swoje nazwisko, potem wskazałem na siebie i z pomocą tłumaczki wyjaśniałem: „Idź stąd, bo jak widzisz, naprawdę trafiłeś do domu pisarza. Zobacz, to ja napisałem tę książkę. Tu jest moje nazwisko. Ale to jeszcze nie wszystko. — Odwróciłem książkę. — Ja nie jestem ot, takim sobie zwykłym pisarzem, moja powieść ukazała sie razem z książką liii Erenbur-ga. Zobacz, tu jest nazwisko liii Erenburga". Mały brodaty Rosjanin był jeszcze ciągle nieufny; nie wypuszczając karabinu z ręki, pochylił się nad książką, sylabizował nazwisko, a potem, obrzucając mnie ciemnym spojrzeniem, nieufnie spytał: — Ilia Erenburg? — Tak — potwierdziłem. — I co ty na to? Rosjanin zmierzył mnie wzrokiem, po czym rozłożył ręce, odrzucił głowę do tyłu i wzruszając ramionami, wyrzekł: — Propagandist! 40 Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Patrzyłem za nun z otwartymi ustami. Ten człowiek, jak się oka-juiio, znał się na literaturze i słyszał to i owo o różnicy pomiędzy pisarzem a propagandzistą. Ale ani to, ani inne spotkania nie przynosiły mi odpowiedzi na pytanie, czym jest ta inność, którą c/ulem w Rosjanach, czym się tak bardzo różnią od lud/i Zachodu. Bo różnili się, choć inaczej niż Hindusi czy Chińczycy — ja jednak byłem całkowicie pewien, że niemiecki wieśniak, angielski mechanik, francuski weterynarz czy włoski malarz poko-lowy na podstawowe pytania stawiane przez życie •ulpowiada w sensie zachowania inaczej niż Ro-t|unin. Rozglądali się nie tylko po „pańskich domach". Oglądali nie tylko rekwizyty „życia burżuj-tkicgo"; one też ich interesowały, ale tak samo ga-pili się w domach biednych ludzi i widziało się, że i o, c/ego doświadczają, jest dla nich nie tylko obce, lecz także zaskakujące, zdumiewające. Co było tą innością? „Sowiecki człowiek"? Ta nowa, wyhodowana istota ludzka, która w inny sposób obserwuje i przyjmuje świat i ludzi? A może po prostu Rosjanie zawsze byli inni i choć coś podobnego zdarzało niż w ciągu ich historii, może właśnie dopiero r, ze wszystkimi skutkami tego posunięcia, po pierwszy naprawdę wychynęli ze swego eu-i.jatyckiego domu i niepewnym krokiem, lecz z wielką ciekawością wyruszyli w szeroki świat? Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Naturalnie zabrali świniaka i mąkę; ale to nie było ani ważne, ani typowe. W tym czasie zabierali na drodze rowery, pojeździli na nich, by potem porzu- 41 cić je przy drodze albo zamienić na coś innego. Nie dało się niczym wyłumaczyć ich manii zbierania zegarków. Bo żądali ich od wszystkich z pasją kolekcjonerów; widziałem Rosjanina, który podciągnął rękaw kurtki i z dumą założył na przegub świeżo zdobyte trofeum, podczas gdy na przedramieniu miał już pięć czy sześć innych zegarków. Z czasów pierwszej wojny światowej znałem kilku rosyjskich jeńców — oficerów, robotników, chłopów — ale żaden z nich nie zdradzał takiego pełnego pasji zainteresowania zegarkami. Co tu się stało, czćmu Rosjan zaczął tak bardzo interesować mechanizm odmierzający czas? Przypomniało mi się wyjaśnienie Spenglera, który w swym wielkim pesymistycznym dziele dowodził, że ludzie żyjący w wielkich harmonijnych kulturach nie mają zmysłu do rekordów, a więc do czasu mierzonego w chwilach: Chińczycy, Grecy czują i myślą w odleglejszych perspektywach, olympids jako jednostka czasu jest dowodem na tę obojętność wobec jego upływu; kiedy jednak w kulturze następuje kryzys, wówczas cywilizacja, a więc pryncypium użyteczności, wyzwala w duszach ludzi epoki coś w rodzaju uczucia paniki i wówczas zaczyna się niespokojne mierzenie czasu... Czy możliwe, że industrializacyjny eksperyment Sowietów wyzwolił w tym narodzie takie poczucie czasu? Na to też nie potrafiłem odpowiedzieć. Bardziej prawdopodobne wydawało mi się podejrzenie, że w Związku Radzieckim nie ma po prostu dość wielu fabryk zegarków, a tu muzyki nabrały ochoty do tej szczególnej zabawki. Albo jeszcze prościej: może zegarek był przedmiotem, który najłatwiej na coś 42 ucnić? Ponieważ jednak mówię o Rosjanach, nie cm w stanie udzielić zdecydowanej odpowiedzi. Uh pojawienia się, odwiedziny i zniknięcia: s'slko wokół nich było jednakowo niezrozumiali icprzewidywalne. Mijały dni i nie widzieliśmy icilncgo Rosjanina; po czym nieoczekiwanie zja-ł mc ich tłum, przeciągali przez wieś, samocho-ii, ale i wozami, po cygańsku, w skołtunionym 1'orządku. Tak poruszały się nie tylko tabory skowe; piechota także przewalała się na niezli-uych wozach, na słomie wylegiwali się szere-•i:y, oficerowie, żołnierki, i nawet dzieci-żołnie-dwunasto-trzynastoletni chłopcy w prawdzi-h mundurach żołnierskich z oznaczeniem ran-\V oddziałach nie widziałem kapelanów, ale mo-vlko nie potrafiłem ich rozpoznać. • icmcy przejeżdżali w swoich zmotoryzowanych ziałach zawsze tak, jakby to fabryka Kruppa ru-.1 w drogę; nawet kominy garkuchni dymiły tak, 11 v były przerobione z luf armatnich. Rosjanie c mieli wszystko, co było potrzebne do prowa-iiia działań wojennych, ale to „wszystko" było ¦ — nie dość zmechanizowane i uregulowane; lqdało tak, jakby z daleka, z mrocznej oddali, i/nanego Wschodu, z Rosji wyruszył w drogę nnny, przerażający i tajemniczy wschodni cyrk i owny. Ten wędrowny cyrk był w rzeczywisto-irdną z najpotężniejszych maszynerii wojen-h na globie ziemskim, zaś ci, którzy go prowa-i, czynili to w sposób niezrozumiały dla obcych, loskonale: wszystko było na swoim miejscu, w ¦/ornym bezładzie i nieporządku wszystko jednak 43 działało, a niewiadomi zwierzchnicy i kontrolerzy w odpowiednim momencie przekazywali o wszystkim niezbędne informacje pozostałym elementom maszynerii. Nie dało się rozpoznać struktury ich systemu wywiadu, łączności, przekazywania rozkazów czy wewnętrznych regulaminów. Ale w tej armii wszystko działało najwyraźniej według jakiegoś bardzo dawnego systemu; doświadczenia wypraw wojennych Dżyngis-chana, Tatarów, Złotej Ordy przejawiały się w systematyczności, z jaką nadciągali i odchodzili, jedli, budowali mosty, rozstawiali namioty, a potem znów w krótkim czasie znikali, jak na dźwięk egzotycznej piszczałki. Tak musiało wyglądać rzemiosło wojenne Hunów i Prawęgrów, tak musiały galopować czujki scytyjskie, nie oszczędzając wierzchowców, gdy co czterdzieści kilometrów — jak wynika z opisów badaczy — czekały na nie wypoczęte konie i miejsce na nocleg; ci jeźdźcy nad-cinali nożem arterię spętanego zwierzęcia, przez krótki, mierzony zegarem piaskowym czas pili jego krew prosto z arterii, po czym błyskawicznie zaszywali ranę i jechali dalej. Rosyjscy żołnierze żyli też bliżej natury niż ich zachodni towarzysze; niczym wodzowie dawnych mongolskich armii, którzy u-stawiali wojska jadące na białych i innej maści koniach wedle aktualnych faz księżyca w północnym lub zachodnim kierunku ataku — Bóg wie, jak wyglądały zasady ówczesnej sztuki wojennej! — tak ci późni potomkowie Mongołów znali jeszcze, jak się zdawało, wspomagające i nieprzyjazne siły natury. 44 Trudno o tym mówić z przekonaniem, bo na vstko brak mi dowodów. Ale w tamtych miesią-¦ li, kiedy dniem i nocą żyłem z nimi w całkiem pośredniej bliskości, niewątpliwie doświadczyli czegoś takiego. Wszystko u Rosjan było inne. a tym byli jeszcze przebiegli, sprytni, psotni w ismiewczy i mściwy sposób; cieszyli się, gdy u-l o się im nas, „zachodnich ludzi", oszukać. Wpadali w dziecinną radość, gdy okazywało się, że nas pr/.cchytrzyli. W tym czasie — a i później — mia-icm do czynienia z wieloma Rosjanami, ale nie zdarzyło się nigdy, ani razu, żeby Rosjanin, który pro-•ił o coś i obiecywał solennie, że zwróci to, co pożyczył — dotrzymał słowa. I gdy przypominałem im u obietnicy, szczęśliwi i rozochoceni śmieli mi się prosto w nos, bo oto, proszę! okazali się mądrzejsi i przechytrzyli mnie! Zapamiętałem przedziwne postaci: pewnego młodego zwiadowcę, który w mglistym styczniowym zmierzchu kłusował brzegiem Dunaju; ten kłus, Iwarz mongolskiego jeźdźca, wszystko było tak odległe, że przystanąłem na skraju drogi i długo przypatrywałem się temu dziwnemu zjawisku. Nie był on konkretną jednostką, oderwaną od reszty armii - to był po prostu wieczny Mongolski Jeździec, który w pikowanym chińskim ubraniu od tysięcy lut pędzi kłusem brzegiem Wołgi lub innej rzeki. I z podobną obojętnością stąpać będzie któregoś dnia po stokach Pirenejów, gdy go tam poślą z patrolem. Nie dostrzega otoczenia, na jego mongolskiej twarzy odbija się pełna wyższości obojętność. Innym 45 razem widziałem dwóch spóźnionych jeźdźców, przypominających Zoro i Hum1 — jeden był wysoki i chudy, drugi niski i gruby jak Sancho Pansa; śpiewali, robili to smutne, to znów śmieszne miny, zmęczeni, śmiejąc się z samych siebie, wlekli się tak szosą, a kiedy przejeżdżali obok mnie, wrzasnęli mi prosto w twarz głosem przypominającym ryk osła. Po czym, wzruszając ramionami, powlekli się dalej jak dwa wiejskie błazny. Bardzo lubili grać, komediować. Ale ich zabawy też były całkiem inne, nie czułem w nich ani samoświadomości homo ludens, ani kulturowego odruchu commedii dell'arte; w ich improwizowanych grach czuło się znachorstwo, plemienny ceremoniał — dlatego też byli po trosze przerażający, gdy zaczynali coś odgrywać. Czasami pojawiali się oficerowie, z którymi można było dłużej i poważniej porozmawiać, nierzadko po niemiecku. Nie pytałem naturalnie ani o ich domy, ani o ich losy, co łatwo mogli źle zrozumieć. Uznałem za najrozsądniejsze trzymać się jedynego tematu, nad którym miałem panowanie — literatury. Na moje pytania odpowiadali najczęściej niepewnie lub bez orientacji, czasami prostacko, a czasami zaskakująco sensownie. Ponieważ jednak większość z nich kłamała, za prawdziwe uznawałem tylko te odpowiedzi, które na podstawie sprawdzalnych informacji pozwalały sądzić, że pytany wie, o czym mówi. 1 Postaci z filmowej burleski duńskiej z lat międzywojennych. 7 Próbowałem się dowiedzieć, co pozostało w tych ludziach z potężnej rosyjskiej literatury, która z tak przenikliwą siłą potrafiła na początku wieku poruszyć naród rosyjski i cały myślący świat. Dlatego nie wystarczyły mi przytakujące potwierdzania moich gości, że czytali „wszystko", lecz pytałem o szczegóły. W takich wypadkach odpowiedź była najczęściej wyrażającym brak orientacji pochrząkiwa-niem. Komunistyczna propaganda sowiecka wmówiła światu — a już na pewno życzliwym sympatykom, którzy jej wierzyli — że rewolucja zmieniła potrzeby kulturalne przeciętnego Rosjanina. Tak wielka przemiana jest zapewne osiągnięciem; może nie warto dla niego przeprowadzać rewolucji, ale rewolucja na pewno może się na nie z dumą powoływać. Nie byłem zorientowany, jaka jest struktura techniczna, strategiczna czy hierarchiczna Armii Czerwonej, więc nie widziałem sensu, by z przypadkowych spotkań wyciągać wnioski na temat duchowości i światopoglądu człowieka sowieckiego. Wielka rewolucja, która przez dziesięciolecia wychowuje ludzi według swoich zasad i praktyki, jest nazbyt skomplikowanym procesem, bym ja, który wówczas jeszcze nie znałem z osobistego doświadczenia praktyki owego komunistycznego wychowania, mógł na podstawie zachowania czy przypadkowych wypowiedzi wychowanków systemu wyciągać słuszne wnioski na temat umysłowych stosunków w Sowietach. Ale na literaturze w końcu jakoś się znałem, lite- 46 47 ratura rosyjska mnie także wychowywała, fascynowała, budziła we mnie wątpliwości i zachwyt. Dlatego teraz najbardziej interesowało mnie, co człowiek sowiecki wie o literaturze własnej ojczyzny, bowiem te odpowiedzi mogłem w jakiś sposób ocenić. Po wysłuchaniu dyżurnych oświadczeń, w których dumny oficer podkreślał, że w Związku Radzieckim „wszyscy czytają", zacząłem regularnie ryzykować bardziej szczegółowe pytania. Kiedy mieliśmy już za sobą Puszkina i Lermontowa — większość znała tylko ich nazwiska i najczęściej nie potrafiła wymienić, co napisali — poprzez Tołstoja i Dostojewskiego próbowałem wybadać, jakie informacje mają moi rozmówcy na temat niedawnych i współczesnych dzieł pisarzy rosyjskich. Zaskoczyło mnie, w jak niewielkim stopniu znali swoją własną wielką literaturę. Nie powołuję się na wypowiedzi prostaczków; ale nawet ci, który ukończyli szkołę średnią, powtarzali najwyżej jak papugi nazwisko Majakowskiego, a potem — ku memu zaskoczeniu — wymieniano pisarza jak najbardziej „mieszczańskiego" pod względem tonu i mentalności: Czecho-wa. Ich wypowiedzi świadczyły o tym, że czytają wprawdzie, ale powierzchownie i raczej tylko to, co im wciskają w rękę na politycznych seminariach. Na temat Dostojewskiego na przykład wiedzieli niewiele. Znali wprawdzie tytuły jego dzieł, a co bardziej wykształceni potrafili nawet wymienić pomniejsze utwory, ale wyglądało na to, że Dostojew-ski nie należy do pieszczoszków sowieckiej polityki kulturalnej. Nigdy nie udało mi się dojść, jaka jest tego przyczyna. Może jego nacjonalizm, może 48 mistycyzm czy egzaltowana religijność... trudno zgadnąć. Ale wydawało mi się, że Dostojewski nie jest „po linii" zaakceptowanej przez szamanów partyjnej polityki kulturalnej. O Tołstoju mówili, potakując z uznaniem. I prawie każdy z moich rozmówców z entuzjazmem powtarzał nazwisko i tytuły dzieł Czechowa. Wielki pisarz mieszczański końca XIX wieku był, jak się zdawało, oficjalnie przyzwalanym i lubianym, popularnym wśród sowieckiego ludu autorem. Później komunistyczni li-tcraturoznawcy wyjaśnili, że sowiecka polityka kulturalna dlatego popiera dzieła Czechowa, bowiem jego ironiczna, kpiąca wizja społeczeństwa w niezamierzony wprawdzie przez pisarza, lecz wierny sposób ukazuje obraz „burżuazyjnej Rosji". Natomiast o Dostojewskim nigdy nie dowiedziałem się prawdy. Należał do panteonu narodowych świętych, przeto nie przyznawali, że tak naprawdę obchodzą się z nim jak z literacką persona non grata ; widziało się tylko, że próbują ochronić młodzież radziecką przed wpływami tego wielkiego umysłu. Tołstoja zostawiono jak zabytek, jak pomnik Kutu-zowa. Zaskoczył mnie też fakt, że ze świadomości moich sowieckich rozmówców całkowicie wyparowała znajomość drugiego kręgu pisarzy rosyjskich /. przełomu wieków. Bo przecież poza Tołstojem i Dostojewskim literatura rosyjska dała światu wielu twórców, którzy nie byli może geniuszami pisarskimi na miarę literatury światowej, lecz w swoim czasie na pewno wzbogacili literaturę krajową i powszechną o ważne i wartościowe utwory. Naturalnie ani kirgiskich pastuchów, ani ukraińskich me- 4 Ziemia!... 49 chaników, ani też białoruskich czy syberyjskich myśliwych nie pytałem o to, czy słyszeli kiedykolwiek o Osipie Dimowie, Arkadiju Awerczence, Ar-cybaszewie, Kuprinie, Iwanie Buninie, Mereżkow-skim czy Leonidzie Andriejewie — ale pytałem o nich każdego oficera, który był skłonny zamienić ze mną parę słów. Nie spotkałem jednak wśród nich nikogo, kto kiedykolwiek słyszałby te nazwiska; po-chrząkiwali z zakłopotaniem, a kiedy przechodziłem do klasyków, dowodzili z ulgą, że czytali sławne dzieło Gogola pt. Martwe dusze, wiedzą, kim był Gogol, a kim Gonczarow, i z dumą powtarzali, że w Sowietach czyta się i szanuje dzieła „burżuazyjne-go" i „prozachodniego" Turgieniewa. - Najważniejszym pisarzem był dla nich naturalnie Gorki. Wielu znało nazwiska Fadiejewa, Maka-renki i prawie wszyscy słyszeli też o liii Erenbur-gu. Ale zaskakujące było, jak prędko wypadło z pamięci tych ludzi wspomnienie kilku pisarzy, których twórczość my, czytelnicy i pisarze na Zachodzie, śledziliśmy: nikt spośród moich gości nie znał na przykład Gładkowa, autora powieści Cement (i nikt naturalnie nie wiedział i o tym, kiedy i jak pisarz ten, wraz z kilkoma towarzyszami, zniknął w zapadni stalinowskich czystek) — i co było jeszcze dziwniejsze, mało który słyszał także o sławnym sowieckim pisarzu realistycznym, Szołochowie. Nie chcę uogólniać, o literaturze rosyjskiej rozmawiałem jedynie z kilkoma tuzinami czerwonoar-miejców, a w tym wielkim mocarstwie żyje zapewne bardzo wielu ludzi, którzy tę wielką literaturę znają dogłębniej i bardziej szczegółowo niż moi 50 goście. Ale to pewne, że literatura wielkiego narodu — na dodatek tak bogata i głęboka jak rosyjska — zapisuje się przynajmniej w formie nazwisk i ty-lułów w pamięci każdego człowieka, który mówi językiem tej literatury i umie czytać i pisać. Rosjanie szanowali pisarzy i literaturę, ale ci, z którymi się spotkałem w tamtych tygodniach, zaskakująco mało czytali. O „kulturze" mówili zawsze z patosem — narodnaja kultura, kultura narodowa należała do słów magicznych i jeśli któryś z Rosjan szczególnie gruli i ańsko się zachowywał, czasami można go było przywołać do porządku, przypominając mu o „na-rodnej kulturze", której powinien być wierny; widziałem jednak, że tak naprawdę nie mają pojęcia, co w istocie oznacza to słowo. W trakcie rozmów zorientowałem się, że mylą ją z wykształceniem, wiedzą fachową, techniczną. Ale, podobnie jak pismo, fascynowała ich jednocześnie. Ich widoczne zainteresowanie pismem można było tłumaczyć tym, że w początkach wielkich ludzkich przedsięwzięć ma ono magiczne znaczenie. Litera zawiera w sobie coś, co w prymitywnej duszy ludzkiej jest jeszcze mglistym pragnieniem, mitycznym przypuszczeniem, zamknięty w literze przekaz staje się historią, a więc przeżyciem budzącym odpowiedzialność. Ludzie ci są jeszcze dalecy od tego, by w pisaniu widzieć umysłową gimmnastykę czy - jak pisarze cywilizacji zachodniej — często po prostu artykuł handlowy, wręcz modną profesję. Dla większości z nich zapisane słowo miało jeszcze pełną wiarygodność. A „kultura", słowo, które wymawiali z takim nabożeństwem — cóż ono mogło 51 znaczyć dla ludzi niewątpliwie niezorientowanych w europejskim jego sensie, którzy nie przeżyli dwóch wielkich wstrząsów świata zachodniego — renesansu i reformacji? Upłynęło sporo czasu, nim zrozumiałem, że kultura jest dla nich tak naprawdę, w głębi duszy jednoznaczna z pojęciem ucieczki. Jeszcze nie wiedzieli dokładnie, co to jest, ale już podniecała i pociągała ich ta możliwość, szansa ucieczki poprzez kulturę. Ucieczki przed czym? Przed szarością ich życia. Przeczuwali, jak pierwsi chrześcijanie, że od głębokiej i beznadziejnej nędzy losu, od życia termi-tów może ich uratować tylko przeżycie duchowe. Nie wiedzieli jeszcze dokładnie, jaką ucieczkę obiecuje kultura, ale już ciągnęli ku niej jak ćmy do światła. Jeszcze nie wiedzieli, że kultura oznacza coś więcej nad to, że człowiek jest porządnie ostrzyżony albo że nie pluje na podłogę; to nawet coś więcej niż słuchanie muzyki gramofonowej — ale już intrygowała ich ta nadwyżka, ta szansa. Dlatego szanowali lekarzy, pisarzy, wszystkich, którzy — jak sądzili — żyli w sferze kultury. Budapeszteńskie powiedzonko, które narodziło się w naszej pełnej poczucia humoru stolicy, a mianowicie że „Stalin popełnił dwa błędy: pierwszy, kiedy pokazał Zachodowi Rosjan, a drugi — kiedy pokazał Rosjanom Zachód", miało w sobie ziarno prawdy. Ci, którzy z tym faktem wiązali nazbyt daleko sięgające nadzieje, przeżyli zapewne rozczarowanie, ale to fakt, że powracające z Europy do ojczyzny rosyjskie masy wniosły ze sobą w tamtejszą, wypełnioną ponurym obowiązkiem pracy, codzienność pragnienie inne- 52 go istnienia, innej jakości życia (los Sołżenicyna i milionów żołnierzy radzieckich powracających do ojczyzny dowiódł, że Stalin liczył się z tym niebezpieczeństwem), ale to żywe pragnienie nie potrafiło przerwać twardego drutu kolczastego, jakim pętał ich system. Zapewne nie mylili się także ci, którzy to zainteresowanie kulturą uważali za środek podniecający — inna jednak sprawa, w jakim tempie ten środek, owa potrzeba kultury przenika obliczony na powolniejsze reakcje rosyjski system nerwowy. By oddziałał, niezbędna była na pewno podtrzymywana przez dziesięciolecia trwała styczność z Zachodem. Wszelkie moje „biesiady literackie" z Rosjanami, a także rozmaite podobne spotkania przekonały mnie o tym, że na te same pytania zupełnie innych odpowiedzi udzielają ludzie po czterdziestce — a więc ci, którzy przed rewolucją mogli mieć osiem--dziesięć lat i wychowali się jeszcze w ochronnym, bezpiecznym środowisku rodzinnym — zupełnie zaś inne „sowiecka młodzież", dwudziesto-trzy-dziestolatkowie, którzy wyrastali w pedagogicznych ośrodkach o światopoglądzie marksistowsko--leninowskim. Ci ostatni różnili się od dzikich i pozbawionych hamulców młodzieńców z Hitlerjugend właściwie tylko w sensie fizycznym. Ich oczytanie równe było zeru, grubiańskie obejście, zachowanie czasami dzikie i okrutne, nieczuła postawa dowodziły, że w duszach tych ludzi zamarł już refleks dziedzicznej kultury. (Po pewnym jednak czasie, po upływie jednego krótkiego pokolenia, nowa generacja radziecka odważnie i głośno zażądała od kie- 53 rownictwa partyjnego prawdy i rzeczywistych danych zamiast kłamstw... ale pod koniec drugiej wojny światowej to pokolenie było dopiero w pieluchach). Roczniki czterdziestolatków mogły jeszcze poznać w życiu rodzinnym podstawowe pojęcia kultury humanistycznej w ich rosyjskiej wersji: ludzką solidarność, niepisane prawa strzegące prywatnej własności. Spod przebrania „bolszewika", „krasnoarmiejca" u czterdziestolatków prześwitywało czasami sympatyczne zjawisko: Rosjanin. Pod koniec drugiego tygodnia, kiedy już zdobyłem niejaką biegłość w tej dziwnej etykiecie kroków i ukłonów, według której należało się kontaktować z najeźdźcami, pewnego przedpołudnia do naszego wiejskiego domku zawitało dwóch kudłatych wędrownych żołnierzy radzieckich o groźnym wyglądzie. Byłem sam w domu, kobiety zajęte były zdobywaniem żywności i opału. Dwaj zmęczeni, uzbrojeni, brodaci, udręczeni wojną i wędrówką Rosjanie prosili o wodę; potem zaś usiedli przy dającym słabe ciepło piecu, żeby się ogrzać. Apatycznie siedziałem razem z nimi i czekałem, by sobie wreszcie poszli. Jeden z nich natychmiast zasnął. Drugi zaś po pewnym czasie zaczął mówić. Mówił po rosyjsku albo po ukraińsku; nie patrzył na mnie, gadał w brodę. Nic nie rozumiałem, ale w jego tonie było coś, co przykuło moją uwagę. Spośród wielu — broniących komunizmu i atakujących komunizm — lektur o Rosjanach, które czytałem w tych latach, pozostała mi w pamięci książka pewnego pisarza z krajów nadbałtyckich nazwiskiem Schubart. Nosiła ona piękny, trochę 54 mistyczny tytuł: Europa a dusza Wschodu. Książka la ukazała się w latach wojny w którymś z neutralnych krajów zachodnich. Później doszła mnie wieść, ze ów pisarz, który był przyjacielem Słowian, ale wrogiem bolszewizmu, przepadł, gdy Rosjanie zajęli kraje nadbałtyckie. W swojej pracy Schubart naszkicował szczególny profil Słowian. Wpadając czasami w ton trochę nazbyt patetyczny, dowodził, że „człowiek Zachodu" jest jeszcze istotą prometejską, a więc poddaną pragnieniu ziemskiego posiadania i żądzy władzy; „człowiek Wschodu" zaś, a więc i Rosjanin, jest istotą johannistyczną, wierzy przede wszystkim w zbawienie. Jedno z ponuro-pa-tetycznych sformułowań autora w późniejszych latach wielokrotnie powracało do mnie we wspomnieniach: „Bolszewizm jest ultimatum, które Bóg /łożył ludzkości". To wielkie słowa, poetyckie i profetyczne. Politycy i dowódcy machają ręką na dźwięk takich frazesów. Ale ja, który nie jestem ani żołnierzem, ani politykiem, spostrzegłem, że moja świadomość zapamiętała to stwierdzenie i znalazło ono w niej rezonans. W tym czasie — a także później — częstym, powracającym pytaniem było dla mnie: jak człowiek Zachodu odpowiada na to ultimatum? W chwili, gdy dziko wyglądający, kudłaty Rosjanin, siedząc przy piecu obok swego pochrapującego towarzysza, rozpoczął namiętny monolog, przypomniały mi się słowa Schubarta. Czy Rosjanie rzeczywiście mają do odegrania jakąś — pojętą w sensie johannistycznym — rolę, podczas gdy sceptycznie nastawiony człowiek Zachodu ani nie jest zdolny do jej odegrania, ani jej nie rozumie i w ogóle nie 55 chce słyszeć o niczym podobnym? Siedziałem obok mojego gościa, nie pojmując ani słowa z tego, co mówił, a jednak jakoś go zrozumiałem, prawdziwie i bez pomocy słów. Przypomniał mi się ów bułgarski konduktor z opowiadania Kosztolanyiego, który na korytarzu pędzącego w nocnej ciemności pociągu opowiada obcemu pasażerowi — po bułgar-sku, a więc w języku, w którym podróżny nie zna ani słowa! — wielką tragedię swego życia i na koniec opowieści padają sobie po bratersku w objęcia. Ja tak samo słuchałem żalącego się Rosjanina i pomyślałem, że powiedzonko Wilde'a jest jednak prawdziwe: sytuacje życiowe w istocie naśladują czasem wizje sztuki, wyobrażenia pisarzy. Ten zwykły Rosjanin, z którego wylewał się potok słów, przypomniał mi też inną postać literacką: rosyjskiego szewca, który w Wojnie i pokoju tłumaczy Pierre'owi Bezuchowowi, potężnemu i bogatemu magnatowi, który dostał się do niewoli, jak prostym i w sumie niepozbawionym nadziei przedsięwzięciem jest rozumne ludzkie życie. Mój gość także coś tłumaczył; bił się w piersi, wznosił oczy do sufitu, kręcił głową, z oczu płynęły mu łzy, które obcierał wierzchem dłoni, i z załzawionymi oczyma dalej mówił i mówił. Słuchałem go w milczeniu. Zrozumiałem tylko tyle, że jest bardzo nieszczęśliwy. Dlatego w pewnej chwili położyłem mu rękę na ramieniu, a wówczas spojrzał na mnie oczami pełnymi łez. Uśmiechnął się ze smutkiem, przepraszająco; a potem machnął ręką jak ktoś, kto wstydzi się chwili słabości. Wówczas wróciła do domu nasza domowniczka, 56 tłumaczka. Rosjanin zbudził swego śpiącego towarzysza i bez pożegnania ruszyli w stronę drzwi, o-yjodu i linii frontu w to mgliste styczniowe popołudnie. W drzwiach, jak ktoś, komu nagle coś się przypomniało, odwrócił się i zapytał, jaki jest mój zawód. Gdy tłumaczka mu to powiedziała, ten Rosjanin także odparł: „Charaszo", jak pierwszy żołnierz sowiecki, z którym się spotkałem. Zapytałem Ko, dlaczego „charaszo", co w tym dobrego, że ktoś icst pisarzem? Zamyślił się. A potem powoli, wyraźnie powiedział: — Dobrze dlatego, że jeśli jesteś pisarzem, potrafisz napisać to, co my myślimy. I nie patrząc na mnie, powoli powlókł się za towarzyszem. Już się nie odwrócił. Los pisarza najczęściej nie przynosi szczególnych odznaczeń. Ale tamtą odpowiedź przechowuję w pamięci jak niepodobny do niczego order. W tych dniach wieś i cała okolica znalazły się pomiędzy dwiema liniami frontu. Buda jeszcze nie padła, wielkie siły radzieckie otoczyły stolicę, ale od zachodu, pod Ostrzyhomiem dowództwo niemieckie przypuściło kontratak i częściowo znów zajęło stolicę prymasowską. Rosyjska piechota i artyleria dniem i nocą płynęły przez wieś. Rannych wieziono na odkrytych platformach w bardziej bezpieczne miejsce; ranni, pobandażowani żołnierze ra- 57 dzieccy leżeli na powrzucanych w pośpiechu na ciężarówki pierzynach i materacach z jakąś szczególną obojętnością. Rosjanie zawsze byli dobrymi wojownikami, zwłaszcza w wojnie obronnej, wojskowe wychowanie Związku Radzieckiego znało i wykorzystywało odwagę rosyjskiego żołnierza i jego wytrwałą naturę. To nieprawda, że walczyli z fanatyzmem; byli ostrożni, oszczędzali siły, zranieni zwracali się o pomoc do każdego; ale podczas walki — co wielokrotnie widziałem zupełnie z bliska — trwali na swoich stanowiskach z ponurą, męską odwagą. A gdy zagrażało im śmiertelne niebezpieczeństwo, znosili je z niemą obojętnością. Któregoś dnia wartko płynąca Dunajem kra porwała łódkę z żołnierzami radzieckimi; było ich na niej siedmiu, łódka zaczęła się zanurzać i po chwili na oczach stojących na brzegu ludzi zniknęła pod wodą. Wśród gapiów znajdowało się kilku żołnierzy radzieckich, ale nie sposób było udzielić tonącym żadnej pomocy, Dunaj dziko toczył fale i pchał naprzód wtłoczoną pomiędzy tafle kry skorupę. Świadkowie jednogłośnie twierdzili później, że u-mierający Rosjanie stali nieruchomo w łódce, żaden z nich nie krzyczał, nie jęczał, nie wzywali pomocy stojących na brzegu; niemo, z przerażającą, zastygłą obojętnością czekali na śmierć w lodowatej wodzie. Oddziały rosyjskie dniem i nocą sunęły przez naszą wieś pomiędzy dwiema liniami frontu. Nie było wieczoru, by ktoś nie poprosił nas o nocleg. Ci przygodni goście rankiem płacili na ogół za nocleg drobną kradzieżą; brali cokolwiek, poduszkę, poszwę 58 czy kołdrę, sztućce, ale także buty czy sztukę odzieży, wszystko, co im wpadło w ręce. Nie przebierali i w ogóle nie interesowało ich, czy kradną burżujo-wi, czy biedakowi. Wyglądało na to, że w ogóle nie odróżniają jednego od drugiego. Trzy kanały, którymi poważna część węgierskiego majątku narodowego popłynęła w tych latach do Związku Radzieckiego — po pierwsze: zwykły rabunek po zakończeniu walk, po drugie: odszkodowania wojenne, oraz po trzecie: fabryki i zakłady przemysłowe, które na podstawie postanowień poczdamskich mieliśmy obowiązek ze „wspólnego" majątku niemiecko-węgierskiego przekazać Sowie-tom — w tamtych tygodniach nie były jeszcze zorganizowane; doskonale działał tylko zwykły rabunek, prowadzony jednak na skalę przemysłową. Brali wszystko, co zobaczyli. Widziałem na własne *>czy, jak w biały dzień obrabowali sąsiednią willę: lądowali na ciężarówkę meble, sprzęty, zerwali nawet parkiet i powyrywali ze ścian rury Bergmanna1; ivlko książki pozostawili na półkach. Wieś i domo->iwa położone w pobliżu drogi wkrótce rozbrzmiewały głośną skargą i płaczem. Chłopi ratowali mienie, jak się dało; zakopywali pszenicę, wino, ziemniaki, ukrywali w lesie krowy, ¦»winie, konie, smarowali sadzą twarze dziewcząt, /cby wyglądały jak starają baba, co młodsze i ładniejsze kobiety także naciągały chusty na czoła, a młodzi mężczyźni w strachu zapuszczali nagle bro-«ly, by wyglądać jak staryje diedy, bo krążyły wieści, Produkt Bergmann Elektrizitaes Werke. 59 że Rosjanie zabierają i wysyłają gdzieś młodych mężczyzn. Wieści te były prawdziwe — ale zabierali nie tylko młodych, lecz w ogóle wszystkich, jakich spotykali. Jeden z moich znajomych, człowiek pod sześćdziesiątkę, wkrótce po zakończeniu oblężenia wyszedł na chwilę na ulicę budańską w samych tylko półbutach i bonżurce, gdy nieoczekiwanie pewien Rosjanin przyjaźnie poprosił, żeby mu pomógł w malienkoj rabotie, po czym ów człowiek, jak wielu zresztą innych, przyszedł do siebie dopiero w Jeka-terynburgu, a do domu powrócił po wielu latach. Rosyjskie dowództwo wojskowe wydało rozkaz, w myśl którego na „terenach wyzwolonych" należy zebrać pewną liczbę ludzi „niegodnych zaufania". Ponieważ nie działały jeszcze władze węgierskie i nie było żadnych dochodzeń, wykonawcze patrole rosyjskie zatrzymywały każdego, kto się napatoczył: uważali, że cały naród węgierski jest „niegodny zaufania". Gdy zebrała się już wystarczająca liczba „sztuk" — tego słowa używali Rosjanie — wyznaczona na daną okolicę, pędzili swoje ofiary w stronę najbliższego obozu przejściowego. Po drodze wielu uciekało, a ponieważ eskortujący jeńców patrol zobowiązany był dostarczyć wyznaczoną liczbę sztuk, by uzupełnić wymagany stan liczebny jeńców, chwytali po drodze wszystkich, którzy akurat nadchodzili z przeciwka. Pewien mój znajomy — dentysta żydowskiego pochodzenia — tamtego fatalnego lata wysłał swego osiemnastoletniego syna do oddziału serbskich partyzantów. Chłopak dostał się w ręce Rosjan, którzy wysłali go do rumuńskiego obozu przejściowe- 60 .o. Na próżno tłumaczył, że jest „sojusznikiem", Kosjanie słuchali tego obojętnie. Zrozpaczeni ro-l/.ice daremnie biegali do radzieckich władz woj-kowych, syn został wypuszczony dopiero wówczas, 'dy w obozie stwierdzono objawy galopującej gruź-iicy. Umierającego już właściwie syna wydano ro-l/.icom i po kilku tygodniach chłopiec zmarł. W vm czasie jego ojciec leczył akurat zęby pewnemu • licerowi NKWD i zapytał go, czy radzieckie wła-l/.e wojskowe mogły się nie orientować, że jeśli ży-lowski chłopiec walczył w oddziale partyzantów rrbskich, to w tym czasie nie mógł być nikim in-nvm, jak tylko sojusznikiem Rosjan? Enkawudzi-la kiwał ze zrozumieniem głową i potwierdzał, że owszem, Rosjanie wiedzą o tym. Ale, dodał zaraz, 1'izy tak ogromnych przedsięwzięciach wojskowych, i.tk obecne operacje, należy się liczyć z pewną ilo-,cią pomyłek. Dentysta spytał, ile procent mogą wynosić te pomyłki według oficjalnych szacunków? 1 )wadzieścia pięć procent, odparł spokojnie rosyjski oficer. W rzeczywistości było ich więcej. W tym czasie a potem jeszcze przez długie lata — tylko szczęście mogło uratować węgierskiego mężczyznę przed wysłaniem do rosyjskich obozów pracy przymusowej, w których już wówczas męczyło się wiele milionów ludzi. Część z nich stanowiła resztki ofiar przedwojennych czystek stalinowskich; ale w łagrach znajdowały się także wyselekcjonowane ofiary wojskowe i cywilne, ludzie, którzy „widzieli Zachód" i byli podejrzani o to, że z frontu lub z zachodnich obozów jenieckich przynieśli do ojczyzny 61 krytykę i tęsknotę za czymś innym. W późniejszym okresie rozmawiałem z jeńcami węgierskimi, którym jakoś udało się powrócić z tych obozów do domu; indywidualne relacje potwierdziły tylko wszystko to, co w kilka lat później doniesienia zachodnie podawały na temat wielkich łagrów rosyjskich — a owe osiedla niewolników zajmowały czasem całe wielkie połacie kraju. System władzy komunistycznej najbardziej bał się tych komunistów, którzy byli na Zachodzie i widzieli, że istnieje inny, bardziej skuteczny i szybciej rozwijający się ustrój społeczny. W tych dniach któregoś styczniowego poranka i do nas zawitał ktoś w rodzaju oficera z dwoma szeregowcami i „szukał człowieka do roboty". Nie miałem pojęcia, czego naprawdę chce, i dlatego spokojnie odpowiedziałem mu, że nie pójdę do żadnej „roboty", bo praca fizyczna nie jest moim zadaniem. Nie broniłem się, nie tłumaczyłem, że jestem chory, nie wykręcałem się; powiedziałem tylko spokojnie, że nie mam zamiaru wykonywać pracy fizycznej. Staliśmy na środku pokoju, ja i trzech Rosjan, i patrzyliśmy na siebie. Chyba właśnie to pomogło; gdybym skamlał, chował się, prosił o łaskę, zapewne by mnie zabrali. A tak tylko na mnie patrzył ten oficer-nie oficer — był to człowiek nieprzyjemny, o kłującym spojrzeniu i twarzy hycla — patrzył długo. I wreszcie poszli sobie. Nie wiem, co się ze mną działo w tamtych chwilach. Po kilku godzinach dowiedziałem się, że ów patrol pozbierał we wsi, w sąsiednich domach wszystkich zdrowych mężczyzn; część z nich rzeczywiście popędzili do pracy przy budowie pobli- i kiego mostu pontonowego, część do zbiorowych ¦thozów rumuńskich, a stamtąd do Związku Radzieckiego. Rozmawiałem z jednym z nich, który powrócił do domu po trzech latach, ale wiem o innym, który do dziś tam dogorywa, jeżeli w ogóle icszcze żyje. Później, kiedy dowiedziałem się całej prawdy, wielokrotnie wspominałem tamtą chwilę. Chłopstwo natychmiast, od pierwszej chwili po-icło lekcję, którą zadała sytuacja. Wydawało się, jak-liy w świadomości ludu odżyły wspomnienia stu-piećdziesięcioletniego tureckiego poddaństwa po klęsce pod Mohaczem. Chłop wiedział, że przeciw najeźdźcy ze Wschodu można się bronić tylko w je-«lcn sposób: sprytem, ukrywaniem siebie i zasobów. Pogrążony w rozpaczy i pozostawiony sam sobie lud węgierski, broniąc się przed łupieżczymi, rozbójni-> /ymi, porywającymi w jasyr i hańbiącymi kobiety i dzieci Turkami, zachował z owego trwającego sto pięćdziesiąt lat nieszczęścia odruchy warunkowe, kióre natychmiast odżyły, gdy w drzwiach stanęło nieszczęście o nowej twarzy. Niemcy rabowali we wcześniejszym okresie inaczej, instytucjonalnie; Rosjanie grabili instytucjonalnie i indywidualnie. N ie sposób było ustalić prawdziwej wartości łupu. Pamiętam pierwszego prosiaka, którego na mo-uh oczach zabrał pewien Rosjanin mieszkającemu po sąsiedzku woźnicy. Gospodarz pobladły, z zaciśniętymi, bezkrwistymi ustami patrzył za unoszącym prosiaka Rosjaninem. W późniejszym okresie prosiak ten został niewyobrażalnie utuczony. Miał ogromny apetyt i gdy zaczęto go karmić tym wszystkim, co Rosjanie zrabowali z Finlandii, Pol- 62 63 ski, z krajów bałtyckich, ze wschodnich Niemiec, z Węgier, Rumunii, Bułgarii, ze wschodnich prowincji Austrii i w formie łupu wlali mu do chlewa, został tak utuczony, jak jeszcze nigdy żadna świnia w historii świata. Tylko poczciwe dusze mogły mieć nadzieję, że Rosjanie będą skłonni z własnej nieprzymuszonej woli, na przykład w zamian za wielomiliardową pożyczkę amerykańską, zrezygnować z tej możliwości tuczenia. Przez długie lata statkami, koleją i samochodami wywozili z podbitych zamożnych krajów zboże, rudę żelazną, węgiel, olej, tłuszcze i na dodatek ludzką siłę roboczą: niemieckich fachowców, bałtyckich robotników. Prosiak, którego w mojej obecności zabrał wówczas sąsiadowi radziecki żołnierz, w następnych latach nieustannie tył. Wszystko to zaczęło się w wiejskich chlewach, przy dołach, w których zakopano żywność — zaczęło się od „łupów wojennych"; potem ciągnęło się dalej w rzęsiście oświetlonych gabinetach ministerialnych podbitych krajów, kiedy przy blasku fleszy sowieccy pełnomocnicy handlowi podpisywali z przedstawicielami podbitych państw postanowienia o „reparacjach" czy „umowy handlowe". W nowożytnej historii niewiele znajdziemy przykładów podobnego trwałego i zinstytucjonalizowanego rabunku. Lud bronił się jak umiał. Grabieżcze oddziałki wytrwale przeszukiwały kraj i nie sposób było się przed nimi ochronić w inny sposób, jak tylko ukrywając produkty i ludzi. W późniejszych czasach komunistyczni propagandziści wielokrotnie zarzucali społeczeństwu węgierskiemu, że nie ma „poczu- 64 cia winy" z powodu nieludzkich czynów ludzi poprzedniego systemu — nazistów i ich węgierskich popleczników — oraz przestępstw popełnionych we wsiach ukraińskich i rosyjskich. Owo poczucie winy pełgało w duszach w istocie słabym jedynie płomykiem, bowiem narody w całości nie są skłonne do zachowania świadomości popełnionej winy, może to być jedynie egzamin jednostki. Ale jeśli nawet w społeczeństwie węgierskim zdarzały się chwile wyrzutów sumienia z powodu zaprzeszłych grzechów, postawa i zachowanie Rosjan zniszczyły w duszach ich ostatnie przebłyski. Rosjan nie interesowało, jak zostaną przyjęci przez ludność: system, którego byli częścią, baczył tylko na konkretne dobra, jakimi były świnia, olej, ruda żelazna, węgiel czy „materiał ludzki", które zagrabiał. Ten całkowity brak zahamowań — w polityce międzynarodowej okazał się on później charakterystyczną cechą postawy Rosjan — stanowił ich wielką siłę i oręż. W krajach demokratycznych przywódcy zawsze muszą mieć wzgląd na opinię publiczną. Totalitarny system sowiecki, który się nią nie przejmuje, tym bardziej nie zwraca uwagi na zapatrywania ludów podbitych. Kiedy więc po raz pierwszy widziałem, jak sowiecki żołnierz zabrał biednemu węgierskiemu chłopu prosiaka — a także później, kiedy już wszyscy widzieli, jak się ów swiniak tuczy majątkiem podbitych narodów — nie można było nie zadać sobie pytania, czy w świadomości zachodnich mężów stanu na spotkaniu jałtańskim i innych spotkaniach nie pojawiła się myśl, /c tak będzie wyglądać przyszłość? Swiniak, które- 65 go zabrał Rosjanin, ów legendarny świniak utył jak w bajce. I apetyt jego nie malał. Chłopi prowadzili więc krowę do lasu, zakopywali kartofle w dołach i ukrywali kobiety, dokładnie tak samo jak w czasach nawały tureckiej. Ale wkrótce spostrzegli, że większość Rosjan to nie tylko chciwi i łupieżczy rabusie, lecz także osobnicy dający się przekupić, zaczęli więc z nimi handlować. Rosjanie zabierali konie, ale następnego dnia przypędzali całe ich stado, bo byli spragnieni palinki, a chłopi za jeden jej litr — taka była cena — kupowali nowego konia. Po roku powozami zaprzężonymi w konie jeździli ludzie, którzy wcześniej nigdy nie mogli sobie byli pozwolić na podobny luksus. Zabranie prosiaka bardzo bolało — wielu ludzi łatwiej rozstaje się ze swymi zasadami niż ż owym prosiakiem — ale gdy sytuacja wojenna tylko na to pozwoliła, kobiety z okolicy wypuszczały się piechotą w odległe strony i w węzełku na plecach przynosiły z prowincji nowy kwiczący skarb. W tych latach widziałem niedające się zapomnieć przykłady trwałości historycznego doświadczenia. W pierwszym okresie, gdy Rosjanie oddali się rabunkom, ludzie zgrzytali wprawdzie zębami, jednak przyznawali, że choć wszystko to jest nieznośne i nieraz tragiczne, cóż, „biada zwyciężonym!". Trzeba przetrwać, powtarzaliśmy. Rosjanie któregoś dnia pójdą sobie, zapłacimy odszkodowania wojenne i zaczniemy nowe życie, jeśli to możliwe, lepsze i bardziej ludzkie. Kiedy jednak lud zrozumiał, że obca władza obrabowuje go nie tylko z dóbr materialnych, lecz także z praw ludzkich, nastąpiła nie- 66 wiarygodna przemiana: naród dotarł na krawędź samobójstwa, wzniecił rewolucję, poszedł z pustymi rękami naprzeciw czołgom i broni maszynowej, bo zrozumiał, że chcą zniszczyć jego człowieczeństwo, ducha, charakter i osobowość. Ale wówczas, w mgliste styczniowe poranki 1945 roku, nikt o tym jeszcze nie myślał. Nawet Rosjanie. W pobliskim miasteczku1 mieszkali dawni osadnicy serbscy i większość tamtejszej ludności wyznawała wiarę prawosławną. Było to miłe, staroświeckie miasteczko i wybierałem się tam czasami, by dostać u znajomego piekarza bochenek chleba. Ciekawiło mnie ponadto, jak przyjmowali Rosjan prawosławni popi. Religia prawosławna była na Węgrzech oficjalnie przyjętym, prawnie uznanym wyznaniem. Teraz, Kdy przybyli Rosjanie, brodaci popi przechadzali się zadowoleni po miasteczku, demonstracyjnie głośno rozmawiali po serbsku, bratali się z Rosjanami. Słowiańskie pokrewieństwo, świadomość istnienia metropolity moskiewskiego, bliskość potę-Ki kościoła wschodniego obudziła w miejscowych duchownych pewność siebie. Nie byli oni broń Bozi- komunistami (a na skutek bliskich kontaktów z Rosjanami prędko przeszła im ochota do dumnego *pacerowania z wypiętą piersią z powodu słowiań- Chodzi o miasteczko Szentendre. 67 skiego pokrewieństwa), ale byli jednak Słowianami, pasterzami kościoła wschodniego i mogło im się teraz wydawać, że oto nadeszła chwila, kiedy — w wypaczonej wprawdzie postaci, bo za przyzwoleniem komunizmu — ale pomiędzy południkami chrześcijaństwa kościół wschodni znów powróci do dawnej potęgi. Wizyty w serbskim miasteczku, gdzie w pierwszych tygodniach po przybyciu Rosjan ludność i jej duchowni odkryli w sobie słowiańską tożsamość, w odległym skojarzeniu, lecz w sposób dający do myślenia przypomniały mi krytyczne chwile jednego z najważniejszych przełomów w historii węgierskiej: ukazywały, co by się stało, gdyby Węgrzy, porzuciwszy pogaństwo i przyjąwszy religię cłtfześci-jańską, zwrócili się nie w stronę zachodniego, rzymskiego kościoła, lecz w stronę Wschodu, ku Bizancjum. Około roku 900, kiedy się to rozgrywało, Bizancjum było atrakcyjnym, silnym ośrodkiem władzy europejskiej. Dynastię Arpadów łączyły w tym czasie z Konstantynopolem więzi polityczne, dyplomatyczne, a nawet koligacje rodzinne. Król Bela, który po upadku dynastii Komnenów oderwał od wschodniego mocarstwa Dalmację, zawarł pokój z cesarzem Izaakiem Angelosem. Bela, który po śmierci króla Istvana III powrócił z Bizancjum na Węgry, by objąć koronę, pozostawał całkowicie pod wpływem kultury bizantyjskiej. Irena, żona cesarza Johannesa, była córką króla Władysława świętego1. 1 Szent Laszló (1040-1095) — wyniesiony na ołtarze król węgierski. 68 I te wyliczenia można by jeszcze ciągnąć. Zarówno więzi dynastyczne i polityczne, jak i powiązania kulturalne były bardzo silne. A jednak w decydującej chwili węgierscy mężowie stanu, szukając w Europie miejsca dla pogańskiej dotychczas ludności węgierskiej, zwrócili się w stronę Zachodu, choć Rzym był wówczas jedynie cieniem dawnej potęgi. Rusini z Wielkiego Księstwa Kijowskiego, Bułgarzy, którzy tworzyli wówczas potężne państwo, w ogóle większość ludów zamieszkałych nad Duna-lem poszukiwała wówczas ochrony u Bizancjum i chrześcijaństwa wschodniego. Węgrzy natomiast zawarli z Zachodem sojusz światopoglądowy, duchowy i polityczny. Gdy tak stałem u piekarza, czeka-iac na świeżo upieczony z mąki kukurydzianej, o-irąb i kaszy manny, gliniasty i sprzedawany cichcem chleb, i przez okno wystawowe piekarni pa-i rzyłem na brodatych, przyozdobionych liliowymi pasami popów, jak z demonstracyjnym zadowoleniem i z uśmieszkiem pełnym wyższości spacerują po ulicach miasteczka w asyście oficerów radzieckich, nie mogłem nie myśleć o tym, że ta słowiań-skość, ta „kobieca siła" ma fatalne oddziaływanie na Węgrów. Naród pogrążony w niewyobrażalnej samotności, nieposiadający krewniaka pomiędzy narodami świata, roztopiłby się już dawno w tyglu słowiańskim, gdyby przed tysiącem lat zakładający państwo węgierskie król Stefan święty1 zwrócił się /. prośbą o przysłanie misjonarzy i insygniów kró- 1 Szent Istvan (1000-1038) — pierwszy koronowany król wę-(tierski. 69 lewskich nie do papieża Sylwestra II, lecz do owego Bizancjum, które już wtedy przepojone było słowiańskim duchem. W krytycznych chwilach, gdy trzeba decydować o przyszłości wielkiej wspólnoty, biorąc odpowiedzialność za wszystkie skutki tej decyzji — a taką była chwila sprzed tysiąca lat, kiedy należało wybierać pomiędzy chrześcijaństwem wschodnim a zachodnim — ludy i ich przywódcy kierują się nie tylko rozsądkiem, lecz także instynktem. W tym okresie wszelkie rozumne argumenty pchały Węgry w kierunku kościoła bizantyńskiego. A jednak Święta Korona, która w przeciągu tysiącletnich burzliwych dziejów odgrywała szczególną rolę i z totemistycznego rekwizytu stała się szlachetnym pojęciem prawa publicznego1, przybyła na Węgry z Rzymu. Nie chcę powiedzieć, że myślałem to wszystko tak gładko jak z nut, kiedy czekałem w piekarni miejskiej na gliniasty chleb i oglądałem przez wystawę bratających się z żołnierzami radzieckimi serbskich popów. Ale znajdując się w żonie niebezpieczeństwa człowiek orientuje się nie tylko za pomocą rozumu, a teraz w niebezpieczeństwie znaleźliśmy się wszyscy, którzy urodziliśmy się Węgrami, bo nadeszli Słowianie i już tu byli. Do tej pory wydawali się raczej mitem, bardzo odległym historycznym obłokiem cienia! A teraz przybyli do kraju, w którym mieszkał naród o odmiennym języku, reli- 1 Ponieważ symbolizuje całość i jedność państwa węgierskiego. gii, sposobie życia, który pod każdym względem był inny — nie słowiański, lecz węgierski. I było w tym coś przerażającego — przerażającego w inny sposób, niż gdy do pobitego kraju wkracza zwycięski przeciwnik, komuniści. Przerażające było to, że przybyli Słowianie. Kim oni naprawdę byli? I czego chcieli w kraju, który nie był słowiański, lecz żył w przekonaniu, że jest krajem zachodnim i chrześcijańskim? Wszyscy to jakoś odczuwali, kiedy stanęliśmy twarzą w twarz ze Słowianami, naturalnie nie były to jasno sformułowane myśli, lecz odczucie skóry i nerwów. Serbscy popi wkrótce pojęli, że nie mają czego oczekiwać od swych słowiańskich braci, od sowieckich komunistów. W tym czasie dowództwo radzieckie surowo zabraniało postępującej armii napastowania duchownych — duchownych wszelkich wyznań! — czy wyrządzania im krzywdy w jakikolwiek inny sposób. W zajętych miastach dowódcy zjawiali się u biskupów i arcybiskupów z kurtuazyjnymi wizytami. Ale sowiecki rabuś nie oszczędzał nikogo i po krótkim czasie także serbscy popi zapoznali się z nocnymi gośćmi, którzy mówili wprawdzie po rosyjsku, ale dla słowiańskiego pokrewieństwa nie mieli żadnego respektu. Jednak w pierwszym okresie po wkroczeniu armii radzieckiej serbscy popi bratali się z sowieckimi oficerami. W miasteczku, naprzeciw piekarni, na drzwiach opuszczonej kuźni wisiał jeszcze plakat w narodowych barwach, który dużymi literami informował, że to „zakład chrześcijańsko-narodo- 70 71 wy", który oczekuje na klientów i zamawiających. Właściciel kuźni, człowiek o złej sławie, miejscowy strzałokrzyżowiec, przed nadejściem Rosjan uciekł na Zachód. Potem kuźnia została pospiesznie obrabowana przez miejscową ludność i Rosjan. Ale na drzwiach pozostał jeszcze zapomniany „chrześci-jańsko-narodowy" szyld. Któregoś przedpołudnia, gdy stałem w kolejce w piekarni, przez oszklone drzwi widziałem, jak pewien serbski pop, żywo gestykulując, pokazuje ów plakat oficerowi ubranemu w skórzany płaszcz i długo objaśnia sens tekstu. Plakat ów odzwierciedlał cały przeraźliwy, zwyrodniały i upiorny charakter bliskiej przeszłości. Ci, którzy go sformułowali i wydrukowali —.a także ci, którzy podobne teksty rozklejali — rozpoczęli od rabunku „mienia żydowskiego". Potem przyszła kolej na wywózkę i eksterminację setek tysięcy niewinnych, nieszczęsnych ludzi pochodzenia żydowskiego. A potem nadeszli komuniści, Rosjanie, i teraz to oni prowadzili rabunek, łapanie ludzi i morderstwa. Radziecki oficer przyglądał się przez chwilę z powagą poszarpanemu plakatowi. Nic nie powiedział, machnął tylko szpicrutą i ruszył dalej z po-dreptującym obok niego i nieustannie tłumaczącym mu coś popem. Cóż mógł pomyśleć ten komunistyczny żołnierz o „chrześcijaństwie", z którego w minionych dziesięcioleciach uczyniono „kurs chrześcijański"1? Co 1 Tym określeniem oznacza się pewien nurt węgierskiej polityki międzywojennej, której elementem składowym był antysemityzm. 72 pomyślał o „narodzie", którego pojęcia użyto teraz lako szyldu? Co mógł pomyśleć o „zachodniej" kul-i urze, która w zatłoczonych wagonach bydlęcych wysłała do obozów zagłady i tam zamordowała setki tysięcy pełnoprawnych obywateli węgierskich? I a> myślał o łagrach w jego własnej ojczyźnie, dokąd /a przynależność do obcej klasy zsyłano miliony ludzi tak samo niewinnych jak cała reszta, którą wysłano na śmierć z powodu pochodzenia? Nie wiem, co mógł o tym wszystkim myśleć. I nie sądzę, by miał poczucie winy. Machnął tylko szpicruta i odszedł. Ne wiedzieć dlaczego, napis jeszcze dłu-Ko wisiał na drzwiach zakładu kowala-strzałokrzy-/owca i nikomu nie przyszło do głowy, by go stamtąd usunąć. Dopiero wiosenny wiatr uniósł gdzieś Mrzęp papieru, który z niego pozostał. We wsi, jak na komendę, rozpoczęła się grabież ..opuszczonych dóbr". Najpierw okradano mieszkania „bestii faszystowskich", czyli zamożniejszych właścicieli, którzy uciekli do stolicy lub jeszcze dalej, na Zachód. Te akcje odbywały się zawsze nocą: i /asami osobno kradli Rosjanie, czasem znów przyłączały się do nich miejscowe opryszki. Jako że praktyka czyni mistrza, zaś, jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia, wiejscy nędzarze prędko spostrzegli, że pod ochroną nocy wiele można zdziałać na rachunek Rosjan. Te sportowe wyczyny rozpoczęły się 18 marca 1944 r. — podczas moich pamiętnych imienin — i nie zanikły nawet wówczas, Kiły armia radziecka poszła dalej i działały już wę-Kierskie władze. Władze te zaś wydały zarządzenie, /c należy skonfiskować „faszystowskie książki" w 73 mieszkaniach „podejrzanych osobników"; „demokratyczna milicja", która gorliwie wykonywała owo zarządzenie, spostrzegła wkrótce w mieszkaniach owych bestii faszystowskie świeczniki i faszystowską porcelanę. Naturalnie zawsze zabierano owe „dowody zbrodni". 10 Przez dwa tygodnie dniem i nocą bardzo wielu najrozmaitszych ludzi nieustannie podawało sobie klamkę w domach naszej wsi; armaty huczały, na-pakowane pociskami samoloty radzieckie Rata punktualnie co godzina wyruszały do ataku przeciw domom obleganej stolicy, wielkie wozy pancerne z ka-tiuszami dudniły pomiędzy dwoma odcinkami frontu, Budą i zachodnim zakolem Dunaju; wyglądało na to, że znajdujemy się bezpośrednio w samym środku wojny i poznaliśmy już jakoś Rosjan i Armię Czerwoną. W rzeczywistości nie wiedzieliśmy jeszcze nic. Wszystko, co do tej pory zaobserwowaliśmy i przeżyliśmy, było zalewie kurtuazyjną wizytą zapoznawczą. Wojna w swej przerażającej postaci spadła na wieś nieoczekiwanie. W domach leżących po obu stronach długiej, wielokilometrowej drogi mieszkańcy prowadzili w owych tygodniach pełen ostrożności tryb życia: wszyscy żyli przy zamkniętych drzwiach, chowali wszelkie wartościowe przedmioty, zaś sowieckich przybyszów, maruderów z przechodzących przez wieś oddziałów, starali się obłaskawić 74 żywnością i miłym słowem. Ale teraz, z godziny na godzinę, jak nagły grad spadł na wieś przymus zakwaterowania wojska. Linia frontu zatrzymała się przed okopami pobliskiej Budy i Rosjanie z wielkimi siłami szykowali się do ostatecznego szturmu okrążonej stolicy. Wieś, przez którą dotychczas tylko przechodzili, /ostała nagle ośrodkiem ważnych dowództw i jednym z punktów oparcia pobliskiej linii ognia. W praktyce oznaczało to, że każdy dom był pełen Rosjan. Na rozkaz dowództwa armii pomiędzy naszą wsią a znajdującą się naprzeciw wyspą trzeba było przeciągnąć most przez Dunaj. Wydano też rozkaz, byśmy kilofami wykopali w nawierzchni szosy miejsca dla min tarczowych, które mieli zamiar rozmieścić na wypadek ewentualnego późniejszego odwrotu. Wszystkie pokoje pełne były Rosjan. Spadli na żyjącą dotychczas w relatywnym spokoju wieś nieoczekiwanie jak burza arktyczna. W ciągu następnych trzech tygodni wszyscy, którzy tu mieszkaliśmy, poznaliśmy prawdziwą strukturę Armii Czerwonej. W 1939 r., kiedy potężny /wiązek Radziecki zaatakował małą Finlandię, lecz operacje wojenne na ziemi fińskiej przebiegały dość powoli, wielokrotnie mówiono, że w tamtej wojnie radzieckie dowództwo wojskowe ukrywało prawdziwą siłę swojej armii, by wprowadzić w błąd Niemców. Czy tak było, czy też nie, nikt z nas nie wiedział. My teraz ujrzeliśmy Armię Czerwoną w icj rzeczywistej postaci, w pełni prawdziwej siły. W ciągu następnych tygodni dowództwo radzieckie na /icmi węgierskiej nie ukrywało niczego, lecz wal- 75 czyło z użyciem wszystkich swoich sił. Wszystkich sił i wszelkiej broni. Liczebności wojska nie sposób było nawet oszacować; z niewiadomych rezerw napływały coraz to nowe i nowe oddziały, całe korpusy z pełnym wyposażeniem. Siła, która z nich emanowała, była dzika, przykuwająca uwagę i przerażająca. Szczególnie zdumiewała nas owa nieubłagana energia i determinacja, z jaką brali w posiadanie wszystko, czego im było potrzeba, i z jaką wykonywali rozkazy: występowali zawsze bezwzględnie, parli tam, gdzie spodziewali się najmniejszego oporu, bezlitośnie. Dla siebie nawzajem też nie mieli względów. Ludności cywilnej tym bardziej nie okazywali żadnego współczucia. Obraz wsi w przeciągu kilku godzin zmienił się nie do poznania. Siedzieliśmy właśnie po południu w styczniowym mroku, w ciemnawym pokoju, kiedy nieoczekiwanie postawił nas na nogi huk siekier, którymi rozwalano bramę ogrodową. Wyszedłem przed dom i ujrzałem w ogrodzie masę ciężarówek — dolną furtkę wraz z kamiennymi słupami i ogrodzeniem wyrwali już wcześniej i cały ogród zajęły ciężarówki z beczkami na benzynę i warsztatem mechanicznym — a teraz kilku żołnierzy sowieckich fachowo rozwalało siekierami górną bramę ogrodu, również razem ze słupami i ogrodzeniem. W ciągu kilku chwil droga była wolna aż do samego wejścia do domu. Zaraz też wjechało przed nie wysokie jak dom piętrowy, przypominające wagon kolejowy auto ciężarowe — był to środek transportowy motoru elektrycznego — i rozpoczęto montaż kabli. Do domu 76 wszedł żołnierz wyglądający na oficera, obejrzał pokoje, domowników i zarządził, byśmy wszyscy, którzyśmy tam wówczas mieszkali, przenieśli się do najmniejszego bocznego pokoiku. Po czym pozostałe pokoje i pomieszczenia zajął dla celów mastier-\koj, czyli jednego w warsztatów naprawczych radzieckiego wojska. W godzinach wieczornych dom przypominał już fabrykę. W łazience urządzono warsztat spawalniczy, w spiżarce zmontowano o-swietlany lampą benzynową warsztat. Do kuchni natychmiast zapędzono kobiety ze wsi, wraz z moją /oną i jej kuzynką, i nakazano im obierać kartofle. Włączyli motor elektryczny i rozpoczęli naprawę stłoczonych w ogrodzie aut, czołgów i samolotów Rata. My, dotychczasowi gospodarze, błąkaliśmy mc w tym hałaśliwym warsztacie bez orientacji. Na parterze były trzy pokoje, na pięterku jeden: pomieszczenia wypełniły się Kirgizami, Uzbekami, Rosjanami, Ukraińcami, Mongołami, mieszkańcami Syberii. Wśród naszych gości spotykało się najrozmaitsze rasy ludzkie. W taki sam nieubłagany sposób zajęli całą wieś. Nigdzie nie fatygowali się otwieraniem bram, po prostu rozwalali je siekierami i wchodzili do domów w pełnym uzbrojeniu, nieraz konno. Moi go-scie wieczorem potrzebowali jednej deski i natychmiast rozpiłowali znajdujące się na pięterku łóżko: wykorzystali jedną deskę, resztę części łóżka w kawałkach rzucili po prostu na górę śmieci. W podobny sposób rozpiłowali w przeciągu kilku godzin wszystkie słupy telegraficzne we wsi i wszystkie większe drewniane słupy przewodów elektrycz- 77 I nych. Zawsze szukali tylko tego, co im było akurat już, od razu potrzebne. Przybyli po południu, a wieczorem wszystkie domostwa, wszystkie pomieszczenia we wsi były ich tak pełne, jakby na nasze życie opadła gnana ze wschodu burza pylna. W pierwszych dniach przemykaliśmy się pomiędzy nimi, dusząc się i prawie nic nie widząc. Do naszego domku wprowadziło się około trzydziestu mechaników i szoferów, o północy spali obok siebie na podłodze w dwóch pokojach na parterze, sztywno, jak jaszczurki na pokrytych szronem ścieżkach ogrodu. Pracę zaczynali o piątej rano. Kazano im nadzwyczaj ciężko pracować. Monterzy pod o-kiem nadzorców od piątej rano do jedenastej wieczorem niestrudzenie naprawiali zepsute maszyny wojskowe. We wsi mieszkał inżynier mechanik; jego także, podobnie jak kowala, stolarza i ślusarza, wezwali do pracy. Fachowcy ci dowodzili, że mechanicy radzieccy pracują pilnie, ale nie mają zmysłu technicznego. Jakoś inaczej trzymali w rękach narzędzia niż robotnicy zachodni... i to wówczas, dwadzieścia lat temu, musiało być prawdą. Ale upływający czas przyniósł także i robotnikom sowieckim szczególny dar nowoczesnego zmysłu technicznego. W każdym razie wszystko, co w następnych chaotycznych i niepozbawionych niebezpieczeństw, u-trzymujących nas w ciągłym napięciu, lecz przy tym nadzwyczaj pouczających tygodniach widziałem — przemarsz ogromnej wschodniej armii, jej wewnętrzną strukturę, porządek działania, które można było wówczas we wsi oglądać w dotykalnej bliskości — przekonało mnie, podobnie jak każde- 78 K'o laika, że Armia Czerwona jest nadzwyczaj wielką siłą. Uzupełniają ją z jakichś — wyglądających na niekończące się — rezerw; rezerwy te jednak wówczas, pod koniec wojny, były nie tyle techniczne, co raczej i przede wszystkim ludzkie. Armia niemiecka była siłą opartą na organizacji i technice, natomiast ta wschodnia armia przypominała nieznaną biologiczną siłę — ludzką odmianę mrówek lub termitów — która przybrała kształty wojskowej lormacji. Wyglądało, jakby w nieobliczalny sposób i / tajemniczą zdolnością materii organicznej wojnę prowadziły termity. Armaty, karabiny i amuni-ic przywieźli ze sobą z Sowietów, samoloty Rata, prymitywne, ale w walkach miejskich przydatne, !>vły także ich własnej produkcji, lecz poza tym wszystkie narzędzia, auta i czołgi przybyły z Ame-i vki i były wyprodukowane za oceanem. W minionych dziesięcioleciach ta armia termitów zdobyła nowoczesne uzbrojenie: rosyjski przemysł ciężki wyprodukował bombę atomową, flotę, wyrzutnie ukietowe i nowe samoloty. Za jaką cenę i z czyją IMunocą to osiągnął, jak też fakt, że opłacone to zo-¦•tało przymusową pracą własnych i zrabowanych uczonych, szpiegów i całego pokolenia — to już inne zagadnienie. Ale powstała wyposażona we wszelkie nowinki rewolucji technicznej, zmechanizowa-i armia sowiecka. Jaką ma jakość ta zmechanizo-i Armia Czerwona? To też pytanie. Z lotem na życ spóźnili się i możliwe, że pokazywane na awach konstrukcje techniczne w rzeczywisto-i 11 ie są tak doskonałe jak wyposażenie zachodnie. '. n-lką pomyłką Hitlera było, że — na podstawie 79 ŁJ fałszywych doniesień — nie docenił rosyjskiej, sowieckiej potęgi. Ale możliwa jest podobna pomyłka także w przyszłości, kiedy — również na podstawie fałszywych doniesień — potęga sowiecka zostanie przeceniona. Wówczas, zimą roku 1944-45, techniczne wyposażenie sowieckiej siły wojskowej bez pomocy amerykańskiej nie było wiele warte. Dostatek ludzi u-zupełniał to, czego brakowało pod względem technicznym. Sposób, w jaki spadali na wieś, dom, rodzinę, jak rekwirowali tam wszystko, czego potrzebowali, lecz także i to, czego nie potrzebowali — też był przejawem jakiejś ślepej, instynktownej siły biologicznej. Widziałem ich przemarsze z końca o-grodu, ze wzgórza, z odległości półtora kilometra, widziałem też prowadzone po drugiej stronie rzeki trudne i krwawe zmagania. Przez pewien czas samoloty Rata startowały z pola zaczynającego się za ogrodzeniem naszego ogrodu. Widziałem ich u-zbrojenie. Choć nie jestem specjalistą wojskowym, teraz, gdy wspominam tamte tygodnie, mogę powiedzieć tylko, że piechotę mieli doskonałą — odważną, wytrwałą w walce i zdyscyplinowaną w służbie, poza służbą zaś niezdyscyplinowaną, włóczącą się i grabiącą — ale w sumie była to armia dobrze zorganizowana. Specjaliści od spraw wojska, z którymi rozmawiałem w tym okresie, mówili, że równie doskonała była rosyjska artyleria, a jak pomysłową i świadomą celu strategię prowadziło wyższe dowództwo, widział i ten, kto się na wojsku nie znał. Ale wyposażenie techniczne mieli średnie, a nawet wręcz słabe. 80 Tym, co się objawiało zarówno w kontaktach osobistych, jak i w strategii i walce politycznej oraz dyplomatycznej — wówczas i później — był ów szczególny, młodzieńczy i pełen sprytu sposób gry, którym zawsze starali się zaskoczyć partnera. U-mieli planować, przechytrzyć przeciwnika, a potem śmiać mu się w nos. W taki sam sposób owego pamiętnego dnia cała maszyneria wojskowa spadła na wieś, tak rozpiłowywali łóżka, rozrąbywali bramy, framugi i słupy telegraficzne, tak zabierali do pracy wszystkich jako tako sprawnych ludzi, by w cią-y.u trzech dni, z niepojętym marnotrawstwem ma-uriału wybudować tymczasowy most na Dunaju; * ;iła wieś pracowała, by most stanął, ale był on, jak mc wkrótce okazało, całkowicie zbyteczny, Rosjanie ani razu z niego nie skorzystali, lecz gdyby nawet chcieli, nie mogliby go użyć, bo nie liczyli się z płynącą krą, która w tydzień później porwała ze sobą całą konstrukcję! W taki sam sposób, w ciągu jednej nocy, przynosząc gwałt nazwany „reformą rolną", spadli na warstwę ziemiaństwa węgierskiego, tak samo, przeprowadzonym w ciągu jednej nocy manewrem zwanym „upaństwowienie", cały przemysł węgierski, banki i handel hurtowy odebrali lego prawowitym właścicielom i w taki sam sposób, najazdem szykowali się do likwidacji władzy ko-dcioła nad duszami, a potem następnych przeszkód: wychowania i duchowości... Zawsze, w każdej sprawie wyjaśnieniem sukcesu była ta pozbawiona hamulców, dzika siła — i siła ta nie znała ani moralnych, ani duchowych przeszkód. Znała tylko cel i •¦kutek. 81 Dla tego celu i skutku z nieubłaganą surowością kazali pracować mieszkańcom wsi, ale i własnym ludziom. W przeciągu kilku dni wieś zmieniła się w jedno wielkie huczące osiedle, coś pomiędzy fabryką, masową noclegownią w rodzaju karawan-seraju, wojskowym magazynem i wielkim biurem. My także żyliśmy tak wśród naszych trzydziestu, a czasem i większej liczby gości, kirgiskich, czuwa-skich, uzbeckich i rosyjskich mechaników i żołnierzy. Po upływie pierwszych chaotycznych dni — jak wszędzie w podobnych sytuacjach, gdzie człowiek styka się z Rosjanami — naturalnie i między nami powstały bliższe, bardziej ludzkie relacje. Z chaosu zaczęły się wynurzać poszczególne twarze. ¦ Owa mastierskaja była fachową grupą wojskową; zespół mechaników pracował ze sobą od czasów Stalingradu, idąc śladem oddziałów, które spychały Niemców na Zachód; znajdowali się zawsze bezpośrednio za linią ognia i pracowali z wielką odpowiedzialnością, bo artylerzyści, szoferzy i czołgiści prosto z ich rąk brali na linię frontu naprawione maszyny i broń. Już wtedy zaobserwowałem to, co później potwierdziło się w zniewolonym przez komunistów życiu politycznym: w systemie sowieckim nie ma laurów i zdobytych zasług. Sowiecki polityk czy robotnik wie, że nie liczy się to, czy w pierwszych, bitewnych latach rewolucji był godnym zaufania, prawdziwym rewolucjonistą, czy zdobył zasługi, kiedy trzeba było budować sowiecki przemysł; nie liczy się też, że ktoś przed dwudziestu laty był przodownikiem pracy. W systemie sowieckim liczy się tylko to, czy może on użyć człowieka jako 82 surowca dziś, w czwartek, o wpół do piątej po południu. Jeśli może go użyć — użyje; jeśli człowiek się /męczy, dotknie go kalectwo albo system już mu nie ufa, zostaje on bezlitośnie odrzucony. Ponieważ ni-«dy dotąd nie doświadczyłem tak bezpośredniej bliskości z ludźmi sowieckimi, chciałem się dowiedzieć, do jakich szkół chodzili, jaki jest ich sposób myślenia, stosunek do świata i do siebie nawzajem. Wszyscy oni mieli już za sobą okresy „wychowania w nowym duchu", czystki i procesy pokazowe, li-kwidatorskie kampanie skierowane przeciw narod-ii i kom, kułakom, mieńszewikom, socjalistom, trockistom. Wiedzieli, jak znika we wschodnich kazamatach i obozach pracy przymusowej ten, kogo system sowiecki już nie chce lub nie może użyć. Znali ustrój, z którym nie można się było targować. I kie-ily w późniejszym okresie pod ochroną bagnetów Armii Czerwonej władzę na Węgrzech przejęli przybyli z Moskwy, fachowo wykształceni komuniści węgierskiego pochodzenia, czuło się w tych lu-łl/iach przebijający przez głośne zadufanie strach: konale wiedzieli — znacznie lepiej od monte-/ mojej mastierskoj — co myśli o nich Kreml. dzieli i bali się. W tamtych tygodniach przyszło vć wśród ludzi wychowanych w komunizmie; iizeba było wielkiej wyobraźni, by uświadomić ¦ iL-, co czeka nas na Węgrzech, co czeka Europę i ii, gdy ten system któregoś dnia rozszerzy swo- 83 11 Chciałem też zrozumieć, pod jaką kontrolą żyją ci ludzie. Nawet w tamtej chaotycznej, niewygodnej i niebezpiecznej sytuacji trzymałem się podjętego postanowienia, że będę obserwował system sowiecki bez uprzedzeń i bezstronnie. Naturalnie widoczna i wyczuwalna była wśród nich regularna hierarchia wojskowa i subordynacja: zespół mechaników miał zwierzchnika, podoficera, który mieszkał razem ze swoimi ludźmi, ale podczas gdy oni spali na gołej ziemi, on słał sobie osobno na stojącym przy ścianie jedynym łóżku. O piątej rano budził całą ekipę i rozdawał pocztę, zaś w ciągu dnia nadzorował postęp pracy. Jego nazwisko brzmiało Sedlaczek. Nienawidził Węgrów — mówił, że jego matka była Węgierką. Był bardzo popędliwym, brutalnym i głupim człowiekiem. Tenże Sedlaczek ciągnął ze sobą na wojenną wyprawę zegar ścienny wielkości kilkuletniego dziecka — Bóg wie, gdzie go po drodze zdobył! — i był do niego ogromnie przywiązany: zegar stał na półce przy jego łóżku, każdego ranka delikatnie nakręcał go i z dumą słuchał, jak wybija kuranty. Naturalnie zegar wskazywał czas moskiewski, który od naszego różnił się o dwie godziny. Przynieśli ze sobą zarówno czas moskiewski, jak i cyrylicę, i całą tę inność, tajemniczą obcość, której człowiek zachodni nigdy nie zrozumie, a której nie była w stanie zniwelować nawet ta przymusowa, wielka bliskość współżycia. Całymi tygodniami żyliśmy pośród tych trzydziestu mężczyzn jak zwie- 84 rzęta we wspólnej zagrodzie: jedliśmy z jednego wiadra, na jednej spaliśmy słomie, praliśmy im, go-towaliśmy dla nich, pomagaliśmy im w pracy — ale nigdy, ani przez chwilę nie czułem, że mamy ze solni cokolwiek wspólnego. A przecież sytuacji, które naprawdę zbliżają ludzi do siebie, nie brakowało: wojna, nędza, wspólny niedostatek sprawiał, że wszyscy zdani byliśmy na siebie nawzajem, zwy-c ięzca i zwyciężony. Nie chcę też powiedzieć, że ci ludzie — a także pozostali, którzy w czasie oblężenia pojawiali się w naszym domu — byli jakimiś szczególnie złymi i nieludzkimi istotami. Zdarzali mc pomiędzy nimi dranie podlejsi od bestii, ale spotykało się też ludzi życzliwych; czasami wyrażali nam współczucie tylko spojrzeniem, lecz kiedy in-ilziej zdarzało im się nawet powiedzieć dobre słowo. Tylko tej obcości żadna, najpoufniejsza nawet sytuacja nie potrafiła nigdy roztopić. Kiedy już trochę lepiej ich poznałem — gusty, pragnienia, a szczególnie sposób, w jaki, niczym psy, bronili przed sobą nawzajem i przed nami tych nędznych, niewiele wartych ochłapów, które udało im się zdobyć, upychanych w węzełkach łupów, o-nobistej własności, butów, zabawki, którą chcieli zanieść do domu dla dziecka, złamanego termometru, czegokolwiek, co dało się wziąć w rękę — powoli /.rozumiałem, że prawdziwym, najgłębszym powodem powszechnej i bezustannej sowieckiej grabieży nie jest nienawiść do „faszystowskiego" wroga, lec/, po prostu nędza. Żyjący w komunizmie Rosjanin zarówno podczas wojny, jak i w czasie pokoju, w życiu wojskowym i w cywilu był po prostu tak 85 biedny, żył w takiej niewyobrażalnej nędzy, do tego stopnia nie posiadał niczego — bo najpierw rewolucja, a potem komunistyczna wszechwładza odarła go ze wszystkiego, co czyni życie trochę barwniejszym i ludzkim — że teraz, kiedy po trzydziestu latach niewolniczej pracy i biedowania wyrwał się wreszcie w świat, z łapczywością rzucał się na wszystko, co nawinęło mu się pod rękę. W ciągu ostatnich dwudziestu lat także na arenie międzynarodowej można było doświadczyć w strategii bolszewików działania tej samej siły sprawczej: strachu, że wewnętrzne niezadowolenie da się utrzymać w ryzach jedynie przemocą; niedostatek, nędza zmuszały czasami władze do wprowadzania pewnych ulg, ale przeradzały się one wkrótce w tym podlejszą i bardziej bezwstydną grabież. Zachodnie pięknoduchy, które w swym utopistycznym rozmarzeniu uznały cyniczną, zachłanną i nieludzką strategię komunistów za „przejściowe wypaczenia", budziły się na ogół ze snu, gdy system komunistyczny chwytał je za gardło. (Lecz czasem nawet i wtedy nie). W taki sam sposób, w jaki ludzie z mojej mastierskoj rzucali się na buty, na odzież, zabawki, alkohol, Związek Radziecki rzucał się na dobra podbitych krajów; któregoś dnia tak samo rzuci się na dalekowschodnią nędzę, żeby i z niej coś wycisnąć, a jeśli nie da się niczego innego, to choćby ludzką siłę roboczą do pracy przymusowej — i w ten sam sposób rzuci się kiedyś na Europę Zachodnią, jeśli będzie miał ku temu okazję, a „liberalna", dążąca do „koegzystencji", „przerzucająca mosty" zachodnia inteligencja przygotuje warunki do tej awantury. Jestem coraz 86 'iiocniej przekonany o tym, że prawdziwą siłą napędową tego naporu nie jest żadna „walka klas", vlko wschodnia nędza i niedostatek — a poza tym akże opisany przez Dżilasa i innych związek inte-«'sów Nowej Klasy. Żyłem więc pomiędzy nimi, obserwowałem ich i starałem się zrozumieć ludzką i wojskową struk- iitre tego sowieckiego oddziałku. Bezpośrednimi zwierzchnikami Sedlaczka byli oficerowie-inżynie- lowie jednostki budującej most; przychodzili do uus dniem i nocą, kontrolowali pracę, wykłócali się, iluwali wskazówki; najwyraźniej byli ludźmi mają- i ymi ukończone wyższe szkoły. Zakwaterowano ich w willach, osobno też jadali i mieli ordynansa, któ- iv się o nich troszczył. Ale żołnierze-mechanicy nie- Ic się nimi przejmowali — odpowiadali im kłót- i najwyraźniej nie uważali ich za swych praw- vch zwierzchników. Zupełnie inaczej zacho- ali się, gdy z wizytą kontrolną przybywał ofi- /tabowy: w takich razach nas, domowników, lano do ogrodu, mechanicy ustawiali się rów- półkolem w największym pokoju, Sedlaczek s no salutował, składał meldunek, a ubrany na odnią modłę w skórzany płaszcz ze złotymi o- /eniami na pagonach, białoręki oficer wysokiej i wysłuchiwał meldunku i dokonywał przeglą- X'yzsze dowództwo wojskowe pod względem sty- i rzymywania autorytetu i rang było takie samo v armiach zachodnich. ticer sztabowy znikał, Sedlaczek pozostawał na iscu, a ja powoli zaczynałem rozumieć, że praw- i. iwa władza, największy autorytet nie do oficerów 87 sztabowych należy. Nigdy nie udało mi się odkryć, kto wśród nich jest oficerem politycznym i w jeszcze mniejszym stopniu mogłem się domyślać, kto z kolei pilnuje oficera politycznego. Czuło się jednak, że najbardziej niebezpieczni przedstawiciele prawdziwej władzy są nieustannie wśród nas. Czasami pojawiał się w futrzanej czapie gustownie ubrany, młody oficer GPU: miał delikatną, kobiecą twarz, miękkie białe ręce, pachniał wodą kolońską, ot, ele-gancik, rozpieszczony paniczyk, jak Leńscy i Onie-ginowie w rosyjskim poemacie. Człowiek ten w czasach pokoju uczył w Moskwie „sztuki ruchu" i „gimnastyki korekcyjnej". Moi Kirgizi drżeli przed nim. Był to bowiem szef miejscowej żandarmerii obozowej, tajnej milicji maszerującej z armią, a więc pan życia i śmierci. Gdy wkraczał do pokoju lub do któregoś z warsztatów, klnący, wrzeszczący, nucący ludzie milkli, nikt na niego nie patrzył, wszyscy ze spuszczonym wzrokiem, pochyleni nad warsztatem pracowali co sił. Którejś nocy jeden ze sprytnych młodzieńców wymacał na poddaszu pudełko po lucky strike'ach, w którym trzymaliśmy resztkę naszych pieniędzy; kradzież odkryliśmy w tej samej godzinie, w której wypachniony oficer GPU przybył z wizytą. Widząc nasze przygnębione twarze, zapytał, co się stało. U-słyszawszy odpowiedź, popatrzył na nas zdumiony. Najwyraźniej nie mógł pojąć, co nas dziwi w tym, że jego ludzie, żołnierze radzieccy, kradną wszystko, co im się nawinie pod rękę. Ale po chwili wzruszył ramionami i zaoferował, że zaraz w odpowiedni sposób „przesłucha" wszystkich ludzi, i zapew- nił, że w przeciągu godziny na pewno odnajdzie — wprawdzie nie pieniądze, ale przynajmniej sprawcę. Odradziłem mu „przesłuchanie", nie chciałem sobie robić osobistego wroga wśród żołnierzy. Odparł z wyższością, że nie rozumie tej „delikatności", i odszedł z żalem, jak ktoś, kto chętnie zaprezentowałby nam, zachodnim mięczakom, mistrzowsko opanowaną wschodnią sztukę „przesłuchiwania". Kiedy wyszedł z pokoju, wszyscy poczuliśmy ulgę — i złodziej, który zapewne krył się w domu, i my, poszkodowani. Pudełko po lucky strike'ach widziałem później w ręce notariusza wiejskiego, który wcześniej był strzałokrzyżowcem, a teraz kręcił się koło Rosjan i gorliwie wysługiwał się im; jeden z naszych współmieszkańców dał mu je w prezencie /a pomoc w zdobyciu kobiety. Oddział mechaników obsługiwał zwinny jak małpa wschodni człowieczek o delikatnych rysach i lekkich gestach; sprzątał, gotował, zmywał i zamiatał. Nazywał się Hassan i był Uzbekiem z Taszkientu, miał skośne oczy i żółtą skórę; w chłodnym klimacie ciągle marzł, milczał i nie lubił Rosjan, którzy pogardzali nim i zwracali się do niego z kpiną. „Ty nie ruskij — naśmiewał się czasami dobroduszny, gruby młodzian, Fiodor, kucharz — ty kitajec". W takich chwilach Hassan warczał jak pies, którego drażnią. Rosjanie mieli zresztą zwyczaj podkreślać, że są najlepszą rasą. Był też pośród monterów Żyd imieniem Andriej; młody człowiek, który urodził się i wychował już w Związku Radzieckim, mieszkał w tamtejszym autonomicznym okręgu i demonstracyjnie omijał Ro- 89 sjan. Słał sobie osobno w kuchni, osobno jadł, co rano specjalnie ubierał się do modlitwy i zwrócony ku ścianie długo się kiwał. Był też wśród nich Syberyjczyk, osobnik arystokratyczny, szarooki, platynowy blondyn, wyniosły i samotny, który pogardzał wszystkimi, także Ukraińcami i Białorusinami. Przyzwyczajony do życia w naturze, wyrosły wśród ludzi trudniących się myślistwem i rybactwem, z naturalną niedbałą elegancją człowieka wolnego poruszał się pośród brudnych mechaników, którzy szanowali jego wrodzoną odrębność, wyjątkowość i przyznawali, ze jest inny niż reszta. Syberyjczyk odnosił się do Hassa-na jak do psa, czasami nawet gwizdał nań, a Azjata, który na ogół omijał towarzyszy, posłusznie biegł na jego życzenie. Kiedy Hassan usłyszał, że mnie okra-dziono, pobiegł na poddasze, pomyszkował tam i po pewnym czasie zwlókł się po schodach z rozczarowaną miną oszukanego dziecka, pokazywał mi w pełnych rozczarowania gestach, że złodziej zabrał wszystko i dla niego, Hassana, nic już z łupu nie pozostało. Zaprzyjaźniłem się trochę z tym Uzbe-kiem, który długo opowiadał mi o Taszkiencie, gdzie zawsze jest ciepło, pali się światło elektryczne, z ziemi tryskają gorące źródła, a mieszkańcy spacerują w kolorowych kaftanach. Kiedy zapewniałem go, że jeszcze niedawno my żyliśmy tak samo we własnej ojczyźnie, w pobliskim Budapeszcie — może z wyjątkiem kolorowych kaftanów — słuchał, mrugając podejrzliwie powiekami. Najwyraźniej nie wierzył moim słowom: w tym Uzbeku, podobnie jak w wielu jego towarzyszach, Rosjanach i Czuwaszach, drze- 90 mał ów complex de superiorite1, który zaobserwował Gide podczas swojej podróży po Związku Radzieckim. Hassan był dobrze wychowanym, ciekawym człowiekiem ze Wschodu, był też na swój sposób czysty: widziałem kiedyś, że gdy pozmywał naczynia w kuchni, w pozostałej wodzie umył włosy. 12 W południe następowała godzinna przerwa na posiłek; Hassan przynosił obiad w wiadrze z pobliskiej kuchni polowej. Mechanicy siadali przy jedynym pozostałym stole lub na skrzyniach i jedli. I'rzeź wiele dni przyglądałem się temu dziwnemu, na poły już tylko człowieczemu sposobowi jedzenia i starałem się oddzielić to, co w tym obrazie było kutkiem wojny i nędzy, od tego, co w nim było z natury rosyjskie, wynikające z szarości pędzonej w niedostatku egzystencji i zmęczonego niedbalstwa owieckiego człowieka. Spojrzenie, jakim mierzyło ni jedzące zgromadzenie, musiało zdradzać zdumienie, bo jeden z mechaników — Ukrainiec, starzy człowiek, na pewno po czterdziestce, brygadzi-ta — mrugnął ku mnie i kiedy przeszedłem obok mego, żartobliwie szepnął: — Ruski Iwan! I\> czym machnął ręką jak ktoś, kto wiele wie, ale 11 u- może mówić. Później dowiedziałem się, że „Ru- ki Iwan" oznaczać miało to samo, co u nas Jóska kompleks wyższości 91 Sobri czy Robin Hood — w ludowej gwarze określano tym mianem rozbójników. Ukraiński brygadzista jadł osobno, w kącie, był zawsze uprzejmy, przyniósł mydło i prawie z pokorą prosił, byśmy wyprali mu bieliznę, kradł dla nas naftę, cukier i chleb. Kiedyś powiedział: — Wy jeszcze nie znacie Rosjan! Rozejrzał się dokoła i położył palec na ustach. To mnie zastanowiło. Był on pierwszym człowiekiem radzieckim, który w ten pośredni sposób poskarżył się na okoliczności życia w domu. Znacznie później w jednej z lektur natknąłem się na pewne proroctwo, które ostrzegało świat przed Rosją, i wówczas przypomniała mi się uwaga ukraińskiego brygadzisty. (Proroctwo brzmiało tak: „Kiedy Rosja stawia na tchórzostwo i strach potęg zachodnich, najpierw pobrzękuje szabelką i śrubuje jak może swoje wymagania, by potem udać wielkoduszność, zadowalając się osiągnięciem tylko najbliższych celów... Czy to niebezpieczeństwo minęło? Nie, ale tymczasem ślepota panujących warstw Europy osiągnęła zenit. Po pierwsze bowiem, polityka rosyjska jest niezmienna... Mogą się zmieniać metody, taktyka, manewry, ale jej gwiazda przewodnia — panowanie nad światem — jest gwiazdą stojącą"1). Autorem tych zdań jest Karol Marks. Mój ukraiński gość nie znał pism Marksa, ale znał Rosjan. 