Douwe DRAAISMA Dlaczego życie płynie szybciej, gdy się starzejemy * O pamięci autobiograficznej Przełożyła Ewa Jusewicz-Kalier *.!¦•.'>!. ' '. , t !!¦»:;; Państwowy Instytut W y d a w n i czy Tytuł oryginału WAAROM HET LEVEN SNELLER GAAT ALS JE OUDER WORDT. OVER HET AUTOBIOGRAFISCHE GEHEUGEN Okładkę i strony tytułowe projektowała _ KAROLINA CIĘŻKIEWICZ Redaktor techniczny DANUTA LIPKA Originally published by Historische Uitgeverij as Waarom het leven snellergaat als je ouder wordt. Over het autobiografische geheugen © Douwe Draaisma 2001 This translation was supported by a grant from the Foundation for the Production and Translation of Dutch Literaturę. Książka została wydana przy pomocy finansowej Fundacji Wspierania Przekładów Literatury Holenderskiej. © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006. Ali rights reserved Księgarnia internetowa www.piw.pl PRINTED IN POLAN D Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006 ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa e-mail: piw@piw.pl www.piw.pl Wydanie pierwsze Skład i łamanie: Agencja Poligraficzno-Wydawnicza „ANTER" ul. Tamka 4, 00-349 Warszawa Druk: Poznańskie Zakłady Graficzne SA, ul. Wawrzyniaka 39, 60-502 Poznań ISBN 83-06-03003-6 „WSPOMNIENIE JEST JAK PIES, KTÓRY KŁADZIE SIĘ, GDZIE ZECHCE" Nasza pamięć dysponuje własną wolą. Mówimy sobie: muszę to zapamiętać, pragnę zatrzymać tę chwilę, to spojrzenie, to uczucie, tę pieszczotę - lecz po upływie paru miesięcy lub nawet dni uświadamiamy sobie, iż nie potrafimy przywołać z pamięci barwy, zapachu ani smaku danego wspomnienia, mimo że taką mieliśmy nadzieję. „Wspomnienie - pisze w książce Rytuały Cees Nooteboom - jest jak pies, który kładzie się, gdzie zechce". Pamięć nic sobie nie robi również z polecenia, aby czegoś nie przechowywać. Nie pomagają uwagi typu: gdybym byl tego nie widział, nie przeżył, nie usłyszał, gdybym to tylko mógł zapomnieć. Wspomnienie zostało zachowane i kiedy leżymy w nocy, czekając na sen, wówczas powraca do nas całkiem spontanicznie, bez przywoływania. Również w tym wypadku pamięć podobna jest do psa, który machając ogonem aportuje to, co wyrzuciliśmy, pragnąc się tego pozbyć. Od początku lat osiemdziesiątych XX wieku tę część pamięci, w której przechowujemy wydarzenia ze swojego życia osobistego, określa się w psychologii nazwą pamięć autobiograf i c z n a. Jest to kronika naszego życia, długi rejestr, do którego się odwołujemy, gdy ktoś nas pyta o pierwsze wspomnienie, o to, jak wyglądał dom naszego dzieciństwa bądź jaką książkę czytaliśmy ostatnio. Pamięć autobiograficzna to jednocześnie pamiętnik i księga spraw zapomnianych. To tak, jakby ktoś polecił robić notatki z własnego życia nieposłusznemu sekretarzowi, który pilnuje swoich własnych interesów i dokładnie za- pisuje to, o czym człowiek chętnie by zapomniał, a w najbardziej godnych uwagi chwilach udaje, że pilnie notuje, lecz po kryjomu dawno już zakręcił pióro. Pamięć autobiograficzna posługuje się własnymi, zagadkowymi prawami. Dlaczego nie zawiera prawie nic z okresu przed naszym trzecim bądź czwartym rokiem życia? Dlaczego przeżyte przykrości zawsze zostają zapisane atramentem, którego nie da się wymazać? Dlaczego doznane upokorzenia przez wiele lat pozostają zarejestrowane z precyzją godną oficjalnego sprawozdania? Dlaczego w smutnych chwilach zawsze pojawia się wspomnienie czegoś równie smutnego? W wypadku depresji lub bezsenności pamięć autobiograficzna przekształca się w jeremiadę: każde z przykrych wspomnień zostaje poprowadzone poprzez przygnębiającą sieć wzajemnych odniesień do kolejnego przykrego wspomnienia. Od czasu do czasu własna pamięć sprawia nam niespodziankę. Jakiś zapach przypomina komuś coś, o czym nie myślał od trzydziestu lat. Ulica, na której dana osoba była po raz ostatni w wieku siedmiu lat, skurczyła się nagle nie do poznania. Bywa, że ktoś w podeszłym wieku ma przed oczyma wspomnienia z dzieciństwa wyraźniej niż wtedy, gdy miał czterdzieści lat. Są to jedynie przykłady doznań, jakich pamięć dostarcza powszechnie. Chcielibyśmy również zrozumieć, dlaczego do tej pory każdy dokładnie wie, gdzie się znajdował, gdy usłyszał, że księżna Diana zginęła w wypadku, w jaki sposób powstaje wrażenie deja vu oraz jak to możliwe, że w miarę jak się starzejemy, wydaje nam się, iż czas biegnie coraz szybciej. To, że dopiero od niedawna rozróżnia się w psychologii pojęcie pamięci autobiograficznej, jest czymś osobliwym. Przecież zdolność magazynowania osobistych doświadczeń oraz przypominania ich sobie jest właśnie tym, co w powszechnym rozumieniu zawsze oznaczało „pamięć". Cóż innego mogłaby ona zawierać poza „doświadczeniami osobistymi"? Pytanie to wypływa z nieporozumienia. W każdym podręczniku psychologii rozróżnia się dziesiątki rodzajów pamięci. Jedne z nich wskazują na długość okresu przechowywania, jak pamięć długotermino- wa lub krótkotrwała, inne na zmysł, z którym jest związana, jak pamięć słuchowa lub wzrokowa, a jeszcze inne na typ informacji, które zostają zmagazynowane, jak pamięć semantyczna, motoryczna bądź wizualna. Każdy z tych rodzajów pamięci charakteryzują odrębne prawa i właściwości: znaczenie słowa zapamiętuje się w inny sposób niż ruchy stóp podczas prowadzenia samochodu, a twierdzenie Pitagorasa inaczej niż pierwszy dzień w szkole. Tak więc, po bliższym zastanowieniu, gdy weźmiemy pod uwagę te najróżniejsze formy pamięci, nie powinien dziwić fakt, że dla przechowywania wspomnień dotyczących przeżyć osobistych dopiero w latach osiemdziesiątych wprowadzono odrębny termin fachowy. Zastanowienie budzi raczej to, dlaczego dopiero wówczas rozpoczęto badania poświęcone pamięci autobiograficznej. Dlaczego tak późno? W LONDYNIE I BERLINIE Mogło to nastąpić już sto lat wcześniej. Pierwszych eksperymentów dotyczących tego, co obecnie określa się jako pamięć autobiograficzną, dokonano około roku 1879. Zostały przeprowadzone przez angielskiego naukowca Sir Francisa Galtona (1822-1911), który zainteresował się procesem tworzenia swoich własnych skojarzeń. Spacerując ulicą Pali Mali, zwracał uwagę na spotykane po drodze przedmioty i za każdym razem notował w myślach skojarzenia, które w nim one budziły. Skonstatował ze zdziwieniem, że skojarzenia te były bardzo zróżnicowane i że często przywodziły na pamięć coś, o czym nie myślał od dawna. Nawiasem mówiąc, obserwowanie własnych procesów myślowych okazało się trudnym zadaniem: musiał przyglądać się swoim myślom i skojarzeniom, nie przeszkadzając ich wolnemu biegowi. Galton rozwiązał ten problem w następujący sposób: za każdym razem zapewniał najpierw swojemu umysłowi trzy, cztery sekundy spokoju, czekając na to, jakie skojarzenia się w nim pojawią, a następnie całą uwagę kierował na budzone przez nie echa. Miało to w sobie coś z nagłego zatrzyma- 7 nia i przeszukania. Po odbyciu spaceru Galton postanowił powtórzyć ten test w sposób bardziej usystematyzowany. Ułożył listę złożoną z 75 słów, które uznał za odpowiednie, takich na przykład, jak „pojazd", „opactwo", „popołudnie", zapisał je na kartce papieru i wsunął pod jedną z książek w taki sposób, że kolejne słowo mógł ujrzeć jedynie wtedy, gdy pochylił się do przodu. Eksperyment odbywał się według stałego rytmu. Galton pochylał się w stronę książki, w momencie dostrzeżenia danego wyrazu wciskał stoper, czekał do chwili pojawienia się jednego, dwóch skojarzeń, odczytywał, ile sekund to trwało, po czym notował swoje skojarzenia. Następnie od nowa wyostrzał umysł i odczytywał kolejne słowo. Galton uznał te eksperymenty za uciążliwe doświadczenie. Były męczące i nudne, wymagały od niego wielkiej wytrzymałości. Przeprowadził próby z listą tych samych 75 słów czterokrotnie, w różnych okolicznościach, w odstępach mniej więcej miesięcznych. W sumie utworzył 505 skojarzeń w czasie 660 sekund. Sprowadzało się to do około pięćdziesięciu skojarzeń na minutę; tempo to uznał za „żałośnie powolne" w porównaniu z naturalną prędkością tworzenia skojarzeń, gdy po prostu człowiekowi przychodzi coś do głowy. Liczba różnych skojarzeń okazała się o wiele niższa, było ich 289. Zdziwiło to Galtona i osłabiło jego początkowy podziw dla różnorodności, jaką zauważył podczas pierwszego testu, przeprowadzonego na spacerze wzdłuż Pali Mali. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdził, że skojarzenia podobne są do aktorów, którzy potrafią zasugerować widzowi niekończący się orszak postaci dzięki temu, że znikają szybko za kulisami i pojawiają się od nowa. Galton uzyskał pewność, że „na drogach naszego umysłu wyryte są głębokie ślady powozów". Kolejnym jego odkryciem był fakt, że tak wiele skojarzeń -39 procent - odnosiło się do jego młodości. Różne słowa przeniosły go we wspomnieniach z powrotem do czasów, gdy pozwolono mu jako chłopcu pomyszkować przez parę dni w laboratorium zaprzyjaźnionego chemika. Ostatnie wydarzenia wywołały o wiele mniej skojarzeń, zaledwie 15 procent. Ponadto, to przede wszystkim „stare" skojarzenia były odpowiedzialne za wszelkie powtórki: jedna czwarta skojarzeń z lat młodości pojawiła się czterokrotnie, a więc powróciła trzy razy. Na skojarzenia osoby dorosłej wyraźny wpływ wywierało uzyskane wychowanie i wykształcenie. Chociaż Galton widział kawał świata i zdobył sławę jako podróżnik odkrywca, uderzyło go, że jego skojarzenia są zdecydowanie angielskie: w rzeczywistości, egzaminując ich listę, zauważył również, że są typowe dla warstwy społecznej, w której się urodził i dorastał. Pod koniec swoich eksperymentów Galton odczuwał satysfakcję. Wykazał, że można zarejestrować ulotne skojarzenia w celu poddania ich analizie statystycznej, że można opatrzyć je datą, posortować i określić. Udało mu się przeniknąć do półmroku swojej świadomości. To, co tam znalazł, nie zawsze nadawało się do publikacji. Pisał, że wszystkie te skojarzenia „ujawniają podstawy myślenia danej osoby z zadziwiającą dokładnością, tak żywo i prawdziwie odsłaniają jej umysłową anatomię, że prawdopodobnie woli ona zachować to dla siebie". Wrażenie, jakie pozostało mu po przeprowadzeniu tych eksperymentów, przypominało to, które odnosi ktoś, kto musi rozwalić podłogę w piwnicy w celu przeprowadzenia napraw w systemie sanitarnym: dopiero wtedy odsłaniają się rury, kable i przewody, służące wygodzie mieszkańca, ale do tej pory pozostające w ukryciu. Dzięki tym badaniom Francis Galton mógł stać się twórcą obiecującej gałęzi psychologii poświęconej pamięci autobiograficznej. Jako pierwszy zaprezentował „efekt reminiscencji", zjawisko polegające na tym, że skojarzenia osób zbliżających się do sześćdziesiątki - Galton miał lat 57 - stosunkowo często odnoszą się do czasów ich młodości. Jako pierwszy również wynalazł technikę umożliwiającą uzyskanie dostępu do tych części pamięci, które nigdy do tej pory nie zostały poddane systematycznym badaniom. A jednak przeprowadzone przez niego eksperymenty nie miały godnych uwagi następstw. W tym samym bowiem okresie, około roku 1879, kto inny jeszcze zajmował się eksperymentami dotyczącymi pamięci, również posługując się listą słów oraz zegarkiem. Był to pewien Niemiec. Hermann Ebbinghaus (1850-1909) uzyskał doktorat na wydziale filozofii. Początkowo przebywał w Anglii i Francji jako prywatny nauczyciel, po czym w 1878 roku wezwano go do Berlina, aby udzielał lekcji pruskiemu księciu Waldemarowi. Edukacja księcia skończyła się gwałtownie w 1879 roku, gdy zmarł on na dyfteryt. Ebbinghaus postanowił spróbować szczęścia jako wykładowca filozofii z wolnej stopy. Wymagany w tym celu Habilita-tionsschńft poświęcił serii eksperymentów, które zaczął przeprowadzać, będąc jeszcze na dworze książęcym. Podobnie jak Galton - lecz niezależnie od niego - studiował działanie własnej pamięci. Ebbinghaus sam zaprojektował dla siebie bodźce. Umieścił w różnych wariantach samogłoskę między dwiema spółgłoskami, otrzymawszy w ten sposób zestaw 2300 sylab, takich jak „nol", „bif" bądź „par". Sylaby te - często określane jako „zgłoski bezsensowne", chociaż niektóre z nich tworzyły istniejące słowa - zapisał następnie na bilecikach. Typowa próba przebiegała następująco. O stałej porze Ebbinghaus kładł na stole swój zegarek i brał do ręki zestaw karteczek. Na zasadzie przypadku wyciągał pewną ich liczbę, po czym zapisywał wybrane sylaby w zeszycie. Potem brał do ręki sznur drewnianych koralików, z których co dziesiąty był pomalowany na czarno, i bardzo szybko - dwie, trzy na sekundę - odczytywał ten szereg sylab. Czynił to dopóty, dopóki nie zapamiętał całego zestawu. Spoglądał wówczas na sznur z koralikami i notował, ile razy musiał odczytać ten zestaw. Po pewnym czasie - odstęp wynosił od dwudziestu minut do sześciu dni bądź nawet cały miesiąc -powtarzał test z tym samym szeregiem sylab. Przez odjęcie liczby powtórzeń potrzebnych do nauczenia się po raz drugi zestawu sylab od liczby powtórzeń potrzebnych do ich pierwotnego zapamiętania Ebbinghaus otrzymał miarę, którą określił jako „zaoszczędzenie": w celu powtórnego nauczenia się potrzeba mniej powtórzeń niż dla nauczenia się po raz pierwszy, jednak różnica ta zależy od czasu, który upłynął między pierwotnym uczeniem się a uczeniem się po raz drugi. Dzięki tej metodzie Ebbinghaus znalazł okrężną drogą sposób kwantyfikacji pamięci. Nie można bezpośrednio zmierzyć 10 tego, co się zapomniało, można jednak dokonać pomiaru liczby powtórzeń potrzebnych do powtórnego nauczenia się tego, co się zapomniało. Tak więc Ebbinghaus mógł sformułować twierdzenie, że w miarę upływu czasu od pierwotnego nauczenia się zapominamy coraz więcej. Przedstawił je w postaci krzywej, która w ciągu pierwszych dwudziestu minut gwałtownie opada, po godzinie traci stromiznę, a po upływie jednego dnia staje się niemal płaska - znanej powszechnie jako „krzywa zapominania Ebbinghausa". Innym odkryciem był fakt, że wraz z liczbą sylab nieproporcjonalnie wzrasta liczba wymaganych powtórzeń. Jeśli seria zawierała do siedmiu sylab, Ebbinghaus uczył się jej za jednym razem, lecz dla dwunastu sylab potrzebował aż 17 powtórzeń, a dla szesnastu - nawet 30. Ten nieproporcjonalny wzrost określa się obecnie jako „prawo Ebbinghausa". W 1880 roku Ebbinghaus zamieścił sprawozdanie ze swoich testów w rozprawie habilitacyjnej, którą przedłożył fizykowi i matematykowi Hermannowi von Helmholtzowi. Ten pozytywnie ocenił pracę: chwalił sposób podejścia do tematu oraz wykorzystanie metod statystycznych, i choć uznał wyniki za „niezbyt przekonujące", przyznał, że nigdy nie można ich przewidzieć, i zarekomendował mianowanie tego „bystrego człowieka" wykładowcą z wolnej stopy. Mając w zanadrzu upragnioną nominację, Ebbinghaus powtórzył swoje testy i uzupełnił je nowymi badaniami. Wciąż jeszcze sam był ich podmiotem. Inne rozwiązanie było niemożliwe. Poczucie przyzwoitości - pisał -nie pozwala prosić kogoś, aby poświęcił się przez wiele miesięcy wyjątkowo nudnemu zadaniu, jakim jest uczenie się na pamięć szeregu sylab, co wymaga wielkiej koncentracji i cierpliwości. Tak więc każdego ranka mamrotał swoje sylaby, przesuwając w dłoniach sznur z koralikami. Rezultatem tej wymagającej niezwykłej cierpliwości pracy była książka, która ukazała się w 1885 roku pod tytułem Uber das Geddchtnis (O pamięci). Styl eksperymentów przeprowadzonych przez Galtona i Ebbinghausa był bardzo podobny. Obydwaj badali własną pamięć. Obydwaj pracowali nader systematycznie i poszukiwali precyzyjnych odpowiedzi w formie poddającej się kwantyfikacji, 11 możliwej do wyrażenia w procentach. I najważniejsza cecha wspólna: obydwaj byli zachwyceni tym, że udało się poddać pamięć badaniom eksperymentalnym. Galton pisał, że za pomocą swoich testów wniknął do ukrytych w półmroku procesów umysłowych; Ebbinghaus wyrażał wielkie zadowolenie z faktu, że znalazł miejsce, w którym mogły wykonać swoje zadanie „dwie potężne dźwignie ścisłych badań przyrodniczych, eksperyment i pomiar". Istniała jednak pewna różnica. Obie serie eksperymentów dotyczyły pamięci, ale jedynie eksperymenty przeprowadzone przez Galtona dotyczyły wspomnień. Z „krzywej zapominania" Ebbinghausa nie można było wyciągnąć wniosków dotyczących jego młodości, poznać tego, co rozgrywa się w półmroku jego umysłu, ani odkryć, co znajduje się pod podłogą piwnicy. Te same skojarzenia, które Galton witał tak gościnnie, aby po chwili zatrzymać je nagle i utrwalić na piśmie, w protokole eksperymentalnym Ebbinghausa były powstrzymywane już na progu. Sylaby wprowadzane przez niego do pamięci były świadomie pozbawione znaczenia; prawa dotyczące uczenia się, powtórnego uczenia się, przechowywania i zapominania mogły dojść do głosu tylko w otwartej, jasnej przestrzeni, wolnej od jakichkolwiek zaburzających uwagę zakłóceń. Materiał, który uznał za najwłaściwszy, ani nie przywoływał niczego, ani nie uwalniał, stanowił jedynie szereg pozbawionych znaczenia bodźców. To, co dla Galtona było przedmiotem studiów, Ebbinghaus uznawał za czynnik zakłócający. Jednakże dzięki temu ograniczeniu jego badania odznaczały się jakością, której brakowało w eksperymencie Galtona. To, co Ebbinghaus odtwarzał z własnej pamięci, mógł porównać z tym, co sam sobie przedstawił. Mógł wyrazić swoje dokonania w postaci proporcji. Dzięki temu, że bodźce zostały zarejestrowane, potrafił matematycznie opisać zależność zapamiętywania od czasu upływającego między uczeniem się a powtórnym uczeniem, długości listy sylab, wcześniej wyuczonych list. W metodzie pracy przyjętej przez Galtona było to wykluczone. Bez wątpienia jego skojarzenia powracały do tego, co niegdyś zostało wprowadzo- 12 ne do jego pamięci. Nie wracałby myślami do laboratorium chemicznego, gdyby nie spędził tam pewnego czasu jako chłopiec. Ale skojarzenia te nie pozwalały na jakiekolwiek porównanie ilościowe. Ebbinghaus mógł za każdym razem ustawić obok siebie dwie porównywalne wartości. To, co utracił przy swoich sztucznie stworzonych sylabach w sensie znaczenia i zawartości, zyskał w sferze sprawdzania i precyzji. Francis Galton i Hermann Ebbinghaus niezwykle doceniali wzajemnie swoje dokonania. Gdyby w 1885 roku mogli sięgnąć dwadzieścia lub trzydzieści lat w przyszłość i rzucić panoramiczne spojrzenie na krajobraz badań nad pamięcią, zdumieliby się niezmiernie. Ich własne eksperymenty różniły się w założeniach i metodologii, miały jednak porównywalną wartość, jako że i jedne, i drugie nie były pozbawione zalet i niedostatków. Po upływie czasu równego jednej generacji z tej równowagi nie pozostało ani śladu. Badania eksperymentalne w stylu Ebbinghausa szybko wyżłobiły koryto, które stopniowo przyciągnęło do siebie więcej bocznych strumieni, stając się w końcu nurtem głównym. Badania nad pamięcią zyskały formę, dla której reprezentatywna jest fotografia przedstawiona w pracy Aus der Werkstatt der experimentellen Psychologie und Pddagogik (1913, Z warsztatu psychologii eksperymentalnej i pedagogiki). Wykonano ją w jakimś niemieckim laboratorium, nie podając miejsca ani daty. Nie robi to wielkiej różnicy, w tym czasie bowiem zasady przeprowadzania eksperymentów zostały określone tak dokładnie, że nie tylko aparatura i sposób zorganizowania testu, lecz również laboratoria były do siebie bardzo podobne. Podczas gdy sam Ebbinghaus opracowywał swoje testy w domu, przy biurku, mając do dyspozycji jedynie szereg kartek z zapisanymi sylabami, sznur z koralikami oraz zegarek kieszonkowy, jego następcy przeprowadzali badania w laboratoriach, posługując się precyzyjną aparaturą pomiarową. Widoczni na zdjęciu dwaj mężczyźni i dziewczynka pozwalają dostrzec, że role osoby prowadzącej badania i osoby poddanej testom - u Ebbinghausa jeszcze zespolone - teraz zostały rozdzielone. Testowana jest pamięć dziewczynki, podczas gdy uwaga prowadzących ten 13 '¦'W Eksperyment w stylu Ebbinghausa dotyczący pamięci test może skupić się na obsłudze aparatury. Eksperyment dotyczący badania pamięci został zmechanizowany. W celu prezentacji materiału do pamięciowego opanowania wynaleziono najróżniejsze „mnemometry" i „aparaty pamięciowe", z których jeden stoi przed dziewczynką na stole. W skrzynce znajduje się mechanizm zapewniający prezentowanie bodźców w standaryzowanych odstępach czasu. Dziewczynka stanowi część zamkniętego obwodu aparatury. W chwili pojawienia się wyrazu- 14 -bodźca uruchamia się chronoskop, widoczny pod szklaną kopułą po lewej stronie. W momencie gdy dziewczynka reaguje na dane słowo, chronoskop zatrzymuje się: wyłącza go znajdująca się przed badaną czuła membrana, rejestrująca drżenie jej głosu. W owym czasie instrument ten był mechanizmem o najwyższej precyzji: rejestrował czas reakcji z dokładnością do milisekundy. Na ścianie wisi plansza ukazująca schemat obwodów w chronoskopie Hippa. Trzydzieści lat po mruczanych testach Ebbinghausa przeprowadzanych w berlińskim gabinecie wszystko uległo zmianie: miejsce dokonywania eksperymentu, rozdzielenie osoby prowadzącej badania od osoby badanej, zaawansowana aparatura, standaryzacja doświadczeń. Mimo to przeprowadzany z dziewczynką test bez trudu można określić jako eksperyment w stylu Ebbinghausa - świadczy o tym to, co badana musi sobie przypomnieć. Wciąż jeszcze jest to samogłoska umieszczona między dwiema spółgłoskami, pozbawiony znaczenia bodziec: Kad. EKLIPSA u; Szybko można podsumować, co w tym czasie stało się z testami Galtona. Otóż jego badania całkowicie zniknęły z pola widzenia wskutek pojawienia się psychologii pamięci, która była kontynuacją pracy Ebbinghausa. Dotyczyło to metod i technik, jak również - całkiem logicznie - przedmiotów badań: każdy stolarz może poświadczyć, że narzędzia w wysokim stopniu określają to, co można za ich pomocą wykonać. To podejście uczyniło z psychologii pamięci cieszącą się uznaniem naukę. Wszystkie podręczniki potwierdzają, że w ubiegłym wieku zgromadzono znaczną wiedzę na temat uczenia się i zapamiętywania, pamiętania i zapominania, rozpoznawania i odtwarzania. Wciąż jeszcze prowadzi się badania przy użyciu sylab, lecz obecnie stanowią one zaledwie część urozmaiconego repertuaru technik, dostosowanych do najróżnorodniejszych rodzajów informacji. Niezmienny pozostał wybór takich pytań, na które można od- 15 powiedzieć precyzyjnie, w sensie ilościowym. Wiąże się z tym usiłowanie dokładnego rejestrowania tego, co zostaje wprowadzane do pamięci. Oczywistym żądaniem stawianym badaniom nad pamięcią stała się możliwość uchwycenia ilościowej różnicy między wejściem a wyjściem, jak zaczęto tymczasem nazywać materiał nauczony i odtwarzany. Ceną, jaką za to zapłacono, jest wykreślenie z planów badawczych tematów z trudem poddających się eksperymentom i pomiarom - czasem okresowo, czasem definitywnie. Dla badań nad pamięcią autobiograficzną miało to drastyczne konsekwencje. Osobiste przeżycia nie zostają przecież najpierw zarejestrowane na piśmie, nie można też posługiwać się nimi równie wygodnie jak sylabami bij lub kad. W zwykłych okolicznościach nie daje się wyrazić wspomnień jako proporcji, po prostu dlatego, że brakuje połowy równania. Prąd przeciwny pojawił się dopiero w latach siedemdziesiątych. Aby przedstawić tło tego zwrotu, musielibyśmy zbyt daleko odbiec od tematu. Ważnym czynnikiem stała się niepokojąco duża przepaść między tematami głównego nurtu badań nad pamięcią a pytaniami dotyczącymi działania pamięci w życiu codziennym. Tacy badacze, jak Loftus, Neisser, Baddeley, Rubin, Conway, a w Holandii Wagenaar, przenieśli uwagę na to, co Neisser określił jako „everyday memory", na mechanizm działania pamięci w warunkach naturalnych. Najbardziej uderzającym elementem we wspomnianym zwrocie stał się szybki rozwój badań nad pamięcią autobiograficzną. Nieoczekiwanym, ironicznym aspektem tego rozwoju jest fakt, że metody eksperymentalne zastosowane do badania pamięci autobiograficznej okazały się tak produktywne. Oto parę przykładów. Psychologowie Crovitz i Schiffman zadali sobie pytanie, czy po wprowadzeniu pewnych poprawek galtonowska metoda wywoływania skojarzeń mogłaby się okazać użyteczna dla prowadzonych przez nich badań. Przedstawili niemal setce studentów dwadzieścia słów, prosząc, by przy każdym z nich zanotowali pierwsze nasuwające się skojarzenie i określili możliwie dokładnie jego datę. Okazało się, że częstotliwość wspo- 16 mnień zmniejsza się równomiernie w miarę upływu czasu: najwięcej było świeżych, pochodzących z ostatnich godzin i dni, po czym ich liczba szybko malała. Crovitz i Schiffman zanotowali, że biorąc pod uwagę wiek badanych osób, niemożliwe jest przeprowadzenie sensownego porównania z rezultatami otrzymanymi przez Galtona, lecz patrząc z perspektywy, można stwierdzić, że była to właśnie jedna z niespodzianek, jakie przyniósł ten eksperyment: badane przez nich dwudziestolatki nie powracały do „starych" wspomnień. Wyniki badań Crovitza i Schiffmana ukazały się w 1974 roku w „Bulletin of the Psycho-nomic Society" (Biuletyn społeczeństwa psychonomicznego), który można określić jako ognisko skupiające myśli reprezentatywne dla psychologii