1 Jako źródło tego cytatu Marai podaje przedmowę do opublikowanego w 1882 r. rosyjskiego wydania Manifestu komunistycznego. Ze względu na znaczną rozbieżność z polskim przekładem tego tekstu tłumaczka zdecydowała się przełożyć wersję Maraiego. 92 Hassan był rozmowniejszy od Ukraińca. W godzinach wieczornych, kiedy wypełnił już swoje o-bowiązki, czasami siadywaliśmy pograć w szachy. Oświetleni pełgającym płomykiem lampy naftowej siedzieliśmy przy brudnym stole, na dworze terkotały maszyny i wybuchały bomby, a mój wschodni partner w skupieniu pochylał się nad szachownicą, (idy tłumaczka była w pobliżu, czasami rozmawialiśmy też przy takich okazjach. Hassan interesował się pochodzeniem Węgrów, ale nim zdążyłem mu odpowiedzieć, nieoczekiwanie odezwał się nad naszymi głowami głos, który powiedział stanowczo i /. wielką pogardą: — Węgrzy udowodnili pod Woroneżem, że pochodzą z Azji. Podniosłem głowę i poznałem go: stał nad nami i /. fajką w zębach obserwował grę tyczkowaty, rudawy, ubrany w dobrze skrojoną skórzaną kurtkę moskiewski inżynier specjalista od budowy mostów. Spostrzegłem go już wcześniej, bo chadzał samotnie i z nikim nie rozmawiał, a posiłki też spożywał osobno; przed i po południu wychodził na budowę mostu, potem wracał do domu, brał gazetę albo książkę i czytał. Czasami robił notatki cyrylicą, całe długie stronice. Ucieszyłem się, że się odezwał, bo do tej pory nie zdradzał ochoty do kontaktów, żył pomiędzy nami jak ktoś, kto nie ma zamiaru /wracać uwagi na gospodarzy-burżujów. Nie dało się nie spostrzec, że człowiek ten cieszy się posłuchem wśród pozostałych członków ekipy i nie tylko zwykli żołnierze, lecz także zwierzchnicy, a nawet wypachniony oficer GPU zwracali się do niego 93 z respektem. A on odpowiadał zawsze spokojnie i z namysłem, zakładał okulary — jako jedyny nosił okulary w tym towarzystwie, w ogóle rzadko zdarzało się widywać Rosjan w okularach — i z niewątpliwą wyższością wydawał sądy. Człowiek ten nie posiadał żadnej rangi ani szarży, był szeregowcem, lecz jednocześnie miał największy posłuch w grupie. Bał się go nawet oficer polityczny. Dowiedziałem się później, że jest członkiem partii, co musiało oznaczać wielką rangę; był dawnym komunistą, chyba jedynym wierzącym i prawdziwym komunistą, jakiego spotkałem wśród Rosjan. Przeżył okres wielkich czystek, nienawidził Niemców, Węgrów i kapitalistów. A teraz wreszcie odezwał się. Usiadł przy stole z fajką w zębach, cierpliwie doczekał końca partii, a potem sam zaproponował, byśmy zagrali. Od tego wieczoru przez tydzień każdego dnia czy raczej nocy graliśmy w szachy i rozmawialiśmy. Pierwszego wieczora powiedziałem mu, że podczas wojny ludzie na ogół dziczeją, więc możliwe, że niektórzy spośród żołnierzy węgierskich zachowywali się pod Woroneżem podle lub okrutnie, ale niech nie odnosi tego do wszystkich Węgrów, bo ten naród jest ofiarą wielkiego nieszczęścia. Cierpliwie mnie wysłuchał, po czym powoli, z namysłem odparł: — Tak, wy nie jesteście wolni. I teraz też nie będziecie! — podniósł palec wskazujący do góry. Później wielokrotnie wspominałem te jego słowa! — My, Rosjanie, jesteśmy w stanie wyzwolić tylko samych siebie. Więc i Węgrzy, Bułgarzy, Rumuni muszą się sami wyzwolić. 94 Powiedział mi, że jest komunistą i nienawidzi burżujów. Spytałem, czy ma mnie za burżuja? — Nie, ty nie jesteś burżujem, bo nie żyjesz z kapitału ani z pracy innych, tylko z własnej. Ale pomimo to jesteś burżujem — dodał, przyglądając mi się nieufnie poprzez kłęby dymu fajkowego — jesteś nim w głębi duszy. Jesteś przywiązany do czegoś, czego już nie ma. Machnął ręką, że nie chce o tym dłużej mówić. Zapytałem, co stało się w Rosji z burżuazją? — Rewolucja z nimi skończyła — oświadczył ponuro. — Rewolucja wybiła jedną trzecią, jedna trzecia wyemigrowała i rozsypała się po świecie, a reszta powoli wtopiła się w system sowiecki i znalazła w nim swoje miejsce. Przyglądałem się temu dziwnemu, inteligentnie wyrażającemu się człowiekowi i nabrałem podejrze-nia, że on także wywodzi się z lepszej warstwy. Któregoś razu oświadczył, że być pisarzem w czasach rewolucji to ciężki chleb, ale ktoś, kto nie rozumie, lak ogromnym przedsięwzięciem jest rewolucja, która wymaga, by poświęcić dla niej także to coś rela-lywnego, co nazywają wolnością myślenia, nie jest prawdziwym pisarzem. — Dlaczego wolność myślenia miałaby być czymś relatywnym? — spytałem. — Bo bez społecznej i materialnej wolności nie ma też wolności myślenia — odparł. Sytuacja, w której się znajdowaliśmy, nie sprzy-lała dyskusji, dlatego nie odpowiedziałem. Zarówno wtedy, jak i później, zawsze, kiedy trafiałem na bigoteryjnych, ortodoksyjnych komunistów i po- 95 putczyków, przekonywałem się, że człowiek tego typu nie chce dopuścić argumentów partnera w dyskusji do progu własnej świadomości w obawie, że zawali się wszystko, co w sobie i wokół siebie o-strożnie i uparcie wybudował. Nie miałem możności przekonać moskiewskiego budowniczego mostów, że kultura jest zawsze silniejsza od tyrana i tyranii, a człowiek ducha w swojej profesji zawsze może pozostać niezależny od aktualnej kłusowni-czej polityki, ideologii czy interesów, jakie tyrania w danej chwili prowadzi, i zarówno w katakum-bach, jak i w więzieniu może dalej tworzyć swoje dzieło. Tego mój rozmówca i tak zresztą nie zrozumiałby, podobnie jak nie wierzą w to asystujący komunistom pieczeniarze i dyletanci. Dlatego nie reagowałem, tylko pytałem dalej, a on był wyraźnie zadowolony z tego, że może opowiadać. Pomiędzy dwoma ruchami na szachownicy powiedziałem mu więc, że staram się rzeczowo patrzyć na Rosjan i na system sowiecki; zapewne w minionych dziesięcioleciach krążyło wiele nieprawdziwych wieści o Związku Radzieckim, dlatego cieszę się, że mogę się od niego dowiedzieć tego, co on uważa za prawdę. I zapytałem, jaki jest sowiecki system podatkowy? Wytłumaczył mi, że z pensji robotnika odprowadzają 12% podatku i jeszcze 2% na ubezpieczalnię; reszta pieniędzy należy do niego, może wpłacić je do banku i dostanie 3% od wkładu. Pytałem dalej, czy ma na inne cele? Czy normy i płace realne są wysokie i ile trzeba pracować, by w systemie sowieckim człowiek mógł zarobić nie tyl- 96 I ko na swoje codzienne potrzeby, lecz także na ubranie, książki, podróż, a więc na owe inne cele? Moje pytanie wprawiło go w zakłopotanie i zaczął mówić n czymś innym; powoływał się na to, że teraz sytuacja jest wyjątkowa, bo trwa wojna, wszystko wyda-ia na kartki i u chłopów gromadzi się w ten sposób wicie niepotrzebnych pieniędzy, ale po wojnie robotnicy będą mieli na wszystko. Opowiedział mi też, że w Związku Radzieckim il/iałają duchowni, opłaca ich państwo i „kto chce, i hodzi do kościoła". Kiedyś jednak zdradził się. Zapytałem go, co to jest „czerwoniec"? Oczy mu za-1'tysły. Czerwoniec to jest bon na złoto. — Jeśli jesteś cudzoziemcem i masz specjalis- i yczne zadanie do wykonania, możesz prosić, by cię opłacano w złocie. Wówczas pierwszego dostajesz bon, czerwońca, czek na złoto, z którym idziesz do Narodowego Banku, okazujesz i wypłacają ci pen- ic w złocie. Można o to prosić — oświadczył nagle ale nie warto. — I zaraz, jakby ugryzł się w ję- vk, znów zaczął mówić o czymś innym. Zapamiętałem wiele rzeczy, które opowiadał pod- /as gry w szachy, ale nie wierzyłem mu. Szczegóły, ' lóre podawał, mogły być nawet prawdziwe, ale już it; nauczyłem, że wszystko, co Rosjanin mówi ob- iinu, należy przyjmować z rezerwą, bo rzadko mó- vi prawdę. Może była to dla nich dobra zabawa, wyprowadzać nas, zachodnich burżujów, w pole? "susze rozmowy przebiegały w ogłuszającym hała- ic; warczały nie tylko naprawiane u nas maszyny, v tych dniach nasiliło się też bowiem oblężenie Bu- /irmia!... 97 dy. I na dodatek terkotały nie tylko elektryczne maszyny i spawarki mastierskoj, lecz także bezustannie grał gramofon, który komuś po drodze ukradli. Mieli jedną jedyną płytę, nagranie jakiegoś ukraińskiego chóru dziecięcego, który wykonywał zawodzące, jękliwe pieśni — dla mnie był to raczej hałas niż muzyka. Płyty tej słuchali dniem i nocą. Sedla-czek o świcie przy tej muzyce zarządzał pobudkę, ale w ciągu dnia i nawet wieczorem każdy, kto przechodził obok gramofonu, niemal automatycznie go nastawiał. Początkowo przeszkadzało mi to nieustające jęczenie, ale z czasem przyzwyczaiłem się i do tego. Któregoś popołudnia spokojnie grałem w szachy z moskiewskim komunistą, gdy nagle ze zwierzęcym rykiem wpadł do pokoju dymiący, płonący człowiek, rzucił się na ziemię, nogi jak pochodnie wyrzucił do góry i wył z bólu. Pokój wypełnił się swędem palonego ciała. Wypadek ten spotkał jednego ze spawaczy, kiedy aparat spawalniczy wybuchł mu w ręce. Ten jęczący, popalony kłębek ludzki leżał na podłodze, towarzysze zebrali się wokół niego, patrzyli, jak wił się z bólu, i milcząc, nieruchomo czekali na felczera. Płyta gramofonowa nawet w tej chwili kręciła się i odgrywała melodie ukraińskiego chóru dziecięcego. Milczenie, z jakim patrzyli na ludzki ból, skowyczący człowiek, jękliwa melodia, wszystko to dziwnie nakładało się na siebie w tamtej chwili. Znów dostrzegłem w ich istocie, zachowaniu ową inność, której my, nie będąc Słowianami, nie jesteśmy w stanie pojąć ani myślą, ani uczuciem. 98 13 W tym okresie w naszej wsi popełniono dwa r.wałty na kobietach. Jeden z napastników został ukarany, o losie drugiego niczego mi nie wiadomo. / sąsiednich wsi z rzadka nadchodziły wieści o ta- k ich napadach, tym więcej słyszeliśmy ich z sąsied- 111 ego miasteczka, gdzie po kilku dniach kobiety i l/iewczęta ukryły się wszystkie w piwnicach szpi- ila. We wsiach zakwaterowane było wyższe do- odztwo, napastnicy musieli być łatwiej wykrywal- i i obawiali się kary. W rok później, kiedy armia i isyjska opuściła już te okolice, przed jednym z do- iostw na skraju wsi zatrzymała się ciężarówka, wy- uilli z niej żołnierze radzieccy, weszli do domu i ic/ęli napastować gospodynię, a gdy mąż pospie- /vł jej na pomoc, zastrzelili go i odjechali. Zapisu- to, bo na własne oczy widziałem zwłoki ofiary. O .ipastnikach nic więcej nie było nam wiadomo. O- owiadano wiele strasznych historii, ale w pierw- /vm okresie okupacji rosyjskiej w naszej wsi i w kolicy napady były rzadkością. Gdzie indziej było i.iczej i wieści o tych potwornościach powoli do- u-rały wszędzie. Naturalnie i u nas Rosjanie ciągle włóczyli się za ubictami. Nasza sytuacja w domku na skraju wsi ic była całkiem bezpieczna, w końcu przez kilka vnudni mieszkałem sam z dwiema kobietami po-i od Kirgizów, Czuwaszów i innych zdziczałych lu-/i. A jednak niezmienna gotowość uprzejmego za-howania, grzeczny, ale stanowczy sposób odmowy, rterminacja stałego wewnętrznego oporu robiły 99 swoje — gdy to w kimś wyczuli, czasem łagodnieli. Zdarzało się, że zwracali się do mnie z niepojętymi żądaniami. Któregoś popołudnia do kuchni, w której moja żona, nasza współmieszkanka i jeszcze z pół tuzina kobiet ze wsi obierało dniem i nocą kartofle dla Rosjan, wpadł pewien Gruzin imieniem Anatol, jeden z mechaników mastierskoj. Był to poczciwy młodzieniec, cierpiał na wrzody i każdego ranka rozżalony pokazywał mi pokrytą nimi szyję i prosił, bym mu je smarował jodyną. Ów owrzodzony Anatol w jakimś nagłym napadzie żądzy płciowej wpadł do kuchni i gdy mnie zobaczył, stanął przede mną i zaczął prosić, żebym mu „zdobył kobietę". Odpowiedziałem mu, -że nie zajmuję się czymś takim, ale niechże się zwróci do wiejskich ślicznotek i uderzy w zaloty, na pewno któraś je przyjmie. Ale z Anatolem nie można było wytrzymać. Krzyczał, że jest zdrowy, że lekarz pułkowy wystawi mu zaświadczenie, że podda się oględzinom. I ma pieniądze, proszę! — wyszarpnął z kieszeni bluzy wypchany banknotami portfel. Ma zegarek, da mi wszystko, co zechcę, ale muszę mu zdobyć kobietę. I nagle ów krzyczący, gestykulujący żołnierz wybuchł płaczem. Płakał bezradnie jak ktoś, kogo dręczy wielka potrzeba cielesna, jak głodujący lub spragniony, któremu odmawiają kawałka chleba, łyku wody. Przycupnięte na podłodze kuchni kobiety z powagą i ciekawością patrzyły na żebrzącego o miłość, płaczącego mężczyznę. Ta scena tłumaczyła coś z nie bardzo jasnych dla mnie charakterów postaci zaludniających wielkie rosyjskie powieści Toł- 100 stoją, Gorkiego, Dostojewskiego, tych hrabiów Wrońskich, Artamonowów czy Dymitrów Karamazo-wów, kiedy w zenicie mocy płciowych nagle wybuchają i zaczynają działać bezrozumnie i bezsensownie. Wyprowadziłem płaczącego Gruzina na korytarz. Wyszedł załamany, bezradny i niepocieszony. Kiedy wróciłem do kuchni, zastałem kobiety wielce poruszone. Ów tak młodzieńczo cierpiący z powodu potrzeb płciowych, tupiący, płaczący żołnierz wcale nie był w ich oczach śmieszny. Milcząc, obierały kartofle i rozmyślały nad tym, co widziały. Jeden z późniejszych przypadków z uderzającym w zaloty żołnierzem rosyjskim bynajmniej nie miał już tak łagodnego przebiegu. Młodzieniec ten był i.arbaty i z pełną próżności ambicją ludzi ułomnych tarannie pielęgnował swoją urodę, często wzywał wiejskiego fryzjera, który — sam też garbaty! — z •iUlaniem fryzował czuprynę kaleki. Któregoś wie-/ora żołnierze zdobyli wino i po pracy, około pół-iocy, kiedy my, domownicy, udaliśmy się już na spo-/ynek w wyznaczonej nam izdebce, podochocony v mem garbus przy dźwiękach jękliwej pieśni ukra-nskiego chóru zapukał do naszych drzwi z żądaniem „Niech Ilonka wyjdzie!...". Nietrudno było sobie wyobrazić, co miało ozna- /ać to żądanie. Ilonka była naszą tłumaczką i już vc/.esniej zauważyliśmy, że garbus nie spuszcza z • ucj oczu i z dwuznacznym uśmieszkiem kręci się olo niej. Włożyłem szlafrok i wyszedłem do są- icilniego pokoju, pomiędzy podpitych, śpiewająch Kosjan. Czułem się jak poskramiacz, który musi vc|sć do klatki, bo zwierzęta zachowują się niespo- 101 kojnie. Zamknąłem za sobą drzwi do naszego pokoju i stanąłem naprzeciw garbusa. Plecami oparłem się o framugę. I tak stałem, z rękami założonymi na piersiach, milcząco i nieruchomo. Garbus wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pochylił się nieco, patrzył na mnie z dołu i powtarzał raz za razem: — Niech Ilonka wyjdzie! Pod ścianami na ławach i na podłodze siedzieli podpici żołnierze i niemo śledzili, co nastąpi. Na pijanych, bezmyślnych twarzach odbijała się ta sama ciekawość, co u publiczności cyrkowej, obserwującej, czy pogromcy uda się poskromić rozgniewaną bestię. I w istocie, w tamtej chwili — czułem to całym ciałem — wiedziałem, że wszystko zależy od mojego zachowania i tonu głosu. Jeśli od wewnątrz będę słaby, jeśli zacznę się bać albo upraszać tego pijanego kalekę, mogę wywołać nieobliczalną tragedię. Dlatego nie ruszałem się z miejsca i patrzyłem mu w oczy. Przybliżał się powoli, ostrożnie. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko, wyciągnąłem rękę, dotknąłem jego ramienia i zacząłem mówić. Mówiłem szybko i cicho, po węgiersku. Poważnie, surowym tonem powiedziałem mu, że to, co planuje, jest nieludzkie. I dotknąłem jego ramienia. Przez długą chwilę nic się nie działo. Po czym garbus odwrócił się, z gniewnym pomrukiem ruszył ku drzwiom i zatrzasnął je za sobą. Pozostali w izbie zaczęli klaskać, po udanym numerze publiczność w taki sposób nagradza pogromcę. I później już nic podobnego się nie powtórzyło, ani tej nocy, ani następnych nikt nie niepokoił już naszych domowniczek. 102 Wobec dzieci niemal wszyscy byli łagodni, ludzcy. Gdzieś tu właśnie, w uczuciach wobec najmłodszych Rosjanie zachowali jeszcze w duszy człowiecze refleksy. Mieszkał z nami ośmioletni chłopiec, który schronił się tu, uciekając przed Niemcami i strzałokrzyżowcami. Pośrodku tego chaosu dziejów zadowolone dziecko całymi dniami zbijało bąki, 8/częśliwe uwijało się pomiędzy maszynami, brudem i obcymi ludźmi, cieszyło się, że nie ma szkoły, że nie trzeba się myć, i pilnie przykładało się do powszechnej kradzieży, która niczym nerwowa epidemia ogarnęła mieszkańców wsi. Bezskuteczne były wszelkie wychowawcze karcenia, chłopiec brał na iimbit, by podwędzić Rosjanom a to narzędzie, a to gwóźdź, najczęściej przedmioty całkiem bezwartościowe, które upychał potem na poddaszu, w swoje) własnej zbójeckiej jaskini. Rosjanie kilkakrotnie przyłapali chłopca na podkradaniu, ale nigdy nie /robili mu krzywdy. Machali ręką, czasami klepnęli no po plecach albo pociągnęli za ucho, ale potem ¦ lawali jabłko albo kawałek chleba. Z wojskiem radzieckim przywędrowało też wo- ii-nne dziecko; dwunastolatek o przyjemnej twarzy tiystrym spojrzeniu. Paradował w prawdziwym uundurze żołnierskim, posiadał nawet oznaczenie .ikicjś rangi na pagonach. Według wszelkich zna-¦u»w był to ubrany w mundur bezprizornyj, dziecko nczyje, z jakich w latach rewolucji powstawały setki band, które szwendały się po całej Rosji i były '.tgrożeniem dla bezpieczeństwa publicznego; wy- wane z wszelkich ludzkich więzi gromady dzieci włóczyły się po bezkresnych przestrzeniach. Gdy 103 chłopiec ten przechodził obok mnie i zdarzyło mi się przyjaźnie nań spojrzeć albo odezwać się żartobliwie, podnosił pięść, machał szpicrutą, spoglądał na mnie z oczami błyszczącymi nienawiścią i wymachując ręką, dawał do zrozumienia, żebym sobie poszedł. Widział we mnie wroga, z którym nie wolno się bratać. Chciałem się dowiedzieć, czy dorośli Rosjanie też uważali mnie za wroga. Byłem w końcu „burżujem". Szef zaopatrzenia, młody leningradczyk, gadatliwy kobieciarz — powiedział mi, że w czasach pokoju był sekretarzem kurortu na Krymie — bez zastanowienia wołał do kobiet obierających kartofle: „A skocz no tam która do burżuja po dwa kilo cebuli!". Mnie też uważali za burżuja, choć byłem nim w inny sposób niż ci, którzy żyją „z kapitału lub pracy innych" — po prostu w duszy byłem „przywiązany do czegoś". (To sformułowanie w późniejszych latach często mi się przypominało. System sowiecki — jak się o tym wkrótce przekonałem — chciał mi odebrać właśnie to, czego tak strzegłem w duszy). Ciekawy byłem, czy ci ludzie mnie nienawidzą? Chciałem się też przekonać, czy w istocie są komunistami i jak widzi komunista człowieka obcego, na przykład mnie, niekomunistę. Czasami przypominało mi się stwierdzenie starego Freuda, który w jednej z ostatnich książek stwierdził z westchnieniem: komuniści odebrali ludziom własność prywatną, ponieważ — jak sądzili — posiadanie skłania do agresji. Ale społeczeństwo bolszewickie pozostało agresywne także bez własności prywatnej. Mogłem się teraz o tym naocznie przekonać. 104 Ludzie ci bowiem w widomy i infantylny sposób byli nad wyraz przywiązani do swego nędznego, mizernego stanu posiadania. I co mnie najbardziej zaskoczyło, w przeważającej większości odczuwali respekt wobec dobrze ubranych, uprzejmych, a więc „innych" ludzi. Dobre maniery, zadbanie, „białe ręce" robiły na nich wrażenie — przed przybyciem Rosjan rozmaici złośliwi prorocy namawiali „bur-zujów", by całymi dniami bawili się szorstkimi, brudnymi śrubami, bo Rosjanie wykańczają wszystkich, którzy mają „gładkie rączki". W rzeczywistości jednak wśród Rosjan było wielu snobów, demonstracyjnie szukających towarzystwa ludzi o dobrych manierach i lepiej ubranych, a więc innych. Na jednej z półek zajętego przez nich pokoju moi goście znaleźli dawne, przedwojenne pismo amerykańskie, pognieciony już nieco egzemplarz magazynu ilustrowanego „Esquire". Od tej pory po prosi u nie wypuszczali go z rąk, przeglądali w wolnych chwilach, przychodzili nań popatrzeć żołnierze zakwaterowani w sąsiednich domach, niemal wyrywali sobie z rąk pomięte pismo. Z łakomym spojrzeniem pochylali się nad tekstami i ilustracjami wydrukowanymi na błyszczącym, grubym papierze. Nie czytali naturalnie artykułów — nikt z nich nic znał angielskiego — i nie oglądali żartobliwych rysunków. Naszych gości i ich towarzyszy pochłaniało oglądanie reklam. Zdjęć, na których widoczne były lodówki elektryczne, męskie buty ze skórki antylopy, najnowszy model rakiety tenisowej, paski z giemzy, oryginalna biżuteria; zdjęcia te infor- 105 mowały o luksusowych rekwizytach owej, mówiąc za Bergsonem, „cywilizacji afrodyzjaków". O tym, że na świecie istnieje wybór i jakość, dowiedzieli się z tego wymiętego amerykańskiego magazynu. System sowiecki, który w wyniku wielkiego spustoszenia spowodowanego rewolucją wszystko ludziom odebrał, przez następnych trzydzieści lat wynalazł nie tylko katiusze i turbiny dla elektrowni dniepropietrowskiej, lecz powoli i z ociąganiem wyprodukował i dał im do rąk rower, kalosze, gramofon i inne rzeczy, nienależące już do przedmiotów pierwszej potrzeby. Opowiadali o tym z dumi|: Ale teraz, gdy w ilustrowanym magazynie amerykańskim ujrzeli, ile różnych rzeczy istnieje jeszcze poza tym, co „niezbędne", najwyraźniej zastanowiło ich to. I zapewne nie przestali także później rozmyślać o tym, co widzieli. Kiedy wrócili więc z Zachodu do Związku Radzieckiego, Stalin umożliwił kilku milionom takich „rozmyślających" spokojnie przetrawić za drutami kolczastymi wszystko to, co widzieli. Ale, powtarzam, ani wówczas, ani później nie żywiłem żadnych nadziei, że wyciągną z tego jakiekolwiek wnioski. Czy mnie nienawidzili, innego człowieka, burżu-ja? Gdy mówili o nienawiści, zdawało mi się, że recytują wyuczony tekst, zadaną lekcję, posłusznie, jak katarynka powtarzają teksty z seminarium. Czy byli „komunistami"? Lecz kim są w ogóle komuniści? Ja w tych tygodniach widziałem przed sobą jedynie zastraszonych, przepracowanych, zdziczałych, duchowo skarlałych ludzi. Brud, który rozpanoszył się w domu na skutek ich obecności, był za- 106 iste azjatycki i znacznie przekraczał rozmiary nieuchronnie wynikające z wojennej sytuacji. To był już rzeczywiście barbarie puante. Gdy pozostawałem sam, próbowałem oderwać się od codziennych przeżyć. I czasami ze zdumieniem spostrzegałem, że ponad niechęcią, którą ich istota i postawa nieuchronnie we mnie wzbudzały, naprawdę współczuję im. 14 Jedynym luksusem w tej sytuacji była samotność; pomimo dzikiej wojennej zawieruchy w naszym domu i w okolicy, udało mi się zachować pewien porządek dnia, w ramach którego przez kilka przedpołudniowych godzin mogłem robić notatki i czytać w naszej maleńkiej izdebce. W sąsiednim pokoju jęczał i piszczał ukraiński chór dziecięcy, Kirgizi i Czuwasze wrzeszczeli, trzaskali drzwiami, puszczali w ruch maszyny; ale za ścianą, w naszym schronieniu mogłem przez kilka godzin dziennie być sam. Podczas tych godzin czytałem Spenglera. Nie wybierałem specjalnie tej lektury, po prostu nie znalazłem w domu innej, wartej uwagi książki. To wielkie pesymistyczne dzieło okazało się szczególnym tekstem w tamtej sytuacji życiowej. Ostatni raz miałem je w ręce przed dziesięciu laty i nie pozostawiło ono we mnie nazbyt przekonywających wspomnień. Partia nazistowska właśnie wtedy ruszała do natarcia, Rosenberg ogłaszał światu swoje podejrzane idee o „nowych mitach", gdzieś w tle 107 szeptał Nietzsche, a jeszcze głębiej, w mroku duszy teutońskiej Fichte wypowiadał rozmaite niebezpieczne sądy; w końcu więc, przed dziesięciu laty, książka Spenglera okazała się wodą na młyn faszystów. To, co autor nazywa „duszą faustowską", robi wrażenie tworu o podejrzanym i niebezpiecznym nadzieniu, już w nim fermentuje wszystko to, co później, zinterpretowane „w duchu plebejskim" przez nazistów, tak fatalnie poruszyło Niemców. Może stoicyzm i buddyzm — rozważałem — a więc postawy „wschodnie", nie są wcale tak godne pogardy, jak sądzi Spengler, człowiek o „duszy faustow-skiej"; wszak obie dają możliwość twórczości, a więc ewolucji. I właśnie autor „Fausta", Goethe, jest najlepszym przykładem na to, że „dusza apollińska" może być równie wszechstronnie twórcza, co uciekająca wciąż w czyny indywidualność faustowską. Naziści — nie można było o tym nie myśleć podczas lektury, słuchając moich Kirgizów za ścianą — zawdzięczali Spenglerowi to i owo. Jednak pomimo dawnej nieufności, jaka pozostała we mnie po pierwszej lekturze, niektóre ze stwierdzeń sławnej jego książki zaskoczyły mnie na nowo. To, co pisał 0 różnicy pomiędzy czynem a pracą — czyn jest ludzką ideą, zaś praca jedynie obowiązkiem społecznym — teraz, kiedy w sąsiednim pokoju i w ogóle wszędzie dookoła, w świecie zrujnowanym przez Rosjan, krążyły postaci wychowane w społeczeństwie dla pracy, i to na dodatek pracy zinstytucjonalizowanej 1 niekończącej się, czytając tekst po raz drugi, uznałem za prawdę. W tamtych tygodniach, jak już wiele razy wcześniej i później, przekonałem się, że w 108 krytycznych sytuacjach życiowych niewidzialna ręka podsuwa nam lektury, które — bezpośrednio lub okrężną drogą — przynoszą odpowiedź na aktualne problemy. Coś takiego przydarzyło mi się w tych d/iwnych tygodniach, kiedy czytałem po raz drugi wielkie pesymistyczne dzieło Spenglera. Bo podczas gdy członkowie społeczeństwa pracy (po rosyjsku praca brzmi rabota!1) przygotowywali się do czegoś w sąsiednim pokoju, a to coś było przedsięwzięciem większym niż samo tylko zajęcie Hudy, potężniejszym i innym: zbudowaniem w świecie nowego systemu społecznego! — Spengler przekonywająco dowodził złowróżbnej tezy o jednoczesnym przekwitaniu wielkich kultur i wymieraniu lyzyka ich form. To, co niemiecki filozof twierdził o śmierci kultur przechodzących w cywilizacje i zastygających w tym stadium, o megalopolis, o cyklach wojen imperialistycznych — rozgrywało się tu, w trakcie lektury, na moich oczach: trudno było zaprzeczać niepokojącej prawdzie, kiedy „drugi rozdział cyklu wojen imperialistycznych" stał się krwawa rzeczywistością, dotykalną ilustracją tego, co czytałem. I nie trzeba było szczególnej fantazji, by po aktualnym nieszczęściu człowiek współczesny mógł sobie wyobrazić także trzeci rozdział cyklu — był on tuż-tuż, w rzeczywistości: „okres zimy". Naszemu życiu w tych tygodniach naprawdę niewiele brakowało do warunków człowieka pierwotnego. Z mieszaniny lektury i towarzyszących jej prze- ' Dla autora ma to szczególne znaczenie, bowiem po węgier-iku robot oznacza pracę niewolniczą, ciężką i przymusową. 109 żyć wyłaniało się pytanie, które zadawałem sobie już wówczas, a także później: czy ci ludzie i system, który ich wychował, oznaczają rzeczywiście jedynie koniec czegoś, koniec chrześcijańskiego, humanistycznego obrazu świata, czy raczej w tym ponurym, ogłuszającym hałasie coś się właśnie zaczy-n a? Czuwasze, Kirgizi, Rosjanie, cała ta wschodnia karawana wyruszyła ze Związku Radzieckiego, żeby — z pomocą Anglosasów — obronić własną ojczyznę i zniszczyć wojenną maszynerię imperializmu niemieckiego. Poza tym ogromna ta armia miała jeszcze za zadanie zagwarantować w przyszłości bezpieczeństwo Związku Radzieckiego, zdobyć zakładników i łupy, grabiąc pod sztandarami Armii Czerwonej podbijane kraje, a także, na ile to możliwe, propagować w świecie system sowiecki. Taki był sens polityczny tego, co w owych tygodniach na naszych oczach oblekło się w ciało. Ale czy poza tym istnienie Sowietów ma jakiś historyczny sens? Spengler przy akompaniamencie melodii ukraińskiego chóru dziecięcego dowodził przekonywająco, że kultura Zachodu, postawa chrześcijańsko-hu-manistyczna znalazła się w stadium obumierania, wystygania. Czy to możliwe, że ci wschodni ludzie w sąsiednim pokoju w pierwszych, barbarzyńskich jeszcze odruchach, wyrażających nowe odczucie życia, nie tylko niszczą zastany porządek, lecz także tworzą coś nowego? Proces obumierania kultur został wielokrotnie i doskonale opisany przez licznych autorów, Spengler był tylko jednym z tych, którzy śpiewali pieśń żałobną nad trumną naszej 110 epoki. Ale nikt dotąd nie napisał, jak się nowa kultura zaczyna? Czy można sobie wyobrazić, że te barbarzyńskie wojska chcą nie tylko grabić i pustoszyć, lecz któregoś dnia także przyniosą coś Zachodowi ze Wschodu? Chyba właśnie to pytanie zadał mi, nam wszystkim, którzy żyjemy w czasach kryzysu cywilizacji zachodniej, młody żołnierz radziecki tamtego mglistego popołudnia bożenarodze-i nowego. Tak rozmyślałem, gdy w najbardziej krwawych dniach oblężenia Budy, z braku lepszych lektur czytałem Spenglera i jednocześnie słuchałem o-głuszającego huku wywoływanego przez moich gości. Następne lata, jak się wydawało, przyniosły odpowiedź na to pytanie. Nie była to naturalnie odpowiedź ostateczna i bezwarunkowa; do uzyskania prawdziwego osądu potrzeba wiele czasu, wieki. Wydarzenia następnych lat odpowiedziały tylko chwili i ta odpowiedź, jak ją zrozumiałem, oznaczała, że Wschód nie jest w stanie dać bodźca kulturze zachodniej. Siła ludzi Wschodu leży w tym, że żyją na wielkich przestrzeniach. System sowiecki to jedy-nv system przemocy, który mógł sobie pozwolić na i -utniecie się, jeśli zaszedł za daleko: miał się dokąd cofnąć. Rosyjska przestrzeń jest jednym wymiarem sytuacji, drugim jest zdolna do cierpienia rosyjska nędza, wreszcie trzecim — charakterystyczne dla c/.lowieka Wschodu bardziej elastyczne odczucie c/.asu: są to koordynaty, pomiędzy którymi wschodni dyktator może się swobodnie poruszać nawet wtedy, gdy musi się wycofać. Hitler i inni dyktatorzy zachodni byli zmuszeni iść zawsze naprzód: cof- 111 nięcie się lub choćby już tylko trwanie w miejscu oznaczało dla nich porażkę. Ale Rosjanie — a także Chińczycy i inne ludy Wschodu — posiadają o-we wewnętrzne przestrzenie, na których trudno za nimi trafić. To jest ich siła i słabość jednocześnie. Ludzie, których w tamtych tygodniach poznałem, a potem jeszcze inni, których widywałem w najrozmaitszych sytuacjach, byli pozornie tacy sami jak ludzie zachodni, ale ich świadomość, indywidualność nie odpowiadała osobowej samoświadomości człowieka Zachodu. Taki Piotr, Fiodor, Anatol dumnie podkreślali swoją tożsamość, ale zdawali się zanurzeni w rozluźnieniu, w nieokreśloności, z powodu których ich samoświadomość nie była tak jednoznacznie umocowana jak indywidualność człowieka zachodniego. Byli jednostkami i osobowościami, ale w mniej intensywny sposób niż skąpy młynarz-Szwab z sąsiedniej wsi czy ogrodnik, będący wprawdzie czystym Węgrem, a więc człowiekiem, który przyszedł ze Wschodu, ale żyjącym już od tysiąca lat w innej samoświadomości i dzięki temu będącym w sposób znacznie bardziej zdecydowany Janosem czy Ist-vanem niż Rosjanie. Człowieka Wschodu otacza zawsze bezosobowość i to także jest wymiar, w którym może się on zanurzyć, w który może się wycofać, podobnie jak przestrzeń, czas i wschodnia nędza. Przyglądałem się tym ludziom i przypominało mi się wszystko, co niegdyś, gdy miałem więcej czasu, czytałem o nauczaniu i praktykach wielkich buddyjskich mistyków i hinduskich joginów; mistycy wschodni głęboko pogardzają cudami czy ulecze- 112 niami, nie widzą bowiem nic nadzwyczajnego w tym, że po wykonaniu pewnej ilości ćwiczeń człowiek potrafi nawiązać kontakt ze swymi organami wewnętrznymi, rozkazywać krwiobiegowi, posyłać informacje gruczołom. Ostateczny wielki cel widzą oni w rozpuszczeniu świadomości, w chwili, w której człowiek wznosi się ponad własną osobowość i „łączy się z rytmem wszechświata". Dla mnie, człowieka Zachodu, dążenie to brzmi zaiste „po chińsku" czy hindusku, jeśli bowiem zrezygnuję ze swo-jej osobowości — tej dziwnej idei — rezygnuję tym samym z sensu więzi z własnym życiem. Człowiek Wschodu czuje inaczej. Kiedy więc teraz spotykałem i z bliska obserwowałem w Rosjanach tę inną świadomość własnego ja, tę bardziej luźną, swobodną przestrzeń osobowości, wydawało mi się czasem, że rozumiem, iż ten wielki eksperyment ze społeczeństwem kolektywnym, którego ce-icm jest pozbawienie jednostki — nieuchronnie krytycznej — świadomości własnej osoby i przeniesienie jej w przestrzeń wspólnoty, zastąpienie jej niejako „świadomością społeczną", może być prowadzony tylko na Wschodzie. Roztopienie się w masie, zmieszanie się z tłumem może wywołać eu-lorie także u człowieka Zachodu, ale taki eksperyment nigdy nie będzie dlań celem życia. Takie były moje doświadczenia i obserwacje zdobyte w kontak-Itich z Rosjanami. Sadzę, że w tamtych tygodniach, a także w ciągu kilku następnych lat, gdy żyłem w systemie przy- inrsionym przez ludzi Wschodu i w ich wspólno- hyło to dla mnie jedyne ważne doświadczenie. 113 Moje/m vecul było naturalnie zbyt skromne w tych dniach, a i później, więc nie zasługuje na to, by o nim mówić. Ale otchłań, do której zajrzałem — otchłań rozdzielająca świadomość własnej osobowości człowieka Zachodu i Wschodu — stanowiła prawdziwe przeżycie. W tych dniach zdarzało mi się czasem rozmawiać z pewnym człowiekiem, który na czas wojennego stanu wyjątkowego utknął w naszej wsi razem z rodziną, a przed wojną był redaktorem naczelnym dziennika katolickiego. Dręczyło go poważne kalectwo: całkowita głuchota, przeto gdy czasami spotykaliśmy się na brzegu Dunaju, wśród zgiełku rosyjskich armat i huku maszyn pancernych, wrzeszcząc, przekazywaliśmy sobie nasze „tajemnice wojskowe", zasłyszane w radio wiadomości. W cztery lata później skazano go na dziesięć lat więzienia w procesie Mindszentyego, w którym był jednym z oskarżonych, węgierska milicja aresztowała go wkrótce po zakończeniu oblężenia. Nie mieli na niego żadnego oskarżenia, ale był naczelnym redaktorem dziennika katolickiego, a więc z punktu widzenia demokracji socjalistycznej uchodził za osobę podejrzaną i dlatego przez kilka miesięcy przetrzymywano go w więzieniu. Najpierw siedział przez kilka tygodni w piwnicach osławionego budynku Urzędu Ochrony Państwa2 przy alei An- 1 ja to przeżyłem 2 Odpowiednik Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Pod wskazanym adresem znajdowała się katownia AVH (Allamvedel-mi Hatósag). 114 drassyego 60, po czym któregoś ranka Rosjanie załadowali go na ciężarówkę i zawieźli do jednej z willi zajmowanych przez GPU, rosyjską wojskową milicję polityczną. Tu też spędził kilka tygodni, wielokrotnie go przesłuchiwano, ale nie znaleziono przeciw niemu żadnego dowodu i w końcu go wypuszczono. Przez kilka lat żył na wolności, choć w wielkiej biedzie, nim w końcu znikł w zapadni procesu Mindszentyego. Ów towarzysz po piórze opowiedział mi, że do-póki był w rękach władz węgierskich, w piwnicy osławionego budynku, zwracano się wprawdzie do niego grubiańsko, wyżywienie było nędzne, w celach panował duszący tłok i lepiący brud, ale on sam lako człowiek, osobowość, czuł przez cały czas, że nawet w tym opłakanym stanie jeszcze istnieje. Sa gdzieś jakieś akta, widnieje na nich numer sprawy i ten numer gdzieś w świecie oznacza jego, jego osobiście. Od chwili, gdy znalazł się w rękach rosyjskich, jego los się zmienił: w rosyjskim areszcie nic obchodzono się z nim źle, strażnik częstował go nawet czasami papierosem, wszystko, co było tam U'tfo udziałem, działo się zgodnie z obojętną ruty-ni|. Lecz kiedy został więźniem Rosjan, nigdy, ani nit chwilę nie mógł się uwolnić od strachu, że w sys-u-mie sowieckim nagle zniknie, rozpuści się, przepadnie jak pyłek, który w nieskończonej kurzawie pi.iI/i ze wschodnim wiatrem nad szarym stepem... I mu, którzy powracali z sowieckich łagrów, opowiadali podobne rzeczy. lak żyliśmy i obserwowaliśmy się wzajemnie, Kosjanie i inni ludzie. 115 15 Znikli tak samo, jak się pojawili, z godziny na godzinę. Ogień armatni i huk bomb od dwóch dni nie były już tak ogłuszające. Któregoś wieczora Se-dlaczek zapakował stojący zegar, reszta gości także zaczęła się zbierać: poupychali swoje „łupy" w węzełki, brudne toboły, popakowali nędzne manatki, które mogły się zmieścić w żebraczej torbie, i o świcie ruszyli w drogę. Nocą Hassan gotował im w kuchni łeb wołu, złapał też we wsi parę kur i w kilku wiadrach podał im na śniadanie rosół. Zjedli zupę i mięso — brudna podłoga pokoju pokryła się kurzym pierzem,jak po diabelskim balu czarownic, kiedy tancerze zrzucają pierzaste stroje — i cała grupa bez pożegnania ruszyła w drogę. My, domownicy, ze zdumieniem patrzyliśmy za odchodzącymi bez pożegnania Rosjanami: w końcu przez kilka tygodni mieszkaliśmy pod jednym dachem, przeżyliśmy parę trudnych sytuacji, zdarzało się też, że rozmawialiśmy ze sobą jak ludzie... Ale żadnemu z nich nawet do głowy nie przyszło, żeby na pożegnanie kiwnąć ręką. Staliśmy w pustym pokoju, w mrocznym kręgu kopcącej lampy naftowej, kiedy usłyszeliśmy kilka ostrożnych kroków i w otwartych drzwiach ukazał się jeden z naszych gości. Był to Ukrainiec, który zawsze zwracał się do nas uprzejmie i powiedział raz ostrzegawczo: „Wy jeszcze nie znacie Rosjan!". Motor ciężarówki, w której miał wyznaczone miejsce, już warczał w ogrodzie, lecz jednak wrócił do nas na chwilę. Myśleliśmy, że ów czterdziestoletni, 116 łysy, sympatyczny Ukrainiec przyszedł się pożegnać. Przystanął na środku pokoju, ostrożnie obejrzał się za siebie, nasłuchiwał, czy wszyscy już wyszli i czy jesteśmy sami. Potem skinął na tłumaczkę i poufnie, szeptem powiedział: — Powiedz mu — i wskazał na mnie — że gdybym znał języki obce, nie wróciłbym do Rosji, tylko zostałbym na Zachodzie. Tłumaczka cicho powtórzyła jego słowa. — A dlaczego nie wróciłbyś do domu? — Dlatego — podniósł wskazujący palec — że w domu jest źle. Te jego słowa na odchodne zaintrygowały mnie. Poprosiłem tłumaczkę, żeby wyjaśnił, na czym polega owo „źle". Ukrainiec z gotowością odpowiedział: — Jest źle, bo trzeba bardzo dużo pracować, ale człowiek nie otrzymuje równowartości swojej pracy. Poza tym nie ma wolności. Nie uczymy się języków, bo nie chcą, żebyśmy mogli czytać obce książki. Możemy czytać tylko to, co nam dadzą do ręki. A książki są dla mnie życiem i nie mogę czytać tego, co bym chciał. To niedobrze — powiedział poważnie. Pomilczał chwilę, po czym dodał: — Mój ojciec był socjaldemokratą, ale został stra-i ony. Chciałem, żebyś — znów wskazał na mnie — «> tym wiedział. Jeszcze przez chwilę — długa to była chwila — stał bez słowa, mrużąc oczy, patrzył na nas w porannym świetle. Odbijało się w nich wielkie zmęczenie i smutek. Po czym pochylił się i w żartobliwym 117 geście podał mi oprawioną w złotą ramkę fotografię Stalina, taką samą, jakie żołnierze podczas swoich marszów wszędzie nosili ze sobą. Przeżegnał się z kpiąco-nabożnym gestem — jakby dawał nam w podarunku święty obrazek, ikonę — i wyszedł. Po ich odejściu mieszkanie i ogród wyglądały jak skrzyżowanie pola bitwy z upadłą fabryką wyrobów mechanicznych. W jednym kącie leżał wybebeszony motor diesla, w drugim czerep wołu... Około południa usłyszeliśmy, że Niemcy oddali Budę. W nocy powiązaliśmy z worków tobołki i następnego dnia o świcie wyruszyliśmy z żoną w około dwu-dziestokilometrową drogę, z powrotem do miasta, odszukać w którejś z piwnic moją matkę, rodzeństwo, przyjaciół i wszystko to, co jeszcze pozostało z dawnego życia. Kiedy zbliżaliśmy się do pierwszych dzielnic budańskich, na każdym rogu ulicy witał nas inny krajobraz: znana okolica zmieniła się w ruiny nie do poznania. Było tak, jakbyśmy wędrowali pośród wykopalisk. Kroczyliśmy śladem Rosjan i odgadywaliśmy w ruinach znajome domy. Droga była wolna. Ale nie wiedzieliśmy, dokąd prowadzi. 16 Z naszego mieszkania pozostało zaledwie kilka ścian. Podczas oblężenia dom został trafiony bombą i spadło nań ponad trzydzieści pocisków. Po składającej się z cegieł, resztek schodów i mebli kupie gruzów, która wznosiła się na miejscu dawnej 118 klatki schodowej, wspiąłem się jakoś na piętro i na czubku tej masy gruzu, który był kiedyś moim domem, ujrzałem swój cylinder i francuski porcelanowy świecznik. Pośród śmieci leżały rozrzucone fotografie, pomiędzy nimi ta, która kiedyś dawno, jeszcze przed oblężeniem, wisiała nad moim biurkiem i przedstawiała Gorkiego i Tołstoja w ogrodzie w Jasnej Polanie. Wsadziłem fotografię do kieszeni i rozejrzałem się, co mógłbym jeszcze zabrać ze sobą na pamiątkę. Poprzez barykadę gruzu przedostałem się do pokoju, w którym stały półki z książkami. Chciałem odnaleźć dwujęzyczne wydanie Marka Aureliusza, Rozmowy... Eckermana i stare węgierskie wydanie Biblii. Ale w tym chaosie trudno się było czegokolwiek doszukać. Podmuch wybuchu zadziałał niczym maszynka do mielenia papieru: większość książek przerobił na papkę. Ale na kupie śmieci tuż obok cylindra leżała jedna nienaruszona książka. Podniosłem ją i przyjrzałem się jej, był to Podręcznik pielęgnacji psów rasowych. Ją także schowałem do kieszeni i ostrożnie zsunąłem się po kupie gruzów na parter. W tamtej chwili — później myślałem o tym wielokrotnie — poczułem niespodziewanie dziwną ulgę. CZĘŚĆ DRUGA A tak nagrodzę warn lata, które zjadła szarańcza, czerw, chrząszcze i gąsienice... Joel, 2,25 f Tej „ulgi" nie rozumiałem od razu. Ale nie miałem czasu łamać sobie głowy nad jej sensem. Miałem pilniejsze zadania od analizy swoich niejasnych odczuć. Trzeba było zdobyć dach nad głową, łóżka, stół. Jak Robinson, którego fala wyrzuciła na brzeg po rozbiciu okrętu, i ja powróciłem tratwą — był to dwukołowy wózek — do mego tonącego statku, by ratować stamtąd wszystko, co się jeszcze mogło przydać w życiu. W tych dniach wszyscy się tym zajmowali, mieszkańcy stolicy dniem i nocą grzebali w ruinach. Przypominało to skrzyżowanie wielkiego sprzątania z czymś w rodzaju groteskowego zajęcia ojczyzny1. Ludzie z dumą powiadamiali się nawzajem, że w kupie gruzów, która przed kilkoma tygodniami była ich mieszkaniem, znaleźli właśnie stojący zegar lub wannę. Inni znajdowali perskie dywany, często nie własne i nie we własnych mieszkaniach. Kiedy zakończyło się oblężenie, rozpoczęły się dni pełne przygód. 1 „Zajęcie ojczyzny" jest węgierskim terminem historycznym, który oznacza okres zaczynający się z chwilą przybycia siedmiu węgierskich plemion do kotliny panońskiej i zmianę ich trybu /ycia z nomadzkiego na osiadły (przełom IX i X wieku). 123 W jednym z ocalałych budańskich mieszkań u-stawiłem kilka uszkodzonych, połamanych mebli i wprowadziłem się tu wraz z rodziną. Przez trzy lata, od marca 1945 do sierpnia 1948 r., kiedy opuściłem kraj, mieszkałem tu, w wielkiej ciszy i nie bez zadowolenia. Goethe powiedział, że gdy ktoś mówi o unicestwieniu narodu, chce mu się ziewać, bo wie, że to tylko frazes. Ale gdy słyszy, że w sąsiedztwie spłonęła chłopska chałupa, zaczyna mieć niespokojne sny, bo rozumie, że to prawdziwa tragedia. W tych latach wielokrotnie przychodziła mi do głowy ta myśl. Wiele mówiono o „losie narodu" i o tym, że „teraz już wszystko będzie całkiem inaczej"; Ale widziałem, że nikt się specjalnie nie przejmuje narodem, bo wszyscy są zajęci zdobyciem szczepionki przeciwtyfusowej i wprawieniem powybijanych szyb. I w tej zaabsorbowanej, pilnej, spiesznej krzątaninie było coś optymistycznego: ludzie sądzili, że jeśli oszklą okna, będzie to czyn dla dobra narodu. To, co ogólnie nazywa się „historią", pogrążyło się w mroku. Na nasze prawdziwe dzieje składały się codzienne wiadomości: gdzie można dostać chleb, buty, pomoc lekarską. Tak to żyliśmy w zbombardowanym Budapeszcie. Połamane meble posklejał w końcu stolarz z rogu ulicy. Rzemieślnicy — przodkowie późniejszej „prywatnej inicjatywy" — byli bezpośrednio po oblężeniu prawdziwymi bohaterami eposu „zajmowania ojczyzny". Większość z nich pracowała głównie z przyzwyczajenia, za ceny inflacyjne, więc niemal za darmo, wszak banknoty, którymi im płacono za pra- 124 cę, w ciągu godzin traciły na wartości, jakby pokrywał je pieniężny trąd. Lecz pomimo to ludzie robili, co do nich należy: Stolarz z połamanych desek zbijał łóżko, Szklarz szklił powybijane okna, Elektryk doprowadzał światło do mrocznych mieszkań zrujnowanej stolicy. Owi ówcześni pionierzy ojczyzny, skromni rycerze codziennego trudu, byli niemal bez wyjątku dawnymi członkami partii socjaldemokratycznej, którzy na zdominowanych przez kodeks kasyn szlacheckich i honorowe fanfaronady Węgrzech nauczyli się jednak, że istnieje także inny honor, najcenniejszy i najbardziej ludzki ze wszystkich: honor pracy. W kilka miesięcy po zakończeniu oblężenia ci rzemieślnicy sklecili właściwie z ruin Budapeszt na nowo, dzięki czemu powoli zaczynało się tu odradzać miejskie życie. Po ulicach krążyły patrole żołnierzy radzieckich z karabinami i bagnetami. Nocą ci żołnierze wraz z miejscowymi rabusiami grabili i rozbierali ludzi. Ale w zrujnowanych mieszkaniach — jak w średniowieczu i na początku wieku nowożytnego, w czasach wojen religijnych — ukryci za zamkniętymi drzwiami domownicy znów mogli żyć własnym życiem. Kiedy przetaszczyliśmy się już ze wsi do Budapesztu, starałem się sklecić dla nas jakiś dach nad głową. Czasami chadzaliśmy do zrujnowanej kamienicy, ale te odwiedziny wkrótce stały się dla nas gorzkie. Wystawać przed ruiną jak Żydzi przed Ścianą Płaczu i biadać nad utraconym dawnym życiem było bezsensownym zajęciem. Kiedy wydoby- 125 liśmy spod gruzów najniezbędniejsze przedmioty codziennego użytku, zaprzestaliśmy tych odwiedzin. Książek naturalnie nie chciałem zostawiać na pastwę pleśni. Ucieszyłem się więc, kiedy pobliski księgarz za cenę połowy odzyskanego księgozbioru podjął się odgrzebać z brudnej, mazistej góry śmieci co lepiej zachowane egzemplarze. Uznałem, że to bardzo korzystna umowa, odzyskałem wszak kilkaset cennych dla mnie książek węgierskich i obcych, on zaś resztę zabrał i posprzedawał, jak się dało. Na szczęście wybrał wiele książek, z którymi rozstawałem się bez żalu, były to na ogół dzieła modnych pisarzy, przysyłane mi przez wydawnictwa w minionych dziesięcioleciach. To też przyniosło mi coś w rodzaju ulgi. Ważne było, że przy podziale przypadły mi dzieła wszystkie Janosa Aranya, wybrakowana seria Jókaiego, leksykony, książki francuskie, niemieckie. Kiedy poustawiałem je na półkach, miałem wrażenie, że w prowizorycznym mieszkanku znowu mam pokój, w którym mogę kontynuować to dziwne, podejrzane zajęcie, które Robert Musil nazywałgutgehende Schńftstellerei, dobrze idący pisarski interes. Pan pisarz, gdy mu się zachciało, znów mógł usiąść za biurkiem i pisać. Pozostawało tylko pytanie: dla kogo? (A także inne pytanie, które zacząłem sobie zadawać później: po co?). W każdym razie, pocieszałem się, mam wszelkie powody do zadowolenia: znów mieszkam w pokoju, w którym wzdłuż ścian stoją książki^ Kraj został spustoszony, jak mawiano, ale to był tylko zwrot retoryczny. W rzeczywistości kraj nie był spusto- 126 szony, tylko odradzał się z wielką siłą. Wielu ludzi narzekało, bo potracili mieszkania, wille, cenne sprzęty, konta bankowe, tytuły, całą tę sztuczną hierarchię, neobarokowe jaśniepaństwo. Inni czekali tylko na to, by Amerykanie przepędzili bolszewików z powrotem do Związku Radzieckiego i by wszyscy mogli wreszcie odzyskać to, co potracili: właściciel posesji swoją kamienicę, ziemianin — folwark, zaś płodny pisarz o sprawnym piórze — literacki sukces. Każdy spodziewał się pomocy od innych. Chłopi niecierpliwie oczekiwali rozdziału ziemi; ale byli też pełni nieufności, bo tysiącletnie doświadczenie nauczyło ich, że to, co dają darmo, łatwo można potem odebrać. Ich podejrzliwość okazała się uzasadniona. Najogólniej biorąc, wszyscy czekali na to, kiedy skończy się wreszcie „tymczasowa sytuacja" i na Węgrzech znów zapanuje — rozumiane na sposób węgierski, odpowiadające tutejszym standardom — dobre, dawne życie. Komuniści przyczaili się i w pierwszym okresie prowadzili powściągliwą politykę. Tę kłusowniczą, ostrożną taktykę powtórzyli później w polityce międzynarodowej : robili krok naprzód, po czym rozglądali się i czekali na skutek. Gdy napotkali na poważniejszy opór, wycofywali się po cichu, by za następnym zakrętem zrobić już dwa kroki. Trwało to przez dwa lata, do wiosny 1947 r. Potem proces ten nabrał przyspieszenia: na Kremlu uznano, że umowę jałtańską można zacząć wcielać w życie, co o-/naczało, że w zachodnich państwach buforowych Sowieci mogą już przejmować władzę. Kiedy na Kremlu podjęto to postanowienie, przysłani z Mo- 127 skwy węgierscy komuniści wzięli się żwawo do roboty. W tymczasowym mieszkaniu można było mieszkać i przy zachowaniu pewnych warunków — nawet pracować. W pierwszym roku po oblężeniu ogłosiłem dwie powieści — pisałem je jeszcze podczas wojny, ale nie mogły się wówczas ukazać — i w pewnej liberalnej gazecie publikowałem czasami notatki z dziennika. Wmawiałem sobie, że okoliczności wprawdzie się zmieniły, ale żyć i pracować można tak samo jak dawniej. Z ruin wychynęli po kolei dawni przyjaciele. Lecz w moim życiu zmieniło się coś zupełnie zasadniczego. I któregoś dnia zrozumiałem, czemu odczułem ulgę, kiedy po oblężeniu ujrzałem zrujnowany dom, w którym mieszkałem piętnaście lat i gdzie przepadło wszystko, co osobiście coś dla mnie znaczyło: wspomnienia, atmosfera. Opowiem o tym, jak u-miem, ale przedtem chciałbym zapisać jeszcze coś ważnego. Nie wiem, jak inni, ale ja, kiedy myślę o jakimś mieście — wszystko jedno, węgierskim czy obcym — nie obraz widzę najpierw, lecz słyszę kilka taktów muzyki. Gdy jakiś pomysł czy przypadkowe skojarzenie przywoła mi w pamięci nazwę miasta — Nowego Jorku czy Paryża, Kolosvaru czy Berlina — słyszę najpierw muzykę. Strzępek melodii, kilka taktów wyraża dla mnie jego istotę. Na przykład na 128 dźwięk nazwy Nowego Jorku widzę nie panoramę Manhattanu rozpościerającą się z setnego piętra Empire State Building, lecz słyszę przez chwilę kilka taktów Błękitnej rapsodii Gershwina, tej jęczącej i wyjącej, bolesnej i rozkosznej, neurotycznej muzyki. Nie wiem, jaka jest przyczyna, że miasta tak mi się kojarzą, bo nie dotyczy to już ani krajobrazów, ani ludzi. Spośród fenomenów świadomości najbardziej tajemniczy i zdumiewający jest mechanizm pamiętania, i ta melodyczna jednoczesność, jaką wywołuje we mnie wspomnienie nazwy miasta, jest podobnie niepojęta, co niezbadana natura przechowywania i wywoływania wspomnień. To coś jak muzyczna marka miasta i nie jestem w stanie określić, jak długo trwa melodia, bo na taśmie pamięci natychmiast potem pojawiają się obrazy, już bez niej. W mojej pamięci są one zawsze szare, nigdy kolorowe; we śnie także nie widzę kolorów, mam sny biało-czarne. Budapeszt jest jedynym miastem, którego wspomnienie nie łączy się z melodią, lecz z wierszami. Na przykład czasami, nie wiadomo dlaczego, słyszę rozpaczliwy, jakby wykrzyczany wers Babitsa: „Z grzechami świata cóż ja mam wspólnego?". To krzyczy Jonasz w przepięknym poemacie Babitsa1, Jo-uasz, który już rozumie, że Opatrzność nie istnieje, istnieją tylko fakty. Ten wers czasami odzywał się vc mnie jak nagrany na taśmę magnetofonową, gdy przypominał mi się Budapeszt. 1 Księgę Jonasza Mihalya Babitsa przełożył na polski Bohdan 'xdura. /.icmia!... 129 Są też na tej taśmie inne zapisy, które włączają się niejako automatycznie na wspomnienie miast, między innymi moje własne utwory z dawnych czasów, kiedy pisywałem jeszcze wiersze — w czasie oblężenia powstało kilka takich rymowanych tekstów. Ale nie jestem poetą, brak mi w systemie nerwowym i świadomości tej zgęszczonej energii, która rodzi poezję i poprzez magiczne, a czasem demoniczne sąsiedztwo w kilku słowach katalizuje elementy uczucia i rozumu, jak rozbite jądro atomu — protony i neutrony. Pisałem więc czasem rytmiczne wersy i w ich zakończeniach dźwięczał na ogół ów „barbarzyński klejnot", rym. Niektóre z' nich wyglądały nawet jak wiersze, ale brakowało im siły spajającej zgęszczoną energię wybuchową. A bez tego nie ma poezji. Gdy myślałem o Budapeszcie, czasem odzywały się we mnie te wiersze „domowej roboty". A wraz z nimi z magazynu wspomnień wyłaniał się zawsze obraz — jakiś budapeszteński narożnik uliczny, czyjaś twarz. Wówczas wers stawał się jakby podpisem pod obrazkiem. Bowiem Budapeszt i wszystko, co się dla mnie z tym pojęciem łączy, pozostał w mej pamięci jako szereg miniatur — seria drobnych rycin w albumie, którego kartki czasem przewracam. Nie przedstawiają one „akcji", jak taśma filmowa; są to ostateczne, zastygłe obrazy. Podobnie jak na miniaturach starych flamandzkich mistrzów mieściły się całe miasta z ostrymi liniami, basztami, kościołem, szafotem, domami o spadzistych dachach i plotkującymi na rynku przekupkami, tak ja, 130 przeglądając wspomnienia niczym oprawione w cienkie ramki fotografie, mogę obejrzeć wszystko to, co przeżyłem w Budapeszcie w ciągu tamtych irzech lat od zakończenia oblężenia do daty dobrowolnego exilium. Obrazy te są nieruchome — historia zawsze jest czymś skończonym, co przeszłe, to już martwe. Kartkuję więc moje budapeszteńskie wspomnienia, widzę jak zachowane w rodzinnym albumie twarze zmarłych krewnych i znajomych, którzy spoglądają na mnie wytrzeszczonymi oczyma, szklanym wzrokiem, trochę śmieszni, a trochę straszni. Dwadzieścia pięć lat, czas równy połowie życia jednego pokolenia upłynął od chwili, gdy widziałem Budapeszt po raz ostatni. W ciągu tych dwudziestu pięciu lat rzadko zdarzało się, bym nie przeglądał codziennie mego albumu, prawie nigdy nie zapominałem o Budapeszcie. A gdy myślałem o tym pięknym, dziwnym mieście, zawsze odzywała się we mnie solidarność. Natomiast nie zdarzało mi się wspominać Budapesztu z nostalgią. I kiedykolwiek śniło mi się, że wróciłem do domu, jestem znowu w mieście — sen był zawsze przykry i pełen napięcia. A po przebudzeniu ogarniała mnie wielka ulga, ze to był tylko sen. Przez dwadzieścia pięć spędzonych na obczyźnie lat, zarówno w chwilach, gdy musiałem zaciskać zęby, jak wówczas, gdy grzązłem w oceanicznej obojętności, za każdym razem doznawałem uspokojenia, uświadamiając sobie, że miałem dość siły, by stamtąd wyjechać, i nie musiałem przeżywać wszystkiego, co się tam wówczas działo. 131 Czasami myślałem, że ta ulga, jaką odczuwałem po obudzeniu się ze złego snu, jest objawem tchórzostwa: cieszę się, że miałem siłę w odpowiedniej chwili opuścić niebezpieczną strefę, że nie musiałem — wbrew woli i z oporem, ale przez sam fakt pozostania tam nieuchronnie — być wspólnikiem we wszystkim, co nastąpiło. Ale było to tanie wyjaśnienie, łatwy wykręt. Rzeczywistość była inna. Na dnie wszystkiego, co myślałem, czułem i śniłem o Budapeszcie i moim domu w tych latach, kryło się wspomnienie tamtej chwili, w której zrozumiałem, dlaczego poczułem — niczym gorące uderzenie krwi do głowy — ulgę, gdy powróciwszy ze wsi, ujrzałem stertę gruzów, która pozostała po naszym domu. Często wspominałem tę chwilę. Nigdy nie dzieliłem zachwytu wielbicieli ruin, nie rozumiałem Gan-dhiego, który na widok wspaniałych pałaców New Delhi pewnej księżycowej nocy wyszeptał uduchowiony: „Jakież to będzie piękne rumowisko...". Bowiem to, co widziałem, nie było piękne. Przechodniu, popatrz, krwią tu błoto broczy od trupów, które w niebo wznoszą oczy. Ruiny Baszty ślą w górę znak dymny, a w dole płonie Dzielnica Krystyny. Z „Siekiery" zniknął gdzieś cygański grajek z cytrą, tylko się smród i cień tu czają, w kościelnej nawie zaś leżą pośrodku dwa końskie trupy przy książąt nagrobku. Nie była to bynajmniej poetycka fantazja: przed południem, w zimnym marcowym świetle — gdy w Kraju Zadunajskim jeszcze grzmiały działa, a oddziały sowieckiego marszałka Tołbuchina walczyły z Niemcami i węgierskimi strzałokrzyżowcami, wycofującymi się w stronę Wiednia — naprawdę widziałem w budańskim kościele św. Macieja przed nagrobkiem książąt, na kamiennym pavimentum dwa zapomniane tam trupy końskie. Było to wiosną 1945 r., a więc w rok od pamiętnego imieninowego wieczoru, kiedy nasza rodzina zebrała się po raz ostatni. Oparty o poręcz barierki w alei Basztowej1, mogłem się dokładnie przyjrzeć obrazowi w dole: Zmianie, która tu nastąpiła. Tamtego marcowego dnia poszedłem do Dzielnicy Zamkowej2, bo kogoś szukałem. Ale nie znalazłem go, bo już umarł. W tym czasie w Budapeszcie nie działały jeszcze telefony, o żywych i umarłych można się było dowiedzieć czegokolwiek pewnego tylko osobiście i pieszo. Dom, w którym przed oblężeniem mieszkał poszukiwany człowiek, też został zburzony. Z sześciu tysięcy mieszkańców Dzielnicy Zamkowej pozostało sześciuset, reszta zmarła lub uciekła. Spacerowałem po krętych zaułkach, pośród ruin skromnych i trochę groteskowych pałacyków „węgierskiego Faubourg Saint-Germain". Ten spacer był podobny do chwili, w której Odyseusz zagląda Bastyasetany ! Var, Varnegyed 132 133 do otchłani Hadesu. Przy końcu alei Basztowej pół tuzina starych armat, rur z brązu, jeszcze z czasów tureckich — wystawiło je tam Muzeum Historii Wojska — pozostało nienaruszonych na swoim miejscu. Obok nich zachowała się też tablica ostrzegająca: „Uprasza się o niedotykanie eksponatów!". Owa muzealna troska zastanawiała mnie i dawniej, kiedy chadzałem tędy każdego dnia podczas spacerów, bo można było jeszcze zrozumieć, że Urząd chroni ludność przed armatami, ale nigdzie indziej, nawet za granicą, nie spotkałem się z tym, by armaty należało chronić przed ludnością. Przeszedłem aleją Basztową, przystanąłem u stóp Granitowych Schodków1 i ponad barierką spojrzałem w dół. Twórcy oficjalnej propagandy komunistycznej ten okres — czas zakończenia drugiej wojny światowej — nazywali „Wyzwoleniem". Mówili o nim tak, jak o rozpoczęciu nowej epoki, czymś takim, jak wieki „przed Chrystusem" i „po Chrystusie". Uważali, że naród węgierski został wyzwolony od terroru nazi-stów i teraz jest już wystarczająco wolny, by znosić terror komunistyczny. W istocie, w niedawnej przeszłości wielu ludzi prześladowano z powodu pochodzenia lub przekonań, dla nich więc przybycie armii radzieckiej naprawdę oznaczało wyzwolenie — do czasu, gdy dowiedzieli się, że od tej chwili wolno im być niewolnikami w kolonii sowieckiej. Inni, stanowiący przeważającą większość ludności kraju, nie uważali tego, co się stało, za wyzwolenie. Język węgierski charakteryzuje zwartość wypowiedzi, ale 1 Granit-lepcsó 134 i duch skłonny do retoryki i patosu: nasza mowa jest lakonicznie-retoryczna; dlatego to, co wydarzyło się tu po przybyciu armii radzieckiej, nazywano realistycznie terminami „przed oblężeniem" i „po oblężeniu". Ja osobiście nie odczuwałem żadnego „wyzwolenia". Nie miałem też możliwości demonstrować swoich ran, bo inni cierpieli i stracili nieporównanie więcej. Lecz teraz, gdy z góry patrzyłem na ruiny po tym, w czym jeszcze niedawno żyłem, zrozumiałem, że w głębi, w nędzy i rozkładzie, na historycznym śmietniku, dogorywa nie tylko mój dom, lecz także pewna karykatura. „Wyzwolenia" nie było nigdzie — ani we mnie, ani w otaczającym świecie — ale było „u-wolnienie się", bo znikła w końcu karykatura. A przynajmniej tak sobie to wówczas wyobrażałem. Nie wiedziałem jeszcze, że prawo zachowania energii obowiązuje nie tylko w fizyce, lecz także w przestrzeni indywidualnych losów, i że fenomen, który tworzy osobowość poza rzeczywistością organiczną, nigdy nie znika. W ciągu swego życia człowiek nie tylko działa, mówi, myśli i marzy, lecz także milczy — przez całe życie milczymy o kimś, kim jesteśmy, kogo tylko my znamy, ale o kim nie możemy nikomu opowiedzieć. I wiemy, że tylko ten, o kim milczymy, jest „prawdziwy" — to my jesteśmy tym, o kim milczymy. Lecz dlaczego milczymy z taką obawą i skurczem? Malraux — było to wówczas, gdy nie był już Nadwornym Pisarzem parweniusza-ekscelencji De tiaulle'a — w jednej z książek napisał: człowiek przez całe życie sądzi, że nosi w sobie jakąś Wielką 135 Tajemnicę. Ale to nieporozumienie, człowiek to nie „Biegun, Tajemnica i Obcość", jak jęczał Ady, lecz zaledwie garstka, mały brudny tłumoczek drobnych sekretów. Tych właśnie tandetnych sekretów strzeże kurczowo i nabożnie; ale nie ma to żadnego sensu, bo wkrótce — w chwili śmierci, ale czasem nawet wcześniej — okazuje się, że nie było tu żadnej Wielkiej Tajemnicy. Tylko szmaciane, śmieszne słabości, które spokojnie można było wyznać innym, nie było warto ich tak kamuflować. Sekrety Roli. Sekrety Ambicji, Zawiści, Rodziny. Sekrety Seksu... „w postaci proteuszowej", jak by powiedzieli psychoanalitycy, ci talmudyści dolnej połowy ciała. Czy warto było to wszystko ukrywać? Myślałem wówczas, że w odmętach pisanej wielką literą Historii przepadła ta karykaturalna postać, którą byłem. I którą trzeba było przyjąć, bo prawda kpiącego rysunku ukazywała, że w istocie taki b y -ł e m. Karykatura zasłaniała człowieka, który ani nie umiał, ani nie śmiał pokazać siebie — jesteśmy przecież nie tylko tym, kim jesteśmy, lecz także karykaturą samych siebie. Nie jest to rysunek pogodny ani śmieszny, tylko zawsze gorzki, podły i mściwy. Wyobrażałem sobie, że oto przepadł „popularny pisarz", „pisarz miejski"1 czy nawet „dandys". Nie mogłem wszak zaprzeczyć, że naprawdę byłem 1 Na Węgrzech od przeszło stulecia funkcjonuje nieformalny podział na pisarzy „miejskich" i „ludowych"; ten podział jest niestety także źródłem konfliktów dzielących środowisko literackie, kryją się bowiem za nim bardzo zasadnicze różnice w rozumieniu roli literatury. 136 także tym kimś, kogo przedstawiała i opatrywała etykietkami owa karykatura. Nie mogłem dowodzić, że ukryty za groteskowym portretem istnieje jeszcze ktoś inny, kto nie ma nic wspólnego ani z „popularnym pisarzem", ani z „dandysem", ani też z neurotycznym poszukiwaczem przeżyć i przygód, ani z autorem piszącym dla sportu książki, artykuły i sztuki, ani z maniakalnym wędrowcem... Jak w dziecinnej zabawie nie mogłem zawołać „to nie ja!", bo jednak byłem tym wszystkim — i tylko poza tym jeszcze kimś innym. Dlatego na chwilę — a była to chwila zaiste historyczna — wierzyłem, że wreszcie zginęło to osobiste nieporozumienie, moja własna karykatura. I odtąd wreszcie będę mógł być tym, kim naprawdę jestem. Tak to sobie wyobrażałem przez chwilę. I była to piękna, niezapomniana chwila, jak każda, w której człowiek spontanicznie i szczerze kłamie: sobie lub komuś innemu. Nie wiedziałem jeszcze, że nikt nie jest w stanie uwolnić się na zawsze od tego „nieporozumienia", które narasta wokół jego osoby, a to dlatego, bo w nieporozumieniu tym jest także jakaś część prawdy. Ten śmieszny portret, który odbija nam świat, jest tak samo nami, jak nasz obraz wewnętrzny, o którym przez całe życie milczymy z zaciśniętymi zębami. Dlatego stojąc w alei Basztowej nic krzyczałem w ezechielowym gniewie jak staro-tcstamentowy prorok; bez samooskarżenia patrzyłem na cmentarzysko ruin w dole, gdzie rozpadało się wszystko, co było ramą i treścią mego dotychczasowego życia. Myślałem raczej, że — wprawdzie za wielką cenę, ale — nareszcie się dokonało! 137 W głębi, wśród ruin — tak sobie to wyobrażałem — rozpada się i pleśnieje ów „patrycjusz", którym byłem. W piwnicach zrujnowanych domów, pod dziurawymi dachami krążą ludzie, którzy także należeli do tej warstwy. Ta słoneczna pustka w dole jeszcze nie tak dawno była moim mieszkaniem, a ja żyłem w nim „życiem patrycjusza". Nie przypominało ono bynajmniej reprezentacyjnych „pańskich" wnętrz, było zwykłym mieszczańskim mieszkaniem pisarza, należało do nas jak znoszony już trochę, ale dobrze skrojony żakiet, który chętnie się wkłada, bo dobrze wygląda w każdym wieku i przy każdej modzie. W tej pustej przestrzeni — moim niegdysiejszym mieszkaniu — przeżyliśmy piętnaście lat, kiedy po sześcioletnim pobycie w Paryżu wróciliśmy na Węgry. (Nagła myśl jak uderzenie krwi do głowy: „Może ten powrót był błędem?". I natychmiastowa odpowiedź: „Nie był błędem, bo tylko po węgiersku potrafię pisać"). W tej pustej przestrzeni, w mieszkaniu, które zniknęło, napisałem cztery tuziny książek, tysiące artykułów, szkiców, barwnych drobiazgów... Tu wyuczyłem się mego zajęcia (Legę artis? Jako tako.) i tu je praktykowałem. Miałem wszelkie powody do rozpaczy, wszak przepadło wszystko, co od zewnątrz scalało i ochraniało człowieka, którym byłem. A jednak (znów zawrót głowy) nie mogłem szczerze, wstrząśnięty jak w takich wypadkach wypada, prawdziwie żałować tego, co przepadło tam w głębi. Nie potrafiłem jak pustynny prorok jęczeć i płakać nad zaginionym światem, bo należało doń coś, czego nie lubiłem. Było tam wiele wartości, rzeczy 138 pięknych, cennych iluzji. Ale nic nie było tym, za co chciało uchodzić i za co je uważałem. Nic nie znajdowało się naprawdę na swoim miejscu. Byłem patrycjuszem (nawet jeśli karykaturalnym) i jestem nim do dzisiaj, stary, w obcym kraju. Być patrycjuszem nigdy nie oznaczało dla mnie przynależności społecznej — byłem zawsze przekonany, że to powołanie. Patrycjusz był, według mnie, najlepszą odmianą istoty ludzkiej, jaką wychowała nowoczesna zachodnia kultura, którą i on sam równocześnie tworzył: kiedy znikła przestarzała hierarchia społeczna, w porządku świata, który zachwiał się nagle, równowagę utrzymywał patrycjat. W sensie społecznym rasa ludzka nie potrafi żyć bez patosu: gdy jej odbiorą patos rasy i narodu, trzeba dać w to miejsce patos klasy czy coś podobnego, ludziom jest to wręcz niezbędne. Lenin nie wierzył w „proletariacką świadomość klasową", wiedział, że robotnicy jej nie mają i że nieistniejący klasowy mit proletariatu trzeba zastąpić mitem partii. Partia ta nie była jednakowoż oddziałem szturmowym świadomego klasowo proletariatu, lecz plebejskim ugrupowaniem, które ogłosiło, że nastąpił koniec odcinającego kupony, zawłaszczającego dobra i środki produkcji mieszczaństwa (co było prawdą), natomiast ani słowem nie wspomniało o nowej roli tworzącego miasta i kulturę, budującego Europę patry-cjatu; a rolą tą było wprowadzenie bezkształtnej masy społecznej w przestrzeń patrycjuszowskiej formy istnienia. Bowiem wszędzie na Zachodzie to właśnie nastąpiło. W zadrukowanych po węgiersku papierowych płachtach, które nazywano wówczas pra- 139 są, już można było zobaczyć pierwsze zająknięcia się o „nowej, postępowej roli" inteligencji. Komuniści wiedzieli, że nie poradzą sobie bez niej, dlatego zaczęli brzdąkać na mandolinie miłosną serenadę do „postępowej, liberalnej inteligencji", która wreszcie doszła do głosu, gdy „reakcyjne" mieszczaństwo utraciło społeczną rolę. Złośliwy żart pesz-teński sugerował, że ci trubadurzy, kusząc inteligencję, by wstępowała do partii, i powtarzając, że nie trzeba mieć dziadka baktera1, by zostać bakteriologiem, pragną wypełnić lukę, jaką jest ich własna intelektualna bezsiła. Część inteligencji sądziła, że patrycjat potrzebuje teraz nie trubadurów, lecz kogoś w typie Savonaroli, kto wstrząśnie nim i przebudzi z omdlenia i przerażenia. Ale wśród patrycja-tu człowieka w typie Savonaroli nie było. Z tą warstwą społeczną — to jest z patrycjatem — pozostawałem w wiecznym sporze. Ja, potomek patrycjuszy z Górnych Węgier, nigdy nie czułem się swojsko ani w budańskim mieszkaniu, ani w tej roli, która przepadła w ruinach. Czegoś mi brakowało — ale czego? Atmosfery. Wspierającej, żywej atmosfery patry-cjatu. (W Kassie2 nigdy mi jej nie brakowało. Także wśród mieszkańców Kolosvaru nie czułem tego dusznego ucisku, braku normalnego klimatu). Tymczasem wszystko to, co otaczało mnie w Budapeszcie — starsi radcy rządowi, jaśnie panowie, dręczące służące wielmożne panie i plutokraci z Dzielni- 1 Bakter po węgiersku oznacza dróżnika. 2 dziś: Koszyce 140 cy Leopolda1 (którzy byli w końcu jeszcze najbardziej znośnymi figurami w tym śmiesznym, pseu-dopatrycjuszowskim peszteńskim panopticum) — a także ja sam, wszyscy byliśmy jedynie karykaturami tego, czego wspomnienie przywiozłem z Kas-sy i wiernie strzegłem. Teraz rozumiałem już, że w tym otoczeniu — i w roli popularnego pisarza — naprawdę nigdy nie czułem się sobą. Wciąż czegoś szukałem, wiecznie mi czegoś brakowało. Czego? Możliwości oddychania we własnym świecie normalnym powietrzem. Tego mi brakowało i może dlatego zawsze, przez całe dziesięciolecia wyjeżdżałem stąd, gdy tylko nadarzała się okazja. No, ale teraz już wreszcie jestem na swoim miejscu, pomyślałem sobie. I uważnie obserwowałem tę powietrzną pustkę, która po wszystkim pozostała. Przysiądź na krawężniku i odpocznij, gdzie w głąb runęły Granitowe Schodki. Tu w letnie ranki słońcem prześwietlone liście kasztanów drżały pod balkonem i pisząc powieść, tutaj kilka razy ujrzałeś niebo w minucie ekstazy, byłeś poetą, tu na klęczkach łkałeś... Popatrz — tyle z ulicy twej zostało... 1 Dzielnicę tę przed wojną zamieszkiwała przede wszystkim plutokracja żydowska. 141 Bo wielu rzeczom warto było się tu uważnie przyjrzeć. Obok metrów sześciennych powietrza, które pozostały z mojego mieszkania, w bezpośrednim sąsiedztwie wznosił się mazisty śmietnik, niegdysiejszy dom Kosztolanyiego1. Był to przedtem piętrowy, niewielki domek budański, chyba czteropoko-jowy. Z wejścia na prawo wchodziło się do gabinetu poety, załadowanego do sufitu książkami, właśnie tak, jak sobie szanowni czytelnicy na ogół wyobrażają gabinet poety; ale twórca, który tu pracował, nie traktował tych książek jako ozdoby, lecz zapewne przeczytał je co do jednej. Sądzę, że wśród pisarzy europejskich autorzy węgierscy byli zarazem najpilniejszymi czytelnikami. Czytanie było u nas obowiązkowym zajęciem, ważniejszym nawet od pisania, bo język węgierski nie ucukrował się jeszcze, nie osiągnął koniecznej gęstości w warstwie świadomości literackiej, jak języki niemiecki, francuski czy włoski, które nieustannie otrzymywały odżywkę leksykalną ze swoich kresów językowych, z teutońskiego, z łaciny, z języków słowiańskich. Język węgierski nie był nigdzie przechowywany, należące doń słowa trzeba było przez tysiąc lat zbierać po jednym i tworzyć zapożyczenia, które niejednokrotnie pozostawały obce duchowi węgierszczy-zny. Przekopując głębokie warstwy swojej językowej świadomości, poeta węgierski nie zawsze znajdował wyraziste nazwy dla nowych zjawisk: jego ' Dezsó Kosztolanyi (1885-1936), poeta, eseista i tłumacz. 142 język znajdował się jakby w uśpieniu, w które zapadł przed wiekami. Pisarze węgierscy w XX wieku czytali zachłannie, pożądliwie i łapczywie jak ktoś, kto ma pilne zadanie do wykonania: trzeba nadrobić tysiącletnie zaniedbania samotności, milczenia, astmatycznego braku tchu, wszak mamy za mało słów, nie dosyć, by wypowiedzieć Wielką Tajemnicę, Węgierskość i odkrycie Kultury. Pojęcia kultury u innych ludów rodziły się jednocześnie, na obszarach wielkich języków stale przelewały się, przepływały, mieszały się i gęstniały od znaczeń. Język węgierski pozostał wśród nich ubogi. Szekspir, jak mówią, używał trzydziestu tysięcy słów... a ilu słów mógł używać Balassi, Pazmany czy Zrinyi1? Dlatego w każdej epoce pisarze-gwardziści2, tak samo jak poeci układający wiersze w peszteńskich kawiarniach, Csokonai3 w dusznym dymie fajczanym, tak samo jak Zoltan Somlyó4 w gorzkim dymie papierosowym — pospiesznie przemycali do anemicznego, kościstego, wynędzniałego języka obcą pożywkę i cudze słowa zmieniali niekiedy do niepo-znania, a czasem znów smakowicie je przyprawiali. Bo wszystkiego było im mało. Piękny i samotny język węgierski trzeba było nie tylko ochraniać, ple- 1 Najwybitniejsi twórcy węgierscy XVI i XVII wieku. 2 Tak nazywa się grupę młodych pisarzy (byli gwardzistami na dworze cesarskim w Wiedniu), od których na przełomie XVIII i XIX w. zaczęło się węgierskie oświecenie. 3 Mihały Vitez Csokonai (1773-1805) — genialny poeta węgierskiego oświecenia. 4 Zoltan Somlyó (1882-1937) — poeta, przyjaciel Kosztolanyiego. 143 wić, szlifować, lecz podczas czytania trzeba go było także odżywiać refleksami innych języków. (Istnieje na świecie jedyny język pokrewny — fiński, ale tego pokrewieństwa nikt nie odczuwa i zrozumiałe jest ono tylko dla znawców języków ugrofińskich1). Trzeba go było faszerować witaminami, a on w przeciągu tego trwającego tysiąc lat europejskiego seminarium zawsze łapczywie wchłaniał w siebie obcy pokarm. Gdy pisarzowi czeskiemu podczas pisania zabraknie wyrazistego słowa, w roztargnieniu sięga do kieszonki kamizelki siedzących po sąsiedzku języków, rosyjskiego, polskiego czy południowych Słowian, i natychmiast znajduje, czego mu potrzeba. Ale od kogo ma pożyczać Węgier? Ten to właśnie bezkrwisty duchowy metabolizm pobudzali pisarze węgierscy, kiedy czytali. Tu, na prawo, czytał i pisał Kosztolanyi. Rzućmy okiem w tę stronę. Widzimy, co pozostało z gabinetu poety. Plemiona, które przechowały rdzeń języka, niosły ze sobą niewiele słów i jeszcze nie czytały, kiedy wyruszyły z błotnistej krainy Levedia2, przeszły przez Karpaty i powoli zaczęły schodzić w kotlinę Dunaju i Cisy. Kiedy po bezdrożach i pusz- 1 Marai jest tu nieprecyzyjny, do grupy języków ugrofińskich należy także estoński i języki niektórych plemion uralskich. Ale to pokrewieństwo jest w istocie rozpoznawalne tylko dla językoznawców, przeciętny Węgier nie odczuwa go w takim sensie, w jakim odczuwają pokrewieństwo swych języków na przykład Słowianie. 2 Węgierska nazwa historyczna oznaczająca obszar położony prawdopodobnie pomiędzy Donem a dolnym biegiem Dniepru, gdzie przez dłuższy czas zamieszkiwały plemiona węgierskie, o czym donosi cesarz bizantyński Konstanty Porfirogeneta. 144 czach plemiona te ruszyły w drogę, inne ludy — Grecy, Chińczycy, Hindusi — już od dawna czytały i mnóstwo słów zapadło im w świadomość. Lecz Węgrzy — jak twierdzą lingwiści — w tym okresie byli jeszcze w „górnym" stadium dzikości. Mieli za mało słów, by móc powiedzieć Europie to wszystko, co myśleli i czego doświadczyli. Nie mogli się porozumieć z ludami, które miały wiele słów — także słowa wytarte, zużyte — i nie potrafili „wymienić myśli". Do Myśli potrzeba wszak słów — bez słów nie ma wymiany, tylko mrowienie świadomości, wędrówka prądów po skórze. Także liczby mieli jedynie do liczenia na palcach jednej ręki. I nie spieszyli się z tworzeniem nowych słów, podobnie jak nie spieszyli się z zajęciem ojczyzny, bowiem nie mieli ani map, ani określonego celu podróży. Nie szukali „ojczyzny" — szukali pastwisk. Poeci jako pierwsi zaczęli pastwiska przeobrażać w ojczyznę. Zawsze poeci przekształcają pastwiska w ojczyznę. Ezra Pound miał rację, kiedy głosił, że wszystko, czego pragną narody, znajduje swoje uzasadnienie w Poezji. Na przykład Benedek Virag1, mieszkający po sąsiedzku, w którejś z ciemnych izdebek pobliskiej Dzielnicy Nadrzecznej2, gdzie „gęsim piórem skrobał piosnki". (Tak o nim napisał Kosztolanyi). Opisał, jak z Dzielnicy Krystyny3 - niezależny od Czasu i Przestrzeni, które dla Ducha nie istnieją tak samo, jak nie istnieją dla astro- 1 Benedek Virag (1754-1830) — poeta, autor pieśni i klasycy-/ujących ód. 1 Vizivaros ' Krisztinavaros 145 nautów w kosmosie — któregoś dnia wybierze się do Dzielnicy Nadrzecznej i odwiedzi Świętego Starca. Przeczyta mu swoje wiersze, a stary poeta, „chwaląc potęgę Poezji / ofiaruje mi za wiersze jabłko". Na Węgrzech nikt niczego poetom nie daje, najwyżej jeden drugiemu da jabłko. Kosztolanyi — jak Benedek Virag i każdy tutejszy poeta — wiedział, że pomiędzy Słowianami a Germanami ma jedyną prawdziwą ojczyznę — język węgierski. Wszystko inne w każdych czasach okazywało się niepewne i zmienne: granice, ludność. Język pozostawał nieskruszony jak diament. I zawsze trzeba go było szlifować, by sypnął iskrami. To właśnie robił Kosztolanyi. Dlatego czytał, zakładając okulary, dniem i nocą w swoim gabinecie, na którego miejscu dziś znajduje się sterta gruzu. Ten „pisarz miejski" i homo aesteticus, niczym przebrany we frak złodziej, który zdołał wkraść się do eleganckiego towarzystwa (była nim literatura światowa), podczas czytania ciągle coś podkradał dla węgierskiego. Swojego czasu Węgrzy pokonali przełęcze w Karpatach konno albo na zaprzężonych w konie wozach z płóciennymi budami. Później lubili się chwalić, że są „narodem konnym". Może byli nim jeszcze w czasach Benedeka Viraga. Ale w czasach Kosztolanyiego już na pewno nie, cokolwiek mówili ci, którzy grywali w polo albo utrzymywali stajnie koni wyścigowych; w tym okresie, po którym pozostało tylko rumowisko, lud nie dosiadał już koni. Konny naród podzielił się rolami: jedni jeździli na koniach, a inni je jedli. I tych ostatnich było więcej. A tu trzeba było zakończyć etap 146 zajmowania ojczyzny, stworzyć język, język, który dzięki jasności i sile wyrazu nada sens krajobrazowi, stworzeniu i człowiekowi: dlatego poeci przez całe stulecia czytali. (Prawęgierskie pismo klinowe nie było prawdziwym pismem, jak nie były nim podobne wynalazki Tolteków, Azteków czy Majów, bo pismem supełkowym nie sposób napisać wiersza ani powieści. Podobnie jak nie istnieje „literatura" egipska, bo pismo rysunkowe jest zbyt nieelastyczne, brak mu giętkości litery, nie da się nim napisać: „o, płyń powoli i śpiewaj długo...!". Ten brak — brak liter, z których można składać słowa — trzeba było pilnie nadrobić, bo dopóki to nie nastąpiło, wszystko było dla Węgrów pozbawione sensu, a i oni nie potrafili nadać sensu światu, byli jąkającymi się nomadami ducha, włóczęgami żyjącymi na poziomie zwierząt). Dlatego pilnie trzeba było pisać, literami. Dlatego pisał wąsaty Berzsenyi, Kazinczy wzruszająco podobny do Don Kichota, „rewolucjonista w przebraniu" — Arany. I pykający fajkę, brzuchaty i uroczy Jeno Heltai. I genialny Babits, dusząc się, charcząc i chrypiąc w gorączce. I wydelikacony Ernó Szep. Uciekający do gauguinowskiej ornamentyki Attila József. Porywczy, wspaniały wieczny młodzieniec Lórinc Szabó. Nie tylko pisali, z rozkoszą, .tle także czytali, zdyszani z pośpiechu. W każdej i-poce i w każdym wyobrażalnym języku. Za po-icdnictwem niemieckiego tłumaczyli perskie kadencje, poprzez angielski — lirykę chińską. „Uprawiali" wszelkie gatunki, bo trzeba było wypełnić iczyk węgierski ponad to, co konieczne, także tym, 147 co zbędne. Wiedzieli, że od „zbędnego" zaczyna się Literatura. A od literatury zaczyna się naród. Kosz-tolanyi, jak każdy pisarz węgierski — tu w dole, w mazistej papce, która pozostała z jego domu — odżywiał i odkażał język węgierski, tak jak pielęgnuje się ciężko chorego w czasach epidemii. 7 W tym czasie — w rok po zakończeniu drugiej wojny światowej — na Zachodzie ukazało się mnóstwo książek o obowiązku „angażowania się" pisarzy. Większość z nich, wychodząc z marksistowskiego punktu widzenia, rozważała, czym jest literatura i jakie są zadania pisarza w okresie walki klas. Jedna z takich pozycji dotarła do Budapesztu. Jej autorem był Sartre. Dowiedziałem się z jego książki, że nie jestem wolny, ponieważ nie powstało jeszcze społeczeństwo bezklasowe. W tamtym okresie była to niezwykle pouczająca lektura. Komuniści głosili na Węgrzech tezę, że większość dzieł literatury pięknej, które dawniej czytała „publiczność", czyli dysponująca monopolem władzy klasa wyzyskiwaczy, jest „literaturą szkodliwą". Sartre mówił co innego. Przyznawał, że „wieki mieszczaństwa" — to znaczy wiek XIX i XX — przyniosły wielkich pisarzy, ale nie byli oni wolni (tak twierdził), bo czytelnicy żądali, by ich realistyczne, naturalistyczne czy romantyczne utwory były odzwierciedleniem iluzji światopoglądu bur-żuazyjnego. „Dla kogo pisali ci twórcy?" — pytał 148 pogardliwie, z oratorskim zacięciem Sartre. Pytanie to jak niebezpieczne ostrzeżenie powtarzało się e-chem w świadomości rozczarowanego pokolenia inteligencji. W istocie — stojąc nad gruzami domu Koszto-lanyiego, warto było zadać sobie to pytanie. Dla kogo pisali pisarze węgierscy w tym wieku, konkretnie w okresie międzywojennym, na Węgrzech, po Trianon1? Kim była ich „publiczność"? Na przykład — dla kogo pisał Kosztolanyi? Do końca XVII wieku pisarz nie miał „publiczności" — dowodził Sartre — bo do zniknięcia stanu feudalnego, stanowiąc pewien fenomen społeczny, pisał dla Mecenasa: dla Księcia, dla Biskupa, dla kilku bibliofilów. W tym okresie był „klasykiem": mógł tworzyć jedynie według sztywnych reguł i surowej hierarchii. W XVIII, a potem w XIX wieku pisarze mieli już publiczność: było nią mieszczaństwo, które Sartre i marksistowska inteligencja z upartą konsekwencją przedstawiali jako potwory opanowane manią ucisku klasowego, wyłącznych posiadaczy środków produkcji i uczestników okrutnego sojuszu lichwiarzy, zaślepionych żądzą zysku. Pisarz — dowodzili — mógł tworzyć jedynie wówczas, gdy służył interesom i ideom swego nowego gospodarza, burżuazji. Zapewne w każdej epoce byli tacy autorzy. Marksiści nie wspominali jednak o 1 Chodzi o podpisany w Trianon w 1920 r. traktat pokojowy, kiórego postanowienia pozbawiły Węgry 2/3 terytorium i 2/3 ludności i miały decydujący wpływ na politykę zagraniczną i sojusze Węgier w okresie międzywojennym. 149 tym, że oswobodzony z okowów feudalnego klasy-cyzmu twórca był w końcu w tej zależności od bur-żuazji tak wolny, że mógł głosić idee oświecenia i rewolucji francuskiej. Publiczność — mieszczaństwo — nie tylko ośmielała go, lecz wręcz oczekiwała odeń wyzwalających słów. Zresztą te wywody mają także inne niedostatki. Przed wynalezieniem druku pisarz już także miał swoją publiczność: na premierach dramatów greckich i rzymskich klaskali nie tylko uprzywilejowani; amfiteatry zapełniała bezimienna widownia. Szekspirem zachwycali się nie tylko wykształceni bibliofile, którzy poznawali treść Hamleta z foliału, lecz także miseraplebs, groszowa publiczność jaskółki, niepiśmienny lud. Od czasu wynalezienia druku, gdy książka przestała być dziełem sztuki i rzadkim wyznacznikiem bogactwa, pisarz zdobył publiczność ponadklasową. W sto lat po Gutenbergu powieść Cervantesa była już bestsellerem. Erazm wydał swoją Pochwałę głupoty i książkę tę kupowały i czytały tłumy — według ówczesnych pojęć. Wszędzie na świecie, gdzie mieszczaństwo przejmowało wiodącą rolę, potrzebowało książek. Marksiści u-znali wprawdzie społeczny fakt roli mieszczaństwa, ale negowali jej zasadność. W XX wieku pokolenie inteligencji widziało przyszłość „pisarza wyzwolonego" w społeczeństwie bezklasowym. Tylko niewielu podejrzewało, że w owym społeczeństwie bezklasowym — (którego nie ma, nigdy nie było i być nie może, bo bez klas istnieje jedynie masa, nie zaś społeczeństwo) — pisarz, którego tłum w ogóle nie potrzebuje, trafia prędko do lamusa. 150 Lecz dla kogo pisał Kosztolanyi? I Babits? Ady? Móricz1? W żadnym wypadku nie dla znudzonego arystokraty ani dla wzbogaconego nuworysza. Prawdziwi twórcy, dla których literatura była głoszeniem ewangelii, pisali, czasami bez żadnego odzewu, żyjąc niemal zawsze w skromnych, a czasem wręcz nędznych warunkach... lecz dla kogo? Obok przyjemnej, łatwej literatury mieszczańskiej istniała także ambitna literatura węgierska — kto ją czytał? Chłop nie czytał. Wychowana w duchu socjaldemokratycznym, elitarna warstwa miejskiego proletariatu czytała — ale co? Czy jej poziom czytelniczy był wyższy niż wymogi czytelnika drobno-mieszczańskiego? Czytali Jókaiego2 i mieli rację, bo po węgiersku i dziś nie sposób znaleźć literatury prawdziwszej i piękniejszej. Czytali też dzięki tanim wydaniom, groszowym zeszytom, czasem dzięki pomocy partii to, co przedstawiciele „progresywnej" inteligencji dawali im do ręki: tę część literatury zachodniej, która prezentowała dzieła pisarzy walczących o lepszy los mas pracujących — Zoli, Wellsa. Lecz nie mieli przygotowania do dzieł wymagających większego wysiłku intelektualnego. Mglisty welon okrywał przed pisarzem czytelnika, który rozumiał Kosztolanyiego i wymagających, współczesnych mu twórców. Czytały kobiety, w sposób bardziej wrażliwy i więcej niż mężczyźni z tej samej klasy społecznej. Nie tylko podlotki i wielbi- 1 Najznakomitsi pisarze i poeci węgierscy początku XX wie-ku, bezpośredni poprzednicy Maraiego. ' Mór Jókai (1825-1904) — największy powieściopisarz wę-Kicrskiego romantyzmu. 151 cielki literatury — niebieskie pończochy, lecz kobiety jako „klasa", jak gdyby czytelniczki miały nadzieję, że pisarz wypowie ich myśli. Czytała młodzież akademicka: w tym czasie młodzi nie szli gromadnie na kierunki techniczne, istniało jeszcze zainteresowanie humanistyką, choć już nie tak głębokie jak w moich latach gimnazjalnych, na początku wieku, kiedy to wykraczając daleko poza listę lektur obowiązkowych i pozycje kółka literackiego, jako szóstoklasiści czytaliśmy wszystko, co docierało do nas z literatury światowej, czasami w marnych, pospiesznie wykonanych tłumaczeniach. W Górnych Węgrzech i w Siedmiogrodzie, na ziemiach oderwanych, w potrianońskich dziesięcioleciach żyła zamknięta w mniejszościowym losie inteligencja, dla której książka była potrzebą życiową. Żydowscy mieszkańcy Górnych Węgier i Siedmiogrodu w tym czasie więcej wydawali na książki węgierskie niż wszyscy obszarnicy z regionu pomiędzy Dunajem a Cisą razem wzięci. Istniała też na Węgrzech wywodząca się z drobnej szlachty, niepozorna inteligencja urzędnicza, która pielęgnowała kulturę literacką w podupadających dworkach i kamienicznych mieszkaniach. Nie była to warstwa liczna, ale odegrała ważną, pobudzającą rolę. Ten skromny węgierski czytelnik był niemal niewidzialny. Parawan KIUS1 zasłaniał prawdziwy stan społeczny kraju. Po 1867 r.2 arystokracja nie podjęła już 1 Krajowy Instytut Ubezpieczeń Społecznych 2 To rok zawarcia ugody austro-węgierskiej. 152 roli mecenasa kultury, większość zachowywała się tak, jakby ojczyzna była jedynie oddanym w komis terenem łowieckim. Poziom kultury literackiej podupadłego arystokraty i natrętnego nuworysza był żałośnie niski. Ale stojące na półkach za szkłem węgierskie i zagraniczne książki w pokoju bibliotecznym mego ojca nie były bynajmniej dekoracją i takich bibliotek było więcej na prowincji niż w Peszcie. Właśnie gdzieś tam krył się czytelnik, ale pisarz węgierski nie dostrzegał jego twarzy. A pisarz musi znać twarz czytelnika. Nie chce jej widzieć w jarmarcznej atmosferze „wieczoru autorskiego", chce ją poznać inaczej. Tak jak spirytysta, który w materializującej się plazmie widzi zarys sylwetki wzywanej osoby. Dzieło literackie oznacza nie tylko to, co mówi w nim pisarz — a książka to także nie sposób mówienia, lecz nade wszystko nastrój, który ją otacza. W tej aurze „ożywa", bez niej zaś jest jak pozbawione atmosfery, zimne planety, które wprawdzie świecą, ale nie ma na nich życia. Ta aura nie zanika z chwilą śmierci pisarza. Zarówno w życiu, jak i w literaturze istnieją osobowości, które umierają powoli, a kiedy już umarły, jeszcze ciągle pozostaje tu coś z ich istoty, co wyrasta z atmosfery ich książek w taki sam sposób, jak paznokcie i włosy umarłego. Tak właśnie żywa jest osobowość Tołstoja, Prousta... Kosztolanyi pisał dla chwili, produkował atmosferycznie, ale po jego śmierci z rozrzuconych drobnych tekstów powstało miniaturowe arcydzieło będące dziełem życia. Aby dzieło mogło pozostać żywe, pisarz musi wiedzieć, że żyje gdzieś — teraz lub w przyszłości 153 — ta dziwna istota, czytelnik, dialektyczny fenomen: sprzymierzeniec i przeciwnik w jednej osobie. Ktoś, kto przyciąga i odrzuca. W tym zjawisku jest coś sensualnego, pociągającego i groźnego naraz. To on jest dla nas partnerem, jak w miłości kobieta. A gdzie się podziewa wydawca, ten stręczyciel i położna? W okresie twórczych lat Kosztolanyiego istniał jeszcze pewien niejasny, osobisty związek pomiędzy pisarzem, wydawcą i czytelnikiem. Dziś już go nie ma; komercjalna cywilizacja przemysłowa żąda od pisarza na Zachodzie produktu zaspokajającego masowy gust — na Wschodzie zaś konfekcji politycznej, odmierzanej metrem normy światopoglądowej. Kosztolanyi nie dożył czasów, w których literatura piękna stała się dla wydawnictw już tylko dodatkiem dorzucanym do programu wydawniczego, składającego się ze smakowitych czytadeł i pseudonaukowych wywodów, w taki sposób, w jaki rzeźnik dorzuca jeszcze ochłap do odważonego już mięsa. Nie dożył czasów, w których dzieło literackie, które znalazło wydawcę, staje się podejrzane, czytelnik bowiem słusznie oburza się, że to nie książka zdobywa wydawcę, tylko pisarz — i to za cenę mafijnych praktyk. Nie dożył czasów, w których obsypani stypendiami dyletanci piszą o życiu „pisarzy piszących książki" i głośno kwaczą o tym przed publicznością jak kaczka znosząca jajo. Nie dożył czasów, w których pisze się więcej książek o książkach niż książek, które są literaturą, i to na dodatek piękną. Wszystkiego tego Kosztolanyi miał już szczęście nie dożyć, bo był synem Fortuny, kiedy dziesięć lat temu z rakiem w gardle umierał we 154 wznoszącym się na sąsiednim wzgórzu budańskim szpitalu św. Jana. Nie dożył chwili, w której Literatura zniknęła w zapadni czasu — a była czymś więcej i czymś innym niż tylko książkami i ich autorami, podobnie jak Religia jest czymś więcej niż tylko liturgią i duchownymi. Pod pojęciem Literatury Kosztolanyi i współcześni mu autorzy rozumieli coś innego niż ci, którzy piszą dziś. Dla nich Literatura była naraz zabawą i liturgią, spiskiem i profesją, misterium deuzyńskim i wspólniczym braterstwem krwi. Już nie widzieli wyraźnie twarzy czytelnika, ale wierzy-li, że gdzieś on jeszcze istnieje. W Budapeszcie stoi pomnik Bezimiennego Pisarza1... Bezimienny czytelnik nie ma jeszcze swego pomnika. A zasłużył nań sobie. W ciemnościach nie sposób prowadzić dyskusji. Przed stu laty Flaubert i Maupassant wiedzieli dokładnie, kto czyta to, co piszą, dla kogo t worzą arcydzieła. Pisali dla mieszczaństwa francuskiego. W pół wieku później Mauriac i Proust jeszcze ciągle pisali dla mieszczaństwa. Lecz pisarz węgierski na potrianońskich Węgrzech już nie widział oczu, pytającego lub krytycznego spojrzenia swego czytelnika, tego tajemniczego, dalekiego, lecz jednocześnie odczuwalnie obecnego współtwórcy dzielą. Przyczyną było pewnie to, że na Węgrzech nie było już wówczas mieszczaństwa w znaczeniu pa-i i-ycjatu, takiego, jakie żyło jeszcze w Górnych Wę-Kizech czy w Siedmiogrodzie. Duch czytelnika nie 1 Chodzi jednak o konkretną osobę — Anonymus był kronikarzem króla Beli III, autorem kroniki Gęsta Hungarorum. 155 otrzymał zezwolenia na przekroczenie granicy, by spojrzeć w oczy pisarzowi: wiedzieli o sobie nawzajem, ale przesyłali sobie wieści jedynie z daleka, na krótkich falach. Stali się obcy i dalecy. Kosztolanyi też nie wiedział dokładnie, dla kogo pisze. A jednak, gdy skończył już codzienną porcję lektury, która była dlań ważniejsza od pisania, jeszcze szybko coś szkicował — zielonym atramentem, pospiesznie. Każdego dnia pracował, powstawał to lekki artykuł, to krytyka teatralna, to rozważania. Czasem szlifował dwa rymy do rodzącego się wiersza, poprawiał stronę powstającej właśnie powieści. Albo tłumaczył. Każdy pisarz węgierski, który znał jakiś język zachodni, uważał za swój obowiązek tłumaczyć. (Jókai, Mikszath i Krudy nie przekładali, bo nie znali języków obcych). Ale pokolenie Ara-nya, Vorosmartyego, Petófiego tłumaczyło z tak przykładnym poczuciem powinności jak pokolenie Nyugatu, wiedzieli bowiem, że obowiązek przyswajania dzieł obcych jest czymś więcej niż oddanie sensu obcych słów w węgierszczyźnie. Wiedzieli, że tłumaczenie jest przedsięwzięciem podobnym do rozgryzania sekretnego pisma, łamania kodu — wszak w każdym języku dzieło tworzy nie tylko pisarz, lecz także i sam język, który poprzez swoje konteksty i grymasy wtrąca się do powstającego tekstu. Na dnie każdego języka obcego ukryty jest nie-przekładalny kod. Gdy przybysz — pisarz czy wędrowiec — żyje zanurzony w obcym języku, czasami wydaje mu się, że poznał już jego tajemnice i może spokojnie powiedzieć na przykład: „Rano byłem w mieście". Ale tubylec może to słyszeć tak: „O 156 świtaniu byłem w zamku". I uprzejmie kiwa głową, uśmiecha się zakłopotany. Każdy przekład to przeinaczenie1. Pomimo to przekładano. Także Kosztolanyi, który wszak wiedział, że można przetłumaczyć jedynie sens; aluzji, znaczeń podskórnych, sekretnych znaków — nigdy. Pisarz francuski, angielski znał swoją publiczność, pisał językiem dla wtajemniczonych, zwracał się do swoich czytelników / poczuciem współuczestnictwa w jednej kulturze klasowej i wiedział, że jego intencje zostaną zrozumiane nawet z półsłówek, nie będzie żadnych nieporozumień. Pisarz węgierski nie mógł wiedzieć na pewno, jak zostaną odczytane niewypowiedziane, wewnętrzne treści tekstu, które w języku teatru dramaturdzy nazywają „nadgłosem". (W połowie zeszłego wieku radzono opatrywać cudzysłowem wszelkie ironiczne uwagi, przestrzegać czytelnika, że pisarz nie interpretuje dosłownie tego, co mówi, ot, bawi się tylko pomysłem). Kosztolanyi wiedział o tym. Wiedział, że pisać można tylko w stanie ekstazy, w transie — lecz jednocześnie z pełną determinacji świadomością, jak matematyk budujący równanie wyższego stopnia. Napisał kiedyś, że arcydzieło musi być zaplanowane jak zbrodnia. I każdego dnia popełniał kilka takich większych i mniejszych zbrodni. I spieszył się, bo gdy pisał, ratował nie tylko naród, lecz także samego siebie, wszak natychmiast, tego samego dnia trzeba było z czegoś żyć — razem z rodziną, przyja- 1 W oryginale onomatopeiczna gra słów autorstwa Koszto-lanyiego: „forditas: ferdftes". 157 ciółmi, kochanką — a mógł żyć tylko z tego, co napisał. Wiedział jednocześnie, że „zawód", z którego żyje, jest niepojętym przedsięwzięciem; jakby wyrażał myśli za pomocą frekwencji, liczby drgnień, nie zaś słów. Pisząc artykuł do dziennika, wiedział, że musi go napisać na kilka sposobów jednocześnie; nauczył go tego święty Paweł, który powiadamiał Koryntian: „Będę śpiewał duchem, będę też śpiewał i umysłem"1. Kiedy ktoś śpiewa „duchem", to poezja; gdy śpiewa „umysłem" — to mająca siłę przenikania proza. Kosztolanyi śpiewał jednocześnie duchem i umysłem. I śpiewał szybko, bo potrzebował honorarium. W literaturze zachodniej niewielu jest pisarzy, którzy zdołali zapewnić sobie egzystencję, pisząc felietony czy artykuły wstępne. Theophile Gautier przed stu laty nosił włosy opadające na ramiona, jak Diirer na autoportrecie, jak Mojżesz Michała Anioła czy dzisiejsi hipisi. I żył z felietonów. Ale to rzadkość. Gautier sporo wydawał, utrzymywał w Paryżu zaprzężony w białe koniki powóz z pomalowanymi na czerwono szprychami kół, a pieniądze przynosiły mu artykuły i korespondencje podróżne wysyłane do gazet francuskich. Były lata, kiedy każdego dnia pisał coś dla prasy. Współcześni nie rozumieli, jak można przy takim „marnotrawstwie czasu pracy" tworzyć jeszcze szlachetne wiersze, dobre książki. Widocznie można. Kosztolanyi był węgierskim przykładem na to, że można. Nie utrzymywał powozu, żył skromnie, ale 1 Kor 14,15. 158 i on przez prawie trzydzieści lat pisał codziennie interesujące artykuły do dzienników. Teraz, gdy wyraźnie było widać ruiny jego domu — wszystko, co w uchwytnej rzeczywistości pozostało z tamtych wysiłków — można się było uważniej przyjrzeć temu wielkiemu kłamstwu, którym węgierscy pisarze, wmawiając je sobie i światu, wstydliwie przykrywali sekrety swego utrzymania. Kosztolanyi każdego dnia tworzył małe arcydzieła, bo musiał się utrzymać. Nie starczało tego na wiele, zarabiał zaledwie na codzienny chleb. („Na ciastka, draniu, na ciastka!" — chrypiał ironicznie groteskowe samooskar-żenie, kiedy w którymś z felietonów rozliczał siebie i świat z kosztów utrzymania pisarza). To, co napisał, pospiesznie, jak to się mówi — lewą ręką, było zawsze doskonałe. Nigdy nie oddawał nie-porządnego tekstu; tę jakość inspirował nie tylko wielki wewnętrzny poryw; była ona także wymuszona codzienną rywalizacją, uwagą, by nie zdradzać chwil zmęczenia czy bezsiły. I może właśnie dlatego, że nie miał już czasu na szlifowanie, to, co tak pospiesznie napisał, było doskonałe. Wiedział, że zecer już czeka. I — co ważniejsze od wszystkiego — miał nadzieję, że czeka także czytelnik. Czytelnik, który nie miał twarzy, ten tajemniczy stwór, który żył gdzieś i potrafił dać inteligentną odpowiedź, gdy go mądrze zagadnięto. Tylko powierzchowni pisarze sądzą, że tajemnicą sukcesu jest „zejść na poziom czytelnika". Kosztolanyi, jak każdy dobry pisarz, starał się wznieść na poziom czytelnika. I spieszył się, bo musiał jakoś wyżyć. Na Węgrzech nikt się nie interesował tym, z cze- 159 go żyją pisarze. Ta niedbałość miała charakter instytucjonalny. Pisarz, który „naskrobał" sobie na skromny domek w Budzie, był zjawiskiem tak samo niewiarygodnym jak żebrzący franciszkanin, o którym dowiadujemy się, że w sekrecie gra na giełdzie i czasami wygrywa. W skromnych budańskich i peszteńskich kawiarniach bladzi i podnieceni literaci roztrząsali, z czego żyje ten i ów. Zagraniczna podróż dawała podstawy do podejrzeń, wakacje w Abbazii1 czy w Tatrach — pretekst do dzikich o-skarżeń. „Bracie, ty jadłeś, zęby masz krwawe" — chrypiały głodne wilki w kawiarni Central, kiedy w drzwiach obrotowych pojawiał się pisarz czy poeta w nowym garniturze. Wszyscy dokładnie wiedzieli, „z czego" pisze kolega. Attila József „nigdy nie miał dwustu pengó miesięcznie"2, Babits był nauczycielem, podobnie jak Mallarme, a więc żył skromniutko, ale to nie budziło podejrzeń. Dezsó Szabó też był nauczycielem, ale gdy poszedł na e-meryturę i zbiedniał, wykłócał się z instytucjami państwowymi i z wydawcami, żądał pieniędzy od tych, których nieustannie postponował w swoich utworach. Krudy żył z dnia na dzień z groszowych honorariów płaconych przez gazety. Kiedy Kosz-tolanyi przywiózł z Londynu legendarny prezent Lorda Rothmere3, nagrodę wysokości tysiąca fun- 1 dziś: Opatija 2 To cytat z wiersza Józsefa Na moje urodziny. 3 Lord Rothmere, zwolennik rewizji traktatu z Trianon, angielski magnat prasowy, w 1931 r. gościł Kosztolanyiego i zaoferował nagrodę wysokości 1000 funtów dla dwóch węgierskich dzieł literackich, które zostaną przetłumaczone na język angielski. 160 tów, w kawiarniach literackich zawrzało, wybuchły nastroje rewolucyjne. Wreszcie kiedy Kosztolanyi zrezygnowany, salomonowym gestem podzielił tę sumę na pół i obdzielił nią Krudyego i Móricza, głodna, zgrzytająca zębami złość pozostałych pisarzy zmusiła go do rezygnacji z funkcji prezesa węgierskiego oddziału Pen Clubu. Uczynił to z gotowością, otrzymał zresztą wiele pocieszających listów od czytelników z prowincji, głównie kobiet, które żałowały, że „akurat na przedwiośniu utracił stanowisko prezesa". Z książek nie sposób było wyżyć. A kto pozostawał niezależny od dzienników, pisał książki i potrafił się jakoś utrzymać, budził nieufność. Zsigmond Móricz miał w Leanyfalu dom z ogrodem i gospodarstwem rolniczym, ale to też było podejrzane. Bo z czego? Ta obrośnięta pleśnią sterta gruzu w dole, nigdysiejszy dom Kosztolanyiego — oznaczał zaiste szczyt tego, co pisarz węgierski mógł zdobyć uczciwą pracą. A teraz i to zostało zniszczone. Świeciło słońce, nadchodziła wiosna, ruiny lśniły w przedpołudniowym marcowym słońcu jak kupa gnoju, gily padnie na nią promień. Flaubert mógł się nie spieszyć w Rouen. Proust w Paryżu, w obitym korkiem pokoju mógł spokojnie i-onić stracony czas, był majętny. Valery też mógł się nic spieszyć — nie miał majątku, ale był urzędnikiem w agencji Havasa. Gide miał posiadłość w Cu-verville... W peszteńskich kawiarniach literackich wtajemniczeni wspominali o tych faktach z rezygnacją. Niewielu wiedziało, że w rzeczywistości warunki egzystencjalne pisarzy zachodnich były rzadko 161 I korzystniejsze od ich własnej sytuacji bytowej. Ale pisarz węgierski — niczym zbiedniały szlachcic — wstydził się mówić o swojej biedzie. Na Zachodzie pisarze śmielej wyznawali, że niczego nie mają. W końcu z czegoś trzeba było żyć. Szekspir zapewne nie wstydził się, że potrzebuje pieniędzy, kiedy pisał dramaty, bo co sobota musiał opłacać w teatrze Globe aktorów i rekwizytorów; jeśli w ciągu tygodnia grania Hamleta nie zebrał dość pieniędzy na gażę, bili go na kwaśne jabłko. Dlatego i on pisał szybko, bo „nie miał czasu": dramaty szpikował wstawkami, wpisał do Hamleta scenę z grabarzami i intermezzo z aktorami, bo trzeba było zwabić do teatru plebs i żołnierzy. Pisarz zachodni, zarówno Cervantes, jak Hemingway, odważniej przyznawał się do tego, że musi zarabiać pieniądze, jeśli pisze, tak było w każdej epoce. Na Węgrzech o biedzie pisarzy nie mówiło się: milczały koła oficjalne, milczały wydawnictwa — które miały po temu powody — i milczeli pisarze. Druga połowa XIX wieku to czasy, w których wydawca był jeszcze prawdziwym towarzyszem pisarza, nie tylko pośredniczył pomiędzy nim a czytelnikami, lecz pomagał mu też w procesie twórczym, bezpośrednio w nim uczestniczył. Za czasów Kosztolanyiego ta więź już się rozluźniła. Żaden z węgierskich pisarzy nie mógł wyżyć z honorariów za swoje książki. Jókai był księciem, żył niejako eksterytorialnie, jego powieści stały się narodową instytucją — ale żył skromnie. Bo nawet on nie mógł się utrzymać ze stu napisanych przez siebie tomów, z dzieła życia: musiał najpierw zakładać 162 pismo, potem być posłem, a potem członkiem rozmaitych dyrektorskich gremiów. Kosztolanyi jednak nie był ani posłem, ani nie zasiadał w żadnych dyrekcjach. Dlatego każdego dnia pisał barwne ar-IVkuły do gazet. Bez pisania do gazet pisarz nie mógł się na Węgrzech utrzymać. Kiedy napisał już swoje dzienne pensum, wkładał na głowę charakterystyczny kapelusz o wąskim rondzie, owijał szyję miękką chustą, brał pod pachę teczkę wypchaną do niemożliwości rękopisami, czasopismami, pożyczanymi lub oddawanymi właśnie książkami i wychodził z mieszkania, uciekał z domu. Był wysokiej postury, poruszał się szybko, jego ivczkowata postać przemykała po budańskich u-liczkach. Nie patrzył na nikogo, chodził z głową lekko przekrzywioną na bok, spod ronda kapelusza na czoło opadał mu niesforny lok. Nosił cieniutkie lak sznurowadło, barwne krawaty i spiesząc się, kroczył po kocich łbach ulic. Pojawiał się jak aktor w świetle reflektorów po podniesieniu kurtyny. Miał zielonoszare oczy, potrafił robić afektowane grymasy i grasejował, gdy podczas negocjacji z wydawcami sytuacja tego wymagała. Słowem był od stóp do głów pisarzem, grał Kosztolanyiego jak stary aktor. (Lecz kiedy był sam, już za kulisami, wyśmiewał i samego siebie, i tych, przed którymi grał, bo wiedział, że nie ma tej człowieczej wielkości, która nie byłaby jednocześnie śmieszna, i że człowiek jest naprawdę wielki tylko wtedy, gdy autoironia oświetla maskę, którą nosi). Kołyszącym się, scenicznym, wręcz operetkowym krokiem spieszył w dół ulicą Miko pod kasztanami. 163 Zatrzymywał się przed sąsiednim domem — mieszkałem obok — i wchodził do bramy. Nie do mnie przychodził, pisarze na ogół nie lubią się odwiedzać. To tylko szanowny czytelnik czy grafoman wyobraża sobie, że pisarze chętnie spędzają czas w towarzystwie innych pisarzy. Nikt nie jest tak zazdrośnie, gorzko ciekawy życia, istoty, zachowania się kolegów po fachu, co pisarz, który chciałby poznać ich tajemnice; pomimo to nie chadzają do siebie, bo wiadomo, że kolega jest tak samo wścibski. I każdy się boi, że czymś się zdradzi. Na przykład tym, że nie odnosi sukcesów, choć jest utalentowany, i dlatego przystał pod obce sztandary, które obiecują sukces. Albo że nie wierzy we własny talent i nadrabiając miną, ukrywa dręczące wątpliwości. Kosztolanyi miał sukcesy i miał talent, ale i on nie lubił odwiedzać pisarzy. Ja też nie. Czasami jednak bywaliśmy u siebie, zaproszeni na obiad czy na kolację. W takich razach uroczyści i trochę skrępowani zasiadaliśmy przy nakrytym stole, ale o literaturze staraliśmy się nie rozmawiać. Te spotkania były rzadkie i zawsze jak gdyby pod przymusem. Przy którejś okazji przeczytał wiersz, który napisał dla mojej żony. Zaczynał się jakoś tak: „Chciałbym się zakochać w Loli, / lecz to nie jest kwestia woli". Wiersz ten nie był ani długi, ani też nie należał do najbardziej udanych opusów autora. Takich, jak choćby inny, sławny, zatytułowany Upojenie o świcie1, w którym, niczym w gorączkowej wizji, przepowiedział, że kiedyś domy, w których mieszkamy, ! Hajnali reszegseg 164 cała okolica, wszystko tu obróci się w ruinę i zgliszcza — był to prawdziwy, pulsujący wiersz Koszto-hinyiego. (Ale moja żona podziękowała mu za ten króciutki utworek i schowała go na pamiątkę). Kiedy dochodził do naszego domu, zatrzymywał się w mieszkaniu dozorcy. Siadał tam, w kapeluszu ii a głowie, z chustą owiniętą wokół szyi, z teczką pod pachą. Siedział tak czasami kilka godzin. Wiedziała o tym cała okolica. W dusznym pokoju mieszkał dozorca z żoną. Dozorca był ślusarzem. Ożenił się ze smukłą kobietą / Kraju Zadunajskiego. Podawał się za szlachcica, w rzeczywistości był chłopem znad Cisy i histerykiem. Nie potrafił zdać egzaminu cechowego na hydraulika i zdobyć karty rzemieślniczej. Było to wielkie zmartwienie tego bezdzietnego małżeństwa. Kosztolanyi pocieszał ich. Czasami odwiedzał członków cechu, przynosił im swoje nowe książki, do których wpisywał ciepłe słowa dedykacji, starał się w ten sposób zdobyć protekcję. Ale dozorca oblewał następny egzamin. „Wielmożny panie — /wrócił się raz do mnie, a w oczach miał łzy — niechże wielmożny pan coś zrobi! Obiecuję, że jeśli zdam egzamin, wywieszę tu na rogu ulicy, na pierwszym piętrze, akurat pod oknami wielmożnego pana mikę klozetową, śnieżnobiałą, żeby wszyscy z daleka widzieli!". Kiedy o tym mówił, w oczach błyskały mu niebezpieczne ogniki, jak u wpadających w eks-i azę szaleńców czy fanatyków Postępu. Ale nie by-lom w stanie niczego zrobić. Kosztolanyi też był bezradny. Marzenie nie spełniło się, dozorca popadł w rozgoryczenie i kiedy Kosztolanyi umarł, wy- 165 Y%r* niósł się z żoną na prowincję. Więcej o nim nie słyszałem. Jego żona także przepadła bez śladu. Ta kobieta była modelem Anny Edes1. A dom, w którym rozgrywa się powieść, był naszym domem. Rzadko się zdarzało, by Kosztolanyi, przechodząc tędy po drodze do miasta czy wracając do domu, nie zajrzał do mieszkania dozorcostwa. Siedzieli tak we trójkę, nie jedli, nie pili, tylko rozmawiali. Z jakiej samotności, z jakiego wewnętrznego wygnania uciekał do mieszkania dozorcy? Był „stylistą" — dopiero później pisarzy zaczęto nazywać „formalistami". Ale „stylem" zaczęto pogardzać już w tych latach. Byle grafoman, który bał się wysiłku umysłowego, byle pismak-ćwierćinteligent od literatury, teatru czy prasy, który nie wiedział, że nie ma „nowych myśli", jest tylko nowy wyraz, wyraz, który — gdy wypełni go siła stylu osobowości — nada starej myśli nowe napięcie, byle szczeniak z wiecznym piórem uważał za punkt honoru kolnąć „stylistę". Żądali, aby „wystąpił". Ale Kosztolanyi wzruszał tylko ramionami, bo wiedział, że w literaturze istnieje tylko jeden rodzaj „wystąpienia": wysiłek, skutkiem którego Ciało staje się Słowem, a Słowo znowu Ciałem; Słowo i Ciało tworzą się bowiem wzajemnie, jak świat i duch. Może o tym rozmawiał w mieszkaniu dozorcy z gospodarzem i jego żoną, pierwowzorem Anny Edes? Z tych rozmów powstała później jedyna węgierska powieść społeczna, która 1 Tak nazywa się bohaterka i postać tytułowa jednej z najsławniejszych powieści Kosztolanyiego. 166 przedstawia walkę klas jak należy, bez „socjalistycznego realizmu", w całej jej ludzkiej, fatalnej postaci. Tu niegdyś mieszkał Kosztolanyi. Stąd wyruszał każdego popołudnia do miasta — ale przedtem wstępował do mieszkania dozorcy. Jaka skłonność, jaka ciekawość prowadziła tego pisarza bez reszty, lego homo aesteticus do mieszkania w oficynie? Był poetą, pisał wiersze miłosne do węgierszczyzny, do Węgier. Każdego dnia obdarowywał kraj smakowitym złożeniem, nowym odcieniem wyrazu, kpiar-ską lub patetyczną odżywką. Nie był członkiem żadnej partii. Kiedy pisał, nie liczył na Społeczeństwo Bezklasowe, które go kiedyś zrozumie. Nie wierzył w Lud. Pisał. I tylko w mieszkaniu dozorcy czuł się naprawdę dobrze. To mieszkanie — parter i oficyna — pozostały w /bombardowanym domu nienaruszone. W czasie wojny mieszkało tam już inne małżeństwo dozorów: Lajos Balazs, zecer z państwowej drukarni. Hył to w ludzkim i społecznym sensie tego słowa najlepszy typ człowieka, jaki znałem na Węgrzech. 1'odczas oblężenia nieproszony przez nikogo ponosił rzeczy nieobecnych mieszkańców — w tym ownież naszą pościel i odzież — do piwnicy i do siatnich dni pilnował tych nędznych resztek do-ii owego inwentarza. Pilnował ich z tak nabożną /.cią, jak w obleganej twierdzy żołnierz pilnuje 167 zniszczonego, przestrzelonego sztandaru. Bo ten dom był w Budzie ostatnim, wokół którego — i w piwnicach którego — w lutym 1945 r. jeszcze walczyli Niemcy. Kiedy Rosjanie wykurzyli ich stamtąd, wojna w Budapeszcie się skończyła. Balazs zginął ostatniego dnia, kiedy wybiegł z domu, by ratować ranną kobietę na skraju parku Krwawe Pole1.1 tam też zmarł od razu, na tamtym rogu, jedna z ostatnich wystrzelonych w Budapeszcie kul przeszyła mu klatkę piersiową. Lekarza nie było w pobliżu, wykrwawił się na ulicy. Żona pochowała go w parku tak, jak w tamtym czasie grzebano zmarłych: przykryła ciało dwudziestocentymetrową warstwą gliniastej ziemi. Tego dnia, w którym po raz pierwszy poszedłem do Dzielnicy Zamkowej, by odszukać innego, też już nieżyjącego znajomego, żona dozorcy zawołała mnie, by pokazać miejsce na Krwawym Polu, gdzie pospiesznie zakopano jej męża. (Lecz przedtem w rogu piwnicy przekazała tobół, w który jej mąż zapakował nasze rzeczy). Opowiadała o okolicznościach jego śmierci bez łez i bez jęku. Nie potrafiła płakać; wielu ludzi traci zdolność płaczu, gdy pojmą, że życie nie ma żadnego sensu. Ludzie płaczą i skarżą się tylko dopóty, dopóki sądzą, że życie ma jakiś sens. Niektórzy umierają w tym przeświadczeniu. I zostają zbawieni, jak uczy religia. Żona Balazsa nie płakała. „Nie warto płakać nad tym, co niesie fatum" — powiada Tezeusz. Żona Balazsa nie czytała autorów greckich, nie rozumia- Vermezo 168 la tylko, czemu zginął jej mąż, którego „uwielbiała" — tak powiedziała, prawie mimochodem, przed siebie — czemu zginął ostatniego dnia wojny, kiedy już nie miał urzędowego obowiązku ginąć? Stała, milcząc, obok usypanego naprędce grobu. Ja też milczałem, brakowało mi mot juste, odpowiedniego słowa, które przedstawia rzeczywistość jak rycina, które wszystko odsłania, słowa, o którym marzyli pisarze imażyniści. Bywają sytuacje, w których nie ma odpowiednich słów. Kobieta nie czekała zresztą na moją odpowiedź. Długo stała przy desce, którą zamiast nagrobka wkopano w ziemię nad ciałem męża. Na szarym papierze pakowym napisane było jego nazwisko oraz dzień, w którym zginął podczas drugiej wojny światowej: Lajos Balazs, zecer, żył trzydzieści osiem lat. Nie było o czym mówić. Dlatego staliśmy tylko przez pewien czas nad prowizorycznym grobem. Nie wiem, o czym myślała żona Balazsa. Ja myślałem o tym, że ten człowiek był właściwie bohaterem. Ale pamiętam, że myślałem 0 tym z niechęcią, bo w tych czasach — a później jeszcze bardziej — w mojej świadomości blakły już 1 gorzkniały wszystkie te wielkie słowa, jak „Ojczyzna", „Bohater" czy „Ofiara". Lecz Balazs może w istocie był bohaterem. Istnieją różne rodzaje bohaterstwa. Eurypides twierdzi na przykład — nie myślałem o tym wówczas, gdy stałem nad pospiesznie usypanym grobem, dopiero teraz, dwadzieścia pięć lat później, gdy piszę o „bohaterach" — Eurypides twierdzi więc, że według osądu Greków Andromacha była bohaterką, bo pozwoliła się zawlec „na greckie 169 łoże" i jednocześnie zniosła cios, jakim było zabicie przez Achajów jej dziecka. Fakt, że nie mogła niczemu zaradzić, ale jakież w tym bohaterstwo? Dziwne są ludzkie oceny. Jedną z nich jest przekonanie, że bohaterem jest człowiek, u którego czyny zgadzają się z charakterem. Bo na przykład niedaleko stąd, w sąsiedztwie, przy Kozich Schodkach1, na rogu ulicy Attili mieszkał piekarz. Mieszkał w parterowym domku i zgodnie ze swoją profesją piekł chleb. Nie był nazistą, ale bał się komunistów i kiedy trzeba się było opowiedzieć, przystąpił do jakiegoś zgrupowania pod cudownym jeleniem2. Wiedział, że nie da się tego ukryć i że gdy nadejdzie czas rewizji, może mieć z tego powodu kłopoty. Ale podczas gdy wielu ludzi uciekło z Budapesztu, bo wysadzono w powietrze mosty na Dunaju, a w Nowym Peszcie3 waliły armaty, piekarz nigdzie nie uciekł, pozostał na swoim miejscu. Czeladników wcielono do wojska albo poznikali. Co ma robić piekarz pod koniec drugiej wojny światowej, jeśli rozumie, że wojna jest przegrana? Przemyślał wszystko i zdecydował jak Montaigne: pozostał w piekarni i wykonywał swój zawód. Gdy około Bożego Narodzenia Rosjanie zbliżali się do Dzielnicy Zamkowej i Dzielnicy Krystyny, ten będący Szwabem węgierski piekarz pracował wraz z żoną, wypiekał chleb. Miał jeszcze mąkę, 1 Zerge-lepcsó 2 Tym ironicznym sformułowaniem, nawiązującym do jednej ze starowęgierskich legend, Marai określa bliżej niezidentyfikowane stowarzyszenie „hungarystyczne", czyli narodowe. 3 Ujpest drzewo na opał, miał jeszcze kartofle i sól. Walki i uczyły się już na Tabanie, pół kilometra stąd, gdy piekarz rozwiązał rankiem worek mąki, napalił w piecu, zagniótł ciasto i łopatą na długim stylisku wkładał do pieca wojenne chleby z ciemnej mąki, piekł chleb od rana do wieczora. Ostatniego tygodnia pracował nawet w nocy. Kiedy się ściemniało i raty na kilka godzin zawieszały bombardowania, okoliczni mieszkańcy o-sirożnie opuszczali piwnice sąsiednich domów i u-stawiali się z naczyniami na podwórku jednej z kamienic przy ulicy Attili, gdzie jeszcze z czasów przedhistorycznych pozostała zabytkowa studnia; stamtąd czerpano wodę, bo wodociągi już nie działały. I nim z powrotem poznikali w swych piwnicznych jaskiniach, przemykali się do piekarni i kupowali chleb. Piekarz sprzedawał wszystkim za papierowe pieniądze, po oficjalnej cenie, a więc właściwie darmo. Ale żądał też od klientów kartek na chleb — w lutym 1945 r., pod koniec drugiej wojny światowej, w Budzie! Precyzyjnie odcinał kupony od kartek i składał je na kupkę. Ostatniego dnia, gdy Niemcy i Węgrzy już się wycofali, ponieważ Budę poddano, piekarz zdjął biały fartuch, zagasił ogień w piecu, łopatę na długim stylisku, którą wkładał chleby do pieca, oparł o ścianę, usiadł obok niecki, skręcił papierosa i zapalił. Czekał na Rosjan. Przyszli w południe i od razu go zabrali, bo jakiś gorliwy człowiek z okolicy natychmiast nań doniósł, że jest zbrodniarzem wojennym. To pojęcie okazało się bardzo pojemne i w pierwszym okresie po zakończeniu wojny wielu ludzi, 171 którym udało się przeżyć, nazywano zbrodniarzami wojennymi. Wskazywanie palcem winnych trwało kilka lat i piekarz, którego wywieźli z piekarni do Jekaterynburga, miał czas, żeby się zastanowić, czy jest rzeczywiście zbrodniarzem. Niełatwo zdecydować, co jest prawdą w procesie piekarza. A także w procesie pisarzy, chirurgów, szewców, którzy przeżyli przegraną wojnę. Możliwe, że wszyscy są winni, cała ludzkość. Dlatego najlepiej jest wygrać, bo kto wygrywa wojnę, otrzymuje pomnik. A kto przegrywa, zostaje powieszony lub wywieziony do Jekaterynburga. Bo na przykład Aladar Schópflin1, który także tu mieszkał, w sąsiedztwie kupy gruzu, będącej do niedawna moim domem, na pewno nie brał udziału w wojnie. Po jego mieszkaniu pozostało trochę więcej cegieł niż po moim, ale i on wraz z rodziną został stąd przegnany przez zawieruchę wojenną. Później, podczas jednej z wędrówek poświęconych odszukiwaniu znajomych, odkryłem nazwisko Schopflina na drzwiach któregoś z mieszkań w Śródmieściu. Miał wylew, mówił zacinając się, ale potrafił poruszać jedną ręką. Wziął więc do niej książkę i zaczął czytać. Po wylewie czytał tak samo, jak piekarz, który do ostatniej chwili wypiekał chleb — czytał, bo to była jego profesja. Umysł miał niezmącony i powiedział mi, że ze wszystkich utworów, które przeczytał w życiu, najpiękniejszą lekturą był dlań Don Kichot. Rozumiałem to, ponieważ sam Schópflin — 1 Aladar Schópflin (1872-1950) — historyk literatury, jeden z najaktywniejszych krytyków w czasopiśmie „Nyugat". 172 naprawdę wyraźnie było widać w głębi dom, w którym mieszkał — przypominał Don Kichota przebranego za kuratora szkolnego. Kiedy wyznał mi, że Don Kichot jest jego ideałem, uśmiechnął się skromnie i obco, jak uśmiechają się ludzie, których jakiś rodzaj kalectwa wyklucza ze społeczeństwa ludzi zdrowych — są przeto dumni i zawstydzeni zarazem. Schópflin także był patrycjuszem, należał do niewielkiego światka budańskiego patrycjatu, który teraz rozpadł się na skorupy. Stąpał wojskowym krokiem, sztywno, gęste włosy strzygł krótko i siedział w kawiarni Philadelphia jak urzędnik czytający akta w biurze. Siedział sam, wyprostowany i wypijał szklaneczkę śliwowicy. Jego widok zawsze sprawiał mi radość. W kawiarni także czytał, odzywał się rzadko, na ogół mruczał tylko coś pod nosem. Wiedział, że w obłędnym chaosie życia poza dobrze zbudowanym zdaniem nie ma innej ucieczki: reszta to blaga lub bełkot. Jego profesją było pisanie recenzji o książkach do czasopism. Swoje krytyki starannie przemyśliwał, a potem pisał je tak sumiennie, z takim skupieniem, jak sędzia z dawnego świata, gdy ma ogłosić kończący proces ważny wyrok. Ale najpierw czytał książki, o których pisał. Ten zwyczaj i praktyka później zanikły: rozmaite pismaki łapały za pióro i pod pozorem krytyki załatwiały cudze dzieło życia w kilku niechlujnie sformułowanych półzdaniach. Możliwe, że Schópflin także był bohaterem, bo pozostał wierny swojej profesji i swoim przekonaniom. Oficyna naszego domu nie została zburzona i w piwnicach od frontu, od strony ulicy Miko zacho- 173 wał się warsztat pana Kovacsa, biblijnego cieśli. Wraz z rodziną przepadł on gdzieś w chaosie oblężenia, a po wojnie tu już nie wrócił. I może żyje jedynie na kartach tej pogodnej książeczki, którą lekkomyślnie, w młodych latach napisałem o ulicy Miko, o Dzielnicy Krystyny, o moim gryzącym pudlu imieniem Csutora i o tych wszystkich wariatach i nawiedzonych, którzy mieszkali tu niegdyś w głębi, w zrujnowanych teraz domach, w rodzinnym micie, który rozsypał się oto na kawałki. To był mój świat i mój własny mit, więc pisałem o nim. Proust opisywał francuską arystokrację i burżuazyjnych snobów. Ja pisałem o panu Kovacsu i teraz rozglądałem się, czy kogoś nie opuściłem? O aptekarzu z rogu i jego żonie, powodowany taktem albo obawą, nie wspomniałem na przykład w tej książeczce, bo Kosztolanyi, który czytał rękopis i znał dwu- oraz czworonożnych bohaterów tej historyjki, po ukazaniu się jej radził mi, bym na wszelki wypadek wyjechał na jakiś czas na prowincję. O książce głośno było w okolicy — nie czytano jej, słyszano tylko o niej — niewykluczone więc, że któryś z bohaterów pewnego dnia zaczai się na mnie i wbije mi w plecy ostry pilnik. Bałem się pisać o aptekarzu, bo Dzielnicę Krystyny zamieszkiwali ludzie małomówni, ale zawzięci, mogłem się przeto spodziewać, że jeśli o nim napiszę, wiedziony pragnieniem zemsty aptekarz domiesza środka przeczyszczającego do proszków od bólu głowy, które u niego czasami nabywałem. Nie pisałem o aptekarzu i teraz stwierdziłem z radością, że w infernalnym, obłędnym chaosie ob- 174 leżenia apteka ocalała. Stała na przeciwległym rogu, naprzeciw parku Krwawe Pole. Pod koniec wojny można w niej było nabyć wiele rzeczy — cielęcinę, ciepłe wełniane skarpety, jeszcze najrzadziej lekarstwa, bo większość ziół i proszków wykupili żołnierze i spekulanci. Aptekarzowa była fanatyczną wielbicielką psów i pod koniec wojny dotknęła ją bolesna strata: „w łóżku, wśród poduszek"1 zdechł ze starości jej pies. Był to brzydki, stary i opasły mops, ale aptekarzowa opłakiwała go z nieutuloną boleścią. Gdy zaglądałem do apteki, by kupić proszek od bólu głowy, cielęcinę lub wełniane skarpety, siedząca za kasą aptekarzowa zawsze zwracała moją uwagę na stojącą obok, oprawioną w srebrną ramkę fotografię jej zmarłego ulubieńca. „Niech Pan popatrzy — mówiła, zalewając się łzami — zawsze widzę jego oczy. Kiedy się budzę w nocy, zawsze widzę jego oczy, patrzy na mnie stamtąd... Ale patrzy tak, jakby jeszcze tu był. Odszedł...". I wybuchała płaczem. Nigdy nie użyła słowa „zdechł", wzdychała zawsze „odszedł...". Ból aptekarzowej był szczery. Nie miała socjalnego nastawienia i możliwe, że z punktu widzenia przewrotu historycznego, pośrodku którego wówczas żyliśmy, mogła się wydawać nieludzka. Upadały przecież państwa, miliony ludzi żyło i umierało w niewyobrażalnych cierpieniach, ginęły miasta i kultury. Wszyscy wokół opłakiwali narzeczonych, 1 Cytat z wiersza Sandora Petófiego Jedna myśl mnie trapi sroga — poeta pragnie śmierci na polu bitwy (jego pragnienie ziściło się), nie chce umrzeć „w łóżku, wśród poduszek". 175 mężów, synów, ojców, kochanków. A aptekarzowa z Dzielnicy Krystyny opłakiwała psa. Teraz, gdy widać było aptekę, która ocalała, choć pozostało tylko pomieszczenie, a małżeństwo aptekarzy, podobnie jak ich pies, zniknęło, wszyscy ci, którzy utracili niewypowiedzianie więcej, mogliby ze zrozumiałym oburzeniem żądać, by napiętnować wspomnienie osoby, która nosi żałobę po psie, podczas gdy ludzkość cierpi. Ale bardzo trudno sprawiedliwie wyrokować o ludziach. Czytałem później, że gdy Niemcy wkroczyli do Paryża i lud stolicy rozpoczął exodus — uciekając przed Niemcami, setki tysięcy ludzi opuściły stolicę — Leautaud, znakomity krytyk francuski, wyruszył w drogę w towarzystwie swej starej przyjaciółki i dwóch tuzinów paryskich psów, ratując je przed Niemcami, bo obawiał się, że naziści mogą im zrobić coś złego. Czy Leautaud był nieludzki? Żył wśród kotów i psów, bo nie ufał ludziom. (Lecz czy można ufać ludziom? Czy pathe mathos jest prawdą, czy cierpienie czyni nas mędrcami? Czy raczej tylko radość może nas czegoś nauczyć? A ból doprowadza do szaleństwa lub skłania do okrucieństwa? — Nie wiem). Leautaud kochał zwierzęta i literaturę, żyjąc w ich otoczeniu, w warunkach przypominających śmietnik — ale z tego nieporządnego śmietnika czasami buchały w niebo dziwne płomienie. Pośrodku pożogi świata ten fanatyczny Francuz z podobnym wewnętrznym zaangażowaniem zajmował się literaturą, co zwierzętami. Bez szaleństwa nie ma energii umysłowej. Ani kochać, ani opłakiwać nie można naprawdę bez szaleństwa. I prawie nieważne, kogo lub co kochaliśmy i opłakujemy pośrodku wojny światowej. Aptekarzowa zapewne przesadzała w swojej żałobie po psie. Ale kiedy trzeba kochać lub nienawidzić, pogrążeni w przerażającej samotności życia ludzie rzadko kierują się rozsądkiem. Teraz, gdy rozglądałem się z wysokości Baszty1, widziałem wśród ruin ludzi, których cierpienie nie nauczyło niczego. Mnie także niczego nie nauczyło, najwyżej o-strożności sądów, gdy oceniam aptekarzowa, pozostałych ludzi i siebie samego. U podnóża Granitowych Schodków zachował się pomnik: naprzeciw domu Kosztolanyiego stało na niewielkim postumencie popiersie Karolya P. Szak-maryego, dziewiętnastowiecznego autora eposów. Przetrwał nieuszkodzony jako jedyny spośród niezbyt na ogół udanych pomników naszej okolicy — Dzielnicy Zamkowej i Dzielnicy Krystyny. Nikt w tych stronach nie wiedział, kim był Karoly P Szak-mary, co napisał i za co otrzymał popiersie. Ja też nie wiedziałem. Kiedyś odszukałem go w leksykonie i pamiętam dziś jak przez mgłę, że napisał dłuższy utwór epicki wierszem pt. Etelka. Dzieła tego nie sposób już pewnie znaleźć nawet na zakurzonych półkach bibliotek. Ale w obecnej sytuacji światowej pomnik był widokiem podnoszącym na duchu, dowodem na to, że literatura jest silniejsza od historii, choć żadna z nich nie ma sensu. Epos przeżywa wieki, Etelka, jak Odyseja czy Cyd, jest nieśmiertelna... Bezpośrednio obok pomniczka stał Baszty Rybackiej, Halaszbastya 176 12 Ziemia!. 177 I dom, mieszkała tu pewna hrabina, która publikowała czasami opowiadania, podpisując się pseudonimem Iskra. Nie czytałem dzieł sąsiadki, choć w Dzielnicy Krystyny wszyscy wyrażali się o nich z uznaniem: cóż to za dzielna kobieta, proszę, hrabina, a jednak pisze. Starzy mieszkańcy powtarzali podobne zdania, kiwając z powagą głowami; czytać, jak mi się zdaje, niewiele tu czytano, ale zaskakująco wiele osób pisało, bo okolica była literacka. Co było jeszcze? Wojna zniszczyła także rosnące rzędem wzdłuż naszego domu kasztany, których gęste korony liści sięgały pierwszego piętra. Gałęzie pościnały im pociski armatnie i bomby zrzucane przez raty; jakby z grubymi pniami drzew zmagały się siły znacznie potworniejsze od wszelkich wichur. To też było widać z wysoka — i w tym pejzażu był to chyba jedyny widok, który w obserwatorze, to jest we mnie, wzbudził poryw gniewu. Bo były to piękne, bujne drzewa, wiosną przystrajały się białymi i różowymi kwietnymi kandelabrami, latem ich ciemnozielone korony ocieniały okna pokoju, w którym mieszkałem. Było w moim życiu dziesięciolecie, w którym ta ulica, wszyscy ci ludzie i te kasztanowe drzewa miały dla mnie treść i sens. Ten fragment ulicy oznaczał coś, co miało wagę i pełnię, co było żywotne, w koronach drzew unosił się ciepły oddech młodości i wieku męskiego, intrygi i miłości, ambicji, zawodu i nasycenia. Ale nic z tego nie pozostało. Wypadałoby teraz, bym w ostatnich wierszach tego rozdziału wyreżyserował ładną scenę. A więc: pisarz powraca na miejsce zbrodni (Co było ową 178 zbrodnią? Fakt, że żyłem? — to zawsze jest jakoś niewybaczalne.), spogląda z wysoka na ruiny, miejsca, w których rozgrywała się część jego życia i gdzie, parając się literaturą, wykonywał próżną, szaleńczą pracę, po czym stwierdza, że jeśli o niego chodzi, hvł on jedynie karykaturą w tym budańskim, drob-nomieszczańskim środowisku, które ze skromną godnością nosi teraz żebraczą torbę. Więc opuszcza to miejsce, odchodzi od ruin swego niegdysiejszego domu i kieruje się w stronę innych ruin, gdzie istnieją może jeszcze iluzje — ale to pewne, że „domu" tam także nie ma. Możliwe, że reżyseria, scenografia — pisarz zezna się ze swoją zrujnowaną przeszłością — są, nie-.icty, romantyczne. W istocie, strony, które napisali-m o spotkaniu z dzielnicą, są romantyczne, ale są 11/, prawdziwe, bo pewnego marcowego dnia fak-vcznie tam poszedłem. A jednak, ze wszystkim ra-rm jest to też chwyt i mdche, jak zawsze literatura, :ily pisarz nie potrafi poskromić języka i mówi choć-'wo jedno słowo więcej, niż nakazują fakty. Pisarz, który pośrodku spustoszenia i nędzy — a zarówno v czasach pokoju, jak i w czasach wojny przynale-a one do wiecznej kondycji ludzkiej — tłumaczy MV i dowodzi, że „szczerze czuje" to, o czym pisze, /upomina o podstawowej zasadzie swojej profesji, /godnie z którą „szczera" literatura nie istnieje. W literaturze, podobnie jak w życiu, tylko milczenie K-st szczere. W momencie, w którym ktoś odzywa iV przed publicznością, przestaje być szczery — icst pisarzem lub aktorem, a więc człowiekiem, któ-i y stroi miny do innych. 179 Bo „pisanie" czy „literatura piękna" jest — zawsze — także błazeństwem; uszminkowana kolorowymi słowami na biało i czerwono Dusza przypomina błazna, który z ucharakteryzowaną, groteskową twarzą opowiada na cyrkowej arenie śmieszne i złośliwe kawałki. Po zakończeniu wojny światowej i — prawdopodobnie — przed nowymi wojnami, może również światowymi, autor, który opowiada o czymś więcej niż tylko o faktach, nie jest „szczery". Ale nie ma ratunku, bo pisarz nie może milczeć. Stojąc na kupie gruzów rozwalonego świata, musi jednak mówić, nawet z masowego grobu jeszcze coś deklamuje. Nadzieja, że jakiś potężniejszy od wszystkich dotychczasowych wstrząs przyniesie pisarzowi (i ludzkości) dzień, w którym naprawdę będą mogli być szczerzy, bo pisanie i dukanie ograniczy się już tylko do rdzeni słów, jest nadzieją złudną. Nawet wówczas pisarz nie będzie mógł u-czynić nic innego, jak tylko uszminkować duszę i — używając pięknych rdzeni słów — opowiedzieć „o wszystkim". Zaś temat, o którym mówi w każdej epoce i na wszystkich śmietnikach, jest zawsze ten sam: Nekyia, czyli podróż do świata umarłych i Przygoda, a po Iliadzie — Nostos, powrót do Domu. Odbyłem, jak sądzę, na tych stronach podróż do świata zmarłych. Ale nie może nastąpić powrót do Domu, bo nie mam już domu. (Pytanie, czy kiedykolwiek tak naprawdę go miałem? Czy wszystko, co zginęło pośród tych nietrwałych dekoracji, było tylko karykaturą?). I co się stało z drugim Domem — z Ojczyzną? Na ile ta ojczyzna pozostała domem dla innych, tych dziesięciu milionów, które mówią po 180 węgiersku, po wszystkim, co się wydarzyło? I czy można o tym „szczerze" napisać? O niczym nie można szczerze napisać. Lecz na wszelki wypadek — a także dla całości i jedności atmosfery — zapiszę jeszcze, co widziałem po drodze, kiedy opuściłem miejsce zbrodni i powróciłem do miasta. Przeszedłem przez plac Paradny1, teraz pusty i pozbawiony wszelkiej okazałości, jak Pompeje zimą po wyjeździe turystów. Zamek królewski odarty był /. dawnej wspaniałości, to zaś, co z niego pozostało, przywoływało w spacerującym złe wspomnienia. Ten gmach był tak samo tuzinkowy i w złym guście jak większość pałaców królewskich w Europie, a teraz, w ruinie, nie podobałby się zapewne nawet Gan-dhiemu, bo proporcje, rozmiary, w ogóle wszystko w nim było przesadzone, pompatyczne i nudne. Czuło się, że ten pałac budowano w wielkim stylu, ale bez ochoty. Franciszek Józef, władca, który najpierw tu mieszkał, pozostał w świadomości historycznej jako król, który „stąpa elastycznym krokiem" i wyraża zainteresowanie „jakie były plony?". () Regencie — który był adiutantem Franciszka Józefa, zanim wprowadził się do zamku — mawiano, ze „łaskawie rozmawiał" z gośćmi, a poza tym „panował". 1 Disz ter 181 Teraz, kiedy z tego wszystkiego nie pozostało nic poza obróconym w ruinę pałacem, ujrzałem przed sobą na chwilę całe panopticum tego królestwa bez króla. Za kratą żelaznej bramy widać było fantom Regenta w admiralskim mundurze, na białym koniu. Przy nim dostojnicy kościelni i dworscy, mężowie stanu przyodziani w paradne stroje węgierskie i — w dół, aż do naczelnika stacji kolejowej — najrozmaitsi członkowie hierarchii państwowej, przybrani na ogół w piękne mundury: ministrowie, nadżupani, dowódcy jednostek strażackich. (Czemu — myślałem, gdy tak stałem przed kratą bramy pałacu królewskiego — czemu przez dwadzieścia lat spędzonych za granicą, podczas moich wędrówek czułem zawsze mrowiące niezadowolenie, pełną protestu niechęć, gdy w jakiejś urzędowej sprawie byłem zmuszony zapukać do drzwi ambasady węgierskiej? Czemu? Przecież uprzejmie mnie przyjmowano. I załatwiano — „Naturalnie, panie redaktorze, dla pana poza kolejnością" — to, czego akurat potrzebowałem. Załatwiano, owszem, ale ta protekcjonalna pseudouprzejmość, z jaką przyjmował mnie Portier, Urzędnik, Poseł — jakby każde świecące zarękawki były integralną częścią koronacyjnego płaszcza świętego Stefana! — przyprawiała o mdłości i cieszyłem się, gdy znów znalazłem się już na ulicy... lecz dlaczego?). Regent miał siedzibę w zamku — nie „mieszkał" tam, lecz „miał siedzibę", bo owa neobarokowa pseudoarystokratyczna maniera, mająca zastąpić hiszpańską etykietę Franciszka Józefa, wymagała takich delikatnych odcieni. I stąd, z Zamku „pano- wał" — nie „rządził", lecz właśnie „panował". Niżej i w całej okolicy, w oknach urzędów, wszędzie widziałem Ważne Osobistości w postawie autorytetów oczekujących nabożnego podziwu; przypominali kolorowo malowane, drewniane świątki na odpuście w Mariapócs, na które z otwartymi ustami Kapi się tłum wiernych. Za Regentem, dygnitarzami dworskimi, stróżami korony królewskiej, dostojnikami kościelnymi, ministrami i nadżupana-mi ciągnęła się druga linia hierarchii społecznej W/nosząca się na półfeudalnych pozostałościach systemu obszarniczego: urzędnik, notariusz, żandarm, naczelnik stacji kolejowej, dróżnik, wszyscy, kl órzy potrzebowali melasy do tuczenia świniaków, wagonu kolejowego w sezonie dojrzewania arbuzów c/y kukurydzy, a zimą niezbędnego opału, zwracali się z tym do miejscowego obszarnika. Ta zależność, zawisłość, ten skomplikowany, nieubłagany i małostkowy, nieprzenikniony związek interesów oblepiał całe społeczeństwo jak wodorosty. To była prawdziwa struktura władzy w kraju. Na obszarnika o majątku tysiąca akrów spoglądał ze strachem nic tylko chłop bezrolny i wyrobnik, którego krótka jak żywot ważki egzystencja zależała od humoru pana, ekonoma czy żupana, lecz także miejscowy notariusz, którzy marzył o tym, by zarządca majątku wyjednał przyjęcie bez czesnego do gimnazjum w sąsiednim mieście dla czasami głupawego, czasami znów genialnego, ale zawsze biednego, chodzącego w wytartych portkach syna notariusza. A tak-/c żandarm, który oczekiwał od majątku darmowych otrębów dla swoich świń — wszyscy oni wie- 183 -w* dzieli, że ich pomyślny los oraz przyszłość rodziny, wszystkie interesy życiowe, od początku do końca co najmniej w tym stopniu zależą od miejscowego pana, co od władzy państwowej. Gdy panowie obszarnicy przyjeżdżali do Pesztu „na kurację", „zająć się polityką" albo „pokazać się w towarzystwie", czasami stawali w Dzielnicy Zamkowej na tych uliczkach. Domy, z których pozostały jedynie szkielety, były znajome. W większości z nich mieszkali nasi przyjaciele oraz bliżsi i dalsi znajomi: kilku arystokratów, którzy w tym czasie uważali już za obowiązek zapraszać pisarzy i artystów do swoich salonów czy do restauracji. Te domki pobudowane w stylu austriackiego baroku zajmowali ponadto urzędnicy wyższej rangi, ludzie „z lepszego towarzystwa", lubujący się w samotności, atmosferze starych budowli i szlachetnych mebli. W tym okresie — pomiędzy dwiema wojnami — zamknięta w sobie dzielnica zaczęła utrzymywać kontakty z tak zwaną „elitą umysłową". Lecz na ówczesnych Węgrzech „prawdziwa arystokracja" była już bardzo nieliczna, oznaczała kilka rodzin, które — jeden Bóg wie, według jakiej klasyfikacji i selekcji — uważały się za naprawdę dobrze urodzone. Przed wojną otwarły one salony dla „znaczniejszych" przedstawicieli warstwy mieszczańskiej. I nie było to na Węgrzech bynajmniej najgorsze towarzystwo — w każdym razie pewno lepsze od parweniuszy, prostactwa, które się nagle dorobiło, czy oligarchii „panów braci" radców rządowych. Po upadku monarchii społeczeństwo węgierskie z groteskowym pośpiechem skleci- li) sobie hierarchię i etykietę, imitacja ta nie posiadała jednak nie tylko złoto-czarnego wyczucia proporcji i rang sztywnej etykiety hiszpańskiej; brakowało jej także taktu, umiaru, poczucia moralnego obowiązku i dobrego smaku, które w czasach Franciszka Józefa w mniejszym lub większym stopniu przenikały jednak salony, urzędy, życie prywatne i wszystkie instytucje społeczne. Był to już tylko er-zac hierarchii, minietykieta — sztuczna, a więc żałosna i śmieszna. (Ale czy można sprawiedliwie wyrokować o społeczeństwie, które przez stulecia było gnębione i grabione przez obce potęgi? Turcy, Austriacy, jeszcze wczoraj teutoński imperializm, dziś słowiański imperializm... wiecznie obce wojska na terenie kraju, obca wola w życiu publicznym, zawsze przymus kompromisu, dogadywanie się z wrogimi siłami, a więc nieuchronna korupcja. A jeszcze Trianon, miliony ludzi wyrwanych z ciała ojczyzny... Węgierskiej tragedii społecznej nie sposób wy-11 umączyć jedynie wewnętrznymi niedostatkami kolektywnego charakteru. To głęboko tragiczny los i rzadkie były w historii momenty, kiedy ten naród byt rzeczywiście sam na sam ze swym losem, naturą, z sobą samym i mógł się leczyć, sięgając do własnych zasobów moralnych. Tak medytowałem — nie wówczas, na placu Paradnym, tylko później, i to nieraz). Ale wtedy włóczyłem się po Baszcie. Rzućmy spojrzeniem w tył i wprzód... Tu mieszkała — tu i w kilku dawnych domach Śródmieścia — klasa panująca. (W rzeczywistości już dawno nie panowała, bawiła się tylko w panów). Tędy, po okrywających się 184 185 zielenią dawnych alejkach, spacerowali przez dziesięciolecia, w każde południe, wielmożni panowie sekretarze stanu, ich ekscelencje panowie ministrowie i ubrani w spodnie z czerwonymi lampasami panowie generałowie. Wszyscy byli uprzejmi i uśmiechnięci. Każdy grzecznie się kłaniał innemu wielmożnemu i szanownemu. Generałów było nawet więcej, niż to koniecznie potrzebne, i gdy na przykład w mocarstwie Franciszka Józefa rzadko zdarzało się spotkać generała dywizji, w wojsku Horthy'ego tę wyższą godność wojskową nadawano tuzinami. Pomiędzy spacerującymi pojawiała się czasami stara i gruba arcyksiężna w nazbyt obcisłym stroju do konnej jazdy i wszyscy grzecznie witali jaśnie wielmożną panią, także i ci, którzy nie znali jej osobiście. Lecz w końcu wszyscy, którzy każdego południa zażywali tu świeżego powietrza i kąpieli słonecznej, należeli do wspólnego kręgu znajomych, krewnych, do tej samej grupy interesów, byli członkami solidarnej węgierskiej rodziny połączonej braterstwem krwi wyrażającym się w „proszę cię uniżenie"1. Tych kilka ulic wokół pałacu królewskiego i ważniejszych urzędów państwowych stanowiło piano nobile społecznych gmachów Węgier. Teraz, gdy już nic nie pozostało z tych eleganckich pięter, przypomniały mi się twarze i nazwiska. Poprzez połama- 1 Kerlek aldssan... — Powiedzonko „proszę cię uniżenie..." było używane (czasami niemal w formie przecinków) jedynie w kręgach arystokracji węgierskiej oraz kręgach, które się na nią snobowały. Z czasem nabrało groteskowego zabarwienia. no żaluzje znajomych pałacyków można było zajrzeć do pokojów, w których kiedyś, w czasach przedhistorycznych, mieszkali uprzywilejowani o-liywatele Węgier. Z pokojów tych wiało snobizmem, ak wieje stęchlizną z niewietrzonych szaf z ubraniem. A jednak ten snobizm w salonikach — bo mieszkał tu książę, który miał dwieście tysięcy arów ziemi, hrabina, która zbierała słoniki z jadeitu, takie miała hobby, baron, który za wszelką cenę chciał zostać pisarzem i nie rozumiał, czemu nie udaje mu się to przedsięwzięcie, podjęte przecież w najlepszych zamiarach — słowem, ten cudaczny snobizm oznaczał też potrzebę, był fermentem. Spacerowałem po Baszcie w marcowym słońcu, zaglądałem do zna-lomych pokojów i pomyślałem sobie, że tych węgierskich „górnych dziesięć tysięcy"1 zaiste nie było gorsze od kast uprzywilejowanych w innych kra-fach. Nie było gorsze, tylko bardziej roztargnione od elity francuskiej czy angielskiej w XX wieku: było roztargnione i dlatego zapominało o płaceniu podatków. 10 ...I właściwie o to się tu wszystko rozbijało. Zarówno mieszkańcy budańskiej Dzielnicy Zamkowej, jak i reszta mieszkających w innych częściach kraju bogaczy, wyształceni panowie i damy o dolnym smaku, zapominali o płaceniu podatków; coś Tak nazywano na Węgrzech warstwę arystokracji. 186 187 tam płacili, ale ani nie regularnie, ani nie stale jak na Zachodzie — tylko czasami, dla zachowania pozorów. Wyjaśniali to najpierw tak, że kiedyś dawno, jeszcze przed wprowadzeniem obowiązkowej służby wojskowej, ich przodkowie, broniąc kraju, złożyli daninę krwi. I do Mohacza1 była to prawda. Ale w 1848 r. — choć i wówczas zdarzały się zasługujące na szacunek wyjątki — wykrwawiała się nie arystokracja, lecz piechota, lud. Arystokracja nie poniosła uszczerbku w tym wielkim wstrząsie i w roztargnieniu zapomniała o tym, co uprzywilejowana klasa francuska, angielska, a później amerykańska, zgrzytając wprawdzie zębami, była już jednak zmuszona uczynić: na Węgrzech nie płacono progresywnego podatku realnego od dziedziczenia (który, jeśliby go płacono, w ciągu dwóch pokoleń wyprowadziłby dziedzica z majątku), nie płacono progresywnego podatku realnego od dochodów (który, gdyby go płacono, przynajmniej teoretycznie wyrównywałby nieprzyzwoite wprost różnice w poziomie egzystencji różnych warstw społecznych), a przede wszystkim nie płacono progresywnej płacy realnej. O świcie pasterz wypędzał bydło na pastwisko, a dziedzic z zadowoleniem słuchał piosnki, głośno przez niego wyśpiewywanej: „Trzy forinty dwa kraj-cary to moja zapłata / to wystarczy pasterzowi od zimy do lata". Ale nie wiadomo dlaczego, nie wystarczało to jednak niecnocie i zabierał się raczej do 1 Krwawa bitwa z armią turecką 1526 r., która zakończyła się tragiczną klęską, zginął król Lajos II i kwiat rycerstwa węgierskiego. 188 Ameryki, do pracy w kopalniach. I wszystko pozo-siawało na Węgrzech tak, jak gdyby panująca z bo-•oj łaski warstwa miała prawo zapomnieć o obowiązku płacenia podatków, które prawnie urzeczywistniono nie tylko na dalekim Zachodzie, ale już tak-•c w sąsiedniej Austrii i Czechosłowacji. Nie pła-ono porządnie podatków, które bogacze społe-/cństw zachodnich — zawsze pod naciskiem, cza-i-m ustępując prawom spokojnej ewolucji, czasami •aś wskutek rewolucyjnego przymusu — prawie wszędzie już płacili. Nie uiszczono obowiązkowej ¦płaty „za wieniec", raczej doczekano się najpierw i rzałokrzyżowców, a później podziału gruntów — i'vie nie płacić realnych podatków. Warstwa uprzywilejowana nie chciała przyjąć do wiadomości, że trzeba płacić, bo po prostu nie ma innego wyjścia — albo realne podatki, albo anarchia i bolszewizm. I tak na przykład właściciel sto-lacego tu pięknego, zrujnowanego domu, nosiciel historycznego nazwiska, człowiek niezwykle wykształcony i uprzejmy, kolekcjoner obrazów impre-¦ jonistów francuskich i kłów nosorożców z Afryki wodkowej, doskonale wiedział, że „coś należy w tej prawie uczynić", i z rzadkim okazem kła nosorożca w ręce, wielokrotnie prezentował przed gośćmi /.c swojej sfery nowoczesne poglądy na kwestię socjalną. Ale w końcu i on nie płacił, bo gdyby z prywatnej pilności zaczął nagle uiszczać realne podatki, członkowie tej warstwy, obszarnicy oraz bogata plutokracja i władza urzędowa, zamknęliby go w domu wariatów. Wiedział doskonale, że tysiącletnia misja arystokracji dobiegła końca, więc kiedy w 189 kraju pojawiły się rosyjskie oddziały, nie bratał się ani nie targował z komunistami, bo czytał Chateau-brianda — miał bogaty księgozbiór, pamiętam tomy francuskich klasyków na półkach jego pięknej biblioteki — i wiedział, że „władza, która sama się degraduje i zaczyna się targować z wrogiem, w końcu nie otrzyma od niego nawet łaski". Lepsi przedstawiciele klasy historycznej starali się przegrywać ładnie i nie czekali z kapeluszem w ręce na jakiś ochłap od tych, którzy obrabowali ich ze wszystkiego. Tu mieszkała, a potem elegancko i uprzejmie znikła stąd ta klasa — a uczyniła to z lepszym wyczuciem stylu niż prostacy, którzy wywąchali dla siebie szansę na odegranie roli w systemie głoszącym, że jego celem jest zniszczenie klasy posiadaczy wraz z jej posłannictwem. Arystokraci wstępowali na szafot w złym humorze — najczęściej oczywiście rozumieć to należało tylko symbolicznie, bo skłonność do snobizmu jest przypadłością nie tylko hrabiów, lecz także komunistów; dlatego też tym dobrze urodzonym, którzy nie prosili o jałmużnę po „reformie rolnej", z nieoczekiwaną obojętnością pozwolono wymrzeć. Tylko niewielu z nich wyjechało na Zachód, a jeszcze mniej było tych, którzy żebrali o jakąś rolę u tych, którzy pozbawili ich jakiegokolwiek znaczenia. Podczas rewolucji francuskiej, w latach terroru, kiedy kat imieniem San-son codziennie tuzinami obcinał głowy hrabiom i margrabiom na szafocie ustawionym na Place de Greve, skazanych sadzano ze związanymi rękami na ławce stojącej na podeście, by tam czekali na 190 swoją kolej. Zanotowano, że stojący pod szafotem motłoch, krwiożercze baby nakłaniały czekające na ścięcie damy, by zrzuciły im swoje delikatne pantofelki, bo przecież za kilka chwil i tak nie będą już ich potrzebować. Owe damy miały skrępowane ręce, więc pomagając sobie szpiczastymi czubkami ściągały pantofelki ze stóp i zręcznym ruchem nogi posyłały je w tłum. Można i tak przegrywać. To też nie ma wielkiego sensu, lecz zapewne zdradza więcej smaku, niż gdy ktoś przyjmuje nagrodę literacką z rąk tych, którzy tę literaturę uprzednio „ścięli", pozbawiając ją jedynego sensu i warunku, jakim jest wolność wyrażania myśli, wolność pisania... Tu mieszkała hrabina, żona bajecznie bogatego francuskiego jubilera. Z jej pięknego domu nie pozostało wiele, zachował się tylko fronton. Obdarzeni wyobraźnią pesymiści porównywali Europę po drugiej wojnie światowej do takiego domu o nienaruszonym frontonie: dowodzili, że Europa jest ruiną, tylko fasada jest w dalszym ciągu imponująca i wdzięczna; kto jednak wejdzie przez bramę, ten w intelektualnym i moralnym sensie tego słowa nie znajdzie tu nic poza kupą brudnych śmieci. Z domu hrabiny na placu Paradnym w istocie nie pozostało nic poza frontonem. Pomiędzy ruinami prześwitywała wersalska boazeria jadalni i zasypany gruzem szpinet, którego struny zerwał podmuch bomby. W 1942 r. hrabina poleciała stąd do Ameryki, bo „tam lepiej grzeją" (miała tu całkowitą rację, w 1942 r. w Ameryce znacznie lepiej grzano niż na Węgrzech); zabrała ze sobą kije do golfa i pokojówkę, chłopkę z Wielkiej Niziny Węgierskiej: była 191 to słuszna i historycznie uzasadniona decyzja, wszak nie sposób grać w golfa bez kija, do którego przyzwyczaiła się ręka, zaś pokojówka znała już poufne zwyczaje pani w zakresie stroju i higieny, więc nie było sensu zamieniać jej na dziewczynę murzyńską. I tak wyleciała, z kijami do golfa w ręce. Mądra stara Colette pod koniec życia napisała w jednej z książek: „Albo miłość — albo pożycie". Zyć z drugim człowiekem jest trudno — a cóż dopiero żyć z ojczyzną! Może hrabina była zakochana w Węgrzech i bała się pożycia? I dlatego poleciała? Nie wiadomo, nie miała czasu na wyznania, bo wkrótce potem zmarła w Ameryce. Jej przyjaciółka, inna hrabina, nigdzie nie poleciała. Malarz, który był w tej hrabinie nieszczęśliwie zakochany — mieszkał po przeciwległej stronie Krwawego Pola, ale zwał trupów maszyn i zwierząt, jaki się tu teraz znajdował, zasłaniał okna jego pracowni — czekał na łaskę hrabiny z nabożeństwem godnym świętego Franciszka czy wręcz świętego Jana od Krzyża, aż w końcu popadł w takie rozgoryczenie, że rozchorował się na raka płuc. Kiedy diagnoza lekarska nie pozostawiała już żadnych wątpliwości, hrabina — noblesse oblige — któregoś popołudnia odwiedziła w pracowni umierającego wielbiciela. Opisuję to tylko dlatego, że wszyscy, którzy mieli coś wspólnego z tym melodramatem, już umarli — zmarła hrabina i wkrótce po tej wizycie zmarł naturalnie i malarz, ponieważ był dżentelmenem i nie uważał za eleganckie, by przyjąć prezent i natychmiast go nie odwzajemnić. 192 11 A to był most. To tutaj kiedyś rano kazałeś nagle fiakrowi przystanąć. Ten most przed wiekiem Adam Clark zbudował, lu stada mew bujały ci nad głową. Stąd w toń skakali samobójcy często - dziś na dnie leżą ofiary i przęsła. Przez Tunel biegnie wiatr chłodny i bosy, przystaje i poległych gładzi włosy. 12 Ale zanim ruszyłem po Granitowych Schodkach w dół, do tamtejszego świata ruin, nieoczekiwanie wyświetlił mi się w mózgu pewien obraz. Rozejrzałem się zdumiony tym, jak mogłem zapomnieć o tej niewielkiej, zastygłej fotografii właśnie tu i teraz — nie była to już, co prawda, miniatura; przypominała mniejszą od paznokcia klatkę mikrofilmu, na której jednak mieściły się domy, cała ogromna wizja, lak w maleńkim skrawku wspomnienia — całe Węgry. Najpierw ujrzałem pokój redakcyjny na piętrze dużej peszteńskiej kamienicy. W kamienicy tej redagowano liberalną gazetę, do której w tym czasie pisałem artykuły. Tego popołudnia — był to też dzień marcowy w 1938 r. — właśnie zabierałem się do napisania zwyczajowego lirum-larum, kiedy otwarły się drzwi sąsiedniego pokoju i na progu przystanął starszy pan — kolega redakcyjny. Był łysy i z powodu chronicznego nieżytu krtani ustawicznie -Ziemia!... 193 odchrząkiwał. Dlatego — a także, ponieważ był wielkim węgierskim patriotą, entuzjastycznym zwolennikiem konfederacji krajów naddunajskich — jego redakcyjny przydomek brzmiał: Krakoczy1. Teraz także odchrząknął i cicho powiedział: — Referendum nie będzie. Z papierosem w ustach i zapalniczką w ręce, zdezorientowany spojrzałem na gościa. Powiew wiatru historii rzadko zastaje współczesnych w stanie „historycznej gotowości": w dzisiejszych czasach na ogół z radia dowiadujemy się, że coś się nieodwracalnie skończyło, a my jesteśmy jeszcze w piżamie albo w trakcie golenia. Ten niewysoki, łysy człowiek był na ogół blady, ale dopiero po chwili zauważyłem, że teraz twarz ma białą jak kreda. — Schuschnigg złożył dymisję — dodał i znów odchrząknął. Przez chwilę stał na progu, zakłopotany, jakby się za coś wstydził. Bezradnie patrzył na podłogę, na czubki swoich butów. A potem wzruszył ramionami i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Zostałem sam i — wspomnienie tej chwili później kilkakrotnie powracało do mnie — ja też poczułem, niejasno i w zakłopotaniu, że się czegoś wstydzę. Człowiek zawsze odczuwa wstyd, gdy dowiaduje się, że nie jest bohaterem, tylko ofiarą. Ofiarą historii. Tego dnia wracałem do domu późno. Była rozgwieżdżona, ciepła, wczesnowiosenna noc. Most 1 Nieprzetłumaczalna gra słów: po węgiersku czasownik „od-chrząkiwać" — krdkogni - został włączony w nazwisko księcia Franciszka Rakoczego. 194 I .mcuchowy stał jeszcze; o drugiej w nocy, kiedy 111 ni przejeżdżałem, widziałem wysoko w górze ja-¦ iHi świecące okna pałacu premiera. Ten piękny bu-ilvnek był oświetlony na ogół tylko z okazji wielka ali świąt narodowych. Z mostu wydawało się, jak-t>v i tego dnia paradne oświetlenie włączono z okazji jakiejś wielkiej uroczystości. Kiedy dojechałem ilo garażu w Budzie, stały już przed nim w kolejce trzy zakurzone auta z austriacką rejestracją. Wysiadały z nich właśnie kobiety i dzieci. Jeden z mężczyzn rozmawiał z szefem: — Nie, nie trzeba myć — usłyszałem jego zachrypnięty głos — jutro rano ruszamy w dalszą dro- I pewnie od tamtej pory są w „dalszej drodze". (Czekałem, aż uchodźcy wprowadzą auta do garażu. Wjechałem jako ostatni. Nie wiedziałem jeszcze, że oto dołączyłem do kolumny, na której czele jechały trzy rodziny austriackich uchodźców. Musiało minąć dziesięć lat, nim zrozumiałem to w całej pełni. Poszedłem do domu i położyłem się. Spałem mocno. Podczas gdy ja spałem, wiele się wydarzyło. Dziesięć lat później czytałem w pamiętnikach Churchil-la, że tego dnia w londyńskim domu przy ulicy Downing Street 10 angielski premier Chamberlain przyjmował na kolacji niemieckiego ministra spraw zagranicznych Ribbentropa wraz z małżonką. Po kolacji — Ribbentrop był w świetnym humorze i prowadził ożywioną konwersację ze swymi sąsiadami przy stole — Chamberlainowi przyniesiono telegram. Donoszono w nim, że oddziały niemieckie właśnie przekroczyły granicę austriacką. 195 Rano przeczytałem gazety, które wielkimi literami informowały o dymisji Schuschnigga i o tym, że „referendum się nie odbędzie". Radio wiedeńskie milczało, inne stacje, miejscowe i zagraniczne, zdezorientowane niepewnie przebąkiwały tylko o tym. Później w radio wiedeńskim odezwała się muzyka, nadawano na przemian to wojskowe marsze, to znów pogodne melodie Schuberta. Poszedłem do garażu — austriaccy uchodźcy byli już w „dalszej drodze", ale przed wjazdem stały już nowe, zakurzone auta z Wiednia i Grazu — pojechałem do biblioteki uniwersyteckiej po książkę, którą tylko tam można było dostać, a potem na tenisa na Wyspę Małgorzaty. Trenerem był starszy pan, który nie lubił biegać, więc tak ostrożnie serwował, jakby głównym celem tej gry było, by gracze zbytnio się nie zmęczyli. „Niech pan łaskawie nie biega! — krzyczał z drugiej strony siatki, stojąc na brzegu kortu. — Będę panu tak podawał, żeby nie musiał pan biegać!". Ten ulgowy trening trwał godzinę. Stamtąd pojechałem na basen, stanąłem pod gorącym prysznicem, a potem masażysta Emil (był to „przydomek artystyczny", jak się wyraził jego kolega, w rzeczywistości miał na imię Karoly) ugniatał mi mięśnie. Przepłynąłem następnie kilkaset metrów i — z lżejszą duszą i odświeżonym ciałem — wróciłem do domu, gdzie czekała na mnie „praca", czyli codzienny rytuał dobrze prosperującego interesu literackiego. (Bo tak luksusowo żyliśmy. Bo tak luksusowo żyłem). Wszystko to dziś wyłaniało się przede mną z mroku minionych dziejów; powinienem być może posypać za to głowę popiołem i bić się w piersi, 196 bo nie „angażowałem się" na socjalnych barykadach epoki, nie nosiłem wypłowiałych i połatanych ubrań, nie głodowałem, co więcej, grywałem w tenisa i żyłem sobie pogańsko dobrze. Ale nie jestem zdolny do bicia się w piersi i samooskarżeń. Żałuję najwyżej tego, że — póki miałem ku temu warunki - nie żyłem jeszcze barwniej i wygodniej. Bo był to ze wszystkim taniec na wulkanie — nie tylko moje życie, lecz egzystencja całej węgierskiej klasy średniej. W rzeczywistości nie było miesiąca, w którym nie brakowało mi stu pengó — lecz nie wszystko jedno, na co mi ich brakowało: na zapłacenie raty za auto lub na wsparcie jakiejś entuzjastycznej czytelniczki... Bo to też należało do dobrze prosperującego interesu pisarskiego, który jednak naprawdę wcale nie przeżywał prosperity. Wyruszyłem do domu, ale w hallu basenu wysłuchałem jeszcze wiadomości radiowych. Z tym samym nerwowym pośpiechem, z jakim komentatorzy relacjonują zazwyczaj zawody sportowe, gruby męski głos obwieszczał światu, że oddziały niemieckie doszły do Wiednia i że Fiihrer znajduje się już w drodze do ojczyzny. Po czym znowu rozległa się muzyka. Ta umuzyczniona lekcja historii, która w rytm lekkich walczyków i dudniących marszy powiadamiała na falach eteru, że pewien kraj tymczasowo przestał być pojęciem historycznym, jakieś miasto zostało spustoszone, zdecydowano o losie setek tysięcy ludzi, w następnych latach stała się czymś rutynowym. Kiedy upadała Kartagina, gdy Belizariusz wyruszał na Rzym, w miastach tych prawdopodobnie nie słyszało się dźwięków muzy- 197 ki. Ale Wiedeń grał, z radia dobiegał nieprzerwany hałas niemieckich melodii wojskowych, a w megafonie historii, przy akompaniamencie owych gromkich i żywych marszów, rozbrzmiewały na cały świat komunikaty, że Adolf Hitler na czele swoich oddziałów, stojąc w wielkim aucie i witając tłumy wzniesionym ramieniem — gestem będącym karykaturą cesarskiego pozdrowienia — zajął stolicę Habsburgów. Zanim wróciłem do domu, by, wiedziony poczuciem obowiązku, napisać swoje dzienne pensum — fragment powieści czy artykuł do gazety — podjechałem do Dzielnicy Zamkowej i przespacerowałem się po Baszcie. Jak każdego innego dnia, tak i owej południowej godziny Basztę wypełniała stała publiczność, wielmożni i szanowni spacerowicze. Po okolonym kasztanami i platanami deptaku stąpali sztywno i ceremonialnie w tę i z powrotem jak figurki zegara ratuszowego. W alejce staroświeckiej, historycznej dzielnicy miasta w tamten wczesnowiosenny dzień przed eleganckim pałacem zakwitło drzewo migdałowe. Podczas spaceru przyjrzałem się temu drzewu z uwagą godną wydarzeń rangi światowej, bo ważne jest nie tylko to, o czym chry-pią stacje radiowe. Lecz poza tym na deptaku Baszty od wczoraj nic się nie zmieniło. Znajomi składali sobie z namaszczeniem uprzejme ukłony, pieski panów hrabiów i baronów biegały wesoło pod obsypanymi pąkami listków gałęziami kasztanów. Przez otwarte okna pałacyków można było zobaczyć w jasnym świetle błyszczące politurą meble o szlachetnych liniach. 