kwantytatywnej i eksperymentalnej. Ich artykuł dał początek temu, co obecnie określa się jako „Galion cuing techniąue". Techniką tą zaczęto się tymczasem często posługiwać w celu uzyskania eksperymentalnego dostępu do pamięci autobiograficznej. Inny przykład to „pamiętnik-studium badawcze" Wagenaara. W wieku trzydziestu siedmiu lat rozpoczął on badania nad własną pamięcią, które ostatecznie objęły okres sześciu lat. Codziennie notował jakieś wydarzenie z życia osobistego, zaznaczając przy tym, c o się wydarzyło, gdzie i kiedy oraz kto brał w tym udział. Zaznaczał również na odpowiedniej skali swoje zaangażowanie emocjonalne w dane wydarzenie, a także, do jakiego stopnia było to coś istotnego bądź przyjemnego. Ponadto przy każdym wydarzeniu notował jakiś krytyczny szczegół, który miał służyć jako test przy sprawdzaniu, czy rzeczywiście to pamięta. Między 1979 a 1983 rokiem Wagenaar zgromadził 1605 drobnych sprawozdań dotyczących wydarzeń z życia osobistego. Po upływie roku wybierał przypadkowo jedną ze wskazówek: kto, gdzie lub kiedy, i usiłował przypomnieć sobie dane wydarzenie. Gdy nie udawało się to z jedną wskazówką, dodawał następną, a jeśli trzeba było, jeszcze trzecią, aż zdołał to sobie przypomnieć. Tę część eksperymentu Wagenaar uznał - podobnie jak Galton i Ebbinghaus - za udrękę. W ciągu dnia potrafił opracować w ten sposób najwyżej pięć wydarzeń, co wy- 17 jaśnia, dlaczego zajęło mu to cały rok. Spośród wskazówek najbardziej skuteczne były: „kto brał w tym udział" oraz „gdzie to się odbyło"; określenie „kiedy", nie przydawało mu się zbytnio. Chociaż w stosunkach społecznych data jest sprawą istotną, to dla pamięci czynnik ten nie ma znaczenia. Wagenaar zauważył, że w krótkim czasie lepiej zapamiętywał wydarzenia przyjemne niż przykre, lecz przewaga ta zanikała w miarę upływu czasu. Okazało się, że zapominanie - pojęte jako liczba wskazówek potrzebnych mu do przypomnienia sobie danego wydarzenia -odbywało się z systematycznością znaną już od czasu Ebbing-hausa: na początku człowiek zapomina stosunkowo więcej niż później; również w wypadku pamięci autobiograficznej krzywa biegnie najpierw stromo w dół, po czym ulega spłaszczeniu. Wagenaar dostrzegł jednak zasadniczą różnicę. Otóż po upływie miesiąca Ebbinghaus praktycznie całkowicie zapominał swoje sylaby, podczas gdy on potrafił w końcu odtworzyć wszystkie wydarzenia, chociaż czasem z wielkim trudem, korzystając przy tym z pomocy osób, które brały w nich udział. W ten sposób badania nad pamięcią autobiograficzną jednoczą odkrycia najstarsze z najnowszymi. Posługują się metodami o dziewiętnastowiecznej proweniencji, lecz wyniki opracowywane są przy użyciu zaawansowanych technik statystycznych. Koncentrują się na pytaniach, które stawiane były jeszcze przed pojawieniem się psychologii eksperymentalnej i dopiero teraz znalazły miejsce w programie badawczym. To, że wyniki nie zawsze można przedstawić w postaci dokładnych liczb, jest nieuniknione. Kto bada wspomnienia w starym, potocznym, pełnym znaczeniu tego słowa, ma do czynienia z tym, z czego zrezygnował Ebbinghaus na rzecz precyzji: ze znaczeniem i zawartością. : DLACZEGO ŻYCIE PŁYNIE SZYBCIEJ, GDY SIĘ STARZEJEMY Pamięć autobiograficzna to nasz najbardziej intymny towarzysz. Rośnie wraz z nami. Gdy mamy pięć lat, zachowuje się inaczej, niż gdy jesteśmy w wieku lat piętnastu bądź sześćdziesięciu, 18 chociaż zmiany te zachodzą tak wolno, że niemal ich nie zauważamy. Pytania, jakie wywołuje pamięć autobiograficzna, zajmują określoną pozycję na osi czasu - zarówno w życiu, jak i w tej książce. Między pierwszymi wspomnieniami a zapominaniem typowym dla wieku starczego, między formowaniem pamięci a erozją wspomnień, między niemożnością zapamiętania z powodu zbyt młodego lub zbyt podeszłego wieku znajdują się pytania, które z pewnością zadaje sobie każdy, po prostu dlatego, że dysponujemy pamięcią. Niemożliwe jest, by nie spojrzeć od czasu do czasu ze zdziwieniem na coś, co towarzyszy nam przez całe życie. Odpowiedzi należy szukać w badaniach nad pamięcią autobiograficzną, które cechuje coraz szybsze tempo, towarzyszący im wzrastający entuzjazm oraz stale poszerzający się zakres. Jednak nie tylko tam. Dla wielu psychologów - sam nie stanowię tu wyjątku - drugą naturą stało się stawianie sobie wyłącznie pytań, które pasują do instrumentów badawczych, jakimi dysponuje psychologia. Należą do nich między innymi eksperyment, ankieta, pomiar towarzyszących procesów fizjologicznych bądź neurologicznych, a obecnie również techniki obrazowe w rodzaju tomografii komputerowej. Określają one granice tego, co można poddać badaniu. Niechętnie zawracamy sobie głowę wszystkim, co znajduje się poza tym obszarem. Nie pasuje to do prowadzonych przez nas badań. Jest to rodzaj reakcji odruchowej. Niniejsza książka jest próbą przeciwstawienia się temu odruchowi. Wiele z tego, co przeżywamy w odniesieniu do swojej pamięci, rozgrywa się w skali czasowej, która nie pozwala na badania eksperymentalne. Niektóre zjawiska są zbyt ulotne, by je zarejestrować. Deja vu pojawia się nagle i gdy tylko człowiek sobie uświadomi, że coś takiego przeżywa, cudowne uczucie powtórki części własnego życia bezpowrotnie znika. W przeciwieństwie do tego wrażenie, że w miarę jak się starzejemy, życie płynie coraz szybciej, jest zjawiskiem zbyt rozciągniętym w czasie: nie można prowadzić testów w skali ludzkiego życia. Jeszcze inne doświadczenia występują w okolicznościach wyklu- 19 czających przeprowadzenie badań doświadczalnych. Ludzie, którzy nagle znaleźli się w zagrażającej życiu sytuacji, opowiadają czasem, że widzieli przesuwającą się szybko przed nimi serię obrazów; w jaki sposób można by zbadać podobne zjawisko w laboratorium? Dylemat jest oczywisty: albo trzeba odłożyć tego typu pytania na bok, albo szukać na nie odpowiedzi poza domeną eksperymentu. Jakiego wyboru dokonano tutaj, wynika z tytułu książki. Również tam, gdzie niemożliwe jest przeprowadzenie bezpośredniego doświadczenia, często można zgromadzić dane, które zapewniają przynajmniej częściową odpowiedź. Czasem znajdują się one poza granicami psychologii: na temat pamięci pisali również neurolodzy i psychiatrzy, pisarze i poeci, biolodzy i fizjolodzy, historycy i filozofowie. Nieraz odpowiedzi te wykraczają poza granice psychologii współczesnej i pochodzą od kolegów sprzed czasów Ebbinghausa, którzy z całą beztroską, nie dysponując innymi środkami poza osobistymi doświadczeniami i spostrzeżeniami, próbowali odpowiadać na pytania, jakich nie znajdzie się w żadnym programie badawczym. Słowa wstępu kierują spojrzenie czytelnika i pisarza w przeciwne strony. Dla czytelnika książka znajduje się w czasie przyszłym, dla pisarza - w przeszłym. Spoglądając do tyłu, autor stwierdza, że jego publikacja bardziej zbliżona jest do stylu Gal-tona niż stylu Ebbinghausa, że „stare" skojarzenia często przenosiły go w myśli do czasów początków psychologii. Tak więc książka Dlaczego życie płynie szybciej, gdy się starzejemy sama stała się wyrazem efektu reminiscencji. To były piękne czasy. PRZEBŁYSKI W CIEMNOŚCI: PIERWSZE WSPOMNIENIA Czy nasze życie zakończy się utratą pamięci, to się dopiero okaże, pewne jest jednak, że od utraty pamięci się zaczyna. Większość ludzi umiejscawia swoje pierwsze wspomnienie między drugim a czwartym rokiem życia, chociaż zdarzają się wyjątki w obie strony. Pierwsze wspomnienia nie oznaczają zakończenia tego okresu braku pamięci, lecz raczej go uwypuklają. Są to fragmenty, luźne obrazy, i nie tylko nic ich nie poprzedza, lecz często również przez długi czas nic się po nich nie pojawia. „Grzebiąc w swoich latach dziecięcych - pisał Nabokow w książce Speak, memory (Przemów, pamięci) - widzę budzenie się świadomości jako szereg rozproszonych przebłysków, między którymi przestrzeń stopniowo się kurczy, aż zaczynają formować wyraźne bloki percepcji, które oferują pamięci niepewny uchwyt". Skąd jednak bierze się ta ciemność między przebłyskami? Wydaje się, że pamięć trzy- lub czteroletniego dziecka, które potrafi wiele się nauczyć i zapamiętać, funkcjonuje już znakomicie. Właśnie w tym wieku ogromnie wzbogaca się zasób słów maluchów. Paplają nieustannie o tym, co przeżyły. Z ich reakcji wynika, że zastanawiają się nad swoimi przeżyciami i że niektóre wydarzenia wywarły na nich wielkie wrażenie. Czas przeszły długo jeszcze pozostaje dla dzieci nieokreślonym „wczoraj", nie ma jednak wątpliwości, że dobrze pamiętają to, co przeżyły. A jednak parę lat później niemal wszystkie te wspomnienia znikają i pozostają z tego okresu jedynie pewne przebłyski w ciemności. 21 Freud nazwał tę formę utraty pamięci amnezją dziecięcą. W jego systemie liczenia lat życia określenie „dziecięcy" dotyczy wieku od urodzenia do sześciu, siedmiu lat. Jest to termin, który w zasadzie ma neutralne, techniczne znaczenie, lecz w języku codziennym budzi inne skojarzenia. W holenderskiej literaturze fachowej mówi się o „wczesnodziecięcej utracie pamięci". Freud uważał, że stanowczo zbyt łatwo przechodzimy nad tym zjawiskiem do porządku: „tracimy w ten sposób szansę uświadomienia sobie osobliwej tajemnicy". Jeśli bowiem prawdą jest, że pierwsze lata są decydujące dla rozwoju indywidualnego, to dlaczego później niemal całkowicie je zapominamy? Freud był pierwszym uczonym, który jasno sformułował to pytanie; od początków istnienia psychologii prowokowało ono do prowadzenia badań - pierwszą ankietę przeprowadzono w 1895 roku - i nigdy już nie zniknęło z pola uwagi. Psychologia ubiegłego wieku przyniosła wiele kierunków, mód i szkół, z których każda opracowała inną teorię na temat utraty pamięci podczas pierwszych kilku lat życia. Większość badań koncentrowała się na przebłyskach, a nie na ciemności. Powód tego wydaje się oczywisty: jest nim nadzieja, że natura pierwszych wspomnień rzuci nieco światła na temat przyczyn otaczającej je utraty pamięci. Nabokow był przekonany, że jego pierwsze wspomnienia i stopniowe cofanie się ciemności są związane z okresem uświadomienia sobie pojęcia czasu. Musiało to być w sierpniu 1903 roku - rekonstruował swoją pamięć w Speak, memory - podczas urodzin matki. Szedł między rodzicami zalaną światłem słonecznym alejką w ich posiadłości w okolicy Petersburga. Nauczy} się właśnie trochę liczyć i zapytał rodziców o swój oraz ich wiek. Kiedy uświadomił sobie w pełni ich odpowiedzi i pojął, że ma cztery lata, a jego rodzice, podobnie jak on, również mają określony wiek, doznał „budzącego grozę szoku": „W tym momencie pojąłem wyraźnie, że dwudziestosiedmioletnia istota w delikatnej bieli i różu, która trzyma mnie za lewą rękę, to moja matka, a trzydziesto-trzyletnia istota w jaskrawej bieli i złocie, która trzyma mnie za 22 prawą rękę, to mój ojciec". Było to tak, jakby do tamtej pory w jego niewyraźnym świecie dziecięcym rodzice byli obecni incognito. Jeszcze przez parę lat pytał systematycznie o ich wiek, „jak nerwowy pasażer, który pyta o godzinę, aby sprawdzić działanie swojego nowego zegarka". PUCHAREK LODÓW > i • ' . ¦ • *> ¦ : : ' i W 1895 roku z inicjatywy francuskich psychologów Victora i Catherine Henri zamieszczono w pięciu najważniejszych międzynarodowych czasopismach psychologicznych kwestionariusz dotyczący najwcześniejszych wspomnień. Była to pierwsza próba zgromadzenia wystarczającej liczby danych w celu przeprowadzenia badań porównawczych. Odpowiedzi należało wysyłać do Lipska, gdzie Victor studiował w tym czasie u Wilhelma Wundta. W rok później małżonkowie Henri opublikowali rezultaty swoich badań w „EAnnee psychologique". Otrzymali 123 odpowiedzi, z których 77 pochodziło z Rosji (pewien profesor filozofii z uniwersytetu w Petersburgu zaprosił do współpracy swoich studentów), a 35 z Francji. Odpowiedzi z Anglii i Ameryki były niegodne wspominania. Sto osób potrafiło zidentyfikować pierwsze wspomnienie, dwadzieścia osób dysponowało dwoma lub trzema wczesnymi wspomnieniami, ale nie umiało ustalić pierwszego. Małżonkowie Henri zaczęli od sporządzenia tabeli określającej wiek, z którego pochodziły pierwsze wspomnienia. Jedna osoba napisała, że miała wówczas niecały rok. Począwszy od wieku półtora roku liczba wspomnień szybko się zwiększała. Szczyt przypadł na okres tuż po ukończeniu dwóch lat. Mniej więcej 80 procent pierwszych wspomnień pochodziło z okresu między drugim a czwartym rokiem życia. Nawiasem mówiąc, nie było wyjątkiem, że pierwsze wspomnienie dotyczyło wieku pięciu, sześciu lub nawet siedmiu lat. U większości respondentów między pierwszym a drugim lub trzecim wspomnieniem rozciągał się dość długi okres, czasem nawet rok. 23 Dopiero mniej więcej od ukończenia siedmiu lat bądź nieco później wspomnienia zaczynały formować konsekwentne opowiadanie, o wyraźnym następstwie i przebiegu. Często początek takiego ciągu wspomnień wyznaczało wydarzenie dające się dokładnie określić w czasie, np. „gdy przeprowadziliśmy się do X" lub „gdy przeszedłem do klasy Y". Małżeństwo Henri brało też pod uwagę emocje, które badani wiązali z pierwszymi wspomnieniami. Najliczniejszą kategorię stanowiła radość lub podniecenie (10 razy). Kolejne miejsce zajmowały smutek (6) i ból (6). Jako pierwsze wspomnienie opisywano również uczucie zdziwienia (5), podobnie jak doznanie lęku oraz bycie pozostawionym bez opieki (razem 5). Raz lub dwa razy zostały wymienione wstyd, żal, ciekawość i obraza. Uszeregowanie pierwszych wspomnień ze względu na wydarzenia wykazało, że wielkie wrażenie wywierały urodziny braciszka lub siostrzyczki (6). Druga z kolei kategoria pod względem liczebności związana była ze śmiercią jakiejś osoby (5). Czyjaś wizyta była pierwszym wspomnieniem równie często jak choroba i pożar (4). Wymieniano również imprezy charakteryzujące się specjalnym oświetleniem (3), częściej niż pierwszy dzień w szkole (2). Państwo Henri zwrócili uwagę na fakt, że pierwsze wspomnienia niemal zawsze były opisywane jako obrazy, a nie jako zapach czy dźwięk. Ludzie pamiętali wygląd danej osoby, czasem nawet potrafili dokładnie powtórzyć wypowiedziane przez nią słowa, lecz nie przypominali sobie, jak brzmiał jej głos; pamiętali świeczki bądź lampki podczas imprezy, ale nie muzykę; panikę po wypadku, a nie krzyki. Spośród wszystkich pierwszych wspomnień jedno tylko związane było z dźwiękiem. Pewna kobieta pamiętała, że gdy usłyszała, że urodziła się jej siostrzyczka, bawiła się lalkami. Wiadomość nadeszła w formie listownej, ojciec przeczytał ją na głos i oznajmił, że siostrzyczka otrzymała imię Hortense. Za każdym razem, gdy wspomniana kobieta wyobrażała sobie to wydarzenie, słyszała od nowa to imię rezonujące w pamięci. 24 Wkrótce po badaniach przeprowadzonych przez małżeństwo Henri opublikowano parę raportów z badań podobnego typu. Amerykanin Colegrove odbył rozmowy ze stoma osobami, głównie w podeszłym wieku, i również doszedł do wniosku, że pierwsze wspomnienia są przeważnie wizualnej natury. Uderzyło go, że tak rzadkie, także w późniejszym okresie życia, są wspomnienia dotyczące zapachów. Elisabeth Bartlett Potwin przeprowadziła wśród setki studentów ankietę dotyczącą wczesnych wspomnień, znajdując wśród nich podobną przewagę wspomnień typu wizualnego. Stwierdziła ponadto, że niemal we wszystkich pierwszych wspomnieniach dana osoba występuje jako uczestnik określonego wydarzenia, a nie jako obserwator. Pożytek płynący z ankiet tego typu polega przede wszystkim na inwentaryzacji oraz sortowaniu pierwszych wspomnień. Małżonkowie Henri także nie opracowywali zbyt dokładnie swoich materiałów, wskutek czego nie wiemy, czy emocja w rodzaju zdziwienia towarzyszy głównie wczesnym, czy właśnie późnym pierwszym wspomnieniom, ani jak się ma częstotliwość pierwszych wspomnień dotyczących określonych wydarzeń do częstotliwości samych wydarzeń. Nie wspomnieli również o tym, czy młodzi respondenci donosili o innych bądź wcześniejszych pierwszych wspomnieniach niż starsi. Na marginesie swojego sprawozdania nanieśli jednak dwie uwagi, które nie pozostały bez echa. Pierwsza z nich głosiła, że wielu respondentów widziało we wspomnieniu samych siebie. „Stoję na brzegu morza, a moja matka bierze mnie w ramiona: scenę tę widzę tak, jakbym stał z boku". Albo: „Widzę siebie podczas choroby jak kogoś, kto znajduje się poza mną". „Ludzie widzą siebie jako dziecko - konkluduje małżeństwo Henri. - Wyobrażają sobie scenę, w której znajduje się jakieś dziecko i w i e d z ą: to dziecko to ja". Druga uwaga dotyczyła faktu, że nie wszystkie pierwsze wspomnienia były związane z silnymi przeżyciami, w niektórych wypadkach trudno było wręcz zrozumieć, dlaczego coś zostało zapamiętane, podczas gdy inne wydarzenia z tego samego okresu - wywierające o wiele większe wrażenie, prawdopodob- 25 nie również na dzieciach - zostały całkowicie zapomniane. Pewien profesor filologii napisał, że w jednym ze swoich najwcześniejszych wspomnień stoi przy nakrytym stole, na którym znajduje się pucharek lodów. W tym samym czasie zmarła jego babcia. Jego rodzice twierdzili, że bardzo go to przygnębiło. On sam nic z tego nie pamięta: ani pogrzebu, ani smutku rodziców, wyłącznie pucharek lodów. Obydwie obserwacje dokonane przez małżeństwo Henri przykuły uwagę pewnego czytelnika z Wiednia. - ,?vr--- r/."; {"•¦S.1-: ;¦*¦¦;¦>?/•.,/ RÓŻNICA MIĘDZY LITERAMI M I N ,j„$V- v .....• •-.»¦ ;<¦<¦•¦ .HJ[" - Pewien dwudziestoczteroletni mężczyzna przytoczył jako pierwsze wspomnienie następujący obraz: „Siedzi w ogrodzie na krzesełku przy ciotce, która uczy go liter. Różnica między m i n sprawia mu trudności, prosi więc ciotkę, by mu powiedziała, po czym się je rozróżnia. Ciotka zwraca mu uwagę, że m ma o cały kawałek, tj. o trzecią kreskę, więcej niż n". Jest to niewinna scena z czasu, gdy mężczyzna miał cztery lata, nic szczególnego. Dlaczego jednak zapamiętał on właśnie ten, pozbawiony znaczenia, incydent? Czy banalność tego wspomnienia nie wskazuje na to, że kryje się za nim coś ważniejszego? Prawdziwe znaczenie tej sceny ujawniło się dopiero wówczas, gdy okazało się, że wspomnienie to jest symbolem innego zainteresowania tego żądnego wiedzy chłopca. „Bo jak wtedy chciał poznać różnicę między m i n, tak potem usiłował poznać różnicę między chłopcem a dziewczyną". Z dalszego wyjaśnienia dowiadujemy się, iż odkrył później, że „różnica jest taka sama, że chłopiec ma również właśnie o cały kawałek więcej niż dziewczyna, i w czasie tego poznania wzbudziło się w nim wspomnienie owego dziecięcego zaciekawienia". Oto słowa Freuda. Już w marcu 1898 roku, wkrótce po przeczytaniu artykułu małżeństwa Henri, sugerował on w liście do przyjaciela, Wilhel- 26 ma Fliessa, że zapomnienie pierwszych lat naszego życia ma tę samą przyczynę, co formowanie się symptomów neurotycznych: zapobiega przedostawaniu się do naszej świadomości bolesnych wspomnień i impulsów. Freud wielokrotnie rozwijał tę myśl w swoich wykładach, artykułach i książkach, po raz pierwszy przedstawiwszy ten pogląd w 1899 roku w artykule UberDecke-rinnerungen (O wspomnieniach maskujących). Przykład z chłopcem i jego ciotką pochodzi z pracy Psychopatologia życia codziennego. To, co przyjmujemy za nasze pierwsze wspomnienie, w rzeczywistości jest rekonstrukcją pochodzącą ze znacznie późniejszego okresu, wersją poważnie zredagowaną. Zdaniem Freuda, wynika to już z samego faktu, że w takim wspomnieniu - jak nadmieniło małżeństwo Henri - widzimy siebie samych. To niemożliwe, abyśmy to, co zaszło, obserwowali w podobny sposób, więc z pewnością dane wspomnienie nie jest wierną rejestracją rzeczywistości. Podejrzane jest również, że wiele tych wczesnych wspomnień „nie uzasadnia faktu ich przetrwania": dotyczą tak prostych, codziennych spraw, że trudno pojąć, iż pamięć mogłaby je uznać za godne zarejestrowania. Przy dokładniejszym zbadaniu, a ściślej: po przeprowadzeniu psychoanalizy, okaże się, że wspomnienia te służą do usunięcia z pola widzenia innych wspomnień, że są to „wspomnienia maskujące". Podobnie jak sny, mają przeważnie charakter wizualny. Poprzez procesy skojarzeniowe powiązane są ze wspomnieniami tłumionymi. W należącym do Freuda egzemplarzu Psychopatologii życia codziennego znajdowała się kartka papieru z notatkami dotyczącymi powstawania podobnych skojarzeń. Tak więc lody, jak wyjaśnił, były „w rzeczywistości symboliczną antytezą erekcji: to znaczy czymś, co robi się sztywne przy niskiej temperaturze, zamiast - tak jak penis - w wypadku gorąca (pod wpływem podniecenia). Dwa przeciwstawne pojęcia: seksualność i śmierć często zostają powiązane ze sobą dzięki myśli, że śmierć usztywnia rzeczy. Jeden z informatorów małżeństwa Henri określił kawałek lodu jako przykład wspomnienia maskującego śmierć jego babci". 27 Nieświadomy informator małżeństwa Henri nie sformułował tego wówczas w taki sposób, lecz przykład ten jasno daje do zrozumienia, co ma na myśli Freud. Trzy-, czteroletnie dziecko jest już istotą intensywnie seksualną, odczuwa pragnienia, pożądanie, szuka zaspokojenia i przyjemności; w późniejszym wieku, gdy impulsy te zaczynają podlegać kontroli osobistej i społecznej, wspomnienia stają się bolesne i wstydliwe, więc ochraniamy swoją świadomość, wypychając je z niej. Tych parę strzępów wspomnień, którym udaje się umknąć zanikowi pamięci i przeniknąć do świadomości, zawdzięcza to pozornie niewinnemu charakterowi: ciotka, która wskazuje na trzecią nóżkę litery m, pucharek lodów. Uderzający - a jednocześnie typowy dla swobodnego obchodzenia się Freuda ze środkami dowodowymi - jest fakt, że to, co małżeństwo Henri zaprezentowało jako wyjątek, u Freuda zostaje nagle podniesione do rangi decydującego dowodu. Zdaniem małżeństwa Henri, „w większości wypadków" pierwsze wspomnienia związane były z wydarzeniami, które wywoływały silne emocje, jedynie u „kilku osób" dotyczyły one czegoś nieistotnego. Późniejsze ankiety, takie jak przeprowadzone przez Blonsky'ego (1929), małżeństwo Dudychów (1933) czy Waldfo-gla (1948), potwierdziły ten obraz. Bezpośrednim impulsem do podjęcia badań przez moskiewskiego pedagoga Blonsky'ego stało się psychoanalityczne wyjaśnienie wczesnodziecięcego zaniku pamięci, lecz jego własne rezultaty wskazywały raczej kierunek przeciwny. Blonsky zgromadził 190 pierwszych wspomnień swoich studentów, a oprócz tego uzyskał 83 pierwsze wspomnienia od dzieci mniej więcej dwunastoletnich. Pierwsze wspomnienia dzieci dotyczyły zdarzeń wcześniejszych niż wspomnienia studentów w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat: wydawało się, że pierwszych dziesięć lat życia usuwa wszystkie wspomnienia z wieku przed ukończeniem trzech lat, a kolejnych dziesięć lat -dodatkowo te z wieku od lat trzech do pięciu. Blonsky'ego zdziwiło jednak przede wszystkim to, że wysoki procent pierwszych wspomnień dotyczył sytuacji wywołujących lęk. Najsilniejszym 28 „czynnikiem mnemonicznym", jak to określił, był strach lub przeżyty szok. Niemal trzy czwarte pierwszych wspomnień wiązało się z przeżyciami budzącymi lęk: ktoś został pozostawiony sam, stracił z oczu matkę na zatłoczonym rynku, zgubił się w lesie, stanął nagle oko w oko z dużym psem, znajdował się sam w domu, gdy rozpętała się burza. Drugim z kolei najsilniejszym czynnikiem mnemonicznym był ból. Pierwsze wspomnienie wiązało się z wypadnięciem z łóżka, wycięciem migdałków, oparzeniem się lub pogryzieniem przez jakieś zwierzę. (Wypadki, o których mowa we wcześniejszych ankietach, są ilustracją epoki, w której się wydarzyły: dziewiętnastowieczne dzieci wypadają jeszcze z ramion niani, pół wieku później spadają z huśtawki, a być może w tym momencie zostają zarejestrowane wspomnienia dotyczące incydentu, który dla przyszłych badaczy stanie się przykładem typowego wypadku z placu zabaw: upadku z huśtawki na sprężynie). Na podstawie pierwszych wspomnień Blonsky stwierdził, że dzieci dysponują dobrą pamięcią sytuacji budzących strach, szok i ból. Spora liczba dorosłych przypisywała swój lęk przed psami lub burzą pierwszym wspomnieniom, tak jakby przeżyty wówczas szok przekształcił się w mniej intensywne, lecz chroniczne uczucie lęku. Zdaniem Blonsky'ego, podobnych wyników badań nie da się pogodzić z poglądami Freuda na temat utraty pamięci. Pasują one raczej do teorii ewolucyjnej, głoszącej, że pamięć ludzka służy samozachowaniu. Aby móc unikać w przyszłości bolesnych, niebezpiecznych, budzących lęk sytuacji, musimy przede wszystkim dobrze je zapamiętać. Nie ma tu mowy o zepchnięciu w podświadomość i rozpłynięciu się tam w ciemności utraty pamięci; wręcz przeciwnie, często są to jedne z pierwszych obrazów, które zarejestrowała nasza pamięć. W obrazach tych kryje się również niewiele symboliki: skojarzenie obecnego lęku dorosłej osoby przed psami ze wspomnieniem psa, który skoczył na nią, gdy miała cztery lata, nie wymaga psychoanalitycznej interpretacji. Wiele pierwszych wspomnień jest po prostu zbyt przykrych, by stanowiły wiarygodne wspomnienia maskujące. 