198 Co rusz i ja słyszałem słowa powitania. Renciści / dzielnic budańskich — Zamkowej, Krystyny i Góry Słonecznej1 — emerytowani sekretarze stanu i ministrowie, generałowie w spodniach z lampasami w ten dzień, jak w każdy inny, tak samo pragnęli zażyć słońca i świeżego powietrza. Osobiście wszyscy się tu zapewne nie znali, ale z widzenia i ze słyszenia — na pewno. Z przeciwka nadchodził niewysoki mężczyzna w okularach ubrany w polski kożu-s/ek z szamerunkiem i kapelusz z miotełką z sierści kozicy, w zamyśleniu odpowiadał na ukłony; widać było, że jest pogrążony w niewesołych myślach2. Spojrzenie i postawę tego mężczyzny cechowała zawsze pełna roztargnienia, wymuszona surowość, zaś w zachowaniu, w jego profesorskim, poważnym stylu wyczuwało się skrępowanie. Był u-i/onym geografem, politykiem, pełnym entuzjazmu harcerzem i premierem, potomkiem starej siedmiogrodzkiej rodziny. Szedł przez deptak pospiesznym, krótkim krokiem, z rękami założonymi do tyłu. Podążając do swego urzędu, myślał pewnie o tym, że za górami budańskimi, o kilkaset kilometrów stąd Hitler właśnie wkracza do Wiednia. A ponieważ był nie tylko premierem, lecz także geografem i kartografem, myślał zapewne o tym, że trzeba teraz będzie przerysowywać mapy — nie tylko mapę Austrii, lecz także i innych krajów. Dlatego spo- 1 Nephegy 2 Mowa o premierze Palu Telekim, który podpisał pakt o przyjaźni z Jugosławią i w 1941 r. popełnił samobójstwo, gdy wojska niemieckie przekroczyły granicę Węgier, maszerując na Jugosławię. 199 glądał przed siebie z przygnębieniem i na ukłony odpowiadał w roztargnieniu. A ponieważ ludzie przeczuwają swój koniec nie tylko rozumem, lecz także gruczołami, więc niejasno i ponuro przeczuwał już może ów nieodległy dzień, kiedy to właśnie on — geograf, harcerz i premier — wskutek tego wszystkiego, co się dziś wydarzyło, za trzy lata, w noc po podobnie pięknym, wczesnowiosennym dniu, zastrzeli się w swojej rezydencji, bo oddziały Hitlera przekroczą naszą granicę i pomaszerują przez Węgry na Jugosławię. Ale ta noc była jeszcze daleko. Dlatego więc przechodnie na deptaku Baszty, mijając niskiego mężczyznę w okularach, witali go uprzejmie, lecz obojętnie, jakby dziś wszystko było tak samo jak wczoraj i w poprzednich dziesięcioleciach. O tej godzinie — jak każdego innego dnia — w Zamku Królewskim regent przyjmował i „panował". A kraj — cóż w tym dniu porabiał kraj? Karykatura, którą byłem (i cała reszta karykatur, które mnie otaczały) — cóż my wiedzieliśmy o tym dniu, czy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się naprawdę stało? Co kraj mógł wiedzieć o swoim losie? Bo dalej, za zamiecionym do czysta deptakiem Baszty, za ogradzającą go poręczą, za mglistą panoramą Góry Jana1, tam gdzieś istniał kraj. Rzeczywistość, która nie była bynajmniej karykaturą. I w tym marcowym dniu 1938 r. owa rzeczywistość doznała takiej przemiany, jak kiedy tektoniczne drgania zmieniają wewnętrzną strukturę krajobrazu. Początkowo są one ledwie dostrzegalne — w pokoju zakoły- 1Janoshegy 200 s/e się lampa pod sufitem, szklanka spadnie ze stołu, jakiś człowiek drgnie i zaczyna się nagle rozglądać z zakłopotaniem, bo dzieje się coś, czego nie rozumie, czego nie widać, coś bezdźwięcznego, bez barwy i zapachu; „coś się jednak stało". Tego dnia coś się stało nie tylko z tymi, którzy spacerowali właśnie po deptaku Baszty. W urzędach, w Zamku Królewskim, w Budapeszcie też „coś się stało", co potem rozbiegło się ścieżkami naczyń kapilarnych dalej. Wszędzie dokonała się ta sama niewidzialna i bezgłośna zmiana, po kraju rozeszły się bezbarwne, bezwonne, bezdźwięczne drgania, przed którymi nie sposób się obronić, które geolodzy nazywają ruchami tektonicznymi, a historycy — Dziejami. Ale coś się zmieniło także w organizmie kraju, w jego trzewiach i gruczołach, a także dalej, w sąsiednich krajach. A potem wszędzie na Zachodzie, w Europie. Paryż, Rzym i Warszawa pozostały na swoich miejscach, zarówno na mapach, jak i w ich geograficznej rzeczywistości — ale Europa jako całość u-traciła zarówno kohezję, jak i swoje miejsce, kształt, w jaki zestaliła się po pierwszej wojnie światowej, kiedy rozbito, a potem posklejano to coś, co dawniej nazywano Europą. Dziś nie była już tym samym, czym była, nim Adolf Hitler wkroczył do Wiednia. Także Węgry były jeszcze na swoim miejscu, zarówno na mapie, jak i w rzeczywistości, ale poczynając od tamtej chwili, nie było już wyraźnie widać kraju. Naraz wszystko pokryło się delikatną mgłą, jak kiedy ktoś zaczyna kłamać. Rozejrzałem się dokoła i przypomniał mi się fakt zapamiętany z lat szkolnych: w chwili zagrożenia — 201 na przykład podczas choroby lub silnej gorączki — człowiek tworzy luźne skojarzenia. Był kraj, który przed tysiącem lat zajęły nadchodzące ze wschodu wędrowne ludy, należące do uralsko-ałtajskiej rodziny języków, spokrewnione z plemionami u-grofińskimi, tatarskimi i tureckimi, które zeszły z gór Uralu i Levedii. Ten kraj wkrótce ochrzczono, urządzono, uczyniono zeń państwo, a społeczeństwo Węgrów przez wieki wchłaniało Szwabów, Słowian, Żydów. Kraj, który przez stulecia budowali wodzowie, duchowni, mężowie stanu, poeci i setki milionów jego bezimiennych mieszkańców, tego dnia był jeszcze rzeczywistością: przeświecał z okna samolotu albo w duszy poety. Był to piękny kraj i taki pozostał, nawet okrojony i obrabowany po pierwszej wojnie światowej, pozbawiony Karpat, Siedmiogrodu, Górnej i Południowej Prowincji, Fiume. Miał pszenicę, olej, węgiel, wszelką żywność. Miał swoich poetów. Tego dnia na stolikach kawiarń budapeszteńskich także leżały egzemplarze tomików Apollinaire'a i Rilkego, właśnie tłumaczono poemat, dyskutowano i zazdroszczono. I nagle, nieoczekiwanie zaczęło mi czegoś brakować. Jak astmatykowi, któremu brak tchu; czegoś nie było w tych wobrażeniach, niezbędnego jak haust powietrza: brakowało mi prawdy. Bo okazało się, że wszystko, co mnie do tamtego dnia (i w ciągu następnych krótkich lat) otaczało, było tylko iluzją: niezależność małego narodu, narodowe prawo do samostanowienia — wszystko to okazało się złudzeniem. Czytałem później, że Bucharin, Róża Luksemburg i Radek uważali prawo narodu do sa- 202 mostanowienia za „burżuazyjny idealizm". (To przebudzenie na Baszcie było podobne do sytuacji, w której uświadamiamy sobie, że nie wiemy, kim naprawdę był i jaki był człowiek, z którym przeżyliśmy całe życie. I nagle, z zachłanną, niespokojną ciekawością, pragniemy dojść prawdy: niech wreszcie, na koniec powie, o czym wiecznie milczał. O czymże to? O „prawdzie"? Milczał o swojej rzeczywistości). Chciałem wreszcie wiedzieć, jakie naprawdę były Węgry. Bo w tamtej chwili, gdy po raz pierwszy przeżyłem nagły błysk świadomości — a także później, gdy z poczuciem niewyrażalnej obcości przeżywałem to jeszcze wiele razy — nie wiedziałem tego. I w tej niewiedzy było i jest coś upiornego. Leon Blum, który na czele Frontu Ludowego od lat regularnie głosował w parlamencie francuskim przeciw kredytom na armię, tego dnia z oburzeniem zaprotestował. Chamberlain milczał, bo Anglia była nieprzygotowana do wojny i należało „wy-i racic wiatr z żagli". Mussolini „z bronią u nogi stał na straży Alp", słowem nie uczynił nic. Roosevelt także milczał, był daleko. Stalin myślał zapewne o czymś tamtego ranka, ale Stalin już wówczas był sławnym i zaawansowanym milczkiem. A ponieważ wszyscy milczeli, odzywało się tylko radio wiedeńskie. Węgry także milczały. Tamtego przedpołudnia stał jeszcze w dole dom, w którym miałem mieszkanie. Był już czas, bym wrócił do tego mieszkania i bym — także i tego dnia, jak kiedy indziej — zajmował się przez kilka godzin pisaniem, kontynuował powieść czy przygo- 203 towywał artykuł, w pełnym złudzenia przekonaniu, że ma to sens. Jakby słowo — Piękne Słowo1 albo też obrzydliwe — mogło wpłynąć na zmiany zachodzące na świecie. A jednak piszę to, co piszę, w nadziei na „sukces", zerkam w jego stronę, choć wiem, że to ciepłe, satysfakcjonujące uczucie, któremu na imię „sukces", nie jest w rzeczywistości niczym innym, jak tylko nieporozumieniem lub najczęściej po prostu grubo szytym oszustwem. A jednak i tamtego dnia coś pisałem, bo byłem pisarzem, na Węgrzech w 1938 r. Dość dokładnie wiem, co chciałem powiedzieć, o czym myślałem w trakcie pisania. Lecz nie wiedziałem, czego chciał i o czym myślał kraj. Co jeszcze można było stąd zobaczyć? W dole kościół, w którym „największy z Węgrów", Istvan Szechenyi, składał przysięgę na wieczną wierność swojej żonie, Crescentii Seilern. Ale małżeństwo to, jak opowiadano w rozplotkowanej Dzielnicy Krystyny, nie było zbyt udane. Wszystko to widziałem jeszcze przez chwilę tamtego przedpołudnia. Obraz świata: rzeczywistość rysowała się przede mną jasno i ostro. Nie mogłem niczego przewidzieć z góry, niczego wydedukować, ale wydawało mi się, że dzięki wewnętrznemu mikrofonowi słyszę głos, który mówi, że wszystko, co właśnie oglądam, od tamtego dnia zacznie się rozpadać, rozpuszczać, stanie się amorficzne, jak mówią chemicy, bo na tę materię zaczną działać siły, którym nie będzie się ona w stanie oprzeć i zachować kohezji. Za niedługi czas na Była to nazwa jednego z ówczesnych pism literackich. 204 zawsze zniknie to, co jeszcze widzę: żadna z ważnych osób nie pozostanie na swoim miejscu, ani re-Kent w Zamku, ani premier w swojej rezydencji, ani cala reszta, arystokracja, obywatele, bezimienni mieszkańcy miasta, wszyscy porzucimy dotychczasowy tryb i ramy życia, i nawet większość mieszkań rozpadnie się w proch. Wszystko i wszyscy, którzy w tamtej chwili byli jeszcze razem, opadną w nicość lub zginą wstrząsani drgawkami, jak Pajac, Myśliwy i Żołnierz, figury na strzelnicy, które pociągane /a sznurki, skrzypiąc i trzęsąc się, wszystkie naraz zaczynają tańczyć, gdy jakiś fujara przypadkiem trafi w dziesiątkę. Tamtego przedpołudnia na Baszcie nie byłem w stanie przewidzieć następstwa wydarzeń, ale, jak widać, coś musiałem jednak przeczuwać, w przeciwnym wypadku pamięć nie zachowałaby tego mikrofilmu z tak szczególną wiernością. Dzień, w którym po raz pierwszy od zakończenia oblężenia miasta poszedłem do Dzielnicy Zamkowej, był jednocześnie moją ostatnią wizytą w tym dawnym kwartale — później już nigdy tu nie zachodziłem. A ponieważ zbliżało się południe, czas było wracać do domu, a ściślej: do tego sublokatorskiego mieszkania, erzacu, który już nigdy nie miał szans stać się „domem", ani wówczas, ani teraz, gdziekolwiek w świecie wynajmuję opakowane w beton metry sześcienne powietrza. Dlatego z ostrożnością alpinistów spuszczałem się w dół po Granitowych Schodkach, omijając niebezpieczne zwały gruzu, które jeszcze niedawno były ścianami domostw. Spieszyłem się jak mogłem, bo Lola gotowała już mamałygę albo zacierkę (wówczas, kilka tygodni po 205 oblężeniu, jadaliśmy takie koszmarne potrawy, bo nie było niczego innego). Nadszedł czas, by wracać do domu, bo przecież widziałem Basztę, która była, niestety, zrujnowana, widziałem pomnik Karolya R Szakmaryego, który się, niestety, zachował, wreszcie widziałem Zamek, w którym już nie panowano. Widziałem jeszcze raz piano mobile, małe pałacyki, w których już nikt nie mieszkał, bo czas rozwiązał wreszcie definitywnie w praktyce problem konieczności płacenia realnego podatku progresywnego — nie było już od czego ich płacić, bo wszystkim wszystko zostało odebrane. Tak więc kwestię podatkową rozwiązano u nas bardziej radykalnie niż na Zachodzie — przyszło mi do głowy mimochodem. Zrozumiałem, że w tym środowisku, pomiędzy dwoma wojnami, nie tylko ja jeden byłem karykaturą; w całym życiu węgierskim, w instytucjach, w mentalności ludzi, we wszystkim było coś karykaturalnego. To mnie uspokoiło. Zawsze dobrze wiedzieć, że człowiek nie jest sam. Pewien mężczyzna, który studiował zwyczaje i postawy ludności w regionach podatnych na trzęsienia ziemi — w okolicach Neapolu, na Sycylii, w Japonii, Persji, na Wyspach Aleuckich — opowiadał, że tamtejsi ludzie nie lubią prowadzić siedzącego trybu życia. Siadają, ale zaraz potem prędko wstają i czynią kilka kroków w różnych kierunkach. Koszmar — koszmar trzęsienia ziemi, całkowitej 206 bezbronności i zupełnego wydania na łaskę losu — zapisał się w ich systemie nerwowym i działa jak odruch warunkowy. Nie mają odwagi rozsiąść się wygodnie i spokojnie posiedzieć, ponieważ boją się, że w następnej chwili trzeba będzie natychmiast zerwać się i uciekać z domu, którego sufit pęka nad ^Iowami, podczas gdy pod stopami otwiera się podłoga. W miesiącach, które nastąpiły po oblężeniu, Budapeszt zdradzał objawy takiej właśnie nieustannej krzątaniny i zabiegania. Groza, którą mieszkańcy czuli pod stopami i nad głowami, która wstrząsnęła całym ich światem, nie była tylko zwyczajną o-gólnospołeczną egzystencjalną niepewnością, jaka następuje po przegranej wojnie. Ludzie — bardziej lub mniej świadomie — w większości jasno widzieli, że rozsypał się fundament, na którym dotąd budowali wszelkie troski, ambicje i nadzieje własnej egzystencji ich rodzice, a później oni sami i ich dzieci. Przeto rozejrzeli się szparko, co tu jeszcze można wobec tego zdziałać. Fakt okupacji wojskowej, zle wróżące, ale początkowo ostrożne posunięcia komunistów, zajmowanie przez nich pozycji, po przeminięciu przerwszego strachu skłaniały ludzi do maniackiej aktywności. Nie było jeszcze śladu apatii, stanu ducha, w którym człowiek reaguje obojętnością na nieustanną sytuację wysokiego napięcia strachu — bo w wyjątkowych okolicznościach obojętność jest jedną z form odwagi. Ta apatyczna obojętność pojawiła się później, kiedy ludzie zrozumieli, że zostali opuszczeni przez wszystkich i nie mają 207 już na co czekać. Apatia ta później bez żadnej zapowiedzi przerodziła się w rewolucyjną gorączkę — ale przez pierwsze dwa lata nic nie wskazywało na takie gwałtowne, niczym atak nerwowy, zmiany postaw. Codzienność była bardziej ekscytująca od trosk przyszłości. W tamtych tygodniach niejeden rozpoczynał dzień jak taksator szkód, który po gigantycznym pożarze usiłuje ustalić, co padło pastwą płomieni. Zamek Królewski „kaput" — mawiano w ówczesnym żargonie — ale budynek Parlamentu stał nieuszkodzony. Większość domów w Dzielnicy Krystyny obróciła się w ruinę, ale na ocalałym pierwszym piętrze jednego ze śródmiejskich banków już urzędował w kilku pokojach zaczątek rządu, a na drzwiach przytwierdzono kartki z napisami ołówkiem „Premier", „Sekretarz Stanu". Przepiękne mosty na Dunaju, duma minionego stulecia, co do jednego leżały zwalone w rzece, ale już krążyła wieść, że między Pesztem a Budą przeciągnięto most pontonowy. Z mieszkania pozostały gruzy, ale Jeno szczęśliwie wrócił z obozu do domu. Firma, w której sekretarzował przez trzydzieści lat, znikła, ale w jednej z piwnic peszteńskiej Dzielnicy Elżbiety u-dało się w dość dobrym stanie odnaleźć babcię. Podmuch bomby zerwał austriackie żaluzje, ale pewien były redaktor odpowiedzialny pewnego byłego dziennika liberalnego zaproponował, że za dolary zdobędzie nowe. Teatr Komedia1 leżał w gruzach, ale w Narodowym już grano. Sztuką na czasie 1 Vigszinhaz był Ban Bank1 i trzeba było wyczekać, aż się naród „wybanbankuje", by móc wreszcie grać coś innego. (Ihleb można było dostać tylko na czarnym rynku, ale po ledwie uprzątniętych z gruzu ulicach toczyły się już sprowadzone pospiesznie z Ameryki luksusowe samochody i w jednej z gazet jesienią 1945 r. ukazał się artykuł postulujący ponowne zorganizowanie w Budapeszcie konkursu piękności aut. Niektórzy ludzie odkryli, że pośród gruzów kryle się dla nich więcej szans niż w przeszłości, gdy wszystko stało jeszcze na swoim miejscu. Trzeciorzędny dziennikarzyna, który nigdy nie doszedł do niczego więcej ponad pisanie reportaży w jednym z dzienników, pospiesznie wstąpił do którejś z partii i /. radosnym zaskoczeniem skonstatował, że ma szansę zostać wkrótce sekretarzem stanu. Nieuczciwość rozlała się jak dżuma. Nie było prawdy ani prawa, ale już działały sądy ludowe, a egzekucje skazańców politycznych zapewniały bezrobotnej gawiedzi codzienną rozrywkę, jak w Rzymie za czasów Kaliguli. Taban2 był zburzony, ale wytrwali starzy alkoholicy z rozczuleniem robili dalekie wycieczki, bo rozeszła się wieść, że karczmy z wyszynkiem w Starej Budzie są nienaruszone. Poeta, który wrócił /. obozu koncentracyjnego, samowolnie i bez żadnych wyrzutów sumienia zajmował stojącą na jednym ze wzgórz budańskich opuszczoną willę, której właściciel zmarł z głodu w jednym z obozów (był 1 Ban Bank — patriotyczna sztuka Józsefa Katony (1791-1830), do której tekstu Ferenc Erkel (1843-1893) skomponował znakomitą operę. ¦ Taban, Stara Buda — stare nadbrzeżne dzielnice budańskie. 208 M Ziemia!... 209 „burżujem", więc nie zasługiwał na współczucie) albo uciekł na Zachód (a więc był „faszystą", którego także nie należało żałować). Pisane i niepisane prawa własności, zawarowujące to, co twoje i co moje, zmieniły się w rozmaite warianty groteskowych kon-wersacyjnych frazesów. Ale kupiec, który z obozu dotarł jakoś do domu lub wyczołgał się z którejś z piwnic, rano podciągał kratę, zdobywał towar i handlował. „Prywatna inicjatywa", którą komuniści skazali prędko na śmierć, już w swych początkowych formach, od razu stała się siłą produkującą i dystrybuującą, bez której system na razie nie mógł istnieć. Lekarz, adwokat wywieszał na ścianie domu swoją tabliczkę. Głodujący robotnicy naprawili budapeszteńskie linie elektryczne. Wśród tego pracowitego i podnieconego ludzkiego działania nieuczciwość ukrywała swoje prawdziwe zamiary, zasłaniając się tajemniczymi kryptosłowami. „Oddziały zaopatrzenia", „pełnomocnik rządu do spraw opuszczonych dóbr" i inne, podobne niewiadome grupy prowadziły metodyczny i bezwstydny rabunek. Okoliczności towarzyszące „sprawiedliwemu rozdziałowi dóbr" wyrzucały na powierzchnię społeczeństwa przerażające, szpetne okazy ludzkie. Ludowy poeta w stanie euforii wywołanej reformą rolną objeżdżał kraj i wszędzie trąbił w trąbę, jakby przydzielono mu rolę anioła stróża narodu, serafina ojczyzny — lecz wkrótce o-kazał się załatwiającym po cichu własne interesy bardem rabusiów. Telefonu w owym czasie jeszcze nie było, przeto do życia powróciły dziwaczne zwyczaje minionych 210 rpok, rodem z XVII i XVIII wieku, kiedy to cere-mionialne przepisy etykiety regulowały życie towa-i /.yskie nie tylko arystokracji, lecz — wskutek za-hęt Króla Słońce, obawiającego się jej buntu — .ikże klasy Colberta, mieszczaństwa, które zaprag-icło być „szlachcicem" i naśladowało wizytowe yczaje wyższych sfer. W Budapeszcie po upływie oku od oblężenia goście pojawiali się bez zaprosze-na i zapowiedzi. Ta bezpośredniość była zrozumia-i.t, gdy przejawiali ją krewni, przyjaciele czy bliscy 'iiajomi, lecz zawsze zdumiewała, gdy w drzwiach • uwali ludzie najzupełniej obcy, wyjaśniając, że .właśnie tędy przechodziliśmy" albo „słyszeliśmy, ¦r państwo też przeżyli, więc przyszliśmy w odwie-l/iny". Założenie, że wizyty składa się jedynie w .tmach istniejących układów porozumienia towa-/yskiego, było dla odwiedzających zupełnie ob-i*, albo też sądzili, że w nadchodzących czasach .wszystko będzie zupełnie inaczej" niż dawniej i ze ¦losunków międzyludzkich wyparują męczące zasa-¦ lv dobrego wychowania czy towarzyskiego katechizmu. Społeczeństwo, którego obyczaje rozróżniały i'omiedzy „gościem siedzącym" (który był zaprzemy) a „gościem stojącym" (który pojawił się bez oproszenia, nie miał więc miejsca siedzącego), na-i/.alo już do przeszłości — tak zapewne uważali i.isi nieoczekiwani goście. W pierwszych miesiącach zamieszkania w Bu-l/ic często mieliśmy takie wizyty. Zupełnie niezna-10 osoby dzwoniły do drzwi wczesnym rankiem lub 'o/nym wieczorem, nachodzono nas bez zaprosze-na i zawiadomienia, oglądano z zainteresowaniem 211 zoologa amatora, który po kataklizmie sprawdza w ogrodzie zoologicznym, czy puma i tapir przeżyły. W tej bezpośredniości, w tym braku taktu było coś bardzo „rosyjskiego" i coś „ludzkiego". Naturalnie wszystkich przyjmowaliśmy i nawet jeśli w pierwszym zakłopotaniu nie zapraszaliśmy odwiedzającego, by usiadł, nie stanowiło to żadnego problemu, bo nieoczekiwany gość bez osobnych zaprosin, pogodnie i swobodnie rozsiadał się w fotelu i nierzadko pozostawał znacznie dłużej, niż wypadało. Pocieszaliśmy się i przekonywaliśmy wzajemnie, że w tym wszystkim jest może także coś dobrego: są to po prostu formy, w których wyraża się nowa egali-tarność, społeczeństwo bezklasowe nie będzie wobec tego jedynie pustą obietnicą. Ale po przeminięciu pierwszego zaskoczenia spostrzegliśmy, że odwiedzających, którzy zadzwonili do obcych drzwi, nie sprowadzało do nas bynajmniej serdeczne zainteresowanie; z pospiesznie wypowiadanych zdań prędko wyczuliśmy, co jest prawdziwym motorem tych odwiedzin: nienawiść. Później, kiedy wspólna nędza i terror w fałszywej solidarności strachu zbliżyły ludzi do siebie, psychoza nienawiści jakoś minęła. Ale podczas rozmów w pierwszych latach po oblężeniu nienawiść swym palącym i śmierdzącym jak padlina tchnieniem wybuchała z ludzi i przeciw ludziom tak, jakby ktoś nieostrożny niechcący uniósł wieko przykrywające rozpalony piekielny kocioł. Nienawiść — ale dlaczego? Bo ten drugi przeżył. Bo nie cierpiał tak i tyle, co ja. Bo ten, kto cierpiał, nie otrzymał natychmiast zadośćuczynienia. Nienawiść, bo 212 wszystkiego nie dość, wszelka kara i rekompensata są niewystarczające. Bo nie ma takiego okrutnego potępienia, na jakie zasłużył ten świat. Bo zadośćuczynienie, którego ktoś oczekiwał, nigdy nie było dość sowite i obfite. Bo inni dostali lub zrabowali więcej. I dalej: nienawiść, bo nie znaleźli w ruinach - ani później, gdy gruz został już uprzątnięty — lego, kogo lub czego szukali. Czegóż to w istocie s/ukali? Nasi goście — jąkając się i pospiesznie wyrzucając z siebie słowa — czasami potrafili to nazwać. Ci, którzy mieli już mieszkania albo zostali sekretarzami stanu, albo znów pootwierali sklepy, albo odnaleźli swoją Mariskę, potrafili wyznać, że nienawiść, jak żądza narkotyku u narkomana, nie wygasa, nie sposób jej „zaspokoić". Przecież wszyscy czekali na „kogoś" i ten ktoś zawsze nie wracał. Czekali na kogoś, kto był dla nich najważniejszy, ledyny. Ważniejszy od mieszkania, ambicji, rangi, rozkoszy, majątku czy zemsty. Wydawało się, jakby wszyscy mieli w życiu tylko jednego towarzysza — nieistotne, czy rodzica, żonę, kochanka, przyjaciela — kogoś jedynego, na którego nasze chromosomy odpowiadają z niepojętą biochemiczną energią. I teraz zrozumieli, że ta jedna jedyna osoba, która mogła być dzieckiem, kochanką, żoną, już nigdy nie wróci. Nie wróci nawet wówczas, jeśli udało się jej wydostać z rozmaitych piekieł, jeśli obdarta i zawszona doczołgała się jakoś do domu i z poczuciem winy (miała poczucie winy, że się uratowała) padała na ziemię, składając dzięki. Nie było na kogo czekać, bo ta jedna jedyna osoba, na której powrót z gehenny choćby i na krużganku piekieł czekano, już 213 nigdy nie powróciła, przepadła w piekielnych labiryntach. Przepadła na zawsze, nawet jeśli w cielesnej rzeczywistości zdołała się uratować. Bo kto przeżył piekło i powrócił, nie był już tym samym człowiekiem, na którego czekano. Ktoś, kto przeżyje takie rozczarowanie, zaczyna nienawidzić. Pomiędzy matkami i dziećmi po pierwszych łzach i uściskach następowała chwila, w której ze zdumieniem patrzyli sobie w oczy i prędko zaczynali mówić o czymś innym. Małżonkowie, kochankowie i przyjaciele — spośród wszystkich więzi międzyludzkich ta jest najbardziej niepojęta — spieszyli ku sobie z wyciągniętymi ramionami. I ramiona te później — często — opadały, bo najbliżsi członkowie rodziny, owszem, kochankowie i przyjaciele ze zdumieniem, czasami z oburzeniem, to znów z odrazą spostrzegali i uświadamiali sobie, że ten drugi nie nienawidzi czegoś lub kogoś tak mocno, jak nienawidzą oni. Następowały chwile egzaminu w życiu prywatnym i towarzyskim, gdy pojawiało się to decydujące o zdanym egzaminie pytanie: „Czy nienawidzisz tego, czego nienawidzę ja, czy jesteś obojętny albo tolerancyjny?". I jeśli ktoś nie nienawidził dość mocno, zostawał znienawidzony. Było tak, jakby wszyscy stracili kogoś. A ten, kto powrócił, albo schudł, albo utył — najczęściej był chudy jak szczapa — i albo był pełen przebaczenia, albo dyszał zemstą. Albo był śmiertelnie zmęczony i obojętny. Ale nieodwracalnie coś się z nim stało, z nim i ze wszystkimi — jakby nagle całe społeczeństwo zrozumiało, że na próżno czekało. (Daremnie czekano nie tylko na osoby, lecz także na inne, od- 214 mienione, bardziej uczciwe stosunki międzyludzkie, o których myślano, że teraz staną się rzeczywi-¦ t ością). A to oczekiwanie jest prawdziwym, sekretnym sensem życia. Genialna sztuka Becketta była wówczas jeszcze nieznana, ale po wojnie wszyscy i /ckali na Godota. A Godot nie przyszedł. Gdzie przepadł? W obozie koncentracyjnym, na polu bitwy czy w którejś z piwnic? W zdradzieckich kazamatach, w śmierdzących wilczych dołach strachu? I .udzie zrozumieli, że nie ma na kogo i na co czekać. I zaczęli nienawidzić. Materiałem do rozniecenia ognia nienawiści była niczym łopata wiórów na dogasające ognisko — inflacja. Najpierw pojawiła się bezszelestnie, pod-.łypnie, jak hemofilia. Chłopi, spekulanci i partyjne pasożyty tyli i bogacili się — wszyscy pozostali tracili krew. Inteligencja, robotnicy, resztki klasy ziemiańskiej z dnia na dzień chudli, jakby cierpieli na suchoty. Przez krótki okres znajdowało się jesz-'. /e to i owo do sprzedania: staroświecki zegarek kieszonkowy. Bransoleta, złoty ząb ze spuścizny po l/iadku, obrączka. Ludzie mieli nadzieję, że na po-'.lobnych syntetycznych odżywkach przetrzymają i.ikoś tę papierową dżumę. Ale wkrótce spostrzegli, a* inflacja — nie wywołując bólu — ograbia ich nie tylko z kilogramów wagi ciała, lecz także z resztek energii życiowej. Chłopi szybko pojęli, że wybiła ich godzina. Nie wahali się wykorzystać sytuacji. I podczas gdy oni 1'ogacili się, zamieniając na peszteńskim rynku byle laką świnię na fortepian czy złote napoleony, inteligencja, robotnicy i urzędnicy, każdego dnia coraz 215 bledsi i głodniejsi, z coraz mniejszą nadzieją na przeżycie patrzyli na codzienne groteskowe kuglarstwo: co przyjdzie nazajutrz, jaka będzie znów wartość pieniądza? Bo papierowe śmieci, nazywane wówczas pieniędzmi, w ciągu kilku przedpołudniowych godzin przechodziły z rąk do rąk w astronomicznych sumach, oznaczonych niedającą się już wyrazić, bilionową wartością. Gospodyni rano biegła do znajomego lichwiarza, u którego trzymała w zastawie pierścionek, i sprzedawała mu z niego kilka gramów, a następnie z papierem, który od niego dostawała, biegła co sił do hali targowej, gdzie za tak zwane „banknoty z Jasiem"1 rozdawano żywność do dwunastej w południe — ta magiczna godzina oznaczała porę zamknięcia kursów na giełdzie, po niej wartość pieniądza tego dnia przestawała obowiązywać, bo dolary czy złoto wyceniano o kilka milionów czy bilionów drożej niż rano, w porze otwarcia giełdy. Nikt już nie potrafił sobie radzić z liczbami: „Niech pani doda jeszcze dwa niebieskie do tego żółtego, i wtedy może pani brać tę kaczkę" — mówiła przekupka, a zrozpaczona gospodyni próbowała się targować: „Nie dam niebieskiego, ale dołożę zielony". Ludzie znów zmuszeni byli doświadczyć, że na dnie ludzkich przedsięwzięć istnieje coś całkowicie bezsensownego, silniejszego od argumentów świadomości. W tamtych miesiącach większość mieszkańców Budapesztu straszliwie wychudła i przypominała ryciny z podręczników anatomii, na których ludz- 1 banknoty inflacyjne 216 ki szkielet pozbawiony jest mięśni i tłuszczu. Inflacja przyniosła wielkim masom ludzi doświadczenie większej nędzy i bardziej męczącego niedostatku niż oblężenie, kiedy wszyscy gromadzili zapasy /vwnosci, a wymuszona przez wspólne niebezpieczeństwo solidarność nawet ostrożnym i egoistom kazała się podzielić skromnymi porcjami z towa-i /yszami losu we wspólnej piwnicy. W czasie infla-vjnej nędzy nie było już śladu niedawnego współ-' /ucia. A ponieważ teraz nie trzeba już było bronić /vcia, lecz Pieniędzy, Dóbr, Rzeczy, ludzie reagowa-li na sytuację przymusu z bardziej okrutnym ego-i/mem niż za oblężenia. Inflacja, ta bezbarwna krwawiączka, podsycała /ar psychozy nienawiści. Ta odsłona wielkiego procesu rozgrywała się już nie pomiędzy proletariatem i burżuazją, lecz pomiędzy chłopstwem a resztą spo-k-ezeństwa. Propagowany chyłkiem mit miał przekonać węgierską opinię publiczną, że chłopstwo jest nie tylko klasą społeczną, lecz sekretnym źródłem .ily, legendarnym, pradawnym rezerwuarem świa-lomości, głębokim gruntem dla narodowego bytu. \le większość społeczeństwa widziała w chłopach udynie węgierskich obywateli pracujących w sek-utrze rolniczym i nikogo więcej. Ich praw i obowiązków nie można było oddzielać od praw i obowiązków reszty. (W tym czasie założono już Ligę I'raw Człowieka, ale nie słyszało się o Lidze Obowiązków Człowieka). Komuniści z udaną wielkodusznością poczęstowali chłopstwo rozdziałem gruntów i wyszczerzeni w fałszywym uśmiechu czekali tylko, kiedy będzie je można batem przepędzić 217 z nadanych gruntów, podobnie jak wcześniej przepędzono stamtąd prawowitych właścicieli. Wielki spór historyczny zmienił się w cyniczne i groteskowe, taktyczne potyczki polityczne. Tysiącletni proces — proces o losy ubogiego i haniebnie źle opłacanego chłopstwa bezrolnego — trzeba było już zakończyć także na Węgrzech, jak zakończony został wszędzie na Zachodzie. Komuniści, zacierając ręce, bawili się w rozdającego podarki świętego Mikołaja, ale doskonale wiedzieli, że „podział gruntów" nie jest żadnym zakończeniem, lecz początkiem nowej, straszliwszej od wszystkich wcześniejszych, nieludzkiej pańszczyzny. Chłopi byli pełni podejrzeń. Ziemię przyjęli — choć często bez łapczywej zachłanności, jaką chcieli widzieć dawcy — i wyczekiwali, jaki będzie dalszy los tego gościńca rodem z bajki. Tyle w każdym razie zrozumieli, że inflacja jest stadium przejściowym, w którym z nielitościwą konsekwencją mogą dać odczuć reszcie społeczeństwa swoją sytuacyjną energię. W tamtej historycznej chwili mogli żądać od kupujących nie tylko należnej równowartości sprzedawanego produktu i włożonej pracy, lecz jeszcze na dodatek fortepianu, zegarka kieszonkowego, rodzinnych klejnotów i wszystkich tych świecidełek, które błyskały przy drogach i na społecznym śmietniku. Węgry były w tamtych latach jak człowiek, któremu amputowano nogę i upływa zeń krew: produkty przemysłu ciężkiego w ramach kontrybucji rabowali Sowieci, a reszta, która tu pozostawała — żywność, produkty przemysłu lekkiego — rozpływała się po kanałach inflacji. 218 Nienawiść wywołana tą spotęgowaną nędzą nie miała celu, co więcej, była siłą „samoczynną" — tak nazywano zjawiska w nowym, koszmarnym „spe-lalistycznym" języku. Ludzie nie szukali już pre-ickstów dla nienawiści; stała się ona uczuciem samorzutnym, niezależnym od sensu. „Z pustym Iuzuchem nie da się śpiewać hymnu", napisał nie-,dyś sławny pamflecista, Dezsó Szabó1; teraz nade-/la chwila, w której ludzie zrozumieli, że nie można też śpiewać Międzynarodówki ani rozprawiać o połecznej sprawiedliwości. Pojawiły się książki pełne rozważań na temat fenomenu „moralności nienawiści". Fenomen ten nie był wyizolowanym, spe-vlicznie węgierskim zjawiskiem. Wszędzie wybu-tiała płomieniem zatruta formuła rasizmu, psy-hoza nienawiści, wzniesiona na gruzach dziewiętnastowiecznej liberalno-humanistycznej pseudo-uoralności. Kolorowi na całym świecie nienawidzi-i białych, wszystkich białych ludzi. Proletariat nienawidził kapitalistów, w Meksyku, w Chinach, w ¦ rajach Ameryki Południowej chłopi buntowali się i M/eciw właścicielom ziemi, a inteligencja nienawi-l/iła „ekonomistów" i „socjologów", teoretyków w i >gowych okularach, dla których — ponieważ nie vierzyli w ludzi i w życie, a jedynie w metodę i w materialne skutki — ludzie i płody rolne były sta-vstycznym surowcem. W czerwonawej poświacie inflacji ukazała się na Węgrzech sztucznie dotąd o-• laniana prawda o stosunkach pomiędzy chłop- 1 Dezsó Szabó (1879-1945) — wywołujący wielkie dyskusje l»i»arz i publicysta. 219 stwem a resztą społeczeństwa. Komuniści rychło zatroszczyli się o to, by także chłopi znaleźli się w obozie pokonanych. Na scenie pozostał syty spekulant, pasożyt partyjny i grzeczny chłopiec — inteligent, który zawarł pakt z komunistami. Ale w epoce inflacji wszyscy nienawidzili wszystkich. Nienawidzono nie tylko chłopów. Robotnik, inteligent widział wystawy sklepów na Vaci1, wiedział, że można tam kupić francuski szampan i kosmetyki, strasburski pasztet z gęsiej wątróbki, angielskie książki i amerykańskie aparaty fotograficzne. Radcy rządowi powprowadzali się do opuszczonych willi na Różanym Wzgórzu, remontowano pokoje, pośrodku chaosu inflacyjnego udawały się faustowskie sztuczki i można było omawiać z tapicerem, jaki odcień pastelowej tapety będzie najodpowiedniejszy na obicie ścian w garderobie wielmożnej pani. W ogródkach na Łące Paszy2 w porannych godzinach widywało się niegdysiejszych właścicieli, którzy powrócili z getta czy z kryjówek na prowincji, jak — zgodnie z radą Voltaire'a — spokojnie, z oddaniem pielęgnują rabaty i z konewką w ręce stąpają pomiędzy rzędami fuksji. Głodujący, którzy przechodzili obok ogrodzenia, wiedzieli, że tu nie fuksje się podlewa, lecz złote napoleony, które tuż przed nadejściem strzałokrzyżowców zakopano w rodzinnych ogrodach. Znani rabusie regularnie chadzali na cmentarz Wilcza Łąka3, by „oddać 1 Vaci utca — elegancka ulica śródmiejska w Budapeszcie. 2 Rózsadomb, Pasaret — zamożne willowe dzielnice budań-skie. 3 Farkasret — cmentarz w Budzie. 220 hołd" pogrzebanym przyjaciołom, w których grobach zakopano rodzinne klejnoty. Starzy gracze giełdowi sięgali po słoiki wecka i w szczelnie zamkniętych przetworach domowych ukrywali owinięte pergaminem dolary. Czasami zapominano, gdzie zakopano skarby, i wówczas nocami rozpoczynały się paniczne rozkopywania, bo w sąsiedztwie przecież także mieszkali fachowcy od tej roboty i już następnej nocy zaczynali kopać tam, gdzie widniały świeże śla-ilv łopaty. Moralny poziom społeczeństwa osiągnął stan zerowy. I wszyscy nienawidzili wszystkich. Poranione, okryte strupami, bliznami, zrujnowali- miasto nie skarżyło się jak Hiob na śmietnisku, iilo się jedynie żarem nienawiści. To, co nazywa-iv „dziejami życia", owa taśma filmowa złożona z I vskawicznie przesuwających się klatek — u mnie i zerwała się tego dnia, w którym zrozumiałem, że ic ma już na kogo czekać. Pozostała książka z ob-.i/.karni, którą czasami przeglądam. Poszczególne łatki wspomnień przypominają prymitywne, sła-«» pokolorowane obrazki, jak w pogańskiej Biblii ituperum. Nie muszę przymykać oczu, by je oglą-i.ić — widzę je wyraźnie z odległości mórz i konty-rntów, z oceanicznej perspektywy starości. 14 Nienawiść miała swoje zaskakujące efekty ubocz-ii'. Jak na przykład zachowanie owego milicjanta, ' vda, który pewnej grudniowej nocy 1945 r. wszedł to kawiarni Emke. 221 W chwili tamtej historycznej przemiany lokal ów przypominał obraz z maligny gorączkującego, wstrząsanego dreszczami chorego: w nieogrzewanym, marznącym Budapeszcie, w alei Okrężnej, gdzie wiele domów stało jeszcze z trzewiami na wierzchu, gdzie po ciemnych ulicach włóczyły się udające siły porządkowe bandy rosyjskich żołdaków i patrole żołnierskie, w kilka miesięcy po zakończeniu oblężenia, w fałszywej atmosferze pretensjonalnej przedwojennej pompy otwarto kawiarnię Emke. W chłod-nawej sali pobłyskiwały sznury kolorowych lampek, wokół bufetu pysznił się orientalny pseudoluk-sus sztucznych palm, pośród srebrzystych luster tronowała żona kelnera roznoszącego kawę, kelnerzy w wytartych czarnych ubraniach, z serwetą na przedramieniu biegali w charakterystyczny dla osobników z platfusem sposób pomiędzy stolikami nakrytymi białym adamaszkiem, przedwojennym platerem i tanią porcelaną. W ustawionych na stołach wazonikach kurzyły się sztuczne kwiaty, a w kącie sali zasiadła w pełnej gotowości cygańska orkiestra: pierwszy skrzypek zwany prymasem, altowiolista, kontrabasista, cymbalista i klarnecista. Kelnerzy i Cyganie czekali jak dawniej na gościa, który chce się zabawić, który każe sobie grać sentymentalne kawałki albo coś do tańca. Z racji niepojętego kaprysu dziejów ocalał nie tylko budynek, lecz także całe wyposażenie kawiarni, ominął ją rabunek i wszystko zostało na swoim miejscu. Kelner roznoszący kawę kręcił się pomiędzy stolikami i indagował gości, czego sobie życzą. Wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni kołysały się bez przerwy, kelne- 222 r /y na półmiskach z alpaki roznosili potrawy wybrane z bogatego menu. Pośrodku głodującego mia->ia tu wszystko można było dostać, wszystko, o . /ym od miesięcy ludzie mówili jedynie szeptem: wszelkie rodzaje mięs, smakowite sosy, a w posrebrzanych wiaderkach chłodziły się szlachetne wina. lak wyglądała Emke w grudniu 1945 r. Zanurzeni w unoszącym się nad stolikami zapa-hu potraw siedzieli tu nieliczni ocaleli starzy by-\ alcy, ostatni Mohikanie, którym udało się prze-i wać potworności wojny, uratowali się i powrócili niewoli lub kryjówek: sklepikarze, adwokaci, le-uze, okoliczne drobnomieszczaństwo i inteligen-ia. Przychodzili tu czasami na kolacje, bo ich żony ulkryły, że w Śródmieściu otwarto kilka zakładów t yzjerskich, pojawiły się też krawcowe, które szy-v po domach, więc przy wieczorowych okazjach nożna było wystąpić z pełną elegancją. Cyganie ci-lio przygrywali, szczęk sztućców i pobrzękiwanie ilcrzy przypominały przedwojenną znaną aurę. Kelnerzy przyjmowali zamówienia, rutynowo po-, uirzając zwyczajowe w tym fachu nazwy — „...sa-uka, tak jest... dobrze wysmażony, ma się ro-iimieć!" — inni, którzy roznosili wino, cygara i hleb, krążyli pomiędzy stolikami, gdzie obok gro-i stałych gości, którzy tu pospiesznie i nieoczeki-.mie powrócili, siedzieli ciemnoskórzy Kirgizi, 1 /uwasze, przyodziani w pikowane chińskie kurt-i i szpiczaste czapy żołnierze armii okupacyjnej ze ivy mi damami, z którymi niedługo przedtem za-.irli znajomość na zimnych rogach alei. To mieszali towarzystwo — dawni bywalcy i nowi goście — 223 koso spoglądało na siebie nawzajem. W momencie wielkiej zmiany warty wiatr historii przywiał w jedno miejsce tę zbieraninę. Była to dziwna mieszanka, ale starzy peszteńscy kelnerzy obsługiwali Czuwa-szów, ich damy i okolicznych sklepikarzy z branży obuwniczej obojętnie, apatycznie, z sennym, mądrym, nieco pogardliwym znudzeniem, tak samo jak radców rządowych w czasach przedwojennych, w społeczeństwie cierpiącym na tytułomanię. W tę po części historyczną, po części zaś koniunkturalną sytuację wkroczył żydowski oficer milicji. Znałem trochę tego człowieka: był urzędnikiem bankowym, przed nadejściem czasów hitlerowskich i panowania strzałokrzyżowców każdego popołudnia przychodził do Emke na kawę i karty, w które grał ze znajomymi z żydowskiego drobno-mieszczaństwa. Wiedziałem, że jego rodzinę wywieziono: matka i siostra zginęły w Auschwitz, a brat nie wrócił z obozu pracy. Poznał mnie i uprzejmie pozdrowił, podnosząc dwa palce do daszka milicyjnej czapki. Wszedł przez obrotowe drzwi, szatniarz pospiesznie pomagał mu zdjąć nowiusieńki skórzany płaszcz, po czym odebrał od niego rękawiczki i szpicrutę. Każda sztuka odzieży była nowa i szyta na miarę, oficerki błyszczały, podobnie jak złotawe dystynkcje pułkownika na epoletach kurtki. Urzędnik bankowy przepadł gdzieś w wirze wielkiego balu maskowego, na jego miejsce pojawił się wszechmocny przedstawiciel władzy. Właściciel lokalu w asyście kelnerów zaprowadził go do najlepszego stolika; oficer milicji powoli, z godnością 224 przeszedł przez salę i wygodnie rozsiadł się na krze-•U-. Wszyscy go obserwowali. A on wiedział, że w i chwili jest tu jedyną ważną osobistością. Żydowski oficer milicji w tamtych czasach i w intej sytuacji był w Budapeszcie panem życia i nierci. Pachołki ze świeżo zorganizowanych od-lałów bezpieczeństwa publicznego zabierały do lawionych kazamat każdego, na kogo wskazał. logł robić, co chciał. Na razie chciał zjeść kolację. i- zmarszczonymi brwiami, w fachowym skupieni, z rutyną przedwojennego smakosza wybrał i nnówił najlepsze potrawy: sandacza po balatoń-ku, duszoną polędwicę, smakowite dodatki. Roz-oszący napoje kelner po dłuższej naradzie przy-iósł dlań z piwnicy omszałą butelkę starego wina. i clnerzy ożywili się niczym muzycy w orkiestrze, i ody pałeczkę unosi w górę sławny dyrygent: wo-i >ł ważnego gościa ani na chwilę nie ustawała krzą-mina. Wiaderko z lodem ustawiono w pobliżu jego olika, zaraz też zanurzono pomiędzy kostki lodu odę mineralną z Parad. Cyganie w natchnieniu, icho grali melodie ze znanych operetek i scena ta ioskonale obrazowała sytuację po przewrocie spo-cznym, kiedy warstwa parweniuszy spieszy do o-ory na Traviate czy Rycerskość wieśniaczą, której awniej nie mogła oglądać nawet z jaskółki. Ów vdowski oficer mógł sobie teraz zafundować wiel-.1 scenę z przedwojennej budapeszteńskiej pseudo-¦ompy rodem ze Śródmieścia. To on był teraz w awiarni „Cesarzem" — tak w żargonie kabareto-•. vm nazywano rzadkiego gościa, na przykład pod- ziemia!... 225 *•¦? żupana z Wielkiej Niziny1, który wzbogaciwszy się na hodowli świń, raz do roku przyjeżdżał do Budapesztu i w orfeum bawił się w hrabiego. Czuwasze i Kirgizi także nie spuszczali z niego oczu: na stolikach obok kieliszków z winem leżały karabiny maszynowe. Było w tej scenie coś z Dosto-jewskiego, z nastroju tandetnych hulanek Karama-zowów czy z nieobliczalności Artamonowów Gor-kiego. Bo ta słabo ogrzewana, pławiąca się w sztucznej pompie budapeszteńska kawiarnia ze swoimi gośćmi, a już szczególnie z oficerem milicji, była w istocie beczką prochu. Także damy uzbrojonych kawalerów, przybyłych tu z odległych rosyjskich stepów, z nabożeństwem i obawą obserwowały każdy gest człowieka będącego uosobieniem Władzy. Siedzący przy sąsiednich stolikach goście udawali, że beztrosko gawędzą, lecz w rzeczywistości wszyscy rzucali dookoła niespokojne spojrzenia, bo wszyscy coś ukrywali: jeden tonę zjełczałego masła do rzucenia na czarny rynek, drugi pudełko po cygarach wypełnione złotym złomem, jeszcze inny — przewiny. I nikt nie wiedział, czy w notesie oficera nie czają się anonimowe donosy, oskarżycielskie dokumenty, będące elementem zemsty czy dawnych porachunków. Ale ważny gość nie interesował się na razie otoczeniem. Kelnerzy nie spuszczali go z oka i obsługiwali z oddaniem ministrantów, on zaś naprawdę celebrował posiłek: jadł i pił niespiesznie, jakby spożywanie tu kolacji było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Alfóld Po zakończeniu konsumpcji kelner przyniósł a-roinatyczną kawę z ekspresu, sprzedawca cygar pomógł wybrać ze zrabowanego z fabryki wyrobów tytoniowych w Starej Budzie asortymentu nakra-piane trabuko, podał ogień i oficer milicji z pełnym Żołądkiem i z ukontentowaniem wydmuchał dym / cygara. Wszyscy obecni, podobnie jak roznoszący kawę kelner, z uśmiechem ulgi obserwowali wyraz twarzy niebezpiecznego gościa. I odetchnęli: zadowolona mina oficera, jego cywilizowane zachowanie rozwiały poczucie niepokoju i podejrzenie, że ma wrogie zamiary. I rzeczywiście — syty, palą-v cygaro, znajdujący się wedle wszelkich znaków w pogodnym stanie przyjemnego trawienia ważny ;-ość czuł się dobrze i był przyjazny: uśmiechał się, unosił kieliszek wina w stronę eleganckich pań |T/y sąsiednich stolikach, gdzie zajmowali miejsce koliczni stali bywalcy lokalu, lecz czynił to bez na-aicania się, z pewnym kawalerskim urokiem, zaś o chwili, z dymiącym cygarem w ręce, skinął na 1 vgana, by się zbliżył. Prymas z chustą na szyi, ze skrzypcami i smycz-l i cm w dłoni pospieszył ku niemu pokornym, gor-I iwym krokiem, ze skrywanym uśmieszkiem i niu-licm starego wyjadacza z branży, który wie, że waż-v gość jest już odpowiednio rozgrzany i nastała 11 wiła zamawiania sentymentalnych szlagierów lub esołych kupletów. Poufnie nachylił się do gościa, lory szepnął mu do ucha swoje zamówienie. Cyan żywo przytaknął, wrócił do kompanii, powiedział coś po cygańsku do altowiolisty, cymbalisty i kontrabasisty, podniósł skrzypce do ramienia i z 226 227 patetycznym rozmachem uniósł smyczek. W kawiarni zapanowała nabożna cisza. W tym kościelnym niemal skupieniu, oczekiwaniu ze wstrzymanym oddechem parowało wspomnienie przedwojennego, zapomnianego już plemiennego święta; scena przypomniała mi zdanie: „tak niegdyś żyliśmy w Odessie". Goście z pełną obawy ciekawością czekali na pierwsze dźwięki orkiestry. Co zamówił żydowski oficer? Międzynarodówkę czy szlagier Zerkovitza1? Prymas nachylił się nad skrzypcami, opuszkiem palca szarpnął strunę, a banda pianissimo podjęła ten dźwięk. I w kościelnej ciszy, w Budapeszcie, w grudniu 1945 r., w kawiarni Emke przy alei Okrężnej, na rozkaz żydowskiego oficera milicji rozbrzmiała przedwojenna irredentystyczna piosenka zaczynająca się od słów „O ty piękny, przecudny kraju węgierski, piękniejszy od całego świata", która już wówczas, w okresie międzywojennym, uważana była za naciągany tani szlagier; a teraz, w tym otoczeniu emanowała tak boleśnie fałszywym, groszowym i interesownym pseudopatriotyzmem, że budziła w słuchaczu mdłości. Ale Cygan grał z u-czuciem. Goście słuchali zaskoczeni, wręcz zagapieni. Kelnerzy zaprzestali roznoszenia potraw. A oficer milicji oparł dymiące cygaro o popielniczkę, splótł ręce na piersiach, wyciągnął się na krześle i przymknął oczy. Ten człowiek miał wszelkie podstawy, by nienawidzić. Nienawidzić Węgier, które może i są naj- 1 Bela Zerkovitz międzywojennym. autor popularnych szlagierów w okresie piękniejsze na świecie, ale które w majestacie ist-uc|i|ccgo wówczas prawa skazały na śmierć jego nutkę i rodzeństwo, upokorzyły i obraziły człowie-n\ godność jego samego, obywatela węgierskiego »rodzonego na Węgrzech. Co nim kierowało, gdy w .ilkowicie już odmienionej społecznej i politycznej vtnacji kazał sobie grać w śródmiejskiej kawiar-n pseudopatriotyczną, irredentystyczna piosenkę? ¦ /.y/by sobie kpił? Patrzyliśmy na niego, jak sie-l/iał z przymkniętymi oczyma, i my wszyscy, któ-/.y zabłądziliśmy tego wieczora do błyskającej sreb-i cm luster kawiarni, słuchaliśmy razem z nim. Czu-wusze gapili się z nierozumnym wyrazem twarzy, niczego nie pojmowali z tej sceny. Ale pomimo całe) niejasności sytuacji wszyscy czuli, że coś się -,1/ieje: ten człowiek chce nam coś powiedzieć, chce /a coś zapłacić, odpowiedzieć na coś... Bo jakkolwiek cała ta groteskowa i pokraczna scena była rodem z nocnego światka, wszyscy czuli niż, że nie idzie tu o zwykłą muzykę kawiarnianą: icn człowiek urzeczywistnia tu coś, na co, być mo-/c, czekał przez całe życie, lecz nigdy nie miał możności zrealizować w pełni tego, o czym marzył. Wiele musiało się wydarzyć, by mógł zmienić kostium i rolę, by mógł kazać sobie zagrać w pesz-icńskiej kawiarni tę pseudopatriotyczną, prowokacyjną, efekciarską, lecz pod względem treści po pro-stu głupawo sentymentalną piosenkę. Musiał być najpierw Hitler i Auschwitz. Miliony młodych A-merykanów, Anglików i Rosjan musiały zginąć na polach bitew Europy, Afryki i Azji. Musiała się rozpaść na kawałki potężna Trzecia Rzesza, a w innym 228 229 niewielkim kraju, na Węgrzech, musiał się rozsypać poprzedni porządek społeczny i odpowiedzialna zań mentalność. Wszystko to musiało się najpierw stać, nim mógł zamówić u Cygana w Emke ten fałszywie sentymentalny, irredentystyczny szlagier. Bo jeśli przed kilku laty, to jest w okresie, gdy był urzędnikiem bankowym, ten sam człowiek, znalazłszy się któregoś wieczoru w Emke, kazałby Cyganowi zagrać „O ty piękny, przecudny kraju węgierski", znalazłby się zapewne wśród gości kawiarni chrześcijanin, który pomyślałby: „Co się ten Żyd tak patriotycznie wypina?". I niektórzy goście żydowscy także zapytaliby: „Co się ten Żyd tak patriotycznie wypina?". Tymczasem on wcale nie chciał się patriotycznie wypinać, chciał tylko — jeden jedyny raz w życiu — móc sobie zamówić w Emke piosenkę, która mówi, że Węgry są także jego ojczyzną. Są nią, pomimo że pozabijano mu najbliższych, jego samego, Żyda, prześladowano, upokorzono i w końcu wykluczono z tego społeczeństwa, choć tu się urodził, a jego językiem ojczystym jest węgierski. Teraz nadeszła wreszcie chwila, w której mógł sobie kazać zagrać, co chciał, a nikomu w kawiarni nawet nie przyszło do głowy uśmiechać się ironicznie. Ani zapytać: „Co się ten Żyd tak patriotycznie wypina?". Bo tak właśnie było. Widziało się, że ludzie, którzy słuchali piosenki, nie rozumieją do końca tego, co się dzieje. Ale słuchali i nikt się nie uśmiechał — ani ironicznie, ani w żaden inny sposób. Oficer milicji z obojętnością trawiącego Buddy, z przymkniętymi powiekami, w skupieniu słuchał muzy- ki. A kiedy wybrzmiała już ostatnia, prymitywnie ¦.entymentalna, wyciskająca łzy z oczu i wstrząsają-. a przeponę fraza, wszyscy siedzieli niemo i nieru-. homo. Gość skinął, że płaci. Kelnerzy skoczyli, po-ilali mu na talerzyku słony zapewne rachunek, któ-i v oficer uregulował, niedbałym ruchem wyciąga-1.(1. / wewnętrznej kieszonki kurtki gruby zwitek banknotów i nie odliczając ich. Wszyscy dostali na-imvek, i kelnerzy, i sprzedawca cygar, i Cyganie, i s/atniarz. Wszyscy nisko się kłaniali. Gość włożył k /urny skórzany płaszcz, zaciągnął pas służbowy, wcisnął na czoło czapkę o okrągłym denku, wziął rękawiczki i szpicrutę i w głębokiej ciszy powolnymi krokami ruszył w stronę wyjścia. W obrotowych .li /wiach przystanął na chwilę i rozejrzał się doko-l.i. Wszyscy czekali, czy nie powie czegoś na od-v liodnym. Popatrzył uważnie, ale nic nie powie-il/iał. Podniósł dwa palce do daszka czapki, to było pożegnanie. I — bez słowa — wstąpił w obrotowe drzwi. Zapłacił. 15 Nie cichnij, serce! I nie zapominaj! W mdłym przebaczeniu niech nie znika wina. Nie dopuść, aby nędza i brak siły kwas solny w wodę święconą zmieniły. Płoń jak naftowy szyb, dzikim płomieniem, niech cię nie zdmuchnie nagłe wiatru tchnienie. Trzaskając, sypiąc iskrą, wiecznie młody nieubłaganym bądź znakiem niezgody. 230 231 Urzędnik bankowy, który nieoczekiwanie przywdział kostium oficera milicji, nie był zjawiskiem odosobnionym. Zimą 1945 r. na ulicach Budapesztu i pomniejszych miast nieoczekiwanie pojawiła się znana, lecz jednocześnie zdumiewająco szpetna figura: Człowiek w Mundurze. W pierwszym roku po zakończeniu oblężenia zarówno w Budapeszcie, jak i w miasteczkach i na wsiach nie widywało się niemal osób umundurowanych — ani milicji, ani wojskowych. A ci nieliczni, którzy się pojawiali, nosili dawne uniformy. Oficerowie obawiali się chodzić w mundurach. Królestwo bez króla zmieniło ustrój i stało się republiką. (Giraudoux, wzruszając ramionami, powiedział, że państwo zmieniające ustrój przypomina człowieka, który zmienia płeć: dziewczyna przechodzi operację i zmienia się w chłopca, a chłopiec w dziewczynę, ale najczęściej efektem tych zmian jest hermafrodyta). Organy władzy w republice otrzymały nowe u-mundurowanie i w zaskakującym tempie miasto zaroiło się naraz od prezentujących nowiutkie uniformy, ściśniętych pasami milicjantów i wojskowych w czapkach z okrągłym denkiem. Ta mundurowa mania ogarnęła nie tylko organy porządku publicznego. Któregoś dnia wiosną 1946 r. otrzymałem zaproszenie do Parlamentu na posiedzenie Społecznej Rady Pokoju: miała się odbyć dyskusja na temat, w jaki sposób można zaleczyć straszliwe rany zadane węgierskiemu Żydostwu. Na posiedzeniu pojawili isarze, politycy, socjologowie. I dwóch duchów -: główny rabin neologicznej wspólnoty wyzna-i-j w Budapeszcie oraz katolicki biskup polowy. a miał na sobie uniform generalski i okrągłą ¦ kę ze złotym szamerunkiem, biskup zaś uniform i.iczeniem rangi kapłana polowego, i proszeni na posiedzenie Społecznej Rady Po-/ydzi namiętnie się ze sobą pokłócili. Jeden z i ków wspólnoty ortodoksyjnej krzyczał w pod-niu, że Społeczna Rada Pokoju ma w zasadzie id jedyne zadanie: doprowadzić do powieszenia \ sikich antysemitów. Ubrany w generalski uni-11 rabin neologów odrzucał tę propozycję, wska-u , że jeśli nawet powywiesza się wszystkich an-i nitów, nie zapewni to społecznego pojednania, i u >/,ostałe przy życiu rodziny powieszonych praw-i uidobnie odniosą się wrogo do tego posunięcia. W i cn sposób nie można więc zapewnić krajowi spo-k»>|u. Wówczas stronnictwo przeciwne zarzuciło rabinowi, że jeśli pozostanie przy swoim sądzie, zdra-»l/j sprawę pojednania, zaś pewien szacownie wyjadający Zyd ortodoksyjny o wyglądzie patriarchy / siwą brodą wymachiwał pięścią w kierunku rabina i krzyczał: „Przyjdą jeszcze wybory!". Posiedzenie /^kończyło się w niedobrym nastroju. Nie pozostało mi po nim żadne inne wspomnienie poza odzianymi w mundury postaciami rabina i biskupa. W połowie zimy pojawiły się obwieszczenia o-/najmiające o poborze kolejnych roczników. Nikt lego nie rozumiał, bo wojna się skończyła, armia była w rozsypce i nie sposób było pojąć, kogo i po 232 233 co wzywa się teraz do wojska. Na jednym z takich poborów pojawiło się jednak w koszarach, gdzie i dawniej przeprowadzano podobne operacje, kilku niezorientowanych obywateli przynależących do odnośnego rocznika; rozebrani do podkoszulków, trzęsąc się z zimna, czekali, by przejść przez tę niezrozumiałą procedurę. W nieogrzewanej sali krzątał się jakiś zawodowy sierżant, ale oficerowie prowadzący rekrutację nie pojawiali się. Po jakimś czasie jeden z rozebranych rekrutów powiedział: „Panie kabinowy, tak tu zimno, my idziemy do domu". Pozostali, wściekli, przyłączyli się do niego i zaczęli się ubierać. Zaś stary sierżant odparł: „Mają panowie rację, nie wiem, dlaczego pan pułkownik się spóźnia, widocznie nie ma tramwaju. Niech panowie idą do domu". Niedoszły rekrut, który opowiedział mi później tę scenę, dopiero po pewnym czasie zrozumiał, jak głębokie zmiany zaszły w węgierskim życiu publicznym. Rok wcześniej byłoby nie do pomyślenia, żeby wezwany na mobilizację poborowy zwrócił się do sierżanta per „panie kabinowy". Wówczas jednak było to możliwe, bo poboru bał się nie tylko rekrut, ale także sierżant i pułkownik. „Grozy dzwonka"1 jeszcze nie było, bo w wielu mieszkaniach brakowało dzwonków. Ale ludzie zaczynali już znikać — czasami ten i ów się odnajdował po upływie kilku tygodni, inni jeszcze później, 1 Csengófrdsz — wyrażenie trudne do przetłumaczenia. W okresie stalinowskim milicja miała zwyczaj dzwonić do mieszkań o wczesnym świcie lub w nocy, takich dzwonków wszyscy się bali, bo zazwyczaj oznaczały aresztowanie. 234 k tórzy nigdy. Terror zamruczał, pokazał kły, po przyczaił się, jak puma w dżungli, gdy węszy mek wiatru. Oskarżenia — najpierw wobec i ctnych osób, a później ogólnie, przeciw Węża ich udział w wojnie — pobrzmiewały po-nwo jak ostrożne odchrząkiwanie przed ora-\\c ludzie się spostrzegli. Ile odpowiedzialno-i ka odpowiedzialność ma przyjąć na siebie jed-;i, jeśli państwo, którego jest obywatelem, doza się łamania prawa? Czy obywatel jest odpo-/ialny za państwo tylko wówczas, jeśli aktyw-opiera jego niemoralne czyny? Podstawowym lązkiem człowieka w każdej epoce jest ratowa-lcbie i członków swojej rodziny — ale nie za wykonania rozkazów, których jego sumienie i/naje za zgodne z prawem, tylko na przykład uąc uniki: ratuje życie, ale nie współdziała udach, gdy przemoc się do tego posuwa, i nie uje, gdy władza popełnia zbrodnie przeciw kości; nie przyjmuje roli dobrze opłacanego, vwilejowanego świadka, gdy ceną za przywilej vspolnictwo w występku. Ludzie otrząsnęli się /ęli pojmować, że zasada „kolektywnej winy" niemoralnym oszustwem, można wszak kon-nie oddzielić i osądzić tych, którzy byli winni, ch, którzy byli tylko obecni, kiedy inni popeł-..iii występki — lecz byli obecni, bo nie mieli do-kifd uciec. (irozy dzwonka jeszcze nie było, ale czasem już pukali do drzwi — we dnie i w nocy. W jednym ze Mudiów — On the knocking at the gate in Macbeth — tic Quincey napisał, że nigdy nie był w stanie zro- 235 zumieć, dlaczego tak złe, przerażające wrażenie robi na nim to pukanie. Może dlatego — zastanawiał się — że po świadomym wszystkich skutków dokonaniu zbrodni „świadek żałuje nie tylko ofiary, lecz także mordercy". (Coś podobnego mówi także starzec w Braciach Karamazow. Sympathy oznacza po angielsku nie tylko współczucie, lecz także zrozumienie. Romantyczna to była epoka, w której człowiek odnosił się do pukania nocą z takim zrozumieniem). Czy okrucieństwo może być „ludzkie"? Pytanie to brzmi bezsensownie. Ale okrucieństwo, które jeden człowiek popełnia osobiście wobec drugiego człowieka, jeszcze ciągle jest w jakiś sposób „ludzkie" — jest w nim zaskoczenie, groza, lecz także możliwość katharsis. Skłonność człowieka do znęcania się nad innymi pozostała niezmienna pomimo zmiennych okresów w kulturze: nie da się jakościowo oddzielić bestialstwa „azjatyckiego", „starożytnego", „nowożytnego" czy „europejskiego"... są tylko chwile, w których hamulce — jeden tylko Bóg wie, dlaczego — okazują się silniejsze od skłonności do sadyzmu. (Pięć tysięcy lat temu Asyryjczy-cy stworzyli wielką kulturę, stali w świetle reflektorów na proscenium świata, inne ludy patrzyły na nich i oklaskiwały ich. Pełne szczegółowych rozważań prawo Asyryjczyków przewyższało w swej złożoności późniejsze prawo rzymskie; pozostawili sztukę o ogromnym rozmachu, głównie była to architektura, a więc sztuka patetyczna, nie zajmowali się zbytnio szczegółem, utrwaleniem charakteru indywidualności; także kroki, jakie stawiali na po- 236 /nej szachownicy świata, system społeczny i cpcje religijne były przedsięwzięciami całko-• nowoczesnymi, ogarniającymi w szerokim /oncie teraźniejszość i przyszłość, to, co ludz-' tym, co transcendentalne. A przy tym Asyryj-v — podobnie jak Chińczycy, Rzymianie, póź-mś Francuzi, Anglicy, Niemcy, Rosjanie — byli vobrazalnie okrutni). Bestialstwa nie można iować jako zjawiska związanego z konkretną a — jest czymś ponadczasowym i ponadhisto-nym. Wielcy władcy asyryjscy, Tiglatpilesaro-Assurnasirpalowie, Salmanassarowie, budow-owie świetnych systemów kanalizacyjnych i i yń, wspierający sztuki i rzeźbę religijną, wszy-u)i byli zgodni co do tego, że naturalnym i ludz-uczynkiem jest wykłuć oko, wyrwać język, od-if rękę zwyciężonemu przeciwnikowi. Assurna-il kazał wyryć w czarnym marmurze wspo-ii-nie o „triumfalnym i przezornym" czynie, kie-v Niniwie żywcem odarł ze skóry Ahijababę, cia aramejskiego, jego krewnych kazał wbić na a „członkom orszaku odrąbał głowy i kazał z ii ułożyć stos, zaś dziewczęta i chłopców kazał palić". Jak cztery-pięć tysięcy lat później w Au-m Invitz. Jak w Katyniu. Jak... Tak jak w Budapeszcie na ulicy Andrassyego pod numerem 60. Jaka jest prawdziwa przyczyna ludzkiego okrucieństwa? „Stłumienie"? Podstawowa materia organicznego życia to kwasy proteinowe i nukleinowe. I '> >t rzeba miliardów lat, by na planecie posiadającej 1'iosierę molekuła rozpoczęła proces rozwoju i sta- 237 I ła się kiedyś skomplikowanym organizmem. Molekuła nie jest okrutna. Ale ta sama molekuła w rozwiniętym ludzkim organizmie jest już okrutna... Dlaczego? Żadne stworzenie poza człowiekiem nie zna okrucieństwa. Czyżby jego przyczyną była panika rodząca się ze świadomości śmierci? Niczego nie wiemy, my wszyscy, którzy żyjemy i jesteśmy narodzonymi z przypadku skazańcami, zabłąkanymi w obojętnym i ciemnym wszechświecie. Epoka mas wynalazła nowe rodzaje okrucieństwa, przydawszy je do popełnianych własnoręcznie, wyrafinowanych „ludzkich" okrucieństw — należało do nich nękanie ze strony władz, bezlitosne rozporządzenia, urzędowe ingerencje w życie prywatne, o-krojenie naturalnych praw człowieka drogą zarządzeń. Owo zinstytucjonalizowane okrucieństwo nie było łagodniejsze od jednostkowego, osobistego ciemiężenia: utrwalone w aktach, zmechanizowane, bezosobowe okrucieństwo upokarza człowieka, podczas gdy pojedynczemu skromnie „wystarcza", że zada mękę. I teraz znów — jak kiedyś — pojawiło się w Budapeszcie umundurowane Okrucieństwo. Ludzie, którzy chodzili teraz po ulicach w nowych uniformach, byli tymi samymi, którzy jeszcze niedawno, w czasach nazizmu, nosili zielone albo brązowe koszule: zmieniła się tylko barwa ubrań. Człowiek, który je nosił, był tym samym osobnikiem i robił to samo: był specem od Terroru. Wieść o tym, że w Mieście znów pojawił się Terror, rozeszła się po ulicach i mieszkaniach jak smród z wylewającego się podczas gwałtownej ulewy kanału. Jego machina działała początkowo dys- 238 I ictnie. Ci, którzy ją poruszali, wiedzieli, że przeładowania policyjne, nękania i tortury jeszcze ni-•ily nie poradziły sobie z masowym ruchem: chrze-i ijaństwo skutkiem prześladowań tylko się umocniło. Prześladowania policyjne, polityczne i spo-Uczne nie były w stanie zlikwidować rozwijającego >ie początkowo w podziemiu, a później oficjalnego niż socjalizmu i komunizmu; w taki sam sposób I1 macniał się niewidoczny front w Budapeszcie, kie-tv rozeszła się wieść, że ów Potwór — Terror — /nów działa. Nie była to „kontrrewolucja" — raczej atmosfera, nastrój, instynktowna postawa. Ludzie / odrazą przyjęli do wiadomości, że w imieniu Jedynej Słusznej Idei znów będą prześladować wszystkich, którzy w nią nie wierzą; prześladowani oraz ludzie potencjalnie obcy klasowo — inteligencja, chłopstwo, niezależni drobni wytwórcy — zlali się wówczas jak galareta w jedną grupę społeczną, która nie szukała męczeństwa, ale też nie ukrywała się tchórzowsko. Specjaliści od Terroru wiedzieli, że posiada on swój stopień najwyższy, thermidor, kiedy spada nie tylko głowa Robespierre'a, lecz przychodzi kolej także na kata i jego pomocników. Ale okrucieństwo jest narkotykiem i kto go raz zakosztował, nie może się nim nasycić. Wciąż trzeba zwiększać dawkę, by o-siągnąć stan zaspokojenia — podobnie jak dawki morfiny czy heroiny. Na ulicach węgierskich miast i w urzędach pojawił się Człowiek w Mundurze. Ci ubrani w modne wojskowe kurtki i czapki o okrągłym denku, ściśnięci służbowym pasem ludowode-mokratyczni mundurowi przypominali paradnie 239 wystrojonych żołnierzy z południowoamerykańskich republik, którzy z polecenia przypadkowych dyktatorów przeprowadzają operetkowe pucze. W tym wyrojeniu się mundurów było coś egzotycznego, groteskowego i śmiesznego, lecz jednocześnie przerażającego. Któregoś popołudnia wiosną 1946 r. szedłem aleją nazywaną kiedyś nazwiskiem hrabiego Andras-syego, kiedy na jednym z balkonów osławionego domu pod numerem 60 ujrzałem kilku umundurowanych młodych mężczyzn, należących do specjalnej jednostki ochrony bezpieczeństwa państwa. Musieli być już po dobrze wykonanej pracy — albo zrobili sobie przerwę — bo roześmiani stali na balkonie z rękami opartymi na biodrach i szyderczo spoglądali na wlokących się chodnikami zatroskanych, zmęczonych ludzi w dole. Stali tak pewnie, tak butnie, ze świadomością, że posiadają całkowitą władzę, mogą jednym gwizdnięciem zawezwać któregokolwiek z przechodniów do budynku o straszliwej sławie, gdzie w katowniach robią z ludźmi, co im się podoba, i nikt ich z tego — na razie — nie rozlicza. Ich twarze były zdumiewająco znajome: te same twarze na tym samym balkonie widziało się przed rokiem, kiedy urzędowali tu strzałokrzyżow-cy, i tylko nazwiska mieli inne: brat1 Szappanos zmienił mundur i stał się towarzyszem Dógei czy kimś podobnym. Śmieli się na całe gardło z rękami opartymi na 1 W partii strzałokrzyżowców członkowie tak się do siebie zwracali. 240 biodrach, wyniośli. W tym budynku, w piwnicach l w pokojach przesłuchań na piętrze, których okna t'vlv zakratowane, czyniono wszystko, co ludzkie icieństwo jest w stanie wymyślić. Tu „przesłu-\ ali" i mordowali strzałokrzyżowcy. Ich miejsce 11 teraz ludzie AVH1 w świetnie skrojonych mun-ich. Tu tworzono Terror, jedyny środek przemo-lałszu, który pozwolił — do pewnego czasu — ucić ludziom nieludzki projekt zwany komu-iiicm, a który na razie trochę ucharakteryzowa-iii) i nazywano socjalizmem; lecz był on takim samym gwałtem i fałszem. Terror znów pojawił się w mieście jak potwory z ¦ Macającego sennego koszmaru. Odnosiło się wra- r, że powietrze, w ogóle całe życie wypełniło się idliwym, groźnym gazem. W czymże można jeszcze pokładać nadzieję, jeśli ci umunduro- i młodzi ludzie znów, jak kiedyś, mogli sobie ojnie wystawać na balkonie katowni? Piroma- iiie wychowa się na strażaka, ze złodzieja na no robią policjanta, morderca nie nadaje się na nika czy chirurga. Doświadczenie uczyło, że Ikie wychowanie jest beznadziejne, na próżno wa się naturalne skłonności ludzkie, na przy- pociąg do okrucieństwa. Człowiek o morder- h zapędach pozostanie mordercą także wów- gdy będzie nosił mundur panującej aktualnie i/y politycznej. Ci umundurowani fachowcy pa- 11 na przechodniów, stojąc na balkonie osławio- Latowni przy ulicy Andrassyego pod numerem >h. przyp. 2 na s. 114. 241 60, i uśmiechali się z zadowoleniem, bo otrzymali największą satysfakcję, o jakiej tego typu człowiek może marzyć: prawo do zadawania okrucieństwa z jednoczesnym usprawiedliwieniem, że nie są odpowiedzialni za dokonane potworności, bowiem wszystko to czynią „w interesie ludu". To oni stanowili Rzeczywistość, podporę i fundament Systemu. (Znalazł się węgierski poeta, który w dźwięcznych strofach zachęcał ich, by „czynili swoją powinność". Może o tym właśnie myślał de Quincey: nie sposób nie odnosić się ze współczuciem do kogoś, kto w swej człowieczej naturze upadł tak nisko, że podejmuje się najpodlejszych ról). Kim był człowiek, który włożył teraz mundur, jaki typ reprezentował? Był to lump-sadysta — nie proletariusz, człowiek z klasy wydziedziczonych i upokorzonych — lecz osobnik z marginesu, lump. Wdział mundur i złapał bykowiec. Było to zjawisko jednocześnie rodem ze strasznej powieści i najstraszliwszej rzeczywistości. Człowiek, który nie czuje, nie zastanawia się, nie ma wątpliwości, w nienormalnych sytuacjach z obojętnością fachowca wykonuje to, co mu powierzono, jak kat, który rzeczowo i starannie poprawia pętlę wokół szyi skazańca. Avos1 na balkonie katowni był właśnie tym umundurowanym lumpem — żadna inna kategoria socjologiczna do niego nie pasowała. Nie ma podlejszego, bardziej upokarzającego przeciwnika od lumpa. Bandyta, który prywatnie 1 Avós [czyt. awosz] -du Ochrony Państwa. 242 - tak nazywano członków milicji z Urzę- ilokonuje zbrodniczych czynów, czyni to przynajmniej na własną odpowiedzialność. Lump nigdy. Pojawia się na scenie historii tylko wtedy, gdy może łl/ialać na cudzą odpowiedzialność, z polecenia zwierzchnika. Wdziewa wówczas paradny mundur, obli/uje usta, podciąga rękawy kurtki i zadowolony /ywo bierze się do mokrej roboty. Pojawił się na lyin balkonie przed rokiem, był wówczas w zielonej koszuli1. Teraz stał na tym samym miejscu w nowiusieńkim uniformie koloru szczupaka. Zadowolony i pewny siebie spoglądał w dół na tłum, jak liithowiec, który ma wreszcie pracę odpowiadającą Icko skłonnościom i umiejętnościom i może powie-tl/ieć „szczęść Boże porządnym rzemieślnikom". 17 W tłumie, który o późnej godzinie tego słonecznego popołudnia spiesznie przechodził pod balkonem, znajdowały się też zapewne postępowe inteli-Knickie pięknoduchy. Przechodząc tamtędy, nie pa-ii/vli w górę, najwyżej pokasływali i czym prędzej /\u /ynali o czymś rozprawiać. Zachowywali się tak, i.ikby nie wiedzieli, że bez Terroru nie ma komunizmu, wszak ustroju nie dla ludzi nie sposób wpro-A.ul/ić bez przymusu i nieludzkich metod. Przyznawali, że zdarzają się jeszcze „początkowe błędy", •U- potem szybko zmieniali temat. W kręgach postępowej inteligencji komunista był ' W zielonych koszulach chodzili strzałokrzyżowcy. 243 zjawiskiem rzadkim. Wykształceni, oczytani, zorientowani w świecie ludzie nie widzieli w komunizmie niczego innego poza możliwością osobistej kariery. Cyniczny prymus, który wpraszał się do partii, prawie się wśród nich nie zdarzał, był to bowiem ktoś podlejszego gatunku: niezbyt uzdolniony i pozbawiony charakteru pisarz, który oznajmiał przez nos kierownictwu partyjnemu, że chciałby być członkiem partii, i w zadufaniu żądał, by „zbadano jego przeszłość" i z partyjnym obiektywizmem stwierdzono, czy jest godzien tego zaszczytu. Kierownictwo partyjne z udaną uprzejmością, spiesznie uczyniło zadość tej prośbie: z otwartymi ramionami przyjmowano każdego, kto w pierwszym okresie mógł się przysłużyć. Ów niezbyt u-zdolniony i pozbawiony charakteru pisarz natychmiast otrzymał zadanie partyjne i z protekcjonalną, łaskawą miną mógł spacerować po literackim ma-neżu i mrugając oczkami rozkoszować się przekonaniem, że jest nowym Księciem Literatury — jak błazen Zoli z cyrku, karzełek, który włożywszy cylinder, udawał olbrzyma. Komuniści, ci wypróbowani — a więc przybyli z Moskwy — z pogodnym zadowoleniem obserwowali te przepychanki neofitów i zabieganie o względy. Postępowi inteligenci zachowywali się tak, jakby nie wiedzieli, czym jest w istocie komunizm. Jakby nie czytali książek — na przykład wspomnień Gide'a z jego podróży do Rosji — i niezliczonej ilości dokumentów, które w ostatnich dziesięcioleciach opublikowały pięknoduchy z Zachodu, rozczarowane doświadczeniami zdobytymi w 244 Sowietach. Komuniści, ci „prawdziwi" — którzy wiedzieli, jaka jest rzeczywistość, spędzili wszak tam gorzkie dziesięciolecia w nieustającej trwodze 0 życie — teraz z mściwą radością zacierali ręce i zapraszali do środka. Obok i pośród cynicznych prymusów znajdowali się starsi pisarze, artyści, inteligencja techniczna, rożnego rodzaju specjaliści, którzy niegdyś, trzy-il/ieści albo i więcej lat temu uwierzyli, że komunizm może być spełnieniem idei socjalistycznej. Jednego z nich — doskonałego pisarza, autora drob-nvch utworów prozatorskich, szyderczych szkiców, w których z przenikliwością Goi uwiecznił cały koszmar peszteńskiej ulicy, kawiarni, kapitalistycznej, drobnomieszczańskiej atmosfery tamtego światka — spotkałem któregoś jesiennego ranka w 1946 r., uląc aleją Okrężną. Był to neurotyczny, łysawy męż- 1 /vzna. Nigdy nie mógł utrzymać się z pracy pisarskiej, jego gorzkie poczucie humoru raczej odpy-i hak), niż przyciągało czytelników. Na starość otwarł księgarenkę w alei i jakoś biedował w tym skromnym interesie. Wydawało się, że teraz i dla mego wybiła godzina zadośćuczynienia i satysfak-r|i. Dlatego zaskoczyło mnie, gdy ponuro stwierdził: — Jest źle. Nie byliśmy przyjaciółmi. Ale zawsze go szanowałem, bo był człowiekiem uczciwym i otwartym. Spytałem więc, co jest „źle"? Rozejrzał się dookoła ostrożnie i zachrypłym głosem szepnął: — Szef wrócił. Zaczęli całościową kontrolę. Za-i /ną pytać, kto co robił, gdy oni, Szef i jego ludzie, byli w Moskwie. Wie pan — dodał poufnie, z gorz- 245 ką szczerością — pan nie ma żadnych zmartwień. Pan jest z warstwy mieszczańskiej, jeśli Pan zechce, wstawią pana do serwantki jako relikt. Ale ja byłem komunistą. I przez dwadzieścia lat nic nie robiłem. Siedziałem sobie w kawiarni Buczinszkyego w alei i czasami, w zaufanym towarzystwie, cicho nadmieniałem, że źle się rzeczy mają. A teraz trzeba się rozliczyć! Być komunistą to bardzo niebezpieczne zajęcie — zakończył i westchnął zatroskany. Zapytałem jeszcze, dlaczego teraz, kiedy komuniści dochodzą do władzy, niebezpiecznie jest być komunistą? Odparł poważnie: — To pan nie czyta prasy? Komuniści ogłosili, że nadszedł czas społecznego zjednoczenia. Nie rozumie pan? Komuniści zjednoczą się i pozamykają w więzieniach wszystkich, którzy im się w społeczeństwie nie podobają. To ma być społeczne zjednoczenie. Bardzo mi się to nie podoba — powiedział i znów westchnął. Nie wszyscy postępowi inteligenci byli tak przewidujący. Spieszyli zająć co lepsze pozycje, bo oto ustąpiły już wszelkie przeszkody i można się było wybić, trzeba było tylko zaczekać, aż Rosjanie wyjdą z kraju, a wówczas to oni, postępowi, będą odgrywać kierowniczą rolę w państwie: zostaną ministrami, sekretarzami stanu, ambasadorami, naczelnymi redaktorami, chadzającymi w glorii pisarzami, właścicielami willi i samochodów. Od Zachodu osłania ich „wierny partii żołnierz ochrony granic" — napisali przecież wiersze na jego cześć — oczywiście nie zaszkodzi, gdy w pobliżu zachodniej granicy stacjonować będzie kilka godnych zaufania *v ob i'iisów sowieckich, a w razie potrzeby w końcu na zawezwać radzieckie czołgi, które stoją już rotowych drzwiach na wypadek, gdyby nastąpiły jakieś przejściowe zamieszki. Bo to właśnie o-m, postępowi, po zlikwidowaniu „reakcji" i wyjściu komunistów otrzymają kraj w prezencie. Zdarzali się i tacy, którym nie podobała się ta perspektywa, bo jednak nie ufali Rosjanom. Ale większość po okresie początkowej niepewności i wuluiń zgłaszała się w ministerstwie i prosiła o przy-it/idenie departamentu, bo uważała, że lepiej od f»\ rudnionych tam pracowników wie, co należy ro-l»k\ I .udzie ci stawali na katedrach uniwersyteckich i szkolnych, by wreszcie w duchu marksizmu wy-, howywać zapóźniony naród. W Banku Narodowym prosili o wypłacenie im ze skromnych za-Hibów dewizowych „delegacji" na potrzeby zagranicznej propagandowej podróży literackiej. Wyma-hując pochodnią światopoglądu, reżyserowali w Iciiirze Narodowym opakowane w ludowe złotko, .iniutkie pamflety, na których obwolucie napisano .ilramat". Były to czasy ludowej maskarady karie-lowiczów, zjazdu czarownic określanego mianem >tK.'julizmu — czas zdumiewających przemian, prze- Sorrento przed skutkami rewolucji. Ucieczka ta mc była odruchem paniki obrażonego i wystraszonego inteligenta, który nabiera odrazy do rzeczywistości, gdy spostrzega, że jest inna, niż to sobie wy-'brażał. Gorki był prawdziwym realistą, nie żywił iluzji na temat rewolucji i istoty socjalizmu — ani wcześniej, gdy pomagał go urzeczywistniać, ani później, gdy był on już rzeczywistością. Znał granice swego talentu: nie miał takiej fan- 251 tazji jak Dostojewski, nie miał siły epickiej Tołstoja, nie miał tak ironicznego słuchu jak Czechów, ale rzeczywistość potrafił opisać wiernie i bez samo-oszukaństwa. Znał Rosjan, swoich rodaków. W jednym z opowiadań cytuje Turgieniewa, który powiedział: „Rosjanie zawsze mają mózg na bakier". (Jak kapelusz na głowie podpitego człowieka). W opowiadaniu pod tytułem Karamora — napisał je także w Sorrento, pomiędzy 1922 a 1924 r. — Gorki przedstawia „rewolucjonistę", który poznawszy prawdziwe oblicze romantycznych intelektualistów pchających wóz rewolucji, zostaje szpiegiem w carskiej policji — nie z zemsty, nie za pieniądze, nawet i nie z tchórzostwa, tylko dlatego, iż uświadamia sobie, że „człowiek może też być podły". Wybucha rewolucja, niegdysiejsi towarzysze wtrącają zdrajcę do więzienia i skazują go na śmierć: a on przed wykonaniem wyroku zapisuje swoje myśli. Na przykład: „Znałem wielu socjalistów, dla których socjalizm tak naprawdę zawsze pozostanie obcy. Ci ludzie przypominają liczydła, którym wszystko jedno, jakie sumy są za ich pomocą kalkulowane: wynik jest zawsze dokładny. Dopóki mam z tego korzyści, zniosę to towarzystwo. Ale kiedy przestanie mi to przynosić korzyści, usamodzielnię się i powiem: — Dobrej zabawy, towarzysze!". W innym opowiadaniu Gorkiego bohater próbuje skłonić pewnego towarzysza do tego, by się powiesił, bo partia już mu nie ufa, ten zaś przed wymuszonym samobójstwem tak mówi do swego kata: „Gdzie walka, tam po obu stronach są bohaterowie". Jeszcze później Gorki napisał w Sorrento: „Może właśnie teraz nadszedł czas, w którym można popełnić każdą podłość i potworność, by ludzie nabrali wreszcie obrzydzenia, ze zgrozą i nienawiścią odwrócili się od zła — a wtedy całe zło naraz zniknie". I i/łowiek, który napisał te słowa, a potem wrócił do Kosji Stalina, jasno widział i wiedział, co go tam v /oka; ale przyjął ten los, jak bohater opowiadania wymuszone samobójstwo. Nie sposób poznać cudzych zamiarów, motywów il/iałania, wszak większość ludzi najczęściej nie wie, illaczego czyni to, co czyni. Jules Renard pisał: „Sę-il/iowie bardzo się mylą, gdy sądzą, że oskarżeni il/iałają zgodnie z logiką". Możliwe, że wśród „o-uvch" byli też tacy, którzy—poza możliwością chwilowego wybicia się — widzieli dalszy cel i sens w t vm, co działo się w wykrwawionym i okupowanym kraju. W tym czasie — w 1946 i w latach następnych — w Związku Radzieckim Stalin i jego współpracownicy, Beria, Chruszczow i pozostali, rozpo- /eli nowy etap czystek: do łagrów, obozów pracy przymusowej i więzień wysłano miliony ludzi, któ-: /y brali udział w wojnie ojczyźnianej, byli na Za- hodzie, widzieli „inny" świat i prawdopodobnie ule/uli niezadowolenie, gdy powróciwszy do do- iiow porównali swoje warunki życia z warunkami ¦ imych cywilizacji i systemów. Powracającego do Maju, opuszczającego wojsko obywatela rosyjskiego nic nie mogło uratować przed tym, by nie stał się •iiarą szeroko zakrojonych czystek — ani zasługi A-ojenne, ani doskonała ocena dowódców wojskowych, ani rany. Czy „oni", ci pisarze, którzy z u-.miechem na twarzy i pogodą ducha spacerowali po 252 253 okupowanych i bolszewizowanych na rozmaite sposoby krajach, wiedzieli o tym, co się dzieje w Związku Radzieckim? W Czechosłowacji, jedynym europejskim kraju, który demokratycznie, w tajnych wyborach głosował na komunistów, pisarzom czeskim i słowackim potrzeba było dwudziestu lat na ułożenie manifestu zwanego 2000 słów, w którym o-świadczają, że system komunistyczny nie chroni interesów ludzi pracy, inteligencji, robotników i chłopów, lecz zawsze służy jedynie ochronie przywilejów członków partii i utrzymywanemu przez nią aparatowi. Miliony Iwanów Denisowiczów gniły po łagrach z dziesięcio-, dwudziesto-, dwudziestopięcioletnimi wyrokami, a „oni", cyniczni wschodnioeuropejscy beneficjanci systemu, siedzący w węgierskiej, czeskiej i innych koloniach mocarstwa, niewinnym głosikiem wygłaszali sławiące Związek Radziecki ody, pisali powieści, przemawiali w radio i na zebraniach ludowych, zachrypnięci z gorliwości dowodzili „ludowi", że dobrobyt jest skutkiem produkcji socjalistycznej. „Oni" nie czytali zapewne emigracyjnych pism Gorkiego, musieli jednak wiedzieć wszystko o rzeczywistości, o nieludzkim charakterze komunizmu, wszak mieli go przed nosem, w dotykalnej, codziennej bliskości. Ale nie chcieli słyszeć o niczym innym poza aspektem, z którego czerpali korzyści. Rezonowali o „sprawiedliwości", zapominając o przestrodze Nietzschego — może go nie czytali? — który podczas trudnych rozliczeń ze sobą samym stwierdził, że im ktoś głośniej i bardziej uparcie domaga się „sprawiedliwości", tym pewniejsze, że nie sprawiedliwości szuka, lecz zemsty. 