29 George Sand opisała w Historie de ma vie (1855, Dzieje mojego życia) swoje pierwsze wspomnienie. Incydent ten musiał rozegrać się w 1806 roku: „Miałam dwa lata, piastunka upuściła mnie tak, że spadłam na narożnik kominka. Przestraszyłam się i skaleczyłam w czoło. Gwałtowny upadek, wstrząs systemu nerwowego poruszyły mój umysł, zaczęłam «żyć». Zobaczyłam wyraźnie, i widzę jeszcze teraz, czerwonawy marmur kominka, płynącą krew, przerażoną twarz piastunki". Jest to wspomnienie, które pasuje do najpojemniejszej kategorii Blonsky'ego: przerażenie, ból, oszołomienie, absolutne przeciwieństwo nieistotnych, niewinnych wspomnień, które zdaniem Freuda oparły się zanikowi pamięci. Fakt, że właśnie pierwsze wspomnienia w rodzaju tych opisanych przez George Sand oraz większość respondentów Blonsky'ego miały fatalne konsekwencje dla teorii Freuda dotyczącej wczesnodziecięcej utraty pamięci, niesie w sobie ukrytą ironię. Do ostatniej ćwierci XIX wieku pojęcie „trauma" było terminem ściśle medycznym. Oznaczało to, co wciąż jeszcze oznacza na szpitalnym oddziale traumatologii: odniesienie rany lub innego urazu cielesnego. Jednakże w języku potocznym pojęcie traumy zostało przeniesione do sfery psychiatrii i psychologii. Oznacza obecnie ranę psychiczną, uraz duchowy. Do tego przeniesienia w znacznym stopniu przyczynił się sam Freud. To on nadał traumie otoczkę psychiczną. Dzięki niemu funkcjonuje obecnie akceptowany przez wiele osób pogląd, że wspomnienia traumatyzujących wydarzeń mogą zostać wyparte ze świadomości w celu samoobrony. Zdaniem Freuda, ten sam mechanizm wypierania stanowi podstawę utraty pamięci z pierwszych lat życia. Ironia polega na tym, że wiele pierwszych wspomnień wiąże się z odniesionymi ranami, wypadkami, urazami, stłuczeniami, złamaniami, oparzeniami, pokąsaniem -krótko mówiąc, z wydarzeniami, które są traumatyzujące w starym, dziewiętnastowiecznym znaczeniu tego słowa. Nie ma tu mowy o wypieraniu, to one właśnie są pierwszymi zapisami w pamięci autobiograficznej. 30 JĘZYK PIERWSZYCH WSPOMNIEŃ ,t?>... ,,:/) Spośród studentów pedagogiki, którzy brali udział w ankiecie Blonsky'ego, z pewnością niewielu pozostało przy życiu. Jeśli żyją jeszcze, mają ponad dziewięćdziesiąt lat i oddalili się bardzo od swoich pierwszych wspomnień. We wspomnieniach tych zachowali nie tylko obrazy z osobistego życia, zarejestrowali w nich również okoliczności towarzyszące ich egzystencji. Jako dzieci, byli razem z rodzicami, braćmi i siostrami świadkami podniecenia wywołanego pojawieniem się radia. Podobną melancholię budzi fakt, że Blonsky ustanowił osobną kategorię dla pierwszych wspomnień dotyczących „podniecających czynności, które wykonuje ojciec": podczas lekcji rachunków opowiada o liczbach nieskończonych, zabiera nagle ze sobą czarnego jak węgiel psa, trzyma w szufladzie biurka dziwne czerwone ołówki, gra w nocy w cichym domu na skrzypcach. Kto czyta sprawozdania z najnowszych badań dotyczących pierwszych wspomnień, napotyka inne wspomnienia, inne kategorie, inne analizy, lecz przede wszystkim całkowicie inną atmosferę metodologiczną. We współczesnej literaturze ankiety ustąpiły miejsca badaniom koncentrującym się na pytaniach, na które odpowiedź można zweryfikować i poddać kwantyfikacji. Wyniki przedstawia się w postaci graficznej, w formie histogramów (wykresów słupkowych) oraz krzywych, które u małżeństwa Henri i Blonsky'ego jeszcze nie występowały i aż do lat sześćdziesiątych pojawiały się rzadko. Same wspomnienia niemal całkowicie zniknęły, a to, co z nich pozostało, czasem można znaleźć jedynie w jakiejś notatce w formie krótkiej listy słów kluczowych. Wiele badań skupia się na „wiarygodności" pierwszych wspomnień, co w literaturze anglosaskiej określa się jako „validity". Tym samym terminem posługują się psychologowie, gdy trzeba zbadać zasadność pytania bądź stwierdzić, czy test rzeczywiście mierzy to, co powinien mierzyć. Zdaniem psychologa języka Katherine Nelson, wyniki starszych badań, posługujących się takimi technikami, jak kwestio- 31 nariusz czy rozmowa z testowaną osobą, zachowały swoją wartość. Badania, w których możliwa była weryfikacja pierwszego wspomnienia, wykazały w dużej mierze te same wzorce wieku oraz podobne rodzaje wspomnień. Badanie przeprowadzone przez psychologów Ushera i Neissera jest przykładem badania, w którym podchodzi się do zagadnienia od tzw. drugiej strony, zidentyfikowali oni najpierw cztery wydarzenia, łatwe do umiejscowienia w czasie oraz zweryfikowania - urodziny braciszka lub siostrzyczki, pójście do szpitala, śmierć członka rodziny, przeprowadzkę - a następnie, posługując się kwestionariuszem, przeanalizowali wspomnienia dotyczące tych wydarzeń. Testowane przez nich osoby musiały odpowiedzieć na siedemnaście pytań typu: kto opiekował się tobą w czasie wspomnianego porodu, od kogo dowiedziałeś(-aś) się, że to był braciszek lub siostrzyczka, gdzie po raz pierwszy zobaczyłeś(-aś) niemowlę, kto odebrał twoją matkę ze szpitala. Chociaż jedne wydarzenia wywoływały nieco „wcześniejsze" wspomnienia niż inne (wczesne w wypadku urodzin i pójścia do szpitala, późne w odniesieniu do czyjejś śmierci i przeprowadzki), to ogólny wzorzec był taki, jaki znano z poprzednich badań: wspomnienia sprzed drugiego roku życia są niezmiernie rzadkie, u większości dzieci pierwsze wspomnienie pojawia się dopiero w trzecim roku życia lub później. Raz uformowane, pierwsze wspomnienia okazywały się -po zweryfikowaniu przez członków rodziny - dość dokładne. Nawiasem mówiąc, zagadnienie „wiarygodności" pierwszych wspomnień nie zawsze jest istotne: wspomnienie incydentu, który, zdaniem innych, przebiegał zupełnie inaczej, wciąż pozostaje wspomnieniem. Zresztą fakt, że pierwsze wspomnienia mogą być całkowicie niewiarygodne, został bezsprzecznie ustalony. Jean Piaget, zajmujący się psychologią rozwojową, był szczęśliwym posiadaczem emocjonującego pierwszego wspomnienia, które sięgało drugiego roku jego życia. Wciąż widział przed sobą ten obraz: „Siedziałem w wózku dziecięcym, który moja niania pchała po Champs Elysees, gdy nagle usiłował mnie porwać jakiś mężczy- 32 zna. Tkwiłem nieporuszenie w swoim wózeczku, a moja niania dzielnie stanęła między mną a tym złodziejem. Została przy tym bardzo podrapana, wciąż mam jeszcze przed oczyma niewyraźny obraz tych zadrapań na jej twarzy. Wówczas podbiegli inni ludzie, pojawił się policjant w krótkiej pelerynce i z białą pałką, a wspomniany złodziej próbował uciec. Do tej pory widzę całą tę scenę i wiem nawet, przy którym wejściu do metra to się wydarzyło". Gdy Jean miał piętnaście lat, rodzina Piagetów otrzymała nieoczekiwanie list od niani, która dawno się od nich wyprowadziła. Pisała, że się nawróciła, wstąpiła do Armii Zbawienia i pragnie zrobić porządek ze swoją przeszłością. Wyznała, że całą tę historię porwania wymyśliła. Podrapała się sama. Zegarek, który otrzymała za swoje odważne postępowanie, odesłała z powrotem. Najwidoczniej Jean słyszał jako dziecko to opowiadanie i uczynił z niego własne wspomnienie. Nie zawsze da się oddzielić pierwsze wspomnienia od historii, które krążą w rodzinie. W powieści autobiograficznej Nico-laasa Matsiera Gesloten huis (Zamknięty dom) narrator Tjit opowiada o incydencie, co do którego nie potrafi stwierdzić, czy jest to jego pierwsze wspomnienie - w co pragnie wierzyć - czy też anegdota, powtarzana wielokrotnie przez jego matkę. W pierwszej wersji, we wspomnieniu, on sam stoi w drzwiach, mleczarz wlał przed chwilą trzy miarki mleka do garnka jego matki, i podczas gdy ona wraca do środka po pieniądze, mleczarz pyta go: - No powiedz, chłopcze, jak ci na imię? ">i* Ą ' • Patrzę mu prosto w oczy. - "i ¦' "i' ^'"••:'<; ' -:> - Hendrik. Zapłaciwszy, matka zamyka drzwi i pyta, niezwykle zdziwiona: H e n d r i k? W wersji matki nie był to mleczarz, lecz sprzedawca ze sklepu spożywczego, a ona sama nie wróciła do domu po pieniądze, lecz po to, by przekonać się, co jej jest jeszcze potrzebne. Nieco później opowiadający traci pewność również co do tego, czy w wersji jego matki nie zdarzyło się to w sklepie spożywczym, przy Noorderhoofdstraat. 33 Ten rodzaj konsternacji występuje przy pierwszych wspomnieniach częściej, a zresztą może towarzyszyć również wspomnieniom późniejszym. Jednakże to samo pomieszanie jakiejś historii z jej wspomnieniem zwraca również uwagę na czynnik, który, zdaniem psycholożki Nelson, odgrywa zasadniczą rolę w formowaniu pamięci autobiograficznej. Pierwsze wspomnienia oraz stopniowe cofanie się utraty pamięci zbiegają się w czasie z rozwojem różnorodnych umiejętności językowych. Dzieci bardzo szybko powiększają zasób stów, zaczynają rozumieć związki gramatyczne i robić z nich użytek. Uczą się, że czasownik w czasie przeszłym wskazuje na coś, co już się wydarzyło. Zdolność opowiedzenia o wcześniejszych wydarzeniach ma podobny efekt jak powtarzanie: zwiększa szansę, że dane wydarzenie zostanie zapamiętane. Nie zawsze musi to przyjmować formę opowiadania innym osobom: w swoich badaniach nad „crib talk", paplaniem maluchów przed pójściem spać, Nelson zauważyła, że chętnie opowiadają samym sobie, co takiego przeżyły. Jednocześnie z rozwojem języka - a częściowo dzięki niemu - dojrzewają również inne sprawności abstrakcyjne. Dzieci zaczynają porządkować swoje doświadczenia, odpowiednio je kategoryzując. Tworzą wspomnienia, które odnoszą się do doświadczeń podobnego typu, a nie do poszczególnych wydarzeń. Efekt, jaki wywiera rozwój dziecka w tych wszystkich sferach na pamięć autobiograficzną, jest dwojakiego rodzaju. Wiele wspomnień dotyczących pojedynczych wydarzeń zaciera się w schematach oraz codziennej rutynie. Dziecko, które w dniu trzecich urodzin po raz pierwszy znalazło się w ogrodzie zoologicznym, przechowa przez pewien czas żywe wspomnienia z tej wizyty. Jeśli jednak po paru miesiącach to samo dziecko wybierze się po raz drugi do zoo z dziadkiem i babcią, a jeszcze później pojedzie tam na wycieczkę ze szkołą po raz trzeci, wówczas wspomnienia poszczególnych wizyt zleją się w ogólne wyobrażenie „pójścia do ogrodu zoologicznego". A więc formowanie się bardziej abstrakcyjnych schematów wywiera na wspomnienia efekt wymazujący. W tym znaczeniu pamięć autobiograficz- 34 na już od samego początku zachowuje się nie inaczej niż w latach późniejszych, kiedy to wspomnienia - powiedzmy - wakacji w Bretanii grupują się niezauważalnie w mniej lub bardziej ogólne obrazy niewielkich portów, zatok, spacerów po urwistym brzegu oraz swetrów w paski. Jednakże ten sam proces wywołuje również swoje przeciwieństwo: tym lepiej zostają zarejestrowane odstępstwa od normy, wyjątki, niespodzianki. Według tego wyjaśnienia do powstania pierwszych wspomnień niezbędne jest określone tło w postaci powtarzania i rutyny, które zarysowuje się dopiero w trzecim roku życia. W dawniejszych wyjaśnieniach wczesną utratę pamięci przypisywano często przyczynom neurologicznym. Uważano, że mózg ludzki - a w szczególności hipokamp, który w wyniku badań nad jego uszkodzeniami okazał się dla pamięci organem zasadniczym - w pierwszych latach po urodzeniu jest jeszcze tak słabo rozwinięty, że nie jest zdolny zarejestrować śladów życiowych doświadczeń. Trudno pogodzić z tym neurologicznym wyjaśnieniem fakt, że już bardzo małe dzieci potrafią wszystko zapamiętać, podczas gdy doskonale odpowiada to wyjaśnieniu przedstawionemu przez Nelson: w rzeczywistości wspomnienia są obecne przez krótki czas, lecz zostają później wessa-ne przez bardziej abstrakcyjne struktury i nie dają się już przywołać indywidualnie. Utrata pamięci z pierwszych lat życia nie jest kwestią brakującego uzwojenia bądź innego problemu w „hardware", jak chętnie określano to w latach osiemdziesiątych, lecz trudności w oprogramowaniu, w „software". O tym, że późniejsze abstrakcje odbierają wspomnieniom nieco siły i w końcu sprawiają nawet, że niektóre z nich znikają, napomykano już zresztą wcześniej, chociaż nie w fachowych czasopismach psychologicznych. Wiosną 1939 roku, na dwa lata przed śmiercią, Virginia Woolf zaczęła pisać swoją biografię A sketch of the past (Szkic z przeszłości). Tekst ukazał się po śmierci autorki. Siostra Vanessa radziła jej, by zaczęła pisać pamiętnik we właściwym czasie, wskazując na nieszczęsną Lady Strachey, która przystąpiła do pisania autobiografii Some recol- 35 łections of a long life (Wspomnienia z długiego życia) będąc w podeszłym wieku i dotarła jedynie do dwunastej strony. Vir-ginia Woolf zaczęła od swojego pierwszego wspomnienia: obraz „czerwonych i fioletowych kwiatów na czarnym tle - suknia mojej matki; siedziała w pociągu lub omnibusie, trzymając mnie na kolanach. Dzięki temu z bardzo bliska widziałam kwiaty, które miała na sobie, i wciąż jeszcze widzę przed sobą ten fiolet i czerwień, i błękit, kontrastujące z czernią; wydaje mi się, że musiały to być anemony". Nieco dalej pojawia się w jej autobiografii inne wspomnienie („również sprawiające wrażenie mojego pierwszego wspomnienia"): Virginia leży w łóżku, w pokoju dziecinnym ich domku wakacyjnego w St. Ives, słuchając odgłosu fal rozbijających się o brzeg. Osobliwe w obu tych wspomnieniach, pisze Woolf, jest to, że są tak proste: „Może jest to typowe dla wspomnień z dzieciństwa, może to właśnie wyjaśnia ich silę. W późniejszym wieku dodajemy do swoich wrażeń tak wiele, że stają się bardziej skomplikowane i wskutek tego tracą siłę, a jeśli nawet jej nie tracą, to stają się jednak mniej osobne, mniej kompletne". Właśnie te dodane elementy, dzięki którym stają się mniej odrębne, zwiększają prawdopodobieństwo, że znikną jako wspomnienie. WOALKAI POCAŁUNEK Wyjaśnienia dotyczące wczesnej utraty pamięci można podzielić na dwie grupy. W pierwszej wychodzi się z założenia, że w ciągu początkowych lat życia nie zostają zarejestrowane żadne wspomnienia. Przykładem tego jest hipoteza, że mózg jest jeszcze zbyt słabo rozwinięty i nie przechowuje żadnych długotrwałych śladów, jak również hipoteza, że do przechowywania wspomnień potrzebny jest język. Zgodnie z poglądami należącymi do drugiej grupy, wspomnienia zostają wprawdzie przechowywane, lecz później stają się niedostępne. Przyczyny tej niedostępności wyjaśnia się w różny sposób. Zdaniem Freuda, 36 wspomnienia zostają zepchnięte do podświadomości. Według innych wczesne wspomnienia są niedostępne, ponieważ przekształcają się w ogólne, schematyczne pojęcia lub dlatego, że sposób, w jaki osoba dorosła postrzega i interpretuje rzeczywistość, tak bardzo się różni od sposobu widzenia i przeżywania małego dziecka, iż później żadne skojarzenia nie mogą doprowadzić do wczesnych wspomnień. Świat widziany z wysokości kolan zniknął bezpowrotnie. Gdy ktoś wraca jako dorosły do pokoju, w którym od czasów jego wczesnego dzieciństwa nic się nie zmieniło, nie jest to już dla niego pokój z tamtego okresu. Wnętrze z nogami krzesła na wysokości wzroku oraz stołami, które mają jedynie spodnią stronę, przestało istnieć. W najnowszym wyjaśnieniu mgły przesłaniającej pierwsze lata życia przyczynę tego zjawiska tłumaczy się brakiem samoświadomości dziecka. Dopóki nie istnieje żadne „ja" bądź „samo", dopóty przeżycia nie mogą zostać przechowane jako osobiste wspomnienia. Psychologowie Mark Howe i Mary Courage uważają, że zanim u małego dziecka może rozwinąć się coś takiego, jak pamięć autobiograficzna, musi ono najpierw osiągnąć masę krytyczną świadomości samego siebie jako odrębnego „ja". Pamięć pozbawiona „ja" jest równie nie do pomyślenia, jak autobiografia bez głównego bohatera. Pierwsze wskazówki sugerujące, że u dziecka zaczyna zarysowywać się samoświadomość, można zaobserwować dopiero po upływie znacznego czasu od ukończenia przez nie pierwszego roku życia. Dzieci wcześnie reagują na swoje odbicie w lustrze, próbują je dotknąć, uśmiechają się i paplają do niego. Gdy zbliżają się do pierwszych urodzin, zaczynają nieco rozumieć charakterystyczne cechy lustra i widząc w nim odbicie przedmiotu Jub osoby, oglądają się za siebie, poszukując ich w rzeczywistości. Jednakże dopiero gdy mają około półtora roku, pojmują, że to one same odbijają się w lustrze; dopiero wówczas, widząc w swoim lustrzanym odbiciu potajemnie naniesioną warstwę różu, chwytają się ze zdumieniem za własny nos. Testy przeprowadzone z dziećmi beduinow, które przed tym eksperymentem nigdy nie 37 ' ' \ (• auozpnąo [ 'aiuatuuiodsM 'spgjuojspo sappjf >[Bf 'AjoS op sis isoun ejoj>[ 'b^jbom -5[3jfezDod Azdojii faizpjBą 3izBiqoA/W 9iqos oupnxL •a9uui3fAzjd ozpjBą bz oj BjBuzn ej[uAz3 -M9IZp BJBUI I - AzSMJ9ld ZBJ od OJ O{Ag ^aZDlJod M fef {BMOJBOod njsoid od i pjuAz3M3izp fgjBiu 9>[ieom {iT.Aq3n '^zobj Buqo[nd 3J§BU I iUI3IUBA\OS3J3JUIBZ UlAUMOi Z 3IUUI BU JBp 'AmOZOJ I A{§Bi}[ 'U9J 5(/(Z0dO{lI3" •UJ9piUBQ UI9p[uAs Z O§94AiU9]-[ BuAznjj 0§3f0AVS {B>[jods 33pfo fof tU9DBds SBZOpOJ ¦B>[[BOM Z 9>[Z99dBZD BMOU/(jBS BU>(9ld 3IA\O{§ BU BJETUI '>(AzD -zsEjd AzsfgjdgpfBU fof ouozoją^ •[ 'BJ[uAzOM9IZp BJBUI BJ - pSOJJZpnj UI9I>fZ99{BMB>[ UlAuU9IUIIZ9q 'UlAu}E>[ipp 9IuAp9J" Z39J 'iDSOU -]0§9ZOZS M UlAuUI Uip[tU IUB 'BUUI IUB E{Xq 9IU 9Z9ZS9f SEZOMOM Z09J 'BUUI 9IS DEJS BJEIUI tlDUO>[ M BJOPf 'B>]uAzDM9IZp B{E]/\[" IBpBJMOdo (Z39JSM 9IU9Zjfods) dOUV]S pJVMy/JVq y IIJBJ§OiqOJ -nE fgfoMS /& -n>[JOf uiAmon m Eiup oSsmouiiz o§9upo§od o§9U -A\9d ^Ef O§909iqO>[ I O§9UIOpEIA\S lUIBUTZpOJBU" Z 9IUS9ZDOUp9f 9is Bjizpnqo 39iuiBd fof 'uoyBqĄ\^ qupg i^aBSid uigjuEpz \p3]zP -OJ IOIU OJ 99IZpOJ IOUI E 'Bf OJ Bf 9Z 'EZp9IA\ BUZJJ9UM9M" Z 9fS OJEZBIM 0§9J 9iqOS 9IU9lUIOpEIMSn 9Z '{BSld i>[9IM AuO[S9J>[O fef -bui 9Dizpoj oSaf 1 'uo i 9z 'gpAj>[po ojAq psouuiap m uisi5[S/({q -9Zid UlAzSAU9ld BA\O>(OqEfs[ B|Q -pSOUIBSZOJ f9USB{M 9iqOS UI9IU -3lUIOpEIA\Sn Z 9IS 9ZBIM 9IU9IUUIodSM 3ZSAU3ld qDXuZDIJEJ§Oiq -OjnB qDBJSJ(3J n|9IA\ M 9Z '}S9f 9UM3J 'J[9UnJ9Jł[ AUA\O[§ IJOI JS9.f buzoui 9iu 'szoui oAq 9TS BfEZSmod 91U 3JOJ>[ 'O§3MO^jfeZDOd tlJ5[Und O89UOJS9I>JO Z3q /(S93Ojd OJ BS iBIUSZOBUZ O§3ZS>J3IM nj BUI 3IU - ^JOIMpO BU AZ9 '[9UZDIJBJ§OiqOjnB ID9IUIBd 9IUEJSMOd 3fnpOMod OSOUIOpBIMS -OUIBS XZ3 - njSJ^JOUd BIJSSM^J ¦3UEA\OJJS9f9JBZ I 9UBMO5|pBZJ -odn BfBjsoz BiuaiuuiodsM i>jBf av 'qosods zssj '9iueiuiz E§3jn 39IUIBd BUIES 9IU OJ 'UISlUEpZ qDI IBUjOdSM 3q333 BfEUJ UOS|3fv[ BZ3jodiq zbjo 3§Ejno3 1 bc3avoh EZ9jodiH 'ui9J9jEqoq uiAu -MO{3 I UISJOjnB 9IUS9Z3OUp9f JS9f OJ>[ 'S0S0JJ I^JEJOU JlZpBUIOJ§ Aaod fej po 9izp9q usj jjsgfoj 'Ajjbmjo ze^j "Aqoso faupsf biu -3IUUI0dS/V\ 3A\ EIU3Z3pBIMSOp BJBdsSZ 3JOJ>( 'aBf" sfsiUJSIBZ Ap§ 'Ap3JM OJSldop OEUIMZOJ 3IS 3ZOUI EUZ3]JBjSoiqOjnB 33IUIB,J •^sium" qni uAj" 'aBf" i>{uiibz ijiAup fouBp /a fezsAjop O§O5( '3IS BfnjUSUO I 3U|OpZ O§3J Op ES pSIZp 3I>[JsAzSM JBUI3IU 'uizpojn q3iSmp op sis 3BtBZnq2 "iiuAuui b uiAuies feqos Azpaiui /folUZCU 3iqOS 3IU9IUIOpBIMSn BpBl>[BZ IUlAMOqOSO IUIB>[UIIEZ lUlAj 9IS 3IUBMI§n{S0d 3MpSB}y\V \1 'qOSO f333IM SpIUJSl 3p3IA\S BU 9Z 'j5(BJ IZpnq 9pBUJ9JSUO>J BUMO^J 'O§ -3IU Op 3IS B3BJA\Z SOJ^ Ap§ 'aAj" Z39| 'IMOUI SO3 UIES UO Ap§ '((Bf" OJ >(9JBl_nA\p UIBS U9J :O§33BIMOUI EA\Aj>[9dsJ9d Z ZEJM 9IS EfelU -31UIZ uAj" I (JBJ '9UOJJS 9J M 9IS 9ttU3TJ| O>J39IZp Ap§ ';cfBjnj" M 91S BIU9IUIEZ 'uUIBj" O{Aq EllA\q3 p9Zid 9JOJJ[ '93Sf3lUI •ĄUt 3IUqopO(J •EUBA\O>induiO}[S BMEids JSSf IUIE>(UIIBZ lUlAj 9IS 9IUBM|Sn{S0d 9MpSB{A\ >[EUp9f -aAj" >[9UI1BZ q3IU Op BZ3B{Op f3IU Ad 9iqOS O^pSIZ aBf" IIUEMOJS 9IS "a3IUUl" A39IS3IUI 9JEd E 1>JUIIEZ 3ZSAU9ld OJ $ a a JS3f pSOUIOpBIAVSOUIES [OMZOJ E3BtnJ3§nS B5[AVOZB>tSM BUU] •({Bf 3iq9IS O§9UIBS 3SOUIOpEIA\S 3iqOS A\ BflA\ZOJ d 3IUZ9JBZ91U UlOIZOd m 9iU9iuzodo BJOJJod IM OJ3ldoQ AzsAzjba\ OJ(39IZp 'O§9A\OZJEpU9^B5[ -OJJ9IM A '9iq9is o§9Uibs -oj 9iuuojq3ti3iu 'nuizAjnB qnj { -njjsM pB{>jAzjd bu 'Auoiuzodo jssf s^pgizp fcA^zoa Apg -npsfpz BU 9iq3|S 3EZE5JSM BIJBJJod pSIZp t9IUZOd Zpfeq Il>|OJ EJOJ}Od n^9iM m aigidop zgiuMO^ -Aoiuzoj tsupEz EiMBads 9iu uigjjsni z BIU9Z3pBIMSOp >[Bjq q3I 3Z 'AjpOIMOp '9ZJJSIH M 9IS A}EpB{§9Zjd .\ ." ¦-;. ZAPACH A WSPOMNIENIA -f ' ' '• Wydaje się, że ten, kto pisze o zapachach i pamięci, musi najpierw obowiązkowo wybrać się na herbatę do Marcela Prousta. W każdej pracy dotyczącej psychologii węchu znajduje się wzmianka o scenie z powieści W poszukiwaniu straconego czasu. Opis jej pochodzi często z kolejnej ręki, zajmuje najwyżej trzy linijki i jest tak banalny, że trudno go ropoznać: narrator pije filiżankę herbaty, moczy w niej ciastko i nagle zapach przenosi go z powrotem do czasów młodości w Combray. U Prousta scena ta zajmuje ponad cztery strony. Jest to subtelna, introspektyw-na relacja z emocji, jakie budzą w bohaterze herbata i magdalenka, oraz z trudności, jakie ma z rozszyfrowaniem tych uczuć. Pewnego mroźnego, zimowego dnia wrócił do domu ścierpnięty z zimna. Matka namówiła go na filiżankę herbaty i posłała po pulchne ciasteczka, zwane magdalenkami. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczytem kawałek magdalenki. Ale w tej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Narrator próbuje odkryć, skąd bierze się to nagłe uczucie radości, nie udaje mu się to jednak. Czuje, że ma to coś wspólnego ze smakiem herbaty i ciastka. Pije kolejny łyk, i jeszcze jeden, ale trzeci łyk robi na nim mniejsze wrażenie niż drugi. „Czas, abym się zatrzymał - mówi do siebie - siła napoju wyraźnie maleje. Jasne jest, że prawda, której szukam, nie jest w nim, ale we 40 mnie". Bohater odstawia filiżankę. W myślach przenosi się do chwili, w której wziął do ust pierwszą łyżeczkę herbaty. Usiłuje wyrzucić z umysłu wszystko, co odwraca uwagę, wszelkie inne myśli, przykłada dłonie do uszu, aby nie słyszeć żadnych odgłosów z przyległego pokoju, wszystko na próżno, nic nie przychodzi mu na myśl. Wówczas rozluźnia się, myśli przez chwilę 0 czym innym, aby pozwolić wyostrzyć się od nowa swojej koncentracji, i podejmuje ostatnią próbę. Czuje, że „drży w nim coś, co zmienia miejsce, co chciałoby się wzbić, coś jakby uwolnionego z kotwicy w wielkiej głębokości; nie wiem, co to jest, ale podnosi się wolno; czuję opór i słyszę szum przebywanych odległości". To, co pragnie wydostać się na powierzchnię, teraz jest tego pewny, to określony obraz, wspomnienie wzrokowe, które kojarzy się ze smakiem herbaty i magdalenki. Jednakże ten obraz wciąż mu się wymyka, powracając w głębię, dziesięć razy musi zaczynać od nowa. W końcu udaje mu się go uchwycić: 1 nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak to była magdalenka cioci Leonii. W niedzielę rano w Combray (ponieważ tego dnia nie wychodziłem przed godziną mszy), kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta, zamoczywszy je w herbacie lub w naparze soku lipowego. Widok magdalenki nie przypominał mi nic, nim ją skosztowałem; może dlatego, że widywałem je od tego czasu często - mimo że ich nie jadłem - na ladzie cukierni; obraz ich opuścił owe dni w Combray, aby się skojarzyć z innymi, świeższymi; może dlatego, że z owych wspomnień, tak długo pozostawionych poza pamięcią, nic nie przetrwało, wszystko rozpyliło się... Gdy tylko narrator rozpoznaje smak, powracają również inne wspomnienia. Widzi znów dom zbudowany na tyłach domu ciotki, miasto, rynek, przypomina sobie ulice, przyJctórych robił zakupy i którymi spacerował, gdy była ładna pogoda. I jak w owej zabawie, w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyńku pełnym wody kawałeczki papieru z pozoru byle jakie, które ledwo się zanurzywszy wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiaty, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann, i lilie wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi i ich domki, i kościół, i całe Combray, jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło - miasto i ogrody - z mojej filiżanki herbaty. 