254 Inżynierowie dusz wierzyli, że pomijając „początkowe błędy", Sowiety wyznaczyły im rolę, któ-rq Lud przyjmie z wdzięcznością. Inteligencka fama głosiła, że pisarze są popularni w Związku Radzieckim, że ludzie radzieccy wiele i chętnie czytali) i ze wszyscy — zarówno czytelnicy, jak i Ustrój — są im wdzięczni za to, że piszą, „o czym myśli lud", jak się wyraził jeden z moich rosyjskich gości w czasie oblężenia. I była to prawda, bo zanurzeni w nędzy sowieckiego życia ludzie rzeczywiście o-c/ckiwali na przesłanie „inżynierów dusz" — odpowiedź na bolące problemy ich własnego życia. To oczekiwanie prędko ustąpiło miejsca rozczarowaniu. Dwadzieścia lat później, w 1966 r. pewien były rosyjski więzień, niejaki Marczenko — nie był pisarzem, choć możliwe, że to tylko pseudonim — po s/eściu latach łagru i dwóch latach więzienia wydostał się ze Związku Radzieckiego i napisał książkę, w której opowiedział, jakiego to rodzaju doświadczenia zebrał w obozach pracy karnej po śmierci Stalina, a więc w „liberalnym" i „humanistycznym" okresie władzy Chruszczowa. Książka przypomina-laca stenograficznie zanotowane zeznania przed trybunałem sądowym, jest godna uwagi także dlatego, /c jej autor nie jest pisarzem. Opowiada, jak wyglądają okrucieństwa popełniane przez „liberalny" list rój. Obozy nazistowskie były usystematyzowanymi instytucjami masowego mordu, wzorowanymi na komunistycznych obozach pracy przymusowej. Czy można uwierzyć, że pisarze, którzy bez pamięci, niewinnymi głosikami na wyścigi wychwalali zalety U-siroju i pisali pełne entuzjazmu, a czasami wręcz ero- 255 tycznego uniesienia ody na cześć Stalina, nic nie wiedzieli o tych nieludzkich instytucjach? Czy auto, mieszkanie, podróże zagraniczne, rozmaite świadczenia wynikające z uprzywilejowanej sytuacji, Rola, którą otrzymali od partii, zamroczyła im świadomość tego, co działo się w Sowietach? Marczenko pisze, że w 1966 r., a więc trzynaście lat po śmierci Stalina i w kilka lat po upadku Chrusz-czowa, do łagru, w którym wówczas siedział, przywieziono Jurija Daniela, pisarza radzieckiego, który wraz z drugim pisarzem, Siniawskim, został przez radziecki sąd skazany na pięć lat obozu za „rozpowszechnianie oszczerstw na temat ustroju socjalistycznego". Wieść, że do obozu przywieziono pisarza, zelektryzowała więźniów, wśród których byli „polityczni" — a więc ludzie odważni, którzy mieli śmiałość krytykować sowiecki ustrój, działali w opozycji w rozmaitych krajach Związku Radzieckiego, na Ukrainie, w krajach bałtyckich — a także pospolici przestępcy. Wszyscy ci najrozmaitsi i bardzo różnie myślący więźniowie zareagowali wielkim podnieceniem na wieść, że przywieziono pisarza. „Mieszkańcy łagrów nienawidzili pisarzy" — pisze jasno Marczenko. Nienawidzili ich za to, że owi „inżynierowie dusz" — z bardzo nielicznymi wyjątkami — przez pół wieku panowania komunistów milczeli o potwornościach, jakie cechowały wewnętrzny porządek systemu sowieckiego. Milczeli nie tylko Erenburgowie, sowicie opłacani propagandyści, lecz także reszta, ci, którzy potem, po śmierci Stalina, w czasach „odwilży", przy oficjalnym poparciu, z nieśmiałym odchrząkiwaniem, kręcąc głowami, 256 m/ynali ostrożnie krytykować to, co do tej pory po-Mcrali — i krytykowali wprawdzie, lecz doskonale * icilzieli, że tego, co się stało, nie sposób odwrócić >»»/nym biciem się w piersi. Zachowywali się tak, Aby nie wiedzieli, że Ustrój, który może się utrzy-iiiic tylko wtedy, jeśli odbierze ludziom Wolność — wolność własności prywatnej, inicjatywy, podejmo-wjiua pracy, wygłaszania opinii, pisania i zajmowa-iiu politycznego stanowiska — nie może zrezygnować z Terroru, bo posiada tylko ten jeden środek u-i /ymania władzy. „Inżynierowie dusz", kiedy o tym nówiono, pokasływali, uśmiechali się zmieszani i .ic/.ynali mówić o czymś innym. Dlatego mieszkańcy łagrów nienawidzili pisarzy pogardzali nimi. Z takim nastawieniem, podejrz-iwic i nieufnie przyjęli w obozie Daniela. Składa-.ic zeznania na rozprawie publicznej, Daniel i Si-ilawski 7&c>x.7JtC73i\i oskarżeniom — Breżniew i jego owarzysze w 1966 r. uznali bowiem, że w celach wychowawczych proces obu pisarzy ma się odbyć uc /a zamkniętymi drzwiami, lecz w ramach ko-ncdii rozprawy publicznej. Ale łagiernicy w nic po-lobnego nie chcieli uwierzyć. W Sowietach, mówi-i, nie istnieją „rozprawy publiczne"; wszystkie ta-aic procesy są sfałszowane: oskarżonych przyprowadzają przed oblicze sędziego po uprzednim przygotowaniu i sądzą ich w obecności specjalnie zapro-./onej publiki. Daniel opowiedział współwięźniom, 'c jego proces też przypominał taką potiomkinow->ka wieś, wpuszczono bowiem jedynie wybranych l/iennikarzy, zaledwie kilku członków rodziny i 'najomych; prawdziwą, rzeczową opinię publiczną Ziemia!.. 257 wykluczono. Daniel był Żydem, a ponieważ w łagrze — według Marczenki — panował silny antysemityzm, ofiary systemu z tym większą nienawiścią oczekiwały na przyjazd któregoś z „onych", którzy przyczyniali się do ugruntowania ustroju, służąc mu piórem i „skrzydlatymi słowy". Daniel przyjechał i okazał się człowiekiem tak uczciwym, szczerym i ludzkim, że nienawiść prędko znikła i wkrótce otaczała go powszechna sympatia. Starzy więźniowie polityczni i pospolici ochraniali go i bronili przed okrucieństwami i podłością nielitościwego porządku łagrowego. I wówczas Daniel przestał być „Żydem", stał się jednym z więźniów łagrowych, z którym wszyscy są solidarni. Danielowie jednak w każdych czasach są postaciami rzadkimi. W 1946 r. w Budapeszcie „oni" zachowywali się tak, jakby nie wiedzieli, jaka rzeczywistość panuje w Sowietach. Później, w strachu, o-przytomnieli i ostrożnie zaczynali krytykować — ale nie komunizm, z którego wszystko wynikło, nie Ideę, tylko osoby, które realizowały Ideę, i metody, jakimi ją realizowano. Ludzie słuchali, spoglądali na siebie nawzajem i wzruszając ramionami, mówili o nich „oni...". 18 Wśród pisarzy, którzy wrócili do kraju z Moskwy, znajdował się pewien starszy człowiek, poeta, z którym kiedyś miałem możność szczerze porozmawiać. Był zdolnym pisarzem, a więc „dżentelme- 258 iicm" w pascalowskim rozumieniu tego słowa, ponieważ, zdaniem Pascala, „dżentelmen nie zabiera uc do rzeczy, na których się nie zna". Ten starszy porta znał się na pisaniu, ale w ciągu długich dzie-uci loleci moskiewskiej emigracji nie napisał niczego znaczącego. W ogóle zaskakujące było to, jak nie-*iclc wartościowych utworów wydobyto z szuflad * momencie, kiedy rękopisów nie trzeba już było ukrywać i można było przedstawić światu, co pisarz mvslal i pisał w latach zepchnięcia na margines, wykluczenia i wygnania. Powracający z emigracji moskiewskiej węgierscy pisarze nie przywieźli w »woich bagażach intelektualnych żadnego dobrego utworu. Ów stary poeta także nie przywiózł z Mo-ikwy niczego wartościowego. Ale ocalił rozsądek, l»o/ostał człowiekiem krytycznym. Dlatego ta jedyna długa rozmowa, którą z nim odbyłem, pozostała w mojej pamięci jako coś ciekawego. Na początku rozmowy prędko — lecz jakoś ze /nudzeniem — i on wyrecytował jak papuga tekst, • i ego się nauczył w Moskwie. Słownik komuni- ny jest tak ubożuchny, człowiek natychmiast v na ziewać. Jak wędrowni misjonarze recytują-lecznie te same, sprawdzone teksty, tak i on śnił, że literatura, sztuka, twórczość umysłowa a nigdy niczym innym, jak tylko „skutkiem cznych warunków" twórcy. Spytałem, jak tłu-:y powstanie klasycznych i na poły klasycz-arcydzieł, które narodziły się wbrew duchowi ikowi epoki, wbrew społecznej i urzędowej cen-: i całkowicie niezależnie od warunków epoki. . Vi ty sta w każdych czasach potrafił być silniejszy od 259 sytuacji społecznej, w której żył. Komunistyczny pisarz jednak przeczył temu. Człowiek twórczy — powtarzał uparcie — odpowiada dziełem jedynie pod wpływem impulsu wysyłanego przez siły społeczne. Nie powiedział tego, co powiedział mi budowniczy mostu, wiejski żołnierz radziecki, mianowicie że „rewolucja jest tak wielkim przedsięwzięciem, że w jej interesie pisarz może zrezygnować z wolności umysłowej", jedynie znudzony i zrezygnowany, monotonnie powtarzał znane frazesy swojej ideologii. Tak rozpoczął się nasz dialog. Bywają jednak dialogi, które rozpoczynają się wprawdzie zwyczajowo, lecz później materia dyskusji rozgrzewa banały. Po krótkim czasie obaj zauważyliśmy, że już nie „rozmawiamy", lecz robimy coś w rodzaju rozrachunku. I dokonanie tego rozrachunku było dla nas obu ważne — zarówno dla niego, pisarza powracającego z emigracji, „zwycięzcy", jak i dla mnie, który tamte lata przeżyłem w kraju. Dlatego, bez żadnego wstępu, od razu przeszliśmy ad rem, jak ludzie, którzy cieszą się, że znaleźli wreszcie partnera do poważnej dysputy. Rozmawialiśmy o tym, że emigracja jest dla pisarza nie tylko zagrożeniem, lecz — jeśli czasy i sytuacja odmawiają mu prawa do wolności i prawdy — także szansą.W takich razach trzeba dobrowolnie iść na wygnanie, bo tylko wtedy można wypowiedzieć prawdę, bez której nie ma sensu pisać. Stary pisarz potakiwał — emigracja jest wielką próbą, lecz także źródłem siły, dowodziliśmy. Przywoływaliśmy przykłady. Lenin w Szwajcarii, w nędznych warunkach, lecz z niezłomną siłą ducha i przeko- 260 M.umm. Victor Hugo przez dwadzieścia lat w New 1.1 mv, Marks w Londynie, Voltaire przez trzydzie- ¦ i l.n także w Londynie, potem w Poczdamie i Fer-in v .. Przypomniałem uwagę Voltaire'a napisaną w I«t ncy, dokąd uciekł z Paryża, że pisarz może żyć ¦ \ Ik<> w wolnym kraju, w przeciwnym wypadku rau--.1 pi/yjąć sytuację bojaźliwego niewolnika, na któ- - >¦.<> inni zazdrośni i zawistni niewolnicy rzucają i-.nk-jrzenia i donosy przed tyranem. Przytaknął, że i»cy wolności nie ma literatury, i ów były emigrant poważnie podkreślał tę prawdę, przypominając, że ni właśnie dlatego wyemigrował przed ćwierćwie-i /cm do Związku Radzieckiego, bo komunista tylko tam mógł napisać swobodnie, co myśli. To stanowcze oświadczenie zaskoczyło mnie, bo o wolno-wi pisarzy — takiej, jak ją interpretowano w Związ-k ii Radzieckim — wiedziano już także za grani-,.». Ale nie chciałem go urazić i dlatego, kiedy za-i«r/miała ta wygłoszona monotonnym tonem uwa-K4, nastąpiła krótka przerwa. Odpowiedziałem mu n-tlynie, że sowiecka wolność może być dla niego, koni unisty, rzeczywista, ale prawdziwa wolność jest inlna, bezwarunkowa i niepodzielna, a więc istnie-ii- ivlko wtedy, jeśli dysponują nią także ci, którzy akurat nie są komunistami. Bo na przykład to, co lla niego jest prawdą, dla mnie nią nie jest. Ten liagment naszej rozmowy dokładnie utkwił mi w pamięci, bo obaj mówiliśmy to samo, ale wołaliśmy ,ło siebie z przeciwległych brzegów rzeki. Zgodziliśmy się co do tego, że wbrew wykrętom i /cczników rozmaitych opartych na przemocy systemów, fakt pozostaje faktem: ci, którzy nie są skłon- 261 ni zapłacić nielitościwie wielkiej ceny za wolność i poddają się władzy tyranii, która zezwala im najwyżej na jeden rodzaj taktycznie i ściśle określonej wolności, marnieją w tym świecie. Dodał — cicho, ale jakoś tak szczerze — że on zapłacił tę wielką cenę. Ponieważ ja — wówczas — nie zapłaciłem jej jeszcze, milczałem. Tymczasem on uparcie powracał do problemu wolności. Dlaczego tak go niepokoiła ta kwestia? Czyżby wiedział już, że cena, którą zapłacił — o-puścił przestrzeń kraju rodzinnego, jego atmosferę, a to dla pisarza największa ofiara — była daremna, bo nie znalazł na wygnaniu wolności? Ten człowiek spędził w Sowietach minionych trzydzieści lat i naprawdę wejrzał w tamtejszą rzeczywistość, znał „wolność", na jaką zezwalał system komunistyczny. Poznał komunizm nie z książek, jak niejeden spośród krajowych pięknoduchów, którzy w okresie politycznego przerwania tamy po zakończeniu oblężenia, zapomniawszy o przeczytanych w przedwojennych czasach pedagogicznych i oświecających lekturach, popychali wóz komunistów, nie szczędząc wysiłku. Tymczasem on przeżył czystki, widział, jak jego towarzysze z emigracji znikają w łagrach i na miejscach straceń. Ale teraz, w gorączce dyskusji, jeszcze ciągle dowodził, że pisarz cieszy się w komunizmie wolnością — i to nie tylko w tym sensie, że wolno mu wychwalać Ideę czy krytykować tych, którzy mylą się co do taktycznych wariantów metod przez nią stosowanych; pisarz jest „wolny", ponieważ komunizm uwalnia człowieka z niewoli różnic społecznych, a w końcu, gdy system zostanie już 262 •them zbudowany, zaniknie także samo państwo ostanie wolne, bezklasowe społeczeństwo. rozmowa była dla mnie ważna, bo ten czło- był poetą. Nie szukał kariery, kiedy wybrał racyjny żebraczy los, chciał pozostać poetą, któ- obodnie wyraża swoją poetycką osobowość. in przeczytał tomik wierszy samobójcy Maja- kiego, po czym wzruszając ramionami, szep- ii Trockiego: „Wolę Puszkina..."). Ten emigra- poeta przeżył dogmatyczny terror, jaki dusi wietach ludzi ducha twórczego. Co się z nim , gdy powrócił stamtąd? Nie miał śmiałości nać, że w Sowietach człowiek pracy twórczej ia wolności? Czemu powtarza do znudzenia ' seminarium? Teraz, kiedy — po raz pierwszy 11 ni — nie tylko „gawędziłem" z kimś, kto po- il stamtąd, lecz, jak sądziłem, szczerze rozma- smy, chciałem się dowiedzieć, czego się boi, lak szkolne, normatywne odpowiedzi „po li- Nasza rozmowa najwyraźniej też go intereso- była to radość człowieka wygłodzonego, któ- » szkoleniach w ideologicznych jeszybotach 'eie znalazł rozmówcę, partnera do dyskusji, • szczerze pyta i odpowiada. Był już stary, ży- vpłukało zeń wszelkie iluzje (zmarł w trzy lata iszej rozmowie) — czyżby więc bał się tego, że idzialny, ale wszędzie podsłuchujący i wiecz- eszący wywiad sowiecki rozliczy go kiedyś z /mowy? ¦/mawialiśmy o literaturze. Czym jest literatu- 11 stycznym pulsowaniem, o którym mówił No- ¦uis.-' Goetheańską harmonią, w której jest wszyst- 263 .. ŁjMfct«i&iijfflB ko razem, w szczęśliwej alchemii, duch i materia? Czy jest napięciem, namiętnością, która szlachetnieje w toku pracy, wyrażania? Był zdania, że minęły czasy, w których pisarz dzięki sprytowi, przemyślności czy przebiegłości miał jeszcze możność przeciwstawić się zmianom społecznym. Odpowiedziałem mu coś w tym sensie, że w świecie mas może rzeczywiście trzeba upaństwowić energie produkcyjne i organa rozdzielające dobra wyprodukowane przez robotników. Lecz to, z czym nie można się pogodzić, to upaństwowienie człowieka. Nie sposób znieść upaństwowienia umysłu. Poetycka, pisarska wizja oddziałuje na materię, na społeczeństwo, promieniuje na temat, na przeżycie; to nie przeżycie jest pierwotne, lecz wizja, która wpływa na życie i nadaje mu formę. Odparł na to niepewnym głosem, że są to romantyczne, przedsocjali-styczne założenia. Kiedy zacytowałem Renana, że „tylko prawda może być rewolucyjna", zastanowił się. Przez chwilę popatrzył na mnie dawny uczony w piśmie, poeta. Każdy poeta jest mistykiem, a jeśli nie — pozostaje zwykłym wierszokletą. Ale istnieją mistycy — takim był na przykład Valery — którzy nie znają Boga. I cierpią na wieczną tęsknotę za Bogiem, który nadałby sens ich uniwersum. Światło, które błysnęło w jego oczach na dźwięk słowa „prawda", prędko zgasło. Znów odezwał się zdyscyplinowany dialektyk. Mówił, że komunizm jest bezwarunkową prawdą społeczną, z której wynikają wszelkie dalsze, cząstkowe prawdy. Spytałem, czy nie sądzi, że teraz, kiedy Związek Radziecki stoi przed światem z pewnością siebie zwycię- 264 ¦>> mocarstwa, dla pisarzy i ludzi sztuki może 'pić czas, który Huizinga nazywa „jesienią śred-iccza", kiedy to artysta w miejsce scholastycz-wizji chce wreszcie ujrzeć prawdę, wielobarw-rc/ywistość świata. (Nasza rozmowa toczyła się ncu 1945 r., a więc wtedy, gdy w Związku Ra-kim „jesień średniowiecza" dopiero niepewnie * sowała, wszak szalał jeszcze terror stalinow-danowowskiej scholastyki). Nie odpowiedział \ lanie, zaczął mówić o czymś innym. Komu-. jest rewolucją — powtarzał — a rewolucja po-ia błędy, ma swoje etapy zwycięskie i nieuda-I ccz rewolucja komunistyczna nie zaniknie, do-i świat nie uzna konieczności głoszonej przez nią „permanentnej rewolucji". i' vtałem, czy w Związku Radzieckim wolno mil-' W końcu tam, gdzie jest wolność, jednym z aw jest prawo do milczenia. Spojrzał na mnie irzliwie i ostrożnie formułował odpowiedź. W >zku Radzieckim nie ma potrzeby milczeć — ii — zresztą nie to jest ważne, dlaczego ktoś milczy, lecz zawsze tylko o czym milczy. Znów /robił unik przed pytaniem — taktownie, ale i hłodno i stanowczo. Na pytanie, czy wierzy w możliwość humanizacji rewolucji, odpowiedział, że to mc jest jej zadaniem, humanizacja może być jedynie etapem przejściowym w permanentnej rewolu-t|i, która, jak ocean, nieustannie się oczyszcza, cokolwiek doń wrzucą... Nie poszliśmy dalej w tym kierunku, rozmowa zaczęła grząźć w kałuży dialektycznych banałów. Zacząłem podejrzewać, że w tym człowieku ob- 265 umarł poeta. Pozostał emerytowany rewolucjonista, sans-culotte en retraite, wysłużony weteran, który po wielu niedostatkach powrócił do domu i swą jesień chciałby spędzić w spokoju i wygodzie. To ludzkie i zrozumiałe — ale gdyby był poetą, nie mógłby za bakszysz emerytury zrezygnować z niepokoju, który jest sensem życia i dzieła, z przymusu, by w artystycznej formie wyrazić prawdę. Pożegnaliśmy się, dalsza dyskusja nie miała sensu. Wspomnienie tego spotkania czasami powracało do mnie, bo ten stary komunista był poetą i jedynym człowiekiem spośród wygnańców, do którego nie pasowała obiegowa etykietka „emigranta". Później, po upływie dwóch dziesięcioleci, kiedy wielka zachodnia schizma religijna na Zachodzie znów podpaliła stosy i nie tylko głodne sensacji kolorowe magazyny oznajmiały na krzyczących okładkach, że „Bóg umarł" — w procesji odszczepieńców, heretyków i zaprzańców pojawiała się czasem rzadka i ciekawa figura: kapłan ateizmu. To kapłan, który nie odrzuca klerykalnego stroju, nie występuje ze wspólnoty religijnej, której zaprzysiągł służbę, nie wygłasza bezbożnych kazań. Pozostaje kapłanem, rzetelnie wypełnia swoje obowiązki, spowiada i odprawia mszę, zachowuje tajemnicę spowiedzi, głosi kazania. I w taki to sposób — bez znaku konfliktu — przeżywa całe życie jako kapłan, przyjmuje ostatnie namaszczenie i schodzi do grobu z kościelnym błogosławieństwem. Dlaczego? Bo kiedyś złożył przysięgę. A później, kiedy dowiedział się, że Boga nigdzie nie ma, nie potrafił się tej przysięgi zaprzeć: pozostał kapłanem. 266 (loś podobnego istnieje też w immanentnym systemie religijnym komunistów. Spotyka się wierzą-. vch komunistów, którzy któregoś dnia dowiadują mc, że bożek, w którego uwierzyli, nie istnieje. Ich i cakcje na to wstrząsające odkrycie są rozmaite. Nie-ktorzy odgrywają melodramat rozpoczynający się ml słów „Spluń mi w twarz, batiuszka", składają sa-mooskarżycielskie wyznanie według recepty z rosyjskich powieści. Inni wybierają status „eksa", swoje rozczarowanie traktują jako element systemu ubezpieczeń wzajemnych, przechodzą do przeciwnego obozu i tam pilnie i gorliwie wyjaśniają tym, którzy nigdy nie byli komunistami, co było złego w systemie, któremu służyli, dopóki byli komunistami. Eksowie nigdy nie zrozumieją postawy ateistycznego komunisty, który nie wierzy już w nic, .dc pozostaje na swoim miejscu, choć wie, że się pomylił, kiedy złożył przysięgę. (Bywają ludzie, któ-i /y składają przysięgę tylko jeden raz w życiu). Dla-irgo pozostaje w partii, wypełnia powierzone mu /.ulania partyjne, nie oskarża ani metod, ani osób, .1 gdy staje się ateistą, nie szkaluje nikogo oprócz u mego siebie, nigdy bowiem nie wybaczy sobie, że nic miał dość sił, by stworzyć Boga, którego — już i«) wie — nigdzie nie ma. Zawsze rodzili się ludzie wierzący w to, że ich zadaniem życiowym jest stwo-i /.yć Boga; lecz w pewnym momencie musieli — . /asem zdumieni, a czasem znów wstrząśnięci tym nlkryciem — uświadomić sobie, że brak im do tero mocy. Rozumieją już, że komunizmu nie sposób /budować inaczej, jak tylko poprzez nieustanne pod-ii/ymywanie przy życiu fałszywego bożka, podob- 267 nie jak religie, które — gdy utożsamiały się z aktualnym systemem władzy świeckiej — próbowały ograniczyć niebezpieczne dla nich stymulatory powstawania wolnych opinii. Współczesne systemy gospodarcze, polityczne i kierownicze w społeczeństwie masowym — czy będzie to komunizm, czy postindustrialna cywilizacja konsumpcyjna — są także wrogami wolności myślenia i czynią wszystko, by — jak niegdyś religie — za pomocą utrwalonego terroru lub rozmaitych metod cywilizacji technicznej utrzymać masy ludzkie w stanie duchowego infantylizmu. Zawsze pojawiali się apostołowie, którzy wmawiali ludziom, że Bóg stworzył ich na własne podobieństwo, i nie przyznawali, że w istocie to człowiek stworzył Boga na własne podobieństwo. Istnieją tacy ateistyczni kapłani. I istnieją tacy komuniści. Pewnie w niemałej liczbie. Ja spotkałem jednego z nich. 19 Fachowo wykształceni węgierscy komuniści, którzy przybyli na przyczepach sowieckich wozów bojowych — żaden z nich nie był „ateistą", wszyscy stanowili doborowy, wierny partii zespół ludzi — rozpoczęli działania z kpiącą, udawaną grzecznością. Ludzie ci nauczyli się w Sowietach, że w polityce bolszewicy nie działają przez emocje światopoglądowe, lecz na chłodno, spokojnie realizowany jest wielki plan, prowadzący do zasadniczych zmian tektonicznych. Gdzieś na Kremlu, wśród niezliczo- nych pokojów biurowych, było „biuro węgierskie" obok bułgarskiego, rumuńskiego, jugosłowiańskiego, fińskiego, niemieckiego; było naturalnie biuro koreańskie, indochińskie i chińskie, a dalej, na tyłach budynku były też biura włoskie, francuskie, norweskie i południowoamerykańskie. W tych biurach siedzieli świetnie przygotowani, rozważni u-r/ędnicy, sowieccy czynownicy, którzy rano przychodzili do biura, ziewając wyciągali którąś z szu-Ilad biurka, wyjmowali akta spraw i — z ołówkiem w ręce — zaczynali pracę. Jednego dnia akta dotyczyły „spisku bułgarskiego", którego sprawę trzeba było załatwić, a wówczas urzędnik czerwonym lub niebieskim ołówkiem stawiał na aktach odpowiedni znak, akta zaczynały krążyć po świecie i po tygodniu lub dwóch wieszano Petkova. Takimi aktami były w biurze węgierskim „reforma rolna", „upaństwowienie" przemysłu, banków czy handlu — urzędnik kremlowski przygotowywał akta i wysyłał je do rejestracji, skąd następnie, gdy nadeszła pora, posyłano je do Budapesztu, gdzie inny urzędnik przejmował je i wraz z rozporządzeniami wykonawczymi przekazywał przysłanym tu u-przednio, mówiącym po węgiersku komunistom, którzy w odpowiedniej chwili rozpoczynali wcielanie projektu. A społeczeństwo węgierskie, które z pełnym nadziei optymizmem czekało na „koniec" okresu przejściowego, któregoś dnia dowiadywało się z gazet, że zgodnie z rozporządzeniem rady ministrów majątek, na którym gospodarowali jego przodkowie, przedsiębiorstwo przemysłowe, które założyli jego dziadkowie, już do niego nie należy; 268 269 nie należy też do niego mieszkanie, w którym mieszka, nie ma prawa do stanowiska, które zdobył dzięki dyplomowi, zdolnościom i pracowitości, i nie posiada też już własnej opinii, bo nie do niego należy jego własna dusza. Kiedy i to stało się jasne — akta dotyczące upaństwowienia duszy ludzkiej leżały na samym dnie szuflady—społeczeństwo węgierskie doznało wstrząsu, bo w ustroju, który niszczy ludzkie sumienie, nie sposób żyć. Na tę wieść urzędnik kremlowski skinął głową, bowiem ta ewentualność znajdowała się w pliku akt tak samo, jak wszelkie inne wyobra-żalne ewentualności, po czym wyciągnął z sekretnej szuflady te akta i napisał na nich „pilne". Wysłał je następnie do Budapesztu i zgodnie z poleceniem wykonawczym odpowiedni urzędnicy „załatwili" także i tę sprawę. Ludzie przysłani tu z Moskwy — początkowo grzeczni, później cyniczni, lecz zawsze konsekwentni — zachowywali się jak misjonarze, którzy głoszą wiarę na terenach zamieszkanych przez dzikusów: przysłano ich, by skłonili pogański lud do nawrócenia się i przyjęcia jedynej zbawczej, triumfalnej religii światowej — komunizmu. Historycy zapisali, że przed tysiącem lat, kiedy rozeszła się wieść, że Węgry przyjęły chrześcijaństwo, nadciągnęły tu całe watahy zawodowych i najczęściej nieproszonych misjonarzy. Wielu z nich przybyło z Moguncji, gdzie w IX wieku pewien diakon imieniem Benedykt Levita organizował ówczesne wolne oddziały'propaganda fide; na tereny misyjne przynieśli oni nie tylko religijne zasady katechizmu, lecz tak- 270 /c zasady prawne państwa frankońskiego. Niczego i u więcej przynieść nie mogli, bo w większości była to zbieranina zwykłych awanturników; wśród misjonarzy zdarzali się naturalnie duchowni przeniknięci prawdziwym powołaniem głoszenia ewangelii, ale większość stanowiła hołota, która w misyjnym przedsięwzięciu liczyła głównie na awantury, żebractwo i złodziejstwo. Tysiąc lat później nawracanie to powtórzyło się w wariancie pogańskim, z tu wszelako różnicą, że przybyłych tu z Moskwy komunistycznych misjonarzy nikt na Węgry nie zapraszał. Przyszli wraz z Armią Czerwoną, ubodzy, z ki-icm wędrownym. Cały swój bagaż przynieśli w węzełkach. Witali się ze wszystkimi, od tego zaczęli. Przyszliśmy, mówili z szerokim uśmiechem i pozdrawiali słowem zdrastwujtie. Byli głodni i obdarci. Prędko się ubrali, a potem, mlaskając, zaczęli ucztować i rozjeżdżać się autami. Po kilku miesiącach żyli w takim dostatku, o jakim nie śmieli nawet marzyć przez spędzone w nędzy komunizmu dziesięciolecia. Powprowadzali się do opuszczonych mieszkań klasy średniej, zajęli kluczowe pozycje. Jeden nawracał socjaldemokratycznych robotników, żeby się „połączyli" z komunistami, inny chłopów, kusząc ich szperką „reformy rolnej". Podobnie jak przed tysiącem lat wędrowni agenci przynieśli tu obce pod względem ducha i znaczenia rozporządzenia Collectio capitularum, tak komunistyczni misjonarze przynieśli tu obietnice kłamliwej iluzji. Wiedzieli, co oznaczała w sowieckiej rzeczywistości „re-lorma rolna", byli przecież naocznymi świadkami 271 mordowania przez oddziały rekwizycyjne niemieckich osadników nad Wołgą i kułaków wszędzie, na terenie całego mocarstwa; znali z własnego doświadczenia, widzieli na własne oczy tragedię „nawracania" chłopstwa. Inni „nawracali" młodzież studencką, pojawiali się bez zaproszenia na katedrach uniwersyteckich i wyjaśniali, że filozofia, literatura, estetyka, w ogóle wszystko, co przez dwa tysiące lat duch ludzki stworzył na Zachodzie, zrozumiałe być może jedynie dzięki metodzie marksistowskiej. Znali opinię Wiktora Czernina, jednego z rewolucyjnych współpracowników Lenina, który po latach powiedział: „Lenin kochał proletariat tak despotyczną, nielitościwą miłością, jak przed wiekami Torquemada, Wielki Inkwizytor, kochał chrześcijan, których wysyłał na stos, by ratować ich dusze". Nawracali — i nie bez efektów — pisarzy i dziennikarzy. Współpracowników gazet socjalistycznych „dokształcali" na kursach dla pracowników gazet redagowanych w duchu komunistycznym. Starzy dziennikarze-socjaldemokraci pilnie uczęszczali na kursy i słuchali tez, które wyjaśniały im, jak przekształcił się marksizm w leninizm. Opuszczenie seminarium było poważnym uchybieniem, dla usprawiedliwienia nieobecności należało przedstawić zaświadczenie lekarskie. Te światopoglądowe rekolekcje początkowo oburzały starych socjaldemokratycznych pismaków, ale wkrótce pochylili karki, pogodzili się z losem, bo zrozumieli, że Doktryna liczyła się z ich buntem i są wobec niej bezsilni. Na pytanie, kim są wykładowcy, jeden ze starych kursantów odpowiedział smutno: „Ach, to tacy znor- 272 matywizowani bocherzy1..." (Na tej samej zasadzie, na jakiej istnieje znormatywizowany but i znorma-lywizowany obiad). Nie potrzeba było wiele czasu, by społeczeństwo węgierskie zrozumiało, że misjonarze, obłudni przy-livsze głoszący kazania, są w istocie zwiastunami kolonizatorów: w historii kolonializmu nierzadko zdarzało się, że władza, która postanowiła gwałtem i podstępem zająć obce terytorium, najpierw wysyłała tam misjonarzy, którzy obnosili wszędzie Krzyż i obiecywali Łaskę. A potem, bez żadnej zapowiedzi, w ślad za misjonarzami pojawiali się zbrojni kolonialiści i rozpoczynali nielitościwy ra-luinek. Tu i teraz wschodnia władza kolonizatorska u/.yła tego samego sposobu. Społeczeństwo zrozumiało, że państwo przekształciło się we wrogą siłę, przed którą należy się bronić wszelkimi sposobami. Owo „państwo", które komuniści naprędce i na siłę sklecili, nie było rzeczywiste w zespalającym sensie tego słowa: nic nie miało szkieletu, wszystko było płynne i przypominało galaretę — i teren, i urząd. Znikła obowiązująca moc praw i rozporządzeń; prawa istnieją tylko tam, gdzie się je chroni, a nie tylko atakuje za ich pomocą. Ale ludzie widzieli, że prawo nie daje luz obrony, jedynie nakazuje i zabiera to, co do nich imleży. Dlatego zaczęli żyć w stanie nieprzerwanej »amoobrony: ukrywali się przed państwem, jak u-mieli, bo stało się jasne, że nastąpił okres zinstytucjonalizowanego bandytyzmu. Hocher — uczeń rabbiego 273 Ludzie widzieli, że książki, które z punktu widzenia Ustroju nie są pożądane, zostają zebrane i zamknięte w piwnicy; nieuchronnie musiała więc nastąpić chwila, kiedy pozamykają do piwnic także ich autorów. Potem spotka to czytelników, którzy czytają niepożądane książki... i tak dalej, w logicznym porządku. Ale przez pierwsze dwa lata misjonarze byli jeszcze ostrożni, bo wiedzieli, że misyjna kolonizacja, ta tak niezwykle opłacalna wyprawa, jest możliwa tylko dopóty, dopóki ochrania ich Armia Czerwona. W każdym razie natychmiast rozpoczęli naśladowanie wszystkiego, co było nieprzyjemne w dawnej hierarchii społecznej. Zaczęli na przykład polować. Polowanie jest wprawdzie odwiecznym męskim zajęciem, ale kiedy w gazetach ukazała się informacja, że komuniści, którzy powrócili z Moskwy, urządzili w górach Bakony i Matra polowanie z nagonką, węgierski czytelnik prasy nie mógł nie zwrócić na to uwagi — owo superbarokowe polowanie było bowiem znakiem zajęcia przez Nową Klasę przestrzeni społecznej. I Nowa Klasa precyzyjnie i z pełną ceremonialnością naśladowała przywileje Dawnej Klasy. Na przykład tykanie. Węgierskie tykanie było jednym z groteskowych zwyczajów przeszłego społeczeństwa. Wśród chłopów tykanie nie było w zwyczaju — najwyżej starzy tykali młodych; wśród robotników także nie. Ale klasa „panów" tykała się zawzięcie i uchodziło za prawdziwą obrazę, gdy jakiś „dżentelmen" nie zwrócił się na ty do innego, całkowicie obcego „dżentelmena". Naturalnie osobno tykali się między sobą chrześcijanie w 274 urdutach i osobno Żydzi, ale zdarzało się, że radca . iitlowy żydowskiego pochodzenia, który mieszkał s icdnej kamienicy z radcami rządowymi-chrześci-.uiami, rankiem, w drodze do biura, wyczekiwał w * indzie, a nuż i jemu dostanie się — pomiędzy dwo-na piętrami — „tyknięcie", a wówczas w biurze bę-t/ic mógł powiedzieć: „Przedstawiłem memuprzy-.u idowi, wielmożnemu panu X., mój projekt elek-t vi'ikacji komitatu Veszprem i wiecie, co powiel/tał? Powiedział, masz rację, Rezsó, zwrócę uwa-:ą' Jego Ekscelencji na twój projekt". Sensem tykana się było zaznaczenie przynależności do Klasy ! przywilejowanych. Ale już na przykład dozorcy choć jako człowiek i Węgier był kimś przynajmniej tak samo wartościowym, jak którykolwiek nulca rządowy czy ministerialny — nikt nie tykał, ho po co? Nie należał do grona. Członkowie Nowej Klasy obowiązkowo tykali się i używali zdrobnień, oficjalnie zwracali się do siebie per Matyi i Zoli. Owe „sto tysięcy" ludzi, któ-i vch w dwadzieścia lat później w sławnej odezwie intelektualistów czeskich nazwano sprzymierzeń-ami interesów komunistów, gorliwie nawiązywało przyjaźnie z tymi kilkuset, którzy przyjechali z Moskwy z poleceniem — obok innych ważnych zalań — zorganizowania godnych zaufania kadr. (Ta li c/ba może nie być całkiem dokładna, ale wartość >/acunkowa jest mniej więcej słuszna. Zawsze — nawet w dużych społeczeństwach — liczba ludzi, którzy nie są, broń Boże, komunistami, ale za łupy czy przywileje, z głodu roli, z próżności, chciwości czy zemsty przyłączają się do komunistów, wyno- 275 si około stu tysięcy. I wszędzie, i zawsze zdradzą wszystko, w co kiedykolwiek wierzyli, jeśli pozwolą im przysiąść się do garnka z mięsem). Kim byli ci prozelici? Dało się rozróżnić trzy charakterystyczne typy. Po pierwsze, Ufającego Postępowca, który wierzył w Ideę. Żadne wnioski, jakie można było wyciągnąć z kilkudziesięcioletniej historii sowieckiej, nie mogły go przekonać o tym, że Idea jest przestarzała, nieludzka, że na świecie powstały już całkowicie nowe systemy produkcji, dystrybucji i posiadania, które szybciej i bardziej sprawiedliwie od nakazów stuletniej idei obsługują masy pracujące. Wierzyli w Ideę z wytrwałością upartych, krótkowzrocznych, ograniczonych Ludzi Jednej Książki; nie życzyli sobie dyskusji ani kontrargumentów, odwracali się plecami, gdy ktoś przedstawiał im rzeczywistość, która dowodziła, że w epoce mas, rewolucji przemysłowej i gwałtownego jak trzęsienie ziemi rozwoju technicznego teoria komunistyczna reagująca na objawy monopolu kapitalistycznego sprzed stulecia jest całkowicie przestarzała i bezsensowna. Nie chcieli słyszeć o niczym, co w XX wieku urzeczywistniło się z porażającą prędkością, bo woleli wierzyć w przemycone z XIX w., spisane na pergaminie Święte Teksty, w Ideę. Tych ubogich duchem, którzy święcie wierzyli, że do nich należeć będzie królestwo niebieskie, nie było wielu, ale w końcu głupcy znajdą się zawsze i wszędzie, i potrafią nawet być niebezpieczni, gdy przyłączą się do Władzy. Drugim był typ natrętnego, Cynicznego Poput-czyka; nie byli oni bynajmniej głupcami, gdy o- 276 ^wiadczali: „Wiem doskonale, co to za bandytyzm, kviem, że odbieranie ludziom prawa do własności prywatnej, swobodnej inicjatywy, do wolności mydlenia i opinii w sprawach polityki nie leży w inte-icsie mas pracujących, lecz że pod tym pozorem realizuje się ten satrapi wirtschaft, który cynicznej i pazernej mniejszości stwarza możliwość dostatniego życia bez wysiłku, talentu i charakteru. Możliwe, że to się źle skończy, bo przedsięwzięcie jest nie-Iml/kie — ale mnie się jeszcze opłaci. A więc dawaj, ki/iemy, przyłączam się". Tych było więcej niż głup-u>vv, ale oni także nie stanowili większości. Znakomita większość stutysięcznej armii pomocników, kiora przyłączyła się do komunistów — i to nie tylko w krajach zajętych przez komunistów przemocą lub drogą innych podstępnych praktyk, lecz i gdzie iml/icj, także na tak zwanym wolnym Zachodzie — okładała się z typu Neurotycznego Inteligenta, który niczego nie bał się tak bardzo jak tego, że pośrodku wirów wielkiej zmiany będzie musiał pozostać tum na sam ze swoją neurozą. Neurotyk, który chroni się w partii, bo nie chce i nie potrafi być sam, l< >wiek, który za wszelką cenę „musi gdzieś przy-zeć", który uspokaja się dopiero wtedy, gdy mo-c przykryć choćby rąbkiem czarodziejskiej pe-ny i przyodziać aktualny właśnie uniform spo-nego światopoglądu. Istnieją niebezpieczni dla zenia chorzy nerwowo, którzy od razu się uspo-ią, gdy tylko pozwoli im się włożyć biały strój ygniarski, mundur czy habit; uspokajają się, i leważ od chwili, w której chroni ich świecki czy > > •¦¦.cielny strój, nie pozostają sam na sam z przeraź- 277 liwą odpowiedzialnością za własną osobowość. Neurotyk, który skowycząc, wprasza się do grona, bo jedynie „przynależność" przynosi mu spokój — taki typ stanowił większość w armii pomocników. Dawni, ortodoksyjni, wyszkoleni komuniści wiedzieli o tym i grzecznie zapraszali, przekonywali przechodząc na ty, ściągali oddziały pomocnicze. Później, w trakcie walk pomiędzy bandami, podcięto gardła wielu z nich, bo systemy oparte na przemocy nie ufają nikomu i wobec nikogo nie są tak nieubłagane i okrutne jak wobec poputczyków, którzy uprzednio „nie wkupili się", ale później zgłaszają się, bo także chcą robić kariery i zarabiać. „Zjednoczenie", jakie ogłosili komuniści — a więc pierwszy etap wykańczania dawnej socjaldemokratycznej inteligencji i kierowniczej warstwy tej partii — było pułapką i stanowiło jeden z logicznych przerzutów owej nieubłaganej nienawiści. Klasa robotnicza ujrzała ze zdumieniem, że przestraszona albo pazerna i żądna roli grupa socjaldemokratów zgadza się na kastrację jedynej aktywnie działającej organizacji ochrony interesów robotniczych — związków zawodowych. Teraz zjednoczona Nowa Klasa mogła już się pokazać opinii publicznej także w sensie towarzyskim: wydawała przyjęcia, prezentowała się w lożach przy proscenium na przedstawieniach operowych. Kasyno Narodowe, złej pamięci bastion węgierskiej arystokracji, zostało wprawdzie zmielone na proch przez bomby i granaty, ale wkrótce otwarto Nowy Krąg Towarzyski, w którym widywało się dwieście osób wybranych z owych stu tysięcy. Obok elity ko- 278 i u unistów i „zjednoczonych" z nimi socjalistów by-u.tli tam pisarze, dziennikarze, artyści, którzy nie mieli śmiałości odmówić grzecznemu zaproszeniu luli przeciwnie, rozpychali się łokciami, by dopusz-i /ono ich do suto zastawionych wszelkim ziemskim dobrem sal nowego Kasyna. Bardzo prędko, w ciągu kilku miesięcy miejsce zniszczonej dawnej hierarchicznej karykatury społecznej zajął pokraczny stwór, zamiast Kasyna Narodowego mieliśmy towarzystwo Eksluzywnej Partii, po hrabiach-próż-ntakach i fircykach-darmozjadach z plutokracji po-M\vili się butni arywiści-wałkonie, kieszonkowi se-irze stanu, miniwładcy. Klasę uprzywilejowa-i na dawnych Węgrzech Ady nazywał „ludźmi uy"; nowi prominenci spieszyli się, by na wy-występować i napchać sobie kieszenie i brzu-bo byli już tylko „ludźmi sekundy", którzy wie-i i, że czas szansy warto mierzyć stoperem. Wie-Ii, że po czerwonym karnawale w każdej chwili f na nich przyjść post; bali się nie przeciwni-/rujnowanej przeszłości, lecz własnych patro-, komunistów. Poputczyk, który „trwając przy ch zasadach", kombinuje jednak z mafią, zostasz końcu uprzątnięty z drogi jako pierwszy, kie-ie będzie już jej potrzebny. A porachunki we-i rz mafii są częstokroć bardziej krwawe i okrut-1/ zwyczajowe bitwy. jednym z takich poputczyków rozmawiałem egoś ranka wiosną 1948 r., kiedy peszteńskie wone radio zaczęło chrypieć na temat „łańcu-vego psa Tity". Odwiedził mnie w domu, był a ly. „To największe nieszczęście, jakie mogło spaść 279 na socjalizm" — wyszeptał drżącymi wargami. Tego dnia stało się jawne wielkie rozdarcie, schizma w świecie komunistycznym: Stalin wydał rozkaz bezwzględnej walki przeciw Ticie i wszystkim, którzy pragnęli wyzwolić się spod moskiewskiej kurateli, jej jedynowładczego naczalstwa. W latach nazizmu, kiedy to — z powodu pochodzenia i przekonań — dzielił los prześladowanych, mój gość zachowywał się przykładnie: odważnie ratował niewinne ofiary i teraz, gdy czasy się zmieniły, tak samo odważnie, po ludzku pomagał w żonie zagrożenia czerwonym terrorem wszystkim, którzy pomocy potrzebowali. Był socjaldemokratą, powierzono mu redagowanie socjalistycznego dziennika. Kiedy komuniści ogłosili „zjednoczenie", nie potrafił się bronić przed terrorem, zgrzytając zębami, z obrzydzeniem, lecz w końcu i on wszedł na trybunę i „jednoczył". Wiedział, że ten krok jest czymś w rodzaju moralnego samobójstwa, ale nie potrafił się oprzeć. A teraz jąkał się. „To tragedia", powtarzał. Odprowadziłem go na ulicę. Na rogu przylepiony był plakat, przedstawiał Titę, wyorderowanego bałkańskiego generała w paradnym mundurze, z wypiętą piersią, który jeszcze przed kilkoma tygodniami odwiedził Budapeszt i był przyjmowany z wielką pompą. Patrzyliśmy na szarpany wiatrem plakat. Zapytałem go, jaki jest jego zdaniem garnitur komunistów przybyłych z Moskwy? Czy są wśród nich dżentelmeni? Mój gość był człowiekiem rozsądnym, od razu zrozumiał, o co w istocie pytam. „Dżentelmen" w każdym społeczeństwie jest rzadkim zjawiskiem, nie chodzi więc o herbowego, noszącego mo- 280 nokl, grasejującego i puszącego się bywalca kasyn, lecz o człowieka, który — niezależnie od swojej sy-i nacji społecznej — wie, że zawołanie herbowe ksią- ąt walijskich brzmi Ich dien. I słyszał, że jedna z reguł samurajskich nakazuje: „Musisz dotrzymać Iowa, nawet jeśli dałeś je psu". Tacy dżentelmeni wszędzie są rzadkością, ale nawet na Węgrzech spo-i vkało się ich czasami. Mój znajomy pomyślał chwilę, po czym zdecydowanym głosem powiedział: — Dżentelmeni? Wśród nich? Ani jednego. Powiedział to z takim przekonaniem jak Mencken, amerykański eseista, który w jednej z prac napisanych w latach trzydziestych gorzko stwierdził, /e „z komunistami nie można współpracować, bo nie ma wśród nich dżentelmenów". Zapytałem go, v /emu więc współpracuje z nimi, jeśli taka jest prawda? — Bo jestem politykiem — odparł. — A z dżentelmenami nie sposób prowadzić polityki. Poszedł pobladły z powrotem do redakcji socjalistycznego dziennika. Niedługo, w trakcie procesu Rajka został aresztowany i komunistyczny trybunał femiczny skazał go na siedem lat więzienia. 20 Jak karciarz, świtem wstając od rulety, spoconą dłonią szuka pistoletu w kieszeni fraka, lecz coś go wstrzymuje: „Jeszcze nie czas!" — i świat mu ukazuje... Co pozostało? Księżyc, obce kraje — 281 Szczęśliwi święci, co mrą, nic nie mając! Przegrałeś, wstań, podziękuj. Odejdź godnie. Znów możesz oczy na swą gwiazdę podnieść. 21 Ale gdzie była owa Gwiazda? Ani na niebie, ani na ziemi nie widziałem żadnego wskazującego drogę znaku. Każdego dnia wiele się „działo". I któregoś dnia zdumiony spostrzegłem, że ze mną też się coś „dzieje": zauważyłem, że się nudzę. Nuda jest wielkim niebezpieczeństwem. Jest niemoralna i przeciwna życiu. Do tej pory nigdy w życiu nie nudziłem się. Przeżyłem to i owo na swój sposób. Ale nudy nie zaznałem. Wejrzałem w siebie, potem rozejrzałem się dookoła i ogarnęło mnie zdumienie: co się stało? Zrozumiałem to dopiero później: nudziłem się, bo otaczała mnie nieustająca podłość, głupia i uparta nieuczciwość. Nic nie jest tak nudne jak grzech. Satan est pur — napisał Maritain. Tak. Szatan jest „czysty", bo nie kłamie: nie chce niczego innego poza Grzechem. Ale Grzech jest głupi i nudny. CZĘŚĆ TRZECIA I I W każdej wielkiej rozłące jest szczypta obłędu. Goethe 1 Dzięki pewnemu zagranicznemu zaproszeniu zi-ru| 1946 r. miałem możność odbyć podróż do Szwaj-arii, a stamtąd do Włoch i Paryża. Było to zapro-/cnie grupowe — w tamtych czasach zwyczajny micrtelnik nie miał innych możliwości wyjazdu — Ic przyjąłem je, bo czułem pilną potrzebę zmiany 'uwietrza. Jechaliśmy w szóstkę, brakowało jedne-:•> do „siedmiu złoczyńców", mymi towarzyszami «i ul róży było dwóch malarzy, rzeźbiarz, pewien luli >wy poeta i wykształcony, znający literaturę pro-rsor akademicki. W Szwajcarii grupa się rozpadła, uzyscy wyruszyli na poszukiwanie swojej własnej, •sobistej Europy. Ta podróż pozostała mi w pamięci jako mroźne Msmo cierpień, długi atak dreszczy. W drugim ro-u po zakończeniu wojny Europa była obrażona i •i-łna poczucia winy. Podróżnego, który miał śmia-usc wychynąć z wschodnioeuropejskich ruin, cho-mc/.y dobrobyt Szwajcarii przyprawiał o mdłości. • /wajcarski żołnierz pograniczny oglądał mój wę-icrski paszport z tak wrogą podejrzliwością, jakby .izdy przybywający stamtąd pasażer był szpiegiem, /muglerem walut, komunistycznym agentem lub 285 handlarzem narkotyków. (Lub, po prostu, roznosi-cielem bakcyla... i w tym podejrzliwym posądzeniu była pewnie szczypta prawdy). Lecz jednak znów byłem w Szwajcarii, miałem dostatek „stoliczku na-kryj się" na dotykalną bliskość: oświetlone ulice, kunsztowne zegarki na wystawach, rowery oparte o krawężnik. Przybysz spoza żelaznej kurtyny nie mógł nie myśleć o tym, co dałby każdy Rosjanin, gdyby ujrzał ten dobrobyt i luksus i mógł tu dać upust swoim grabieżczym zapędom. Neutralna Szwajcaria uczciwie wytrwała pośrodku wielkich niebezpieczeństw i podstępnych zakusów, więc przybywający „stamtąd" podróżny z powątpiewaniem wysłuchiwał poufnych rozrachunków Szwajcarów, że i tu nie wszyscy byli tacy kryształowi, jak by się mogło wydawać, i tu znaleźli się ludzie, którzy dogadywali się z nazistami... Ale cóż to znaczyło wobec całego kraju, który, choć niewielki, odważnie i konsekwentnie trzymał się idei neutralności i narodowej suwerenności. Chodziłem ulicami Zurychu i Genewy i czasami rozglądałem się dokoła z uznaniem: proszę, taki mały naród, żyjący w tak trudnej sytuacji geopolitycznej, a jednak wytrwał! W całej tej wyprawie było coś nieprawdopodobnego i cudownego zarazem: znów byłem w Europie Zachodniej! Przeżyłem wojnę, wyszedłem z dołu, z upokorzenia i jednak znów byłem w Europie Zachodniej! Podróżowałem jak dawniej, zawsze, kiedy tylko było można. Teraz przypomniała mi się chwila, w której kiedyś — pyszałkowato — dowodziłem, że prawdziwym sensem podróży jest bycie w drodze, nie zaś przybycie do celu. (Teraz, po hi- 286 lorycznym odsiedzeniu kary w kozie, zdarzały się ,>•» drodze chwile, gdy czułem, że ważna jest nie miana miejsca, nie przybycie, nie to, kiedy pociąg us/a i kiedy wjeżdża na stację, lecz jedynie to, co 'orusza się w nas, gdy jesteśmy w podróży. A rdnocześnie przez cały czas, nieustannie towarzy-/yła mi niepewność, nieprzyjemny brak przekona-iiu: czy warto było jeszcze raz ruszać w podróż, po-us/.yć, rozproszyć to szczególne otępienie, wielo-r111 i spokój, który okrył wiele już spraw, wydają-\ch się dawniej ważnymi. jak woda w kałuży marszczy się i faluje pod do-knieciem wiatru, tak mnie przechodził czasem icszcz i z gęsią skórką i protestem w duszy krąży-¦in po ślicznych, czystych i pełnych wszelakiego • ¦bra uliczkach szwajcarskich. Dobrze było znów potkać Kupca — uchyliłem przed nim kapelusza, u w kraju brakowało już tego fenomenu. Żaden vsicra społeczny, także tak zwany socjalizm, nie •¦io/e się obejść bez Kupca i największą pomyłką wschodniego ustroju jest ogłaszanie wypraw krzy-nwych przeciw „handlarzowi żądnemu profitu", włączanie ze społeczeństwa niezależnego pośred-ika, kupca, i zastępowanie go pracownikami pań-iwowymi, którzy są biurokratyczni, nierozgarnię-i. często skorumpowani, zawsze powolni i bezrad-i, i całkowicie niezdolni do kształtowania w ma-4ch pewnego poziomu wymogów — a bez wymo-«>w nie ma rozwoju społecznego. Przeciętny hand-•wiec, który wydaje przeciętnemu kupującemu i /eciętny towar, jest już tylko sprzedawcą, nie kup-ciii. Ale oto wreszcie spotykam twarzą w twarz 287 * m uśmiechniętego i grzecznego szwajcarskiego kupca, który nie zamierza wciskać bubli niezorientowanemu klientowi, lecz oferuje mu jakość i asortyment. Wybierałem w stosie towarów i w roztargnieniu, lecz z respektem myślałem o przodkach Kupca, kupcach weneckich, którzy z wielkim ryzykiem, lecz zapewne także z pokaźnym zyskiem rozpropagowali na całym świecie nowoczesny, łańcuchowy system wymiany, a także o kupcu z Lubeki, który wymyślił weksel i dzięki temu nie musiał się osobiście fatygować na jarmark w Nowogrodzie. Po ustąpieniu scholastycznego szczękościsku średniowiecza nową Europę tworzyli nie tylko wstępujący na stos humaniści, lecz także kupcy; przez tragicznie wykrzywioną twarz Giordana Bruna w ramie malowidła europejskiego prześwieca sprytny uśmieszek Jacques'a Coeura, kupca z Brugii, gdy krząta się za kontuarem. Ta twarz patrzyła teraz w sklepach Genewy i Zurychu na klienta zabłąkanego tu ze Wschodu. Z gorliwą wdzięcznością za bogaty wybór szybko kupiłem elektryczną maszynkę do golenia. Choć nie czułem się dobrze w Szwajcarii, jednocześnie w każdej chwili, w każdym przebłysku świadomości zdawałem sobie sprawę z tego, że coś jednak mnie wiąże z tym miejscem, z tą sterylną, śmierdzącą trupem, zanurzoną jakby w formalinie Europą. Dostojewski ze skowytem ostrzegał swoich rodaków, że od obejmowania Europy można dostać zakażenia trupim jadem. No, teraz już się batiuszki obejmują, pomyślałem z gorzką satysfakcją. (Pewien minister szwajcarski nazwiskiem Schumann 288 ił, że kiedy był w Moskwie u Stalina, w traki/mowy rosyjski dyktator przyglądał się leżą-/.ed nim mapie Europy i Azji, po czym poło-- U>ii na Europie i głosem pełnym współczucia i/.ył: „Jaka mała ta Europa!". Nie powiedział piąco, było to raczej poważne i fachowe stwier-r). Co mnie tu ciągnie, co mnie tu trzyma, człowieka z kresów kontynentu? (I czy byłem kolwiek Europejczykiem tak, jak są nimi icarzy, Francuzi, Niemcy?). Czy w każdej na-i obie zbliżenia, co jakiś czas dzielnie ponawia-r/ez kolejne generacje, czy w naszej europej-nostalgii nie było zawsze porcji podejrzliwo-vzerwy? Co mnie tu trzyma? — zastanawia-ic i kupiłem jeszcze nowy typ kulkowego pió-cznego. Czyżby pamiątki stygnącej kultury? ko słowa. Więc może wspomnienie wspólnych 11 ów? Świadomość, że wszyscy jesteśmy win-nopejczycy z Zachodu i ze Wschodu, bo żyli-u i pozwoliliśmy, żeby stało się to, co się stało. n rozumowaniu było także wspólnictwo winy, i ej rzeczywiste od wszelkich uczuć i wyobra-csteśmy winni, bo jesteśmy Europejczykami ulziliśmy się z tym, że w świadomości miesz-Europy zanikł „humanizm". (tak czułem wtedy i od tej pory wielokrotnie) i wielki dar Europy dla świata: humanizm. Po-o miało zapach biblioteki i seminarium uni-icckiego. Ale wielkie kultury, odległe cywili-na próżno stworzyły moralne i metafizyczne ny światopoglądowe — humanizm jedynie w pie był żywotnym wymogiem kształtującym 289 życie, ludzkie losy, postawę umysłową i stosunki społeczne. Czym jest humanizm? Ludzką miarą. Uznaniem, że miarą jest jednostka ludzka. Że to ona nadaje sens rozwojowi. (Jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak rozwój i jeśli w ogóle jest możliwe, by człowiek zapanował nad instynktami, które przyniósł ze sobą z jaskini). Postawą człowieka, który nie żywi nadziei, że otrzyma nadprzyrodzone odpowiedzi na problem śmierci, i nie oczekuje rozwiązania swych ziemskich problemów od nieziemskich potęg. Dwunożny ssak, który z woli ślepych sił otrzymał postać, jest w opuszczonym, obojętnym i wrogim kosmosie jedynym stworzeniem, które potrafi orientować się w świecie niezależnie od instynktów. Boleśnie brakowało mi czegoś „ludzkiego". Bo to właśnie zginęło w Europie. Gdzie zginęło? W komorach gazowych Auschwitz, w masowych mogiłach Katynia, w piekle sowieckich i niemieckich obozów koncentracyjnych, wśród ruin Drezna i Coventry, w puszczy maquis1? Wszystkie te pytania brzmiały retorycznie i papierowo. Ale poczucie braku było jak najbardziej rzeczywiste. Chodziłem po kuszących urokliwymi wystawami, wymiecionych uliczkach szwajcarskich i czułem się jak ktoś, kogo okradziono. Jakbym ciągle musiał macać kieszeń, czy jest tam jeszcze... no co właśnie? Humanizm, który nie był jedynie sztucznym pojęciem wziętym z filozofii klasycznej i histo- 1 Maquis — gęsto porośnięty teren leśny; podczas II wojny światowej był to kryptonim francuskich sił oporu na terenach okupowanych. tu kultury. Teraz, gdy znów znalazłem się na Za-> hodzie, wszędzie mi tego brakowało — w rzeczy-wtsiości, w książkach, w pytaniach i odpowiedziach hul/i. (Przed czterystu laty, w okresie dwóch du-. howych trzęsień ziemi — renesansu i reformacji które z odrostka kontynentu azjatyckiego uczyniły odrębny krąg kulturowy, właśnie tu określono i«» pojęcie, pojawiło się ono w pismach humanis-low). Rosjanie nigdy nie przeżyli ani renesansu, ani iclormacji, bo nie byli humanistami — rosyjski ..przyjaciel człowieka" nigdy nie dążył do ludzkiej miary, zawsze poszukiwał czegoś przesadnie wielkiego, nieograniczonego, nadludzkiego — podczas wędrówek po uliczkach Zurychu to właśnie przy-•>/ło mi do głowy w formie nieświadomego skoja-i/cnia. (Tak, to przepadło — myślałem w roztargnieniu — humanista zanikł w Europie jak żubry u polskich puszczach. Każdy, kto tu wierzy jeszcze tv człowieka, jest podejrzany — czegóż on chce, że i.tk jeszcze wierzy w człowieka?). Myślałem o tym, co głosili humaniści — Erazm, 1'irekheimer1, Thomas More — że wielkie nauczanie już nie działa. (Nazwisko Pirckheimera i innych przyszło mi do głowy nie na ulicy w Zurychu, lecz dopiero w trakcie pisania, notuję je tu dla pre-<.-yzji). Ale czego chcieli, czterysta lat później, ci, którzy uważali się za humanistów, bo byli Europej-/ykami — pisarze, myśliciele, z rzadka specjaliści, »/ukający czegoś więcej poza ścisłą nauką? Chcieli i /egoś, co można nazwać rozwojem. Nie godzili się 1 Willibald Pirckheimer — niemiecki humanista (1470-1530). 291 ^^^^^BP ^BBMr ~ na to, by miarą był System — wszystko jedno jaki: religijny, polityczny, gospodarczy czy społeczny — lecz by był nią człowiek. Ale to się nie udało, pomyślałem i rozejrzałem się. Wszędzie widziałem jedynie Systemy. W Szwajcarii panował akuratny porządek. W Europie już punktualnie przychodziły pociągi. Ale pod koniec drugiego tygodnia chodziłem po ulicach Zurychu na skraju załamania nerwowego. Hotel był przyzwoicie ogrzewany, ale mnie nic nie grzało od środka. Przyszło mi do głowy, że skrócę pobyt, wrócę przed czasem do mroźnego, okupowanego, pogrążonego w nędzy Budapesztu. Ale jednak zostałem i pocieszałem się, że dla mnie Europa jest nie tylko humanizmem, którego już nie ma, lecz także tym, czego wspomnienie powracało czasami do mnie w sparaliżowanych smutkiem latach wojny: uświadomioną Namiętnością. Istniała kiedyś Europa pełna namiętności, kiedy ludzie chcieli nie tylko wiedzieć, lecz także entuzjazmować się. Entuzjazmować się? Czym? Iluzjami, a więc Bogiem. Miłością, bo widzieli w niej twórczą energię. Erotyczną harmonią Piękna i Proporcji. I szukali... czegóż to? Nie tylko Prawdy, lecz także szlachetnej i łatwej przygody, która rozpala Namiętność — bo chcieli Kultury, a bez Namiętności nie ma Kultury. Przygody, której owocem będzie dzieło sztuki albo tragedia. Podniecenia umysłu i myśli wyrażonych z krystaliczną jasnością. Mądrze, harmonijnie starzejących się miast, pełnych arcydzieł, z mieszkańcami, którzy nie tylko chcieli mieszkać w swoich domach, lecz także żyć w nich. K torzy nie wierzyli, że nawozy sztuczne są tak samo wa/nc jak kontrapunkt, uważali, że geniuszy nie Holuje się na giełdzie, jak bydła rzeźnego, kiedy ce- nv mięsa idą w górę, lecz ich wartość mierzy się o- porem, jaki przede wszystkim wzbudzają. Jednym Iowcm — lecz jakim potężnym słowem! — była u-dyś inna Europa. Trzeba jej poszukać, przekony- ^ .iłem samego siebie. I wyjechałem z ogrzewanej, H-utralnej Szwajcarii do nieogrzewanych, niepo- /.jdnych, zwyciężonych Włoch. Pociąg przyjechał na granicę włoską około pół-iocy i potrwało trochę, nim urzędnicy puścili go w l.ilszą drogę. Wszyscy byli wówczas podejrzani, każ-lv pociąg, pasażer i bagaż. Ale szwajcarski żołnierz i razy granicznej — jakby czuł, że nie wziąć w czymś ul/iału może być bohaterstwem, lecz może być tak-•i- hańbą — był uprzejmie powierzchowny, kiedy ¦.ijrzał do przedziału. „Nie wstydź się neutralno-11", myślałem, kiedy zasunął za sobą drzwi. Bywa-.t wstrząsy i wysiłki, które wynoszą człowieka da-cj i wyżej — przyjemna, okolona górami Szwajca-ia, w której lud żył zawsze w historycznym braku >owietrza i moralnej klaustrofobii, nie wzniosła się \ prawdzie „wyżej", ale pozostała całkowicie tym, /ym była. I owo wytrwanie jest w końcu takim sa-nym męstwem jak poszukiwanie prawdy do ostat-uego tchu. Bywają procesy, które można wygrać vlko w wyższej instancji — ta niewielka wysepka huropy w minionym wieku uparcie i konsekwentnie wierzyła, że wygra swój proces w wyższej instan-. |i. Nie wstydź się neutralności — powtarzałem za 292 293 szwajcarskim żołnierzem służby granicznej, bezgłośnie, lecz z przekonaniem. — Wystarczy, że ja się wstydzę, bo byłem „tam" i nie potrafiłem pomóc. Nie wstydź się tego, że pełen podejrzliwości i wyrzutów sumienia strzeżesz skalistych granic niewielkiego kraju, którego naród potrafił, świadom skutków, wytrwać przy swoim „nie". I nie wstydź się tego, że żyjesz w kapitalizmie — w systemie nazywanym tak dawnym, pachnącym lawendą słowem — bo ten system działa na razie bezszmerowo i w sposób wzbudzający najwyraźniej powszechne zadowolenie: dobrze opłacani ludzie wykonują wszędzie swoją pracę i nikt nie prowadzi rabunku. Nie wstydź się, że nie jesteś bohaterem — myślałem w ciemności. I wyjrzałem przez okno, bo pociąg wreszcie ruszył i opuściwszy neutralną Szwajcarię, wjechał do zwyciężonych Włoch. Wtedy odetchnąłem. Wszystko było tu znajome, bardziej ludzkie i szczere niż w Szwajcarii, gdzie ludność zdała na piątkę egzamin z historii. Włosi przynajmniej nie udowadniali, że są niewinni. Naturalnie wszyscy, z którymi rozmawiałem, byli „bojownikami ruchu oporu", ale jednocześnie większość z gotowością przyznawała, że przez dwadzieścia pięć lat prawie wszyscy — z nielicznymi wyjątkami — popierali faszyzm. Poza tym Włosi byli biedni, na ulicach i w mieszkaniach świeciła szmaciana nędza przegranej wojny i — może właśnie dlatego — byli serdeczni i ludzcy. Pojechałem do Rzymu, a stamtąd do Neapolu. Na Posillipo świeciło słońce. Wspomnienie tego słoń- d towarzyszyło mi przez całą dalszą podróż, wró-iło ze mną do domu, na Węgry i ciągle jeszcze świe-iło, w ciemnych czasach, jakie nastąpiły. Podczas i toil róży na Zachód słoneczne światło na Posillipo >vlo jedyną godzącą mnie ze światem rzeczywisto-\ u\. Wspominałem później to światło, to wołanie, . kiedy znów ruszyłem w drogę — tym razem bez i.ul/iei na powrót — pojechałem prosto tam. Da-i in nurka w słoneczne światło Posillipo jak samo-m»|c;i, który po długim zastanawianiu się odrzuca ¦ i»t<> ratunkowe i skacze do wodospadu Niagara. W ¦wiatło, w czyste Światło, po ciemności, obłędnym uroku, z powrotem w Światło, gdzie nie można o-/ukiwać, nie warto kłamać, gdzie wszystko pro-meniuje — prawda i fałszerstwo, spojrzeć prosto w iwiatło, które kiedyś, przed wiekami stąd zaczęło 'tomieniować na mroczną, dziką Europę. W dzie-icc lat później, podczas pewnej nowojorskiej nocy, 'okrążony w dreszczach neonów znów przypomi-i.iłcm sobie żywe światło słoneczne Posillipo. Ale w Świetle można się jedynie kąpać jak w ocenie — nie sposób stale w nim żyć, bo człowiek tę-teje. Żyć można tylko w półmroku — żyć, to jest > yrażać i działać. Dlatego przymknąwszy oczy, prze-i.lgnąłem się na włoskich wzgórzach w świetle i ujechałem do Paryża. Na granicy francuskiej o ma-\ włos mnie nie zamknięto, celnik kolejno oglądał . s/ystkie moje wysłużone sztuki odzieży, by się u-'c-wnić, czy czegoś nie szmugluję — lecz czego? Nie .lcdziałem. Pewnie tego, co zawsze szmuglują ci, tórzy ze Światła wjeżdżają do mroku. 294 295 Pociąg późnym wieczorem przybył do Miasta Świateł. Paryż był ciemny i drżący. Wszyscy zachowywali się przerażająco uprzejmie. Miałem wrażenie, jakby dookoła w wymuszony sposób nieustannie wszyscy mówili o czym innym. Dowodzili, że są niewinni i zwyciężyli. O rzeczywistości — że Europa jako całość przegrała wojnę, że nie ma już zwycięskiej Europy — starano się nie wspominać. Nawet nielitościwa logika języka francuskiego nie była w stanie rozproszyć zakłopotania wymuszonych, niezręcznych spotkań i rozjaśnić mroku rozmów. Spotkanie z Paryżem było zimno uprzejme, tylko tyle. Wspomnienia, mgliste obrazy młodzieńczych wędrownych lat, nostalgicznych spotkań rysowały się we mnie blado. To mnie zaskoczyło, bo wszystko, co w zdecydowany sposób i ze swej istoty stanowiło w mojej biografii „przeżycie", spotkało mnie w Paryżu. Spędziłem tu młodość — czas, który później, we wspomnieniach wydaje się zbójecką przygodą, lecz już nie sposób ustalić, kto był wówczas ofiarą, a kto napastnikiem. W Paryżu byłem młody — a wspomnienie młodości przypomina zawsze próbę generalną dziwnej tragikomedii. Oglądałem podniszczone dekoracje: poszedłem na rue Demours, by zobaczyć dom, w którym przez całe lata mieszkaliśmy z Lolą; dom, jak zresztą cały Paryż, brudny, lecz nienaruszony, stał na swoim miejscu. Wszedłem na klatkę schodową, przed drzwi, za którymi mieszkał konsjerż, pan Henriquet; w wolnych go- 296 I/.mach zajmował się organizacją pogrzebów i miał 'wyczaj mierzyć lokatorów fachowym spojrzeniem, iukby był pewien, że prędzej czy później, w czarnym ibraniu i cylindrze odprowadzi ich ku trwalszej * walorze. Poszedłem na lewy brzeg rzeki, na począ-rk rue de Vaugirard, gdzie na rogu Boulevard Saint Michel stał jeszcze próchniejący hotel; tuż przy • ramie wejściowej na ścianie wytarty już, wyryty na tnaliowanej tabliczce napis informował, że do tego .uulcnckiego hotelu został wprowadzony wielki wynalazek wieku — oświetlenie elektryczne. Electńcite obiecywał napis, i to znalezisko z przedhisto-i vcznych czasów przypomniało mi oświetlenie głębin mojej młodości, ich atmosferę, zapach, tę ob-Jartą i pełną zmartwień ekstazę, o której w późniejszych latach myślimy jak o „dobrych, szczęśliwych . /asach". (Nie były nimi). Przystanąłem przed jaka, s bramą i przyszło mi do gowy, że kiedyś przyszło mi tu coś do głowy, co uważałem wtedy za niesły-. lianie ważne. (Nie było nim). Usiadłem w kawiarni, w której kiedyś spotkałem się z kimś — czy żegnałem się raczej? W rzeczywistości spotkałem się tti tylko z młodością, a potem pożegnałem się z nią. A jednak to był Paryż raz jeszcze, gdzie w gęstej mieszaninie zapachów, w powietrzu przesyconym woniami smażonego oleju, aperitifu i czarnego pospolitego tytoniu kłębiły się wspomnienia pirackiego świata młodości. Wędrowałem po lewobrzeżnych ulicach i napływały niespokojne, złe pamiątki z tamtych lat, tęsknoty, rozczarowania, a na spodzie wszystkiego zawsze zwątpienie. Być młodym w Paryżu po pierwszej wojnie światowej bynajmniej nie 297 stanowiło idylli. Wówczas, w młodych latach — podobnie jak teraz, z lekko już posiwiałą głową — miałem nadzieję otrzymać od Paryża Odpowiedź, rozwiązanie domowych wątpliwości. Na Zachodzie wiedzą więcej, bo dłużej niż my żyją w humanistycznej kulturze — może nie dokładnie tymi słowy, lecz na pewno w tym duchu pocieszaliśmy się szeptem w domu. Więc teraz, gdy po dłuższym czasie i trudnych przejściach powróciłem tu, oczekiwałem odpowiedzi. Ale w Paryżu nikt mi nie odpowiedział i nic się tu nie zmieniło. Ta metropolia przeżyła lata wojny w jakimś kurczowym odrętwieniu. Wyglądało na to — w Paryżu i wszędzie indziej na Zachodzie — że ludzie chcą kontynuować fabułę swojego życia w tym miejscu, w którym ją przed wojną przerwali. Wszędzie natrafiałem na te same drętwe zwyczaje, zrobaczywiałe poglądy, skostniałe urojenia. Jakby to największe nieszczęście, jakie spotkało dotąd rasę ludzką, druga wojna światowa, apokaliptyczna katastrofa, która przyniosła niewymierne zniszczenia materialne i duchowe, w ogóle nie dotknęła sumienia człowieka Zachodu. Nigdzie nie spotkałem śladu moralnych rozrachunków. Sformułowane w Paryżu traktaty pokojowe — jak przed pokoleniem, tak i teraz, z podobną, co wówczas, u-partą, bezsensowną krótkowzrocznością — znów pocięły na kawałki dotychczasowe mapy, znów za pomocą nożyczek, sfałszowanych statystyk i nachalnej propagandy rozbito tradycyjne jednostki państwowe, wspólnoty historyczne, gospodarcze i kulturalne. Zachód ciągle, za wszelką cenę chciał .bezpieczeństwa", ale nikt się niczego nie nauczył nikt nie chciał słyszeć o tym, że przeprowadzone i.i siłę, według wydumanej koncepcji fałszerstwo .tłuów nie zapewni bezpieczeństwa. I nikt nie wspom-uał nawet o tym, że wielkie prądy historii prze-v Zachód nie zdawał sobie sprawy z tego, że raz na .twsze skończył się pewien podział władzy na świe-ic, którego centrum do drugiej wojny światowej i a no wiła Europa. Rozmawiałem z Francuzami, z kilkoma Anglika-ni, Amerykanami. Żaden z nich nie zwrócił mi — m zybyłemu na Zachód gościowi z Europy Wschod-ncj — uwagi, że oto skończyła się czterechsetlet-iia historia panowania białego człowieka, a tego, co właśnie zaczyna się na świecie, nie da się zapisać w /tucznie sformułowanych traktatach. W później-/ych latach w Ameryce przypominały mi się tam-c ciekawe szwajcarskie, rzymskie, paryskie spotka-nia i wówczas poraziła mnie naiwność, z jaką Czło-viek Zachodu — a wśród mych rozmówców było 298 299 1 1 kilku wyjątkowo wykształconych ludzi o szerokim horyzoncie — nie dostrzegał ani nie rozumiał tych przekraczających wszelkie wyobrażenia, głębokich i zasadniczych zmian, jakie w stosunkowo krótkim czasie, w ciągu dwóch dziesięcioleci zaszły w świecie. Półuchem każdy z nich słyszał już coś o nowych wynalazkach, urządzeniach i metodach, ale w czasach po drugiej wojnie światowej rzadkością był zorientowany człowiek, który podejrzewał już, że dotychczas znane formy i warunki współżycia ludzkiego zostaną zniszczone przez rewolucję techniczną. Bomba atomowa już wybuchła i ludzie z przerażeniem i nadzieją patrzyli na grzyb atomowy, w którym kłębiło się wprawdzie widmo globalnego spustoszenia, ale pulsowała też energia, wspomagająca na nieograniczony czas nowe, pokojowe współistnienie. Radar, radio, penicylina były już banałami, ale nikomu się jeszcze nie śniło, że nowe wynalazki: telewizja, komputery, samolot o napędzie odrzutowym, antybiotyki, owe cudowne i straszne rekwizyty postindustrialnej cywilizacji, umożliwiające jednoczesną globalną informację, ułatwiające produkcję i dystrybucję, nie pozostaną jedynie w sferze marzeń techników i biologów, lecz staną się wyrażoną i dotykalną, osiągalną dla mas rzeczywistością i na dodatek będą się prędko starzeć. Nikt nie mówił o tym, że ta nowa, całkowicie różniąca się od wszystkich dotychczasowych cywilizacja urzeczywistni się nie w dalekiej przyszłości, lecz już teraz. Zawsze następowały zmiany, ale nim człowiek podniósł się z czworaków na dwie nogi, przesiadł się z konia na wóz kołowy, z wozu na maszynę parową, a później na motor, mijały tysiąclecia i stulecia, był i /.as i warunki, by zaadaptować się, przywyknąć do /iniany. Tymczasem teraz nikt nie spodziewał się, /c Przyszłość, Zmiana nieoczekiwanie i bez żadnej zapowiedzi trzaśnie jak piorun w gnuśną i przegni-\,\ teraźniejszość. Wiedzieli o tym tylko specjaliści, wtajemniczeni pracownicy laboratoriów; zdawali sobie sprawę / tego, że nieistniejące dotychczas, w żadnym poprzednim okresie rozwoju możliwości w dziedzinie komunikacji, informacji, produkcji przemysłowej i rolniczej są już częściowo lub całkowicie realne — ule nikt nie mówił o skutkach. (A i dziś my sami, obdarzeni i obciążeni nową cywilizacją, winni zanieczyszczenia słodkich wód, zamienienia mórz w pomyje i innych zamachów popełnionych przeciw śmiertelnej naturze, cóż my wiemy, jakie mamy przypuszczenia na temat Przyszłości, która jest tuż-tuż i stanie się ciałem w ciągu życia następnego pokolenia?). Powolne mechaniczne ptaki ze śmigłami przelatywały nad oceanami, o rakietach wspominano jak o złomie po złej pamięci wojnie i nikt nie przypuszczał, że te rakiety za kilka lat zaniosą człowieka na Księżyc. Nikt nie podejrzewał, że nastąpił koniec pewnej cywilizacji, a to, co zostało urzeczywistnione w latach pokoju, jest nie jej nową odmianą, lecz całkiem nowym obrazem świata, do którego ludzie nie mieli czasu się przyzwyczaić. Dlatego też w lutym 1947 r. wysiadywałem tylko na tarasie paryskiej kawiarni w gronie przyjaciół i zna- 300 301 jomych i słuchałem, jak rozmawiają o tym, że teraz już nadszedł czas nieodwracalnie zrobić porządek w Europie. W domu, przyczajony w norze wojny i okupacji, wspominałem jak przez mgłę Paryż, w którym ludzie żyją bliżej wszystkiego, co „nowoczesne", szybciej i dokładniej formułują myśli niż u nas. Gdy skończy się wojna — powtarzaliśmy z nadzieją — znajdziemy w Paryżu wszystko to, co u nas zaledwie mignęło i całkiem zgasło: odważną i jasno wyrażoną samokrytykę, moralny rozrachunek, który nie będzie upokarzającym jąkaniem się, wymuszonym policyjnymi środkami przez system tyranii, lecz dobrowolnym odsłonięciem oblicza, z którego wynika oczyszczenie, katharsis... Może w Paryżu, miałem nadzieję, w Paryżu jeszcze raz powróci coś z pozbawionej obaw i oporów szczerości. Wielki naród, Francuzi, przeszedł ciężką próbę — na tak trudnym egzaminie nie może odpowiadać inaczej, jak tylko w duchu świadomej samokrytyki. W przyszłości Francuzi będą może raczej dumni niż próżni, więcej będą czynić niż mówić, okażą większą wyrozumiałość wobec obcych, a krytykę wobec siebie. Wędrowałem po Paryżu i szukałem nie tyle straconego czasu, przeszłości, ile teraźniejszości. Ale ta teraźniejszość była ograniczona, zacofana, małostkowa i uparta. I nikt nie mówił o tym, że już szemrze tu Przyszłość, że wszystko, co chciano ożywić z maniackich idei przeszłości, jest żałośnie przestarzałe. Ludzie nie nauczyli się niczego (czy kiedykolwiek nauczyli się czegoś?) — pocieszałem się; no to 302 i n >/e książki! Spotkanie z Zachodnimi Książkami! i o był prawdziwy sens tej podróży. W domu — podczas wojny, lecz także w następnych latach — /lichodnie książki były cennym i rzadkim towarem / przemytu. W dwa lata po zamilknięciu wystrzałów maszyny drukarskie w Paryżu pracowały już pełną parą. Z nabożeństwem przystawałem przed witrynami dawnych antykwariatów, niecierpliwie wchodziłem do paryskich księgarń. Za ladą stał czę-Mo znajomy sprzedawca, stary członek cechu, któ-iv nie tylko sprzedawał, lecz także czytał książki i nawet poznał powracającego do domu syna marno-itawnego, i powitał go z protekcjonalną uprzejmością. Kiedy prosiłem o radę i informację, od czego /acząć zaznajamianie się z tutejszymi książkami po lak długotrwałym poście intelektualnym, kilku z nich, wzruszając ramionami, wyznało, że książek jest wprawdzie pod dostatkiem, ale ostatnio coś się / nimi stało. Jest już za dużo książek, mówili ci fachowcy i mruczeli z niezadowoleniem. Kiedy zacząłem przeglądać i kartkować, zrozumiałem sens tej wymruczanej pod nosem uwagi. W trakcie pracowitego kartkowania nabrałem coraz głębszego podejrzenia, że na Zachodzie stało się z książkami coś niedobrego. Najwyraźniej stało się tez coś „innego". Nie szło tylko o to, że uwolniony / kaftana bezpieczeństwa wojny, tężcowej kwarantanny cenzury i braku surowców zachodni wydawca z nerwowym i niespokojnym pośpiechem, obiema garściami rzucał na rynek wszystko, co chciało przemówić, wyjść z ciemności na światło; nie. Z Książką jako z gatunkiem stało się coś niedobrego. 303 Wydawało się, że dzisiejsze książki nie składają się już z myśli, nerwów, wspomnień, marzeń, lecz z jakiegoś erzacu — mnóstwo było umysłowych produktów zastępczych, wszędzie na wystawach leżały ich stosy, całe piramidy. Nie chodziło też o literaturę straganową — takowa zawsze istniała, ale przynajmniej była nią szczerze i nigdy nie zakrywała prawdziwego oblicza Literatury. Ta paraliteratu-ra, która teraz rozlała się niczym powódź, zakryła wszystko, nawet działy krytyki w gazetach i czasopismach. Literatura francuska była dla mnie tym, czym dla narkomana opium — upojeniem Rozumem na trzeźwo. Literatura fachowa wówczas, po wojnie, nie dusiła jeszcze literatury pięknej tak, jak dziesięć lat później — literatura „piękna" istniała jeszcze i nie wstydziła się być piękną. Lecz podejrzenie, że ludzie już nie od niej oczekują odpowiedzi na swoje problemy, wytworzyło w księgarniach i bibliotekach specyficzny klimat. Jeszcze pamiętałem pełną oczekiwań młodość — moją własną i jednocześnie młodość wieku — kiedy, kilkadziesiąt lat wcześniej, niczym ewangeliczne przesłanie rozchodziła się wieść, że w gabinecie któregoś z pisarzy powstaje wielki utwór, że jakiś znany pisarz w Anglii, w Rosji, we Francji czy w Niemczech pracuje, by ukończyć dzieło życia. Była to naprawdę ewangeliczna „dobra nowina". Tamto pokolenie wierzyło jeszcze w literaturę, wierzyło, że książki mogą ludziom pomóc. Żyła jeszcze wielka plejada pisarzy francuskich: w czasach bezpośrednio powojennych słyszało się, 304 /e piszą książki, powstają dzieła literackie. Ale lisia ich nazwisk nie przekonała mnie, że kryzys Książki można odwlec. Wielkie Nazwiska nie obiecywały niczego, co pozwoliłoby mieć nadzieję, że w książkach znajdzie się odpowiedź. Kto pozostał po drugiej wojnie światowej, kto przeżył minione ćwierćwiecze? Żył Valery i jego śródziemnomorski duch ». /asem jeszcze błyskał iskrą. Ciągle robiła wrażenie \/czerość Gide'a, ów nasycony roztwór umysłowy o wielkiej sile chemicznej. Jednoksiążkowy Camus i |ego jedyną książką był Człowiek zbuntowany) chciał jeszcze zabrać głos, ale nie miał czasu powie-tl/ieć tego, co chciał. Jarmarczne zimne ognie Gi-nuidoux już pogasły. Martin du Gard wkroczył do panteonu literatury mieszczańskiej, zajął miejsce obok Flauberta i Maupassanta, gdzie — jak na ta-hliczce ustawionej przy postumentach patriotycznych pomników — tekst na obwolutach przypomina czytelnikom, że zabrania się obsikiwać pomników, defense d'uriner. Malraux już zastanawiał się nad tym, czy pozostać jeszcze pisarzem, czy zaciągnąć się jako emerytowany condottiere do uroczystej procesji prowadzonej przez paranoidalną tyranię, przysłoniętą jedynie listkiem figowym. Monther-lant niezmiennie dowodził, że znajduje się w pełni sil męskich, ciągle ma potencję — i to było przynajmniej zabawne. Na tym tle mitycznych rozmiarów nabierał cień Prousta, kłębiło się jeszcze to potężne, przeraźliwe i cudowne inferno, którego siarczany dym przesłaniał nawet społeczne okropieństwa -- dzieło Prousta było zakończeniem i zwieńczeniem wszystkiego, co w tym wieku stworzyło Wiel- .'0 Ziemia!... 305 kie Pokolenie, literatura francuska. Ale Książka — jak się wydawało — przestała być „wiarygodnym miejscem", choć jeszcze do niedawna jej wyraz i siła odgrywały decydującą rolę. I było w tym coś strasznego. Wspominając później to pierwsze zdumienie, pocieszałem się, że było ono naiwne i krótkowzroczne. Ale następnych dwadzieścia lat pokazało, że instynktownie wyczułem niebezpieczeństwo: Książka — w samej swej istocie — zmieniła się. Chorobliwie rozmnożyły się bestsellery (a także ludzie, którzy je czytali, i pisarze, którzy je pisali) i masowa lektura dla masowego czytelnika spadła do roli środka — jak witaminy, radio czy samochód. Wszyscy posiadali książki i w coraz mniejszym stopniu oczekiwali od nich odpowiedzi: życzyli sobie informacji, rozrywki albo niespodzianki, skandalu lub mocnego przeżycia — ale Odpowiedzi poszukiwali już tylko nieliczni. Nie tylko dlatego, że w okresie papierowej koniunktury żądni zysku handlarze zarzucili rynek całymi wagonami zadrukowanego papieru. Liturgia czytania zmieniła się bowiem nie tylko ze względu na treść, lecz także pod względem gatunku. Ludzie poszukiwali innych pogańskich liturgii: cywilizację litery (uczeni w piśmie tak później nazwali to zjawisko) zastąpiła cywilizacja obrazkowa. (Obrazka nie trzeba rozumieć, wystarczy się nań gapić z rozdziawionymi ustami, bez żadnego wysiłku umysłowego). We wszystkim tym była prawda. Ale nie to było straszne. Bo choć fabryki książek wypuszczały coraz więcej tomów, choć coraz liczniejsi autorzy pisali coraz więcej, na akord, 306 hoc kwitły nowe gatunki: pośmiertnie wydawane -hiory listów, zalew biografii — coraz mniej osób vicrzyło w Książkę. A bez wiary nie ma literatury. Pascal był jeszcze przekonany, że jednym z głów-ivch organów poznania jest u człowieka obok ro-• winu serce i dopiero po nich następują wzrok, słuch, tinyk i smak. Człowiek odkrywa sens zjawisk i ob-/arów nie tylko myślą, lecz także uczuciem, tak ¦.ni/ił. Pascal był nie tylko uczonym, lecz także wiel-> im poetą i kiedy badał prawa liczb i nieskończoności, myślał także sercem. To tak długo oczekiwane powojenne spotkanie z '•ichodnią książką było podobne do spotkania po u rdzo wielu latach z miłym znajomym, który, jak .ulziliśmy, przeżył burzliwy czas we względnym H-zpieczeństwie. Lecz gdy go widzimy, z niepoko-«ni konstatujemy, że spotkał go wypadek, w spoj-/t-niu, zachowaniu, postawie ma coś innego, dziw-n-go. Co się z nim stało? Czyżby choroba obrała obie siedlisko w jego organizmie? Niewiadomy nzód albo rak, który nie daje jeszcze objawów, ale .latakowany organizm już zdradza oznaki kryzysu. 