41 Zdolność wywoływania wczesnych wspomnień przez zapachy zaczęto określać w psychologii pamięci mianem fenomenu Prousta. Często przedstawia się go jako szybki proces, odbywający się niemal w mgnieniu oka. W tym sensie scena z magdalenką nie jest przykładem fenomenu Prousta: powiązanie łyżeczki herbaty i okruchów ciastka z obrazami ze wspomnień kosztowało narratora zbyt wiele czasu i trudu. To, co pojawiło się momentalnie, było skojarzeniem z pewnym uczuciem, uczuciem szczęścia, sam obraz ze wspomnień długo jeszcze się nie pojawiał. Zdumiewające jest również to, że opisywane przez Prousta doznanie funkcjonuje wciąż jako klasyczne skojarzenie między zapachem a pamięcią, podczas gdy narrator w rzeczywistości nie wącha ciastka i herbaty, lecz je smakuje. Scena ta dotyczy głównie smaku. Pomyłkę tę łatwo zrozumieć. Człowiek rozróżnia tylko cztery smaki - słodki, słony, kwaśny i gorzki - reszta palety smakowej zostaje dodana dzięki zmysłowi węchu. Smakujemy przede wszystkim to, co wąchamy. Zresztą fakt, że rzeczywiście istnieje coś takiego jak fenomen Prousta, nie jest dla niektórych psychologów oczywisty. Równie niejasne jest, na czym to zjawisko naprawdę polega. Czy dotyczy przede wszystkim wczesnych wspomnień? Czy też wspomnień, które są dostępne jedynie przez skojarzenia węchowe? A może tych, do których nigdy przedtem się nie wracało? Są to niewielkie, lecz zasadnicze różnice w definicji, a wyniki badań poświęconych związkowi między zapachem i pamięcią nie są równie przekonujące dla poszczególnych wersji fenomenu Prousta. ŚWIEŻE TROCINY To, że zapachy mogą przywołać wspomnienia z dzieciństwa, było znane na długo przed Proustem. Zapach specyficznego rodzaju kleju nie tylko przypomniał Dickensowi etykiety, które musiał pół wieku wcześniej przylepiać na butelkach, lecz również przywołał z pamięci towarzyszącą temu przytłaczającą at- 42 mosferę, nędzę, długie dni w fabryce, bankructwo ojca. Są to nieco mgliste wspomnienia, które pozwalają przeżyć powtórnie obrazy, ale także ówczesny nastrój, świadomość, czy było się wówczas szczęśliwym, czy też nie. Aby zapewnić sobie nieco bardziej usystematyzowany zbiór danych, laboratorium psychologiczne z Colgate University zorganizowało w 1935 roku wielką ankietę, wysyłając kwestionariusze do 254 wybitnych mężczyzn i kobiet („men and women of eminence"). Byli wśród nich pisarze, adwokaci, pastorzy, badacze naukowi - średnio pięćdziesięcioparoletni. Rezultaty tej ankiety opublikował Do-nald Laird w „Scientific Monthly", a lektura osobistych przeżyć związanych z zapachami i wywołanymi przez nie wspomnieniami sprawia niekłamaną radość. W znakomitej większości respondenci wskazują na to, że właśnie zapachy przenoszą ich do czasów młodości. Np. doktor Bundy, kiedy czuje zapach świeżych trocin, zwłaszcza zanim je zobaczy, wraca pamięcią do tartaku, w którym pracował jego ojciec. To głównie spontaniczny charakter tego impulsu czyni wspomnienie tak żywym; jeśli świadomie próbuje wyobrazić sobie tartak, scena ta pozostaje niewyraźna i pozbawiona życia. Bundy dodaje, że żaden inny bodziec nie potrafi równie nagle przerwać biegu jego myśli jak zapach. Doświadczyło tego więcej osób. Pewien mężczyzna, który jako dziecko miał wiele do czynienia z końmi, opisuje, jak pewnego razu jako dorosły poczuł niewyraźny zapach nawozu końskiego, dochodzący z powozu oddalonego od niego o sto metrów: wskutek szoku wywołanego wspomnieniami, jakie nim nagle owładnęły, zatrzymał się jak przygwożdżony do ziemi. Niektóre skojarzenia zachowują świeżość przez całe życie. Sie-demdziesięciotrzyletni agent ubezpieczeniowy został przeniesiony przez określone zapachy z powrotem do czasu, gdy miał zaledwie trzy lata, „czasu zajęcia Norfolk" (kto zada sobie trud wykonania obliczeń, przekona się, że siedemdziesięciotrzyletni człowiek przypominający sobie w roku 1935 rok, w którym miał trzy lata, rzeczywiście mówi o ostatnim roku wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych). Zapachy mogą w mgnieniu oka wy- 43 wołać u człowieka nastrój, który pozostaje dla niego zagadką. „Siedziałam w pociągu - pisze pewna kobieta - w miłym otoczeniu, gdy nagle poczułam się przygnębiona, zalękniona i nieszczęśliwa". Zdumiona, zaczęła się zastanawiać, co spowodowało ten stan. Musiały to być perfumy jednej ze współpasaże-rek, takie same, jakich używał niegdyś nauczyciel tańca ankietowanej kobiety. Natychmiast stanęło jej znów przed oczyma, jak nieszczęśliwa czuła się podczas tych lekcji. Inna respondentka czytała książkę i nagle ogarnęło ją uczucie samotności. Również ona ustaliła po zastanowieniu, że książka ta pachnie tak samo jak książki, które czytała jako dziecko. Zapachy wywołują nie tylko wspomnienie incydentów lub scen, lecz również kojarzony z nimi nastrój, a nawet emocjonalne zabarwienie danego okresu dzieciństwa. Pewna kobieta pisze, że zapach bzu przyniósł ze sobą wspomnienie lat między jej dwunastym a osiemnastym rokiem życia, „przede wszystkim emocjonalny smak tych lat oraz w wielkiej części ówczesną intensywność". Przeważnie skojarzenie jest miłe, czasem nieprzyjemne, niemal nigdy neutralne. By przeżywać radosne chwile od nowa, niektórzy respondenci dbają o to, by mieć dany zapach pod ręką. Pewien adwokat, który dorastał w Nevadzie, w miasteczku górniczym, przeprowadził się później do wilgotnej, deszczowej części kraju i cierpiał tam z powodu „wiecznej tęsknoty za słońcem, ciepłem, bezchmurnym, czystym niebem, osobliwymi, cytrynowymi zapachami pustyni oraz pięknymi widokami i jaskrawymi kolorami". Za każdym razem, gdy spędzał wakacje w okolicach Lakę Tahoe, zabierał ze sobą gałązki szałwii, które w domu wkładał do naczynia. Gdy je wąchał, z całą siłą wracały obrazy pustyni i związane z tym uczucia, co wprowadzało go w pożądany nastrój „łagodnej tęsknoty". Różni respondenci są zaintrygowani tym, że pamiętają tak odległe w czasie zapachy. Jeden z nich pisze, że przez pewien czas mogą pojawiać się nowe skojarzenia, lecz ostatecznie zawsze odradza się najstarsze z nich. Zapach wełny zawsze przywoływał mu na pamięć jego wuja Lema, który zmarł, gdy on 44 sam był jeszcze małym chłopcem. Wuj Lem zaczął wtedy pracować jako doktor i nosił nowy, wełniany płaszcz. Później taki sam płaszcz kupił jeden z przyjaciół respondenta i zapach wełny splótł się we wspomnieniach właśnie z nim. Po wielu latach przyjaciel otrzymał „własny" zapach, tytoniu fajkowego i papierosów, a zapach wełny znowu zaczął budzić znajome skojarzenie z wujem Lemem. Ten sam respondent dodaje jeszcze interesującą sugestię, że zapachy, które spotyka się często - „na przykład zapach papierosów tureckich" - kojarzą się z tak wieloma wspomnieniami, że się wzajemnie wypierają i wymazują. Na dłuższą metę pozostaje jedynie najmilsze lub najbardziej nieprzyjemne wspomnienie, i często jest to również skojarzenie najstarsze: „Uważam, że ludzie w moim wieku oraz starsi ode mnie mają skłonność do tego, by skojarzenia zapachowe prowadziły ich przede wszystkim do wczesnych wspomnień, ponieważ późniejsze skojarzenia są tak liczne, że zostają zmieszane ze sobą i zignorowane". Wspomnienia zabarwione emocjonalnie mogą więc zostać wywołane nie tylko przez herbatę z kwiatu lipy i okruchy magdalenki, lecz również przez zapach kleju, trocin, nawozu, perfum, szałwii, bzu i wełny. Prawdopodobnie dzieje się to na dwa sposoby. Czasem tak jak u Prousta, w dwóch fazach. Ktoś czuje pewien zapach, często nie zdając sobie z tego jeszcze sprawy, konstatuje u siebie nagłą zmianę nastroju i zdumiony, usiłuje przekonać się, które wspomnienie jest odpowiedzialne za ten nastrój. Dopiero gdy mu się to uda, potrafi połączyć dany zapach z jakimś wspomnieniem. W innych wypadkach następuje to tak szybko, że człowiek ma wrażenie, iż bezpośrednie skojarzenie istnieje między zapachem a wspomnieniem, a nastrój nie stanowi tu pośredniego ogniwa. W takich wspomnieniach wydaje się, że zapach dominuje nad zmysłami wzroku i słuchu. Za każdym razem, gdy bodźcem do wspomnień może stać się albo widok, albo zapach - np. świeżych trocin lub kilku gałązek szałwii - to właśnie zapach działa najsilniej: nie wystarczy spojrzeć na szałwię, trzeba ją powąchać. Być może, sam widok trocin nie 45 jest tak skuteczny z tego samego powodu, który Proust sugerował w wypadku magdalenek, widzianych w cukierniach niejednokrotnie: ich obraz mógł zostać później skojarzony z nowymi wspomnieniami i wskutek tego odizolowany od dawnego skojarzenia. LABORATORYJNE BADANIE ZALEŻNOŚCI MIĘDZY ZAPACHEM A PAMIĘCIĄ , Czy rzeczywiście wspomnienia wywołane przez zapachy są żywsze i starsze? Czy w większym stopniu są związane z nastrojem niż wspomnienia, które kojarzymy z tym, co widzimy, słyszymy, odczuwamy? W badaniu przeprowadzonym przez Donalda Lairda respondenci byli o tym przekonani, może jednak potwierdzali w ten sposób istniejący już pogląd, który nie oparłby się bardziej szczegółowym testom. Laird i jego współpracownicy nie zasięgali informacji na temat wieku wspomnień ani dotyczących wspomnień wywołanych przez inne bodźce zmysłowe niż zapachy. Osobiste doświadczenia podobne do tych relacjonowanych przez respondentów Lairda (zresztą również te, które dały nazwę fenomenowi Prousta) nowoczesna psychologia chętnie klasyfikuje jako „ewidencję anegdotyczną", co nie wzbudza wielkiego szacunku. Aby fenomen Prousta dokładniej zmierzyć, przetestować i porównać, użyteczne byłoby odtworzenie go w laboratorium, gdzie można by nim manipulować w sposób eksperymentalny. Usiłowania tego typu przyniosły niespójne rezultaty. David Rubin z kilkoma kolegami prezentował badanym osobom zapach albo jego nazwę, np. zapach naftaliny lub słowo „naftalina". Tego typu bodźców było piętnaście, między innymi zapach (oraz nazwa) kawy, pudru dla niemowląt, mięty, masła orzechowego, czekolady. Po otrzymaniu każdego bodźca badane osoby zapisywały pierwsze wspomnienie, jakie wywołał dany zapach bądź słowo. Na siedmiopunktowej skali zaznaczały, na 46 ile jest ono żywe lub wyraźne i jak miło lub niemiło się przy tym czuły, zarówno w danej chwili, jak i we wspominanym momencie. Osoby te miały również zaznaczyć, czy widziały w danym wspomnieniu siebie - zdaniem Freuda, dowód zrekonstruowanego charakteru wczesnych wspomnień - oraz czy było to wspomnienie, które już się pojawiało, a jeśli tak, to kiedy po raz ostatni. Następnie poproszono osoby biorące udział w eksperymencie, by jak najdokładniej określiły czas, z którego pochodzi dane wspomnienie, posługując się takimi terminami, jak „w ubiegłym tygodniu", „w zeszłym roku" lub „kiedy miałem dziesięć lat". Cały ten eksperyment miał na celu przetestowanie fenomenu Prousta. Rubin i jego współpracownicy spodziewali się, że wspomnienia wywołane przez zapachy będą żywsze, przyjemniejsze oraz - przede wszystkim - bardziej odległe w czasie. Brali pod uwagę możliwość, że będą to wspomnienia, w których badane osoby widziały siebie, co byłoby dodatkowym dowodem, że dotyczą wydarzeń bardzo dawnych. Oczekiwania te nie sprawdziły się w najmniejszym stopniu. Wspomnienia zapachów różniły się od pozostałych wspomnień jedynie tym, że istniała nieco większa szansa, iż wiązały się z wydarzeniem, o którym badana osoba nie myślała ostatnio, bądź też zostały wywołane po raz pierwszy właśnie podczas eksperymentu. Jako dowód doświadczalny potwierdzający fenomen Prousta był to rezultat żałosny. Czy więc zjawisko to istnieje? Doświadczenia przeprowadzone przez Rubina nie są dowodem na to, że podobne zjawisko nie istnieje. Przy takim zorganizowaniu tego eksperymentu szansa na uzyskanie wspomnień typu proustowskiego była od początku niewielka. Skojarzenia między zapachami a dawnymi wspomnieniami mają bardzo osobisty charakter. U jednej osoby wspomnienie niedzielnego obiadu wywołuje zapach rosołu z kury, u innej - zapach smażonych kotletów i kapusty. Ta sama atmosfera niedzieli, wiążąca się z gotowanym popołudniowym posiłkiem, zostaje więc wywołana przez różne zapachy. Nieroz- 47 0.21 0.15H 0,05 26-30 31-35 6-10 11-15 16-20 21-25 Wykres słupkowy przedstawiający przeciętny udział wspomnień autobiograficznych w zależności od wieku. Białe słupki obrazują wspomnienia wywołane przez zapachy, a czarne - przez słowa sądnie byłoby zarzucać Rubinowi, że te właśnie zapachy nie znalazły się na jego liście, lecz jeśli fenomen Prousta istnieje, nie mógł łatwo dojść do głosu w jego eksperymencie. Nawet sam Proust osiągnąłby w nim kiepskie rezultaty. Nie dlatego, że brakowało zapachu herbaty lipowej z magdalenką; zanim uświadomi! sobie wspomnienie, które się z tym kojarzyło, minęło tyle czasu, że nim miałby szansę zacząć pisać o Combray, eksperyment byłby dawno zakończony. Psychologowie Chu i Downes podeszli do tego zagadnienia w inny sposób i odnieśli większy sukces. Wcześniejsze eksperymenty wykazały, że w badaniach wykorzystujących słowa jako bodźce starsze osoby, w wieku powyżej sześćdziesięciu lat, podają nieproporcjonalnie wiele wspomnień ze swojego dzieciństwa oraz wczesnych lat młodości. W wykresach słupkowych wykazujących procentowo liczbę wspomnień w zależności od wieku ten „efekt reminiscencji" powoduje wybrzuszenie w diagramie obrazującym wiek w przybliżeniu od piętnastu do dwudziestu pięciu lat. Chu i Downes zastosowali tę samą procedurę co Rubin: badanym osobom zaprezentowano zapachy takich substancji, jak ocet, talk, atrament, syrop przeciwkaszlowy, lawen- 48 da, bądź nazwy tych zapachów. Zasadniczą różnicą między tym eksperymentem a badaniem Rubina był wiek badanych osób: u Rubina - około dwudziestu lat, natomiast u Chu i Downesa -średnio siedemdziesiąt. Dało to zupełnie inne rezultaty. U starszych osób wspomnienia wywołane przez nazwy zapachów podlegały wzorcowi efektu reminiscencji: mieściły się w przeważającym stopniu między jedenastym a dwudziestym piątym rokiem życia. Ich rozkład odznaczał się wyraźnym wybrzuszeniem, które stopniowo narastało, osiągało punkt szczytowy, po czym opadało. W wypadku wspomnień wywołanych samymi zapachami wyglądało to inaczej: punkt szczytowy w wieku 6-10 lat, a następnie stopniowy spadek krzywej. Jest to istotne przesunięcie. Od chwili, w której pojawiają się wspomnienia, czyli bezpośrednio po okresie wczesnodziecięcej utraty pamięci, zapachy wywołują u starszych osób niemal dwukrotnie więcej wspomnień niż nazwy zapachów. Odkrycie to ma w sobie coś paradoksalnego. U osób siedemdziesięcioletnich wrażliwość na zapachy jest dosłownie ułamkiem wcześniejszej wrażliwości, który wynosi najwyżej kilka procent. Po dwudziestym roku życia zmysł węchu ulega drastycznemu osłabieniu. Próg postrzegania zapachów przesuwa się wciąż do góry - szacunkowo o czynnik „dwa" co dziesięć lat. A jednak okazuje się, że u starszych osób właśnie zapachy uwalniają wczesne wspomnienia. Zdaniem niektórych autorów nie jest to żaden paradoks, lecz raczej częściowe wyjaśnienie tego zjawiska. Możliwe, że „stare" skojarzenia pozostają wciąż nietknięte, ponieważ nie zakłócają ich nowe. Dociera do nas coraz mniej zapachów i wskutek tego ta część naszej pamięci pozostaje nienaruszona nawet po czterdziestu, pięćdziesięciu bądź sześćdziesięciu latach. Również inne eksperymenty wykazały, jak silne są ślady, które zostawiają w naszym mózgu zapachy. W wypadku wszystkiego, co magazynujemy w pamięci, nowe informacje zakłócają te, które tam już się znajdowały. W znacznie mniejszym stopniu zjawisko .to dotyczy zapachów. Na przykład, uczenie się nowych zapachów niemal nie wpływa na rozpozna- 49 wanie przez nas tych przyswojonych wcześniej. Gdy powstanie już dany ślad, pozostaje w pamięci jeszcze bardzo długo, może nawet przez całe życie. Jednym z wyjaśnień jest fakt, że niektórych zapachów czy smaków po prostu nigdy więcej już nie spotykamy. Podobnie jak pewne rzucające się w oczy samochody niepostrzeżenie znikają z obrazu ulicy i człowiek przypomina je sobie dopiero wtedy, gdy ujrzy jakiś egzemplarz - na przykład volkswagen z podzieloną przednią szybą - również zapachy i smaki znikają z życia, nieraz na pewien czas, a nieraz na zawsze. Dzieje się tak z typowym jedzeniem dla dzieci, takim jak zupa nic z ubitą pianą, lecz także z daniami, które ktoś spożywał może jako dziecko podczas rodzinnych cotygodniowych posiłków, a potem nigdy więcej się z nimi nie spotkał. Człowiek opuścił dom bądź zmienił się styl gotowania, lub też w krótkim czasie nowy asortyment deserów wyparł tradycyjne słodkie przysmaki. Wraz z pojawieniem się jogurtów i twarożków owocowych zniknęły zapachy i smaki kisielu porzeczkowego, budyniu waniliowego, kakaowej kaszki manny czy tapioki. A z pewnością nie powrócił smak budyniu wymieszanego z pozostałościami przylepionego po bokach makaronu, który, podobnie jak znak pozostawiony po przypływie, przypominał o zupie zjedzonej uprzednio z tego samego talerza. Jeśli później, jakimś nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności, odczuwamy ten sam smak i wąchamy ten sam zapach, okazuje się, że dawne skojarzenia pozostają nienaruszone i bez trudu prowadzą nas do wcześniejszych wspomnień. .1 *ri1 i'fW>"-.''i;; '"^/r )¦'¦.'; !:i* i;;';!.*;.tr i O'-' .->•¦¦.¦¦, (<"'3|S fefBMSIZpods 'EfE5J3ZD '9iqOS fefeuiUIOdAzid '9ZS -np >[Bf 'azozsaf oSnjp 'gzsfgiujgiM '9zs[emjj 'aujEusjEuiaiu fajzp -JBq '3ZSAV{Z 9]B '3Zsf9|jfeA\ 'ł[EUIS I qOBdBZ SIuApaf SEZ3MOM '9f -9IUJSI 3iu diu fosojzsazjd fauMBp z Azoszi nmazozsiuz od 'qcso od Apai>{ ap^" :biubzea«oj afnus jojne 'nuo3q ;>iiop i>[ i 9pEqj9q m fauozoouin EiusiuuiodsM paiuiEd o§9f m 3is ntuaiMEfod od znj^ •aosfaiiu auBMofsiiA^fejdn Ejsnojj qDBiu -EZEMZO.I AV {EMOUlfBZ 9ZSMBZ nq39M {sAlUZ oSsjBJp I fajEpfBU BpaiuiEd sis spaiujoo A{BiMi[zouin AqoBdBZ oj >[Eup3f y '3^ -bjjem 3iu}3j D9ido{qo o^sf {Bzpsds 3izp§ '03qjBg m npjoq /a m -TUZD9J JsAlU BU niU EZpOq3/(zjd JSBIUiąDAjBU I B5(J3AU3S BUOJEUI -qooj>[BU Ejsn BjapAM oą\y 'niusj ouMEp {BzpsiMZ Ajopj 'apps -O>( UII5(03U9A\ AV A}Afd 3UMOJ9IU 9iqOS BUIUIodAzjd I 9§BA\OUAVOJ psjj 1BUI3TU 'uiazoMod uiAoBfEzpzafpBu pszjd o>[qAzs 9is ejod jojbjjbu nsvzo oSauoouuis niuvMiynzsod^ psaiMod spuaui^Bij UlAzsfolUZęd 3IUZ3EUZ Ą^ "U3IUUIOdSM ipAlIMEp Op BMEjd OS oBjAw }Eiui 9]u qoBdBz Ejsnojj oSsuibs n zsiumc -jem oupnaj qnj eu Błsnoaj nu3iuou9j n>[pBdAA\ ^ -l iuiBdnj§ iiuAuojsaiijo z subzbimz }Aqz oi bu b§ ¦AuiEjuamAjads^a qcsods m qoi -A/a m osoupnjj jssf feqo9O BujodsM \p\ "9A\o>[pBdXzjd - 3Dzpoq qo;u op aoBzpBMOJd b 'aujopzad BfBAvAq biu3zje[o>[s \i/ Z 315J39IMEJ5J AlIIJOJ | [ j>i 'i>[jeui zEjqo euiAzoo BiMEfod nMOUz snuio>(; uuoj biubupAm op o>[ppBi 9is bzjiiuAm BpXzs op BJjppnd z UI9ZEJ uiAuui '^jaisunuiojag" bmzeu jsAui bu TMOjpiMojzo izpoąoAzjd ajSEU az 'oiA\Bids azotu 'ibBjs biubim -EJSBU Op 3DBZn{S 'njJIUJO|qpOOipBJ UlAuMEpOJEJS M O5JZ0O 3U0( -31Z 3Z0IUUI3fBJ pOJBJS n§JBJ EU 3UEZj[fJ 'BAUSUpSjZp Z }O§3Z0ZS AUEIUUIodBZ OUAVBp 3ZJOJI1E M 9fn{OA\Azid 3JOJ5J 'qDBOJBd M 3p -nzon 'as3§ ojo '«fA9~Wzn% op imB^imzp oemzbu af o{Aq oupnjj - iJjpjad siupsiModpo zszjd i5(izn§ 3Mi|ZBpn Ajsjzo 'Azji 9iqOS UIEUTUlodAzjd ZEJ9J '5 oiOMS niugzojod 9is BOSpIUI O§9J Op 9IUOJP 3ZSOUI1 AUOIAVIZP2 ^,niU9IUIEJ UiAm9] BU 9psiMAzo9ZJ Az3" -p(izn§ bu gpgidEZ niugiuiBJ uiAmsj o§3f eu E§9ZJJSOQ 'aAu{9M 5(3JZS3J Z |>[SBd /W 9ZJJ9A\S" UIIOMS M 9IS O§90 -B[Eqo9iuisn 'BUBf BjBjq nj[9TM uiApojui /a o§9{jbujz gpgfpz bu JOJBJJBU BJ9IS1BJ^ BSBEJODIJsI (UIOp A}9IU>JUIB2) Sitllf pssiMod j\\ "AjsAuiz 9uut zgzjdod Z9iumoj ugiuuiodsM qDAus3Z0A\ op spjBjop BiMiizouin A\oozpoq JoqAA\ m -PO "0§3Z3MEUM0J0d EIUBpBq O§3UOfoj>[BZ O>(OJ3ZS BU 9TUAp3f DIJEJSn EUZOUI '3MO{sAuiZ BIU3ZJEfO5(S 3UUI ZIU BIU -3iuuiodsA\ szsfeiuMBp fefn{OA\Azjd AqDBdBZ Azo -zsq 9piA\o>[{B3 isgf 3iu U3i u -UnJBM M qOSOds A0BfnUO>[9Zjd M AUEMOJJSUOUISpBZ 9IUEJSOZ Ap§ 'SEZDA\OM OJ9ldop ElSnOJJ nU9UIOU9J 9IU9IUJSI fefnjd905(BBZ 3iMO§opqDAsd Azjoa>i9iM 'TurepoMop z eiu9iuse(Am oyiAui 3is ou 3iu :nuAzo oSsujbs op iupojqz a\Ajoui ?(Bf 'eiusiujsi S 9IS BUI B5fSIMBfz O§9UOIS9J>{O 9TU9IUSBfAM nHDVdvz i nwws osotyis UCZUCIE ŻALU Podobnych zdjęć zrobiono miliony. Temat: dziadek z wnuczkiem. W tym wypadku: mój dziadek, Douwe Draaisma, sierżant policji z Leeuwarden. Gdy została wykonana ta fotografia, w lecie 1955 roku, miałem prawie dwa lata, a mój dziadek zbliżał się do sześćdziesiątki; jako policjant był już więc na emeryturze. W tym czasie mężczyzna, również podczas wakacji, ubierał się jak dżentelmen: wkładał garnitur z krawatem, a do klapy marynarki przypinał królewski medal. Bez wątpienia podczas jazdy na rowerze dziadek uchylał kapelusza wobec dam, chwytając jego czubek w trójkąt utworzony między kciukiem, palcem wskazującym a palcem środkowym. Podobne odbitki, wykonane za pomocą „skrzynki", drukowano z falistym brzegiem. Dla wielu moich rówieśników ten falisty brzeg zbiega się mniej więcej z granicą osobistych wspomnień: są to zdjęcia wykonane przed naszym czwartym, piątym rokiem życia, w okresie, z którego nie pamiętamy nic więcej oprócz kilku przebłysków. Gerrit Kroł nazwał kiedyś zdjęcia „śledziami namiotu pamięci". I rzeczywiście: sama fotografia nie jest wspomnieniem, pomaga jednak je rozpiąć i utrzymać w pionie, tak jak namiot. Gdy przyglądam się dziadkowi na zdjęciu, stają mi przed oczyma mężczyźni z jego pokolenia, którzy, zanim usiedli, podciągali nieco nogawki spodni, aby zachować zaprasowane kanty. Gdyby wspomnienia były silne i solidne, nie potrzebowalibyśmy żadnych zdjęć. Trzymałyby się mocno bez pomocy śledzi bądź linek naciągających. Jednakże większość wspomnień ce- 56 Dziadek z wnuczkiem chuje słabość i brak formy, wskutek czego fotografujemy to, co wydaje nam się godne zapamiętania. Wraz z każdym naciśnięciem migawki aparatu fotograficznego usiłujemy rozszerzyć archiwum wizualne swojej pamięci. Ten, kto robi zdjęcia, antycypuje to, co będzie pamiętał za dziesięć, dwadzieścia lub może pięćdziesiąt lat. I tu zaczyna się problem. Osobę, którą będziesz za dwadzieścia lat, znasz w jeszcze mniejszym stopniu niż tę, którą byłeś dwadzieścia lat temu. Fotografujesz dla kogoś nieznanego, dla zleceniodawcy z przyszłości, który nazywa się tak jak ty, ale którego życzeń jednak nie znasz. Być może mistrzostwo artysty fotografa polega częściowo na tym, że lepiej potrafi ocenić, co ludzie będą chcieli pamiętać za jakiś czas. Dobry fotograf jest psychologiem - nie w sensie akademickim, lecz w znaczeniu znajomości ludzi. Warto przejrzeć dorobek Eda van der Elskena lub Korsa van Bennekoma, któ- 57 Jasmijnstraat 1959 rzy tak wspaniale fotografowali życie swojej rodziny: wydaje się, że dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat temu wiedzieli już, co będziemy chcieli wydobyć dziś ze swojej pamięci. Trudno dokładnie określić, co sprawia, że ich zdjęcia są tak wyjątkowe, lecz jedna sprawa od razu rzuca się w oczy. Na pierwszym planie u Van der Elskena i Van Bennekoma znajduje się to, czego brakuje niemal we wszystkich przeciętnych fotkach rodzinnych: życie codzienne. Obydwaj bezbłędnie dostrzegają szczegóły przywodzące na myśl zwyczajne, powszednie czynności, sprawy, zajęcia i zabawy - przypadkowe wydarzenia, które właśnie tworzą intymność życia rodzinnego. U osób ponadczterdziestoletnich jedno ze zdjęć Van Bennekoma przywoła obraz typowy dla Holandii lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Taka dziewczynka może należeć do każdej epoki. Wystarczy jednak spojrzeć na tę rurkę na kranie. Na • zmywak do naczyń. Na granitowy blat kuchenny. Na szare, 58 emaliowane przybory kuchenne, na ubijaczkę*, w której znajdowało się mydło „Sunlight". Proszę przyjrzeć się przyrządowi do ugniatania kartofli na puree wiszącemu po lewej stronie, wśród przyborów kuchennych. Pierścień, który widać w części ubijającej, powinien w zasadzie znajdować się u góry, przy uchwycie. Ja jednak i w swoim domu, i u kolegów, u których bywałem, zawsze widziałem ugniatarki z pierścieniem opadłym na dół, tak jakby w ten sposób wykonywano je w fabryce. To jest właśnie życie codzienne, którego na ogół się nie uwiecznia. Przeglądając zdjęcia, które sam zrobiłem swojej rodzinie w ciągu minionych dwudziestu lat, widzę, że postępowałem rutynowo. Teraz chciałbym sobie przypomnieć, jak wyglądały nasze dzieci, gdy jako maluchy sprzeczały się ze sobą gorączkowo, lecz podczas ich kłótni najwidoczniej nigdy nie przyszło mi do głowy, by szybko wyjąć aparat fotograficzny! Cóż więc uwiecznialiśmy na zdjęciach? Torty urodzinowe. Torty z trzema świeczkami, czterema świeczkami, pięcioma świeczkami. A pięć lat później, po pojawieniu się drugiego dziecka, jeszcze więcej tortów, ozdobnych nakryć głowy, serpentyn. Bywaliśmy również często na wakacjach: dzieci wygrzebywały dołek na plaży Texel, na plaży Vlieland, na plaży Terschelling. Najwidoczniej lubimy zmiany. Uwieczniane były również co roku figurki z ciasta pieczone przez dzieci na Wielkanoc**, podobnie jak doroczna choinka i lampiony w dniu św. Marcina. Przyglądam się tym zdjęciom i myślę, że umknęło mi życie codzienne. Właśnie dlatego, że było takie zwyczajne, nie zapamiętałem go i nie istnieją żadne zdjęcia, które pomogłyby mi je sobie przypomnieć. Człowiek bierze do ręki album ze zdjęciami, przewraca kolejne kartki i widzi jedynie śledzie namiotowe, nie pasujące do namiotu, który najchętniej by teraz postawił. * Byt to popularny w Holandii przyrząd ułatwiający rozpuszczenie w wodzie twardego mydta w celu przygotowania mydlin do prania lub czyszczenia (przyp. tłum.). * * W Holandii istniał zwyczaj wypiekania na Wielkanoc figurek z ciasta w kształcie koguta, które dzieci nabijały na patyk i ozdabiały łakociami oraz serpentynami, po czym je obnosiły (przyp. tłum.). "¦•¦'¦ ZAPIS DNIA WCZORAJSZEGO Gdy miałem mniej więcej czternaście lat, grałem w warcaby w drużynie swojej szkoły, chrześcijańskiej szkoły średniej w Leeuwarden. Nie byłem dobrym graczem. Grałem z wielkim entuzjazmem, lecz brakowało mi rutyny i talentu. We wcześniejszych rozgrywkach zwróciłem na siebie uwagę, w negatywnym sensie, wpadając w fazie otwarcia gry w pułapki, przed którymi ostrzegano chłopców z klubu warcabowego już podczas pierwszej lekcji; o ile sobie przypominam, miały one w nazwie coś związanego z „Haarlemem". Naszym najlepszym graczem był Johan Capelle. Siedział przy pierwszej planszy, drugi z kolei gracz zajmował miejsce przy planszy numer 2, i tak dalej. Przy ostatniej z rzędu planszy siedział gracz najsłabszy („oferma"). Nadszedł dzień, w którym mieliśmy zmierzyć się z jedną ze szkół średnich z naszego