1 o mi przyniosło to spotkanie? Kupiłem kilka ksią-i-k — raczej z grzeczności niż z prawdziwej potrze->v i z gotowością odruchu warunkowego, bo wszak nów mogłem swobodnie wybierać i kupować za-hodnie książki. Ale nie znikło napięcie, obawa, która kazała mi i ozumieć, że Książka — a więc gatunek, przez toes' przemawiał prawdziwy głos Europy — zmieniła ic w swojej istocie, w swej postaciowej rzeczywisto-ci: nie niesie Przesłania, jest już jedynie przekaź- 307 nikiem informacji i towarem. Zacząłem podejrzewać, że na Zachodzie nie znajdę tego, po co przyjechałem, i uznałem, że powinienem wrócić tam, gdzie jeszcze wierzą w Książkę. Po kilkutygodniowych spacerach paryskich, podczas których trząsłem się z zimna, ostatniego wieczoru przed wyjazdem jeszcze raz — po raz ostatni — odwiedziłem Montparnasse, dzielnicę artystów, w której przed ćwierćwieczem przeżyłem niespokojny i w sensie kalendarzowym dokładnie nieda-jący się zdefiniować okres zwany młodością. Sławne kawiarnie bohemy, Dome, Coupole, Rotonde, pozostały niezmienione, gości, którzy przysiedli przy okrągłych stolikach na zimowej ulicy, jak dawniej grzały żelazne piecyki z blaszanym kołnierzem, kelner z niezmienną paryską uprzejmością przyniósł cafe nationale, brązowoszarą lurę, którą wówczas w Paryżu nazywano kawą; wszystko, co miało w nazwie przymiotnik „narodowy", wzbudzało podejrzenie, że nie jest tym, czym jest nazwane, sama tylko nazwa wskazuje na prawdziwą rzecz. Na tarasach literackich kawiarni przy stolikach zastawionych filiżankami teraz także wysiadywali goście, ale w gorzkim, duszącym dymie Caporali nie widziałem ani jednej znajomej twarzy. Miejsce, okoliczności, wszystko było całkiem znajome, lecz jednocześnie niepokojąco obce: jak przed ćwierćwieczem, kiedy byłem w Dome stałym by- walcem. Miałem bowiem w życiu sześć takich lat — (i potem, z nawrotami, czasami kilka miesięcy, czadami tylko tygodni — kiedy niemal każdego wie-t /ora i ja tu wysiadywałem. Rozejrzałem się i czułem podobny dreszcz, jaki odczuwamy w uścisku bcrgsońskiego deja vue: wszystko to nie tylko „już mz przeżyłem", lecz „przeżywałem na nowo" także w leraźniejszości, w obecnej rzeczywistości. Przed \ wierćwieczem, po pierwszej wojnie światowej wysiadywaliśmy tu nieustannie: pokolenie wysiedlonych i dobrowolnych emigrantów, skupieni w grupkach, które łączyła przynależność narodowa czy poglądy, a wszyscy razem w jakimś plemiennym wspól-iiictwie — dzika, egzotyczna horda. Tu, przy sąsiednim stoliku siadał Unamuno, który bał się śmierci i nienawidził generała Primo de Rivery, postaci wyblakłej już w galerii portretów hiszpańskich dyktatorów. Pomiędzy stolikami spacerował Pascin, bułgarski malarz, który wybierał sobie modele spośród grubych mieszkanek okolicznych burdeli, a potem powiesił się w jednym z brudnych atelier na sąsiedniej ulicy. Tu mruczał coś pod nosem Tihanyi, węgierski malarz, głuchoniemy w czterech językach. lu zachodzili Derain i Picasso, którego nazwisko ledwie co mówiło znawcom malarstwa. Tu siadywał każdego wieczora ze sztywną godnością krupiera i pogańskiego kapłana założyciel ruchu Dada, Tri-Mim Tzara, z monoklem. Tu zaglądał w rudobrodej masce Buffalo Billa Ezra Pound, potomek kwakrów, amerykański poeta, który przybył do Europy po pierwszej wojnie światowej i oświadczył, że jest humanistą, ponieważ „historię tworzą ludzie"; dlate- 309 go stworzył własny mit i włączył później do niego wiele z tego, co znakomite umysły rodu ludzkiego powiedziały i napisały w różnych językach, bowiem „ludzkie utopie wspólnie kwitną w literaturze i w sztuce" — jednocześnie, a więc bez ograniczeń. Literatura światowa, twierdził Pound na Montparnas-sie i w późniejszych latach, jest „zapisaną ponad czasem i przestrzenią rozmową", prowadzoną przez utalentowanych ludzi. (Babits też tak sądził...). Napisał epos i podobnie jak w dziełach Dantego, Homera czy Wergiliusza, jego przestrzenią była Ne-kyia, a więc odwiedziny żyjących w świecie zmarłych, poszukiwanie odpowiedzi. Przed ćwierćwieczem Pound był także stałym bywalcem Montpar-nasse'u, teraz przypłynęła do mnie z mroku jego postać, której nie sposób zapomnieć. Zawsze się u-śmiechał, w jego rudobrodym uśmiechu było coś maniacko-szaleńczego. Amerykanie później zamknęli go w klatce — dosłownie — bo wygłaszał wojenne przemówienia w radio Mussoliniego i krytykował „lichwę", która była siłą sprawczą historii w pojedynku Jasnej i Ciemnej Potęgi. Później w kajdankach zawieziono go do Waszyngtonu i zamknięto w zakładzie dla nerowowo chorych jako zbrodniarza wojennego. Przez czternaście lat spacerował pomiędzy szaleńcami i uśmiechał się, pisał Canto, a jego żona Emma Shakespeare codziennie go odwiedzała. Kiedy stamtąd wyszedł, wrócił do Italii spacerować, uśmiechać się i milczeć. Pound, tak. Tu, w Dóme odkrył tajemnicę image'u, sekret symbolicznej, posługującej się kluczem poezji wschod-nioazjatyckiej, japońskiej: niech nie poeta przema- 310 wia w wierszu, lecz Obraz, który poeta czyni u-chwytnym, budując go ze słów, aby w końcu pod wpływem Obrazu w czytelniku wykrystalizowała mc czysta Poezja. Głosił, że pewien chiński pisarz ilawno temu oznajmił: „Jeśli ktoś nie potrafi powiedzieć tego, co chce powiedzieć, w najwyżej dwunastu linijkach, nie powinien pisać". On sam ciągle tłumaczył (jak Węgrzy), jego znajomość języków była powierzchowna i niewystarczająca, ale pomimo to uparcie przekładał z hebrajskiego, chińskiego, z łaciny, greckiego i prowansalskiego, bo był /dania, że „literatura jest całością". Wierzył w to, że nasze czasy przyniosą literaturze ogromną inspirację i szansę, bo „można nawiązać kontakt" z czymś, 0 czym ludzie do tej pory najwyżej marzyli. Opowiadał o Disneyu, który wszędzie, we wszystkim poszukiwał tej możliwości kontaktu — w zwierzę-luch, w świecie podwodnym, wszędzie. Wierzył (jak (ioethe), że Doświadczenie jest najsilniejszym bodź- 1 cm wizji poetyckiej, i cytował Aleksandra Wielkie-K<>, który nakazał rybakom, by opowiedzieli Arystotelesowi swoje obserwacje na temat życia ryb. Wielokrotnie wspominał Frosta — O, God, pay attention to me..A — mówił, że tak należy się modlić i pisać wiersze. Nienawidził „terroru luksusu" i większościowego dyktatu demokracji. Tu, na Montparnas-*ic, poprawiał rękopis Eliota, Ziemię jałową. Pound i Gertruda Stein byli przed ćwierćwieczem niańkami, opiekunami i pielęgniarzami bezdomnego pokolenia pisarzy amerykańskich w Paryżu. Teraz, gdy przypomniała mi się jego postać, miałem ocho-ic unieść się lekko na fotelu i uchylić kapelusza. 311 Możliwe, że wielu było wśród nich (nas) szaleńców. Jak Henryk IV Pirandella, który grając szaleńca, popada w obłęd. To pewne, że wśród przeszłych potworów-geniuszy Montparnasse'u Pound był najbardziej plastyczny. Był zwolennikiem Frobeniusa, wierzył w to, że w cyklu Canto uda mu się zgęścić „prakulturę", wrodzoną kulturę przeżyć każdego człowieka. Sens poezji widział w Słowie, w ewangelicznym „Słowie", które jest jednocześnie Ciałem. Nie znałem go osobiście, ale każdego dnia widywałem w Dome albo w Coupole — ci, którzy razem idą przez czas ku czemuś, jakoś nigdy się nie „znają". Współcześni nie mają dla nas historycznej twarzy. Tu golili tanią wódkę młodzi pisarze amerykańscy, Fitzgerald, Faulkner, Hemingway z wąsami jak szczoteczka i jeszcze wielu innych, którzy przed nudą komercjalnej i pseudopurytańskiej Ameryki u-ciekli na Montparnasse i na lewobrzeżnym seminarium Gertrudy Stein uczyli się, że Literatura jest Słowem, które należy powtarzać, by nabrało rytmu, czyli energii. (Jak nigeryjskie bicie w bęben? Tak też; ale poeta nie tylko bije w bęben, lecz także wspomina). W 1923 r. na Montparnassie, w tej cygańskiej zbieraninie wygnańców, wszyscy byli „lewicowi", lecz nikt naprawdę nie znał rzeczywistego motywu tej lewicowości. Było w niej rozczarowanie, brak pewności siebie (już nikt nie wierzył w mot juste, trzeba było zamiast tego znaleźć jakieś inne wybuchowe Słowo), była w niej próżność, niezaspokoje-nie, niepewność co do własnej roli i talentu, ale było też co innego. W czasach po pierwszej wojnie światowej każdy pisarz, każdy artysta czuł, że znikł wo- 312 koł niego świat, do którego mógł przemówić, w któ-f v dawało się wierzyć; pisarzy, artystów ogarnęła wówczas niezmierna nostalgia, pragnęli to belong, ilokądś przynależeć. „Lewicowość" była tą utopi-stvczna ojczyzną, do której można było „przynależeć". (Jak dziś). Tu wsparty na lasce potykał się I«tyce, na pół ślepy, bez grosza przy duszy, i odpalał litjerwerki Słów i Pojęć, bo nie miał niczego innego ilość wybuchowego. Wszyscy byli obrażeni, bo dawny świat się za-iva 1 ił. Amerykanie, którzy wówczas (podobnie jak il/iś) uciekli tu przez ocean, byli dokładnie takimi '..unymi wygnańcami jak my, prowincjusze, którzy •puściliśmy bliższe ojczyzny; ale i my już do niczego nie należeliśmy. Później rozsypaliśmy się, Pound powrócił do Italii, stamtąd pisał swojej wydawczy-ni, Miss Monroe: „tu bieda jest skromna i pełna godności... nie jak w Ameryce, gdzie bieda jest nieustannie obrażana i pogardzana...". Tu, na Montparnassie, zrozumiał, że w Ameryce bieda jest nie ivlko niekorzystną sytuacją społeczną, lecz także postawą antyamerykańską — kto jest biedny, ten /ostaje ukarany przez społeczeństwo; jeśli nie ma innego sposobu, posyła mu się za karę co miesiąc /ck, by i on zaznał odrobiny dobrobytu. (Bo to też u-st sposób na karanie biedy Made in USA). Tu błąkał się poeta T. S. Eliot, przemykał się pomiędzy >tolikami skradającym się krokiem. Zwracał na sie- mc uwagę w inny sposób niż Pound — nie zapusz- /ał rudych włosów, golił się, nosił melonik, para-•ol, jego ubiór nie przykuwał niczyjej uwagi; spoglądał krótkowzrocznym, chytrym i bojaźliwym 313 spojrzeniem spoza okularów, jak kleryk z kościoła episkopalnego, który przebywa w miejscu dla niego niedozwolonym i boi się, że jeśli się to wyda, okryje swój kościół złą sławą. On też był biedny, jak Pound, ale jego bieda była wyprasowana, wyszorowana, uprzejma — pomiędzy Tristanem Tzarą i jego długowłosymi dadaistami stąpał ostrożnie jak misjonarz pomiędzy dzikimi. I rzeczywiście, jak się później okazało, był w istocie misjonarzem. Rękopisy, które nosił w kieszeni — kilka wierszy, pierwsze wersje Ziemi jałowej i Czterech kwartetów, z których Pound nielitościwie powykreślał połowę wersów, nawróciło na nową wiarę całe pokolenie poetów; po ogłoszeniu utworów Eliota nie można już było — ani na Montparnassie, ani nigdzie indziej — pisać wierszy jak w czasach Valery'ego i Mallar-mego. Jego mistrzem był Dante, mrugając krótko-wzrocznie, opowiadał o stworzeniu metafory; wierzył w to, że Dante jest „najlepszą szkołą" dla poetów, sam Poeta, który w Głąb i Wzwyż wdarł się z taką siłą, jak nikt inny, i który za pomocą najmniejszej liczby przymiotników potrafił opowiedzieć, co widział w Piekle i w Niebiosach. Eliot też był wierzący, ale raczej „z temperamentu" niż z przekonań; powoływał się na Pascala, który z tchórzostwa został jansenistą, bo nie miał odwagi odrzucić tezy, że Łaska — rozumiana jak u św. Augustyna, bardziej skuteczna od rozumu i charakteru — odpowiada na wszystko. Wiedział też (co napisał Dickens), że bez melodramatu nie ma dramatu. (Podobnie jak Valery rozumiał, że nie można napisać powieści bez zdania: „Makiza o piątej po południu opuściła miesz- 314 kanie", czy czegoś podobnego). W wierszach Elio-ia była jakaś kołysząca się ciężko, ukryta za tekstem liryka, a jednocześnie spotykało się w nich całkiem pospolity dziennikarski banał. W jednym z wierszy mówi o edge, chwili, w któ-i ij Bezczas spotyka się z Czasem. (Przypomniał mi mc ten wiersz, bo w dwadzieścia lat później przeżywałem właśnie taką chwilę). To spotkanie jest linią graniczną: chwilą narodzin i śmierci. W Czasie o-t r/ymuje formę to, co w Bezczasie tylko bezposta-i iowo „było" — a kiedy coś otrzyma formę, natychmiast rozpoczyna się w nim proces rozpadania, tra-t i-nia formy. Jak wszyscy — wówczas, na tarasach kawiarni na Montparnassie, ale także i zawsze gdzie indziej — pokolenie, które tu siedziało, czekało na i o, by uzyskać formę. Fitzgerald zjawiał się najczęściej w towarzystwie Hemingwaya. Nie miał czasu czekać, aż otrzyma formę, bo zapił się i młodo /marł. Pound, Eliot, Joyce żyli z drobnych poży-i /ck, z jakichś stypendiów, ale istniało też pokolenie pisarzy amerykańskich — jak Hemingway i Fitzgerald — które dzięki pisaniu modnych wówczas Glories dla amerykańskich magazynów zarabiało cięż-kic tysiące dolarów i wydając je z niefrasobliwą lekkomyślnością na prawo i lewo, ciągle popadało w iliugi. (To pokolenie było przynajmniej utalentowane. Dziś modni pisarze amerykańscy zarabiają miliony na marnych czytadłach). Pokolenie siedziało tu i czekało, by otrzymać formę. Pewna Amerykanka powiedziała o Poundzie: „to ciekawy człowiek, ale trzeba zaczekać, aż dorośnie". Całe to pokolenie czekało, by dorosnąć. W 315 menażerii paryskich wygnańców literackich Pound był jednym z niezapomnianych fenomenów. Razem z innymi należał do stada gryfów z mitu młodości. To był ich czas, po pierwszej wojnie światowej — buntowniczy, uciekający, protestujący czas pokolenia. I był to też mój czas. Tamci ludzie poprzepadali: jeden utonął w sukcesach, inny w okopach lub w komorze gazowej, jeszcze inny w alkoholu. Pokolenie znikło i pozostawiło po sobie raczej atmosferę niż wielkie dzieła. Teraz, po drugiej wojnie światowej, kiedy wszystko jakoś głupio i po barbarzyńsku powtarzało się i było „takie samo" jak przed ćwierćwieczem, rozejrzałem się po tarasie Dome, by ustalić, kto i co zajęło miejsce lost generation} Niedosyt, jaki przyniosło spotkanie z Zachodem, palił mnie w żołądku. Czego mi brakowało na obrabowanym i zrujnowanym Zachodzie? Humanizmu? Podejrzewałem, że i z tej iluzji wyparował już magiczny pierwiastek, wypaliła się jej treść jak ze wszystkiego, co okrył obłok atomowy. Czy brakowało „człowieczeństwa"? Wielcy Francuzi, Chateaubriand i inni, oskarżali własny naród, że brak mu skłonności do bycia ludzkim. A jednak stracone pokolenie wierzyło w coś, co mglistym i niepewnym słowem nazywa się „człowieczeństwem". Stracone pokolenie buntowało się i protestowało przeciw wszystkiemu, co było sklerozą w literaturze, sztuce, współżyciu. Jakim buntem trzeba odpowiedzieć teraz na hańbę i podłość, na nieludzki, szyderczy uśmiech drugiej wojny światowej? we).-' Zamówiłem kieliszek alkoholu, bo musiałem 316 czymś wzmocnić serce. I kupiłem od gazeciarza, który akurat tamtędy przechodził, wieczorne wydanie gazety. Zacząłem czytać wielkie litery tytułów. A potem od początku do końca całą pierwszą stronę. Była to ciekawa lektura. Są dni, w których wszystko — wydarzenia osobiste i światowe — splata się /c sobą. W takich chwilach Historia staje się sprawą prywatną, dotykalną osobistą rzeczywistością. Wieczorne wydanie paryskiej gazety bulwarowej in-iormowało wielkimi literami tytułów, że tego dnia 10 lutego 1947 r. (dokładnie w dwa lata po podpisaniu układu jałtańskiego) — w jednej z wystawnych sal francuskiego Ministerstwa Spraw Zagra-ucznych podpisano dyktaty nazwane układem po-ojowym, wymuszone dokumenty węgierskie, fiń-k ie, bułgarskie, rumuńskie i włoskie. Ponieważ mnie nieresował węgierski układ pokojowy, przeczytani go najpierw, litera po literze. Podmalowana na Icmokratyczną, lecz z samej swej istoty drobno-11 lcszczańska, nacjonalistyczna, szowinistyczna pro-aganda Beneśa znów zwyciężyła, dyktaty, jak dwa-l/ieścia pięć lat wcześniej, znów przywróciły gra-nce z 1938 r. Moje rodzinne miasto, przepiękna i /lachetna Kassa, znów dostała się Czechosłowacji. 1 /ysto węgierską ludność Górnej Prowincji, nie za-'siawszy jej, wbrew woli znów wydano na pastwę /cskiego i słowackiego miniimperializmu. W dokumencie pokojowym można było przeczytać kil- 317 ka obłudnych oświadczeń o „prawie narodów do samostanowienia", ale były to tylko zakurzone frazesy. Prawda była taka, że narody te znów nie miały nic do powiedzenia w sprawie swoich dalszych losów, koło historii obróciło się o ćwierć wieku, lecz wróciło na swoje miejsce, wszystko pozostało takie samo jak po pierwszej wojnie światowej. Fakty znaczą więcej niż marzenia, wzdychał w ciężkich chwilach Churchill, premier Anglii. Tego dnia przemówiły fakty. Siedmiogród, Górna i Dolna Prowincja1 znów zostały oderwane od tysiącletniej wspólnoty państwowej. (Nową barwą na tej palecie była „wymiana ludności", która miała oznaczać wzajemne i dobrowolne przesiedlenie węgierskiej i słowackiej mniejszości). Reparacje, które musiały zapłacić Węgry, wynosiły 300 milionów dolarów — 200 milionów Związkowi Radzieckiemu i po 50 milionów Czechosłowacji i Jugosławii — i ta kontrybucja oznaczała spotęgowanie strat, jakie kraj już poniósł z powodu rabunków, rekwizycji, wywłaszczeń, wywózki dóbr, i w istocie stanowiła wielokrotność podanej w dolarach sumy; kraj nie płacił jej w walucie, tylko dobrami, które wyceniano, celowo obniżając ich rzeczywistą wartość. Dyktat pokojowy przynosił tylko jeden promyk nadziei: wojska Związku Radzieckiego będą mogły stacjonować na Węgrzech jedynie do czasu podpisania traktatu z Austrią, po czym mają opuścić teren Węgier. Jeśli tak się stanie, może będzie jeszcze szansa na urze- 1 Siedmiogród dostał się Rumunii, Górna Prowincja — Słowacji, zaś Dolna — Jugosławii. 318 /ywistnienie tego, co komuniści uniemożliwili już lwukrotnie — w 1919 i 1945 r.: szansa na stworze- ¦ i ie nowoczesnych, normalnych stosunków społecz-ivch na Węgrzech. Był to jeden z tych wieczorów, w których czło-. lokowi zdaje się, że po wielu pomyłkach i gorz-ich doświadczeniach wreszcie jasno widzi swój los: Możliwości osobiste i szansę wspólnoty, do której .doży, pomiędzy dwiema ciemnościami ogląda rze-.ywistość. Wspominam tamten wieczór i nadzie-i, jaką wówczas żywiłem, dziś wydaje mi się grote-kowa, ma nastrój entuzjastycznej rymowanki Jeno Ileltaiego: „Dziś jest inny dzień, / dziś jest inny l/ioń, / czy już o tym wiecie, / że dziś kończy się, / c dziś kończy się / ciemne średniowiecze". (Nic się i csztą nie skończyło, przeciwnie, zaczęła się inna icinność: neonowa). A jednak to był wieczór, w i o rym — pomijając osobiste, przymusowe czy po-.lulające motywacje i ujmując rzecz „w perspekty-i c historycznej" — musiałem zdecydować, czy wró-i / Zachodu do Budapesztu? (Jak pokolenie temu, • tedy po dłuższym pobycie w Paryżu musiałem de-s iłować o tym samym). Rozsądek, rozwaga nie od-! ywają przy takich decyzjach ważnej roli. Postana-ia się o życiu, o osobistej, jedynej i nieodwracal-i| rzeczywistości, o pojedynczym losie — a nie o >|czyźnie" czy o tym, co mamy wspólnego z „na-Hlom". Wieczór był mglisty. Paryż chłodno żarzył c w szronistej mgle. Co na mnie czekało w domu, na Węgrzech? O- • uleczony i wykrwawiony kraj. Rosyjska okupacja ¦ ojskowa, która może skończy się któregoś dnia... 319 ale do tego czasu? Zranione w całej swej strukturze społeczeństwo, które będzie potrzebowało wielu lat, nim ukształtuje się w nim nowa, bardziej ludzka hierarchia. Język, którym mówi dziesięć milionów ludzi, lecz nikt inny go nie rozumie. Wyuczyłem się lekcji i wiedziałem, że w Europie mówi się siedemdziesięcioma językami, z których dziewięćdziesiąt pięć procent jest pochodzenia indogermańskiego. Do pozostałych pięciu procent należy węgierski ze swoją uralsko-ałtajską prowieniencją. Co czeka mnie na Zachodzie, jeśli pozostanę? Europa, którą ludzie rozumieją tu inaczej niż my, la bas (jak wyniośle i z protekcjonalną arogancją o nas wspominali). Jestem na Zachodzie prowincjuszem, ponieważ jestem Węgrem. Mój osobisty los może się nawet ukształtować obiecująco, ale nie zmieni to faktu, że pozostanę na zawsze przyjętym tu z łaski obcym, którego się znosi, toleruje. Co oznaczało dla mnie, osobiście i naprawdę, pojęcie „Europa"? (Jak świętokradca przełknąłem w zdenerwowaniu ślinę: czy w ogóle wolno zadawać takie pytania?). Czyż Europa nie była „wszystkim", sensem całego życia? Jeśli tak (a przez całe życie wierzyłem i głosiłem całym sobą, że tak), to skąd te dreszcze, boczenie się, sprzeciw? Dlaczego nie pozostałem tu wtedy, przed laty? Czym była dla mnie, osobiście i rzeczywiście, Europa? Co oznaczała dla mnie, pojedynczego człowieka? Dla Węgra? (Była to chwila — jak już czasami przedtem, a później jeszcze wielokrotnie — kiedy zaskowyczały we mnie, znowu, wersy Babitsa: „Niech usta krzyczą, niech wiersz wypowie / to, co najbardziej boli wypowiedzieć / że 320 >to jesteśmy nikim i niczym..."). Moja świadomość lik katarynka, gdy wrzucą do niej krajcara, mechanicznie powtarzała materiał egzaminacyjny: kultu-;i grecko-rzymska, chrześcijaństwo, humanizm, świecenie... Ale nie chciało mi się teraz odpowia-ać na celujący z Europy. Zastanawiałem się raczej, u było dla mnie „nadwyżką" w dotykalnej europej-kiej rzeczywistości — ale bez samooszukiwania się wkutych formułek; czy było coś jeszcze poza eks-< matem w galerii dzieł skostniałej i zjełczałej cy-ilizacji? Czego mi osobiście w Europie brakowa-¦>? „Świadomości powołania"? To wyrażenie błys-eło i uderzyło. Bo było w Europie coś, o czym i ja czasami mó-llem i pisałem, i co, zapewne naiwnie, nazywano wiadomością misji. Pojęcie było górnolotne. Lecz awet jeszcze dla mojego pokolenia oznaczało pe-icn konkret, choć już rozwodniony: poczucie, że i odzić się w Europie, być Europejczykiem jest nie i, Iko stanem naturalnym czy prawnym, lecz także owołaniem. Ale dziś nie czuło się już tego po woni ia w nikim i w niczym. Mądrzy starzy polity -v napomykali już, że w Europie należy stworzyć spólnotę gospodarczą, wbrew interesom nacjona-lycznym, niejako ponad nimi — ale zjednoczo-.1 gospodarczo Europa, która jednocześnie nie od-/uwa powołania, nie może stać się w świecie potę-.i, którą była przez wieki, kiedy wierzyła w siebie i woja misję. A ile o tym kłamano, właśnie w tym czasie, w wie-ti, z którym byłem równolatkiem! Kłamali naziś-i, kiedy mówili o swojej misji w Europie i rozpo- 321 częli zbójecki na nią napad. Kłamali politycy i mężowie stanu, kiedy klecili systemy władzy i ponad semaforami granic wymachiwali hasłami europejskiej misji. W artykułach wstępnych, w parlamentach, z ambon i z beczek wyśpiewywali arie na temat zadań europejskich. I jaka ich świadomość przyjęła po wojnie mnie, wędrowca, przybysza z prowincji, tu, na Zachodzie? Gdzie była Idea, ewangeliczna Dobra Nowina, która oznaczałaby coś więcej i coś innego ponad slogan reklamowy wyschniętej, erodującej cywilizacji? Istniała pewna kultura europejska, odwiecznie uważana za powołanie przez tych, którzy w niej żyli. Teraz zrobiono z niej towar eksportowy: Made in Europe. Ale komu potrzebny jest ten towar? („Cywilizacja europejska z każdą kolejną epoką traci na jakości. Michał Anioł był jednak lepszy od Picassa!" — wzdychał dziesięć lat później Malraux). Czyżby rację miał Tocqueville, który właśnie tu, w Paryżu, prorokował przed wiekiem, że Europa zostanie zmiażdżona pomiędzy dwoma wielkimi magnesami, Rosją i Ameryką? Jeśli to się spełni — a kto w tych czasach ruszał w podróż po Europie, mógł się namacalnie przekonać o zasadności tej złowrogiej obawy — powstanie jakaś Eura-meryka i jakaś Eurazja, ale to, co po tym jeszcze „pozostanie", bez własnego powołania nie będzie już więcej Europą. Ze wszystkich stron widać poruszenia wielkich, odpychających i przyciągających sił, ale ku czemu prą, nie wiadomo. Każdy przechowuje w duszy własny Paryż: każdy, kto był młody w tym szczególnym i cudownym mieście. Szukałem własnego Paryża, ale zarówno wielkie miasto, jak i ten naprawdę wielki naród te- i az, przy ponownym spotkaniu okazały się obce. We Włoszech ani przez chwilę nie czułem żadnej • ibcości, dobroduszność i ludzkość Włochów pozo- uały niezmienne pomimo ciężkich wojennych do- wiadczeń). Francuzi, z którymi rozmawiałem, za- liowali bystry umysł, własne sądy, jasno i ostro wi- l/ieli sytuację swego kraju w świecie i zapewniali mnie, że to jedynie okres kryzysu: muszą odnaleźć na nowo swoją rolę w świecie. Duch tego narodu był przez wieki nauczycielem i mistrzem Europy, jego poczucie logiki i proporcji, zdolność analizy i talent i worzenia formy nauczyły ludy i narody czuć, wi- i/.ieć, myśleć i tworzyć na sposób europejski. Ale >w wychowawca Europy, naród, którego umysł jesz- /e ciągle błyszczał, teraz niespokojnie poszukiwał i oli do odegrania — ten problem pojawiał się w każ- Icj przyjacielskiej rozmowie. I przecież nie tylko I • rancuzi — Europa także szukała roli w świecie. Pesymistycznie nastawieni filozofowie historii próbują wymacać losową linię cienia, „peryferyjną I1 nię losu" w sytuacjach, kiedy wielkie wspólnoty — mocarstwa czy kontynenty — dochodzą do granicy wego istnienia czy odgrywanej przez nie roli; granice stają się wskutek tego zacienione, po czym wspólnoty rozmywają się, bo ich rola się skończyła. < /.y poza eksperymentami ze wspólnym rynkiem i unifikacją prawną pozostało jeszcze coś z europejskiej świadomości w literaturze, w sztukach? Może zachodnia świadomość cywilizacji opuściła już ten kontynent i przekroczyła ocean? (Po wojnie po raz pierwszy w Paryżu pomyślałem o tej ewentualności 322 323 I osobiście i z uwzględnieniem wszelkich jej skutków. I było coś przerażającego w tym założeniu). Możliwe, że Ameryka już się nasyciła importowaną cywilizacją europejską, może chce już czegoś innego, stworzy na jej miejsce nową kulturę, wszystko jedno jaką, lecz w każdym razie nieopartą na europejskich wzorach? (A może warto by wyruszyć na poszukiwanie zagubionej europejskiej świadomości misji, jak wiedzeni nostalgią ludzie odwiedzają miejsca, w których spędzili dzieciństwo czy młodość? Pojechać daleko, aż za ocean i oddychać tchnieniem nowej cywilizacji, czuć jej pobudzające prądy atmosferyczne? Czyżby Amerykanie — podobnie jak Rosjanie — mieli coś zacząć?). Słowa, słowa, słowa. Zamówiłem kieliszek wódki. Francuskie wódki są doskonałe. Naraz rozgrzewają mózg i nerwy, zapalają świadomość jak elektryczna iskra motor zapłonowy. Zamówiony przeze mnie armagnac także był świetny. Wychyliłem kieliszeczek i zamówiłem następny. Kelner, który, jak wypada, stał przy stoliku i obserwował działanie, przytaknął. Drugi kieliszek oświetlił przede mną dwa dziesięciolecia, które upłynęły pomiędzy pewnym dawnym, podobnym do dzisiejszego wieczornym rozmyślaniem na Montparnassie a chwilą obecną. Tamte dwadzieścia lat stanowiło w moim życiu okres, w którym żyłem, czerpiąc z żywej energii, z wewnętrznej prądnicy, nie zaś „na baterie", jak żyję obecnie. Były to czasy ambicji, namiętności, uczenia się sztuki pisarskiej i zdobywania wiedzy. (Nie wiedziałem wówczas, że istnieje jeszcze pełniejszy okres życia ludzkiego: czas zapomina- 324 ma). Cóż to ja w tamtym okresie, pomiędzy dwiema wojnami, poznałem? Wniosek, jaki mi się na-unął, zatykał niczym zapach stęchlizny wydobywający się z wyciągniętej przypadkiem starej szufla- lv: poznałem kłamstwo. To była główna treść tam-ivch lat w Europie. Bo gwałt i litość, bohaterstwo i . hórzostwo, okrucieństwo i tolerancja istniały za-a s/e. Ale kłamstwo jeszcze nigdy nie było w histo- ii siłą sprawczą tak bardzo, jak w tamtych latach. W Europie kłamano systematycznie, na akord, /ładko, bezbłędnie: kłamała prasa, radio, wydawnictwa książkowe, nowe środki informacyjne, wszelkie druki, cały ten papierowy śmieć, którym wypchano świadomość człowieka Zachodu... Nad Wszystkim unosiły się pary oszustwa, jak trujący owiązkowe prace i kto je wykonał, otrzymywał pewną ilość żywności, artykułów odzieżowych i na-i /.edzi. Cała ziemia należała do państwa, a dokład-uiej rzecz biorąc — do boskiego króla, z którym utożsamiano państwo. Robotnik rolny mógł uprawiać ziemię dla siebie i dla swojej rodziny jedynie i> rzeź trzecią część roku, w pozostałym czasie pra-ował na akord dla państwa i jego głównych zarządów, czyli dla kapłanów i dla domu panującego. Po-.iłki wolno było spożywać jedynie przy drzwiach • t wartych i wszyscy otrzymywali to samo pożywie-iiie — obiad stołówkowy. Jak w Sparcie Likurga, ik w kołchozach Mao. Urzędnicy rozdzielali po-niędzy ludem produkty pracy garncarzy, tkaczy, < owali i stolarzy. Nie istniało prawo do swobodnego osiedlania się, jeśli ktoś chciał się przenieść do ..isiedniej wsi, musiał się starać o urzędowe pozwo-riiie. Wszystko to było upiornie aktualne w tych .ttach, kiedy komuniści rozpoczęli w społecznym i luchowym sensie rozczłonkowywać kraj. W 1945 r. wprawdzie nikt na Węgrzech nie chciał rwolucji, ale Związek Radziecki nawet by i nie pozwolił, by zryw rewolucyjny zmiótł pozostałe tu re-ikty przeszłości. Stalin nie lubił rewolucjonistów, s ie bez przyczyny kazał wykończyć wszystkich ro-nantycznych partyzantów hiszpańskich, a potem vch spośród swoich sojuszników, którzy—jak Troc-u i wielu innych — wierzyli w przynoszącą kathar-iv energię rewolucyjną. Stalin lubił posłusznych irzedników i ślepo-głuchych ludzi-robotów, inni i * vii dla niego podejrzani. W tym czasie, w 1945 r. 334 335 sowieckie dowództwo wojskowe także nie było zainteresowane węgierską rewolucją socjalną; a ponieważ zgodnie z prastarymi wschodnimi regułami wojny rosyjskie dowództwo nie posyła za armią niezbędnych do jej prowadzenia, a następnie okupacji zajętego terenu dóbr, a więc żywności, ropy naftowej i zwierząt, czyli większości zaopatrzenia, tylko zdobywa je na zajętych terenach, prowadząc okrutną i przemyślnie drobiazgową rekwizycję, przeto nie życzyło sobie, by po odejściu Niemców i strza-łokrzyżowców dobra pozostałe jeszcze na terenie kraju znikły w chaosie rewolucji. Po pewnym czasie komuniści usiłowali wmówić narodowi węgierskiemu, że przynieśli społeczeństwu zdobycze rewolucji, ale bez jej krwawej ofiary. Skonfiskowali majątki, zajęli kamienice, „upaństwowili" przemysł i handel, „w imieniu klasy robotniczej" przejęli władzę w państwie, pod szyldem „rewolucyjnej ideologii" zdominowali szkolnictwo, prasę, życie umysłowe. Zawłaszczyli własność prywatną, a ponieważ komunizm uważa za własność prywatną także osobowość, pewnego dnia zabrali się do wywłaszczania ludzi z osobowości. Kiedy znakomita większość społeczeństwa węgierskiego przy okazji dwojga pierwszych wyborów powszechnych — przy czym pierwsze były całkowicie wolne — odrzuciła nowy system, komuniści z gorzką satysfakcją zaczęli podkreślać, że społeczeństwo węgierskie jest beznadziejnie reakcyjne. A ponieważ ze zmian była niezadowolona nie tylko węgierska „klasa panów", której odebrano majątki i władzę, lecz także chłopstwo i wielkie grupy robotników, tę od- mowną postawę większości społeczeństwa komuni->i-i nazwali „dziedzictwem faszyzmu" i w 1947 r. za pomocą terroru i wszelkich budzących strach środków państwa policyjnego zabrali się do tępienia .spadku po faszystach". „Daliśmy chłopom ziemię, i obornikom — fabryki, stworzyliśmy inteligencji możliwości społecznej realizacji, wyzwoliliśmy ich pod jarzma obszarników i jaka za to wdzięczność? 1'odczas wyborów głosowali przeciw nam, w życiu publicznym i prywatnym sabotują nas, czekają na impcrialistycznych wrogów i pokładają nadzieję w nowej wojnie, która wykończy komunistów" — tak iMY.miała skarga, którą się często słyszało. Ta skarga była uzasadniona. Ale komuniści nie mówili o tym, dlaczego znakomita większość społeczeństwa węgierskiego odnosi się z niewdzięczności;} do nowego ustroju. Nie wspominali, że naród węgierski nie uważał za swoje dzieło niczego, co się Mało, ponieważ dokonało się to nie dla jego dobra, lec/ w interesie partii, a więc przysłanego z Sowietów na Węgry niewielkiego, płatnego oddziałku ma-Itinego. Rewolucja, którą społeczeństwo prowadzi z własnej woli, może być krwawa, okrutna i skorumpowana, ale jest ona także wyrokiem bożym, który naród przyjmuje we własnym interesie. Społeczeństwo węgierskie odrzuciło wszystko, co zostało zaplanowane przez ludzi działających z rozkazu ob-ł.eno mocarstwa, bowiem gdy mieli oni wybierać pomiędzy interesem Węgrów a interesem Związku Radzieckiego, bezwarunkowo i służbiście wybierali interesy sowieckie. Gdy ktoś rzucał to oskarżenie w twarz komunistom — a w ciągu dwóch pierw- 336 Ziemia!... 337 szych lat okupacji czasami zdarzały się takie przypadki — komuniści, wzruszając ramionami, odpowiadali, że to prawda, ale według ich przekonania interesy Węgier i Związku Radzieckiego najdalej za pięćdziesiąt lat będą całkiem takie same. Ludzie zaczęli się przed tym bronić. Bronili się, nie zawiązując „spiski", lecz po prostu przyjmując pewną postawę. Taktyka komunistyczna radzi, by kompromitować ludzi, którzy nie są komunistami, lecz z punktu widzenia systemu mogą się przydać na jakimś odcinku pracy; należy więc kusić ich o-bietnicami etatów, stanowisk, odznaczeń czy innych ochłapów, a potem używać, dopóki są potrzebni, albo zastraszyć, włączyć do obozu posłusznych, służących bez słowa sprzeciwu mameluków. (Ma-meluk jest słowem tureckim, jego znaczenie: kupiony sługa). Jeśli się to nie uda, ludzi takich należy wtrącić do kazamat śmierci społecznej, a pod względem egzystencjalnym doprowadzić na skraj nędzy. Można też ich zmusić do dobrowolnego wygnania. W końcu jednostkę, której nie udało się ani skusić, ani zastraszyć, ani zmusić do emigracji, należy eks-terminować fizycznie. Ten praktyczny sposób używania ludzi jest zapisany w podręcznikach komunizmu. Ale w okresie pierwszej rundy tylko bardzo niewielu było przygotowanych na strategiczne i logistyczne posunięcia w wojnie partyzanckiej z komunistami. Pospiesznie przyjechałem do domu, bo nie chciałem, by „ojczyzna na próżno czekała na mnie z otwartymi ramionami". Ale natychmiast, bez żadnego przygotowania miałem możność doświadczyć, 338 jak bardzo my, ludzie współcześni, jesteśmy nieprzygotowani na podobne obecne ataki. W końcu jeśli ktoś zostaje zmuszony do wyjazdu na Sumatrę i osiedlenia się tam, najlepiej zrobi, jeśli najpierw przeczyta historię Sumatry, zapozna się z warunkami geologicznymi, wodnymi i klimatycznymi tego wyspowego świata. Jeśli ktoś chce żyć w systemie grożącym „zbudowaniem komunizmu", zrobi dobrze, jeśli zapozna się z komunizmem i z podstawowymi pojęciami komunistycznej taktyki. Pewna I siążka — Historia Komunistycznej Partii Bolszewic-n'j (wydało ją w Moskwie Wydawnictwo Obcoję-vczne) — ze zdumiewającą otwartością informu-, czego w istocie chcą komuniści. Dziwiło mnie, ak niewielu ludzi w Budapeszcie przeczytało tę siążkę, choć komuniści rozdawali ją niemal dar-110, o ile pamiętam, bodaj za trzy forinty. Została Kipisana dla prostych ludzi i w sposób jasny i rze-/.owy wyjaśnia, czego chcą komuniści i jak należy urzeczywistnić komunizm. Coś takiego jak fachowy podręcznik rolniczy. Uczy ona współczesnych, jak należy likwidować poputczyków — jest to eleganckie wyrażenie Lenina — a więc żyrondę, nastawioną rewolucyjnie lub wręcz anarchicznie inteligencję, narodników, mien-./ewików, socjaldemokratów. Rozkład jazdy dokładnie określa, kiedy należy wykończyć kapitalistów i w ogóle zlikwidować wszelką własność prywatną, jak sobie radzić z oporem w szkołach, wśród kułaków i wśród ludzi religijnych. Ze spokojną, godną kalendarza rolniczego rzeczowością zaznajamia czytelnika z pradziejami rosyjskich ruchów robot- 339 niczych i chłopskich w latach tysiąc osiemset siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, z rolą „legalnych marksistów", pierwszych socjalistów, romantycznych przedstawicieli burżuazyjnej inteligencji — Lenin już na początku powiedział, że prawdziwym wrogiem jest nie kapitalista, lecz skłonny do kompromisów socjalista — a tu któregoś dnia poranna gazeta donosi, że znikła węgierska partia socjaldemokratyczna, ponieważ wtopiła się w partię komunistyczną. Zaskakiwało też, że podręcznik przewidywał realizację kolejnych etapów w tempie wolniejszym, niż to, w jakim one rzeczywiście następowały w podbitych krajach. Komunistyczni agenci zaszczepiali tu bowiem społeczeństwu komunizm w tak wielkich dawkach, jakby prowadzili eksperymenty na zwierzętach. W Rosji potrzeba było trzydziestu lat na to, co na Węgrzech przeprowadzono w ciągu trzech lat. Immunologia uczy, że większa dawka wywołuje zawsze powstanie przeciwciał, organizm w ten sposób broni się przed wszczepionym materiałem. (Komuniści stworzyli na to termin polityczny: „reakcja" — w istocie, była to re-akcja, odpowiedź na akcję). Na ogół podejrzany był każdy, wobec kogo zachodziło przypuszczenie, że jest nosicielem bakcyla, to znaczy, świadomość ma zarażoną bakcylem wolności. Jeśli był w ruchu oporu przeciw Niemcom, istniała uzasadniona obawa, że będzie protestował przeciw komunizmowi, który także o-pierał się na przemocy. Dlatego jednostkę, która była podejrzana, niszczono egzystencjalnie. Albo zamykano do więzienia i lam tracono. Komuniści spieszyli się i podwajali i ławkę, bo system nie mógł zdobyć sympatii tych, iii) których zguby prowadził. Ani na Węgrzech, ani w Polsce, ani w Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii - podobnie zresztą jak wcześniej w krajach bałtyckich — nie interesowano się sympatią społeczeństwa. Projekty, według których przeprowadzano runtowne zmiany, w swej monotonnej jednostaj-iości zdradzały pochodzenie z jednego kopyta; u-/cdnik, który opracował w Moskwie przepisy wykonawcze, sądził zapewne, że to, co będzie celowe w Warszawie, okaże się tak samo celowe w Budapeszcie czy Sofii. Rozmaitość ludzi, wielość ras, języków, kultur, form życia nie interesowała tych, którzy przygotowywali plany bolszewizacji okupowanych terenów. To samo rozporządzenie ukazywało się jednocześnie w gazetach węgierskich i w pra-ic komunistycznej czeskiej, bułgarskiej czy rumuńskiej. Wielki Plan, który został opracowany na Kremlu przez specjalistów, nie poświęcał czasu na łożnice dotyczące szczegółów. Był to okres, podczas którego w aktualnym żargonie politycznym pojawiły się dwa nowe pojęcia: „żelazna kurtyna" i „zimna wojna". Oba zostały u-kute przez wyrafinowanego stylistę, Churchilla, który wiedział, co mówi, wszak to on w Moskwie zapisał na kartce papieru, a następnie podsunął Stalinowi pomysł procentowego podziału władzy w strefie 340 341 wschodnioeuropejskiej. Dyplomatyczna diagnostyka w późniejszym okresie ustaliła, że zimna wojna była skutkiem stalinowskiego imperializmu, który chciał naruszyć równowagę władzy w Europie Zachodniej. A kibic — bezimienny obywatel europejski, który siedząc na jaskółce w teatrze historii, obserwował wydarzenia wielkiego theatrum — musiał przyznać, że ten pomysł nie był w owym czasie tak zupełnie bez szans. Staliniści chcieli przemycić komunizm do Europy Zachodniej, by potem — kiedy to już będzie możliwe — móc kontrolować przemysłowe i techniczne źródła energii tej części kontynentu. W późniejszym okresie Stalin chciał wedrzeć się na Bliski Wschód, by urzeczywistnić odwieczny sen rosyjski: zdobyć kluczowe pozycje w basenie Morza Śródziemnego (Stalin już tego nie dożył, ale ów plan dziesięć lat później został częściowo zrealizowany), a stąd posuwać się dalej w stronę Afryki i Dalekiego Wschodu. Kiedy Ameryka zaczęła wysuwać żądanie, by w krajach wschodnioeuropejskich przeprowadzono wolne wybory, Stalin obawiał się, że „strefa bezpieczeństwa", którą — jak sądzili komuniści — były dla Rosjan poddane bolszewizacji wasalskie kraje, wymknie się spod kontroli moskiewskiej. (Ta obawa Rosjan nie była całkiem bezpodstawna, bo w dwudziestym wieku dwukrotnie doznali silnego ataku z Zachodu). Rosjan zagrzewała ponadto mesjanistyczna mania: wyeksportować komunizm poza granice Sowietów. Kiedy Ameryka to zrozumiała, rozpoczęła się polityczna i ideologiczna obrona, którą określano zbiorczym pojęciem „zimnej wojny". 342 lak wyjaśniali to później uczeni w piśmie. Ale ja, i az ze stoma milionami żyjących ze mną w tej sa-u) epoce obywateli krajów wschodnioeuropej-• ich, nie rozumiałem wówczas tej rosyjskiej tak-ki. Bowiem kiedy Stalin i staliniści, forsując ko-mnistyczny imperializm, sprowokowali początko- 0 moralny i umysłowy, a później w niektórych 1 ajach — w Polsce, w NRD, na Węgrzech — także /yczny opór, zachowywali się w sposób dla nas te/rozumiały. Stosując nieagresywaną, „socjalis->czną" taktykę, komuniści osiągnęliby zapewne uacznie lepsze wyniki — i to nie tylko w krajach odbitych, lecz także na Zachodzie i gdzie indziej niż przymuszając do komunizmu terrorem. Po i ugiej wojnie światowej wszędzie w Europie nastą-11 głęboki i elementarny upadek moralny i mate-i.tlny. Ludzie z cynizmem lub odrazą przyjęli do ladomości, że pokryta cienką polewą humanis-\ l zną iluzja, którą nazywa się zazwyczaj „kulturą lirześcijańską", jest w istocie pseudonimem typo-. i-go dla sadystów braku wszelkich hamulców. To .strząsające odkrycie skłoniło do rozrachunku nie \ Iko marksistowskich palaczy opium, lecz także ¦dnostki, które z powodu pochodzenia, wychowana, pozycji klasowej odnosiły się do komunizmu rytycznie. Wszędzie w Europie Wschodniej i Za-łmdniej żyli jeszcze w tym czasie ludzie pełni do-'i ej wiary, którzy przypuszczali, że komunizm, po-uimo wszelkich błędów, po pierwszym, czyśćco-vym okresie otworzy jednak możliwość zbudowana nowej, bardziej ludzkiej cywilizacji. Agresywna moskiewska polityka imperialistyczna prędko 343 otrzeźwiła zarówno naiwnych, jak i niezorientowanych. Na placu boju pozostały specjalne jednostki stalinowskiego terroru i stowarzyszone z nimi wolne oddziały łapczywych, czasami śmiałych i gorliwych, a czasami perwersyjnych i gotowych na wszystko opryszków. W tym czasie na Zachodzie ukazało się już kilka książek dających obraz stalinowskich „czystek". Naoczni świadkowie, którzy uciekli na Zachód — byli wśród nich komuniści, którzy niejako „z pierwszej ręki" informowali o nieludzkich praktykach — pisali o procesach pokazowych, o patologii publicznych „samokrytyk" i książki te miały na Zachodzie odzew. Oficjalna propaganda komunistyczna naturalnie chrypiała oszczerstwami na temat tej literatury faktu, autorów napiętnowano, nazywano od-szczepieńcami, płatnymi renegatami, pismakami wynajętymi przez kraje imperialistyczne. Ale z u-pływem czasu zrodziło się podejrzenie, że stalini-ści — zarówno wówczas, jak i później — musieli się w zasadzie cieszyć z demaskujących pism, bo te książki nie tylko budziły oburzenie zachodnich pięknoduchów, lecz także strach w masach. Przemawiali tu naoczni świadkowie, przedstawiali przekonywające dowody, odzywali się wstrząśnięci ludzie, którzy kiedyś wierzyli w komunizm, ale potem zmuszeni byli dostrzec, czym jest ten ustrój w rzeczywistości. I zaświadczali, że komunizm nie znosi żadnej krytyki, wątpliwości, liberalnego rewi-zjonizmu. Nie potrzebuje „idealistycznych, pełnych entuzjazmu wiernych", którzy później rozczarowują się, bo rzeczywistość rozwiewa ich złudze- 344 ui; za to nielitościwie i instytucjonalnie ściga wszyst-k li, którzy inaczej wyobrażają sobie rzeczywistość . 'Iszewizmu niż tak, jak tego żąda i realizuje orto-oksyjna partia. Dla komunistów, którzy są dobry-ii strategami i planują w szerszej perspektywie, te rmaskujące książki były pożyteczne. Bo wiarygod-ic zaświadczały przeciętnemu czytelnikowi, że , s/elki opór jest bezcelowy, nie sposób się trwale I > ronić przed środkami i metodami Systemu. Ko-i uniści doskonale wiedzieli, że System może funk-lonować jedynie w atmosferze trwałego strachu i la tego głośno wyklinali te książki, ale w sekrecie .icierali ręce i cieszyli się z nich, bowiem tłumom I1 osły one wieść o rzeczywistości terroru i o jego ncodpartej sile. Nie chcieli i nie mogli wierzyć, że i nieją normalnie myślący ludzie, który poznawszy >iawdziwe oblicze komunizmu, pozostaną jego wolennikami — wystarczyła im ta wiarygodna do-umentacja, groźba, która wywołuje strach w ofia-ach. I w ten sposób napisane w dobrej wierze an-\ komunistyczne książki przyniosły odwrotny sku-rk — i taktyka komunistów liczyła się z tym. Nie Mli się tego, że nie są lubiani. Bali się tylko tego, r ktoś może się ich nie bać. Mesjanistyczne słowiańskie powołanie musiało vlko częściowo stanowić przyczynę tej nieubłaga-icj, błyskawicznie wprowadzanej agresywnej bol-/ewickiej taktyki, która wywołała zimną wojnę. W /oczywistości komuniści obawiali się nie Zachodu, ; t óry uważali za skorumpowany, słaby i maniacko bojący się o swoje bezpieczeństwo (i w tym mieli /ęsto rację), bali się nie tyle faszystów, z którymi, 345 gdy czasy się zmieniają, zawsze można się dogadać, lecz bali się własnego systemu, bali się komunizmu. Wiedzieli, że system społeczny wprowadzony przemocą i kłamstwem można utrzymać, tylko głosząc wieczną przemoc i kłamstwo. I nie ma na to innego sposobu, jak permanentna groźba terroru. Bali się wewnętrznej sytuacji w Rosji, która po drugiej wojnie światowej bardzo się zmieniła: po pierwszych trzech dziesięcioleciach całkowitej niewiedzy i izolacji nadszedł czas, gdy z Zachodu powróciły do domu wielkie masy żołnierzy, którzy widzieli, że inne systemy i metody są w stanie szybciej i skuteczniej przynieść masom dobrobyt i ludzkie warunki życia. Niepokój inteligencji, który pojawił się w tej odwilżowej, niosącej więcej informacji atmosferze, był objawem jedynie powierzchownym, niezadowolenie rozczarowanych systemem komunistycznym pisarzy, uczonych, artystów zdołano zdławić środkami policyjnymi. Komuniści bali się tak naprawdę tego, że w Związku Radzieckim wystąpi napięcie idące od dołu w górę. (Jak stało się na Węgrzech w 1956 r.). Taki napór jest nie do odparcia, przypomina katastrofę natury, trzęsienie ziemi. Dlatego wszędzie — także na Węgrzech — spieszyli się z budową komunizmu, wiedzieli, że czas jest ich sprzymierzeńcem tylko dopóty, dopóki utrzymują masy w ciągłym strachu. Bali się tego, że pewnego dnia ludzie przestaną bać się tego strachu — a w rozkładzie jazdy terroru ta chwila następuje nieuchronnie — i zaczną protestować. Byli nieubłagani i spieszyli się między innymi także dlatego, że w historię wkroczyło Radio. Nie 346 spisano dotąd jeszcze roli radia w kształtowaniu historii. Radio na baterie, które w odległych regionach wielkich krajów informuje jednocześnie wszystkich, co się w tej chwili dzieje na świecie, to historyczna siła. Takie radio w ciągu paru chwil jest w stanie zdemaskować dawne kłamstwa, na przykład to, że w interesie mas pracujących należy wprowadzić w życie przestarzałe i całkowicie nieaktualne tezy sformułowanej przed stuleciem utopii. Nazistów stawiano przed tak zwanymi trybunałami ludowymi, które były zwoływanymi okazyjnie sądami femicznymi. Oskarżonego, który na swoją obronę wyjaśniał, że „wypełniał tylko rozkaz", albo tracono, albo ułaskawiano, jeśli w danej chwili istniało zapotrzebowanie na ludzi bez hamulców; po > /ym od razu wcielano do komunistycznych sił po-i /.ądkowych. A ponieważ komuniści żądali od sza-i ego człowieka dokładnie tego samego, co naziści bezwzględnego wypełniania rozkazów i żadnej krytyki — bali się także tych, którzy byli im po-,1 uszni, bo prozelici mogli przypuszczać, że ślepa lużba w systemie okrucieństw w krytycznym dla ystemu okresie może się zwrócić i przeciw nim. Hali się wszystkich, a zgniłym owocem strachu jest /awsze panika. Panika mieszkała w ich spojrzeniach, w ich wy-i wiczonej, urzędowej dyscyplinie i w sposobie mówienia. Najbardziej ze wszystkich bali się swoich mocodawców, Wielkiego Inkwizytora i jego podwładnych, bo wiedzieli, że z paniki wynika terror, a t error posiada swój najwyższy stopień, kiedy ludzie obojętnieją na strach; w takiej chwili Wielki Inkwi- 347 zytor potrzebuje kozła ofiarnego i wówczas zgładzi przede wszystkim tych, którzy posłusznie wypełnili nakazane im potworne czyny. A ponieważ nie potrafili się uwolnić od strachu, wprowadzili jedyny wy-obrażalny sposób obrony: terror. Żyłem w tej atmosferze przez półtora roku. Piszę to dlatego, by dowieść, że znam ją nie ze słyszenia, nie z książek, lecz z codziennego doświadczenia. Wróciłem z Zachodu do ojczyzny, bo chciałem swobodnie pisać po węgiersku. Wkrótce zrozumiałem, że nie będzie to już możliwe. Postanowiłem, że zamilknę i wyczekam, aż nadejdzie odpowiedni czas... Ale potem zrozumiałem, że nie mogę liczyć także na czas, bo nawet jeśli któregoś dnia wojska radzieckie opuszczą kraj — ich czołgi zatrzymają się o kilka kilometrów dalej, przy Csap1, i na pierwszy dany przez komunistów znak powrócą, gdy trzeba będzie ratować w potrzebie przywódców partyjnych, którzy otrzymali rozkaz, by skolonizować i podporządkować Moskwie kraj. Rozległ się dźwięk gongu i przedstawienie się rozpoczęło. Już było wiadomo, że to, co się rozpoczęło, nie jest przygrywką, lecz właściwym dramatem. A jednak nie chciałem o-puszczać Węgier. Przez półtora roku żyłem jeszcze w Budapeszcie. Tych osiemnaście miesięcy było najdziwniejszym, tajemniczym okresem mego życia: przez tamte półtora roku poznałem Węgry. 1 Csap — stacja graniczna ze Związkiem Radzieckim. I 348 Bo (jak się wówczas okazało) dotychczas nie nałem tego kraju. Po prostu tylko się tam urodzi-m, a potem żyłem. W taki sam sposób człowiek ie zna partnera, który jest jego przeznaczeniem, ni bliskich, z którymi łączą go więzy krwi. Po i ostu żyje z nim i wśród nich. I tak upływa czę- 0 całe życie, ale z bliskości nie wyrasta prawdzi-r poznanie. Nie potrafię powiedzieć, jak się to zaczęło i w o-. »le co się tak naprawdę zaczęło. Nie potrafię sobie 1 /ypomnieć dnia ani wydarzenia, po którym spo-i zegłem, że mój stosunek do otoczenia, do kraju i '<« ludzi zmienił się. Uprzątano ruiny i wszyscy sta-ili się żyć z całej siły i możliwie szybko. Nie mia-m osobistych kłopotów. Pisarz, któż to taki? Był /as, kiedy wierzyłem, że to ktoś. Nie tylko dlate-¦i», że „potrafi wypowiedzieć" to, co myślą ludzie; iczej dlatego, że sformułowane, wypowiedziane i /ezeń doświadczenie porusza w ludziach procesy 11 vslowe, z których w końcu wynika działanie. Dzię-i niemu zmienić się może ludzkie współżycie, pryn-\ pia osobistego losu, a potem, już pośrednio, ży-ii' wspólnoty, warunki cywilizacji. Tak górnolotnie vobrażałem sobie zadania pisarzy i zapewne by-\- epoki, w których potrafili oni oddziaływać na ulzi w taki sposób. Ale zinstytucjonalizowane lamstwo nie dusiło jeszcze wtedy wszystkiego i szystkich. Z balkonu naszego tymczasowego mieszkania wi- 349 działo się grób Giil Baby1 i ogrody Różanego Wzgórza. A dalej, pomiędzy dwoma rzędami domów, Dunaj. Po obu stronach rzeki rozpościerał się kraj; tego nie było już widać z balkonu, ale można było czuć oddechem, podobnie jak morskie powietrze, które wdycha się także wtedy, gdy nie mieszka się bezpośrednio na brzegu. Wszystko nagle stało się bliskie i dotykalne. Takie zmiany nie mają nazwy. Nie mogę powiedzieć, że było tak, jakby „nagle zapadł zmrok". Było raczej tak, jak za dnia, kiedy jest jeszcze jasno, ale światło, które przed chwilą pogodnie, intensywnie oświetlało pejzaż, stało się nagle poważne, a potem ponure. Ludzie to zauważyli i — podobnie jak światło i pejzaż — także spoważnieli. Ale nie chcieli wierzyć, że nadszedł czas zmian. Tak nie może być, mówili. Przekonywali się nawzajem, ściszonym głosem, a także głośno, że to niemożliwe, Zachód nie może oddać Europy Wschodniej, nie może podarować stu milionów ludzi Sowietom. Będzie jakaś decyzja, krzepili w sobie nadzieję, nowy układ. Zachodnie stacje radiowe też powtarzały te obietnice. Gazety opozycyjne jeszcze się ukazywały. Jeszcze nie upaństwowiono wydawnictw i teatrów. Komuniści pracowali ostrożnie, ze stoperem. Rozbierano ciało narodu włókno za włóknem, jak uczony profesor, który rozcina kolejne organa na poglądowej lekcji anatomii. Co szlachetniejsze z nich były jeszcze nienaruszone, jeszcze nie przecięto najważniej- 1 Giil Baba — Ojciec Róż, wojowniki turecki, który został pochowany w Budzie. /ych nerwów, ale gruczoły już pousuwano, już kro-uio ciało nożyczkami i cięto skalpelem. Nikt nie wiedział, jak daleko zajdzie ta sekcja i owadzona na żywym organizmie. Czasami wyda-ało się, że nawet sami komuniści nie wiedzą, jak loboko wolno im sięgnąć skalpelem w żywe ciało. »i rzymali z Moskwy ukaz, otrzymali też doń praw-opodobnie praktyczne wskazówki wykonawcze, i usieli się jednak bać, bo pomimo napiętej uwagi Mateczna odpowiedzialność spoczywała na nich, a przysłanych tu z Moskwy fachowcach. Jeśli skal-rl zadrży, przetnie arterię i chory się wykrwawi, ni za to odpowiedzą. Dlatego przez półtora roku i acowali ostrożnie jak pająk, który przędzie pa-¦czynę. („Jak pająk, gdy czuje drgnienie pajęczy-v..." — pisał Arany w poemacie o królewiczu Csa-ie. Tak charakteryzował strukturę bezpieczeństwa locarstwa Attyli). Taka sama była struktura Sowie-»w: Wielki Pająk na Kremlu tkał pajęczynę i gdy ¦¦•i;o ofiary poruszały się, czuł jej drgnienia. W tych miesiącach pokryła ona całe nasze życie. dnia na dzień sieć była coraz gęstsza i bardziej pka. Nie zawsze odczuwało się to bezpośrednio. Je każdego dnia Pająk wysnuwał nową niteczkę. i >/iś podręczniki i szkoły. Jutro rozporządzenie o racach publicznych. Komitety blokowe, oficjalna icć oplatająca coraz bardziej prywatne obszary ist- aenia, kontrola życia osobistego, lektur, miejsc racy, zawartości wiadra na śmieci, stosunków ro- /innych. Dziś znikł pewien znajomy, jutro stara, i librze służąca instytucja. Albo jakieś pojęcie. Przy i ażdym „drgnieniu sieci" Pająk i małe pajączki roz- 350 351 glądały się dokoła: czy ten krok był celowy? Czy został dobrze wykonany? Jaka jest temperatura o-poru? Węszyli naraz w kierunku Wschodu i Zachodu: a nuż Zachód nie jest tak głuchy i gnuśny, jak na to liczą? Może się wtrąci, zaprotestuje, zażąda, by dotrzymywać układów. Gdy nie działo się nic, oddychali z ulgą. Niewidoczna, kleista pajęczyna gęstniała jak kądziel. A Pająk nie spoczywał, nie-zmęczony ciągle wysnuwał nowe nitki. Kto tego nie przeżył, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak ta technika funkcjonuje. Przędąc coraz to nowe, duszące, oplatające wszystko nitki, Pająk pracuje cicho. To, co wczoraj było jeszcze naturalne — partie polityczne, wolność prasy i słowa, życie bez strachu — istniało wprawdzie następnego dnia, ale już jakby bezkrwiście. Jak realia dziennej rzeczywistości, które bledną nocą w niespokojnych snach. (Jeszcze można było podróżować. Ale już bardzo niewielu wybierało się w podróż). Prywatny przedsiębiorca, bezimienny bohater tamtej epoki jeszcze uparcie wierzył, że ma prawo pozostać na swoim miejscu, prowadzić warsztat czy sklep, wykonywać wyuczoną profesję. Adwokat udzielał porad, lekarz czekał w gabinecie na płatnych pacjentów, aurea praxis... U nas wszystko będzie inaczej, powtarzali, przymrużając porozumiewawczo oko, postępowi inteligenci. Ale klasa średnia — jak chłopstwo zakopujące żywność w dołach podczas wojny — zaczęła się przygotowywać do samoobrony. Klasa ta, w nieco pogardliwy, lekceważący sposób nazywana niekiedy „mieszczaństwem", postanowi- 352 4 W i, że przeżyje ten groźny czas. Nie zaczęło się żad-iK- polityczne ani społeczne „organizowanie się". W ludziach odżyły po prostu dawne instynkty. W od-U^łych epokach w miastach saskich na Spiszu mieszczaństwo także starało się przeżyć Turków, la-kinców1 czy miejscowych oligarchów, uciekając się 10 siły, sposobu, przebiegłości i wytrwałości. A drobna szlachta starała się przetrwać Niemców w okre- ic Bacha2. Nie było żadnego „ruchu" ani znaczków irtyjnych, nie narodziły się żadne hasła, po pro-i u poprzez niewidoczne dla postronnych, codzienne wybory węgierska inteligencja postanowiła, że ie nie podda i zamierza przeżyć to, czym jej grożą. Zdarzało się, że ktoś żałował serwantki z finti-i kiszkami, które zniknęły podczas bombardowania /.y grabieży po oblężeniu. Kto inny obnosił żałobę po papierach wartościowych, członkostwie dyrek- 11 czy przywilejach radcy rządowego. Ale takich ludzi było stosunkowo niewielu. Znakomita więk- /ość inteligencji nie przyjęła pokornej mimikry, mc kryła się, pozostała sobą: skromną i samoświa-.lomą grupą społeczną. Nie starczało jej na nowy arnitur, ale wyszarzałe podczas wojny ubrania po- I1 afiła nosić ze skromną elegancją. Nie okazywać I11 raty roli, ukrywać nędzę, trzymać fason w znoszo- ' Labanc — nazwa zwolenników (a także żołnierzy) stronnic-\ a prohabsburskiego w okresie powstań narodowo-wyzwoleń-/vch 1678-85 (powstanie Imre Thókólyego) i 1703-11 (powsta-ic Franciszka II Rakoczego). ' Alexander Bach (1813-1893) — austriacki minister sprawied-wości i spraw wewnętrznych w dekadzie po Wiośnie Ludów, /ocznik zemsty i twardego kursu wobec Węgrów. 353 nym żakiecie, żyć zgodnie z tradycją patrycjatu: takie było zadanie. Większość biednych i skromnych mieszkań tej warstwy była całkowicie lub częściowo w ruinie, ludzie zmuszeni więc byli przeprowadzić się do jednego z najniższych kręgów piekielnych, o którym nie śnił nawet Dante: do mieszkań zbiorczych. Żyło się bezgłośnie, bez słowa skargi; dla świata był to tryb życia na pół mieszczański, w rzeczywistości raczej półproletariacki. (Nikt się nie skarżył, bo skarżą się zawsze tylko lumpowie i „wielmożne panie"). Inteligencja oddawała do lombardu złote zęby, stare srebrne zegarki, by kupić chleb czy lekarstwo. Albo też książkę. (Bo jeszcze ciągle kupowano książki). Ani robotnicy, ani chłopi, lecz właśnie inteligencja, którą oskubano ze wszystkiego, kupowała jeszcze książki. Z lżejszym sercem rozstawała się z zegarkiem kieszonkowym niż z książkami, które w końcu i tak zmuszona była sprzedać za bezcen u handlarza. Znani dotąd z szybkich ripost, humoru i kpiącej postawy budapeszteńczycy dziwnie spoważnieli. Zmieniło się wszystko, co jeszcze do niedawna było karykaturą. Zmieniły się postawy ludzi, ich wzajemne stosunki. Nikt nie wierzył w ogłaszany na plakatach ludowy utwór sceniczny pod tytułem „Społeczeństwo bezklasowe". Ale jedna z warstw społeczeństwa zrozumiała, że bez niej nie ma reszty. Nie potrafiłbym dokładnie wyjaśnić, co się stało i jak się to stało: nagle zacząłem się czuć w Budapeszcie swojsko. Jak dawniej w Kassie. Jakbym dokądś przynależał. „Alienacja", którą przepowiadał Marks, nie zaistniała na Węgrzech właśnie na skutek nie- 354 bezpieczeństwa komunistycznego. Pewnie nigdy, w /adnej niebezpiecznej żonie węgierska inteligencja nie była tak świadomie solidarna, jak w tych miesiącach. W początkowym okresie przejmowania wła-il/y przez komunistów. „Życia towarzyskiego" nie było, bo nie było niezbędnych do tego mieszkań, pracy, warunków. Czasami życie towarzyskie zastępował uścisk dłoni na odchodnym lub znaczące spojrzenie i to musiało wystarczyć. Nieznajomi porozumiewali się ze sobą /a pomocą znaków, bez pytań i wyjaśnień. Podobnie jak zwierzęta, gdy stadu zagraża niebezpieczeń-¦-iwo: powiadamiają się wówczas nawzajem za pomocą krótkich fal. Nikt naprawdę nie wiedział, do iikiej przepaści, do jakiego ciemnego labiryntu, • mierdzącego dołu prowadzą nas codzienne zasko- /.enia. Niektórzy bronili się przed tym, wstępując >lo partii, chcieli zrobić karierę. Wyroki na nich wydawał natychmiast nieukonstytuowany, bezimienny i bezgłośny sąd. I wyrok był nieodwołalny: kto ¦błądził, temu milcząco wyrażano pogardę i odrzu-< cnie. Niektórzy wstępowali do partii na ponuro, zaciśniętymi zębami i spuszczonymi oczyma, bo l>ali się o pracę i o rodzinę. Słabe jednostki przestawano zauważać, ale nierzadko przebaczano im, bo wiedziano, że to krok podyktowany nie interesem, k-cz ostatecznym przymusem. We wspólnym niebezpieczeństwie wszelkie środki obrony były do-wolone, także mimikra, także udawana zgoda. Wie-l/.iano, kto udaje, kiedy popiera komunistów, i jęli zmusiły go do tego rodzinne okoliczności, nie > sadzano surowo. W czasach wielkich niebezpie- 355 I czeństw dzięki niewiadomym radarom ludzie wyczuwają sekretne zamiary innych. Pająk sądził, że wie wszystko o tych, których zwabił w pułapkę — i zapewnię diablo wiele wiedział. Ale orientacja ofiar była nie gorsza. Gdy wyczuwano, że ktoś jest posłuszny komunistom tylko na pozór, zgrzytając zębami — nie osądzano go, a czasem nawet wspierano taktycznymi radami i dodawano otuchy. Lecz jeśli ktoś naprawdę przyłączał się do komunistów, wykluczano go. Miejsce pracy, codzienny chleb, szkoła dziecka, wszystko to było w prawdziwy, dławiący sposób zagrożone, z dnia na dzień trzeba było ratować, co się da. Istniało jednak także coś innego, co okazywało się ważniejsze od stanowiska i chleba. To coś innego, co w sytuacjach krańcowych staje się dla większości ludzi najważniejsze, a co można utracić w chwili wielkiej próby, to szacunek dla samego siebie. Po niezliczonych kłamstwach, stokroć odgrywanych i nudnych już parodiach ludzie pojęli, w czym się kryje realne niebezpieczeństwo: chcą ich przymusić do czegoś, w co nie wierzą. Chcą, by z chęcią przyjęli coś, czym pogardzają. Chcą im odebrać ostatnią rzecz, w której zawiera się ważniejsza od społecznej roli, dobrobytu czy kariery człowiecza ranga: prawo do życia zgodnego z własnymi przekonaniami, tworzenia i naprawiania społeczeństwa, którego są członkami. Bo taki był zamiar Pająka: wyssać z ofiar wszystko, co jest ich ludzką godnością. Jak naziści w obozach koncentracyjnych, którzy strącali swoje ofiary do poziomu zwierząt, nie tylko zmuszając je do pracy i mordując; dążyli przede wszystkim do tego, v na skutek tortur i upokorzeń ofiara utraciła ludz-i świadomość i poczucie godności. Naziści w koń-i — „skromnie" — zadowolili się fizyczną ekster-11 nacją swoich ofiar. Komuniści chcieli czegoś wię-I i czegoś innego: żądali, by ofiara pozostała przy ciu i wychwalała system, który zniszczył w niej ulzką samoświadomość i szacunek do siebie sa- M.CJ. 10 Wszystko, co jeszcze w niedalekiej przeszłości Ao karykaturą — hierarchia jaśniepanów, sposób ' >wienia przez nos i przez ramię do „dobrego czło-icka", pseudowielkoświatowe wykształcenie, ty-ilomania i choroba rang — wyparowało. Czasa-i nawet ja nie czułem się już karykaturą. Pisarz Mieszczański" nie był w końcu w tym świecie ni-nn i niczym. Myślałem, że komuniści zapomną o nie jak o niemodnym, przestarzałym sprzęcie. Za-•ąłem mieć nadzieję. Rano chodziłem na basen i sumiennie przepły-ałem swoją dzienną porcję. Nie chodziłem już na nisa na Wyspę Małgorzaty, bo oblężenie zmieni-' ten piękny zakątek miasta w dziki, egzotyczny iszcz, wśród ruin krzewiło się bujnie zielsko, a tre-.r przepadł gdzieś w wirze historii, podobnie jak inja rakieta tenisowa i jej właściciel, który kiedyś i ywał rankami w tenisa. Po pływaniu wypijałem kawiarni przy alei Małgorzaty filiżankę mocnej f.arnej kawy i zapalałem papierosa, którego kupo- 356 357 wałem w narożnym kiosku — bo już znów była kawiarnia, kawa, kioski i papierosy. Potem spacerkiem przechodziłem po moście Kossutha na stronę peszteńską, gdzie nie miałem nic do roboty. Po drodze spotykałem znajomych, którzy, podobnie jak ja, akurat też nie mieli nic do roboty. Jeden z nich jeszcze do niedawna był ministrem, a teraz z torbą na ramieniu wędrował po ulicach Śródmieścia w poszukiwaniu tanich produktów żywnościowych. Inny jeszcze do niedawna był pisarzem, a teraz krążył niespokojnie po ulicach i szukał kogoś, kto uwierzy, że jeszcze ciągle nim jest, nawet jeśli nie ma obecnie możliwości swobodnie pisać. Jeszcze ktoś inny był do niedawna kobietą i teraz znów w pełnym rynsztunku bojowym, z makijażem na twarzy i strusimi piórami przy kapeluszu, spacerując po ulicach, szukał kogoś, kto uwierzy, że nie jest transwestytą, lecz jeszcze ciągle kobietą. Tak było ze wszystkimi spotkanymi: każdy jeszcze do niedawna był kimś, lecz teraz już nie był tym, kim był niegdyś. Po tym się poznawaliśmy. Ale rzadko się zdarzało, by ktoś rzucał oskarżenia lub użalał się. Luźny grunt, jakim był dla nas uklepany już i, pomimo niedoskonałości, jednak w jakiś sposób ludzki system istnienia, teraz usunął się nam spod nóg. Niewielu ludzi wiedziało na pewno, do jakiej „klasy" należy, bo pojęcie klas w ostatnim okresie stało się szczególnie mętne; dawniej żądne kariery snoby wyciągały z rodzinnego lamusa szlacheckie przydomki, a teraz niektórzy wymachiwali świeżo odkrytymi dziadkami-ślusarzami czy babciami--tkaczkami. Wszyscy poszukiwali w codzienności 358 uchwytnego poczucia społecznego bezpieczeństwa, lak ludzie, którzy podczas trzęsienia ziemi opusz- /ają się na czworaki i macają grunt dłonią. Kary- atura wyparowała, ale bez żadnego przejścia poja- viła się na jej miejsce groteskowa grupa Nowej Kla- v — sankiuloci we frakach, biurokracja opryszków ' warkoczykami mandarynów. Nie pisałem już do gazet ni czasopism, „przerwa-Icm"- jak mawiano podczas wojny w radio przed i ozpoczęciem nalotu wroga — swój „program". W !'.azetach i czasopismach panował ogłuszający hałas. Wydałem jeszcze w książce dziennik z podróży i ogłosiłem pierwsze dwa tomy trylogii1, którą pisałem w latach wojny: próbowałem w niej przedstawić demonizm drobnomieszczańskiej, plebejskiej marchii czasów hitlerowskich. Prasa komunistyczna przyjęła te książki ogniem salw. Pewnemu przybyłemu z Moskwy filozofowi marksistowskiemu2 był to znany komunistyczny teoretyk literatury, międzynarodowa sława — zlecono napisanie ob-./ernego artykułu o tej analizującej świat hitlerow-ki powieści; obsypując mnie oskarżeniami, krytyk icn z oburzeniem przedstawił kwestie wypowiadane przez poszczególnych bohaterów powieści jako poglądy własne autora. Po pierwszej lekturze nie posób było zrozumieć, co wyzwoliło w tym chłodnym i wyniosłym krytyku marksistowskim taką wściekłość i krwawą pianę; w końcu pewien przej-i /ysty zwrot ukazał mi prawdziwy sens tego nisz- 1 Chodzi o Dzieło Garrenów. 1 Był nim Gyórgy Lukacs. 359 czącego aktykułu: komunistycznego recenzenta rozwścieczyło potępienie przemocy, krytyka totalitarnego stanu ducha, którą naturalnie wziął do siebie, podejrzewając, że to, co napisałem o przemocy i totalitaryzmie hitlerowskim, jest w istocie zamaskowanym atakiem na komunistów. Nie było sensu odpowiadać, bo znany filozof słyszał zapewne tylko to, co chciał usłyszeć, to jest własny głos. (Trzeciego tomu trylogii już nie opublikowałem — po dziś dzień kurzy się w szufladzie)1. Zawiesiłem program, pisałem do szuflady, a więc pracowałem tak, jak tego czasami pragnąłem w o-kresie, kiedy byłem karykaturą: w całkowitej samotności, bez odzewu, lecz jednak żyjąc w pobliżu językowej wspólnoty, od której w przeszłości oddzielały mnie nieraz gorzkie rozczarowania i dręczące doświadczenia. Żyłem jak człowiek, który nie ma już możności odezwać się do kogokolwiek, ale ma jeszcze możność milczeć z innymi razem. Nie minęło wiele czasu i wszystko wokół tak się dziwnie pozmieniało, jakby w wewnętrznej przestrzeni społecznej rozpoczęła się wielka migracja. Ludzie pospiesznie odnawiali zrujnowane mieszkania, by potem nie znaleźć sobie miejsca w odmalowanych wnętrzach. Inni, stłoczeni po kilka rodzin w jednym mieszkaniu, próbowali normalnie żyć w groteskowo niewygodnych warunkach: terenem życia towarzyskiego był przedpokój, a przyjęcia u- 1 Na krótko przed śmiercią sędziwy autor przygotował całość do druku i Dzieło Garrenów ukazało się w 1988 r. w węgierskim wydawnictwie emigracyjnym w Kanadzie. i /.ądzano we wspólnej kuchni. Nawet ci, którzy nie mieli już żadnych szans na uratowanie czegokolwiek z dawnego trybu życia, próbowali zachować Kgo zwyczaje. „Życia towarzyskiego" już nie było, ile klasa średnia z maniackim przywiązaniem do lorm skleciła sobie sposób życia, w którym można • ie było poruszać wprawdzie jedynie z łokciami przyciśniętymi do bioder, ale nawet w tak ograni-> /onych warunkach dawał on tej wspólnocie spo-ti-cznej szansę zachowania dotychczasowej roli. A-i vstokracja znikła, czas i zachodzące zmiany zmiot-lv ją i jej świat. Inteligencja zdawała sobie sprawę z tego, że rewolucja techniczna wyprze chłopstwo i klasę robotniczą z dotychczasowych miejsc pracy: hłopstwo będzie musiało opuścić ziemię i podzieli los proletariuszy, robotnik natomiast straci miejsc w fabryce, ponieważ automatyzacja wytrąci mu narzędzie z ręki; wszędzie na świecie megalopolis przyjmują nowe grupy społeczne, które z dawną roki mają coś wspólnego jedynie pod względem poziomu życia. Inteligencja wiedziała, że jest niezastąpiona, musi tylko wyczekać i w odpowiedniej chwili wróci na swoje miejsce, z którego z mściwą satys-l.ikcją została teraz przepędzona. Czekała więc. Zanosiła do lombardu wszystko, co nie było niezbędne, później także to, bez czego trudno się było obejść. Znoszone ubrania zawsze odprasowywała, choć były już wyświecone, bo krążąc w labiryncie codzienności, nie chciała upodobnić się do proletariatu; jeszcze ciągle ubierała się według dawnego stylu. W parodiach mieszkań ustawiła zachowane w jakiś sposób z dawnych domów Górnej Prowincji, 360 361 Siedmiogrodu i Kraju Zadunajskiego, odziedziczone po salonach poprzednich generacji posklejane meble i sprzęty. Choć podniszczone, zachowały one ślad kultury klasy średniej, która w swoim konserwatyzmie zawsze tylko chroniła pewne wartości, nigdy zaś nie atakowała innych. Dawne zwyczaje współżycia społecznego, zachowanie form uprzejmościowych, wolny od skarg, rzeczowy ton rozmów także należały do codziennej przemyślnej i długofalowej strategii w duchu „trzeba to przetrwać". (Byli uprzejmi w inny sposób niż oczekujący na katów w piwnicach Conciergerie margrabiowie i księżniczki, którzy, mizdrząc się groteskowo jak podczas wersalskiego lever1, stali w kolejce do wiadra, w którym maczali końce palców tytułem porannej toalety). Byli uprzejmi jak ludzie, którzy wiedzą, że konserwatyzm, szacunek dla tradycji jest dla nich nie tylko codziennym ćwiczeniem cierpliwości i gimnastyką zdrowotną, lecz historycznym zadaniem: jeśli nie będą prosić o łaskę ani lamentować, jeśli zachowają energię emanującą z własnej przeszłości, charakteru środowiska i jego kultury, która promieniując z tradycji, stanowi siłę napędową ewolucji — wówczas wprowadzony przemocą System zmuszony będzie wyciągnąć do nich rękę, będą mu bowiem niezbędni. Węgierska klasa średnia z Górnej Prowincji, Siedmiogrodu, Kraju Zadunajskiego w przeważającej części znalazła się w Budapeszcie i żyła tam nie- 1 lever — ceremoniał porannego powitania na dworze królewskim 362 ii w ukryciu. Dopiero teraz, gdy ją zewsząd wy-uino, widziało się, jaka pustka po niej pozostała. V wszystkich wymagających wykształcenia za-ndach pracowała cicha, bardzo biedna, ledwie wi-iczna inteligencja o takiej wiedzy, uczciwości i dzkim formacie, że komuniści nie potrafili jej zakpić swoimi przygotowanymi na rozmaitych krót-u li kursach ludźmi. Owa inteligencja stanowiła . lyną świadomą warstwę; nie „lud", lecz właśnie pozbawiona tytułów, rangi i majątków inteligen-i. Ani w przeszłości, ani teraz nie należała do żad-l z głośnych partii. Nie posiadała politycznych \ iązków ochrony interesów. Jedyną wiążącą siłą vła dla niej kultura, którą odziedziczyła i pomna-ila, którą się jednocześnie nie przechwalała, ow-vm, raczej skromnie ukrywała. Znałem mieszka-ia tych ludzi, w nozdrzach pozostał mi zapach jab-k przechowywanych w korytarzu, widzę ustawio-r na szafach słoiki z przetworami na zimę, w po-ijach ocaloną z exodusu z Bartfy, Kassy czy Ko-isvaru pluszową sofę, intarsjowany owalny stolik 'V pokryty zielonym suknem stojak na fajki (mój •nieć miał taki, pozostał pod gruzami na ulicy Mi-d). Czy byli „postępowi"? W inny sposób, niż to ibie wyobrażali zwolennicy radykalnych zmian, hętniej czytali Mikszatha niż Zsigmonda Móri-'a, ale wiedzieli, że Babits jest większym poetą od vuli Vargi. Nie „postępowali" w żadnym kierun-ii, raczej strzegli czegoś. To oni kupowali książki, i ubywali tanie abonamenty do teatrów, prenume-i«>wali prasę. Nie była to liczna grupa, ale bez niej nie istniała węgierska kultura. Dawniej zasłaniały 363 ją nadęte, mieszczańskie neobarokowe dekoracje, lecz teraz, gdy znikły i nadszedł czas próby, widziało się, jaka jest w rzeczywistości. Inteligencja na Węgrzech nie była nigdy tak podzielona, rozdarta pomiędzy partie i światopoglądy jak na Zachodzie. Socjaldemokraci mieli zaledwie cieniutką warstewkę ludzi wykształconych, było ich niewielu. W czasach potrianońskich, po obłędnym okrucieństwie traktatu (którego cenę w Górnej Prowincji i w Siedmiogrodzie znów zapłaciła właśnie ta bezimienna klasa średnia) na hasła prawicowe odpowiedziało niewielu; do skrajnych partii prawicowych pchało się to samo plebejskie drobnomieszczaństwo (i tu, i w Niemczech, i gdzie indziej), które nie miało ani tradycji, ani kultury niezbędnych do wyrobienia rzeczowych sądów. W politycznym i społecznym sensie na Węgrzech tak naprawdę istniały dwa typy ludzi: liberałowie i reszta. Ta pozostała tu po szlacheckich Węgrzech, wykształcona w łacińskiej kulturze liberalna węgierska inteligencja, pozbawiona teraz wszystkich przywilejów, zepchnięta w biedę, żyjąca bez środków i bez programu ideologicznego, rozumiała swoją rolę: postanowiła zaczekać na czasy, w których będzie potrzebna, bo w pewnym momencie władza stanie się bez niej bezradna. Chcieli pomóc — przede wszystkim sobie, a zaraz potem narodowi — tak, by jednocześnie nie pomagać komunistom (jak później co lepsi ludzie na emigracji). Ale bardzo trudno, a czasem wręcz niemożliwe odgrodzić od siebie te sytuacje. (I z tej niemożności komuniści często ciągnęli zyski). Na razie znikły przejawy parweniuszowskiej prze- 364 sady z poprzedniej epoki i widziało się nagą rzeczywistość: biedę. Nie wierzę w proletariacką solidarność. Ale zoologowie twierdzą, że nawet wśród wron istnieje odruch wzajemnej pomocy. Wierzę w solidarność biedy. Teraz, gdy eleganckie dekoracje zostały zmiecione przez burzę, kiedy społeczeństwo zdjęło koturny i przebranie, pojawiła się solidarność biedy. „Płynące mlekiem i miodem" Węgry karmiły tym miodem i mlekiem tylko nielicznych; inteligencja nie otrzymywała niczego więcej poza łaskawym chlebem. Ale milcząca, nieskarżąca się węgierska klasa średnia — która czytała książki, chodziła do teatrów, wychowywała dzieci na poziomie przekraczającym jej możliwości finansowe, zachowywała tradycje życia towarzyskiego bez zwracania na siebie uwagi, ludzka węgierska klasa średnia, z kpiną i bez rozeznania mylona z „dobrze u-rodzonymi" darmozjadami i parweniuszowskimi prostakami — nie zgłaszała pretensji, ani na zewnątrz, ani we własnych kręgach. Nie lamentowała, nie żądała zadośćuczynienia. Wykształcona warstwa narodu uświadomiła sobie, że żadna dyskusja nie ma sensu, z przeznaczeniem nie da się dyskutować. Przeznaczenie było bliskie, widoczne gołym okiem. Czym było to przeznaczenie? Samotnością. Nie ma chyba narodu w Europie, który byłby tak dręczony przez samotność jak Węgrzy. Nie wiem, co czują Finowie. Nasi „krewniacy". Powiadają, że wielu Finów także cierpi na depresję i popełnia samobójstwo. Wyjaśnia się to klimatem północnym, rozmiarami wielkiego, ale przerażająco pustego, pełnego jedynie lasów i jezior kraju, samotnością w prze- 365 ł r wKH^ ^8H^ strzeni, w której ludzie mieszkają daleko od siebie i mało jest światła słonecznego. Może to prawda. Na Węgrzech samotność była inna: przypominała brak powietrza, astmatyczną duszność. Naród, który zabłąkał się do Europy, przez tysiąc lat szukał kogoś, do kogo mógłby się zwrócić z ufnością. I nigdy nikogo nie znalazł. (Zdarzały się sympatie: Włosi i Polacy lubili Węgrów, ale dobra wola nigdy naprawdę nie rozgrzała kontaktów). Nasi potężni królowie, wielcy mężowie stanu — od Stefana I świętego do Istvana Szechenyiego — artyści i poeci — od gwardzistów po Arpada Tótha — przez stulecia szukali drogi na Zachód. Czasami wydawało się już, że Zachód jest blisko, wystarczy go tylko zagadnąć i odpowie. Ale tak naprawdę nigdy nie odpowiedział. Owa tajemnicza więź, która w sensie politycznym lub ze względu na narodowy charakter wzywa narody do solidarności, nigdy z nikim nie została nawiązana. W świadomości, że być Węgrem jest rów-noznacznie z samotnością, że pozbawiony pokrewieństw język węgierski jest niezrozumiały dla cudzoziemców, że stanowiący mieszankę wielu ras, a jednak charakterystycznie „węgierski" fenomen pozostał obcy nawet dla bezpośrednich sąsiadów i mniejszości żyjących z Węgrami w tysiącletniej wspólnocie losowej — w tej świadomości było coś paraliżującego. Niekiedy, na krótkie historyczne chwile, w epokach zmiennych prądów cywilizacyjnych to uczucie samotności ożywiała czasem nadzieja... Ale na ogół nie trwała długo. Węgrzy zmuszeni byli ciągle od nowa doświadczać, że nie ma w Europie narodu, do którego mogliby się zwrócić z 366 I nością, który byłby skłonny podjąć wspólną z ni- I1 odpowiedzialność. A teraz, gdy wrogie mocar-i wo — feministyczna, wytrwała słowiańska potęga chwyciło za gardło okrojony kraj, naraz, z prze-i/liwym błyskiem musieli zrozumieć, że ni w bliż-/vm, ni w dalszym sąsiedztwie nie ma nikogo, na ^ itgo mogliby liczyć. Może Ameryka, mówili, jąkając się z przerażenia. Może Zachód... mruczeli z beznadziejnym brakiem t icntacji. (A ja wróciłem właśnie z Zachodu, w noz-Ir/ach i włóknach nerwowych przywiozłem stam-ul pamiątkę paraliżującej obojętności, aroganckiej i ogości, obcesowej wyższości, z jaką ten Zachód urzył na los Europy Wschodniej). Ludzie powoli o)cli, że nie ma na co czekać, nie ma co się łudzić. «ie ma narodu, który w interesie Węgrów byłby klonny zaryzykować dyplomatyczny krok, wypo-lodzieć twarde i prawdziwe słowo. Kiedy stało się • całkiem jasne, poczucie samotności rozprzestrze-ilo się jak liany, które oplatają dżunglę. A samotność jest wielkim niebezpieczeństwem: w samotno-i wszystkim — jednostce i narodowi — zagraża krasowienie, erozyjne wyschnięcie. Droga ucieczki prowadziła (jeśli prowadziła) tyl-i> do wewnątrz. Węgrzy mogli liczyć wyłącznie na tasne rezerwy wewnętrzne, jak zawsze w okresach i motności. I w tych latach, gdy ludzie uświadomi-sobie swoje krańcowe historyczne osamotnienie, >ś się w nich odezwało. Od samotności nikt nie aje się lepszy. Nieprawda, że samotność „uszla-I ictnia". Człowiek samotny staje się raczej ozięb-lv... lecz jednocześnie silniejszy. Samotność jest 367 przeznaczeniem. Ale potrafi odsłonić takie źródła siły, które pozostają nieznane w okresach skłonnego do samooszukiwania się optymizmu, próżnych nadziei. Zacząłem się czuć na Węgrzech swojsko, bo ze wszystkiego, ze wszystkich wiała ku mnie ta samotność — ku mnie, a więc ku wszystkim. I naród, podobnie jak jednostki, wiedział, że tej samotności nie sposób zmienić, bo jest przeznaczeniem. Dlatego naród i jednostki spróbowały być samotne na sposób praktyczny i metodyczny. O beata solitudo — wyśpiewywał światy Franciszek. I zaraz dodawał: O sola beatitudo. Święty, który na początku swojej drogi życiowej był hipisem i dopiero później, po skomplikowanych zmianach, stał się świętym Franciszkiem, przesadzał. Samotność nie daje szczęścia. Ale węgierska samotność na europejskiej pustyni była też źródłem siły, oazą. Pomiędzy Wschodem i Zachodem — ze swoim losem, z dobrymi i złymi cechami — pewien naród pozostał krańcowo samotny. Ludzie słuchali zachodnich stacji radiowych. Niektórzy żywili jeszcze nadzieję. Inni raczej milczeli. A potem — jako że nie pozostało nic innego — zaczęli porządkować swoją samotność. 11 Groźny Porządek skrada się pomału -w zamknięciu nawet tur dostaje szału! Wśród ciemnych drzew namiętność krąży skrycie, 368 z dachów krwi krople kapią na poszycie. Muzyka, prawo, geometrii wzory nie strzegą ładu świata od tej pory. Syn nocy zjawia się z ulewnym deszczem, dziki kot piszczy, kwiaty mają dreszcze. 