miasta. Przy ich pierwszej planszy siedział Harm Wiersma, trzynastoletni, lecz już będący we Fryzji legendą. Zanim przystąpiliśmy do rozgrywek, nasz trener zwołał nas wszystkich. Miał pewien plan. Wyjaśnił, że Wiersma jest tak dobry, iż szkoda poświęcić dla niego naszego najlepszego gracza, kogokolwiek bowiem posadzi się naprzeciw niego, i tak przegra. Lepiej, żeby Johan zmierzył się z ich graczem przy drugiej planszy. Powoli dotarła do nas logika tego wywodu. „A więc zgodnie z tym rozumowaniem powinien właśnie ktoś, hm..." -zaczął któryś z moich kolegów, lecz nie musiał kończyć zdania. Pięciu, sześciu członków naszej drużyny zwróciło się w moją 60 stronę. Zaczerwieniłem się, skinąłem głową na znak, że zrozumiałem, i usiadłem przy pierwszej planszy. Dlaczego tak obłędnie dobrze zapamiętujemy swoje upokorzenia? Wystarczy poprosić kogoś, by przypomniał sobie moment, w którym poczuł się upokorzony, a otrzymuje się sprawozdanie tak szczegółowe, tak obrazowe, że sprawia to takie wrażenie, jakby pamięć dysponowała w tym celu odrębnym rejestrem. Przeżyte zniewagi zostają w nim zapisane atramentem nie do wywabienia. Nigdy nie ulegają przedawnieniu. Kiedy się starzejemy, podróżują w czasie razem z nami, wskutek czego zawsze wydaje się, że między danym wydarzeniem a wspomnieniem o nim upłynęło nie więcej niż 24 godziny. Kiedy Wilhelm Wundt, po długim, wypełnionym pracą życiu, w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat pisał autobiografię, którą zatytułował Erlebtes und Erkanntes (Przeżycia i ich rozpoznanie), z pierwszych lat szkolnych pamiętał wyraźnie przede wszystkim dokuczanie swoich kolegów. Wspominając lata spędzone w gimnazjum, przypomniał sobie, jak jeden z nauczycieli zwrócił mu uwagę wobec całej klasy, że nie każde dziecko wykształconych rodziców (Wundt pochodził z rodziny duchownych i nauczycieli akademickich) ma predyspozycje do pracy wymagającej intelektu. Być może najstosowniejsza byłaby dla niego posada listonosza. Trzy czwarte wieku później Wundt pamiętał to, jakby wydarzyło się wczoraj. Po wieloletnim studiowaniu swojej pamięci na podstawie prowadzonego przez siebie pamiętnika W. A. Wagenaar dokonał odrębnej analizy wspomnień dotyczących bardzo nieprzyjemnych wydarzeń, które sam spowodował („my worst sins"). Wywołują one taki sam rumieniec jak upokorzenia, i w pewnym sensie można je określić jako zniewagi wyrządzone obrazowi własnej osoby. Wśród 1605 wydarzeń, które Wagenaar zanotował podczas swojego czteroletniego eksperymentu, znalazło się ich jedenaście. Na przykład pewnego razu arogancko zwrócił się do kobiety, która zaparkowała samochód przed jego do- 61 mem: okazało się, że to inwalidka legitymująca się specjalnym pozwoleniem, składająca wizytę sąsiadom. Spośród wszystkich typów wspomnień najłatwiej było mu przywołać wspomnienia z tej kategorii; łatwiej niż ich przeciwieństwo: bardzo miłe wspomnienia wydarzeń, których sam był sprawcą, a także łatwiej niż bardzo przykre wspomnienia zajść, których nie on był przyczyną. Chociaż Wagenaar wykazywał na ogół tendencję do szybszego zapominania nieprzyjemnych wydarzeń niż sytuacji miłych, to w rzeczywistości okazało się, że starannie zarejestrował bardzo niemiłe wspomnienia. Wagenaar przypuszczał, że wyraźnie zapamiętane wspomnienia podobnych wydarzeń odgrywają pewną rolę w aktualizowaniu obrazu samego siebie i że właśnie dlatego nasza pamięć tak dobrze rejestruje wyjątki - wypadki, które najtrudniej połączyć z tym autowizerunkiem. Dbają one o to, by nasz obraz siebie samych nie odbiegał zbytnio od rzeczywistości. W tym sensie „worst sins" charakteryzuje ukryta produktywność, wspólna upokorzeniom. Czasem to efekt wywoływany przez te ostatnie gwarantuje ich zarejestrowanie. W wyniku niektórych zniewag następuje coś więcej niż aktualizacja własnego wizerunku - zapewniają one decydujący zwrot w życiu i wobec tego z odpowiednim respektem zostają zapisane w pamięci. Lecz nawet wspomnienia afrontów, które w przeglądzie minionego życia nie uzyskały tak wyróżniającego się miejsca, charakteryzuje kilka osobliwych cech. Gdy ludzie opowiadają o przeżytych zniewagach, wydaje się, że wydarzenia te zostały zarejestrowane w ich pamięci w czasie rzeczywistym. Odtworzenie ich i opowiedzenie o tym zajmuje tyle samo czasu, co samo wydarzenie: „Ten facet wchodzi bez pukania, przysiada na moim biurku, widzę go wciąż przed sobą, i mówi lodowatym głosem..." Podobne wspomnienia przywodzą na myśl pierwsze lata sztuki filmowej, gdy nie istniały jeszcze techniki montażowe, umożliwiające nadanie akcji tempa. Podczas gdy upływ czasu stylizuje czasem w pewien sposób wspomnienia o mniejszym zabarwieniu emocjonalnym, przeżyte 62 afronty przewijają się w projektorze naszej pamięci jak wczesne filmy braci Lumiere. Specjalna skala czasowa, na której pamięta się odniesione zniewagi, daje organizmowi dużą szansę powtórnego przeżycia także ówczesnych reakcji cielesnych. Widziałem, jak na myśl o obrazie zniewagi przeżytej siedemdziesiąt lat temu, osoby w podeszłym wieku pokrywały się rumieńcem. Jeszcze po upływie pięćdziesięciu lat bądź nawet więcej ktoś może trząść się ze złości lub uderzyć z całej siły w oparcie fotela. Nie można opowiedzieć o prawdziwie żenujących wydarzeniach, nie chcąc przy tym zasłonić powtórnie oczu albo odwrócić się od słuchacza. Wspomnienia dotyczące przeżytych afrontów mają w sobie jeszcze jedną osobliwą cechę. Człowiek widzi samego siebie. Przypomnij sobie jakieś upokorzenie, a przekonasz się, że się czerwienisz, że usiłujesz ukryć fakt, iż to cię głęboko dotknęło; ujrzysz, jak inni wybuchają śmiechem lub spoglądają na ciebie ze współczuciem. Wydaje się, że to nie ty zarejestrowałeś tę scenę, lecz że sam jesteś jednym z występujących w niej aktorów. Ja sam wciąż widzę, jak kiwam potakująco głową i ruszam w kierunku pierwszej planszy. Wundt, przypomniawszy sobie tę nieproszoną radę dotyczącą jego kariery zawodowej, z pewnością znów ujrzał siebie w ławce szkolnej. Ten, kto czuje się upokorzony, natychmiast widzi siebie z zewnątrz. Być może wyjaśnia to również żywotność podobnych wspomnień. Człowiek ma introspektywne dojście do uczuć zażenowania, złości, konsternacji, które zna bardzo dokładnie i tak właśnie zapamiętuje. Jednakże to samo wydarzenie zostaje również zarejestrowane jako zapis z zewnątrz. W tym zapisie zostaje utrwalone, jak twoim zdaniem inni patrzyli na ciebie, gdy to się tobie przydarzyło. Wszystko zostaje zarejestrowane podwójnie. W jednym rejestrze poczucie wstydu, w drugim ten ofermowaty gracz, który zajmuje miejsce przy pierwszej planszy. Ml. WEWNĘTRZNA LAMPA BŁYSKOWA Gdy ktoś cię zapyta, gdzie byłeś jakiegoś przypadkowo wybranego dnia parę lat temu, na przykład 31 sierpnia 1997 roku, co wówczas robiłeś, w czyim towarzystwie, i jaka była pogoda, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie będziesz potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Nie pomogłyby ci pewnie wskazówki w rodzaju: „zastanów się dobrze, to była niedziela". Wydaje się, że ów dzień, podobnie jak większość dni z odległej przeszłości, na zawsze usunął się w niepamięć. Wszystko to jednak zmienia się wraz z uświadomieniem sobie, że 31 sierpnia 1997 roku był dniem, w którym usłyszałeś, że w wypadku zginęła księżna Diana. Wracając myślami do tej chwili, prawdopodobnie pamiętasz wciąż, od kogo usłyszałeś tę wiadomość - od domownika czy w radiu bądź telewizji - przypominasz sobie również, gdzie się wtedy znajdowałeś, kto tam był poza tobą, czym się zajmowałeś, jaka była twoja pierwsza reakcja oraz jak zareagowali ludzie z twojego otoczenia. Wspomnienia, w których zostaje zarejestrowana nie tylko informacja, lecz również towarzysząca jej scena, znane są jako flashbulb memories - wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej". Tę obrazową nazwę nadali im w 1977 roku psychologowie . Brown i Kulik. Uderzyło ich, że w wypadku szokujących wiadomości ludzie zapamiętują nie tylko samą wiadomość, lecz pamiętają również szczegółowo okoliczności, w jakich ją otrzymali. Klasycznym przykładem jest śmierć prezydenta Kenne-dy'ego. Co roku, z okazji rocznicy zamachu na Kennedy'ego, 64 'li,?.; Wszystkie zwierzęta z lasu do dzisiaj wiedzą dokładnie, * ' gdzie się znajdowały i co robity w chwili, gdy usłyszały, V ' f": ze zastrzelono matkę Bambi '.'¦ :'• O'j w amerykańskich gazetach i czasopismach pojawiają się artykuły, w których ludzie dzielą się swoimi wspomnieniami dotyczącymi momentu, w którym usłyszeli, że prezydent został zastrzelony. Gatunek ten stał się w amerykańskich mediach tak popularny, że zaczęły się pojawiać parodystyczne ujęcia tematu: zwierzęta opowiadające sobie w lesie, gdzie znajdowały się w chwili, gdy usłyszały, że została zastrzelona matka jelonka Bambi. Prawdopodobnie najosobliwszym wspomnieniem typu „efekt lampy błyskowej" dotyczącym śmierci Kennedy'ego może pochwalić się niejaki Derek Waken, pracujący jako nauczyciel w szkole z internatem. Po lekcjach wybrał się z grupką uczniów na strzelnicę, aby z nimi poćwiczyć. Po pewnym czasie postano- 65 wił wrócić do szkoły i przygotować się do zajęć planowanych na następny dzień. Wbrew wszelkim regułom poprosił instruktora strzelania, młodego kolegę, Camerona Kennedy'ego, aby wszystko pozamykał. Wręczył mu klucze od szafy z bronią i magazynu amunicji, po czym odszedł. Wróciwszy do szkoły, zajął się swoimi sprawami, kiedy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Jeden z uczniów krzyknął: „Proszę pana, proszę pana! Ken-nedy został zastrzelony!" Przerażony, cały drżąc, Waken udał się do holu szkolnego, gdzie rozmawiali z ożywieniem uczniowie i nauczyciele. Z poważnym wyrazem twarzy podeszła do niego dyrektorka i oznajmiła, że zastrzelono prezydenta Ken-nedy'ego. Na te słowa Derek Waken westchnął z ulgą. „Odzyskałem swoją posadę i poczułem się bardzo zadowolony". Chociaż w odniesieniu do pamięci termin „efekt lampy błyskowej" pojawił się dopiero w 1977 roku, zjawisko to istniało zawsze. W 1899 roku opublikowano rezultaty jednego z najstarszych badań dotyczących pamięci autobiograficznej, z których wynikało, że podobne wrażenie wywarł zamach na Abrahama Lincolna: spośród 179 pytanych osób 127 pamiętało, gdzie były i co robiły w chwili, gdy usłyszały o śmierci prezydenta. Relacje te, spisane w 1899 roku, czyli trzydzieści trzy lata po samym wydarzeniu, mają wszelkie cechy efektu lampy błyskowej. Pewna siedemdziesięciosześcioletnia kobieta pamiętała, że jej mąż wszedł do kuchni i opowiedział jej o tym, gdy stała przy kuchence, przygotowując wieczorny posiłek. A oto słowa mężczyzny, mającego w chwili badania 73 lata: „Naprawiałem płot, wciąż mogę wskazać miejsce, w którym stałem. Podszedł do mnie pan W. i powiedział mi o tym. Było to około dziewiątej, dziesiątej rano". Niektórzy zapamiętali to wydarzenie niemal w formie wewnętrznego filmu. W nieco skróconej formie: Byłem z ojcem w drodze do A., w stanie Main. Gdy zjeżdżaliśmy ze wzgórza do miasta, poczuliśmy, że coś jest nie w porządku. Wszyscy sprawiali wrażenie poruszonych i panowało powszechne wzburzenie. Mój ojciec zatrzyma! konia i rzucił z kozła pytanie: „Przyjaciele, o co chodzi, co się wydarzyło?" Odpowiedziano mu: „Nie słyszał pan o tym? Zastrzelono Lincolna". Lejce wysunęły się z dłoni 66 ojca. Siedział nieruchomo, a po policzkach spływały mu łzy. Znajdowaliśmy się daleko od domu i mieliśmy wiele do zrobienia; po pewnym czasie ojciec pozbierał się i z ciężkim sercem wykonaliśmy pracę, dla której tam przybyliśmy. Wprowadzając analogię do lampy błyskowej, Brown i Kulik nie sugerowali, że wspomnienie przypomina pojedyncze zdjęcie, na którym później można obejrzeć wszystkie szczegóły. Mieli na myśli to, że oprócz obrazu okoliczności zdarzenia wspomnienie zawiera często pewne szczegóły, które pojawiły się na zdjęciu niejako przez przypadek - szczegóły, które w innym wypadku dawno zostałyby zapomniane, na przykład fakt, że ten, kto przekazywał ci daną wiadomość, przez cały czas pociągał nerwowo za wystającą ze swetra nitkę. To tak, piszą Brown i Kulik, jakby gdzieś w mózgu został uruchomiony mechanizm print nowi, który rejestruje całą scenę, nie dysponując możliwością rozróżniania szczegółów. Wydaje się, że w wypadku niektórych wydarzeń, takich jak zamordowanie prezydenta Kennedy'ego lub śmierć księżnej Diany, podobny flesz pojawia się u wszystkich. Istnieją również wydarzenia, które wywołują efekt lampy błyskowej tylko na skalę krajową, na przykład zamordowanie Olofa Palmego (1986) w Szwecji bądź rezygnacja Margaret Thatcher (1990) w Anglii. Inne z kolei incydenty mają charakter osobisty, na przykład otrzymanie złej wiadomości dotyczącej kogoś bliskiego. W swoim pierwszym eksperymencie Brown i Kulik przestudiowali dziesięć wydarzeń, które wywołały w ludziach wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej". Znajdują się wśród nich zamachy ze skutkiem śmiertelnym, takie jak na prezydenta Kenne-dy'ego, Roberta Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga, nieudane zamachy, np. na prezydenta Forda, oraz przypadki śmierci naturalnej jakiejś znanej postaci, np. generała Franco. Nie wszystkie z tych wydarzeń wywołały równie wiele wspomnień typu „efekt lampy błyskowej". W wypadku śmierci Roberta Kennedy'ego jedynie połowa badanych osób zgłosiła wspomnienie tego rodzaju. Również pochodzenie etniczne ba- 67 danych - czterdziestu czarnoskórych i czterdziestu białych Amerykanów - wpływało na różnice w zapamiętaniu. Zamordowanie czarnego bojownika aktywisty Malcolma X wywołało u czarnoskórych Amerykanów o wiele więcej przypadków wspomnień tego typu niż u białych. To samo odnosiło się do zamordowania Martina Luthera Kinga. Największa różnica ujawniła się w wypadku śmierci Medgara Eversa, czarnoskórego bojownika o równe prawa, który został zastrzelony w 1963 roku przez białego rasistę: ani jeden biały nie przechował z tego wydarzenia wspomnienia omawianego typu. W wypadku zamachu na prezydenta Forda oraz śmierci generała Franco stosunek ten był odwrotny. Na pierwszy rzut oka ciekawość wzbudza fakt, że (nieudany) zamach na skrajnie prawicowego polityka George'a Wallace'a wywołał więcej takich wspomnień u czarnoskórych Amerykanów niż u białych. Być może wyjaśnia to fakt, że prowadzone przez niego kampanie miały poważniejsze i bardziej zagrażające konsekwencje dla czarnych niż dla białych. W jakim celu istnieje mechanizm wspomnień typu „efekt lampy błyskowej"? Dlaczego nie zapamiętujemy, tak jak w wypadku niemal wszystkiego, co słyszymy lub widzimy, wyłącznie danej informacji? Brown i Kulik szukali wyjaśnienia w neurofi-zjologii: przeżywanie gwałtownych emocji aktywizuje mózg, który w krótkim czasie staje się zdolny do zarejestrowania większej liczby szczegółów niż normalnie. Psychologowie ci sugerowali, że polecenie print nowi jest pozostałością ewolucyjną z okresu przed rozwojem języka bądź przed ukształtowaniem się innych, bardziej abstrakcyjnych, form komunikacji: gdy człowiek znajdzie się nagle w sytuacji, w której musi przetworzyć informacje, zdając sobie sprawę z poważnych konsekwencji, istotne jest, by zapamiętał jak najwięcej aspektów tej sytuacji, już choćby tylko dlatego, by nie znaleźć się powtórnie w tym samym położeniu. Przeciw temu wyjaśnieniu przemawia fakt, że u osób, które znalazły się w sytuacji naprawdę zagrażającej życiu - na przykład jako ofiara napadu z bronią w ręku - często 68 występuje wręcz pewne ograniczenie spojrzenia, w wyniku czego ofiary po fakcie potrafią na przykład zasygnalizować nerwowo poruszające się w górę i w dół jabłko Adama napastnika, lecz nie wiedzą, czy miał na sobie kurtkę. Brownowi i Kulikowi nie udało się sprawdzić, na ile wiarygodne są wspomnienia badanych osób, dające się zakwalifikować jako efekt lampy błyskowej. W badaniach, które nastąpiły po ich pierwszej publikacji, właśnie wiarygodność była najważniejszą sprawą. Czy wspomnienia tego rodzaju rzeczywiście są tak wiernymi kopiami fotograficznymi, jak sugeruje analogia? Czy naprawdę opierają się zapomnieniu i przeinaczeniu? Psycholog Neisser nie zgadzał się z żadnym z tych twierdzeń. Jego zdaniem, pamięć typu „efekt lampy błyskowej" polega nie na odrębnej metodzie kodowania, jak sugeruje hipoteza print now!, lecz na sposobie, w jaki się z nią obchodzimy. Właśnie w wypadku szokujących wiadomości i wydarzeń istnieje duże prawdopobieństwo, że będziemy wracać do nich myślami i rozmawiać na ich temat z innymi. Wskutek tego powtarzania dane wspomnienie zostaje skutecznie zarejestrowane i po upływie czasu staje się łatwo dostępne. A więc nie jest to wewnętrzna fotografia, lecz raczej historia, którą tak często opowiadamy sobie i innym, że zapamiętujemy ją na zawsze. Zdaniem Neissera, stąd właśnie bierze się fakt, że wspomnienie uzyskuje stopniowo strukturę opowiadania: gdzie to się wydarzyło, od kogo to usłyszałem, kto tam się znajdował, jak zareagowałem - elementy, którymi charakteryzuje się dobrze opowiedziana historia. Historie - również te, które opowiadamy samym sobie - ulegają z czasem zmianie. Jak to wygląda w wypadku relacjonowania wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej"? Gdy w styczniu 1986 roku eksplodował Challenger, w ciągu 24 godzin od katastrofy Neisser wraz z kolegą Harschem postawili ponad setce studentów szereg pytań, prosząc ich o podanie informacji, w jaki sposób się o tym dowiedzieli, gdzie się wówczas znajdowali i co w tym czasie robili. Gdy 32 miesiące później przepytano ich powtórnie, okazało się, że w porównaniu z pierwszą relacją ist- 69 nieją spore różnice, nawet w wypadku pytań o to, od kogo usłyszeli tę wiadomość lub kto był przy tym obecny. Często popei-niano błąd w odniesieniu do źródła uzyskania informacji: w pierwszej relacji jedynie dziewięć osób wspomniało, że widziały tę wiadomość w telewizji, a w powtórnym badaniu ich liczba wzrosła do dziewiętnastu. Najwidoczniej do wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej" wdarło się wiele powtórek obrazu eksplodującego Challengera. Jedna czwarta studentów odpowiedziała „błędnie" na wszystkie pytania. Gdy poproszono badanych o określenie za pomocą cyfry, na ile pewni są poszczególnych odpowiedzi, okazało się, że ocena ta wykazuje niewielką zbieżność z ich prawidłowością. Neisser wyciągnął z tego wniosek, że wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej" nie różnią się pod tym względem od innych wspomnień autobiograficznych i w równym stopniu podatne są na zapomnienie. Jeden z najbardziej znanych badaczy pamięci autobiograficznej, Martin Conway, nie zgadza się z konkluzjami Neissera. W swojej książce Flashbulb memories dokonuje przeglądu badań nad wspomnieniami tego rodzaju z ostatnich dziesięciu--piętnastu lat. W teorii Neissera niewyjaśniona pozostaje uporczywość wspomnień w sferze nieistotnych szczegółów, z którą to przypadkowością zetknęli się również Brown i Kulik. Z pewnością wspomnienia tego typu związane z wydarzeniem specyficznie osobistym, takie jak u kobiet wspomnienie pierwszej miesiączki, zawierają najróżniejsze nieistotne, lecz obrazowo przedstawione drobiazgi, których brak przy innych wspomnieniach autobiograficznych. Zdaniem Conwaya, wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej" prezentują się w naszej wyobraźni bardziej jako spójna całość niż „zwyczajne" wspomnienia, na które często składają się też rekonstrukcja oraz interpretacja. Przywoływanie z pamięci wspomnień autobiograficznych to przeważnie stopniowe ich odtwarzanie, w którym to procesie stają się powoli coraz wyraźniejsze i pełniejsze; wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej" - rzeczywiście, podobnie jak zdjęcie - dostępne są natychmiast. 70 Wydaje się więc, że tym razem intuicja podsuwa nam właściwą odpowiedź. Cofając się myślami do momentu, w którym usłyszeliśmy o śmierci księżnej Diany, wiemy znów, gdzie się wówczas znajdowaliśmy, a może nawet przypominamy sobie, czyśmy stali, siedzieli, czy leżeli. Wszystko to zawarte jest w obrazie pamięciowym, który rejestrował nasz mózg, podczas gdy przetrawialiśmy tę wiadomość. Być może ta wewnętrzna fotografia -bądź raczej: krótki film - nie jest odporna na zapomnienie, pozostaje jednak trwalsza niż większość innych wspomnień. Cóż bowiem państwo robili 30 sierpnia lub 1 września 1997 roku? [' i: ¦- V "'< i ( " ' h ' I . ¦' <' !-' Ul, i ' '"'t; , „DLACZEGO PAMIĘTAMY W PRZÓD, A NIE WSTECZ?" Jedną z przyjemności, jakie zapewnia poszukiwanie literatury w sposób nieskomputeryzowany, jest możliwość dokonania przypadkowego odkrycia. Przerzuca się cały rocznik, pozwala palcowi prześlizgiwać się przez spis rzeczy, przeszukuje indeks lub pomija się go i w wyniku nieokreśloności tego archaicznego procesu poszukiwania nagle okazuje się, że człowiek niespodziewanie odkrywa coś, co niekiedy ma większą wartość niż to, czego szukał. Jakiś czas temu przerzucałem kartki rocznika 1887 periodyku „Mind" w poszukiwaniu pewnej recenzji, gdy mignął mi przed oczyma tytuł artykułu: Why do we remember forwards and not backwardsl (Dlaczego pamiętamy w przód, a nie wstecz?) Wykazałem się spóźnionym refleksem: opuściłem już bibliotekę z kopią szukanej recenzji, gdy nagle uświadomiłem sobie wyrafinowanie tego pytania i wróciłem, aby przeczytać wspomniany artykuł. Liczył on niecałe cztery strony. Został napisany przez Fran-cisa Herberta Bradleya (1846-1924), filozofa z Oksfordu o idealistycznych poglądach. Bradleyowi wystarczyło kilka akapitów, by zademonstrować, że nie zawsze na proste pytanie można otrzymać prostą odpowiedź. Prosta odpowiedź dotycząca kierunku zapamiętywania brzmi: nasza pamięć podąża za kierunkiem wydarzeń; najpierw wydarzyło się X, potem Y, i kiedy przywołuje się te wydarzenia we wspomnieniu, wydaje się oczywiste, że one również pojawiają się w tej samej kolejności. Jednak przy bliższym zastanowie- 72 niu nie jest to takie oczywiste, i to właśnie kazało mi powrócić do biblioteki. Dlaczego bowiem kolejność odtwarzania miałaby być taka sama jak rejestrowania? W rzeczywistości do odtwarzania podchodzi się przecież od innej strony: w systemie przechowywania naszej pamięci ostatnie wydarzenia znajdują się na wierzchu, tak jak najświeższe wyciągi z konta w teczce z dokumentami - gdy się je przegląda, powinno się najpierw trafić na Y, a potem dopiero na X. A więc pozostaje pytanie: dlaczego nasza pamięć działa w przód, a nie wstecz? Nie da się zaprzeczyć, że pamiętamy wydarzenia w kierunku do przodu. Wracam myślami do drugiego gola strzelonego przez Maradonę w meczu przeciw Anglii podczas Mistrzostw Świata '86 w Meksyku. Maradona znajduje się jeszcze na swojej połowie, tuż za środkowym kręgiem. Otrzymuje piłkę, natychmiast osaczają go dwaj angielscy gracze, Maradona wykręca się szybko, umykając im, i biegnie w kierunku pola karnego. Popychając piłkę do przodu krótkimi uderzeniami lewej stopy, mija dwóch obrońców i prowokuje bramkarza do rzucenia się w niewłaściwą stronę bramki. Następnie strzela gola lewą nogą. Potrafię odtworzyć z pamięci kolejne etapy tej akcji jedynie w kierunku do przodu, nie jestem w stanie pozwolić piłce, by przeleciała z bramki do nogi Maradony, i przypomnieć sobie, jak biegnąc do tyłu (lecz pochylony do przodu!), z piłką pędzącą za nim i odbijającą się od jego stopy, omija graczy, którzy ustępują przed nim do tyłu, i w końcu osiąga miejsce, w którym zaczęło się moje wspomnienie. W aparacie wideo mojej pamięci nie ma „biegu wstecznego". Posługując się nadal tą samą metaforą, mogę wprawdzie przewinąć taśmę wydarzeń do wcześniejszego momentu w meczu, na przykład do „gola strzelonego przez Boga głową Maradony", lecz gdy przypominam sobie ten wcześniejszy moment, pojawia się on znowu jako „play", w kierunku do przodu. Do czasu odkrycia artykułu Bradleya nigdy sobie tego nie uświadamiałem: możliwe jest wprawdzie poruszanie się w pamięci w czasie do przodu i do tyłu, ale odtwarzanie wydarzeń można utrzymywać jedynie w takim porządku, w jakim nastąpiły. 73 Ustawienie pamięci „w kierunku wstecznym" udaje się jedynie w wypadku eksperymentu myślowego, i nawet wówczas jest to osiągnięcie raczej z dziedziny siły wyobraźni niż ze sfery pamięci. Bez wątpienia pomaga przy tym fakt, że widzieliśmy filmy emitowane od tyłu i wiemy, jak to wygląda, gdy ktoś wyskakuje ze wzburzonej wody na brzeg, machając rękoma i zostawiając za sobą gtadką taflę. Pamiętanie w odwrotnym kierunku przypomina prowadzenie samochodu do tylu: wprawdzie jest to możliwe, lecz łatwo zauważyć, że samochody nie zostały stworzone w tym celu. Żyć do tylu można jedynie w poezji i prozie. W wierszu Jana Hanlo Wij komen ter wereld (Przychodzimy na świat) karawan ciągnie konie za cugle z powrotem do domu pogrzebowego, gdzie żałobnicy rozpraszają się, ruszając do tyłu. Kilka dni później zmarły się budzi. Wzmocniony i uleczony, zaczyna pracować. Jest tyle do zrobienia: trzeba zburzyć mosty, obrócić w gruzy miasta, sprowadzić węgiel i ropę naftową z powrotem pod ziemię. Praca ta jest stymulująca. Jedzenie stygnie na ogniu. Na końcu życia czekają ławki szkolne: „Szkoły dbają 0 to, byśmy zapomnieli, czego się nauczyliśmy". Jednakże w tym wierszu obecne są jedynie działania, nie ma w nim dialogów. Jak tylko ktoś zabiera głos, nie udaje się już konsekwentne prowadzenie eksperymentu pamięciowego z cofającym się czasem. Najbardziej radykalną próbą jest Time's arrow (Strzała czasu) Martina Amisa, powieść, która zaczyna się od śmierci bohatera 1 od tego momentu opowiadana jest do tyłu. Chociaż dialogi odbywają się w kierunku wstecznym, bohaterowie nie wypowiadają swoich słów i zdań w odwrotnym porządku. Odwróconego języka nikt by nie zrozumiał. Odtworzenie od tyłu tego, co ktoś powiedział, pisze Gerrit Kroi w eseju na temat czasu, nasuwa na myśl ustawioną w poprzek igłę kompasu. „Lecz jak tylko się ją puści, wraca na pierwotne miejsce. Tak samo każde zdanie, niezależnie od tego, jak się je wykręca lub odwraca, podlega niedostrzegalnej, lecz wszechobecnej sile standardowego czasu i automatycznie przyjmuje kierunek opowiadania rozwijającego się w czasie". Odchylenia od konwencji mają to do siebie, że nie mogą przed tymi konwencjami uciec. 74 Bradley szukał wyjaśnienia postępowego kierunku przypominania sobie w biologicznej funkcji pamięci. „Życie jest procesem rozkładu i nieustannej odnowy oraz nigdy nie kończącej się walki z niebezpieczeństwami, dlatego też jeśli chcemy pozostać przy życiu, to nasze myśli muszą być skierowane na nasze oczekiwania". Minęło wówczas dopiero pięć lat od śmierci Darwina i również ta interpretacja funkcji psychicznych otrzymała darwi-nowskie zabarwienie. Rejestrujemy swoje spostrzeżenia i doświadczenia, mając na uwadze to, jak będziemy zachowywać się w przyszłości; to, co się wydarzyło w przeszłości, ma znaczenie tylko w tym sensie, w jakim umożliwia nam antycypację tego, co stanie się z nami później. Widziana w ten sposób pamięć ukierunkowana jest nie na to, co minęło, lecz na to, co nadejdzie, i dlatego również przypominanie sobie zwrócone jest w kierunku przyszłości. Wyjaśnienie to wydało mi się przekonujące i naturalne: nasza pamięć jest najwidoczniej tak skonstruowana, że wskazuje w stronę, z której nadchodzą zmiany. Zapamiętywanie pełni służebną funkcję wobec oczekiwania. Po przeczytaniu artykułu Bradleya uderzyło mnie, że zrozumiałem jego pytanie dopiero wtedy, gdy „przełożyłem" je sobie na metaforę przedstawiającą pamięć jako taśmę filmową, którą można przewijać tam i z powrotem, lecz którą daje się odtworzyć wyłącznie w kierunku do przodu. Pisząc swój artykuł w 1887 roku, osiem lat przed wynalezieniem filmu, Bradley posłużył się przy sformułowaniu problemu klasyczną metaforą: czas przypomina rzekę, a wydarzenia - przedmioty, które płyną z prądem. Jednakże z pewnymi aspektami tej metafory trudno było sobie poradzić. Rzeka, rozumiana sama w sobie, nie ma żadnego kierunku, dopiero przez przyjęcie punktu zewnętrznego - brzegu lub obserwatora - można określić, w którą stronę płynie. Przyzwyczajeni jesteśmy do myślenia, że strumień czasu płynie do przodu, w kierunku przyszłości. Wydarzenia jednak odbieramy tak, jakby nadchodziły do nas z przyszłości, cofając się w kierunku czasu przeszłego. W rzeczywistości, brzmiała konkluzja Bradleya, należy więc postawić pytanie w następujący sposób: skoro 75 LL •objsAzjo^Am ś§BM3Zjd aj {ijBJjod i 'iijbjSojoj op ais qoXDfezsoupo qoBJOjBi3Ui m o{BA\o>jBjq qoAjoj>( 'juiAuiBnjdaouo^ 9is feDfefnqo3o 'feuzoiuqo9j biSojeub 9is oAznjsod I3IU3IZ3|BuAm p9Zid JEJ UI9ISO O§90fefe{ -Bizp 'EAsjpEjg po nmamzojpo a\ 'nuigj pj9izQ -ajaiuin^ pBjq 'moub|b.dj o§af qoAA\ouqij qDBZB>(od qDAzsAU3id od jej ui9iso Ap -BJJfj^M JIZpBMOid UOS§J9g -BDIUUiafBJ IAUJJ 91USBJM UlAj M - 91S BfBzsmod XzBjqo sbu zazad 9iqos 9UBUiuio ¦uosSjgg oj jtzbjAm 5jsf 'jsAuin zazid qDAuEUO5{AM ps pśfn qoAMo>[MBSiui siias oj uiaiMoą Bpdaojad bzsb^ ^usz -Ods qDAliq6jpO §9J3ZS AUOZDUO>[S3TU ŚIS BpB -op 3ZSBU bu psojsi/ViAzD9Zj a\ ojo>|s 'AuBiuiz i nqonj apnzood 3jqos /a AuisfiA^oj az '9A\i[zom oj >[Bf 'A9(pBjg ziu fajBp szozsaf 9is DBfBAvnsod '9iUBjAd qoiu m jBA\Bpc2 "uosSjgg uu9H iisoj§Aav nSBZD JBUI3J BU A\OpB{>(^ 9IJ9S 90UBJJ 3p 9§9JP3 M L06I/Z06l 9ZJJS9UlAjJ Ą\^ 'faUIBaZIM pSTUIBd B|p BIOJBJ9UI BMOU - UJ -oj od - 9is bjejs Budgjsop njBj§ojBui9ui>[ uiapsfgpBU z i jsnSny A\odBJ9 qDAuf9p>[ IUIB>[pETMS 91S qBJS av AAugzjd f3A\oiupnjod SBZopod 9iuoAq m i>[Ajq -bj z MO)iiujoqoi spsfAM 9fnzB>[n uq;j AzsAuaid \p\ ^jnuiui f93 -9IM f9lUUI lf0>[9fOjd pSO>[p9jd pO 3IUZ9JBZ {BAUJ I pSO§njp MOJJ -9Ui njSBUuigpgis ojo>[o {Btui ApzB>[ qDAjcj>[ z 'mouijij c%L uiAofef -BJ3IMBZ UI3I§OIBJB5J ZTlf IJBMOUOdsAp 3J3IUinq BIOBJq faiUZOd BJ -bj bavq •^^^OJSBIUJq^AJBU i AuuiojSo \A Auzoqqnd AzsAuaid tizAjej m q;zpBZjn O§9UISO O§3JS9!ZpnA\Q •3IUB.D[9 BU OJJSO 9TS 'oSnjp oofefezDJBjsAM - Euf/topfoid BduiBj p9zjd nsBzo o§9j ap -9zjj 3iA\p zgzjd ouioqDnj9iu {Bjs >[9ZBjqo n;09iuns9Zjd uiApzB5| Azjd - njEJBdB oSsuibs o§9j ouBM^zn fajojjj op - ip>[9fojd sbzo -poj 'Apun^as fgjfeid fgjsaizpnMp faupgf op Auozsfoiuuiz jbjsoz BIUB[J3I/WSBU SBZ3 "TOjZOO OUpaf O UJ3ZBI UlXpZB>J BZ BAVOpiOjnj3D nuiziUBqo3ui 9iu3zjoa\js o{Xq nuijij •OSOiJSO qDI DTUA\9dBZ >JBJ ' 9[B -psouuAjd auoiMBqzod XjXq XqDtu b 'Bqoso 9pU9UIOUI UlAuBp A\ OBpfejSo B{§OUI tldo>[SOJ3UI>[ 9fOjd) dO5JSOJ9UI>[ ZBJO (9J9UIB>f) JEJ§OJ3UI>[ XVĄO1 uosipg -qoni OBMOJsSnsBz qosods U9j a\ X -Bjqo qDAzDuAp9fod 9iqos od o^ą/^zs biubij91avsXm i>[iuqD9j 9U -ZOJ Znf AjBIUJSt qoAjBIS9IZpD9IAV9Izp JBf tl>[JBZDOd E>J 'MOJUgjBd 9J9IM gpUOTJ UIIOMS EU q9lUI |IJBJ§OJOJ 3IUIZp9IZp ĄV '3UZ0IJBJS -ojoj i>[jX{d EOBfn>jnpojd E5(AjqEj 9iuoAq m iuo qEM0J9r^ 'JBjS -ojbui9UI>[ foMS i[EA\oju9Z9jdBZ 9J9iuinq smoq i gjsnSny bio -Bjq oj Apai5[ 'C68I ^O1 ^!s sfeuzn nuqg eiu9iz91BuAm 9jBp B2 •n>junj9i5( oSgupBz oBMomfAzjd azom 9iu '9uzoXjbjs jsaf od 'oj :bijbj§ojoj z Xjojej3ui dbjsAzjo^Am {Soui 9iu niudojs uiAzsfgiuui -feu av - arqos EiuEuiuiodAzjd n^utuaijf o ofezsid - AajpBjg zaj o§ -3Jbjq "ouioqonj3iu auBMOJjsafajBz bTejsoz AzBjqo aojAjd fajnzD -ojjbims eu i >{Bf 'loaiuiBd /a OUMOJB2 'AuzoAjdo zEjqo AuzoAjbjs /A DBfBp 'a9UB{OMXA\" OBJSOZ eSoUJ 9JOJ>{ 'MOpBJS qoAu 'qDXuu9iuiz3iu jjsafaj bz paiured qBZBMn Azpojojnau IUS9Z0MO •af3UZDIJEJ§OJOJ pŚIUIEd" Oldpsfod Z 9IUq09ZSMOd Auł -AzJBfoj[ 9Z0ZS9f ZBTOM pBJ§od OJ XjOJ>[ 'XzEjqO 9ldo>[ 9DBfBUIUJOd -Azad '9UJ91M o§30Bfnjjs9f9J nju9uinjjsui op jssf Buqopod dśiui -Bd 9Z 'pEJ§od BJEMtlSBU BJ BJOJBJ3JM 'UlAuZDIJEjSojCJ UI9JBiBdB 9IS BDBfn§n{SOd 9JOJBJ9UI Z9Zid 9UBAVOUIUJOpZ 9Z0ZS9f X{Aq p9IUI -Bd JBUJ3J EU 3UO9J 9US9Z0A\O Il^OJ /.88T M 'BMOUIjg BJOJBJ9UI gzom 9is XqjAzn{sod 'njEJ§ojBui9ui>[ niugizgjBuAM od jbj D9is9izp {m(AjiB foA\s {BSidEU AqXp§ i 'AgjpBjg oizbjX oo 'oj BiusEpŁw fapsojd apiM o 'n5juni3i>[ uiAj av amApaf oAzjoavi -po szoui z3iua\cj uqij Auozpfezjods b '\ siudajsBU 'x afnjjsaf -3J AU3tdfBU BJOJ>[ 'AJ3UIE>[ Op D9IUIBd BOBfnUMOJOd EJOJEJ3p\[ ^aiUMpazjd jsaf EUBA\o>{um3}>[n 'sbzo 5jEf a;uqop -od 'paiuiBd o§3Z3B[p oj 'n{Xj op ais BfBzstuod Spróbujmy sobie wyobrazić, że pragniemy oddać ruchy oddziału maszerujących żołnierzy. Skuteczną metodą, wyjaśniał Bergson, jest w takim wypadku zrobienie przemieszczającemu się oddziałowi szeregu zdjęć migawkowych. Na każdym z nich oddział stoi nieruchomo. Choćby patrzyło się bardzo długo, żaden żołnierz nie zacznie się ruszać: „z nieruchomości, nawet nieograniczenie dodawanej do siebie, nigdy nie zrobimy ruchu". Spróbujmy jednak rzucać szybko te fotografie jedną po drugiej na ekran, i nagle powstanie życie: „Ponieważ taśma kinematograficzna rozwija się, powodując to, że różne fotografie danej sceny, z których każda stanowi dalszy ciąg poprzedniej, następują po sobie kolejno, więc każdy z aktorów tej sceny odzyskuje swą ruchomość". Bergson wyciągnął wniosek, że szybkie następstwo statycznych obrazów prowadzi do zjawiska ruchu: „Taki jest wybieg kinematografu. Taki jest również wybieg naszego poznania". Kinematograf pomógł rozwiązać paradoks ruchu powstającego z czegoś nieruchomego. Spoglądając na projektor filmowy z czasów Bergsona, trudno sobie wyobrazić, jak można było dostrzec analogię do ludzkiej pamięci w tej skrzynce z desek, listewek, szkła, żarówek, łańcuchów, kół zębatych i szpulek. Historyk techniki pewnie próbowałby złagodzić to zdziwienie, wskazując, że kinematograf wywierał zdumiewający wpływ na publiczność, która po raz pierwszy zapoznawała się ze sztucznie stworzoną pamięcią ruchomych obrazów. Przedstawienia w kinach - o czym świadczą pamiętniki, listy i reportaże prasowe z tamtego czasu - miały efekt magiczny. To wszystko pozostaje jednak rekonstrukcją. Ten, kto dorastał z dzisiejszymi nośnikami informacji, może próbować przywołać zadziwienie uprzednich generacji fotografią bądź kinematografią, lecz autentyczne przeżycie tego zadziwienia jest czymś niemożliwym. Sto lat po pierwszych pokazach filmowych nie da się odtworzyć ówczesnego zauroczenia nimi. Wydaje się, że to, co Bradley pisał na temat pamięci ludzkiej, odnosi się również do pamięci historycznej: może ona poruszać się tylko do przodu. ABSOLUTNA PAMIĘĆ FUNESA-i ' 1 SZERASZEWSKILGO :'<>, W jednym ze swoich podobnych do labiryntu opowiadań Bor-ges przedstawia czytelnikowi bohatera o imieniu Ireneo Funes. Gdy narrator spotyka go po raz pierwszy w 1884 roku, podczas podróży po Urugwaju, Funes, będący jeszcze chłopcem, potrafi w półmroku nadciągającej burzy określić czas bez pomocy zegarka z dokładnością co do minuty. „Chronometryczny Funes" charakteryzuje się bezbłędnym wyczuciem czasu. Spadłszy z konia, uległ paraliżowi, okazało się jednak, że od tego czasu posiada dwa zdumiewające talenty: zdolność nieskończenie szczegółowej obserwacji oraz absolutną pamięć. Funes widzi, słyszy i czuje wszystko, i niczego nie zapomina. Upadek z konia zamienił jego pamięć w perfekcyjny rejestr. Powróciwszy do Urugwaju po kilku latach, narrator postanawia odnaleźć Funesa. Idąc przez dziedziniec w kierunku jego pokoju, słyszy, jak ktoś wypowiada łaciński tekst. Okazuje się, że jest to Funes. Upośledzony chłopiec nie zna łaciny, lecz nauczył się tekstu na pamięć, leżąc na swoim polowym łóżku. Deklamowane przez niego fragmenty pochodzą z dzieła Pliniusza Historia naturalna, z dwudziestego czwartego rozdziału siódmej księgi; w części tej mowa jest o budzącej podziw pamięci Cyru-sa, króla Persów, który znał imiona wszystkich swoich żołnierzy, o Mitrydatesie Eupatorze, mówiącym dwudziestoma dwoma językami swojego królestwa, oraz o Simonidesie, wynalazcy mne-motechniki. 79 To, że Funes recytuje z pamięci fragment starożytnego tekstu dotyczący osób obdarzonych kolosalną pamięcią, jest wprowadzonym przez Borgesa efektem lustrzanym, który ukazuje jednak, że pamięć Funesa przewyższa wszystkie znane z historii legendy. Zdolność przypominania sobie, jaką dysponuje ten chłopiec, jest absolutna: „Znał kształty południowych chmur o świcie dnia trzydziestego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku i mógł porównać je ze wspomnieniem żyłek na okładce książki, którą widział raz tylko". Widział i zapamiętał „rozwianą grzywę konia, zmienne płomienie ogniska, wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania". Pamiętał „nie tylko każdy liść każdego drzewa w każdym znanym mu lesie, ale pamiętał także osobno wszystkie razy, kiedy go oglądał albo go sobie wyobrażał". Funes melduje ze swojego łóżka polowego: „Ja sam mam więcej wspomnień, niż mieli wszyscy ludzie jak świat światem." Z rozmowy z Funesem wyłania się stopniowo obraz chłopca, który jest upośledzony nie tylko cieleśnie, lecz również umysłowo. Jego absolutna pamięć jest raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. Funes pozostaje jak najdłużej w ciemności, aby ograniczyć ilość wrażeń. Dopiero pod wieczór pozwala przysunąć swoje łóżko do okna. Jego pamięć nie pozwala mu odpocząć ani przez chwilę. Ma problemy ze snem: „na wpół leżąc na łóżku, w ciemności, wyobrażał sobie każdą szparkę i każdy szczegół otaczających go domów". Aby zasnąć, wyobraża sobie nieznane czarne budynki i koncentruje się na ich jednolitej, bezkształtnej ciemności. Jego istnieniu o niemożliwej do zniesienia pełni nadchodzi kres, gdy umiera na zapalenie płuc w 1889 roku, nie skończywszy nawet dwudziestu jeden lat.* * Jeden z komentatorów twórczości Borgesa uznat historie Funesa za esej filozoficzny dotyczący wiedzy i pamięci, kryjący się pod płaszczem literatury. Borges próbował odpowiedzieć na pytanie, jakie mogą być konsekwencje pamięci absolutnej. Dzięki okolicznościom, o których nie miał wówczas pojęcia, rezultaty jego eksperymentu myślowego można było porównać ze studium dokładnie opisanego autentycznego przypadku (przyp. tłum.). 80 SZ., ARTYSTA PAMIĘCI ... ,,.! W innej części świata, w innym stuleciu, rzeczywiście żył mężczyzna obdarzony pamięcią podobną do pamięci Funesa. Nazywał się Solomon Szeraszewski, był rosyjskim Żydem, a rok jego urodzenia nie jest dokładnie znany. Jego przypadek opisał w lecie 1965 roku rosyjski neuropsycholog Aleksander Łuria (1902-1977); praca ta ukazała się w przekładzie w 1968 roku pod tytułem The mind of a mnemonist (Umysł mnemonisty)*. Łuria spotkał Szeraszewskiego w połowie lat dwudziestych, kiedy ten zbliżał się do trzydziestki - mógł być reinkarnacją Funesa - i pracował jako dziennikarz w miejscowej gazecie. Przez ponad trzydzieści lat, w ustalonych odstępach czasu, Łuria poddawał doświadczeniom jego genialną pamięć. Historia Szeraszewskiego to eksperymentalna paralela literackiego opowiadania Borgesa. Paralela ta dotyczy nie tylko niewyczerpanej pamięci, cechy wspólnej Szeraszewskiemu i Funeso-wi, lecz również podobieństwa między Borgesem a Łurią (którzy notabene nie wiedzieli wzajemnie o swojej pracy). Opowiadanie Borgesa to literacko-filozoficzne studium natury umysłu ludzkiego. Cechuje je autentyczne, niemal naukowe podejście. Natomiast studium przypadku autorstwa Łurii jest przykładem „romantycznej nauki", jak on sam to określał, nauki poszukującej nie podstawowych i abstrakcyjnych praw, lecz subiektywnego przeżycia. Z gatunku naukowej fikcji uprawianej przez Borgesa oraz wiedzy literackiej reprezentowanej przez Łurię wyłonił się podwójny portret intrygującego fenomenu: pamięci, dla której zapomnienie czegokolwiek wydaje się niemożliwe. Eksperymenty zaczęły się w dniu, w którym Szeraszewski -zgodnie z kliniczną tradycją określany w książce jedynie inicjałem - zgłosił się do Łurii z prośbą o przetestowanie swojej pamięci. Wysłał go redaktor naczelny, zauważywszy, że nawet * Oryginał rosyjski pt. Um mniemonista. Malenkaja kniżka o bolszoj pamiati pozostawał w maszynopisie. W języku polskim książka ukazała się w 1970 r. pt. O pamięci, która nie miała granic (przyp. tłum.). 81 w wypadku otrzymania szczegółowych instrukcji Szeraszewski nigdy nie robi notatek. Łuria miał wtedy dwadzieścia parę lat. Studiował psychologię w rodzinnym Kazaniu, a fascynowała go przede wszystkim praca Freuda. Psychoanaliza pasowała do zagadnienia, które miało stać się ważnym motywem w jego pracy naukowej: udział emocji w zachowaniu człowieka. Łuria napisał monografię poświęconą psychoanalizie oraz wymienił z Freudem kilka listów. Kiedy psychoanalizę zdyskredytowano i przedstawiono w „Prawdzie" jako „biologistyczną" i „wrogą ideologicznie", Łuria szybko dostosował się do nowych okoliczności. Przeniósł się na uniwersytet moskiewski, gdzie zajął się dziedziną neuropsychologii, w której czekała go długa, owocna kariera. Gdy Szeraszewski stawia się w pracowni psychologicznej, sprawia na Łurii wrażenie osoby nieśmiałej i roztargnionej. Aby mu wyświadczyć uprzejmość, Łuria przeprowadza parę standardowych testów. Prezentuje mu listy różnej długości zawierające słowa, cyfry i litery, po czym prosi go o ich powtórzenie. To, co zaczyna się jako rutynowe zadanie, szybko przekształca się w zdumiewającą manifestację: niezależnie od tego, jak długa jest wykonana przez Łurię lista - 30, 50 czy nawet 70 elementów -Szeraszewski za każdym razem bezbłędnie powtarza cały szereg, a na prośbę Łurii podaje ją w odwrotnej kolejności bądź od dowolnego punktu. Po przeprowadzeniu pierwszych testów Łuria czuje się skonsternowany: nie potrafi nawet określić pojemności pamięci badanego. Problem nie polega na tym, że granice są nieokreślone, lecz na tym, że nie istnieją żadne granice. Kolejne testy, przeprowadzone parę dni później, potwierdzają, że zdolność zapamiętywania Szeraszewskiego w rzeczywistości nie podlega żadnym powszechnym prawom odnoszącym się do pamięci. U większości osób rozpiętość pamięci - liczba elementów, które człowiek jest zdolny odtworzyć po jednokrotnym zademonstrowaniu - wynosi około siedmiu, natomiast Szeraszewski odtwarza szeregi liczące setki elementów. Przeciętna badana osoba o wiele lepiej potrafi zapamiętać słowa, które coś 82 znaczą, niż bezsensowne sylaby - Szeraszewski potrafi powtórzyć bezbłędnie również długie listy niemal identycznych, pozbawionych sensu sylab. W normalnym wypadku odtwarzanie staje się mniej dokładne, gdy przed opanowaniem danego materiału lub tuż potem człowiek uczy się czegoś podobnego, a u Szeraszewskiego cały materiał utrwala się w jego pamięci równie głęboko. Sprawia wrażenie, że posiada pamięć absolutną, w której ślady nie są tymczasowe i fragmentaryczne, lecz trwałe i kompletne. Testy przeprowadza się za każdym razem w taki sam sposób. Łuria czyta wolno na głos listę słów lub cyfr, Szeraszewski zamyka oczy bądź patrzy niewidzącym wzrokiem w dal, czeka, aż lista zostanie zakończona, koncentruje się jeszcze przez parę minut, po czym powtarza listę w porządku, o który prosi Łuria. Gdy ten zapisuje na tablicy tabelę liczącą 50 cyfr, Szeraszewski wodzi wzrokiem wzdłuż ich kolumn przez dwie, trzy minuty, następnie „odczytuje" tabelę z tego, co określa jako „obraz wewnętrzny". Przy tym nie ma prawie różnicy w czasie, czy odtwarza kolumny cyfr z góry na dół, z dołu do góry, czy też po przekątnej. Nawet po upływie paru miesięcy lub lat odtworzenie tabeli nie stwarza mu godnych wspomnienia trudności. Jedyna różnica polega na tym, że Szeraszewski potrzebuje wówczas więcej czasu, aby przywołać z pamięci okoliczności, w jakich przeprowadzono dany test: wygląd pokoju, głos Łurii, obraz siebie samego przyglądającego się tablicy. W początkowych latach eksperymentów Szeraszewski przypomina sobie wszystko w sposób spontaniczny. Testy wykazują jasno, że dysponuje pamięcią typu wizualnego. Każde słowo wywołuje w nim automatycznie obraz, który trwale zapisuje się w jego pamięci. W rozmowie przeprowadzonej w 1936 roku powiedział: „Gdy usłyszę słowo «zielony», pojawia się garnuszek z kwiatami; «czerwony» - pojawia się człowiek, który podchodzi do niego; «granatowy» - z okna macha ktoś granatową chorągiewką". Również każdej z cyfr odpowiada odrębny „obrazek": 1 to dumny, dobrze zbudowany mężczyzna, 3 - posępna 83 N- vx 86* 322 Sztuczny wzór, który Łuria przedstawił geniuszowi pamięci, Szeraszewskiemu figura, 7 - mężczyzna z wąsami, a 8 - otyła kobieta. Liczba 87 to dla Szeraszewskiego otyła kobieta z mężczyzną, który podkręca wąsa. Fragment z introspekcyjnej relacji Szeraszewskiego umożliwia wyobrażenie sobie, w jaki sposób wdrukowuje on w swoją pamięć wzór matematyczny - w tym wypadku stworzony sztucznie: Nejman (N) wyszedł i stuknął laską (kropka). Popatrzył na wysokie drzewo, które przypominało korzeń (V ) i pomyślał: Nic dziwnego, że drzewo wyschło i obnażyły się korzenie: przecież rosło ono jeszcze wtedy, gdy budowałem te dwa domy (d2); znów stuknął laską (kropka). Mówi: domy są stare, przyjdzie na nich postawić krzyż (X), to da duże pomnożenie kapitału, włożył w to 85 tysięcy (85). Dach oddziela go (—), a w dole stoi człowiek i gra na termenwoksie* (vx). Podobne do tego obrazy pojawiają się swobodnie w jego umyśle i układają w jakąś historyjkę. Łuria wspomina, że piętnaście lat później, w 1949 roku, Szeraszewski potrafił bez żadnego przygotowania bezbłędnie powtórzyć ten wzór. Kilka lat po spotkaniu z Łurią Szeraszewski rezygnuje z posady dziennikarza i postanawia wykorzystać swój talent zawodowo: zostaje artystą pamięci. Pomiędzy jego podróżami Łuria ma sposobność obserwowania z bliska zmian zachodzących w pamięci Szeraszewskiego. Spontaniczne przypominanie sobie ustępuje stopniowo miejsca profesjonalnemu chwytowi: metodzie loci. Technika ta była znana już starożytnym Grekom, którzy musieli recytować z pamięci długie przemowy. W takim wypadku mówca wybierał w myśli dom bądź ulicę i podczas wy- * Termenvox (później noszący nazwę „theremin") to instrument wynaleziony w 1920 roku przez Rosjanina Lwa Termena, znanego później jako Leon Theremin. Grało się na nim, poruszając dłońmi przed dwiema antenami, z których jedna określała wysokość dźwięku, a druga jego natężenie (przyp. tłum.). 84 obrażonego sobie spaceru umieszczał wzdłuż tego traktu swoje obiekty w wizualno-symbolicznej formie. Wygłaszając mowę, powtarzał w myśli swój spacer i znajdował w odpowiednim czasie - na pierwszym miejscu, na drugim miejscu... - wszystkie umieszczone tam wcześniej obiekty. Szeraszewski uprawiał wariant moskiewski: jego spacer zaczynał się zazwyczaj przy ulicy Gorkiego, od placu Majakowskiego. Obiekty były umieszczane w bramach domów i dobrze oświetlonych oknach wystawowych, na parapetach i murkach, w ogrodach i na klatkach schodowych. Często spacer kończył się, niezgodnie z geografią, w miasteczku Torzok, gdzie mieszkał jako dziecko. Uderzające, lecz w ramach struktury jego pamięci zrozumiałe, że nieliczne błędy popełniane przez Szeraszewskiego były błędami raczej w postrzeganiu niż zapamiętywaniu. „Odczytując" zapamiętaną tabelę, popełniał błędy, które ktoś mógłby zrobić przy rzeczywistym odczytywaniu tabeli, np. zamiana niestarannie zapisanej cyfry 3 na cyfrę 8. To samo dotyczy metody loci: jeśli Szeraszewski umieścił dany „obraz" w ciemnym miejscu lub na niewłaściwym tle, na przykład jajko na tle białej ściany, to podczas przypominania sobie swojego spaceru zdarzało mu się ten obiekt przeoczyć. :.i lv- SYNESTEZJA Poza pamięcią absolutną funkcjonowanie psychiki Szeraszewskiego wykazuje jeszcze drugie odchylenie: jest on w wyjątkowym stopniu synestetyczny. Zlewają się u niego wrażenia dostarczone przez różne zmysły. Przy słowach odbiera wrażenie koloru i smaku, czasem nawet bólu. Już w dzieciństwie wydawało mu się, że brzmienie hebrajskiej modlitwy wywołuje kolorowe obrazy obłoków pary i rozprysków. Podczas eksperymentów zwraca się do kolegi Łurii, Wygotskiego, ze słowami: „Ależ pan ma granulowany, żółty głos". Po spotkaniu z reżyserem Eisen-steinem Szeraszewski opowiada Łurii, że odczuwał jego głos 85 tak, „jakby przeszył mnie rozchybotany, żółty płomień". Przez brzmienie słów przeplata się smak i kolor, nadając im znaczenie. Nie potrafi sobie wyobrazić, że tak melodyjne i eleganckie słowo jak „świnia" oznacza to zwierzę. W restauracji wybiera potrawy, kierując się smakiem ich nazw. Gdy pewnego razu lo-dziarka pyta go ochrypłym głosem, jaki smak lodów sobie życzy, „widzi" wychodzący z jej ust strumień kawałków węgla i czarnego żużlu, i traci apetyt. Na pierwszy rzut oka synestezja ta sprawia, że pamięć Szera-szewskiego wydaje się jeszcze bardziej tajemnicza. Jak to możliwe, że dwa tak rzadkie u ludzi odchylenia pojawiły się równocześnie u jednej osoby? Czy to przypadek? Łuria wykazuje, że synestezja nie jest tu zagadką, lecz częściowym wyjaśnieniem. Każdy wie z doświadczenia, że kontekst sprawy, którą musimy zapamiętać, może pomóc przy jej odtworzeniu. Wykorzystujemy ten mechanizm, gdy chcemy komuś o czymś przypomnieć: no wiesz, siedzieliśmy tam-a-tam, ten-a-ten był tam również. Okoliczności pełnią funkcję wskazówek skojarzeniowych. Elementy z niekończących się szeregów znaków, które Szeraszew-ski musiał zapamiętać podczas swoich występów, nie tylko kojarzył automatycznie z konkretnym wyobrażeniem wizualnym, lecz również w zależności od brzmienia poszczególnych elementów rejestrował je jako wrażenia barwne bądź smakowe. Dzięki skojarzeniom synestetycznym miał więc do dyspozycji dodatkowy zestaw wskazówek. To, że często potrafił odtworzyć materiał, który zaprezentowano mu dziesięć lub piętnaście lat wcześniej, było możliwe dzięki temu, że mógł sobie przypomnieć „smak" danego spotkania. Przed eksperymentem koncentrował się przez parę minut, aby przywołać „zmysłowy obraz" pierwotnego testu. Skojarzenia synestetyczne spełniały jednak w pamięci Szera-szewskiego jeszcze drugą funkcję. Kiedy przeciętne osoby badane odtwarzają listę słów, które usiłowały wbić sobie w pamięć poprzez wyobrażenia wizualne, zdarza się czasem, że zostaje odtworzony nie prezentowany wcześniej wyraz, lecz jego syno- 86 nim. Załóżmy, że chodzi o słowo „łódź": ludzie wyobrażają sobie łódź, później przywołują to wyobrażenie i myślą: „Ach, tak, chodzi o statek". U Szeraszewskiego podobny błąd był wykluczony. Słowo „łódź" wywoływało w nim nie tylko wyobrażenie wizualne, lecz również skojarzenie synestetyczne, które nie pasowało do słowa „statek". Synestezja odgrywała zatem rolę systemu kontrolnego. Być może, w tej cudownej pamięci nie obowiązywały zwykłe prawa psychologii, lecz nie panowała w nich anarchia. Odchylenia formowały wspólnie konsekwentną strukturę, rządzącą się własnymi prawami. -. PATOLOGIA PERFEKCJI '. '''•*• f . > .