12 Z prawem najwyraźniej były kłopoty; muzyka i geometria — na pozór — utrzymywały jeszcze porządek w świecie, zachowując dawny autorytet, ale leż nie na długo. Wkrótce zabrali się do muzyki, ją leż zaczęli „regulować", chwiały się też podstawy geometrii euklidesowej, bo wszystko chcieli po-/ mieniąc w jak najkrótszym terminie; czasami wydawało się, że już nawet kontrapunkt i stożek ścięty nie są tym samym, czym były w przeszłości. Wszystko, co przypominało w jakiś sposób okres poprzedni, starali się na gwałt zlikwidować albo przefasonować, przerobić według nowej mody. Ły-senko ogłosił „nową genetykę" i w świetle jego naukowej teorii marksistowskiej wszystko wydawało się możliwe, nawet to, że pod wpływem działania środowiska można zmienić ludzką naturę albo urzeczywistnić kwadraturę koła. Zapowiedziano wprowadzenie Nowego Porządku. Ponieważ od urodzenia jestem nieporządny, zwróciłem na to uwagę, bo wiem z doświadczenia, że Porządek zwykł szybko przechodzić w System, a to niebezpieczne. Budowano mosty. Tramwaje posłusznie przystawały na końcowych przystankach, motorniczy z waj- 24-Ziemia!... 369 chą hamulcową w dłoni przechodził z jednego końca tramwaju na drugi, by znów zapuścić silnik. Po euforycznej anarchii, jaka zapanowała bezpośrednio po oblężeniu, teraz nadszedł kac codzienności. Bo bezpośrednio po oblężeniu, kiedy nie było ani Państwa, ani działających Urzędów, ludzie radzili sobie według jakiegoś niewiadomego, osobistego, jednostkowego porządku, ale radzili sobie świetnie. Nigdzie nie było systemu, ale były liczne ślady indywidualnego, skutecznie działającego porządku. Wszyscy robili to, co im przyszło do głowy i co potrafili. Odkryli, że choć nie mają karty rzemieślniczej, potrafią podzelować buty, naprawić wodociąg, założyć żaluzje, i cała ta struktura współpracy zupełnie dobrze funkcjonowała bez urzędowego zezwolenia. Specyficzna skłonność do anarchii, która kryje się za fasadą skostniałych cywilizacji niczym puma w dżungli, czasami pomrukiem dawała o sobie znać. Ten okres nie trwał jednak długo. Po kilku miesiącach rozpoczął się urzędowy Porządek: ze ścian domów krzyczały regulaminowe obwieszczenia, milicjanci włóczyli się nocami po ulicach (czasami bywali bardziej niebezpieczni, niż ci, których Władza nakazała im pilnować), działał Urząd Podatkowy, Urząd Katastralny, Izba Obrachunkowa. Skończył się żywy porządek ludzki. System dał o sobie znać. Przy drzwiach mieszkań zainstalowano już dzwonki, a w mieszkaniach — telefony. Oba odzywały się często: skurcz zapiekłej nienawiści rozluźnił się i ludzie znów zapragnęli bliższych więzi z innymi. Dzwonił telefon i Wielka Aktorka ćwier- 370 ila po drugiej stronie słuchawki: gruchając, kląs-ijąc, wpadając w afektację i szepcząc, opowiadała zaszłościach. I zaprosiła nas na obiad. (Gizi1 była ij doskonalsza przez telefon, lepsza niż na scenie: ic posiadała tej pewności siebie, jaką daje ciało, ale ily miała możność skryć się za parawanem telefonu, jej głos stawał się plastyczny, wyniośle samo-viadomy, z doskonałym wydźwiękiem wygrywał ¦zelkie odcienie). Tak, już mają mieszkanie. A Ti->r, jej mąż, wreszcie otrzymał klinikę, już dostał ominację na profesora akademickiego. Co chcie-l>yśmy na obiad? I w ogóle, czy nam czegoś nie 'trzeba? Bo ona, Gizi, może wszystko załatwić, u akosiego tak samo, jak wczoraj u Horthyego. Nie >trzebowaliśmy niczego, ale zaproszenie przyjęli-ny. Aktorka zdobyła jakimś cudem mieszkanie w i odmieściu, z pozbieranych w ruinach sprzętów >spiesznie skleciła tymczasowy trzypokojowy pałacyk na kurzej stopce. Nie było to prawdziwe mieszkanie ani dom, lecz raczej dekoracje, bo dla malentowanej komediantki dom także jest sceną, a i razem kulisami. Do obiadu usługiwał kelner w alej kurtce, do łazanek z twarogiem i słoniną pi-^ny francuskiego szampana. Mąż — milczący, wy-vorny, bardzo sympatyczny pan i świetny lekarz w trakcie obiadu przeszedł do gabinetu w są-cdztwie i usunął czekającemu nań małemu pa-L-ntowi migdałki. Wrócił, gdy podano kawę, i sie-aał pośród nas milczący, ale z uwagą troskliwego 1 Gizi Bajor (1893-1951) — jedna z najwybitniejszych akto-a okresu międzywojennego. 371 gospodarza czuwał, by goście dobrze się bawili. („Tibor jest wreszcie szczęśliwy" — wyznała poufnie, ściszonym głosem aktorka, gdy mąż przeszedł do gabinetu. — „Teraz wreszcie osiągnął wszystko, czego pragnął"). Tibor wrócił, napełnił kieliszki pa-linką, uśmiechał się i milczał. Aktorka okazała się doskonałą panią domu. Lecz jednocześnie pozostała też doskonałą aktorką i zachowywała się tak, jakby występowała w nowym typie roli: wczorajsza u-lubienica świata konserwatywnego gra dla innych panów, dla komunistów, którzy dziś zajęli miejsca na widowni. Mąż milczał, jakby w tym naprędce urządzonym mieszkaniu sam też był gościem. W pewnej chwili ten uśmiechnięty, uprzejmy, opanowany mężczyzna spojrzał mnie, gościowi, nieoczekiwanie w oczy; w jego spojrzeniu było zaskakujące i nieoczekiwane pytanie, błysk rozpaczy, którego nie sposób zapomnieć. Jakby chciał nagle coś powiedzieć, krzyknąć — ale potem odwrócił głowę, spojrzał w drugą stronę i mówił o czymś innym. Później oddali nam wizytę. Gizi znów gawędziła i ćwierkała, Tibor znów milczał. A potem wyjechaliśmy z Budapesztu i więcej ich nie widziałem. Dwa lata później w gazecie kupionej na włoskim dworcu kolejowym przeczytałem, że Tibor otruł Gizi, która natychmiast zmarła. Następnie sam popełnił samobójstwo, ale nie umarł od razu, żył jeszcze przez kilka godzin. Na szczęście nie udało się go odratować i o świcie już nie żył. Jak widać, Gizi myliła się, kiedy twierdziła, że „Tibor jest wreszcie szczęśliwy" — na próżno było mieszkanie, klinika... to nie wystarczyło. We wspomnieniach pozo- stał mi tamten błysk oczu, nieoczekiwane, atakujące, krzyczące spojrzenie, które zwrócił na mnie podczas rozmowy. Był już Porządek, ale niektórzy nie mogli znieść tego Porządku. Którejś nocy znów zadzwonił telefon, usłyszałem głos żony jednego z moich przyjaciół, bym natychmiast jechał do szpitala św. Rocha1, bo jej mąż, znany neurolog, umiera: wstrzyknął sobie — legę artis, fachowo — dziesięć centymetrów morfiny skopolaminowej i na próżno go ratują, starają się dobudzić, nie ma wielkich nadziei, że przeżyje. Już świtało, ale udało mi się złapać taksówkę i pojechałem do szpitala św. Rocha, gdzie mój przyjaciel leżał na łóżku nieprzytomny, z wywróconymi gałkami. Około południa źrenice zaczęły reagować na światło. Następnego dnia wieczorem mógł już mówić. Był lekarzem i nie miał trudności z utrzymaniem się. Komuniści obchodzili się z lekarzami troskliwie i ostrożnie, potrzebowali dobrych fachowców. Od mego przyjaciela także nie wymagali przysięgi na wierność. Pracował w szpitalu, miał dobrej sławy praktykę prywatną, jego mieszkanie nie zostało zrujnowane podczas oblężenia. Do dnia samobójstwa wypełniał swoje obowiązki w szpitalu, przyjmował pacjentów, podczas codziennych zajęć był na pozór zadowolony i pogodny. Żył dawnym życiem, miał auto, abonował zagraniczne pisma, ze znawstwem wybierał i czytał węgierskie i obcojęzyczne książki. Wywodził się z silnie przywiązanej do dawnego porządku i statusu węgier- Rókus kórhaz 372 373 tti^**1* f. Spytałem, co j, jego obecną łl osobno pod-/ i as będzie już hlfi-C- Człowiek j /odkrywa, że i) pej praktyce [i" 'janizm? Na-światu, kie-edział. Dręt-c". A potem \ — opowia-ną i oblęże-szystko jest niej. I któ-zapamięta-y opanował In świecie on /vł, coś utra-\j/a lub redak-I^Rosjan, za-yije ogarnię-w/" jako „oso- H^śdsię\Tak MJ ogarnął go Xjliny, jak pokojówka i Madmazel, dysząc, zaciągają Ziemia!... 385 na Babci gorset, co było równie ciekawe jak popołudniowe przedstawienie w teatrze. Babcia ubierała się zawsze elegancko, już od godzin przedpołudniowych, ale gust miała konserwatywny. Pokojówka i Madmazel dobrze się zasapały i zadyszały, nim udało im się ubrać Babcię. Z gorsetem miały zawsze trudności, bo Babcia była tęga w pasie, pokojówka ciągnęła więc tasiemki z prawej strony, Madmazel zaś z lewej, a Babcia stała przed wielkim lustrem i zduszonym głosem wydawała rozkazy. Trochę to trwało, nim fiszbinowy pancerz zacisnął się na odpowiednich częściach ciała Babci. Kiedy gorset był już zaciągnięty, należało włożyć buty, ale to też nie było łatwe zadanie. Ściśnięta gorsetem Babcia przypominała posąg i nie mogła się schylić, by je włożyć. Pokojówka za pomocą łyżki wciskała z trudem stopy Babci w buty, a następnie specjalną łyżeczką zapinała trzy guziczki — Babcia najchętniej nosiła półbuciki na trzy guziczki. Kupowała sobie zawsze piękne kapelusze, najczęściej z piórami i z woalką; kapelusz trzeba było przymocować do fryzury Babci szpilą. Czubek szpilki przebijano przez kok, a kiedy wychodził po jego drugiej stronie, w celu zabezpieczenia Madmazel zakładała nań ochronną skuwkę. Ceremonia ubierania była skomplikowana i rytualna i zapewne wyglądała podobnie, jak w czasach Madame de Maintenon poranna toaleta w Wersalu. Gdy została ukończona, wszyscy byli zmęczeni, Madmazel, pokojówka i Babcia. Tylko my, dzieci, siedziałyśmy zadowolone na kanapie, bo to było dla nas kapitalne widowisko. Około dziesiątej Babcia była wreszcie gotowa, na- 386 ciągała sięgające do łokci niciane rękawiczki, brała do ręki torebkę i wyruszała do miasta. Po schodach schodziła powoli, jak okręt wojenny, kiedy wyrusza / portu, a my patrzyłyśmy na nią przez poręcz jak /yjący na zjawisko historyczne. Kiedy wychodziła / bramy, przechodnie i okoliczni sklepikarze nisko się jej kłaniali i uchylali kapeluszy, bo pojawienie się Babci miało w sobie coś liturgicznego. Szła powoli, nie potrafiłaby zresztą poruszać się inaczej, łaskawie uśmiechała się do znajomych, skinieniem 1'lowy odpowiadała na przywitania, a ludzie się cie-/yli, bo wszystkim było przyjemnie, że ulicą idzie i ak wspaniała starsza dama. W mieście pamiętano leszcze dziadka, pana doktora, który był ogólnie szanowany. W buduarze Babci na komódce stały rzędem rodzinne fotografie, zdjęcia dzieci żyjących i zmarłych, a także zięciów, synowych i wnuków, wśród nich fotografia zaręczynowa moich rodziców: ojciec w mundurze porucznika, z dwoma gwiazdkami na epoletach, bo w okresie narzeczeńskim był leszcze aktywny w wojsku; rangę złożył później, kiedy ożenił się z mamą, bo nie stać go było na wpłacenie kaucji małżeńskiej, która wynosiła 30 000 iwardych srebrnych forintów cesarskich — w tych czasach była to ogromna suma. A na środku, w o-/dobnej ramce stała fotografia dziadka, wykonana w dzień ich srebrnej rocznicy małżeńskiej: stał na niej ubrany w surdut z jedwabnymi wypustkami, sztywny kołnierzyk i czarną muszkę, ze złotym łańcuszkiem od zegarka przecinającym czerń kamizelki, brodaty i uśmiechnięty, jak przystoi dobremu doktorowi, bywającemu w domach i znającemu ro- 387 dzinne, cielesne sekrety mieszkańców miasta, tajemnice środków przeczyszczających i kropelek nasercowych, w ogóle wszystkiego, co kobiety i mężczyźni kryją pod surdutami i gorsetami. W czasach dziadka lekarze nie nosili jeszcze białych fartuchów, lecz czarne surduty, a z kieszonki kamizelki zwisał im łańcuszek od zegarka. Gdy Babcia pojawiała się na ulicy w postaci tak wzbudzającej szacunek, przywoływała pamięć o dziadku. Zanim skierowała się do Towarzystwa Dobroczynnego, któremu przewodniczyła, wstępowała na rogu ulicy do miejscowego rzeźnika, Freudenfelda, i na stojąco, nie zdejmując rękawiczek, pochłaniała porcję szynki z bułką z masłem. To objadanie się szynką było jedną ze słabostek Babci. Jak narkomani, tak i ona nie potrafiła oprzeć się swej namiętności, gdy przechodziła koło sklepu rzeźnika. Jej słabostką było tych kilka płatków szynki o wpół do jedenastej przed południem, niepotrzebny, lecz jakże smakowity narkotyk. W rodzinie mówiono o tym, wzdychając, wszyscy wiedzieli bowiem, że przekonywanie i namawianie Babci do porzucenia tego zwyczaju jest bezcelowe, morfinistom także nie sposób niczego wytłumaczyć. Rzeźnik także o tym wiedział, dlatego z szerokim uśmiechem witał Babcię, która wkraczała do sklepu i w pełnym rynsztunku przystawała przed ladą. Nie musiała nic mówić. Wielka tablica wisząca nad wejściem do sklepu obwieszczała, że tu znajduje się „Źródło najlepszych szynek z Kassy". Większość przechodniów, w tym także Babcia, nie wiedziała dokładnie, na czym polega specyfika „szynki z Kas- 388 sy" w odróżnieniu od innych szynek1, ale ci, którzy odwiedzali sklep Freudenfelda, nie zajmowali się semantyką, chcieli tylko szynki, świeżej szynki. I dostawali ją, naprawdę wspaniałą. Stary Freuden-feld każdego ranka rozcinał dla Babci świeżą sztukę i podczas gdy pomocnik kroił na pół i smarował masłem bułkę, rzeźnik czubkiem noża odcinał zbyteczny tłuszcz ze spitza, z koniuszka nowej szynki, i umieszczał gustowny, jasnoróżowy, lekko wędzony, ugotowany do miękkości plaster pomiędzy dwiema połówkami bułki. Ten spitz Babcia — na stojąco, w pełnym rynsztunku, w rękawiczkach i ozdobionym piórami i szpilką kapeluszu na głowie — pochłaniała błyskawicznie. Nie siadała, raczej spieszyła się, bo zdawała sobie sprawę z tego, że w tej szynkowej manii jest coś niewłaściwego. Po przełknięciu ostatniego kęsa uśmiechała się wstydliwie, jak ktoś, kto wie o swojej słabostce, ale nic na nią nie może poradzić, bo słabostka jest silniejsza. Stary Freudenfeld obserwował z zadowoleniem klientkę opychającą się wczesnym przedpołudniem szynką, potem spieszył do oszklonych drzwi, otwierał je i nisko kłaniał się Babci. To był spitz spożywany każdego ranka przed wizytą w Towarzystwie Dobroczynnym. Babcia kroczyła ulicą Główną i łaskawym uśmiechem odpowiadała na powitania. Czasami przysta- 1 Po węgiersku szynka nazywana jest za pomocą dwóch różnych słów. Szynka z Kassy (sódar) była z wędzonej łopatki wieprzowej, podczas gdy zwykła szynka (sonka) — z udźca wieprzowego. 389 wała — okręt flagowy też niekiedy zwalnia podczas parady morskiej — zamieniała kilka słów ze znajomymi, ale przystawała tylko na krótki czas, bo w Towarzystwie Dobroczynnym już czekały na nią damy, z którymi szła następnie do Kuchni Ludowej rozdawać obiad biedakom. Każdego dnia po zjedzeniu szynki Babcia szła do Kuchni Ludowej i udawała, że sprawdza smak tamtejszego obiadu. Poza tym jednym nic specjalnego nie czyniła w interesie biedaków, bo miała o nich, niestety, złą opinię. Była zdania, że biedacy są leniwi, nie chcą pracować, a poza tym kłamią i kradną. Jak w wielu innych kwestiach, także w tej mogła mieć rację. Ale zwalczała niechęć, jaką odczuwała wobec biedaków, i każdego przedpołudnia odwiedzała Kuchnię, gdzie dyżurne panie gotowały obiad, to znaczy zupę z jagłami i pajdą chleba. Babcia, w kapeluszu i rękawiczkach, zanurzała wielką łyżkę wazową w kotle i udawała, że kosztuje zupę, bo miała socjalnie wrażliwe sumienie, fakt, że działało ono w zupełnie inny sposób niż sumienie Marksa. Chwaliła smak zupy, a potem wielkodusznie pytała, jak się czują biedacy i czy czegoś nie potrzebują. Biedacy, niestety, zawsze czegoś potrzebowali, wiedzieli jednak, że tego zadawanego życzliwym tonem pytania nie należy brać poważnie, bo poza zupą i chlebem i tak nie dostaną nic więcej. Dlatego tylko jęczeli, przewracali oczyma, całowali rączki i zachowywali się tak, jakby absolutnie nie potrzebowali niczego więcej poza zupą i chlebem, które otrzymywali dzięki Babci i pozostałym damom z Towarzystwa Dobroczynnego. Babcia wysłuchiwała bie- 390 daków, po czym i ona wzdychała, bo doświadczenie długiego życia nauczyło ją, że biedacy rzadko mówią prawdę i że w ogóle niezwykle trudno pomóc ludzkości. Nalewała zupy do kilku kolejnych menażek, po czym, jak ktoś, kto wypełnił swój obowiązek, łaskawie żegnała się i wyruszała do domu. Po drodze czasami przystawała przed cukiernią Megayego i zamawiała tort urodzinowy, imieninowy lub ślubny. Rodzina i krewni stanowili liczną gromadkę, rzadko więc zdarzały się tygodnie, by ktoś nie obchodził imienin lub rocznicy ślubu, nie zdawał egzaminu, nie wyjeżdżał daleko lub nie powracał z daleka... Tort często był potrzebny. (W dniu sześćdziesiątych urodzin Babci fortepian pełen był przysłanych w prezencie tortów, które potem, ze względów socjalnych, wysłano biedakom). Kiedy skończyła z tortem, wracała do domu. Teraz już sama w swoim buduarze — bo pokojówka i Madma-zel krzątały się w jadalni — zdejmowała kapelusz, ściągała rękawiczki, myła ręce, pudrowała nos pudrem ryżowym i oglądała niektóre ze zdjęć z rodzinnej fototeki, ustawionych na komodzie przed lustrem — Friciego, który zginął podczas pierwszej wojny światowej, Ricsiego, który był adwokatem i umarł młodo, zdjęcia córek, które powychodziły za mąż w Ameryce. Wzdychała, bo smuciło ją, że ani zmarli, ani żyjący w dalekich stronach nie usiądą w południe do stołu w jadalni. Ale później kiwała głową, bo była mądra, jak na ogół Babcie, po czym szła do jadalni, gdzie czekała już na nią cała rodzina, by móc wreszcie usiąść do nakrytego stołu. Do obiadu siadali u nas nie tylko ojciec, mama, 391 dzieci oraz — za życia Babci — ci spośród jej synów, którzy byli akurat w domu, a więc nie tylko najbliższa rodzina, lecz także nauczycielki domowe, wychowawczynie i najrozmaitsi okazyjni goście, biedniejsi krewni i znajomi, których Babcia dobroczynnie zapraszała na obiad. Nigdy nie wiedziało się dokładnie, ile będzie osób, ale rozkładany stół był tak długi, że zawsze wszyscy się mieścili. Po przywitaniu Babcia zasiadała przy nim na głównym miejscu, a my, domownicy i goście, także spiesznie siadaliśmy, bo w tych czasach nikt nie stosował diet i o pierwszej w południe wszyscy byliśmy już głodni jak wilki. Wielką wazę z zupą wnosiły z kuchni razem pokojówka z posługaczką, a Madmazel nalewała ją stołownikom na talerze. Babcia siedziała w szczycie stołu, mając po prawej i lewej stronie moich rodziców, a potem szła rzędem reszta, rodzina i zuwachs. Kiedy na talerzach parował już pachnący, złoty rosół, w którym pływały wątrobiane klu-seczki, Babcia surowo rozglądała się dokoła, czy wszystko jest na swoim miejscu. I jak dyrygent, z łyżką w ręce, dawała znak. A my także chwytaliśmy za łyżki. Wówczas przez chwilę w jadalni zapadała nabożna cisza. Babcia zanurzała łyżkę w talerzu i wszyscy naraz naśladowaliśmy ten jej uroczysty ruch. Zaczynaliśmy jeść. Myśleliśmy, że po prostu jemy obiad. Dopiero później zrozumieliśmy, że to była Historia. 14 „Gdyby papa żył, miałby dziś legitymację żydowską" — powiedział syn Krtidyego, kiedy bezpośrednio po oblężeniu spotkałem go w łaźni Rudas. Zwieńczony kopułą, pochodzący jeszcze z czasów tureckich budynek pozostał nienaruszony, podmuchy bomb potłukły tylko kolorowe szkła wtopione w kopułę i teraz przez te szparki światło słoneczne odbijało na powierzchni parującej wody basenu czerwone, niebieskie, żółte i zielone refleksy. Postaci, które jak krokodyle na brzegu tropikalnej rzeki mokły w mroku, przypominały fantomy pewnego mitu: pozostali tu, w basenie łaźni Rudas, wynurzając się z głębin niedalekiej peszteńskiej przeszłości, mglistej niczym legenda. A także na nadbrzeżu Dunaju, w winiarniach Starej Budy. I w peszteńskich kawiarniach o kwaśnym zapachu. Wszędzie tam, gdzie można było sobie przypomnieć, że istniały kiedyś inne Węgry. Krtidyzm pojawił się w Peszcie nagle i nieoczekiwanie. Szerzył się jak modny narkotyk. Oddawali mu się nawet ci, którzy nigdy nie czytali utworów Krtidyego i nie znali jego nazwiska. Wszystkie gospody w Budzie i w Starej Budzie jakoś się zachowały. Pewnie pilnowała ich Karczemna Gwiazda, o której Krudy pisał, że prowadzi bezdomnych ku tym przybytkom uspokojenia i ulgi. Przez pięćdziesiąt lat pisarze węgierscy w kawiarniach przepisywali na czysto to, co wymyślili, przesiadując w gospodach, bo nie mieli domów w takim sensie, w jakim mieli je pisarze na Zachodzie. Gospoda i ka- 392 393 wiarnia były węgierskim Parnasem; czasem były nim dosłownie, jak w 1848 r., gdy pewien marcowy poeta1 napisał o Pilvaksie, że „kawiarnia stała się świątynią wolności". Ta nagle rozprzestrzeniająca się mania krudyzmu przypominała po trosze działanie narkotyku. Poddawali się jej ludzie, którzy wcześniej nigdy nie bywali w gospodach, nie pijali wina i nie mieli zwyczaju wędrować o świcie do łaźni parowej, by tam odmoczyć się z nocnych upojeń i w mokrej, lepkiej cielesności przygotować się pod rękami masażystów do wypłynięcia na brzeg ubożuchnej peszteńskiej nirwany: przespać przedpołudnie na wytartych kanapkach w sali pedikiurzystów, odsuwając porę, w której, porzuciwszy poranne oszołomienie, trzeba będzie przekroczyć próg chłodnej rzeczywistości dnia. Krudyzm był ucieczką, otrzeźwieniem i upojeniem naraz. Okazało się, że wielu ludzi przed samotnością i beznadzieją świadomie i metodycznie ucieka w świat Krudyego. Ten pisarz bardzo dokładnie zaobserwował, a następnie opisał inne Węgry. I w komunistycznym Budapeszcie ludzie zatęsknili za nimi. Bo istniały inne Węgry. Nie te pyszniące się pałacami ani biedackie, z glinianych lepianek. Nie te peszteńskiej, pseudopańskiej burżuazji, gdzie — jeśli można wierzyć powieściom Móricza — radca ministerialny był w istocie przebranym w surdut prostakiem, który, poczuwszy głód po powrocie z te- atru, nocą zachodzi do kuchni i końcem scyzoryka zdrapuje z blachy stężały tłuszcz po mięsie, żeby nim posmarować pajdę chleba. Węgry Krudyego były niepodobne do tych opisanych przez Jókaiego i Mikszatha. Gdyby w innej krainie nazwano tę rzecz współczesnym słowem, powiedziano by, że jego pejzaże są surrealistyczne, ale większość czytelników nie miała pojęcia o surrealizmie, a zapewne i on sam też nie wiedział, co to za zjawisko. Po prostu opisał i stworzył surrealistyczny świat: inni Węgrzy żyli tam w inny sposób niż ten, z którego znał ich świat. I kiedy agenturalna hołota obcego mocarstwa zabrała się do zniszczenia wszystkiego, co oznaczało dawne Węgry, ludzie rozejrzeli się z rozpaczą, by znaleźć sobie schronienie. I był nim krudyzm. Legenda, która otaczała jego życie i śmierć, miała już w tym czasie postać mitu. Niepoprawni hulacy dowodzili, że go „znali", że akurat siedzieli z nim przy stoliku, gdy wypowiedział którąś ze swych sławnych sentencji, na przykład: „Jak by smakowały cztery decylitry?"1, albo: „Umarli nie miewają tytu-niu". Najczęściej były to jedynie czcze przechwałki, bo do stolika Krudyego nie mógł się przysiąść na kibicowanie byle kto, żadni tam próbujący szczęścia, nieudani żurnaliści ani przypadkowi, a-genturalni literaci. W czasach Krudyego hierarchia świata pisarzy była surowsza niż na dworze hiszpańskim: każdy posiadał tam swoją stałą rangę, tytuł, który znali tylko wtajemniczeni, pilnie strzegli 1 Chodzi o Sandora Petófiego; w kawiarni Pilvax w 1848 r. spotykali się młodzi rewolucjoniści. 394 1 Cztery decylitry — w węgierskich gospodach podaje się szprycer w szklankach dwu- i trzydecylitrowych. 395 4 m owego porządku i nigdy mu nie uchybiali. Krtidj miał swój dwór, jak pogański książę, i w tym orsza-l ku wybrani szczęśliwcy bacznie pilnowali, by do mitycznego kręgu nie wdarł się ktoś obcy. Sukces, sława, pozycja społeczna — wszystko to w świecie pisarzy nie liczyło się; kolejność rang była w nim ustalona i zachowywana według innych zgoła, surowszych kryteriów. Kiedy Krudy umierał, w małym parterowym domku przy ulicy Kościelnej1 nie było światła, bo nie miał już czym płacić rachunków. W jego szafie znaleziono podniszczony frak, koszule z postrzępionymi mankietami i kilka tuzinów książek Jókaiego. Nie pozostało mu już nic innego. W ostatnich latach żył w skrajnej nędzy, ciężko chory, w ostatnim stadium alkoholizmu. (W literaturze węgierskiej nałogowych — w sensie klinicznym, wynikającym z samej natury człowieka — alkoholików było niewielu. Może Csokonai. Vorosmarty, ale dopiero w ostatnich latach życia. Potem Ady, Cholnoky, Krudy. Geza Csath był mor-finistą, Kosztolanyi w ostatnich miesiącach kokai-nistą. Reszta popijała z rzadka). Alkoholizm Kru-dyego był nieuleczalny. Jego lekarz, uczony doktor ze Szpitala Żydowskiego, walczył z nim z wielką sympatią i bez żadnej nadziei. Domek w Starej Budzie, w którym Krudy umarł, był w istocie typowym węgierskim pręgierzem. Krudy otrzymywał zawsze haniebnie niskie honoraria. Na pisaniu książek nigdy nie można było zarobić, teatr go nie interesował, za felietonowe arcydziełka i główki do Templom utca 396 wiadomości gazety płaciły mu żebracze grosiki. Nie potrafił „obchodzić się" z pieniędzmi, wydawał na fiakra i gospodę to niewiele, co udało mu się zarobić — i nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że w rozwalającym się domku w Starej Budzie mieszka największy węgierski pisarz epoki. Burżuazyjne, kapitalistyczne społeczeństwo węgierskie (ale nie inteligencja, do której Krudy należał) odwracało oczy od losu geniusza z chłodniejszym egoizmem i bardziej głuchą obojętnością niż dawniej arystokrata, który — wiedziony pychą, spli-nem czy modą — czasami ofiarowywał coś literaturze. Arystokrata z cynicznym egoizmem łupił lud, by móc używać życia, ale profit nie interesował go. Kapitalistyczny burżuj, gdy na którymś etapie systemów wolnej gospodarki zdobył władzę, był bardziej skąpy od zepsutego i sytego węgierskiego pan-ka. (A potem nadszedł czas, gdy koło historii obróciło się i związki zawodowe zaczęły stawiać wygórowane i nieprawne żądania w interesie proletariatu, który zdobył władzę polityczną; u boku antypatycznego, uciskającego kapitalisty pojawił się wówczas uciskający proletariusz. Żaden z nich nie zatroszczył się nigdy o to, jaki jest los pisarza czy artysty w społeczeństwie. Ale tego etapu Krudy już nie dożył). Nikt nigdy niczego mu nie podarował. Na przykładzie jego losu widać dopiero, jak biedne były potrianońskie Węgry początku XX wieku: wszyscy, zarówno państwo, jak i pracodawca, chcieli, na ile to tylko było możliwe, ciągnąć zyski z eksploatacji cudzej pracy. Ale nikt uczciwie za pracę nie płacił. Ostatnie książki wydawał już na własny koszt i 397 bezrobotni, wędrowni żurnaliści rozprowadzali je] po prowincjonalnych miasteczkach. Kiedy składano go do grobu w obecności kilku nocnych kompanów, pisarzy i dziennikarzy, dzieło jego życia także było martwe. Tym cudowniejsze stało się jego przebudzenie po upływie dziesięciolecia. Zjawiska tego nie sposób było wyjaśnić niczym innym, jak tylko nostalgią, która nagle ogarnęła ludzi omotanych pajęczyną: zrozumieli i odkryli, że ten pisarz znał i zatrzymał dla nich inne Węgry, bardziej tajemnicze i ludzkie (czasami straszniejsze lub bardzej groteskowe) niż te prawdziwe. Inne. Za życia nigdy nie należał do pisarzy „popularnych" — inni twórcy szanowali go, bo podejrzewali, że w niepojętych i dziwnych warunkach pracy, w nocnych kawiarniach i gospodach żył człowiek, który stworzył coś swoistego i nie miał w tym ani poprzedników, ani następców; czuli na ogół, że to, co stworzył, jest — takie, jakie jest — czymś niepowtarzalnym. Ale czytelnicy i wydawcy za życia tolerowali go jedynie, traktowali kapryśnie i protekcjonalnie, jak dziwaka, który ma swój koloryt i charakter, ale którego nie trzeba brać poważnie. Aż tu nagle, w dziesięć lat po jego śmierci, czytelnicy o-przytomnieli. Odezwał się wreszcie harficzny głos, głos Krudyego, i opowiadał o innym świecie. O czym pisał? W Siedmiu sowach pewien stary mężczyzna powraca do wynajętego pokoju, w którym mieszkał w młodości, by przeżyć w tamtej scenerii dawne chwile i spotkać się na starość z ludźmi, z którymi w czasach młodości miał coś wspólnego... i czytelnicy zauważyli tę książkę, bo zwrot ku przeszłości 398 ukazał im nie tylko ich własną młodość, lecz także młodość Budapesztu, do której naraz wszyscy zatęsknili. Krudy pokazał, że spojrzenie w przeszłość przynosi także coś więcej niż tylko odrazę i rozczarowanie. (Stary Mauriac napisał, że na starość „ciała robią grymasy" — a Krudy pokazał, że pod maską grymasów jaśnieją niezmiennie znane twarze, na dnie naszych przeżyć było i jest coś, czego nawet czas nie jest w stanie zmienić). Przed pięćdziesięciu, czterdziestu laty za grosze pisał małe arcydzieła do budapeszteńskich gazet, popołudniówek. Po upływie ćwierćwiecza, gdy dzieło znów się odezwało, jego pisarska siła i wielkość zdają się niepojęte. Ten alkoholik nie napisał ani jednego pozbawionego mocy zdania, mdłego porównania. W wieku dwudziestu pięciu, trzydziestu lat pisał już z tak niezachwianą pewnością, z taką lunatyczną precyzją, jak w dwadzieścia lat później, pod koniec życia. Jego wizja człowieka, marzenia senne miały nieziemską siłę, widział inne Węgry. W Nagrodzie niewiast bohater, organizator pogrzebów, i rafia najpierw na wesele, później do domu publicznego, gdzie, znajdując się w stanie jakby schizofrenicznym, spotyka swojego sobowtóra, Pana Sen, po czym te dwie postaci, upiorna para bliźniaków, błąkają się razem pomiędzy żywymi i umarłymi w Budapeszcie początku wieku. Potrafił dać pojęcie o mityczności, surrealizmie, który okrywa rzeczywistość, realność, jak międzygwiezdny kosmiczny pył otacza gwiazdy. Niewielu jest w literaturze światowej pisarzy, którzy do tego stopnia potrafili ożywić coś, co jest w rzeczywistości mitem. Kobietę, która 399 na ledwie oświetlonym podwórku domu publiczne-l go, na słomiance rodzi dziecko i podczas porodu' przeżywa od nowa całe swoje życie... Perwersje, beznadziejność, romantyzm, peszteńskie i prowincjonalne pejzaże węgierskie, domy, zawartość szaf, manie i dziwactwa ludzkie, niepojęte namiętności, potrawy, zwyczaje... a wszystko rozjaśnia niezrównane załamanie światła, jego styl, perłowa delikatna mgła, która pokrywa płótno na obrazach Turne-ra czy malowidło wodnych lilii Moneta. Nigdy nie słyszał o „realizmie socjalistycznym", ale podchodził do rzeczywistości tak blisko jak Flaubert, Maupassant i wielcy realiści francuscy. Jego wizje są tajemnie bogate jak wspomnienia Prousta zaczerpnięte z głębin czasu. Jego flora i fauna zachwycają barwą i oryginalnością i dorównują wielu ówczesnym uznanym dziełom francuskim czy angielskim. Kiedy wreszcie wydobyto go z niepamięci, przypominało to sytuację bohatera powieści Złoty czas, bu-dańskiego dziwaka, który przechowuje wspomnienia po młodzieńczej miłości i jednocześnie poszukuje w budańskich piwnicach ukradzionych Roth-schildom klejnotów. (Inne postaci — wróżka, histeryczna budańska pannica — są jak szkice węglem Hogartha, straszne i pociągające fantomy zanurzone w atmosferze tak gęstej, duszącej, tropikalnej, że nie sposób już jej zagęścić). W Templariuszu, jednym ze swoich najdziwniejszych utworów, Krudy ożywia postaci z czasów najazdu tatarskiego z wizyjną siłą jasnowidza, który potrafi opisać rozkładające się w dołach z saletrą ciała zmarłych. Miłość rycerza templariusza i zakonnicy, a wokół nich kaniba- 400 lizm ludności, zbezczeszczone przez Tatarów węgierskie krajobrazy, w których piecze się ludzkie mięso... i ta kanibalistyczna orgia w opisie Krudy-ego jest wydarzeniem niemal pospolitym. Kilkoma pociągnięciami ołówka potrafił naszkicować apokaliptyczne sceny mówiące o seksualności, cielesności, o braku współczucia i beznadziei. Z przekrzywioną trochę na bok głową, z laseczką, prawie zawsze podchmielony, po peszteńskim bruku spacerował ktoś, kto widział wszystko, co w teraźniejszości i przeszłości było naprawdę węgierskie. Jego słowa są tak czarodziejsko dokładne, jak to bywa jedynie w wielkich wierszach, które potrafią wyrazić sens spoza rzeczywistości. W kilkadziesiąt lat po jego śmierci intelektualnie skoszarowane, skazane na stołówkowy pokarm duchowy społeczeństwo sięgało po te książki z takim samym głodem, z jakim w czasach wielkich duchowych, światopoglądowych kryzysów ludzie domagają się Słowa, które stanie się Ciałem. Chcieli czytać o czymś innym, o tamtych innych Węgrzech, które — ukryte za realiami — ciągle jeszcze istniały: nie o romantycznych, tylko o różniących się od swych sąsiadów, swoistych Węgrzech. Większość czytelników źle zrozumiała „romantyzm" Krudy-ego, który pisał o grających zegarach, o uliczkach dzielnicy Taban, o kobietach, które spacerowały po Śródmieściu, unosząc tren sukni, tak krągłe, jakby nosiły jeszcze modne w XIX wieku tiurniury, i zalotnie spoglądały spoza wachlarza — ale to wszystko był jedynie parawan, który przysłaniał krwistą rzeczywistość. W Peszteńskim łowcy kobiet pisał o 26- Ziemia!... 401 I tym, że w osiemdziesiątych latach XIX wieku pewna młoda wdowa nazwiskiem Kecsegine jesiennego mglistego popołudnia zgubiła pantalony w serbskim kościółku w dzielnicy Taban. Wydarzenie to było brzemienne w skutki nie tylko w życiu bohaterki, lecz także w literaturze, bo Krudy je opisał i w pół wieku później pogrążeni w troskach ludzie zauważyli ten utwór i na chwilę zapomnieli o swoich zmartwieniach i kłopotach, szczęśliwi pochłaniali haustami tę wysokoprocentową historię i nie mogli się nią nasycić. Ironiczny i wyrafinowany sposób opowiadania, znajomość ludzkiej natury, melancholijny i szlachetny cynizm, ten wiolonczelowy ton, głęboki, szepczący, lecz jednocześnie szorstki i pewien siebie męski głos urzekał, trzeźwił i uspokajał. Jeśli istnieje „węgierska samotność", to jest nią samotność Krudyego; w chłodzie i szarości zbol-szewizowanych Węgier ludzie usłyszeli ten samotny ludzki głos. I nagle wszyscy zaczęli chcieć słuchać o tamtych Węgrzech, czarodziejskich, w których Kecsegine zgubiła pantalony, a potem (później i przedtem, zresztą przez tysiąc lat) zdarzały się tu różne rzeczy, których obcy nie rozumieją. Pisał dumnie, a publiczność przyjmowała ten dar z wdzięcznością: tylko oni, wybrani czytelnicy węgierscy, rozumieli i dzielili jego dumę. (W 1916 r. zanotował: „Dobrze byłoby żyć za pięćdziesiąt lat...". I tak się stało. Jego zapiski, rozmyślania, plotki z Pesztu i Budy pozostały niezmiennie świeże i orzeźwiające, nie wyblakły przez pół wieku). Podchodził do tego, o czym pisał — do narożnika ulicy, do jakiegoś modnego wówczas przedmiotu, do ludzkiej 402 twarzy — tak blisko, jakby siedział w naszym pokoju i sam opowiadał nam te historie. To tajemnica wszystkich dzieł Krudyego. Jego zmartwychwstanie w okresie kryzysu i spętania życia literackiego na Węgrzech było jednym z najciekawszych fenomenów. Owej niedzieli, która nastąpiła po 18 marca 1944 r., we wczesnych godzinach popołudniowych ktoś zadzwonił do drzwi mojego mieszkania w Budzie. W drzwiach stał Poldi Krausz, pod pachą trzymał album opakowany w gazetę. Auta gestapo krążyły już po ulicach Pesztu i Budy, zabierały upatrzonych wcześniej Żydów i osoby podejrzane przez na-zistów. W jednym z sąsiednich domów przed południem Bajcsy-Zsilinszky1 oddał już strzał do oficera gestapo, który przyszedł, by go aresztować. Poldi Krausz był właścicielem Głębokiej Piwnicy na Tabanie. Jego winiarnia była jednym z tych miejsc, do których Krudy lubił zachodzić, żeby się napić; Poldi był karczmarzem, a poza tym przyjacielem Krudyego i w ogóle pisarzy. Ten niewysoki, lekko pochylony, krępy mężczyzna z gęstą szczoteczką wąsów mówił z charakterystycznym dla Małej Niziny2 akcentem. Czapkę miał nasuniętą na oczy, gdy przystanął w drzwiach. Jego odwiedziny zaskoczyły mnie, bo nigdy do mnie nie przychodził. To raczej ja byłem wielokrotnie jego gościem podczas 1 Endre Bajcsy-Zsilinszky — polityk węgierski, organizator zbrojnego spisku antyniemieckiego, wskutek donosu schwytany — tego dotyczy uwaga w tekście — i stracony w 1944 r. 2 Mała Nizina Węgierska — region północno-zachodnich Węgier. 403 zakrapianych winem budańskich nocy. „Schowaj to — wyszeptał ochryple i podał mi opakowaną w gazetę paczkę. — Ktoś na mnie doniósł. Na pewno mnie zabiorą. Weź to i schowaj, uważaj na to". Ręce mu się trzęsły, kiedy podawał mi album, dzieło jego życia, jedyny skarb. Pisarze, dziennikarze, artyści, ludzie nocy, błędni rycerze budapeszteńskiego świata ducha zapisywali w tym oprawionym w ceratę albumie czasem śmieszne, czasem znów poważne zdania. Wędrowcy z krainy litery i bezdomności, towarzystwo związane ze sobą solidarnością silniejszą od wszelkich sekt politycznych i religijnych, to byli klienci Poldiego i Głębokiej Piwnicy. Poi di nie płakał, ale oczy miał wilgotne i wargi mu drżały pod sumiastym wąsem. „Gyula też się tu wpisał — powiedział ochryple. — Schowaj, niech przynajmniej to po nim zostanie". W każdym życiu istnieje coś jedynego. Coś, do czego człowiek na zawsze się przywiązuje, czego dogląda, co pielęgnuje, na co chucha. Czasami jest to drugi człowiek. Czasami jakaś idea, pasja. W życiu Poldiego Krausza, w życiu tego skromnego i biednego, zawsze pogodnego, zagadującego wszystkich właściciela winiarni takim skarbem był ten album. Stojąc na progu śmierci, to jedynie chciał ocalić. Przeglądaliśmy album. Widziałem podpisy nieżyjących już gości, a także takich, którzy jeszcze żyli, ale w tych godzinach już gotowali się do deportacji lub na śmierć. Przez karty kapryśnie przewijały się wpisy dawnych, odeszłych już i żyjących klasyków nocy tabańskich i literatury. Krudy pisał perlistymi literami (w trakcie pisania ręka nigdy mu się nie 404 trzęsła, nawet wtedy, gdy wypił już sporo alkoholu), wpisał się do albumu na pół strony. I inni, całe to pokolenie. Ja też zapisałem tu niegdyś kilka linijek i teraz odnalazłem swoją notatkę. Poprosiłem go, by zaniósł album w inne miejsce, bo u mnie nie byłby bezpieczny. (Ta prośba nie była wykrętem; następnego dnia opuściliśmy mieszkanie, przeprowadziliśmy się na prowincję i kiedy po upływie kilku miesięcy, po oblężeniu wróciliśmy do Budy, zamiast mieszkania przyjęła nas góra gruzu, na której leżały poniszczone książki i papiery. Strzałokrzyżowi policjanci, którzy wtargnęli do mieszkania, podeptali rękopisy, strzelali do mebli i obrazów, kilkakrotnie strzelili w szafę Loli, a kule podziurawiły jej suknie). Podałem mu dwa adresy, pod którymi album będzie mógł bezpiecznie przeczekać złe czasy. Później dowiedziałem się, że nie zgłosił się pod żaden z nich, album zginął wraz z nim, kiedy po kilku dniach zabrali go wraz z żoną, ciocią Poldi, do cegielni na Ujlak1, a stamtąd dalej, do obozu zagłady w Polsce. Później, z niewyobrażalnej dali, z odległości oceanów powracało do mnie wspomnienie tamtej chwili: Poldi Krausz, który schodzi po schodach z albumem pod pachą, na pół-piętrze odwraca się i patrzy na mnie, który stoję na piętrze i patrzę za nim. A potem rusza w dół po schodach i znika. Tamtego dnia widziałem Poldiego po raz ostatni. I tamtego dnia po raz ostatni widziałem pismo Krtidyego. 1 Ujlak — dzielnica sąsiadująca ze Starą Budą. W tamtejszej cegielni zbierano i przetrzymywano przed wywózką ludność żydowską. 405 15 Owa „szczypta obłędu", o której wspomina Goethe, daje o sobie znać inaczej niż szok schizofreniczny. Kiedy „rozłąka" staje się rzeczywistością, świadomość nie rejestruje natychmiast tego faktu. To coś podobnego do bardzo silnego uderzenia prądem, które przenika cały system nerwowy, ale w chwili wypadku organizm go nie czuje. Dopiero później zauważamy, że stało się coś ostatecznego i nieodwracalnego. Wtedy, na chwilę, świadomość podlega zamroczeniu. To jest właśnie owa „szczypta obłędu". Myśl o tym, że nadszedł czas „wielkiej rozłąki" przenika do świadomości powoli. Kiedy umiera ktoś, kto był dla nas najważniejszy, nie pojmujemy natychmiast, co się stało. Od razu jest wiele różnych spraw do załatwienia: trzeba włożyć żałobę, rozmawiać z ludźmi, iść na pogrzeb. A potem trzeba żyć, jeść, telefonować. I przez cały czas ciągle „czegoś brakuje". Ale to jeszcze nie obłęd. Świadomość jeszcze chce to przechytrzyć, broni się. Człowiek przez całe życie ociąga się z przyjęciem do wiadomości faktu, że śmierć jest jedynym całkowicie pewnym wydarzeniem. Jakby można było jeszcze mieć nadzieję, że coś się „stanie" — choć nie sposób sobie wyobrazić, co się może stać — ale jednak, coś. Wymyślą nowe lekarstwo. Rada Bezpieczeństwa ONZ podejmie uchwałę. Człowiek starzeje się wtedy, kiedy nagle, z dnia na dzień uświadomi sobie do końca swoją śmiertelność. Nie pamiętam chwili, w której ostatecznie uświa- 406 domiłem sobie, że licząc się ze wszystkimi skutkami tego posunięcia, muszę wyjechać z Węgier. Nic szczególnego się nie stało. Nie przeprowadzono jeszcze „upaństwowienia", zinstytucjonalizowanej grabieży obywateli pozbawiającej ich praw i własności. Mój wydawca, jeszcze ciągle prywatny właściciel, co tydzień przysyłał mi przez sympatycznego woźnego kopertę, w której znajdowało się honorarium za sprzedane w ciągu tygodnia książki i z sumy tej mogłem wyżyć skromnie, ale bez niedostatku. W gazetach istniały jeszcze rubryki, w których ukazywały się krytyki literackie, ale niedawni krytycy życia literackiego zamilkli, nie zasięgano już ich opinii. Zamiast nich odezwali się „krytycy" wyznaczeni do tej roli przez partię, wśród nich literackie o-pryszki i dranie legitymujące się wyłącznie odpowiednim światopoglądem, którzy oczerniali przed opinią publiczną dzieła zasłużonych pisarzy, wybitnych malarzy czy kompozytorów, opluwali w zdaniach podrzędnych dzieła powołane do życia dzięki szlachetnym wysiłkom i wielkim ofiarom. Nikt nie żądał, by krytyka literacka i w ogóle ocena produktów umysłowych wiązała się z koniecznością posiadania cenzusu, znajomości przedmiotu. W końcu buty też może szyć tylko ktoś, kto był najpierw terminatorem szewskim, potem czeladnikiem, następnie zdał egzamin, wyzwolił się i został majstrem. Odciski wycinać może tylko ktoś, kto zda odpowiedni egzamin przed lekarzami i gronem pracowników łaźni. Lekarzem, adwokatem może być tylko ten, kto... i tak dalej. A teraz nagle — zupełnie jak wcześniej, w czasach strzałokrzyżowców — 407 każdy partacz i nicpoń uważał, że ma prawo w napisanych niechlujnie, nieodpowiedzialnie i ze złą wolą oskarżeniach, które nazywano „krytyką literacką", wykluczyć z literackiej świadomości dzieła pisarzy, poetów. A motłoch wrzeszczał na agorze. Pojawiły się nowe autorytety, krytycy marksistowscy, którzy — jak biskup, który zabłądził do lupa-naru i spaceruje tam z godnością, rozdając błogosławieństwa dziewczynkom — dowodzili, że ocena literacka dokonuje się już według innych norm. Autora i dzieło bez zahamowań i wstydu opluwały bez-talencia, które nigdy żadnym samodzielnym u-tworem nie dowiodły, że znają prawdziwy sens i zadania literatury, i ten wielki, czasami wręcz bohaterski wysiłek, jaki jest potrzebny do stworzenia nawet wcale nie wybitnego dzieła. Nikt ich nie pytał, jakim prawem śmieją krytykować, nikt nie wspominał o odpowiedzialności krytyki twórczości umysłowej. Od tej pory traktowano ją jako pracę dorywczą, jak na przykład mycie jelit zwierzęcych, do czego posiada prawo i nadaje się bez żadnego specjalistycznego przygotowania każdy, kto akurat ma trochę czasu. Zatrute strzały wypuszczano niekiedy także ku mnie, całkiem jak za rządów nazi-stów i strzałokrzyżowców, ale nie warto było temu poświęcać uwagi. Zaobserwowałem co innego: spostrzegłem, że czasami, na ulicy albo w towarzystwie, patrzę na przedmioty i ludzi tak, jakbym się już z nimi żegnał. Kiedy dzieje się z nami coś nieodwracalnego, o-statecznego, nie krzyczymy, nie żałujemy tego, co się stało. (Nie żałujemy nawet samych siebie). Fak- 408 ty nie słuchają sentymentów. Spieszyłem z zagranicy do domu, bo chciałem żyć w atmosferze języka ojczystego. Pogodziłem się z tym, że — przez nie wiadomo jak długi, może bardzo długi czas — nie będzie odpowiedniej atmosfery, bym mógł pisać do gazet. Do gazet ni czasopism nie wysyłałem już niczego. Publicystyki mi nie brakowało (przez dziesięciolecia był to mój chleb codzienny, który nigdy mi nie smakował), ale pisania do gazet — tak. Tej czarodziejskiej komitywy, która w ramach dwudziestoczterogodzinnej wieczności pozwalała natychmiast, „w tej chwili" na gazetowej kolumnie podzielić się z czytelnikiem pomysłem, zabawką słowną, liryczną refleksją, tym, co mnie akurat zajmowało. Twórcy eklektyczni pogardzają pisaniem do gazet. Wypowiadają się jedynie w książkach lub w ukazujących się w niewielkiej liczbie egzemplarzy, czytanych przez zamknięty krąg czytelników czasopismach, stamtąd przemawiają do swoich wiernych z wyniosłością dostojników Kościoła, z głębi swego szamańskiego wtajemniczenia. Parnasiści i puryści poszukują higienicznego środowiska dla swoich dzieł, gdzie sterylna Myśl w sterylnym stanie dociera do sterylnego Czytelnika. I to podejście ma coś wspólnego z ambicją artystyczną budowniczych klasycznych świątyń greckich, którzy głowice kolumn stojących w ciemnych nawach bocznych rzeźbili z taką samą artystyczną starannością jak rysy twarzy kariatyd fasady: to, co niewidoczne, podrzędne, ukryte, wykonywali z taką samą nabożną precyzją jak to, co rzuca się w oczy, jest głośne. Zawsze istniały dwa typy pisarzy: pierwszy powołuje 409 własną publiczność, drugi zostaje przez publiczność ukształtowany. (W wielkich, żywych kulturach autor i publiczność tworzyli razem — warunkowali się nawzajem i współkomponowali Dzieło. W teatrze ateńskim Sofoklesa oklaskiwali nie tylko sofiści, filozofowie i dramatopisarze, lecz także garncarze i tkacze). Ale literatura jest instrumentem wielogłosowym. Tak zwane „lekkie gatunki" — felieton, kopf, komentarz, barwne migawki groteskowych, strasznych czy pogodnych zjawisk codziennych, lżejszy od studium, lecz trudniejszy od reportażu opis, wszystkie one bynajmniej nie są takie łatwe, jak sądzi czytelnik czy rozmyślający w ozonie Parnasu purysta. Są „lekkie" w inny sposób: jak numer artysty cyrkowego, który na czubku palca podnosi ciężki przedmiot, jakby on nic nie ważył. Takim brawurowym popisem były w prasie węgierskiej występy artystyczne doskonałych pisarzy: lekkim gestem pokazywali to, co codzienne, przemijające, a co ma jednocześnie dramatyczny ciężar, i wówczas nagle można było dostrzec, że w przemijającej codzienności mieszka coś czarownego, ważnego i wiecznego. Brakowało mi pisania do gazet, bo w prasie węgierskiej ten gatunek dawał pisarzom okazję do tworzenia arcydziełek; żyły one krótko jak ważki, lecz osiągały taką doskonałość gatunkową, jaka rzadko trafiała się w innych literackich stronach świata. Felietonista, rzemieślnik barwnej migawki, tworzył swe małe arcydzieła w kawiarni, pomiędzy wypaleniem dwóch papierosów, a one, skrząc się 410 załamaniem światła, zalecając upajającym dźwiękiem słów, informowały o chwili tak samo jak dzielą Wielkiej Literatury, Wielkie Wiersze, te prawdziwe, Poezja, a nie wymyślne rymowane układanki. Takie gatunkowe zagęszczenie tworzyła możliwość pisania rozmaitych barwnych migawek do gazet. (Anegdota, gawęda, opowiadane ze specyficznym towarzyskim humorem jarmarczne pogaduszki były w pismach produktem ubocznym węgierskiego przemysłu literackiego). Barwne migawki, kilka linijek, porozumiewawcze przymrużenie oka, kiedy w porannej czy wieczornej gazecie, w esencjonalnej, zminiaturyzowanej postaci autor mówił to, czego nie mógł powiedzieć w powieści czy dramacie, były wielką szkołą literacką i cenną szansą gatunkową. W pierwszej połowie XX wieku w wiedeńskiej czy peszteńskiej prasie felieton bywał małym arcydziełem, jak na greckim rynku tanagra1. I pisarz wiedział, dla kogo pisze: pisał dla czytelnika, który na kilka chwil zawarł z nim kontrakt za dziesięć kraj-carów po to, by w poczuciu wspólnictwa razem o czymś pomówić, zezłościć się o coś czy nad czymś się zamyślić. Felieton został wydrukowany i od razu dzwonił telefon, listonosz przynosił list, czytelnik — na ulicy, w tramwaju — błyskiem oczu, zagadnięciem podtrzymywał codzienną wymianę myśli. W tym wspólnictwie było coś atmosferycznie rozgrzewającego, niepokojącego. Było w moim życiu 1 Tanagra (od nazwy greckiego miasta) — w starożytnej Grecji precyzyjnie malowane, wypalane drobne gliniane figurki. 411 trzydzieści takich lat, podczas których niemal codziennie pisałem do gazet barwne migawki. To było moje rzemiosło. Kiedyś śniło mi się, że stoję na podium w sali wypełnionej publicznością. Mam na sobie frak, w ręce cylinder i czarodziejską różdżkę. Proszę wielce szanowną publiczność o chwilę uwagi, podnoszę różdżkę, jednym ruchem ścinam sobie głowę, po czym wkładam ją do cylindra i — pogodnie, lekkim ruchem — mieszam różdżką jego zawartość. Następnie wyjmuję głowę i osadzam ją na swoim miejscu. Mówię: Voila, kłaniam się, wybuchają oklaski. To był sen. (Ale taką właśnie kuglarską sztuczką było codzienne pisanie do gazet. Niewykluczone, że wyższa literatura też jest sztuczką kuglarską. Świętokradztwem jest się do tego przyznać, ale ten sen czasami powracał do mnie). Uważałem, że jeśli taka jest cena tego, bym (głuchy i niemy, ale bliski) pozostał w żywiole języka węgierskiego, muszę tę cenę zapłacić. Nie brakowało życzliwych namów, bym coś napisał. Gazety, czasopisma — nie tylko tych kilka pism konserwatywnych, które jeszcze pozostały, lecz także pojawiające się z gromkim partyjnym przesłaniem nowe gazety i pisma po linii — namawiały mnie, bym nie milczał, odezwał się, pisał cokolwiek, jak dawniej, byłem tylko pisał. Pokusy, namowy bywały energiczne. Pisać do szuflady jest czymś podobnym do paraliżu. Aktor nie potrafi „grać" samotnie, w swoim pokoju, bo bez publiczności nie gra, tylko wyczynia grymasy jak szaleniec; tak samo pisarz, który też nie może pisać jedynie dla potomnych — po- trzebuje odzewu natychmiast, tego samego dnia. (Kiedy Gide postanowił, że w przyszłości będzie pisał już tylko dzieła pośmiertne, od razu spostrzegł, że całkiem stracił ochotę do pisania). Coś podobnego obserwowałem u siebie w tym okresie, kiedy jak dawniej siadałem do wykonanego z ośmiocalowej belki dębowej biurka, które niegdyś było osadzonym na krzyżakach stołem w refektarzu pewnego spiskiego klasztoru. Pisać? Dla kogo? Pisać dla nikogo jest takim wysiłkiem, jakby niemowa, fioletowy z wysiłku, bezgłośnie poruszając ustami, usiłował coś powiedzieć. (Biurko zostało trochę uszkodzone podczas oblężenia, odłamek granatu walnął w blat z grubej dębowej deski i ten podniszczony mebel zawsze przypominał mi, że z literaturą jest coś niedobrze). Pomimo to pisałem notatki w dzienniku, szkic powieści do szuflady. I nikomu nie pokazywałem tego, co napisałem. Pisałem tak samo, jak to sobie wyobraziłem w nocy na tarasie paryskiej kawiarni: jakbym miał czas i mógł poczekać, aż wojska sowieckie zostaną wycofane z kraju, a ludzie znów będą mogli swobodnie mówić, pisać, działać... Łudziłem się, bo człowiek jest słaby. Lecz wkrótce zrozumiałem, że żyję w kraju, w którym nie ma nie tylko wolności mówienia i pisania, lecz nawet wolności milczenia. Komuniści pomimo innych pilnych zadań zaczęli zwracać uwagę na tych pisarzy, którzy — bez żadnego przymusu, dobrowolnie — milczeli. Tą niebezpieczną uwagą objęli także moją osobę. W bolszewickim rozkładzie jazdy los pisarzy zwanych mieszczańskimi układał się według przewidziane- 413 go i zaplanowanego harmonogramu w podobny sposób, jak w rozkładzie jazdy przebudowy społecznej, religijnej czy politycznej los innych obywateli ko-lonizowanego kraju. Autorów, którzy w niedalekiej przeszłości, w czasach skrajnie prawicowych wyrażali sympatię dla idei zwanej faszyzmem, karano łagodnie i po krótkim okresie czyśćca literackiego, przebaczywszy winy, wzywano ich do pracy na pewnych objętych zezwoleniem odcinkach komunistycznej polityki kulturalnej. „Pisarzy mieszczańskich", a więc i mnie, początkowo zamknięto w kwarantannie w nadziei, że przymus wygłodzenia skłoni nas do samokrytyki. Ale minęło niewiele czasu i komuniści uświadomili sobie, że nie mają nic do zaproponowania w miejsce skazanej na milczenie literatury „mieszczańskiej", niczego, co czytelnik będzie skłonny dobrowolnie wziąć do ręki i przeczytać z zainteresowaniem. Nikogo nie pociągała dukana, pisana na zamówienie według wytycznych literatura partyjna, polityczna partanina, nudne teksty nazywane realizmem socjalistycznym. W teatrach na próżno wystawiano rosyjskie sztuki komunistyczne, które podobno odnosiły w Związku Radzieckim sukcesy — widzów nie można było kijem zagonić na takie przedstawienia i widownia świeciła pustkami. „Teatr jest twój, grasz dla siebie"1, powtarzał kpiąco aktor, kiedy wstawione do repertuaru na urzędowy rozkaz partyjne sztuczydło szło przy pustej widowni. Literatura propagando- 1 Parafraza jednego z ówczesnych przewodnich haseł: „Kraj jest twój, budujesz go dla siebie". 414 wa kurzyła się w piwnicach wydawnictw poddanych pospiesznym „przeszkoleniom", nie znajdowała czytelników. Komuniści próbowali kusić wykształconą inteligencję, by wróciła na co bardziej odpowiedzialne stanowiska pracy, a po pewnym czasie w taki sam sposób zaczęli wabić pisarzy mieszczańskich, namawiając ich do odezwania się. Mnie także zapraszano. Nie musiałem być szczególnie bystry, by zrozumieć, jaki jest sens tych życzliwych zaprosin: chcą, bym świadczył za systemem, nie powtarzając komunistycznych haseł — właśnie ja, mieszczański pisarz bezpartyjny, chcą, bym przez sam fakt odezwania się zaświadczył, że władza komunistów jest już ostateczna. Nie istniał zakaz krytyki „początkowych błędów", można było ganić instytucje i osoby; nie można było tylko ani jednym słowem napiętnować tego, co było przyczyną wszystkich błędów: systemu sowieckiego, komunizmu. Do stworzenia pozorów dobrej woli i spontaniczności komuniści potrzebowali jeszcze bezzębnej, niegroźnej krytyki. To był moment, w którym zrozumiałem, że muszę wyjechać z kraju — muszę wyjechać nie tylko dlatego, że nie pozwalają mi swobodnie pisać, lecz przede wszystkim i głównie dlatego, że nie pozwolą mi swobodnie milczeć. Jeśli w tym ustroju pisarz nie zaprze się wszystkiego, w czym się urodził, wychował, w co wierzył: klasy, humanistycznej kultury i ducha patrycjatu, demokratycznej drogi rozwoju społecznego, jeśli nie zaprze się tego, zrobią z niego albo żywego trupa, albo — jak to się stało z pisarzami rosyjskimi, którzy odmówili posłuszeń- 415 - V.*1 ;«.-;. ..-v stwa — prawdziwego trupa. W przestrzeni systemów opartych na przemocy „pracownikom umysłowym" — pisarzom, uczonym, artystom — zostaje wyznaczona specjalna rola. W kronice każdego takiego ustroju następuje chwila, w której sam tylko fakt obecności twórcy świadczy za systemem. Na próżno staje z boku, daremnie milczy, nie pomoże mu nawet to, że wszyscy wiedzą — i szpicle, i krwawi sędziowie systemu — że w duszy nie zgadza się z opartym na przemocy społecznym eksperymentem: fakt jego obecności jest argumentem dla systemu. W takiej chwili nie wolno milczeć, należy, ze świadomością wszelkich konsekwencji, wypowiedzieć jednoznaczne „nie". To chwila, w której trzeba opuścić zakażony teren. Owo „nie" jest słowem ogromnie trudnym, łączy się z ofiarą, której nie wolno wymagać od nikogo. Może się jej podjąć jedynie sam „pracownik umysłowy". Sokrates powiada w Krytonie (ta mała książeczka uratowała się od zniszczenia, zdjąłem ją z półki i odszukałem fragment), że każdy obywatel ma prawo opuścić ojczyznę, jeśli nie chce brać udziału w działaniach, które jego zdaniem nie służą jej interesom. Thoreau, samotny mędrzec-heretyk północnoamerykańskich lasów (nie wiem, czy w ogóle czytał Krytona, bo żył bez książek, karmiąc się korzonkami i dzikim miodem), powiedział coś podobnego w Civil disobedience: jeżeli nie możesz się w inny sposób obronić przed grzechem, musisz opuścić dom. Każdy, kto nie chce być wspólnikiem w przestępstwie, ma do tego prawo. Nie Babits był pierwszy (ani nie ostatni), szepcząc ochryple: „grzeszy, kto milcząc, na cudzy grzech 416 patrzy"1. Głośna wypowiedź jest wówczas nie prawem, lecz obowiązkiem. Z tego prawa korzystało wielu znanych i nieznanych ludzi. Ci, którzy pozostają w domu, poprzez sam fakt pozostania nie stają się jeszcze wspólnikami zamachu wymierzonego przeciw ludzkości. Cały naród nie może dokonać exodusu. I zresztą w ogóle nie wolno żądać od ludzi, by przez dziesięciolecia byli bohaterami, tym bardziej że w tym wypadku bohaterstwo to tylko fuite en avant2. Sytuacja pisarza, wychowawcy jest inna. Ale to wszystko staje się nieważne, gdy pisarz, który postanowił wziąć do ręki wędrowny kij, myśli o tych dziesięciu lub więcej milionach ludzi, którzy pozostają w kraju i — cokolwiek się wydarzy — w kraju będą musieli przeżyć wszystko, co nastąpi. Pisarz, który opuszcza ojczyznę, będzie się musiał zawsze rozliczać przed o-puszczonym narodem, bo pisze w języku, w którym mówi ów naród. Gdy przekroczy granicę kraju, staje się kaleką, który zatacza się o kulach pomiędzy kontynentami — mogą być one czasem doskonałymi protezami, zawsze jednak pozostaną kulami — i używa innych przyrządów wspomagających osoby niepełnosprawne. Anglik, Francuz, Włoch czy Niemiec nie zrozumie, co znaczy być w świecie pisarzem tworzącym w języku samotnego, opuszczonego narodu. Z tym też trzeba się liczyć. I jeszcze z wieloma innymi rzeczami: na przykład z wielką ce- 1 Najsławniejsze zdanie z poematu Mihalya Babitsa Księga Jonasza, przełożonego na język polski przez Bohdana Zadurę. 2 fuite en avant — ucieczka do przodu 27 - Ziemia!... 417 r V*:*" l-„ " f ną, którą trzeba zapłacić za wolność. Nikt nigdy nie czeka na emigranta, jest on co najwyżej tolerowany. Kto nie chce zapłacić tej wysokiej ceny, mądrzej uczyni, zostając w domu. Bo w chwili, gdy zostawi za sobą tę specyficzną i pomimo wszelkich niebezpieczeństw dającą ochronę sytuację, jaką jest solidarność „domu", będzie stąpał pomiędzy niebezpiecznymi żonami. O wszystkim tym musi wiedzieć rozumowo i przeczuwać to instynktownie. Wszystkie te rozważania przekrzykiwał jednak pewien głos, który właśnie teraz przemawiał tak jednoznacznie, jak owej paryskiej nocy, gdy krzyknął we mnie, bym wracał do ojczyzny żyć i pisać w języku węgierskim. Głos mówił teraz co innego. Mówił, że teraz trzeba już opuścić kraj, bo nie wolno w nim więcej swobodnie milczeć. To była jeszcze chwila, w której targowałem się. Zostawić tu wszystko? Język ojczysty, węgierską literaturę? Szczególną, niewyczuwalną, lecz jednak rzeczywistą solidarność językowej wspólnoty? Co by było (targowałem się ze sobą), gdybym spróbował jednak zostać w domu? Podczas wojny i w miłości wszystko wolno: co by było, gdybym spróbował mimikry, gry pozorów, rzadkim skinieniem głowy kupił sobie możliwość samotności, pozostania na boku, milczenia? Taka możliwość istnieje nawet w systemach opartych na terrorze. Terror jest niebezpieczny, bo się boi. Gdy doświadcza, że to jego się boją, czasami można się z nim dogadać. Poput-czycy, którym zależało na tym, by inni też się skompromitowali, poufnie zapewniali, że i w Sowietach zdarzają się wyjątki, nawet tam nie wykończono 418 wszystkich pisarzy „nie po linii" — żyjąc na marginesie, nie będąc przed oczami, nie przeszkadzając nikomu są z obojętnością tolerowani, jak Pasternak i kilku innych. (Było tak do czasu, kiedy komuniści któregoś dnia rozwścieczyli się i na nich, i zarówno Pasternaka, jak i innych zadręczyli na śmierć. Ale o tym poputczycy naturalnie milczeli). U nas wszystko będzie inaczej, zapewniali i te zapewnienia były bardziej odrażające od gróźb. Chcieli, bym dobrowolnie się wykastrował, a następnie jako śpiewający eunuch dołączył do chóru kastratów. Co na mnie czekało, gdybym został? Byłbym tolerowaną, żałosną figurą, której rzuca się kromkę łaskawego chleba. (Lub łaskawego kołacza, co jeszcze gorsze). Nie trzeba wstępować do partii, skądże... wystarczy stłumionym głosem dokonać samokrytyki, wyznać, że pomyliłem się, kiedy się urodziłem, a potem stałem się tym, kim się stałem, napisać, że od dziś przekwalifikuję się, porzucę błędne idee burżuazyjnego humanizmu i zostanę członkiem korespondentem postępowej, socjalistycznej inteligencji. Od kogoś takiego jak ja nie oczekiwano niczego więcej. I wówczas będę mógł tu zostać: w sanktuarium partii zapadną postanowienia, czy wydadzą mi książkę, zezwolenie na przydział papieru dla wznowienia którejś z moich dawniejszych powieści. Od czasu do czasu będę mógł wyjeżdżać za granicę (za odpowiednimi, złożonymi przed komisją gwarancjami, że wrócę do kraju), za państwowe pieniądze będę mógł brać udział na obczyźnie w spotkaniach literackich, swoją obecnością będę zaświadczać, że 419 -4* -i"!WB(W SSŁ-- .*".&¦: im- -*• także na Węgrzech istnieje wolność umysłowa, wszak ja, pisarz niebędący komunistą, mogę się pojawiać i przemawiać na intelektualnych spotkaniach wolnego świata... Zamiast mieszkania zastępczego partia przydzieli mi piękne mieszkanie w domu któregoś z zamordowanych lub wypędzonych z kraju burżujów. Za to wszystko nie proszą o nic innego, tylko o tyle, bym czasem — na zamówienie czy rozkaz — kopnął piórem skazanych na śmierć, a więc nie tylko „kontrrewolucjonistów", lecz także komunistów, jak na przykład Rajka, gdy staną się już niepotrzebni komunistom i należy ich zgładzić. (Tak się rzeczywiście stało i znaleźli się chętni do tego zadania). Węgierskiego robotnika, który już nie wytrzymuje tempa pracy przymusowej zwanej „wyścigiem pracy socjalistycznej", mam namawiać do tego, by szedł pod pomnik Stalina, spojrzał na podobiznę Nauczyciela Narodów, a wówczas nagle zrozumie, jaki jest cel i sens tej niewolniczej pracy? (To także ktoś napisał). Mam przytakiwać, gdy wy-kwaterowują z mieszkań rodziny inteligenckie, zapędzają je do stodół na prowincji, i dowodzić, że z „ideologicznego punktu widzenia" jest to słuszne posunięcie? (Ukazało się). Albo jako trzydziesty czwarty mam się dopisać do księgi, w której trzydziestu trzech węgierskich pisarzy i poetów święciło sześćdziesięciolecie Matyasa Rakosiego? (Taki tom w cztery lata później — w 1952 r. — rzeczywiście się ukazał). Ci antywalijscy bardowie1, którzy 1 Walijscy bardowie — to tytuł napisanej po zdławieniu Wiosny Ludów ballady Janosa Aranya, opowiadającej o tym, jak set- 420 z rymowanym i prozatorskim entuzjazmem poświęcili ów tom „ukochanemu Wodzowi naszego ludu", wówczas siódmy rok śledzili z codziennej bliskości jego działalność. Kiedy tom się ukazał, Rajk został już stracony, po „podziale ziemi" batami zapędzano już chłopów do kołchozów, z Sowietów przywlek-li się już naoczni świadkowie, którzy opowiedzieli, co się stało z Belą Kunem i resztą towarzyszy1, a potem z milionami, które przed drugą wojną światową zniknęły w dołach stalinowskich czystek, a także z tymi, którzy w następnych czystkach po drugiej wojnie światowej przepadli w łagrach i zbiorowych mogiłach. Kiedy ów tom się ukazał, na Węgrzech nie istniała już wolna prasa ani wydawnictwa, teatry i wszystko przesłaniał krępy2 cień ukochanego wodza ludu. A potem ci sami pisarze i poeci, którzy ze zmysłowym, owszem, czasami wręcz seksualnym podnieceniem spieszyli opiewać Rakosiego, po upływie czterech lat, w 1956 r. — „z tak charakterystyczną dla Węgrów trzeźwością" — chrypiąc lżyli tyrana, którego cztery lata wcześniej wychwalali w orgiastycznym upojeniu. Łkając, przysięgali, że „już nigdy nie będą kłamać", z nagrodami lite- ki bardów poszły na śmierć, nie chcąc wysławiać króla Edwarda, który utopił powstanie walijskie we krwi. W kulturze węgierskiej walijski bard jest symbolem nieugiętości twórcy. 1 Bela Kun — stracony w 1938 r. w Związku Radzieckim założyciel Węgierskiej Partii Komunistów, odpowiedzialny za dyktaturę proletariatu w okresie Węgierskiej Republiki Rad (21 marca — 1 sierpnia 1919 r.). 2 „Krępy" — tym eufemizmem określano Matyasa Rakosiego, który był niski, gruby i krótkonogi. 421 --¦?•'-¦ rackimi w kieszeni wyklinali tyranię w wierszach o ponurym, pompatycznym nastroju, choć jej twórca — według świadectwa księgi pamiątkowej — był dla nich jeszcze do niedawna bohaterem, wybitnym człowiekiem czy wręcz „ojcem". Wszystko to pisali dopiero wtedy, kiedy już nawet Rosjanie zdecydowali, by nadgorliwego wodza narodu wyeksmitować z kraju. A naród był gotów niemal popełnić samobójstwo, by zaprotestować przeciw Rakosiemu i jego systemowi. Wszystkiego tego wówczas, latem 1948 r., nie można było przewidzieć z dokładnością faktów. Ale już wokół różnych spraw rozchodziła się niedobra woń, duszący i gorzki dym, jaki unosi się nad kupą gnoju, gdy ulegnie samozapaleniu. Dołączyć do tego literackiego maratonu, w którym inżynierowie dusz gnali wiersze o spoconach stopach, pędzili zdyszani w wiwatującej sztafecie? Systemy oparte na przemocy istniały zawsze i w każdym z nich zdarzali się poeci, literaci, którzy upadli tak nisko, że usłużnie opiewali tyrana. Ale w historii opartych na przemocy ustrojów nie ma na to przykładu — tak jest, nawet w Reichu Hitlera ani w przesyconym strachem życiu umysłowym Sowietów po wielkich czystkach — by całe pokolenie pisarskie, zachłystując się entuzjazmem, chóralnym pieniem świętowało despotę. Doczekać tego? Milczeć, wstrzymać dech, gdy śmieją deklamować o wolności ci, którzy żyją z tego, że pomagają obrabować społeczeństwo z praw wolności? Czy warto zapłacić tę cenę za pozostanie w domu? I co to będzie za „dom", który kupię za tę cenę? Czy istnieje cokolwiek — ojczyzna, lud, naród 422 co warte jest poświęcenia wolności? I czym jest wolność? Babits wypowiedział z gniewem: „Wolność! mówią / i ziemia tryska szubienicami". Montesquieu (sięgam po tom, stoi trzeci od prawej na górnej półce) powiedział: „wolność jest najgłębszym sensem ludzkiej historii; wieczne pragnienie, walka i protest przeciw despotyzmowi to uparty marsz poprzez historię w stronę wolności". Tyle oznacza wolność: nieustające pragnienie bycia wolnym. Czy to prawda? Czy ludzie rzeczywiście tak pragną wolności? W trakcie dyskusji, którą prowadziłem ze sobą, odżyły wspomnienia z podróży na Zachód. Gdzie dziś w Europie ludzie pragną wolności, przyjmując wszelkie wynikającego z tego skutki? I jeśli naprawdę pragną wolności, to czemu z taką gotowością znoszą wszelką podległość? „Jednostki, podobnie jak ludy, są szczęśliwe tylko wówczas, gdy zgodnie ze swoją naturą mogą żyć w wolności — poucza nas monsieur Montesquieu — zaś tyrania na próżno pragnie «dobra», jeśli owego dobra ludy nie pragną i nie wybierają go dobrowolnie...". Czy i dziś napisałby te wzniosłe sentencje? Arystoteles (poproszę o tom, leży koło Krytona) uważał — podobnie jak Platon i Sokrates — że „nie każdy człowiek rodzi się wolny z natury". Mędrcy ci wierzyli w to, że są rasy, które rodzą się wolne, sama natura wyposaża je w pragnienie wolności, i są też inne, posiadające odmienne chromosomy, geny. I ludzie tego pokroju nie pragną naprawdę wolności, nie są skłonni zapłacić za nią tak wysokiej ceny, jaką za wolność zawsze i wszędzie trzeba płacić. Skąd miałbym wie- 423 dzieć, co oznacza wolność dla wielu setek milionów Chińczyków? Albo dla Hindusów? Albo dla Słowian? (Można już książkę odłożyć na półkę). Mam tu też inną lekturę, pełen wyjaśnień podręcznik wydany przez komunistów, fachowy tekst, który tłumaczy, jaką wolność obiecuje komunizm; w prostych, zrozumiałych dla wszystkich słowach wykłada tezy, jakby komiwojażer objaśniał klientowi sposób obsługi elektroluksa. A więc: „Komunizm jest systemem społecznym następującym po kapitalizmie, w którym podstawą stosunków podukcji jest społeczna własność środków produkcji". Brzmi to ładnie i prosto. Rzeczywistość, praktyka jest bardziej skomplikowana, ale o tym podręcznik nie ma obowiązku wiedzieć. Kartkujmy dalej: „W społeczeństwie komunistycznym znika podział na klasy i konflikt pomiędzy miastem i wsią oraz pracą fizyczną i umysłową" (czy to pewne?), „zaś rozwój sił produkcyjnych osiąga taki poziom, że każdy może pracować stosownie do zdolności, zaś z wyprodukowanych dóbr otrzymuje część stosowną do potrzeb". (To musi być prawda, przecież zostało wydrukowane). Zdarzały się, co prawda, sądy przeciwne. Chateaubriand (nie mam już tej książki, piękny egzemplarz Pamiętników zza grobu przepadł w gruzach, ale pamiętam z niej wiele zdań) pod koniec długiego życia, w wieku osiemdziesięciu lat, podsumowując wszystko to, co przeżył i oglądał z bliska, a więc upadek świata Burbonów, rewolucję francuską, Napoleona, restaurację i następny upadek Burbonów, napisał jeszcze: „Bez własności prywatnej nie ma wolności". Zapamiętałem to sobie. 424 Obawiałem się, że jeśli tu zostanę, któregoś dnia już nie będę pamiętał tego zdania. Bo to była prawdziwa trudność, nie rozmaite „niebezpieczeństwa". Nie zawstydzająca i śmieszna rola, którą komuniści z przymrużeniem oka wyznaczą mnie, pisarzowi burżuazyjnemu. I nie to, że zmuszą do przyjmowania ich upokarzających wyróżnień, że zgrzytając zębami będę musiał chować do kieszeni nagrody literackie, znosić przyszpilanie mi do piersi orderów zasługi z czerwoną gwiazdą... i że będę musiał to wszystko przyjmować od ludzi, którzy żerują na dobru publicznym, własności narodu węgierskiego, bez jego zgody i pozwolenia. Ale co mam robić innego, jeśli nie przyjmę tej roli? Mam rozpocząć intelektualny strajk głodowy? Nakarmią mnie na siłę. Pisanie jest przedsięwzięciem organicznym, w przeciwnym razie staje się bezsensowne i niemoralne. A może schronić się w martwych gatunkach, milczeć w heksametrach? Prawdziwe niebezpieczeństwo było inne. Najbardziej groźne było to, że jeśli tu pozostanę, pewnego dnia nie będę już pamiętał swego prawdziwego „ja", które jeszcze niedawno miało wolę i siłę protestować. Nastąpi chwila, w której już nie będę w stanie — nawet wewnętrznie, niemo — protestować przeciw czemuś, co poznałem jako nieludzkie, wrogie ludowi i ludzkości. A wówczas zginę bardziej nędznie od ofiar w obozach, bo one do ostatniej chwili mogły przynajmniej nienawidzić swoich oprawców, którzy je dręczyli i zamęczyli. Jeśli tu zostanę... i ja zacznę podlegać tej tajemniczej technice prania mózgu, która jest groźniej- 425 I sza od stosowanych w więzieniach i komorach tortur zabiegów usuwania świadomości za pomocą środków chemicznych i fizycznych: zmuszą mnie, bym świadomie zniszczył w sobie protestujące „ja". Bo tego właśnie chcą. Ich metody — cienkie, subtelnie wypracowane, oscylujące pomiędzy rozpieszczaniem a grożeniem, pomijaniem a kuszeniem — są skuteczne: kogo wezmą na muszkę, pewnego dnia przestaje postrzegać rzeczywistość i własny los. Przychodzi dzień, w którym staje się nie tylko obojętny, śmiertelnie zmęczony, beznadziejnie niewierzący, lecz uważa już, że to wszystko jest normalne. Wolność nie jest stanem stałym, osiągniętym raz na zawsze, lecz nieustannym dążeniem ku czemuś, a pranie mózgu niszczy w świadomości owo dążenie i człowiek mu poddany któregoś dnia budzi się z poczuciem, że już nie chce być wolny. I wówczas tłumaczy samemu sobie, że „w interesie ludu" rezygnuje z osobistej wolności, w jego to interesie żyje wygodnym, uprzywilejowanym życiem nowej klasy. (Niektórzy więźniowie, którzy po wielu latach odsiadki otrzymują nagle ułaskawienie, w chwili wyjścia na wolność popełniają samobójstwo, bo nie mają już odwagi opuścić znanego, bezpiecznego więzienia). Po tym okresie internowania nadchodzi chwila, w której jednostka nie jest już wytresowanym, oswojonym więźniem systemu opartego na przemocy, lecz jego dobrowolnym pomocnikiem i wspólnikiem, bo zgasła już w niej ostatnia iskierka świadomości, pragnienie wyzwolenia. To chwila, w której naraz coś się rozjaśnia i zaciemnia: „szczypta obłędu", a więc chwila zagłady lub „wielkiej roz- 426 łąki". (Roger Martin du Gard — lżej, bardziej na sposób francuski niż Goethe — powiedział: „Nie wolno nienawidzić, ale wolno się rozstać"). To była dla mnie chwila, w której zrozumiałem, że muszę opuścić Węgry: trzeba stąd odejść bezwarunkowo, bez targów, bez nadziei na powrót. Wyjechać, póki mam jeszcze w sobie siłę, by protestować. Muszę zapłacić cenę za to, by nie mieli możności zmienić mnie, osobowości, w płatnego pachołka. W tym czasie przypominała mi się czasami sławna linijka wiersza Karinthyego — zapadła mi w pamięć i powracała do mnie jak fragment melodii (jak mouche volante, tyle że na membranie ucha). Brzmiała ona tak: „Raczej niech mnie robactwo zeżre, / niż ja miałbym żreć robactwo". Ten wers pozostał mi w pamięci na lata, brzmiał mi w uchu nawet na innym kontynencie. 16 Przydarza się nam w życiu — bardzo rzadko — taki stan (nie sposób go określić czasowo, niekiedy to tylko kilka chwil), który św. Jan od Krzyża nazwał „ciemną nocą duszy". Nie znam się na mistykach, wszelka mistyka jest mi z natury obca. „Cudowność" potrafię dostrzec jedynie w jej cielesnej, ziemskiej postaci, „nadprzyrodzone" jest dla mnie wyłącznie produktem ubocznym Natury. Ale wiem, że w życiu zdarza się czasem taka „ciemna noc". Nie sposób wyrazić jej w słowach ani przywołać później towarzyszących jej uczuć. Przestają działać siły, któ- 427 re dotychczas utrzymywały nasze życie w równowadze — świadomość, doświadczenie, dyscyplinująca siła „ja" — załamuje się przymusowa zgoda pomiędzy rozsądkiem a instynktami. Taka jest owa ciemna noc. Przeżyłem coś takiego, ale nie pamiętam okoliczności i nie potrafię wyrazić, co to było. Podobnie jak mistycy — św. Jan od Krzyża, Pascal, Swedenborg — nie potrafili opowiedzieć, co się dzieje owej nocy. Pozostaje tylko świadomość skutków: tego, że zmienił się stosunek człowieka do samego siebie i do świata. A wówczas następuje pożegnanie. Nie z Basztą Rybacką trzeba się było żegnać. I nie ze zmierzchami nad Balatonem. Nie z Jasiem i Ju-liką1. Trzeba się było pożegnać z moim prawdziwym „ja", które nie było karykaturą, lecz kryło się za jej nieudolnym rysunkiem, i takie, jakim je znałem, mogło istnieć jedynie tu, w ojczyźnie. (W jednym z drobiazgów Valery rozwija wyobrażenia o ludzkim ciele, powiada, że mamy trzy rodzaje ciała, jedno, które widzą i znają inni, drugie, które znamy i widzimy tylko my, i trzecie, niewidzialne, u-kryte za widocznym i wyczuwalnym od zewnątrz ciałem, składające się z komórek, nitek i milionów, milionów niewypowiedzianie skomplikowanych części składowych; to nasze wewnętrzne, wisceral-ne ciało, którego nie znamy nawet my, poznaje je tylko chirurg podczas operacji lub sekcji zwłok). Coś podobnego dotyczy też naszej istoty duchowej: 1 Bohaterami popularnej bajki Grimmów są na Węgrzech nie Jaś i Małgosia, lecz Jaś i Julika (Jancsi i Juliska). 428 nie posiadamy tylko jednego „ja", istnieje nie tylko personalna świadomość, nie tylko Uber-Ich, lecz także niezależne od naszej świadomości inne „ja", o którym nie wiemy nic pewnego, przypuszczamy tylko, że w decydujących sytuacjach odzywa się i wypowiada sąd. Gdy myślimy o własnym ciele, nie utożsamiamy go ze swoim „ja", przecież mówimy „moje ciało". „Ja" jest jakoś odrębne i — do pewnego czasu — posiada ciało. Ale nikt nie mówi „moje ja", bo „ja" nie należy do nikogo, nawet do świadomości. Neurolog podejrzewa wówczas rozdwojenie jaźni i to zjawisko jakoś je przypomina, ale nie jest nim. W pewnych chwilach „ja" uwalnia się, uniezależnia od ciała i od duszy. Coś takiego dzieje się w „ciemnej nocy". Trzeba się wówczas pożegnać z „ja" przywiązanym do ojczyzny. (Lola obiecała, że pojedzie ze mną, i sprawiło mi to radość, bo jej obietnicom można było ufać. Człowiek zakochuje się w tej samej kobiecie dwa razy: najpierw, gdy ją pozna, a potem, po raz drugi dwadzieścia pięć lat później, po srebrnym weselu. Wszystko, co zawiera się pomiędzy tymi dwoma momentami, jest najczęściej chaosem i w uczuciowym sensie nie ma znaczenia). Nie żegnałem się ze znajomymi, bo nauczyłem się już, że nikomu tak naprawdę nie można wytłumaczyć istotnych rzeczy, które dzieją się w naszym życiu. Ludzie nie wierzą w to, że postanowienia dotyczące naszych najbardziej żywotnych spraw nie mają innej przyczyny poza przymusem sumienia: podejrzewają, że za każdym podjętym krokiem kryją się jakieś obliczenia, niejawne zamiary. Wielu ludzi nie 429 A da się przekonać, że bez żadnego interesu czy skrywanego zamiaru można odrzucić coś, z czego — e-wentualnie — można by mieć korzyść. Dlatego mądrzej jest wówczas milczeć. Nie żegnałem się też z krajobrazami i miejscami, bo jedyny krajobraz, który (wówczas i później) powracał do mnie na obczyźnie i w snach, znajdował się daleko, daleko za granicą kraju: był to krajobraz Górnej Prowincji, tatrzańskich miast, lasów i polan. I tych okolic, w których przebywali teraz obcy, już nigdy nie odwiedzałem. Potrzeba było roku, by po ciemnej nocy (czy jak nazwiemy ten okres) nastał dzień wyjazdu. Tego roku ciągle się żegnałem, choć te pożegnania nie miały w sobie żadnego planu, zamiaru ani świadomości działania. Rano wychodziłem do miasta, gdzie nie miałem niczego szczególnego do załatwienia, i w zamyśleniu błądziłem ulicami, na których nie było niczego zaskakującego: i tylko kiedy skręcałem gdzieś na rogu ulicy, przed bramą — w roztargnieniu i marginalnie, ale jednoznacznie — przychodziło mi do głowy: „Już więcej nie zobaczę tej ulicy". I szedłem dalej. Z naprzeciwka 7k>X\żv\ się ktoś, kogo dawno nie widziałem, pozdrawiałem go i nagle świtała mi myśl: „To ciekawe, tego człowieka widzę teraz po raz ostatni, ostatni raz ściskam mu rękę". I kiedy tak myślałem, nie czułem żadnego sentymentalnego żalu. Szczegóły rozmyły się, bo żegnałem się ze wszystkim. Jednocześnie w tym ciągłym, bezgłośnym, milczącym pożegnaniu było coś uparcie przykuwającego moją uwagę: nie chciałem opuszczać ojczyzny, 430 nie biorąc ze sobą czegoś w długą drogę. Czego później tam (gdzie? ...gdzieś tam) już nie znajdę. Ludzie sentymentalni czy patetyczni, udając się na wygnanie, zabierają ze sobą zawiniętą w białą chustę grudkę ziemi rodzinnej z mogiły. Inni fotografię, jakiś pamiątkowy przedmiot, kosmyk włosów czy restauracyjną kartę dań. I po latach bledną, biorąc do ręki ów kosmyk, którego właściciel już zmarł, albo łykają ślinę, bo w starej karcie dań czytają „rostbef a la Esterhazy" czy „szewska zakładka"1. I to wszystko też jest ojczyzna. Ale nie potrzebowałem żadnego dotykalnego obiektu wspomnień. Wiedziałem tylko, że nim wyruszy pociąg, prędko muszę znaleźć i zabrać ze sobą coś, czego później, w obcych stronach już nie odnajdę. Ale to nie było proste, bo nie wiedziałem, co mam ze sobą zabrać. Wiedziałem tylko, że mi tego brakuje — już mi tego brakowało, choć pociąg jeszcze nie ruszył. Ludzie, dla których susza równoznaczna jest z klęską, w okresach poprzedzających tę plagę bronią się na najrozmaitsze sposoby. W gospodarstwie domowym Natury susza jest tajemniczą i niepojętą katastrofą. Nikt nie wie, co ją wywołuje i dlaczego obejmuje te, a nie inne tereny. Wyjaśniają ją cyklami plam na Słońcu, ale to tylko przypuszczenie. Głucha i bezlitosna siła potrafi wysuszyć tereny wielkości kraju. Nie dzieje się to z dnia na dzień: najpierw można zaobserwować migrację ptaków, 1 Vargabeles, czyli „szewska zakładka" — makaron z twarogiem i śmietaną na słodko zapieczony w cieście strudlowym. Tradycyjny węgierski deser. 