¦ * . Jakie jest życie osoby obdarzonej niemal absolutną pamięcią? Z rozmów i listów Szeraszewskiego Łuria wyciąga wniosek, że wizualno-synestetyczne skłonności ułatwiają mu pewne sprawy. Dysponuje na przykład znakomitym zmysłem orientacji: każdą raz pokonaną drogę rejestruje w postaci mapy umysłowej w nieustannie powiększającym się archiwum topograficznym. W swojej autobiografii Łuria wspomina, jak pewnego dnia wybrali się razem do laboratorium fizjologa Orbelego. Gdy zapytał Szeraszewskiego, czy pamięta jeszcze drogę, ten odpowiedział: „Ależ, co pan - czy można zapomnieć? Przecież ten parkan, na przykład, ma taki słony smak i jest szorstki, a dźwięk ma taki ostry i przenikliwy". Jego nadzwyczajne możliwości wizualizacji sprawiały, że pewne zadania stawały się dla niego jasne w mgnieniu oka. Ktoś powiedział mu kiedyś zagadkę o molu książkowym. Na półce stoją obok siebie dwie książki, każda z nich liczy 400 stron. Mól książkowy przegryza się od pierwszej strony pierwszej książki do ostatniej strony drugiej. Ile stron musi przegryźć? Większość osób odpowiada: 800. Szeraszewski widział jednak w wyobraźni te dwie książki stojące obok siebie, spostrzegając natychmiast, że pierwsza strona książki stojącej po lewej oddzielona jest od ostatniej strony drugiej jedynie 87 przez dwie okładki, i że wobec tego mól książkowy musi przegryźć się tylko przez te okładki. Większość osób nawet usłyszawszy to wyjaśnienie, chwyta dwie książki, aby skontrolować prawidłowość odpowiedzi, lecz Szeraszewski po prostu skierował swoje „wewnętrzne" oko na książki, które sobie wyobraził. Jednakże ta graficzna precyzja miała również negatywny aspekt. Szeraszewski nie potrafił operować pojęciami, których nie można powiązać z jakimś wyobrażeniem, takimi jak np. słowo „nic". Dla przeciętnych osób pojęcie to jest abstrakcją werbalną, która zajmuje w rozumowaniu odpowiednie miejsce. Myślenie Szeraszewskiego miało zawsze charakter dziecinnie konkretny i wizualny. Brakowało mu jakiegokolwiek wyczucia w dziedzinie metafor bądź poezji. Może to się wydawać dziwne u osoby, u której słowa wywołują konkretne obrazy i skojarzenia zmysłowe, lecz przy bliższym zastanowieniu łatwo to wyjaśnić. Metafory można zrozumieć jedynie dzięki temu, że wskazują na jakieś znaczenie, natomiast Szeraszewski widział w metaforze wyłącznie obraz. Tam, gdzie w wierszu Tichono-wa rolnik krząta się przy prasie do wyciskania winogron, produkując „rzekę wina", Szeraszewski widział płynącą w oddali czerwoną rzekę. Obraz ten wypiera znaczenie metafory. Również w rozumieniu zwyczajnego języka Szeraszewski był upośledzony wskutek swoich wizualnych skojarzeń. Gdy kogoś słuchał, wydawane przez tę osobę dźwięki formowały żywe obrazy, które nieproszone pojawiały się w jego umyśle, odwracając uwagę od znaczenia wypowiedzi, a po jej zakończeniu pozostawał z niezrozumiałym zbiorem wyobrażeń. Oto fragment jego rozmowy z Łurią: „A «ważyć swoje słowa». Czyż można je ważyć? Ważyć - widzę wielką wagę, jaka była w R., w naszym sklepiku; na jednej szalce kładę chleb, a na drugiej odważnik, strzałka odchyla się i zatrzymuje się pośrodku... A tu - ważyć słowa!" Życie psychiczne Szeraszewskiego graniczyło niemal z patologią. Jego proces myślowy musiał być podobny do stanu świadomości, którego czasem doświadczamy przy zasypianiu: szybka seria obrazów, na zasadzie skojarzeń, ulotne wrażenia, jak 1 z chaotycznie zmontowanego filmu. Na ludziach, którzy go nie znali - podobnie jak w swoim czasie na Łurii - robił wrażenie osoby dziwnej i rozkojarzonej, jakby byi nie w pełni rozwinięty. Totalna pamięć to upośledzenie. Tym, co nadaje paraleli między Szeraszewskim a Funesem tak przytłaczający charakter, jest fakt, że prawdziwy artysta pamięci oraz fikcyjny bohater mieli wspólną nie tylko swoją absolutną pamięć, lecz również wiążące się z nią defekty psychiczne. Szeraszewski skarżył się kiedyś Łurii na to, że słabo zapamiętuje twarze: „Są one takie zmienne - mówił - zależą od nastroju człowieka, od momentu spotkania, przez cały czas zmieniają się, ich kolor myli, dlatego tak trudno jest je zapamiętać". Funes miał podobne trudności. Za każdym razem, gdy widział w lustrze swoją twarz - swoje twarze? - był zdumiony. Tam gdzie inni widzieli tę samą osobę, on dostrzegał zmiany: „Funes rozpoznawał bez ustanku spokojne postępy starzenia się, rozkładu, zmęczenia. Postrzegał narastanie śmierci, wilgoci". Paradoksem w życiu obu tych mężczyzn było to, że ich absolutna pamięć wypierała wszelkie poczucie kontynuacji. Zarówno Szeraszewski, jak i Funes sprawiali wrażenie dziwnych i nieobecnych, obciążonych w rzeczywistości swoją wymagającą pamięcią. Brakowało im umiejętności logicznego i abstrakcyjnego rozumowania. „Podejrzewam, że nie umiał myśleć - wspomina narrator o Funesie. - Myśleć to zapominać o różnicach, uogólniać, tworzyć abstrakcje. W przeładowanym świecie Funesa były tylko szczegóły, prawie bezpośrednie". Nie pozwalało mu to pojąć, że pies widziany z boku nosi to samo imię co ten sam pies, którego minutę później zobaczył z przodu. Również dla Szeraszewskiego życie stanowiło łańcuch luźnych obrazów, nie potrafił on odkryć nawet najprostszego systemu porządkowego w szeregu cyfr ani uporządkować wyrazów w określone kategorie. Nie umiał odtworzyć z listy słów jedynie nazw ptaków, musiał w tym celu powtórzyć sobie całą listę; podobnie jak Funes, był „niemal niezdolny do tworzenia idei ogólnych, platońskich". 89 Za swoje największe osiągnięcie Łuria uważał to, że zajął się zbadaniem wpływu, jaki ta jedna niezwykle dobrze rozwinięta funkcja wywarła na osobowość i zachowanie Szeraszewskiego. W tym humanistycznym aspekcie eksperymentalne sprawozdanie Łurii i opowiadanie Borgesa są do siebie podobne. Obaj byli przekonani, że absolutna pamięć powoduje katastrofalne skutki i w rzeczywistości robi z jej posiadacza inwalidę. W pewnym wywiadzie Borges ujawnił, że jego opowiadanie o Funesie jest metaforą odnoszącą się do bezsenności, dolegliwości, na którą sam cierpiał. Mówił o „przerażającej jasności", która może ogarnąć człowieka, gdy leży całkiem rozbudzony w ciemności. Szeraszewski również musiał przeżywać podobne emocje. W ciągu dnia, w normalnych okolicznościach, pamięć jest przyjaznym służącym, kimś bliskim, przyzwyczajonym do tego, że mu się ufa, kto stara się, jak może, aby być usłużnym w jak największym stopniu. Ale w nocy, gdy trapi bezsenność, do głosu dochodzi zdradliwa natura pamięci. Podczas gdy człowiek - tak jak Funes - leży bezradnie w łóżku, wyczekując snu, pamięć zamienia się w tyrana, który nie pozwala zasnąć, przywołując swoje niekończące się, ponure historie. Nie ma przed tym ucieczki. Człowiek jest sam na sam ze swoją pamięcią i jak sparaliżowany przygląda się wszystkiemu, co ona wyczarowuje przed jego oczyma. Obrazy, obrazy, obrazy - w wyobraźni ukazują się z pełną wyrazistością całe dnie, bezlitosna projekcja filmowa tego, co najchętniej chciałoby się zapomnieć. Każdy człowiek cierpiący na bezsenność żyje tymczasowo z tym przekleństwem absolutnej pamięci. W ciągu długich, ciągnących się godzin nocnych zmienia się w Ireneo Funesa, w Solomona Szeraszewskiego, w artystę pamięci, który nagle uświadamia sobie, co oznacza cierpienie na patologię perfekcji. ' .. - .1 W ' i . KORZYŚĆ WYNIKAJĄCA Z DEFEKTU: SYNDROM SAWANTA W 1887 roku angielski psychiatra Langdon Down wygłosił serię wykładów w Medical Society w Londynie. Zrelacjonował swoim kolegom, z jakimi przypadkami i obrazami choroby zetknął się w ciągu ostatnich trzydziestu lat jako dyrektor medyczny Earlswood Asylum. Wykłady te stały się sławne w historii psychiatrii. Zawdzięczają to przede wszystkim opisaniu przez Downa niedorozwoju umysłowego, nazwanego przezeń mongo-lizmem, które obecnie określa się jako zespół Downa. O wiele mniej znany jest fakt, że podczas tych samych wykładów przedstawił również drugi klasyczny termin z dziedziny psychiatrii: idiot savant. Mianem tym określał Down „dzieci, które mimo upośledzenia umysłowego wykazują szczególne talenty, mogące rozwinąć się w znacznym stopniu". W swojej klinice Down miał okazję obserwowania takich dzieci. Upośledzony umysłowo chłopiec potrafił dokładnie zacytować długie fragmenty przeczytanego tylko raz tekstu, chociaż nie było mowy o tym, by go naprawdę rozumiał. Czytając Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego Gibbona, przez przypadek opuścił na trzeciej stronie jedną linijkę i naprawił ten błąd parę wierszy później. Powtarzając tekst z pamięci, zrobił dokładnie ten sam błąd: pominął wspomniany wiersz, wygłosił dalszy fragment, po czym wyrecytował opuszczoną linijkę, jakby tak właśnie było w oryginale. Inny chłopiec znał na pamięć całą Księgę Psalmów. Jeszcze inny potrafił w ciągu kilku sekund pomnożyć przez siebie dwie liczby trzycyfrowe. Niektórzy 91 z pacjentów Downa odznaczali się osobliwie rozwiniętą pamięcią muzyczną. Jeden z nich po wizycie w operze pamiętał bezbłędnie wszystkie arie. Był tam również chłopiec, który potrafił dokładnie określić godzinę, nie mając zegarka. Gdy był podniecony, wspominał Down, nie udawało mu się to tak dobrze i trzeba było „potrząsnąć nim jak starym zegarkiem, aby mógł podać dokładny czas". Ani to uzdolnienie chronometryczne, ani inne wymienione talenty nie były odziedziczone: Downowi nie udało się znaleźć identycznego uzdolnienia u żadnego z rodziców idiots savants. Inną uderzającą obserwacją był fakt, że w swojej długiej karierze Down nigdy nie spotkał idiot savant płci żeńskiej. Dziesiątki studiów przypadku idiot savant, które pojawiły się od czasów Downa, w znacznym stopniu potwierdziły jego obserwacje. Z czasem zrezygnowano z samego terminu: idiot sa-vant nie jest idiotą, nawet w sensie technicznym, ponieważ cechuje się ilorazem inteligencji rzędu 50-70; w równie niewielkim stopniu można go nazwać prawdziwym sawantem. Jego talent ogranicza się bowiem głównie do sfery reprodukcji i imitacji. Obecnie mówi się o osobach cierpiących na syndrom sawan-ta lub w skrócie - o sawantach. Każdy z wymienionych przez Downa przypadków można zaliczyć do jednej z trzech kategorii, rozróżnianych również obecnie. W pierwszej znajdują się osoby obdarzone nadzwyczajną pamięcią. Niektórzy sawanci znają na pamięć całkowity rozkład jazdy autobusów w dużym mieście. Inni zapamiętują nadzwyczaj dobrze fakty historyczne lub potrafią podać daty urodzin oraz adresy wszystkich obecnych i byłych pracowników macierzystego zakładu psychiatrycznego. Już Down zauważył, że pamięć sawantów odznacza się charakterystyczną cechą: określił to jako „przyczepianie się" do konkretnych, prostych spraw. Wobec pojęć abstrakcyjnych sawanci są absolutnie bezradni. Z większą łatwością zapamiętują cały rozkład jazdy niż instrukcje dotyczące wyszukania jakiegoś połączenia kolejowego. Kolejną kategorię stanowią osoby uzdolnione w dziedzinie 92 rachunków. Przeważnie odnosi się to do sawantów, którzy opanowali kalendarz i w ciągu paru sekund potrafią powiedzieć, którego dnia tygodnia wypada określona data. Sawanci z trzeciej kategorii są utalentowani artystycznie. Z reguły potrafią powtórzyć z pamięci utwór muzyczny. Nie umieją czytać nut, ale posiadają słuch absolutny. Rzadziej zdarzają się sawanci, którzy rysują. Autystyczna dziewczynka Nadia już od czwartego roku życia rysowała zwierzęta, najchętniej konie, wykazując taki talent w oddawaniu ruchu, że nawet u osoby dorosłej byłby czymś wyjątkowym. Stephen Wiltshire, również dotknięty autyzmem, rysuje budynki i ulice z budzącym podziw wyczuciem perspektywy. Zdaniem amerykańskiego psychiatry Trefferta, podobnie jak Down długoletniego dyrektora medycznego szpitala psychiatrycznego, w ubiegłym wieku opisano w literaturze medycznej i psychologicznej około stu sawantów. Przeważają wśród nich mężczyźni, w stosunku 6 do 1. Wielu sawantów to osoby autystyczne bądź z objawami kojarzonymi zazwyczaj z autyzmem, takimi jak echolalia („papugowanie"), unikanie kontaktów społecznych, preferowanie monotonnych czynności oraz gwałtowne wybuchy w razie zmian w otoczeniu. Spośród dzieci, u których stwierdzono zaburzenie autystyczne, około 10 procent posiada cechy typowe dla sawanta. Niemal wszyscy „rachmistrzowie kalendarzowi" są autystami. Kto zagłębi się w opisy przypadków sawantów oraz niezwykłej różnorodności ich talentów i dokonań, niemal z pewnością dojdzie do wniosku, że tradycyjne zaliczenie tych osób do jednej z trzech kategorii - obdarzonych nadzwyczajną pamięcią, geniuszy rachunkowości bądź utalentowanych artystycznie -jest nieco arbitralne. W przyszłości podobny podział może okazać się równie niemądry, jak zaliczenie w dziewiętnastowiecznej psychiatrii epileptyków, alkoholików i upośledzonych umysłowo do wspólnej kategorii „de-generatów". Jest to trzyczęściowy podział, którego podstawą jest raczej postać tego syndromu oraz specyficzne umiejętności sawanta niż procesy psychiczne umożliwiające mu rozwinięcie 93 w sobie tych cech. Być może w kolejnych badaniach okaże się, że „przyczepiająca się pamięć", o której przelotnie wspomniał Down, wyjaśnia również osiągnięcia rachmistrzów kalendarzowych, pianistów i rysowników. Niewykluczone, że sawanci mają ukryte umiejętności związane z przestrzenią. Hipotezy i teorie, które krążą obecnie w literaturze, w wielu wypadkach wyjaśniają przekonująco to zjawisko w odniesieniu do konkretnych sa-wantów, dla których zostały stworzone, podczas gdy jednocześnie w tym kontekście jeszcze bardziej tajemnicze stają się pozostałe typy sawantów. Aby wyrobić sobie pojęcie o tym, jak różnorodne są zdolności takich osób, oraz uświadomić, jak wszechstronnie należałoby wyjaśnić te właściwości, warto zapoznać się z kilkoma sawantami. =.;,,, OSOBY O NADZWYCZAJNYCH ZDOLNOŚCIACH ARYTMETYCZNYCH ORAZ „RACHMISTRZE KALENDARZOWI" ( Carl Gauss, największy matematyk dziewiętnastowieczny, potrafił w dzieciństwie nadzwyczaj dobrze rachować, podobnie jak Leonhard Euler w poprzednim stuleciu oraz Alexander Aitken w stuleciu następnym. Wczesne dokonania tych matematyków pasują do wzorca niezwykłego talentu, który rozwija się w pełni w późniejszym wieku. Obietnica z lat ich młodości została spełniona poprzez to, kim ostatecznie się stali: ludźmi obdarzonymi talentem, jaki pojawia się jeden na kilka milionów. Na krzywej obrazującej rozkład uzdolnień w populacji talent Eulera, Gaussa bądź Aitkena zajmuje miejsce w jej najbardziej wysuniętym w prawo punkcie. Wzorca tego nie da się odwrócić. Nadzwyczajne dokonania w dziedzinie liczenia nie zawsze są wstępną oznaką geniuszu. Czasem wręcz przeciwnie: wiele osób wykazujących w młodości nieprzeciętne zdolności arytmetyczne zajmuje miejsce - poza tym jednym uzdolnieniem - na skrajnie lewym końcu wspomnianej krzywej, między osobami upośledzonymi umysłowo. 94 Kontrast ten, przypominający jeden oświetlony pokój w ciemnym budynku, fascynował kolejne pokolenia badaczy. W 1702 roku w angielskiej miejscowości Elmton urodził się Jedediah Buxton. Jego ojciec był nauczycielem, a dziadek duchownym. On sam nigdy nie uczył się czytać ani pisać i został pracownikiem rolnym. W 1754 roku w „Gentleman's Maga-zine" ukazał się artykuł opisujący jego życie w nędzy, złożone z rutynowych zajęć - egzystencję, „w której historia jednego dnia zawierała w sobie wydarzenia wszystkich pozostałych". Buxton był miejscową sławą dzięki swojej osobliwej zdolności liczenia w pamięci. Autor wspomnianego artykułu usiłował również wyjaśnić analfabetyzm Buxtona: „Jego wieczne zajmowanie się cyframi stało się przeszkodą w zdobyciu nawet najskromniejszej wiedzy innego rodzaju, a jego umysł zawiera mniej wiadomości niż umysł dziesięciolatka". Talent tego prostego człowieka, przejawiający się w obliczaniu w pamięci, był rzeczywiście zadziwiający. Buxton wyróżniał się przede wszystkim w zadaniach dotyczących stosunków przestrzennych, takich jak obliczanie powierzchni czy pojemności. Niektóre zadania wymagały pomnożenia przez siebie trzech liczb ośmiocyfro-wych, a poproszony o to, Buxton potrafił podać 27-cyfrowy wynik w odwrotnym porządku. W 1751 roku odwiedził Buxtona pewien korespondent z „Gentleman's Magazine" i dał mu szereg zadań do rozwiązania. Na pytanie, ile razy okręci się wokół koło powozu o obwodzie sześciu jardów, pokonując odległość 204 mil między Yorkiem a Londynem, Buxton udzielił prawidłowej odpowiedzi - 59 840 okrążeń - po trzynastu minutach. Odpowiedź na inne pytanie: jeśli trzy ziarna jęczmienia mają razem długość jednego cala, to ile ziaren trzeba, by ułożyć rząd długości ośmiu mil? - zajęła mu niecałe jedenaście minut: 1520 640 ziaren. Najsławniejszym numerem popisowym Buxto-na stało się podniesienie do kwadratu sumy pieniężnej składającej się z 39 (!) cyfr. Obliczenie tego - dla przypomnienia: w pamięci - zajęło mu ponad dwa miesiące. W sprawozdaniu z 1751 roku znajduje się otrzymany przez niego wynik: liczba 95 ^zyznl obdarzony nadzwyczajnym talentem arytmetycznym, Jedediah Bux-ton (1702-1772) składająca się z 78 cyfr. Autor opatrzył ją uwagą, że ktoś bardzo ciekawy i dysponujący w nadmiarze wolnym czasem powinien to kiedyś sprawdzić. Nie podjął się tego zadania żaden ze współczesnych. Obliczenie wykonane za pomocą komputera wykazało tymczasem, że poza jedną błędną cyfrą odpowiedz Buxtona była prawidłowa. 96 Jak wspomnieliśmy, Buxton nauczył się i zapamiętał tak niewiele, że wiedział mniej niż dziesięciolatek. Ale w kilku wyjątkowych sprawach, które go interesowały, jego pamięć działała znakomicie. Na przykład, prowadził w niej rejestr wszystkich zaoferowanych mu za darmo kufli piwa. Na tej liście, spisanej w 1753 roku, figuruje ponad sześćdziesiąt osób, z których wiele należało do miejscowej szlachty, lecz byli wśród nich również tacy notable, jak burmistrz czy pastor. Sam książę Kingston postawił Buxtonowi 2130 kufli. Odwrócić uwagę Buxtona od cyfr, poza kuflami piwa, mogły jedynie zajęcia rodziny królewskiej. Na wiosnę 1754 roku pokonał on pieszo 150 mil dzielących jego miejscowość od Londynu w nadziei rzucenia okiem na króla. Niestety, ten spędzał akurat wakacje w Kensington. Skoro jednak Buxton znalazł się w Londynie, wykorzystano okazję, aby zaprezentować jego talent przed Towarzystwem Królewskim. Do jakiego stopnia rachowanie było dla Buxtona działaniem obsesyjnym, można wywnioskować z tego, co wydarzyło się po zakończeniu tego pokazu. Zabrano go na przedstawienie Ryszard III. Gdy potem ktoś go spytał, jak podobał mu się spektakl, okazało się, że nie zrozumiał ze sztuki niczego, wiedział natomiast, ile słów wypowiedział tytułowy bohater. Sugeruje to, że Buxton dysponował wyjątkowo dobrą pamięcią do liczb. Jednak w standardowej pracy dotyczącej osób liczących w pamięci matematyk Steven Smith twierdzi, że wyjaśniając to zjawisko wrodzoną, nadzwyczajną pamięcią do liczb, myli się przyczynę ze skutkiem. To właśnie dzięki zainteresowaniu cyframi osoby te mogą je tak dobrze zapamiętać, a nie na odwrót. O ile wiadomo, jakość pamięci osób obdarzonych niezwykłym talentem rachunkowym waha się między średnią a wyjątkowo złą. Nauczyciel Francuza wykazującego niezwykłe zdolności rachunkowe, noszący nazwisko Mondeux, pisał w 1853 roku, że jego uczeń nie potrafi nauczyć się niczego poza liczeniem: „Fakty, daty i miejsca przesuwają się wzdłuż jego mózgu jak przed lustrem, nie zostawiając po sobie ani śladu". Kiedy w 1894 roku Binet badał obdarzonego niezwykłą pamię- 97 cią arytmetyczną Inaudiego, skonstatował, że ten nie umie powtórzyć nawet pięciu liter, podczas gdy po jednokrotnym zaprezentowaniu potrafił odtworzyć wszystkie przedstawione mu zadania. Wydaje się, że u osób o nadzwyczajnym talencie rachunkowym zdolność zarejestrowania w umyśle długich szeregów cyfr jest raczej rezultatem wielokrotnego dokonywania rachunków riiż jego przyczyną. Fakt ten podaje również w wątpliwość siłę przekonywania drugiej hipotezy: że osoby takie nauczyły się na pamięć tabliczki mnożenia - nie do dwunastu lub trzynastu, jak większość ludzi, lecz do stu lub dwustu. Zapamiętanie wszystkich tych wyników zabrałoby w pamięci niezwykle wiele miejsca. Dla osoby obdarzonej nadzwyczajną zdolnością rachowania o wiele prościej jest dokonać obliczenia na poczekaniu niż na zawsze je zapamiętać. Powiązanie między cyframi a pamięcią znajduje się w zupełnie innej sferze. Dla kogoś, kto zadziwiająco rachuje w pamięci, cyfry mają cechy i odniesienia, których inni nie dostrzegają. Liczby wywołują skojarzenia nadające im znaczenie, i w tym sensie bardzo przypominają słowa. Osoby obdarzone niezwykłą zdolnością liczenia postrzegają liczby w kontekście zdaniowym. Dla Wima Kleina, wieloletniego mistrza świata w wyciąganiu pierwiastków, liczba 429 była wynikiem pomnożenia 3 przez 11 i przez 13, jak również rokiem śmierci (p.n.e.) Peryklesa. Ait-ken po jednokrotnym usłyszeniu nazwy roku 1961 rozłożył tę liczbę na 37 razy 53 lub na sumę kwadratów liczb 44 i 5, albo też na sumę kwadratów liczb 40 i 19. Podziały te następowały u niego w sposób spontaniczny, bez konieczności obliczania. Dzięki podobnym skojarzeniom liczby mogą mieć również zabarwienie emocjonalne bądź estetyczne. Gdy Shyam Marathe po raz pierwszy przelatywał nad Wielkim Kanionem Kolorado, stwierdził, że kojarzy mu się on z liczbą 9 podniesioną do dwudziestej potęgi. To, że dla osoby obdarzonej talentem rachunkowym cyfry i liczby wydają się tym, czym dla nas są słowa i zdania, jest pomocną analogią. Nikt nie zapamiętuje wyrazu jako zestawu luź- 98 nych dźwięków ani zdania jako przypadkowej grupy słów. Ich znaczenie dołącza się natychmiast, automatycznie, w miarę czytania lub słuchania. W jaki sposób to się dzieje, umyka naszej percepcji. Procesy umożliwiające nam czytanie, mówienie lub słuchanie nie poddają się introspekcji. Ta cecha odnosi się również do osób obdarzonych talentem rachowania: rzadko potrafią wytłumaczyć, w jaki sposób uzyskują wyniki. Spisano wprawdzie wiele relacji takich talentów rachunkowych, jak Ait-ken czy George Bidder jr, którzy wyjaśniali, w jaki sposób działają, lecz nie potrafili wytłumaczyć bliżej procesów, które się z a tym kryją. Aitken powiedział nawet kiedyś, że ma wrażenie, iż obliczenia zostają dokonane za niego, w głębszej warstwie umysłu, i że sprawdza jedynie nieświadomie znalezioną już odpowiedź, nigdy nie będąc zmuszonym do skorygowania czegokolwiek. U sawantów brakuje nawet podobnych relacji. Największą grupę wśród obdarzonych talentem rachunkowym stanowią rachmistrze kalendarzowi, niemal bez wyjątku osoby autystyczne. Jeśli są zdolne do mówienia, nie potrafią wyjaśnić, jak udaje się im uzyskać właściwą odpowiedź. Introspektywny opis metody ich działania nie wychodzi poza poziom stwierdzenia typu: „No cóż, tydzień ma siedem dni..." A jednak w ostatnich latach przeprowadzono sporo eksperymentów psychologicznych z osobami błyskotliwie operującymi datami i dniami tygodnia, i z badań tych można wyciągnąć parę konkluzji. Znikoma mniejszość tych rachmistrzów potrafiła zapamiętać daty, a ich repertuar obejmuje najwyżej dziesięć lat. Niektórzy po prostu nauczyli się kalendarzy na pamięć, inni posługują się „dniami--kotwicami". Znają dzień tygodnia kilkuset dat rozciągniętych na przestrzeni lat; przeważnie dotyczy to dni, w których wydarzyło się coś, co miało dla nich osobiste znaczenie. Licząc od takiego dnia-kotwicy do przodu lub do tyłu, przypisują podanej dacie właściwy dzień tygodnia. Im dalej od dnia-kotwicy znajduje się poszukiwany dzień, tym bardziej wydłuża się czas namysłu. 