431 =::&¦«" ¦V." tea**.* -."¦-¦L '-JJVJ '.*•._.: potem zwierząt, wreszcie przed suszą zaczynają uciekać ludzie. Ci, którzy nie uciekają, bo przeznaczenie — pochodzenie, zawód — wiążą ich z miejscem, przed nadejściem suszy zaczynają być niespokojni, obserwują wszystko. W studniach opada poziom wody, kałuże powoli wysychają, strome brzegi rzek wyglądają jak wyheblowane, w wodopojach wysychają żyły wodne. Roślinność także się broni: zauważono, że w okresach poprzedzających cykle suszy niektóre drzewa i krzewy zapuszczają głębsze korzenie, by w ten sposób wydobyć z gruntu resztki wilgoci. Kiedy susza pali rośliny i zwierzęta — w Brazylii, w Afryce — pasterz, stróż trzody, kładzie się na brzuchu na stwardniałej na kość ziemi i węszy wodę, niucha wilgoć, która przeniknęła w głębsze warstwy gruntu i tam się na jakiś czas przyczaiła. Jeśli poczują jej zapach, człowiek i zwierzę paznokciami i kopytami rwą wysuszony grunt, szukają wody. W ostatnim roku mego życia w Budapeszcie instynktownie robiłem coś podobnego. Właściwie nie miałem innych zajęć, tylko czytałem. W tym czasie nie brałem do ręki książek autorów zagranicznych. Czytałem pisarzy węgierskich. Ale nie znanych, szanowanych i kochanych klasyków — Aranya, Jóka-iego, Vorosmartyego, i nie dzieła wielkiego pokolenia z początku XX wieku — Móricza, Koszto-lanyiego, Krudyego, Babitsa, lecz pisma mniej znanych i częściowo już zapomnianych autorów, którzy przepadli w obróconym w biznes, kierowanym modą i goniącym za wielkimi nazwiskami konkursie literackim. Zaczęło się to tak, że pewnego dnia 432 podczas spaceru na jednej z półek antykwariatu w alei Okrężnej, gdy szperałem pośród starannie wydanych zeszycików dwóch dzielnych prowincjonalnych drukarzy węgierskich, Tevana z Bekescsaby i Knera z Gyomy, znalazłem mały tomik Gyuli Szi-niego pod tytułem Błazny1. Kupiłem go za kilka fil-lerów, zaniosłem do domu i zacząłem czytać, ale tylko jako ciekawostkę. I nieoczekiwanie, jak ktoś, kto przypadkiem trafił do dawno zapomnianej piwnicy, gdzie odkrył beczkę pełną starego, szlachetnego trunku, tak i ja zacząłem smakować tę czystą, silną prozę. Znałem Sziniego, był człowiekiem niewielkiego wzrostu, o profesorskim stylu, nosił okulary, a włosy rozdzielał na środku głowy przedziałkiem; prawie zawsze samotny wysiadywał w kawiarni Ba-laton przy ulicy Rakoczego, na marmurowym stoliku leżała przed nim wypchana teczka, pełna francuskich gazet i czasopism literackich. Prasa drukowała jego utwory, ale na ogół tylko wtedy, gdy nie miała ważniejszych, bardziej chodliwych rękopisów. Był doskonałym pisarzem: skromnym, cichym, lecz jednocześnie silnym i odważnym. Każda jego linijka mówiła o czymś istotnym, ludzkim, dziecięcym, o poezji, czarodziejstwie i cudach. Ta mała książeczka przypominała wizje z klasycznych nowel młodego Joyce'a — z Dublińczyków. snuł wspomnienia, które w tych krótkich utworach u-szlachetniał ogień i siła wizji. Tak się zaczęło. I nagle, jak ludzie i zwierzęta poszukujący w czasie suszy wody ukrytej w głębszych warstwach gruntu, ' A bohócok 28-Ziemia!. 433 *¦>' '-'¦%' flfe S§§ tak ja zacząłem szukać w dziełach pisarzy węgierskich „drugiego rzędu" tego czegoś, co chciałem ze sobą zabrać, bo wiedziałem, że na obczyźnie nie znajdę śladu po nich. Ale nawet w kraju nie było łatwo zdobyć ich książek: na zakurzonych półkach sklepów z wszelką starzyzną czasami leżał tom wierszy z początku wieku, zbiór opowiadań — wyblakłe, pożółkłe druki, których większość pousuwano już z bibliotek. I niewielu żyjących pamiętało jeszcze nazwisko Gyuli Szi-niego, które niegdyś, przed trzydziestu laty, rozjaśniało rubrykę felietonów — ale wtajemniczony czytelnik wiedział, że otrzymuje w prezencie arcydziełko. Bo ów „drugi rząd", ci bardzo zdolni, ale mniej znani pisarze i poeci węgierscy, którzy zagubili się w harmiderze literackiego pchlego targu, nie mogli sobie pozwolić na to, by pisać o byle czym. W ich czasach istniała jeszcze wielowiekowa, mierzona surową miarą, rozumiana w zachodnim sensie tego słowa „literatura". Pisarz jeszcze się nie obawiał, że popadnie w konflikt z czytelnikami, jeśli wbrew komercyjnym normom masowych gustów zachowa specyfikę swej osobowości (dziś natomiast boi się, że utraci specyfikę swej osobowości i podporządkuje się popytowi tworzonemu przez masy). Tamci autorzy pisali jeszcze dla niewielu. Jak heretycy, którzy w tajemnicy przemawiają do sekt. Dzieła „wielkich pisarzy", sławnych i czczonych twórców prędko wypełniają się banałami, bo „sukces", a potem czas, życie, monotonia powtórzeń czynią wypłowiałym, wyblakłym to, co było w nich niegdyś niespodzianką. Zdarza się to wielu dobrym 434 twórcom. Ale pisarz, którego czyta tylko sekta wtajemniczonych, nie blaknie w czasie. Szini nie odniósł „sukcesu", niedostrzegalny był i sam człowiek, i jego dzieło, ostał się wprawdzie tylko na zakurzonych półkach, ale pozostał żywy. Ani on, ani jego towarzysze nie bywali „w towarzystwie", wszyscy ci zagubieni węgierscy pisarze żyli w próchniejącej samotności, w zakonnej pustce, jakby przyjęli radę La Bruyere'a, który ostrzegał twórców przed życiem towarzyskim, mówiąc: „mędrzec wystrzega się bywania między ludźmi w obawie, że będzie się tam nudził". To było całe pokolenie — „francuzik" Szini w okularach, o lakonicznym sposobie opowiadania; Tómórkeny, który jak Czechów w akwarelowych odcieniach malował samotny los ludzi żyjących nad Cisą i przywoływał w swoich szkicach azjatyckie wspomnienia; Lovik, „panicz na koniu", który pisał eleganckie i głęboko melancholijne opowiadania w stylu dandy, jakby siadał do nich jeszcze w bryczesach i ze szpicrutą w dłoni; bohater Lovika galopował poprzez pejzaże w barwach rdzawych liści, jak z obrazów Laszló Paala, wybitnego malarza szkoły barbizońskiej, jego targany burzliwymi u-czuciami „samotny jeździec" rozmyślał w otchłani lasu i literatury, nasłuchując głosu dalekiego rogu myśliwskiego i wołań hallila; romantyczne figury Lovika nie były sztucznymi tworami, wyglądały na prawdziwe i za słowami opowiadania krył się świat uczuć i melancholia człowieka innej epoki. Cholno-ky, rozmarzony Don Kichot, malował w swoich u-tworach obrazy i pejzaże przypominające parano- 435 I idalne wizje genialnego Csontvaryego; Geza Csath, w którego głowie błyskały złote błyskawice morfiny (te słowa, które tak pasowały do brata ciotecznego, nowelisty uciekającego w świat narkotyku i autodestrukcji, napisał nieuleczalnie już chory Ko-sztolanyi na łożu śmierci). Jak ktoś, kto stał się ofiarą dziwnego nałogu i z pasją poszukuje coraz większej intensywności przeżyć, zacząłem przeglądać dawne czasopisma literackie i cieszyłem się, gdy znalazłem opowiadanie Tamasa Molya, w którym dręczony wyrzutami sumienia „uznany pisarz" odwiedza wiernego głębszemu sensowi pracy pisarskiej, zapomnianego kolegę po piórze; wiersz San-dora Tereyego, w którym poeta przywołuje wspomnienie peszteńskiej miłosnej schadzki sprzed półwiecza i mówi o partnerce: „Jakże się otwierają po pocałunku / wyblakłe peszteńskie dziewczęta! / W ich oczach, choć tak jeszcze młodziutkie, / już ten groźny, na wpół szalony błysk, / którym wołają, by tulić i zabijać...". I kończy wiersz dotknięciem pędzla godnym Bouchera: „Bose nogi podciągnęła na łóżko, / by się świeża, pienista halka nie zsunęła". Kiedy poeta pisał te wersy, dziewczęta nie nosiły jeszcze minispódniczek. Poszedłem do biblioteki muzeum i przeglądając roczniki dawnych dzienników, szukałem w rubryce felietonów utworów zmarłych i umarłych za życia braci po piórze. Węgierska mininowela, w której pomijani przez wydawców, publiczność i teatr pisarze potrafili zagęścić „wielkie tematy", bo nie mieli czasu na powieść czy sztukę — jakiż to był wielki gatunek! Co żarzyło się w alchemicznych warsztatach tego cichego 436 pokolenia, nim w masie rozrzutnie spalonego materiału nie błysnęła kropla szczerego złota! Bo to też były te „drugie Węgry", ukryte za pom-patycznym frontonem, żyjące skromnie i cicho tworzące, wstydliwie obumierające Węgry. Przez rok czytałem dzieła zapomnianych pisarzy węgierskich. Otaczający świat nie dawał im wystarczającej ilości tlenu, bez którego nie ma życia umysłowego: zaproszeń, symbolicznej solidarności, która na wielkich obszarach językowych dodaje sił nawet nieudanemu pisarzowi. Większość z nich została pochłonięta przez żurnalistykę lub winiarnie. W czasie, kiedy to pokolenie pisało, w węgierskiej prasie istniała jeszcze krytyka literacka: pisarze brali sobie do serca opinie Ambrusa, Peterfyego, Riedla czy Schópflina, bo krytycy ci nie mieli zwyczaju „ścinać toporem", a jedynie wychowywać i pomagać: oczyszczali literaturę węgierską z niepotrzebnego zielska i pieniących się chwastów, podobnie jak o-racz, dochodząc do końca bruzdy, zdrapuje styli-skiem bata z orzącego pole pługa przylepione doń błoto. „Publicysta" był także „pisarzem" i stawał się publicystą na ogół dlatego, że nie posiadał dość silnego powołania, by być kimkolwiek innym niż pisarzem. Wielu było takich autorów. Laszló Lakatos, smutny i elegancki piewca peszteńskiego bruku, twórca o ściszonym głosie, który pisał felietony i studia literackie z pokorą, jakby prosił o przebaczenie — jego nazwisko i skromne, a jednak pełne u-krytych pasji dzieło pokrył przez lata ołowiany pył zecerni. Poeci, jak kudłaci prorocy pustyni, rzucali z galerii kawiarni New York pełne wyrzutów słowa 437 w stronę jarmarku życia literackiego: niektórym starczało weny na jeden tylko wiersz, taki był na przykład Menyhert Szasz; krótkowzroczny, wiecznie przecierając oczy, siedział w dymie cygar w kawiarni Fiume przy alei Muzeum i pisał beznadziejne wiersze miłosne o głębokim tonie; albo Artur Keleti, który w poezji przebierał się za średniowiecznego mnicha w kapturze i w tym przebraniu wyśpiewywał ból, jaki sprawiała mu niedoskona-, łość porządku ludzkiego i boskiego; albo Istvan Szegedi, który najprostszymi środkami, farbkami j akwarelowymi malował czystą poezję, słowa splecione ze sobą jak bukiet polnych kwiatów... ślad po! nich nie pozostał. Zoltan Somlyó miał więcej szczęścia: „przeklęty poeta" w ciemnoczerwonej kamizelce o metalowych guzikach, wichrząc dziesięcioma pazurami czarną jak smoła czuprynę, pisał gorące liryki o kobietach, o miłości, o nędzy i samotności, i dorównywały one wyborowej liryce największych współczesnych... ale i ten człowiek ze swoim dziełem wiecznie balansował na krawężniku, nigdy nie zaszedł dalej, nie zyskał większego oddźwięku niż ten, na jaki zezwoliła mu kawiarniana konkurencja. Siadów tego pokolenia szukałem przez cały rok z pasją zbieracza, ale też i tak, jak człowiek wybierający się na ekspedycję, który musi ze sobą zabrać wszystko, czego nie znajdzie w dalekich stronach. Siad po tym pokoleniu pozostał już tylko tu, w kilku antykwariatach alei Okrężnej i w zakurzonych salach peszteńskich bibliotek publicznych. Żyjący w samotności, skazani na jaskiniowy, heretycki los, ci zapomniani, nieodnoszący sukcesów, 438 ale znakomici pisarze obdarzyli mnie bogatym gościńcem na drogę. Dzięki ich dziełom wyraźniej widziałem, co tracę, wyjeżdżając stąd — widziałem to jaśniej niż dzięki utworom wybitnych współczesnych pisarzy, których w końcu wędrowiec odkryje także za granicą. Z rozmytej, wyblakłej perspektywy, na tle twórców „drugiego rzędu" powoli wynurzała się prawdziwa wielkość literatury węgierskiej: poziom, na jakim pisali w epoce porzucającej wszelkie w tym względzie wymogi, czynił ich zaiste bohaterami. Dowody tej pisarskiej doskonałości zbierałem przez rok. To chciałem, w postaci wspomnień z lektur, zabrać ze sobą na obczyznę. Trzeba się było spieszyć, bo partia też się spieszyła. Komuniści robili wszystko, by zapanować nad literacką opinią publiczną i usunąć z pamięci „resztki mieszczańskiej spuścizny" i wymóg jakości, jaki do niedawna obowiązywał. Nie chcieli słuchać tego, co myśli pisarz, tylko tego, co myśli partia. Nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć, że artysta — także pisarz, jeśli jest artystą — nigdy nie może być nikim innym, jak tylko arystokratą, ale arystokrata nigdy nie jest „an-tysocjalny", bo otrzymał rolę, którą przyjmuje i wypełnia. Pisarz, który zamilkł — niemo wyrażał swój sprzeciw — szybko mógł spostrzec, że obchodzą się z nim jak inkwizycja z heretykiem. W tym czasie komuniści postanowili już o likwidacji „nieaktualnych zabytków": pospiesznie rozmontowywali wszystko, co przypominało przeszłość węgierskiego patrycjatu. Takim „nieaktualnym zabytkiem" była dla komunistów węgierska literatura wyrastająca na gruncie owego patrycjatu. 439 tffc Duchową pustkę, tę szczególną atmosferę braku duszy, czuliśmy nie tylko my — węgierscy pisarze i czytelnicy — którzy tu żyliśmy, astmatycznie łapiąc powietrze w szeroko otwarte usta, lecz także obcy przybysze. Naturalnie nie zachodni turyści, których komuniści co jakiś czas zapraszali, by w zamian za serdeczne przyjęcie i przewiązany wstążeczką suwenir podziwiali, a następnie głosili w świecie osiągnięcia „ludowej demokracji", lecz rzeczowi obcokrajowcy o przenikliwym spojrzeniu. W tym czasie odwiedził mnie jeden z urzędników zachodniego mocarstwa. Przyjechał do nas niedawno i miał oficjalne polecenie obserwować przejawy węgierskiego życia intelektualnego. Szybko się porozumieliśmy i z pojedynczych słów pojmowaliśmy, co chce powiedzieć drugi. Człowiek ten znał pięć języków — kiedy dałem mu do ręki wykonany przez Babitsa przekład Boskiej Komedii, dobrą włoszczyzną wyrecytował z pamięci kilka tercyn i poprosił mnie, bym odczytał mu tekst węgierski. Powiedział potem, że taki przekład jest możliwy tylko w kraju o dużej kulturze literackiej, ale musi wyznać, że wszystko to, czego obecnie doświadcza w węgierskim życiu kulturalnym, wydaje mu się puste i powierzchowne. Uspokoiłem go, że życie intelektualne u nas jest ostatnio w istocie puste, ale jeśli się rozejrzy po naszych bibliotekach, znajdzie przekłady wszystkich znaczniejszych dzieł z literatury światowej. Widziałem zwątpienie w jego spojrzeniu, chcąc więc go przekonać, wskazałem na etażerkę z książkami wygrzebanymi z ruin pozostałych po moim mieszkaniu; pokazałem mu szereg tomów Goe- thego po węgiersku — podczas oblężenia otrzymał on strzał w potylicę — Szekspira, któremu mocno wisiały trzewia, ale pomimo tego historycznego sfatygowania ciągle jeszcze był Szekspirem, Dworzanina Castiglionego, który nawet i w tym podniszczonym stanie prezentował się wytwornie; po kolei podawałem mu owe podniszczone relikwie. Pokazałem całego Dantego — jeden z naszych poetów przekładał go przez dziesięć lat, wyjaśniałem, ten sam poeta, który na łożu śmierci, z rakiem w krtani poprawiał jeszcze przekład Sofoklesa. Podałem mu węgierskiego Arystofanesa, arcydzieło translator-skie Janosa Aranya, Eurypidesa, Odyseję, którą przekładano kilkakrotnie. Zwóciłem jego uwagę na fakt, że pokolenie Janosa Aranya zaczęło przekładać Szekspira przed stu laty i od tamtej pory nieustannie go tłumaczymy, w szeregu przekładów każde pokolenie miało swój wkład, każde na nowo odkurzało ten cud świata. — Całego Szekspira? — spytał z niedowierzaniem mój gość. — Całego — potwierdziłem, nawet Sonety... Potem zaproponowałem, byśmy nie oglądali tych zniszczonych egzemplarzy, lecz poszli raczej do Biblioteki Uniwersyteckiej albo do Biblioteki Akademii Nauk, by obejrzeć tych ponad sto nieuszkodzonych grubych tomów, które zachowały dla czytelnika węgierskiego najważniejsze dzieła światowej literatury starożytnej i nowożytnej w przekładach węgierskich. Powiedziałem mu, że tę ogromną pracę nasi pisarze i poeci wykonali w ciągu zaledwie dwustu lat. W bibliotekach mamy dostępne wszystkie najważniejsze utwory literatury rosyjskiej, an- 441 gielskiej, francuskiej, niemieckiej, włoskiej i hiszpańskiej. Poziom tłumaczeń jest oczywiście nierówny, obok arcydzieł znajdują się tu prace pośledniejszej jakości, ale ta całość razem daje prawdziwy obraz literatury światowej w języku małego, samotnego narodu. Mego gościa zastanowiły te słowa, przyjął zaproszenie i następnego dnia pokazałem mu w bibliotece to, o czym uprzednio opowiadałem. Zagraniczny przybysz założył okulary, przejrzał katalogi, dotykał i kartkował liczne tomy, które go zainteresowały, i w końcu cicho wyznał, że nic o tym wszystkim nie wiedział i obecnie ma już zupełnie inny sąd o tutejszym życiu intelektualnym. Podziękowałem mu za dobre słowo, wróciłem do mego budańskiego pokoiku, zdjąłem z półki Pierścień z zielonym oczkiem1, powieść Gyuli Tóróka, i dalej żegnałem się z Węgrami. Pożegnaniem była też wizyta w budynku Akademii, na pięterku, gdzie Geza, sekretarz tej instytucji, niczym po przegranej bitwie kasztelan w warownym zamku, z pieczołowitą troską przechowywał, porządkował i pielęgnował wszystko to, co pozostało z literatury węgierskiej. Ostrożnie — jakby można się było obawiać, że wróg zobaczy ukryty skarb i zrabuje któryś z wierszy Vajdy czy porównań Vorosmartyego — wyjął z szuflady i pokazał mi rękopisy Janosa Aranya. W jego pokoju atmosfera była taka, jakby tu nigdy nie docierały żadne przeciągające przez świat wielkie burze. Część spuścizny, po Aranyu przepadła podczas oblężenia, ale w tym A zoldkoves gyiiru 442 pokoiku, gdzie przed stu laty sekretarzował sam A-rany, najwyraźniej wyczuwało się aurę wysiłku intelektualnego wielkiego umysłu. Geza pokazał mi rękopis Miłości Toldiego. Był pisany ołówkiem, poprawiany w wielu miejscach, ale po poprawkach poeta najczęściej powracał do pierwszej wersji u-tworu. Napisał też do Miłości Toldiego gruby zeszyt studiów poświęconych ówczesnym strojom i obyczajom prawnym. Geza dowodził, że najczęściej tylko jeden jedyny przymiotnik z tych notatek trafiał w końcu do rękopisu. Pod koniec życia Janos Arany zaczął tracić wzrok, nie mógł już czytać, robili to dla niego żona i syn. Ale pisać — ślepnąc — zawsze pisał. Każdy wers Miłości Toldiego własnoręcznie wykaligrafował na papierze. Odcyfrowywaliśmy rękopis : z perspektywy ponad półwieku patrzyły na mnie słowa zapisane starannym, zdyscyplinowanym pismem. Myślę, że w tej godzinie pożegnałem się z literaturą węgierską. 17 i Zbudź się, bezdomny, płonie zimna gwiazda, { inny cię wzywa ląd, tam twoja Szansa. I W lekkim prochowcu i z odkrytą głową f idziesz, a wiatr zachodni igra z tobą. t Lawa zalała już twoje mieszkanie, j lecz ciebie wzywa morze, zdaj się na nie! <; I porzuć wzory martwe i niczyje, ¦* z ukrycia w nieskończoność skacz: ożyjesz! 443 i 18 Przybyli z Moskwy i tam wyuczeni komuniści „upaństwowienie" przeprowadzili znakomicie. Tak jak przed trzema laty, w 1945 r., „reforma rolna" przecięła żywotne nerwy arystokracji i ziemiań-stwa, tak w 1948 r. „upaństwowienie" przecięło ścięgna i mięśnie węgierskiej klasy przedsiębiorców. Upaństwowienie przedsiębiorstw przemysłowych jednym ruchem ręki wyłączyło owo neonowe światło, które dotychczas odróżniało miasta węgierskie od pełgających iskierkami mrocznych krajów sąsiednich. To „zgaszenie światła" odbyło się o świcie, nikt o niczym wcześniej nie wiedział: właściciele przedsiębiorstw nie podejrzewali, co nastąpi, tak samo jak nowi „kierownicy" (najczęściej niewy-kształceni, nieposiadający nowoczesnej menadżer-skiej wiedzy robotnicy, których pospiesznie powyznaczano na kierownicze stanowiska) nie przypuszczali, że poczynając od następnego ranka, będą szefami w zakładach, w których byli dotychczas pracownikami lub robotnikami. Dawni właściciele rano nie mogli już wejść do budynków fabrycznych, które niejednokrotnie wznoszone były wysiłkiem dwóch, trzech pokoleń ich rodzin. Jeśli mieszkali na terenie fabryki, musieli ją opuścić i nie mogli zabrać ze sobą niczego innego poza ubraniem, które mieli na sobie. Tak się stało z właścicielem i redaktorem naczelnym pewnej liberalnej gazety i drukarni; rankiem wygnano go z pomieszczeń, w których jego ojciec i dziad stworzyli wielką, świetnie zaplanowaną i prowadzoną, 444 dającą zajęcie i chleb kilkuset drukarzom, urzędnikom i dziennikarzom instytucję. Właściciel--redaktor — cichy, zdyscyplinowany, małomówny człowiek — bez słowa przyjął nakaz o upaństwowieniu. Nowy „kierownik przedsiębiorstwa" odprowadził go do bramy, a tam nakazał portierowi, by przeprowadził rewizję osobistą swego szefa i sprawdził, czy nie schował do kieszeni czegoś cennego, czy nie wziął ze sobą pieniędzy, papierów wartościowych, jednym słowem czegoś, co jeszcze wczoraj było jego własnością. Portier pochodzący z Wielkiej Niziny, chłop ze sterczącymi wąsami, który od młodzieńczych lat pracował w tym zakładzie, trzęsącymi się rękami rozpoczął rewizję. Zaczął obszu-kiwać swego szefa, ale podczas tej operacji ręce mu zesztywniały i rozpłakał się. Ponieważ było to zachowanie antyludowe, nowy kierownik przedsiębiorstwa surowo zbeształ portiera, po czym własnoręcznie dokończył rewizji. Właściciel nieruchomo stał w bramie, zaczekał na pozwolenie odejścia, a potem bez słowa wyszedł na ulicę i opuścił budynek, w którym w ciągu ostatnich stu lat jego rodzina stworzyła doskonale funkcjonującą instytucję. Takie sytuacje były teraz na porządku dnia. To był naturalnie tylko jeden z etapów rozkładu jazdy: po „upaństwowieniu" zakładów przemysłowych nastąpiła aneksja firm prowadzonych przez inteligencję wolnych zawodów, drobnych handlowców i „kułaków". Tempo było szybkie. „Upaństwowiono" także mojego wydawcę: jego przedsiębiorstwo przejął komunistyczny pełnomocnik. Któregoś dnia po tym wydarzeniu poszedłem tam, żeby 445 ł ¦i się pożegnać. Budynek stał przy cichej uliczce w Dzielnicy Leopolda1, zdolni potomkowie jednej z tutejszych rodzin stworzyli w ciągu stulecia przedsięwzięcie, które było notowane nie tylko w kraju, lecz także na forum międzynarodowym. Przygotowywano tu leksykony, działała nowoczesna drukarnia, introligatornia, pracownia litograficzna. Wydawano dzieła autorów krajowych, Józsefa Eotvosa, Mora Jókaiego, Kalmana Mikszatha i wielu autorów współczesnych. Najpierw skierowałem się do magazynu, gdzie zakłopotany kierownik pokazał mi część złożonych tam moich książek. Ostatnia powieść — drugi tom z planowanego na trzy tomy cyklu — niedawno się ukazała i tego właśnie dnia jeden z energicznych krytyków oficjalnej gazety partyjnej „Wolny Lud"2 ocenił całość mojej pracy twórczej jako „literaturę szkodliwą". (Takie określenie w tych czasach nie było pustym słowem). Pierwsz} tom cyklu został już rozprzedany, ale Urząd Planowania (albo jakoś podobnie nazywający się organ)| odmówił przydziału papieru na dodruk. Wydawnictwo nie otrzymało też pozwolenia na wznowienie kilku moich dawniejszych, nieosiągalnych już książek. Wiele tysięcy tomów stało rzędem na półkach magazynu, książki, które napisałem w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Ten zbiór — ponad czterdzieści tytułów — był czymś, co pompatycznie zwykło się nazywać „dziełem życia". (A do tego dochodziły jeszcze wysyłane nieustannie przez trzydzieści lat 1 Lipotvaros 2„Szabad Nep" 446 do gazet i czasopism artykuły, szkice, felietony, które wypełniłyby pewnie ze sto tomów). Patrzyłem na ten komplet dzieł (nigdy wcześniej nie widziałem własnych książek w takiej ilości naraz) i stojąc naprzeciw półek, czułem coś w rodzaju zakłopotania, niepewności, niezadowolenia. Tu, na „miejscu zbrodni" nie sposób było nie zadać sobie pytania: jaki w istocie był sens tych wysiłków? Człowiek jest zwierzęciem rozmownym i odróżnia się od zwierzęcia tylko o tyle, o ile potrafi formułować swoje myśli. Lecz co takiego chce wyrazić, kiedy ma-niakalnie przelewa je na papier? Chce opowiadać? Uczyć? Lub po prostu tylko dostarczyć rozrywki? Może przekonać czy wstrząsnąć? Wszystkiego tego chce zapewne, ale może chciałby jeszcze czegoś innego? Nie potrafiłem wytłumaczyć, czego też chciałem, pisząc te wszystkie książki. Na pewno „miałem na końcu języka" wyjaśnienie, rysowało mi się ono gdzieś w świadomości. To pewne, że kiedy opowiadałem jakąś historię lub dzieliłem się zdobytym doświadczeniem, chciałem wyrazić jeszcze „coś innego". (I chciałem się także dowiedzieć „czegoś innego", kiedy czytałem książki — ale co to było?). Teraz, stojąc naprzeciw góry własnych utworów, poczułem, że pisałem za dużo — mniej znaczyłoby więcej. Wielu rzeczy mądrzej byłoby nie napisać w ogóle. Wiele rzeczy może trzeba było napisać, ale rozsądniej byłoby nie publikować ich, raczej zasuszyć w szufladzie. Podobnie jak w życiu, w krytycznych chwilach, kiedy widzimy i wiemy, że wielu rzeczy lepiej byłoby nie zrobić, nie powiedzieć. A potem mija chwila poczucia winy i pozostaje — z 447 ?¦ A nieuchronną przypadkowością, błędami, nawet grzechami — owa „całość", która jest taka, jaka jest, bo inna być nie może. I w końcu jesteśmy odpowiedzialni jedynie za tę całość, szczegóły się nie liczą. Książki, które napisałem lekką ręką, często nieostrożnie, czasami dla rozrywki, z pierwszego pomysłu, były takie, jakie były, nie mogły być inne. A teraz całość skazana była na zniszczenie. Kierownik magazynu odprowadził mnie do wyjścia i ściskał mi rękę jak daleki krewny, który na pogrzebie żegna się z rodziną zmarłego. Wszedłem po schodach na pierwsze piętro i w oczy rzucił mi się zawieszony na klatce schodowej plakat: „Fabryka jest twoja, pracujesz dla siebie!" — grzmiał aktualny slogan. Zecerzy, litografowie, wybrana drużyna pracowników drukarskich, stanowiących najlepszą pod względem kultury i moralności warstwę węgierskich robotników, spieszyli obok mnie po schodach. Wszyscy pozdrawiali mnie przyjaźnie, owszem, solidarnie. Żaden z nich nie zachowywał się jak ktoś, kto „pracuje dla siebie, bo fabryka należy do niego". Doskonale wiedzieli, że to wszystko kłamstwo i przemoc. W gabinecie dyrektora uścisnąłem dłoń kierownikowi literackiemu. Przy pożegnaniu nie musieliśmy wiele mówić, bo obaj wiedzieliśmy, co się stało i czego należy oczekiwać: w ciągu jednej nocy zniszczona została praca stu lat. W tym pięknym budynku z dawnych wysiłków nie pozostanie wkrótce nic poza ścianami i — symbolicznie — prawami. Jeśli nie wyjadę, moje książki zostaną wyprzedane za grosze, roztrwonione za bezcen. Jeśli wyjadę z kra- 448 ju, zostaną skierowane na przemiał, na papkę. (Tak to sobie wyobrażałem. W rzeczywistości stało się co innego: wyjechałem z kraju, ale moich książek — wielu tysięcy tomów zawierających powieści, opowiadania, dramaty, barwne szkice — nie wysłano na przemiał, tylko idąc za radą jakiegoś genialnego komunistycznego finansisty, całe moje „dzieło życia", podobnie jak utwory innych, szkodliwych pisarzy, najpierw zniesiono do piwnicy, a potem wyprze-dawano za twardą walutę węgierskim księgarniom znajdującym się w państwach zachodnich, uzyskaną zaś w ten sposób pokaźną kwotę naturalnie od razu „upaństwowiono"). Później, kiedy o tym myślałem, odczuwałem satysfakcję, że przynajmniej w sposób pośredni mogłem się skromnie przyczynić do popularyzacji literatury węgierskiej za granicą, te sumy w walucie umożliwiły bowiem komunistom zamówienie tłumaczeń utworów węgierskich literatów „po linii" na obce języki, zarobek na sprzedaży tych tłumaczeń i częściowe lub całkowite sfinansowanie wydań zagranicznych; może nawet pozostało jeszcze kilka dolarów czy marek na to, by pokryć koszty propagandowych podróży niektórych twórców. Było to wprawdzie dość cienkie zadośćuczynienie, ale potem pomyślałem sobie, że przecież za to, że chcieli pisać swobodnie, niektórzy pisarze zapłacili nie dziełem życia, lecz samym życiem. I wówczas zawstydziłem się, bo przecież ja zapłaciłem niższą cenę. Opuściłem budynek, w którego magazynie moje książki czekały na tanią wyprzedaż. Pamiętam, że było słoneczne przedpołudnie. Ruszyłem ulicą śród- 29-Ziemia!. 449 M.sff miejską, dotarłem do prostej alei, która prowadziła do Parku Miejskiego1. Peszt nakładał już szminkę remontów na fasady domów pomarszczonych od zmartwień i oblężenia — jak peszteńskie kobiety, które nie malowały się już na starą babę2 (czym broniły się w niebezpiecznych czasach po oblężeniu), lecz spieszyły ulicą uśmiechnięte i schludne. Szedłem roztargniony i zastanawiałem się, co to była właściwie za mania, jaki był sens tego „dobrze prosperującego pisarskiego interesu"? Cóż to ja takiego chciałem powiedzieć w tych licznych książkach i innych utworach? Ale wszystko, co mi przychodziło do głowy, było zawiłym i sztucznym wymądrzaniem się. A potem, gdy minąłem Rondo, nieoczekiwanie, jak karciarz, który przegrał wszystko i nagle znajduje w kieszonce kamizelki złotą monetę, pomyślałem: „Człowiek to możliwość". Na pierwszy rzut oka to też brzmiało przemądrzale, jak gdyby Herr Professor wypowiadał jakiś banał z podniesionym palcem wskazującym. Ale czułem też, że ktoś — lub coś — wyciągnął teraz nagle to określenie z tajemniczego komputera, jakim jest całość komórek mózgowych. Bo przez dziesięciolecia pisałem o wszystkim — o rzeczach śmiesznych i o strasznych — ale jednocześnie, z całym wysiłkiem zawsze chciałem pisać o tym, że człowiek, ten młody ssak o powierzchni mózgu większej niż inne ssaki, który w trakcie organicznej ewolucji, być może na skutek mutacji wywołanej przypadkowym dotknię- , . V*. Varoshget To wyrażenie występuje w tekście po rosyjsku. ciem promienia kosmicznego, otrzymał bodziec, by się rozwijać — że ten człowiek jest czymś innym i czymś więcej od tego, co z niego widzimy. Chciałem pisać o tym, że w człowieku jest coś, czego nie są w stanie ograniczyć wynikające z jego natury potworności i przypadkowości: nie jest „lepszy" od tego, jakim jest, ale zawsze, pomimo wszelkich okropności jest też czymś innym: możliwością. Egzystencjaliści uważają, że człowiek nie jest tym, kim się urodził, tylko tym, kim się stanie. Niejasno i nie potrafiąc ująć tego w słowa, czułem jednak, że człowiek nie jest ani tym, kim się urodził, ani nawet tym, kim się kiedyś stanie, lecz zawsze, ponad wszystko jest permanentną możliwością. Nie mogę powiedzieć, że wówczas, owego przedpołudnia, kiedy opuściłem wydawnictwo, w którym właśnie zaczynało gnić moje „dzieło życia", i szedłem naprzód po słonecznej peszteńskiej ulicy, sformułowałem to sobie dosłownie tak, w tych słowach. Ale pamiętam, że pogrążony w myślach, w roztargnieniu mruczałem pod nosem coś w tym sensie. Spróbuję opisać, co się stało. Szedłem dokądś Rondem. Przed domem przy ulicy Andrassyego nr 60 spojrzałem w górę, w okna na piętrze, na które założono kraty, żeby delikwentom podczas przesłuchania nie przyszło do głowy wyskakiwać na bruk. Dom miał ponurą fasadę, sumienni urzędnicy wykonywali za tymi zakratowanymi, zamkniętymi oknami fachową pracę na trzy zmiany. Pamiętam, pomyślałem wówczas, że nawet w tej sytuacji człowiek jest możliwością. Poszedłem dalej i wtedy coś się ze mną stało: przystanąłem na rogu ulicy i nagle, jak- 451 bym miał zawrót głowy, nie wiedziałem, w jakim kierunku iść. Mogłem iść prosto przed siebie, do Parku Miejskiego. Mogłem też zawrócić i ruszyć przez Oktogon w kierunku Dunaju, a potem przez jeden z nowych mostów do Budy. Nie było żadnych przeszkód. Ale nie miało to też żadnego sensu, bo nie wiedziałem już, dokąd iść, wszystkie drogi prowadziły przecież w jednym kierunku: ku przestrzeni bez wolności. Gdzie na każdym rogu czekały te same pułapki: kłamstwo i przemoc. Mogłem wejść do któregokolwiek ze sklepów, w których już nie „handlowano", lecz pracownicy pod przymusem, na rozkaz zajmowali się urzędowym oszukań-stwem. Na ulicy mógł mnie zaczepić ktoś ze znajomych, ale gdybyśmy zaczęli rozmawiać, nie mógłbym nie wiedzieć, że nie mówi tego, co chciałby powiedzieć, ale szepce coś ostrożnie, a potem rozgląda się dokoła, bo kto wie, czy tego, co powiedział, nie słychać zbyt daleko. Mogłem iść na prawo i na lewo w tym mieście, którego zewnętrzne i wewnętrzne mapy dobrze znałem; ale teraz na wszystko, co znane mi było w mieście, padał cień. Zdumiałem się, bo — po raz pierwszy, odkąd przyjechałem z Zachodu — nasunęło mi się podejrzenie, o którym dotychczas nie pomyślałem. Zbudziła się we mnie myśl, że jest tu coś gorszego od przemocy. Zacząłem przypuszczać, że to, co mnie otacza, to nie tylko zorganizowany terror, lecz groźniejszy od innych przeciwnik, przed którym nie sposób się obronić: głupota. Co by było — kiedy ta możliwość zaświtała mi w głowie, autentycznie się przestraszyłem — co by było, gdyby ktoś nagle po- 452 wiedział głośno, że wszystko to, co tu planują i realizują, jest nie tylko wyrachowane i okrutne, lecz także beznadziejnie niepotrzebne i potwornie głupie? Ta perspektywa była porażająca. Nigdy dotąd nie pomyślałem o tym w ten sposób. Żyłem pośród ludzi, którzy wkuli na pamięć i zasapani recytowali, że Idea jest jedna, wieczna i niepodzielna. Człowiek jednej książki jest zawsze niebezpieczny: to typ, który podchodzi do problemów życiowych bez wewnętrznej elastyczności, z odgórnymi, sztywnymi założeniami. Stykałem się z takimi ludźmi, przysłuchiwałem się im lub dyskutowałem z nimi, a oni gotowi byli raczej strzelić sobie lub komuś w łeb, byle nie ustąpić przed argumentem dopóty, dopóki ze swoją sztywną i upartą teorią nie znaleźli się w ślepej uliczce. I nikt nie miał odwagi zawołać, że król jest nagi. Nikt nie powiedział, że tego, co należało w kraju zmienić, wszystkiego, co pozostało tu z przeszłości, co było fałszywe, przestarzałe i niesprawiedliwe, w połowie XX wieku nie można zmienić według katechizmu teorii sprzed wieku. I kto trzyma się Stuletniej Litery, jest głupcem, bo Życie nie jest Literą, lecz zmianą. Ale nikt nie miał odwagi o tym mówić. „Marksizm", w którym przed stu laty były piękne idee, zrozumiałe społeczne i ludzkie oburzenie, w zmienioną teraźniejszość przeniósł twardogłowe, wściekłe zacofanie; taki musiał być feudalizm w wieku następującym po rewolucji francuskiej: tupiący nogą i głupi egoizm, który chce zmusić społeczeństwo, naród, by żyły w sposób sprzeczny z ludzką naturą. Dotychczas nigdy o tym nie pomyślałem. Komu- 453 niści, fanatyczni wyznawcy marksizmu, wierzyli w Ideę — z której praktyka już się naśmiewała — jak w średniowieczu zakonnnicy-scholastycy wierzyli w dogmaty kościelne o Niepokalanym Poczęciu czy o Wniebowstąpieniu1. Z fanatykami, jeśli na dodatek są głupcami, nie sposób dyskutować. Szedłem po słonecznej peszteńskiej ulicy, a za mną wlokło się podejrzenie, że dokądkolwiek pójdę, wszędzie kroczyć będzie za mną cień wielkiego niebezpieczeństwa: głupoty, która zaciemnia wszystko. Pamiętam, przystanąłem na rogu ulicy Serca2. Była to chwila, w której zrozumiałem, że muszę wyjechać stąd, nie uciekając przed czymś, lecz podążając ku czemuś. Było to jak zawał. Ale trwało tylko przez chwilę. Goethe (nie wiadomo, dlaczego we wszystkich krytycznych chwilach zawsze odzywa się Goethe) powiedział, że „człowiek musi przeżyć własny los". A więc nie los statystyczny, wytyczony przez wydarzenia, przez Historię, lecz własny, jednostkowy. Przed stu laty może było to jeszcze możliwe. W cza- i sach rewolucji francuskiej, wojen napoleońskich jedl nostka mogła jeszcze za pomocą sprytu, przebiegło! ści wykiwać kolektywny los. Ukryć się lub wymo^ ścić sobie jakieś nisze we własnym życiu wewnętrz- 1 Autor wyraził się nieprecyzyjnie — dogmat o Niepokalanym Poczęciu został ogłoszony dopiero w połowie XIX w., zaś Wniebowstąpienie nigdy nie zostało ujęte w dogmat. Ale oba wydarzenia teologicznie sformułowano już we wczesnych wiekach średnich, należą więc do kanonu wiary od samego początku chrześcijaństwa. 2 Sziv utca 454 nym. A jeśli ktoś przed stu laty wstępował na szafot lub padał na polu bitwy, wiedział, że oto kończy się jego własny, osobisty los. Ale dziś? Nie ma już więcej „własnego losu", są jedynie statystyczne szansę. Nie sposób czuć odrębności własnego losu, gdy wybucha bomba atomowa lub gdy dyktatura skazuje społeczeństwo na zacofany, idiotyczny ustrój. Dlatego trzeba stąd wyjechać tam, gdzie — może — przez jakiś czas będę mógł żyć zgodnie ze swoim własnym losem. Bo tu jestem już tylko daną statystyczną przynależną do pewnej kategorii. Tak odezwał się Goethe, jeszcze raz, na rogu ulicy Serca. I nagle zaczęło mi się spieszyć — nie do Parku Miejskiego, nie do Budy i nawet nie do języka węgierskiego, nie ku solidarności bliskich, lecz dalej. Muszę wyjechać z tego pięknego, smutnego, mądrego i barwnego miasta, z Budapesztu, bo jeśli zostanę, wyschnę w agresywnej głupocie, która mnie tu otacza. I muszę stąd wywieźć to, co może jest tylko moim wymysłem, własne „ja", osobowość, która istnieje tylko w jednym egzemplarzu. Owo „ja" nie jest ani lepsze, ani ważniejsze — owszem, jest może nawet gorsze i bardziej nędzne — od „ja" innych, ale ja mam je tylko jedno. I nie istnieje Idea, Cel, które by mi zrekompensowały jego utratę; jeśli zrezygnuję z tej innej tęsknoty, która już mnie przenika, jak w młodości poryw miłosny czy podniecenie ambicji, jeśli tu zostanę, ta tęsknota wyschnie we mnie. Trzeba stąd wyjechać ku czemuś... Była to nostalgia na odwrót. (Później, na obczyźnie, nigdy nie czułem tęsknoty za ojczyzną). To, co teraz pojąłem, było właściwie tęsknotą za no- 455 -- > .-¦ MP> SSraw wym lądem, za Ziemią. Ale objawiała się takim samym męczącym niepokojem jak niedosyt ojczyzny. Pragnienie, by ujrzeć Ziemię — maleństwo, które ma dopiero cztery i pół miliarda lat, jak czytałem — zobaczyć tę prowincjonalną, maleńką planetę z innej niż dotychczas perspektywy, naraz bliższej i dalszej, jeśli to możliwe. Na chwilę rozświetliło mi pamięć wspomnienie światła na Posillipo — wyjechać i jeszcze raz ujrzeć Światło, położyć się z zamkniętymi oczyma w Świetle, po ślepieniu przez lata w śmierdzącym i zbutwiałym, kłamliwym mroku jeszcze raz zobaczyć Światło. Wąchać, dotykać, smakować Ziemię — owoce i mięsa, nasycić się zapachami i kolorami, oglądać oceany i dalekie, dalekie brzegi, gdzie żyją dzicy, którzy mają bumerangi i lodówki, auta i fetysze, totemy i bombę atomową, przerażający i śmieszni zarazem — zobaczyć ich w rzeczywistości, nie tylko we śnie! Widzieć osuwające się brzegi przemijającego, jedynego i niepojętego Życia, wszystkie strony jego świata. Zobaczyć, co z bocianiego gniazda na statku Kolumba widział majtek, kiedy o świcie, podniecony i zachrypnięty zaczął krzyczeć: „Ziemia! Ziemia!...". (Ten krzyczący majtek po wieczność żyje pewnie w nas, w każdym człowieku; czasami tylko przysypia w bocianim gnieździe. Kolumb i jego marynarze jeszcze spali, gdy w Świetle pojawiła się Ziemia). Wróciłem na drugą stronę Ronda i przyspieszyłem kroku. Kiedy wreszcie rusza pociąg w stronę Ziemi? 456 19 Przekroczenie granicy kraju umożliwił mi znów list ze Szwajcarii. Otrzymałem zaproszenie na spotkanie pisarzy i spędzenie tam wraz z rodziną kilku tygodni. (Ucieszyłem się z tej możliwości, ale perspektywa wzięcia udziału w zjeździe literackim podziałała na mnie przygnębiająco, nie ma bowiem niczego nudniejszego, żałośniejszego i głupszego od spotkań pisarzy). W tym czasie, latem 1948 r., o-trzymać paszport nie było już na Węgrzech łatwo. Ale też nie było to takie trudne, jak sobie wyobrażałem. Węgierski exodus nastąpił po drugiej wojnie światowej w trzech falach i setki tysięcy ludzi opuściło wówczas kraj: najpierw w 1945 r., kiedy ci, którzy mieli po temu szczególne powody, uciekli przed zbliżającą się armią sowiecką i komunistami. Po raz drugi latem 1948 r., kiedy — bezpośrednio przed procesem Rajka — w żelaznej kurtynie istniały jeszcze prześwity: we wszystkich instytucjach siedzieli już komuniści, ale działał jeszcze „rząd koalicyjny", wielu urzędników należących do partii demokratycznych pozostało na miejscach i wiele można było jeszcze załatwić, co w kilka miesięcy później było już niemożliwe, bo komuniści przestali odgrywać demokratyczną komedię i z nieskrywaną brutalnością przejęli władzę. Latem 1948 r. istniała ostatnia możliwość, by ci, którzy chcieli wyjechać z kraju (a w sensie politycznym byli dla komunistów nie-interesujący), mogli otrzymać paszport. Wielu pisarzy, artystów, uczonych, sportowców, byłych właści- 457 •vi*4' ^'"^¦"5qfr'lS|l^'Ul*''35*'\ .%S»! "*" *!¦¦*'"¦ cieli upaństwowionych przedsiębiorstw wyjechało w tamtych tygodniach z legalnym paszportem za granicę. Trzecia fala exodusu nastąpiła po 1956 r., kiedy w dramatycznych okolicznościach setki tysięcy ludzi uciekło z Węgier. A potem, przez długie lata, wyjechać mógł tylko ten, kogo wysyłali komuniści — lub kto uciekał nielegalnie. Z bliska wszystko jest inne. Kiedy, załączywszy szwajcarskie zaproszenie, złożyłem podanie w urzędzie paszportowym, nie było wiadomo, jaka będzie decyzja. W każdym razie postanowiłem, że wyjadę tylko wtedy, jeśli otrzymam paszporty bez żadnych warunków. Odpowiedź dostałem dopiero po dwóch miesiącach. W tym czasie nikt nie chciał ze mną rozmawiać na temat warunków. Wydanie paszportów nie wiązało się z przyjęciem zadań politycznych czy jakichkolwiek innych. Nie musiałem składać obietnicy, że przed upływem terminu ważności dokumentów (które były wydane na dwa miesiące i do dwóch krajów — Szwajcarii i Włoch) wrócimy zza granicy. Nikt nie pytał, jakie mam plany na pobyt, z kim chcę się spotkać. Słyszałem później, że nad moim podaniem radzili „kompetentni urzędnicy" — jedna z komisji składających się z komunistów i wyższych urzędników innych partii, podanie trafiło przed „radę", gdzie po dyskusji postanowiono, że lepiej, jeśli nie będę zatruwał swoją obecnością atmosfery krajowego życia literackiego, i wydano polecenie, by wystawiono nam paszporty. System o-rzekł, że jestem tu zbędny i nieważny. Jeden z moich znajomych (ten sam, który stwierdził, że „wśród komunistów nie ma ani jednego dżentelmena", i 458 którego w niedługi czas potem skazano na siedem lat więzienia w procesie Rajka) wypytywał się w sprawie paszportów i powiedział, że zaskoczyła go obojętność, z jaką kompetentni urzędnicy, wzruszając ramionami, przyjęli jego zainteresowanie. Po upływie dwóch miesięcy otrzymałem wezwanie, bym stawił się w urzędzie paszportowym. Dyżurny urzędnik — zakopany w aktach okularnik, niezbyt przyjazny, ale też nie nieuprzejmy — przyjął opłatę skarbową, podpisał i podpieczętował dokumenty. Paszport był zeszycikiem w ciemnoniebieskiej plastikowej okładce, na której widniał herb kossuthowski. Uważnie go obejrzałem, bo przypuszczałem, że to już ostatni dokument, który pod urzędową pieczęcią stwierdza, że jestem Węgrem. Ponieważ nie pozostało już nic do załatwienia, wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia. A wtedy stało się coś nieoczekiwanego: urzędnik w okularach także wstał. Odprowadził mnie do drzwi i powiedział: „Do widzenia". Nacisnął klamkę, otworzył mi drzwi. A potem zamknął je za mną. W kilka dni później zadzwoniono do drzwi naszego mieszkania i woźny sądowy doręczył mi „wezwanie do prokuratora". Taki dokument nie był wówczas w Budapeszcie przyjemnym zaproszeniem. Poszedłem na ulicę Marko, portier skierował mnie do dyżurnego prokuratora. Po korytarzach wielkiego budynku o złej sławie kręcili się podnieceni ludzie, adwokaci, świadkowie, strażnicy, którzy doprowadzali zakutych w kajdanki więźniów do sal sądowych. Przez otwarte okna widać było zamknięty dziedziniec, na którym wykonywano wy- 459 roki śmierci. Dyżurny prokurator, młody człowiek, przyjrzał mi się z zainteresowaniem, przeczytawszy moje nazwisko na dokumencie. Nie wiedziałem, co nastąpi, kłusownicy czaili się za każdym krzakiem. Prokurator kazał jednemu z woźnych odprowadzić mnie do archiwum, gdzie zostaną mi wydane odpowiednie akta. Archiwista — starszy człowiek, smutny, zapleśniały urzędnik sądowy — po krótkim poszukiwaniu przyniósł akta dotyczące wezwania: rozpoczęto przeciw mnie dochodzenie „w sprawie wprowadzenia do obiegu fałszywych pieniędzy". Zarzut był prawdziwy: przed kilkoma tygodniami w autobusie chciałem zapłacić monetą dwuforinto-wą z wprowadzonych niedawno do obiegu „nowych forintów" i konduktor, wyszczekany proletariusz, zawezwał milicjanta, kazał mi wysiąść i wysłał mnie na komisariat, bo moneta była sfałszowana i okazała się produktem „nowopeszteńskim". W komisariacie spisano moje dane — fałszywe forinty w dużych ilościach krążyły wówczas po Budapeszcie, milicjanci co godzina przyprowadzali ludzi nimi płacących — pokazano mi, na co mam zwracać w przyszłości uwagę (rowkowanie na obrzeżu monety w fałszywych egzemplarzach było inne niż w oryginalnych), i wypuszczono mnie do domu. Ale akta wędrowały i archiwista, który wypisał je i wydał, kręcił głową. „Jedzie pan za granicę?" — zapytał głośno. — „Ma pan rację, niech pan stąd wyjeżdża. Tu, panie, straszny brud" — i rozwarł ramiona, pokazując na półki zawalone do sufitu zakurzonymi plikami akt. — „Taki brud!". Nie wyjaśniał bardziej szczegółowo, ile tego brudu i jakiego on rodzaju. 460 Mówił głośno. Woźny, nieogolony człowiek o udręczonej twarzy, niemal obdarty, w tenisówkach — stał niemo obok mnie. A potem odprowadził mnie do prokuratora. „Rozpatrzenie sprawy" nie trwało długo: młody prokurator przekartkował akta, roześmiał się, opatrzył je adnotacją, że „umarza postępowanie", i wyciągnął do mnie rękę. „Jedzie pan za granicę, panie redaktorze?" — zapytał tak samo jak archiwista. A potem dodał cicho: „Ma pan rację, najwyższy czas wyjechać, zaczerpnąć trochę zachodniego powietrza...". Mówił to spokojnie, jakby nie był prokuratorem Węgierskiej Republiki Ludowej, tylko osobą z innego świata. „Proszę odprowadzić pana redaktora" — zwrócił się do woźnego. W drzwiach przystanąłem, wyjąłem banknot. „Od pisarzy nie przyjmuję pieniędzy" — powiedział poważnie ten smutny i nędznie odziany człowiek. Odwrócił się do mnie plecami i zostawił mnie samego w drzwiach. Przez chwilę patrzyłem za nim z banknotem w dłoni. Jednego z ostatnich wieczorów spotkałem się z pewnym znajomym, który był twórczym autorytetem w swojej profesji, i wiedziałem, że o wielu rzeczach, które dzieją się w kraju i na świecie, myśli tak samo jak ja. Poszliśmy na kolację do restauracyjki w Budzie. Ten człowiek naturalnie wiedział — podobnie jak System i wszyscy znajomi, z którymi spotykałem się w tych tygodniach — że nie jadę na literackie wywczasy, lecz na dobrowolne wygnanie; w tym czasie nawet wśród komunistów nie było już w kraju trzeźwego człowieka, który przypuszczałby, że ktoś, kto kwestionuje zasadność ustroju i otrzy- 461 it' - * muje paszport na wyjazd, kiedykolwiek powróci do kraju, jeśli już udało mu się przekroczyć jego granice. Teraz, w cichej godzinie pożegnania, mój przyjaciel odezwał się z goryczą. Zgadzał się, że w ustroju, który zabrania nie tylko swobodnego mówienia i pisania, ale i swobodnego milczenia, pisarz musi zająć stanowisko. Jeśli o niego chodzi — powiedział — ma nadzieję, że uda mu się schronić za parawanem pracy laboratoryjnej i nie będzie się musiał deklarować; dlatego zostaje w kraju. Ten człowiek zakwestionował komunizm w taki sam sposób, jak swojego czasu narodowy socjalizm, i teraz ze zdumieniem obserwował niewzruszoną dwukierunkowość tej manii. Podobnie jak przed kilkoma laty wiodąca warstwa społeczna była przekonana o tym, że przed bolszewizmem nie ma innej obrony, jak tylko faszyzm, tak teraz główne osobistości społeczeństwa komunistycznego głosiły, że przed odradzającym się — według nich — „impe-rialistyczno-faszystowskim" niebezpieczeństwem nie ma innej obrony, jak tylko bolszewizm. — A jednak — mówił mój przyjaciel — zbadajmy raz jeszcze, mając wzgląd na wszelkie skutki, co się wydarzyło w tych latach na Węgrzech. Wraz z wieloma ludźmi i ja sądziłem w przeszłości, że gospodarczy i społeczny ustrój kraju, jego duchowa wizja świata dojrzały już do gruntownych zmian. My, „humaniści" z klasy średniej, nie potrafiliśmy tego naszego przekonania wykrzyczeć światu z dostateczną mocą, bo człowiek, który w rozerwanej dramatycznymi konfliktami epoce głosi „ludzką mia- 462 rę", zawsze spotyka się z niezadowoleniem: człowiek środka — także arystotelesowskiego złotego środka! — jest na prawicy postrzegany jako lewicowiec, na lewicy zaś jako podejrzany prawicowiec. Ale to prawda, że humanistyczna warstwa klasy średniej miała wielkie zamiary; pragnęliśmy sprawiedliwej i rozumnej reformy rolnej, która dzięki prawom wymuszającym realne podatki zlikwidowałaby fermentujące w głębi węgierskiego społeczeństwa stosunki pana i sługi; chcieliśmy tych — ochraniających klasę robotniczą — odmian socjalizmu, które istniały już na Zachodzie; chcieliśmy w miejsce zhierarchizowanych, „pańskich" Węgier zbudować ludzki kraj. Wszystkiego tego chcieliśmy, ale nie byliśmy dość silni i konsekwentni, żeby te zamiary urzeczywistnić. I któregoś dnia pojawiła się w kraju Armia Czerwona, a idący za nimi w ślad komuniści zaczęli kolonizować kraj. Głosili jednocześnie, że zrealizują wszystko to, w co wierzyliśmy, ale do czego urzeczywistnienia my, siły liberalno-- demokratyczne, nie byliśmy dość silni ani wystarczająco odważni. Nie stworzyliśmy ludzkich Węgier. Więc czegośmy chcieli? Długo analizowaliśmy ten szczególny bilans. Zbadaliśmy nawet, czy nie dlatego jesteśmy rozczarowani, a nawet zrozpaczeni, bo to nie nasza klasa, liberalna klasa średnia przekształca wszystko, co na Węgrzech dojrzało do zmian. Ale jakkolwiek wypytywaliśmy się nawzajem, odpowiedź była wciąż ta sama: nie możemy przyjąć komunizmu jako społecznego rozwiązania, bo ten eksperyment nie jest 463 zakrojony na ludzką miarę i na dłuższą metę służy nie interesom społeczeństwa węgierskiego, lecz ko-lonizacyjnym celom imperializmu rosyjskiego. W opustoszałym ogródku budańskiej restauracyjki, o cichej godzinie wieczoru rozpoczynającego duszną letnią noc, kiedy po raz ostatni kosztowałem słodkie smaki rodzinnej ziemi — chleb, mięso, o-woce, wino — czułem, że nadeszła chwila, bym z całą szczerością zapytał także samego siebie: jaki jest prawdziwy sens tego straszliwego procesu? Czym jest „bolszewizm"? Sto lat temu sformułowano manifest, od dziesięcioleci w świadomości żarzy się ta groźba. Teraz poznałem część prawdy... jaki to wszystko ma sens? Tylko terror, przemoc i okrutny, rozbójniczy terror głodnej władzy i ochłapów grupki? Czy to możliwe, że ten system jest w stanie ulżyć ludzkiej nędzy? Mój przyjaciel był zdania, że prawdziwą treścią bolszewizmu jest po prostu bezwzględny przejaw słowiańskiego imperializmu: ale to tylko zaczyn roli, która już teraz nabiera prawdziwych rozmiarów — komunizm prędzej czy później przeżyje się jako teoria, ale pozostanie po nim nowoczesne, rozbudowane mocarstwo, Słowianie, i w następnym wieku trzeba się będzie z tym liczyć także wówczas, gdy któregoś dnia przestaną być komunistami. Zgodziliśmy się co do tego, że naród rosyjski wziął na siebie krzyż rewolucji i ta wielka ofiara może mieć dla świata sens. Jaki to może być sens? Pojawienie się na scenie świata „człowieka johan-nistycznego", jak wierzy Schubart: w miejsce „czło- wieka prometejskiego", zafascynowanego posiadaniem dóbr ziemskich, pojawia się wschodni człowiek o skłonnościach mesjanistycznych, który świat traktuje jako teren misyjny, jak biali traktowali w przeszłości Kamerun? Czy ultimatum, jakim dla społeczeństwa jest bolszewizm, oznacza ultimatum sprawiedliwości społecznej? Widzieliśmy z bliska komunistów i Rosjan, ale nie spotkaliśmy wśród nich człowieka o mesjanistycznych przekonaniach. A zamiast sprawiedliwości społecznej nie przynieśli niczego oprócz nowych form ucisku. Czy można mieć nadzieję, że ultimatum podziała na Europę jak katalizator i obok dwóch wielkich mocarstw, które po drugiej wojnie pozostały na scenie światowej — Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego — stworzy ludzką Europę, która wobec przerażającej perspektywy industrializmu i militaryzmu pozostanie dla ludzkości rezerwatem, dowodzącym, że Całość jest czymś więcej niż sumą składających się na nią części? Wszystko to powiedzieliśmy, a potem zamilkliśmy, bo nie znaliśmy odpowiedzi. Pożegnaliśmy się nocą na rogu ulicy. Na pożegnanie obaj prosiliśmy o wybaczenie: on dlatego, że pozostaje, a ja dlatego, że wyjeżdżam. 20 Ekspres Arlberg ruszał z Budapesztu we wczesnych godzinach popołudniowych i po północy dotarł do mostu na Anizie. Znów wkroczył do prze- 464 30 - Ziemia!... 465 ,** działu żołnierz radziecki i poprosił o paszporty. Skontrolował pieczątki, oddał dokumenty i obojętnie zasunął drzwi przedziału. Noc była cicha. Pociąg ruszył bezszelestnie. Po kilku chwilach przejechaliśmy przez most i w gwiaździstej nocy jechaliśmy dalej, do świata, w którym nikt na nas nie czekał. W tej chwili — po raz pierwszy w życiu — naprawdę czułem strach. Zrozumiałem, ze jestem wolny. Zacząłem się bać. ROSNĄCE POCZUCIE OBCOŚCI Dzięki opublikowanej w 1934 r. pierwszej, a w rok później drugiej części Wyznań patrycjusza Marai stał się autorem czytanym w całym kraju. Jak to zwykle bywa, do popularności przyczynił się także skandal, jaki wywołało wycofanie drugiej części książki i proces, w którym oskarżono autora o nadużycie praw osobistych kilku bohaterów utworu — Marai przedstawił ich bowiem pod własnymi nazwiskami lub ogólnie znanymi przydomkami — a także grzywna wysokości 2000 pengó, jaką musiał zapłacić. W jednym z wywiadów, udzielonym po u-kazaniu się drugiej części Wyznań, oświadczył: „Już nigdy więcej nie napiszę nic biograficznego, spróbuję być pisarzem". Musiał chyba zapomnieć o tej deklaracji. A ponadto w ciągu następnych kilkunastu lat tak wiele zaszło w życiu pisarza, że jeśli nawet pamiętał — najwidoczniej zmienił zamiary. Myśl o tym, że trzeba zdać relację z tego, co działo się na Węgrzech w ostatnich miesiącach wojny i bezpośrednio po jej zakończeniu, pojawiła się na krótko przed wyjazdem z kraju. Na emigracji pomysł bardzo prędko zaczął oblekać się w ciało. W ówczesnej sytuacji psychicznej — stanie wielkiego rozdarcia emocjonalnego, dręczącego konfliktu wewnętrznego — pisanie mu- 467 W^^m^śm siało być dla niego nawet pewnego rodzaju terapią. Wiedział przecież, że wszystkie jego wnioski są słuszne, lecz ta świadomość czyniła go nieszczęśliwym. Złożony stan psychiczny zaowocował wielowarstwową książką. W zredagowanym przez Maraiego Dzienniku nie znajdujemy o tej książce ani słowa. Ale w Zapiskach wyłączonych możemy dość dokładnie prześledzić etapy i okoliczności jej powstawania. W notatce z końca stycznia 1949 r. czytamy: „A jednak ten miesiąc, pierwszy miesiąc roku nie był bezowocny. Napisałem prawie cały pierwszy rozdział Wyznań patrycjusza. Pracowałem systematycznie i z energią". A także: „Teraz spróbuję przez trzy miesiące nie zajmować się niczym, nawet światem — i skoncentrować się tylko na trzeciej części Wyznań patrycjusza, na Neapolu, morzu i wiośnie". Tymczasem znajdował się w naprawdę dramatycznych warunkach materialnych, więc nachodziły go nierzadko chwile zwątpienia: „I dla kogo to wszystko? Po węgiersku nie będzie można tego wydać, może, bardzo może, kiedyś, w przyszłości po niemiecku, po angielsku, z wielkimi trudami i zachodami... A tu trzeba wyżyć, trzy osoby na obczyźnie bez żadnych dochodów i pomocy. Jeśli nie spotka nas wypadek i będę się liczył z każdym nędznym lirem, nasze zasoby wystarczą do końca roku". A wkrótce później: „To jakaś skomplikowana i niekończąca się partia szachów, którą rozgrywam ze światem: piszę książkę, a jednocześnie rozważam, że jeśli L. nie zdoła sprzedać naszych futer w Genewie — z czego moglibyśmy żyć przez dwa miesiące — trzeba je będzie przesłać B. do Zurychu, może tam się uda. Jeśli T.1 nie zapła- Mowa o hamburskim wydawcy Maraiego. ci, to może przez Hiszpanię będę próbował coś zrobić z rękopisem o Judaszu1. Tak wygląda ta partyjka szachów. I potrwa ona jeszcze bardzo długo. Jeśli nie zdołam wkrótce przetłumaczyć i opublikować Wyznań patrycjusza, we wrześniu trzeba będzie sprzedać pierścionek i bransoletę, co może wystarczy na trzy miesiące. Tak, gram w szachy i wiem, że mną też ktoś gra w szachy, Bóg i Szatan". Kłopoty materialne doskwierały, ale praca posuwała się prędko naprzód: „Nie śpię. Książka, którą piszę, wspomnienia, które otrzymują w niej postać, wszystko to nie daje mi spać. Jak powódź, tak mnie zalewa ten materiał. Nie myślę nawet o tym, co pisać, problem raczej, co opuścić? Na pewno «akcję», wydarzenia — można je znaleźć we wszystkich rocznikach ówczesnych gazet węgierskich — zamiast wydarzeń trzeba napisać «historię». Jeszcze nigdy nie pisałem książki z taką niecierpliwością, z tak niepojętym pośpiechem. (...) Wreszcie, wreszcie móc pisać prawdę, po dwudziestu latach jąkania się i mówienia o czym innym!". Intensywna praca nad trzecią częścią Wyznań była w tym czasie najważniejszym zajęciem autora, powraca do niej w wielu zapisach z tych miesięcy: „To warte wszystkiego. Ale niemałą cenę za to płacę. (...) Chciałbym jeszcze żyć, dożyć prawdziwego pokoju, pracować, doczekać owoców własnej pracy, wiedzieć, że L. jest zabezpieczona. Ale koniecznie chcę żyć, żeby dokończyć trzecią część Wyznań patrycjusza. Podczas pisania czuję niekiedy, że wszystko wydarzyło się po to właśnie, że musiałem to przeżyć, żeby opisać, taki był sens mojego życia i pracy, a reszta to tylko zabawa i zwyczajne przepędzanie cza- 468 1 Chodzi o powieść Trzydzieści srebrników (Harminc ezustpenz). 469 su. ( ) Ostatkiem sił piszę tę książkę. Ale po ukończeniu dziennego pensum niemal nie potrafię przerwać najchętniej pisałbym dalej, do omdlenia. Serce już tego nie wytrzymuje, potyka się. Piszę ostatnie stronice, rozdział 0 «energn religijnej»". Wreszcie notatka wyjątkowo opatrzona datą: „5 kwietnia. Skończyłem Wyznania patrycjusza. Jeszcze nigdy nie pisałem książki z tak niepokojącą lekkością i pośpie-chem 210 stron rękopisu w przeciągu trzech miesięcy" Podstawą faktograficzną książki są bardzo rozbudowa-T«T^l (°pubIikowany Przez Maraiego Dziennik z lat mi-ms — do wyjazdu - ma wprawdzie tylko 84 strony, ale Zapiski wyłączone z tego samego okresu - aż około 770 stron!): „Nocą czytałem swoje dawne — z 1945 r — notatki zDziennika. Zdumiewało mnie, w jak niewielkim stopniu człowiek wyciąga praktyczne wnioski z tego wszystkiego, co dobrze widzi. Według świadectwa tych notatek w 1945 r. myliłem się w bardzo niewielu sprawach i jasno widziałem, co nastąpi. A jednak potrzeba było czterech lat, nim wyciągnąłem z tego wnioski i opuściłem Węgry. To prawda, w ciągu tych czterech lat «wy-gnania» na Różanym Wzgórzu napisałem trzy tomy Obrażonych^ Trzydzieści srebrników, a przede wszystkim Dziennik, którego w żadnym wypadku nie napisałbym gdybym wyjechał wcześniej. Nie wystarczy jednak jasno widzieć, należy też działać. I działanie czasami nie oznacza tego, co ,est korzystne czy celowe, tylko to, co jest naszym zadaniem". Marai chciał jak najprędzej przedstawić swoją najnow- 1 Sertódóttek 470 szą książkę czytelnikowi: „Pewnie to lekkomyślność, ale dziś rozporządziłem, by z tej niewielkiej sumy, która mi się należy w Niemczech, został opłacony tłumacz, który na mój koszt i moje ryzyko przełoży na niemiecki rękopis Wyznań patrycjusza. W przyszłości muszę pracować w ten sposób, bo po węgiersku nie mogę się przebić. I chyba to jest najsmutniejsza rzecz, jaka w ostatnich czasach mnie spotkała". Choć wydawało się, że praca jest całkowicie zakończona, któregoś dnia pisarz niespodziewanie zmienił koncepcję: „Przechodząc przed południem pod oszklonym dachem Galerii, zrozumiałem nagle, że jeśli w ogóle istnieje jakakolwiek szansa na to, by tekst Wyznań — wszystko jedno, w jakim języku — dotarł do świata, muszę wykreślić połowę rękopisu, całą pierwszą część, a więc wszystko to, co pisałem o okresie rozpoczynającym się od dnia Anschlussu, a trwającym do dnia moich imienin, 19 marca — i pozostawić tylko to, co zapisałem, począwszy od wejścia Rosjan do wyjazdu. Zrozumiałem, że nasze losy po prostu zupełnie nie obchodzą świata, nieważne, co piszę o Bethlenie, Bardossym czy o zniszczeniu węgierskiego patrycjatu i jego kultury — nie obchodzi to obcego czytelnika w takim samym stopniu, jak mnie, gdy czytam podobne wieści o Syjamie. (...) Pospieszyłem do domu i dokonałem na rękopisie operacji. Z 210 stron wyrwałem 95. Pozostała część daje obraz tego, co się dzieje w systemie sowieckim z pisarzami i literaturą. Za to ręczę". Niestety, plany szybkiej publikacji spaliły na panewce i książka zatytułowana nieoczekiwanie Ziemia! Ziemia!... ukazała się dopiero w 1972 r. w Toronto. Dowodzi to najwyraźniej ogromnych trudności wydawni- 471 czych, z jakimi Sandor Marai musiał się borykać na emigracji. Pomimo silnych emocji, jakie towarzyszyły pisaniu, a także „amputacji" części tekstu, jego struktura pozostała pomysłowa i precyzyjna. Specyficznej technice kompozycyjnej Maraiego można się przyjrzeć, czytając chociażby fragment z drugiej części, opis spaceru po dzielnicy, w której pisarz mieszkał przed wojną. Wybór punktu obserwacji jest istotny także w sensie dosłownym: autor patrzy na zniszczone miasto z góry, ze Wzgórza Zamkowego (znajdujemy się w Budzie, a więc na terenie górzystym). Co stamtąd widzi? „Powietrzną pustkę" nie tylko po własnym mieszkaniu, lecz także po minionej epoce, po całej jej materialnej i duchowej rzeczywistości: domach, sprzętach i ludziach z ich mentalnością, uczynkami, wyborami, uczuciami i wydarzeniami. Druga część jest drobiazgowym i głęboko przemyślanym remanentem zaginionego świata. Życie pisarza było w nim silnie zakorzenione, przeto oba tematy rozważa on jednocześnie. Obserwując ruiny, odtwarza niejako i ożywia przeszłość dzielnicy i zarazem własną, oznaczającą ów „dobrze prosperujący interes pisarski". Tworzony przez dwa dziesięciolecia image widzi teraz jako karykaturę siebie samego. Dlatego też odczuwa ulgę, uświadomiwszy sobie, że ciągłość została przerwana, nie ma powrotu ani do dawnego świata, ani do dawnego trybu życia i warstwy społecznej, ani też do własnego życia tam, gdzie się ono nagle przerwało. Ruiny są dosłowne i przenośne. Wszystko się skończyło. Świetnie symbolizuje to chwila pierwszego spotkania z dawnym domostwem: na kupie gruzu pisarz 472 I odnajduje własny cylinder i podręcznik pielęgnacji psów rasowych — okruchy dawnego życia, obecnie nieprzydatne już do niczego. Kataklizm jest tragedią, ale nosi w sobie możliwość rozpoczęcia od nowa. Tym tłumaczy się uczucie ulgi po stracie wszystkiego. Wyzwolenie w sensie politycznym nie nastąpiło, wręcz przeciwnie — rozpoczęła się nowa, długa niewola. Ale na chwilę błysnęła nadzieja na uwolnienie się od własnego dawnego image^u. Dopiero teraz, gdy sceneria minionej epoki legła w gruzach, jasno widać, jak była ta epoka pod wieloma względami śmieszna i nieautentyczna; śmieszny i nieautentyczny wydaje się sobie pośrodku tego świata i sam autor. Oto ukazała się cała pozorność wszystkiego, co kiedyś wydawało się rzeczywiste i oczywiste, prysły wszelkie iluzje dotyczące zarówno własnego losu, jak i losu ojczyzny (np. passus o pozornej niezależności Węgier w okresie międzywojennym). Narracja pozwala też uchwycić moment kryzysu połowy życia, próbę odcięcia się od siebie dawnego, pragnienie oczyszczenia. Pierwsze miesiące po przejściu frontu autor traktuje jako szansę odbycia wielkich wspólnych rekolekcji. Pragnie zacząć życie od nowa, tak jak zaczyna je kraj — ale choć punkt wyjścia jest wspólny, pisarz pójdzie inną drogą. W powieści w tym miejscu nakładają się na siebie dwie płaszczyzny czasu: w pierwszej pisarz stoi na Wzgórzu Zamkowym, obserwuje okolicę i snuje refleksje; w drugiej zapisuje obserwacje, wnioski i wspomnienia, a także komentuje je i uzupełnia. Stojąc w alei Basztowej żywi jeszcze nadzieję, że wszystko można zacząć zupełnie od nowa. Gdy zapisuje tamte swoje myśli, już wie, że to nie- 473 możliwe. Nie sposób uwolnić się od siebie dawnego, ciągłość jednak nigdy nie zostaje zerwana całkowicie, zawsze jakoś kształtuje nasz dalszy los. Po tej obszernej refleksji następuje blisko czteroletnie poszukiwanie nowej narracji, zarówno dla siebie, jak i dla kraju. Własne możliwości i szansę ojczyzny Marai przez cały czas rozważa równolegle. Nie ma już iluzji i żywi coraz mniej nadziei. Wydłuża się lista złych doświadczeń — dlatego też tak nas zdumiewa ogromna bezstronność, jaką autor do końca stara się zachować w ocenie „nowego", które właśnie wkracza do ojczyzny. Doskonale obrazuje to rozważanie pisarza o zegarkach. Próbuje wytłumaczyć zaobserwowane zjawisko na poziomie własnych standardów myślenia, cytuje Spenglera, zastanawia się nad rolą czasu w wielkich cywilizacjach. I dopiero na końcu dochodzi do wniosku, że Rosjanie zbierają tak wytrwale zegarki po prostu dlatego, że są one dla nich walutą wymienną. Niestety, nie tylko w kraju sytuacja nie daje perspektyw dalszej pracy pisarskiej; wydostawszy się wreszcie za granicę, autor przeżywa szereg rozczarowań, choć bardzo już tęsknił za Zachodem i miał nadzieję, że przynajmniej tam odnajdzie pierwsze znamiona duchowego odrodzenia. Do Szwajcarii oba razy zaprosiło Maraiego Bureau International pour le Placement des Intellectuelles Refu-gies; była to w istocie dobroczynna fundacja szwajcarska, prowadzona przez niejaką Fanny Silberschein, nota bene osobę pochodzenia polskiego i, jak wynika z opisów, „czarującą i ogromnie energiczną kobietę". Razem z Ma-raim jechała śmietanka pisarsko-artystyczna Węgier, między innymi malarz Istvan Szónyi, rzeźbiarz Beni Feren-474 czy i pisarz Gyula Illyes. Towarzystwo po krótkim wspólnym pobycie rozjechało się, każdy z twórców realizował już własne plany. Marai szukał głębszej refleksji dotyczącej kataklizmu, który wstrząsnął Europą, śladów zbiorowego rachunku sumienia, wizji nowej przyszłości. Nigdzie jednak, ani w Szwajcarii, ani w Paryżu, ani też we Włoszech nie napotkał prób uczciwego rozrachunku, nie poznał żadnego nowego modelu, koncepcji, pomysłu, jak żyć dalej po tym wszystkim — i z tym wszystkim — co się stało. W tej części powieści uderza nieustające poczucie samotności pisarza, nie tylko w sensie dosłownym, lecz przede wszystkim intelektualnym. Marai wraca rozczarowany Zachodem, z przekonaniem, że pomimo trudnych czasów musi pozostać w ojczyźnie. Powoli jednak dochodzi do wniosku, że to nie będzie możliwe. „Nadeszła chwila, w której trzeba podjąć decyzję. Jest ona następująca: dopóki mam w kraju jeszcze szansę przeżycia, nie wyjadę, pozostanę tu, przejem ostatnie spodnie i wyłamię plombę z zęba, ale nie wyjadę. Bo moje miejsce jest w domu. Bo mam prawo tu żyć. Bo jestem pisarzem węgierskim. Jeśli już utracę wszelkie możliwości utrzymania się w kraju, poproszę o paszport i wyjadę razem z rodziną. Jeśli nie dadzą mi paszportu, wyjadę bez pozwolenia. Do partii nie wstąpię. Nie zawrę żadnego kompromisu" — notuje w początkach 1948 r. (Temu postanowieniu pozostał wierny do końca życia; nawet w okresie tzw. „miękkiej dyktatury", kiedy władze polityczne były wręcz zainteresowane przywróceniem wielkiego pisarza czytelnikom krajowym, Marai nie chciał przyjmować żadnych oficjalnych gości z Węgier i nie zezwalał na druk swoich książek w ojczyźnie, 475 >• dopóki jej terytorium nie opuści ostatni żołnierz radziecki). Decyzja wyjazdu na zawsze dojrzewa powoli. Nie chodzi tylko o szansę zwykłego przeżycia, które są coraz mniejsze, bo krytyka marksistowska (głównie Gyórgy Lukacs) odsądza pisarza od czci i wiary, a możliwości publikacji zawężają się przed nim w szybkim tempie: „Z czego będziemy żyć za granicą? Nie wiem. A z czego będziemy żyć, jeśli wrócimy i zostaniemy tu? Tego też nie wiem. Wiem na pewno, z czego n i e uda mi się tu wyżyć: z mojej profesji". Postanowienie udania się na emigrację było zapewne najbardziej brzemienną w skutki decyzją, jaką Maraiemu przyszło w życiu podjąć. Musiał się do tego długo przygotowywać psychicznie, czego ślady znajdujemy w Zapiskach wyłączonych: „Jeśli kiedyś wyjadę z Węgier, muszę się liczyć z tym, że wyjadę na resztę życia, czyli na zawsze. Nie widzę żadnych szans na to, by sytuacja, w której żyję, mogła się zmienić. (...) Budzę się o czwartej nad ranem. Co to będzie? Co czuł Ulisses, kiedy opuszczał Itakę i wyruszał w podróż, wiedząc, że nie powróci tu prędko? Śledził wiatr, szum wiatru, fale, pianę morską, słuchał śpiewu syren, pilnował złota i bał się cyklopów... ale w sercu nosił Itakę, zawsze tylko Itakę. Ja jeszcze nie wyruszyłem, a już myślę tylko o Itace". Wreszcie pisarz czyni ostatni krok: „Bezsenna noc. W duchu zaczynam już się od wszystkiego odrywać. Od chwili, w której podpisałem podanie o paszport, wszystko stało się prostsze". Zachwycające są te fragmenty powieści Ziemia! Ziemia!..., w których autor przed wyjazdem „pakuje" intelektualny bagaż. Zabiegi te ukazują rzeczywistą wagę i dramatyzm podejmowanej decyzji. Nie chodziło przecież o stworzenie jakiejkolwiek egzystencji — chodziło o 476 szansę pozostania pisarzem, o zachowanie wewnętrznych warunków pracy twórczej. Świadomie przygotowując się do wyjazdu, przesycał się językiem, motywami, tematyką, całym przedstawionym światem ojczystej literatury minionej epoki, rozumiał, że musi zabrać w sobie chociaż tyle, wszak na zawsze odrywa się od życiodajnego korzenia językowego. Dopiero czytane z tej perspektywy stronice poświęcone prywatnym mistrzom — Koszto-lanyiemu, Krudyemu — nabierają właściwego znaczenia. Dzięki Zapiskom wyłączonym poznajemy dramatyzm ostatnich godzin: „Ta podróż — jedziemy we trójkę — już nie jest «skokiem w ciemność», lecz samą ciemnością. Czymś w rodzaju samounicestwienia. Ale jestem spokojny, bo nie mogłem uczynić nic innego. Moja rola w kraju skończyła się, praca straciła sens. Dopóki Węgry są krajem satelickim Sowietów i łupem grabieżczej bandy chciwych i okrutnych krajowych bolszewików, pisarz nie może asystować tej zdradzie ojczyzny nawet przez samo swoje istnienie i pozostanie w ojczyźnie. W domu sprawy zaszły tak daleko, że nie można już nawet milczeć, muszę się udać na wygnanie, dobrowolnie, razem z rodziną. Nie mogę żyć w kraju, który przestał być moją ojczyzną. (...) Myślę jednak, że nie ma bólu większego od tego. Czasami brak mi tchu, jak ludziom po stracie kogoś z powodu śmierci lub zerwania. (...) Zapachy. Smaki. Wszystkiego mi brak, wszystkiego. Ale nie mogę być słaby. Trzeba uczynić wszystko, by kraj mógł się wyrwać z tego śmiertelnego niebezpieczeństwa. Cóż ja mogę uczynić? Muszę pracować dla kraju, napisać coś, co przyczyni się do jego sławy w świecie — to wszystko, co mogę uczynić, nawet jeśli to zupełnie beznadziejne". 477 spu "^^^^IH^^^B ^^^^^^^HR^r Ł |^^^^^^^^^^^^fe-^''\v:'^'-r"*':'^"/' Każda prawdziwa powieść ma swoją emocjonalną barwę, własny odcień stylowy, na który składa się niepowtarzalna mieszanina powracających na jej kartach uczuć. Tonem Wyznań patrycjusza była specyficzna harmonia ironii i czułości. W pisanej jako trzecia ich część Ziemi! Ziemi!... ironia jest w dalszym ciągu obecna, miejsce czułości zastąpiły jednak poruszenie i sarkazm. W tym sensie jest to książka bardziej cierpka. Głównym, ciągnącym się niczym czerwona nitka przez cały tekst tematem jest zetknięcie się i całkowita nieprzystawalność kultur Wschodu i Zachodu. Autor dowodzi tej tezy w drodze wielostronnej analizy historycznej, antropologicznej, filozoficznej, ilustruje ją też licznymi przykładami, czerpanymi garściami z codziennych obserwacji. Konieczność współżycia z socjalizmem, jaka spada na ludzi wychowanych w duchu (wprawdzie bardziej niedoskonałej, lecz bogatej duchowo) cywilizacji zachodniej, codzienny styk z systemem i mentalnością, zrodzonymi na Wschodzie, w ciągu pierwszych lat okupacji częściowo skruszyły zachodnią tożsamość okupowanych narodów: „Niewiarygodnie prędko przebiega w społeczeństwie proces wytarcia, psucia, próchnienia, podlenia się. Można go niemal mierzyć stoperem i widzieć, jak społeczeństwo staje się wynędzniałe, szmatławe, pokorne i skorumpowane" — notuje w tych latach w Zapiskach wyłączonych. Najważniejszym stanem świadomości, obecnym w każdej części książki, jest poczucie obcości — wobec Rosjan, wobec Francuzów i Szwajcarów, wobec minionego świata i siebie samego z tego okresu, wobec komunistów, wobec poputczyków i w ogólności wobec zmieniającej się gwałtownie mentalności świata. Wokół niego ogniskuje 478 się większość zapisanych tu przeżyć i refleksji. Jest to uczucie totalne — nie znajdując dla siebie miejsca w ojczyźnie z powodu obcości agresywnej mentalności bolszewickiej, atakującej całość życia społecznego i wdzierającej się do sfery prywatnej, Marai decyduje się na e-migrację, lecz w ten sposób nie tylko nie uwalnia się od uczucia obcości, lecz wręcz dobrowolnie i z pełną świadomością przyjmuje je na całą pozostałą część życia. Wyjątkowy jest chłód i spokój okraszonej jedynie ironią narracji. Bo choć pisarz nie cierpiał przedwojennego pseudopańskiego świata i choć odrzucała go teoria i praktyka komunizmu, jasności jego sądów nie ocienia żaden gniew, Marai nigdy nie notuje efektownych, emocjonalnych frazesów. Z zawstydzającą ówczesnych politologów bystrością analizuje natomiast mechanizm systemu bolszewickiego, jego podstępną taktykę i strategię, chwyty służące manipulowaniu społeczeństwem. Zważywszy na rok powstania (1949) — a nie wydania! — książki, uderza, jak wcześnie i z jaką niezwykłą jasnością pisarz widział i przedstawił wspólne korzenie faszyzmu i komunizmu i ukazał, jak wiele mają wspólnych elementów. Jego wizja historii, losów ludzkości nigdy nie była optymistyczna, ale starzejąc się, rysował perspektywy w coraz ciemniejszych tonach. Składały się na nie gorzka, pozbawiona nadziei niereligijność, która z czasem stała się udziałem autora, oraz przekonanie, że w historii ciągle powracają te same krwawe rozdziały, los ludzkości to dzieje wiecznego, urozmaiconego, osobistego i instytucjonalnego okrucieństwa. Wreszcie wyrazem rosnącej obcości wobec świata jest gorzkie opłakiwanie Europy i szczątków wielkiego dziedzictwa — humanizmu. Jednym z głównych objawów 479 - wskazujących jednoznacznie na schyłek przesyconej kłamstwem cywilizacji zachodniej jest fakt, że Książka straciła swoją rolę, spadła do roli towaru. Nowa era, cywilizacja afrodyzjaków to czas dominacji techniki i przedmiotów, umasowienia, manipulacji i bezwzględnego pustoszenia środowiska; te zmiany są tak elementarne i tak gwałtowne, że nie sposób się do nich dostosować. Marai naturalnie nie byłby sobą, gdyby nawet pośrodku tych pełnych goryczy rozważań nie zaczął stawiać sobie zasadniczych pytań. Czy upadek Zachodu jest upadkiem świata? Czy koniec kultury chrzęści jańsko-humanistycz-nej jest zarazem początkiem czegoś innego? Skąd może nadejść nowy prąd? W rozważaniach tych dąży do maksymalnej obiektywizacji przemyśleń, refleksji i sądów, jednak wnioski są niepocieszające: ze Wschodu nie nadchodzi nic nowego, sama tylko ciemność barbarii. Nie ma co czekać na zainspirowane stamtąd odrodzenie. • W literaturze węgierskiej Marai uchodzi za jednego z twórców powieści eseistycznej. Ziemia! Ziemia!... pozwala nam zajrzeć do warsztatu autora, doskonale obrazuje bowiem jego technikę pisania niejako „w głąb", schodzenia ku kolejnym, ale przynależącym ściśle do zjawiska warstwom asocjacyjnym: wokół każdego wydarzenia, faktu narasta otoczka kontekstu, z jej płaszczyzny autor prowadzi nas w przestrzeń skojarzeń, ukazując, jak wiele ludzi, spraw i myśli mieści się w istocie, w treści zwykłego widoku. Zarysowuje coraz większe obszary, ale są one koncentryczne, jak koła na wodzie. Naturalnie wszelkie wydarzenia, lektury, pejzaże okazują się warte zanotowania jedynie wówczas, gdy przynoszą ważne 480 wnioski. Celem życia umysłowego, codziennej intelektualnej przemiany materii pisarza jest rozumienie siebie i świata, stopienie przeżyć i doświadczeń we własną filozofię bytu. Termin „powieść eseistyczna" zawiera w rozumieniu (i realizacji) Maraiego elementy biograficzne, przeżycia indywidualne i zbiorowe oraz refleksje; niby to dziennik, ale z wstawkami powieściowymi i lirycznymi. W warstwie wydarzeń tekst jest pozornie linearny, lecz chronologię rozbijają wspomnienia, przywołujące inne płaszczyzny czasowe. Autor znajduje się niejako jednocześnie wewnątrz sytuacji, mając świadomość nieuchronnej subiektywności swoich sądów, lecz przez cały czas dąży też do bezstronności opisu (tworzonego z perspektywy zewnętrznego obserwatora) i do obiektywizmu ocen. Powieść jest więc naraz i „gorąca" uczuciowo, i „chłodna" refleksyjnie, osobista, lecz przecież rzeczowa i wiarygodna. Ujmując przeciwieństwa w tę swoistą symbiozę, przesycając je wielką siłą artystyczną, Sandor Marai dał nam głęboko przemyślaną, ujętą w szerokiej perspektywie i bardzo zasmucającą diagnozę tamtej epoki. Teresa Worowska 31 - Ziemia!... TREŚCI Część pierwsza............ 5 Część druga............. 121 Część trzecia.............283 Rosnące poczucie obcości (Teresa Worowska) . . 467 Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik" ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa http://www.czytelnik.pl Warszawa 2005. Wydanie I Ark. wyd. 18,3; ark. druk. 30,25 Skład: WMC SC, Warszawa Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA Zam. wyd. 790 Printed in Poland :•>:. 'i