99 Przeważająca większość rachmistrzów kalendarzowych równie szybko odpowiada na pytania dotyczące dat z przyszłości, jak na pytania o dni minione, co oznacza, że nie mogą posługiwać się wyłącznie swoją pamięcią. Nasuwa się hipoteza, że obliczają odpowiedź. W kalendarzach występują prawidłowości, które można sformułować w postaci procedury obliczania (algorytmów). Przykładem takiego algorytmu są tzw. wieczne kalendarze, zamieszczane w różnych almanachach. Można sobie wyobrazić, że rachmistrze kalendarzowi zetknęli się niegdyś z podobnymi algorytmami bądź sami je odkryli i teraz z nich korzystają. Jednak sporo wyników badań przeczy tej hipotezie. Przeciętna osoba radząca sobie znakomicie z obliczaniem dat z kalendarza przeważnie nie daje sobie rady z liczeniem w sensie ogólnym. Z trudnością dodaje liczby poniżej dziesięciu, a o mnożeniu lub dzieleniu nie ma mowy. W równie małym stopniu ktoś taki jest zdolny przyswoić sobie istniejące algorytmy kalendarzowe, nie mówiąc już o tym, że nie potrafiłby zrozumieć samej instrukcji. Przeciw hipotezie obliczania dat w pamięci przemawia również fakt, że wiele takich osób potrafi odpowiedzieć na pytania, co do których nie ma znanych algorytmów, na przykład: „W których miesiącach między 1960 a 1970 rokiem pierwszy dzień miesiąca przypadał w niedzielę?". Jeśli zjawiska tego nie wyjaśnia ani nadzwyczajna pamięć, ani wyjątkowe zdolności arytmetyczne, to na czym polega ta umiejętność? Brytyjscy psychologowie Michael Howe i Julia Smith przedstawili hipotezę, która nieco odsłania tajemnicę. Doprowadziło ich do tego zbadanie przypadku czternastoletniego Dave'a, bezbłędnie operującego datami z kalendarza. Dave był chłopcem upośledzonym umysłowo o ilorazie inteligencji około 50. Dobrze rysował, lecz jego zdolność czytania odpowiadała poziomowi dziecka sześcio-, siedmioletniego. Podczas czternastu sesji badawczych wypowiedział zaledwie kilka słów. Wykazywał klasyczne symptomy autyzmu: papugował, był bojaźliwy i zamknięty w sobie. Mówił o sobie „Dave", nie 100 używając zaimka „ja". Wydawało się, że pytania badaczy na chwilę wyrywają go z jego świata, lecz po udzieleniu odpowiedzi znowu się tam wycofywał. Ten milczący chłopiec potrafił podać niemal bezbłędnie wszystkie żądane daty i dni tygodnia w okresie między 1900 a 2060 rokiem. To wykluczało strategię dni-kotwic. Rok 1900 stanowił wyraźną granicę: na pytania dotyczące wcześniejszego okresu Dave udzielał odpowiedzi nie wykraczających poza przypadek. Co do dat z przyszłości liczba prawidłowych odpowiedzi zmniejszała się w sposób o wiele bardziej stopniowy. Być może, powodem tego jest fakt, że rok 1900 jest wyjątkiem od reguły głoszącej, iż przestępne są lata, które dzielą się przez cztery (rok 2000 nie jest takim wyjątkiem). Rzucało się w oczy, że wiele odpowiedzi dotyczących daty sprzed roku 1900 różniło się od odpowiedzi prawidłowej tylko o jeden dzień. Mogłoby to sugerować, że Dave przede wszystkim dokonywał obliczeń. W tym celu Howe i Smith przebadali najpierw jego zdolność liczenia. Nie potrafił rozwiązać prostych działań w rodzaju 1973 minus 1908. Kiedy jednak zadawano pytanie: „Urodziłem się w 1908 roku, więc ile lat mam teraz, w roku 1973?", Dave udzielał odpowiedzi w ciągu kilku sekund. To samo dotyczyło pytania: „Jeśli urodziłem się w 1841 roku, to ile będę miał lat w roku 2302?". Wzorzec ten spotyka się częściej: działania na „nagich" liczbach są nie do rozwiązania, podczas gdy o wiele bardziej skomplikowane działania przedstawione w postaci, w jakiej rozumuje sawant, nie stanowią problemu. Gdy Dave bezbłędnie odpowiedział na pytania w rodzaju: „W których latach 9 października wypada w środę?", zostało udowodnione, że chłopiec nie posługuje się żadną znaną procedurą ułatwiającą obliczanie dat i dni tygodnia, nie opublikowano bowiem żadnych algorytmów ułatwiających podobne obliczenia. W miarę postępów badania Howe i Smith zaczęli odnosić wrażenie, że Dave zarejestrował swoje informacje w postaci wyobrażeń wizualnych bądź przestrzennych, które może przywołać z pamięci. W szkole nie robił nic innego poza rysowaniem 101 kalendarzy. Również dwie wymamrotane przez niego uwagi sugerowały, że radził się swojego wewnętrznego, wizualnego wyobrażenia: „Tak, to znajduje się w najwyższej linijce..." lub „Czwartki są zawsze czarne...". Uwagi te wskazywały na odniesienia do kalendarza kuchennego, który Dave widział w dzieciństwie. Testy badające pamięć wzrokową wykazały wprawdzie, że nie dysponuje on pamięcią eidetyczną (potocznie nazywaną „pamięcią fotograficzną"), lecz wydawało się, że posługując się tym kalendarzem kuchennym jako podstawą, chłopiec potrafi sam ułożyć wyimaginowane kalendarze dla innych lat, a następnie je „odczytywać". Howe i Smith dostosowali do tej hipotezy swoje kolejne pytania. Dla kogoś, kto musi obliczyć odpowiedź, pytanie w rodzaju: „Który miesiąc w 1957 roku zaczyna się w piątek?", jest o wiele trudniejsze, niż dla kogoś, kto odpowiednie informacje zarejestrował w postaci wizualnego wyobrażenia. Dave bez wahania udzielał właściwej odpowiedzi. Następnie wręczono mu listę przedstawiającą siedem różnych miesięcy z różnych lat wraz z pytaniem, który miesiąc nie pasuje do tej listy. Bez wahania wskazał jedyny miesiąc, który nie zaczął się w piątek. Również błędy w jego odpowiedziach wskazywały na reprezentację wizualną. Jeśli podał niewłaściwy dzień tygodnia dla daty - powiedzmy -21 marca 1931 roku, to inne odpowiedzi dotyczące tego samego miesiąca też były przeważnie błędne. Najwidoczniej wyobrażał sobie wówczas coś, co nie odpowiadało danemu miesiącowi. Wniosek ten został ostatecznie potwierdzony, gdy Dave dopiero po długim namyśle odkrył, że niektóre daty - takie jak 31 września - w rzeczywistości nie istnieją. Dla osoby, która posługuje się porządkowaniem wizualnym, nie ma znaczenia, czy jest to 30, czy 31 dni, natomiast dla tego, kto liczy, różnica ta jest zasadnicza. Urok hipotezy Howe'a i Smitha polega na tym, że łączy zalety dwóch innych hipotez: obliczania i zapamiętywania. Wydaje się, że Dave rachuje za pomocą obrazów, a w terminach przetwarzania danych oznacza to olbrzymie uproszczenie. Biorąc 102 pod uwagę, że każdy miesiąc zaczyna się od jednego z siedmiu dni tygodnia, istnieje zaledwie siedem możliwych konfiguracji dnia tygodnia i daty. Ten, kto wie, jakiego dnia tygodnia wypada pierwszy danego miesiąca, zna również wszystkie jego pozostałe dni. Ponadto, cały ten blok powtarza się w cyklu 28-letnim. Kto ma dostęp do informacji zawartych w tym bloku w postaci wizualnych wyobrażeń, potrafi odpowiedzieć na trudne pytania dotyczące jakiejś daty bardzo szybko. Dla procesu liczenia kilka sekund to niezwykle krótko, lecz dla przywołania z pamięci jakiegoś obrazu - całkiem naturalne. Jeśli przyjmie się tę hipotezę, to osiągnięcia Dave'a stają się nieco bardziej zrozumiałe. GRAFICZNA PAMIĘĆ STEPHENA WILTSHIRE Stephen Wiltshire również jest autystą. Prawie nie umie czytać i pisać. Poziom jego rozwoju umysłowego w niewielkim stopniu przekracza poziom sześcio-, siedmioletniego dziecka. Prowadzenie rozmów pozostawia dorosłym, nawet do swojej młodszej siostry niemal się nie odzywa. Rozmowa z nim ma szansę powodzenia jedynie wtedy, gdy utrzymywana jest ściśle w ramach jego zainteresowań i dotyczy amerykańskich samochodów, trzęsień ziemi bądź filmu Rain Man. W jego fascynacji trzęsieniami ziemi kryje się obsesja na punkcie zawalonych budynków. W Londynie, gdzie mieszka, Stephen potrafi całymi dniami przyglądać się jak zahipnotyzowany pracom wyburzeniowym. Ze swojej wizyty w katedrze w Utrechcie zapamiętał tylko to, że kilka stuleci temu środkowa nawa została zniszczona przez burzę i od tego czasu składa się z dwóch odrębnych części. Poza autyzmem i upośledzeniem umysłowym, Stephen jest również sawantem: od wczesnego dzieciństwa rysuje miasta i budynki z rutyną, jakiej utalentowani rysownicy nabierają dopiero po latach. Zdumiewa zwłaszcza jego wyczucie perspektywy. Po wyemitowaniu przez BBC w 1987 roku poświęconego mu filmu dokumentalnego, ukazały się liczne książki z jego rysunkami. 103 Rysunek przedstawiający Westerkerk w Amsterdamie wykonany przez Stephena Wiltshire L- . ;¦* " i I,' ,1 i* L ,x I m/1 Rysunek przedstawiający Westerkerk w Amsterdamie wykonany przez nieznanego artystę 104 Dla tomu Floating cities (Pływające miasta) robił rysunki w Wenecji, Amsterdamie, Leningradzie i Moskwie. Amsterdam podobał mu się bardziej niż Wenecja: „Tam są samochody". Stephen rysuje szybko i dokładnie, z naturalnym wyczuciem proporcji. Rysunek w rodzaju tego przedstawiającego Westerkerk w Amsterdamie wykonuje w niespełna dwie godziny. Rysuje, nie posługując się liniami pomocniczymi, wolną ręką, bez linijki, bez oznaczenia znikającego punktu. Widząc go przy rysowaniu, nie można oprzeć się skojarzeniu z ploterem. W jego ruchach nie ma najmniejszego wahania, nie widać również ani śladu namysłu; nie odsuwa co jakiś czas papieru od siebie, aby rzucić okiem na proporcje, równie szybko i pewnie wykańcza wszystkie części rysunku. Mruczenie pod nosem i mamrotanie, które rozlega się podczas jego pracy, pogłębia jeszcze skojarzenie z ploterem: gdyby nie nucił sobie od czasu do czasu, można by odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z drukarką komputera graficznego. Jednakże w rysunkach Stephena widać również ograniczenia jego talentu. Brakuje w nich jakiejkolwiek interpretacji, atmosfery. Niektóre budynki zostały narysowane w słoneczny poranek wiosenny, inne jesiennego popołudnia: na rysunkach nie ma po tym śladu. Nie widać żadnego światła, cienia, akcentu, nie można określić, która część budynku stoi w słońcu ani tego, czy w ogóle słońce świeci, nie ma żadnego tła, brakuje chmur. Nie znajdzie się w szkicowniku Stephena domów, które pod wieczór potrafią sprawiać posępne, groźne wrażenie. Rysunek piórkiem przedstawiający Westerkerk, wykonany przez nieznanego mistrza, jasno uświadamia tę różnicę: praca artysty oddaje atmosferę miejsca, a Stephen rysuje czystą przestrzeń, składającą się z linii i konturów. Jeśli talent artystyczny oznacza umiejętność własnej interpretacji form, to być może trzeba stwierdzić, że rysunki Stephena mają niewiele wspólnego ze sztuką. Jego fasady są zgodne z ich strukturą przestrzenną. Rysunki mają charakter czysto figuratywny i konkretny, raczej reprodukują rzeczywistość niż stanowią owoc kreatywności. 105 O kimś obdarzonym wyjątkowo dobrą pamięcią wzrokową mówi się często, że dysponuje pamięcią fotograficzną, że rejestruje wrażenia wizualne tak jak na płytce światłoczułej i później potrafi dokonać wewnętrznej reprodukcji tych wrażeń. W psychologii pamięci zidentyfikowano dwa procesy, które wykazują wspólne cechy z takim fotograficznym zapamiętywaniem: pamięć eidetyczną oraz pamięć wzrokową. Kto odznacza się wysoko rozwiniętą pamięcią eidetyczną, może „zatrzymać przed oczyma" przedstawiony obraz przez krótki czas po jego usunięciu, najwyżej przez parę minut. Powstały w jego umyśle obraz bardziej przypomina obraz powtórzony, wizualne echo, niż obraz zapamiętany. Testy z pamięcią eidetyczną przebiegają często w następujący sposób. Przeprowadzająca eksperyment osoba umieszcza na statywie obrazek, zapewniając mu jednorodne tlo. Osoba badana dokładnie przygląda się obrazkowi. Po jego zabraniu może ona „rzucić" go na to samo tło. „Widzi" wówczas obrazek w świecie zewnętrznym. Gdy obrazek taki ulegnie zatarciu, wówczas znika definitywnie: zapytana po paru dniach na jego temat, osoba taka nie potrafi odtworzyć zeń więcej niż człowiek nie posiadający pamięci eidetycznej. W wypadku drugiego procesu, nasuwającego na myśl zapamiętywanie typu fotograficznego, pamięci wzrokowej, badana osoba potrafi dość dokładnie przywołać z pamięci dany obraz, również po upływie wielu dni lub miesięcy. Inaczej niż przy pamięci eidetycznej, osoba badana widzi dany obrazek „w swojej głowie". To przede wszystkim ta introspektywna różnica sugeruje dokonanie rozróżnienia między dwoma wspomnianymi procesami pamięciowymi. Niewiele sensu miałoby zapytanie Stephena o to, czy widzi obrazy swoich domów, mostów i kościołów „na zewnątrz", czy „w środku" - nie zrozumiałby tego pytania. Wskutek swojego upośledzenia absolutnie nie ma wyczucia abstrakcji bądź metafor. Eksperymenty, którym go poddano, także nie przyniosły bliższego wyjaśnienia. Brytyjski psycholog Neil 0'Connor przeprowadził z nim parę testów pamięciowych, które w pewnym 106 sensie pogłębiły jeszcze tę zagadkę, ponieważ wykazały, że Ste-phen nie dysponuje żadnym ze wspomnianych rodzajów pamięci wzrokowej. Uwidacznia to test, w którym Stephen miał przyjrzeć się nieregularnemu zbiorowi kresek i figurek. Okazało się, że nie potrafił ich później odtworzyć precyzyjniej niż jego rówieśnicy. Na to, że na pewno nie ma pamięci fotograficznej w odniesieniu do form wizualnych, wskazuje również jego reakcja na prośbę o napisanie z pamięci słowa AMSTERDAM. Zabrał się do tego jak dziecko, które dopiero nauczyło się pisać: przy każdej literze narysował najpierw dolną i górną linijkę, a następnie z wielkim mozołem, wystawiając język, umieścił między nimi litery drukowane. Nie było śladu po łatwości, z jaką rysował najbardziej skomplikowane fasady i wieże, wielkie litery pojawiły się między linijkami sztywne i nierówne. Dlaczego miał takie trudności z formowaniem liter, skoro potrafi dokładnie odtwarzać z pamięci budynki? Obserwacja jego sposobu rysowania sugeruje mieszaną strategię, na którą składają się kodowanie, zręczność i przede wszystkim nadzwyczajne wyczucie wzorców. A propos kodowania, jeden ze współpracowników Floating cities wspomina, że w wypadku rysunków, których Stephen nie może wykończyć na miejscu, notuje on coś tajemniczym szyfrem na dole strony i posługuje się następnie tymi notatkami przy rysowaniu. Nikomu nie udało się odcyfrować jego gryzmołów, lecz możliwe jest, że stworzył własny kod dla form wizualnych. Druga składowa jego strategii ma w sobie coś z triku. Z reguły rysownicy zaznaczają najpierw kontury budynku: ściany boczne, dach, linię podstawy. Gdy następnie w fasadzie muszą pojawić się okna, zwłaszcza gdy jest ich bardzo dużo, zaczyna się dość skomplikowana część pracy, polegająca na mierzeniu i obliczaniu, aby móc umieścić okna na właściwym miejscu. Stephen postępuje inaczej. Pracuje po prostu od lewej strony do prawej: rysuje najpierw jedną ścianę boczną i tak długo nanosi okna i ornamenty, aż skompletuje wszystkie, po czym zamyka rysunek pozostałą ścianą boczną. Oczywiście, również i w tym wypadku pozostają do rozwią- 107 zania różne problemy z proporcjami, nie ma jednak potrzeby dokonywania obliczeń ani pomiarów. Jednakże najważniejszym aspektem szczególnego talentu Stephena jest prawdopodobnie jego wyczucie stosunków przestrzennych. Nigdy nie udaje się go przyłapać na błędnej liczbie okien, ozdób bądź drzwi. To dziwne, zważywszy na to, że prawie nie umie liczyć. Musi tu więc wchodzić w grę coś innego niż stosowanie kodu. Wydaje się, że Stephen posiada talent, który można znaleźć również u innych sawantów: zdolność ogarnięcia jednym rzutem oka dużej liczby elementów, bez potrzeby ich liczenia. W rzeczywistości, każdy z nas dysponuje tą zdolnością przynajmniej w niewielkim stopniu. Gdybym położył pięć monet rozmieszczonych tak jak oczka na ściance kostki do gry, każdy będzie mógł ocenić bez liczenia, że jest ich pięć. Jeśli dołożę do nich cztery następne, a potem jeszcze trzy, za każdym razem według wzorca jednej ze ścianek kostki do gry, każdy potrafi, raz spojrzawszy na monety, bezbłędnie je narysować w tym położeniu. Nikt nie uświadamia sobie przy tym, że w ten sposób narysował dwanaście elementów; każdy rejestruje wzorce przedstawiające pięć, cztery i trzy znaki. Być może, talent w odtwarzaniu, którym dysponuje Stephen, polega na ekstremalnym rozszerzeniu tej zdolności rejestrowania wzorców. Naturalnie, bardzo w tym pomaga ustrukturyzowana i symetryczna aranżacja większości fasad. Określony kod, triki rysownicze oraz biegłość we wzorcach przestrzennych to tylko część zagadnienia. Niewyjaśniona pozostaje na przykład wirtuozeria, z jaką Stephen rozwiązuje problemy perspektywy; nie jest również jasne, dlaczego przetwarzanie informacji przestrzennych jest u niego o tyle lepiej rozwinięte niż u innych. Oliver Sacks, który towarzyszył mu w podróży do Moskwy, poprosił go kiedyś o ułożenie dużej układanki. Stephen wykonał to bardzo szybko. Następnie Sacks poprosił, by ułożył ją jeszcze raz, lecz tym razem do góry nogami. Stephen uczynił to równie szybko. Najwidoczniej widział poszczególne elementy układanki jako formy przestrzenne, a nie jako 108 części obrazka. Gdy kopiuje coś ze zdjęcia lub widokówki, dzięki czemu problem zamiany trójwymiarowości na rysunek dwuwymiarowy jest już dla niego rozwiązany, wówczas otrzymuje rezultat cechujący się niemal fotograficzną precyzją. Dlaczego jednak jego talent przestrzenny ogranicza się do mostów, budynków i placów, a rysowane przez niego portrety są tak beznadziejne? Patologiczne cechy Stephena sprawiają, że jest czymś nieprawdopodobnym, by mógł pokonać w swoich rysunkach ograniczenia swojego talentu. Talent ten polega na nagiej i niemal mechanicznej precyzji rysunku perspektywicznego. Wydaje się, że Stephen jest wykonawcą programu graficznego, który został niegdyś umieszczony w jego mózgu bez możliwości dalszego rozwoju. MUZYKALNI SAWANCI W pierwszym rozdziale swojej pracy Musical savants psycholog muzyki Leon Miller przedstawił trzynaście przypadków uzdolnionych muzycznie sawantów. Zaczął od mężczyzny określanego jako Blind Tom, urodzonego w 1849 roku na plantacji niewolniczej, który w wieku dziesięciu lat został podróżującym pianistą koncertowym. Dysponując zasobem słów poniżej setki oraz repertuarem liczącym tysiące utworów muzycznych, był pierwszym przedstawicielem wzorca, który miał zostać zidentyfikowany w przyszłości. Wzorzec ten powtarza się w stosunkowo mało zróżnicowanych wariantach. Uzdolnieni muzycznie sa-wanci to w większości mężczyźni, w proporcji mniej więcej 5 do 1. Bez wyjątku obdarzeni są słuchem absolutnym. Ich talent przejawia się wyjątkowo wcześnie, czasem już w pierwszym roku życia. Nic nie wskazuje na czynnik genetyczny: rodzice sawantów nie są częściej uzdolnieni muzycznie niż rodzice zwykłych dzieci. Sawanci nie dorastają również w wyjątkowo stymulującym muzycznie otoczeniu, chociaż ich talent, kiedy już zostaje odkryty, uzyskuje wszelkie szansę, aby się rozwinąć. Sa- 109 wanci grają na fortepianie - nie na gitarze, skrzypcach ani oboju: na fortepianie. Niemal wszyscy muzykalni sawanci mają upośledzony wzrok. Przyczyny tego bywają różne. Niektórzy z nich są niewidomi lub niedowidzący, ponieważ ich matka w czasie ciąży chorowała na różyczkę. Inni, zbyt wcześnie przyszedłszy na świat, otrzymali nadmiar tlenu, wskutek czego nastąpił niekontrolowany rozwój naczyń krwionośnych zaopatrujących w krew siatkówkę oka. Wszyscy muzykalni sawanci cierpią na poważne zaburzenia mowy. Jeśli można u nich stwierdzić jakikolwiek rozwój języka, jest on opóźniony. Ich zasób słów pozostaje bardzo ograniczony. Nawet gdy potrafią powtórzyć, bezbłędnie długie fragmenty tekstu lub rozmowy - Blind Tom umiał dosłownie powtórzyć rozmowę piętnastominutową - nie rozumieją ich w najmniejszym stopniu. Niemal wszyscy sawanci „papugują". Ich pozostałe umiejętności są niemożliwe do przetestowania lub słabo rozwinięte. Nie potrafią pojąć abstrakcji, analogii ani przysłów. Jedyne, co nie zatrzymało się u nich w rozwoju, to pamięć do cyfr, która wydaje się równie dobrze rozwinięta jak u ich rówieśników. Może ta jedyna ocalała funkcja jest odpowiedzialna za niewielką zbieżność z umiejętnością innej kategorii sawantów: niektórzy muzykalni sawanci potrafią również swobodnie operować datami kalendarzowymi. Przez długi czas panował pogląd, że talent muzykalnych sawantów polega wyłącznie na zdolności imitacji. Uważano, że odtwarzają dosłownie to, co usłyszeli lub co im zagrano. Pod koniec XIX wieku porównywano ich pamięć z woskową rolką w fonografie, obecnie używa się w tym celu metafory „pamięci magnetofonowej". Pogląd ten zasilany jest anegdotami na temat sawantów powtarzających wszystko nuta po nucie, włącznie z błędami. Również szybkość, z jaką sawanci zaczynają odtwarzać usłyszany utwór, bez przerwy na zastanowienie się, budzi wrażenie czystej imitacji, tak jakby powtarzanie utworu nie było niczym więcej niż muzycznym wariantem ich echolalii. Sawanci potrafią grać nagie struktury muzyczne bez jakiejkolwiek interpretacji bądź emocji, z regularnością - lecz również z eks- 110 presją - typową dla metronomu. Ostatnie badania zweryfikowały nieco ten pogląd. Leon Miller uważa, że w starszej literaturze dostrzec można pewne zawstydzenie rozbieżnością między talentem muzycznym sawantów a ich upośledzeniem. Często „rozwiązywano" ten problem, relatywizując talent danej osoby bądź jej upośledzenie. Z eksperymentów z sawantami, które przeprowadził on sam, oraz z publikacji dotyczących współczesnego muzykalnego sawanta Paraviciniego wynika, że umiejętności sawantów mają o wiele więcej wspólnego ze zwykłym talentem muzycznym, niż dotąd przypuszczano. Derek Paravicini przyszedł na świat zbyt wcześnie, po 25 tygodniach ciąży, i ważył przy urodzeniu nieco ponad pół kilograma. Tlen, który utrzymał go przy życiu, spowodował u niego nieodwracalne uszkodzenia w siatkówce oczu. Również jego motoryka była poważnie zaburzona. Gdy miał około dwóch lat, zauważono, że wykazuje niezwykłą wrażliwość na dźwięki: próbował naśladować głosem nie tylko wszystko, co słyszał w radiu, lecz również śpiew ptaków bądź stukanie i dźwięczenie szkła oraz sztućców. Na elektrycznych organach dla dzieci odgrywał usłyszane melodie. Rok później jego rodzice kupili mu pianino. Nauczyciel Derka, Adam Ockelford, profesor muzyki w instytucie dla dzieci wielorako upośledzonych, pomógł mu rozwinąć talent. W wieku dziewięciu lat Derek dawał koncerty z zespołami jazzowymi. Gdy dotyka dłonią klawiszy, pisze Ockelford, znika z jego ruchów cała sztywność. Tymi samymi dłońmi, które nie potrafią zapiąć żadnego guzika lub klamry, gra najbardziej skomplikowane utwory muzyczne. Nauczenie się utworu muzycznego wymaga czasu, i Derek musiał codziennie kilkakrotnie wysłuchać nowego utworu, zanim zarejestrował go w pamięci. Jednak utwór raz zapamiętany, nigdy już z niej nie znikał. Derek pamiętał poszczególne utwory w sposób niezależny. W rozmowie z Wimem Kayzerem Ockelford porównał pamięć Derka do jeża. Każdy kolec „zawiera całkowity ślad utworu muzycznego lub czyjegoś imienia, bądź też jakiegoś aspektu znanej przez niego osoby. Każdy koili lec jest całkowicie niezależny od innych. Nie mają na siebie żadnego wpływu. Jeśli człowiek wie, jak uzyskać dostęp do określonego kolca, może z niego wydobyć wszystko, co się w nim znajduje. Jeśli jednak nie trafi się dokładnie na kolec, niemożliwe jest uzyskanie dostępu do jego umysłu". Tak więc Derek nie kojarzy, na przykład, utworu Mood indigo z żadnymi innymi utworami, które mają coś wspólnego z nastrojem. Równie wyizolowany jak te kolce jest jego talent muzyczny. Derek nie mówi, wydaje tylko dźwięki i jest praktycznie niezdolny do nauczenia się czegokolwiek poza muzyką. Jednak ten jedyny talent nie ma charakteru czysto reproduktywnego. Derek chętnie improwizuje. Gdy akompaniuje komuś, kto zaczyna od niewłaściwej nuty, potrafi natychmiast przetransponować utwór do odpowiedniej tonacji, niezależnie od tego, jak skomplikowany jest akompaniament. Każdy z utworów, które ma w repertuarze, potrafi zagrać w dowolnej tonacji. Ockelford stwierdza wyraźnie, że talent Derka nie polega na zjawisku bezpośredniego przywołania, lecz na dobrze rozwiniętej umiejętności manipulowania strukturami muzycznymi. Po przeprowadzeniu badań eksperymentalnych z pięcioma muzykalnymi sawantami Miller doszedł do podobnej konkluzji. Porównał osiągnięcia sawantów w szeregu testów muzycznych z wynikami uzyskanymi przez pięciu dorosłych pianistów oraz czworo dzieci uznanych przez swoich profesorów za wyjątkowo uzdolnione. Miller badał najróżniejsze aspekty muzykalności, takie jak poczucie rytmu, pamięć melodyczna, umiejętność słyszenia w akordzie poszczególnych dźwięków oraz ocena słyszanych interwałów. Sawanci okazali się wyjątkowi w testach wymagających słuchu absolutnego, w których mieli nad pozostałymi wyraźną przewagę. Jednak w innych testach ich osiągnięcia podobne były do osiągnięć dorosłych i dzieci z grup kontrolnych. Odtwarzanie muzyki przez sawantów było, słowami Mil-lera, „raczej wyuczone niż dosłowne", nie miało w sobie niczego z „pamięci magnetofonowej". Podobnie jak inni biorący udział w eksperymentach, sawanci okazali się wrażliwi na ukry- 112 te struktury muzyczne, takie jak harmonia i rytm. W wypadku odchodzenia od muzycznego porządku, na przykład demonstrowania osobnych, przypadkowych dźwięków, nieregularnych interwałów bądź odbiegających od normy akordów, osiągnięcia sawantów były podobne do wyników uzyskanych przez grupę kontrolną. Ich słuch i pamięć działały równie selektywnie jak u innych osób uzdolnionych muzycznie. Miller doszedł do wniosku, że talent muzykalnych sawantów podobny jest do normalnego uzdolnienia muzycznego. To, że umiejętności sawanta ograniczają się do niewielkiego obszaru, nie oznacza, że one same są ograniczone. Pod tym względem uzdolnieni muzycznie sawanci są więc wyjątkowi. Z reguły umiejętności pozostałych sawantów nie pokrywają się lub pokrywają w niewielkim stopniu z umiejętnościami niesawantów: różnica między Dave'em a nami nie polega na tym, że o wiele lepiej potrafi on operować datami z kalendarza, my bowiem wcale nie umiemy tego robić. Jednak w pozostałych aspektach wszyscy sawanci są do siebie podobni. Również muzykalni sawanci są w większości płci męskiej, wykazują formy zachowania kojarzone z autyzmem i mają upośledzone zdolności lingwistyczne. Uważa się, że właśnie ta ostatnia cecha wskazuje w decydującym stopniu na źródło umiejętności umuzykalnionych sawantów; wrócimy do tego, omawiając teorie dotyczące powstania syndromu sawanta. cii. NIEUDANY GENIUSZ? ,Wrt mi :*• vuua ¦ ¦•-uwr- Każdy, kto przegląda dziesiątki prac opisujących przypadki sawantów, zetknie się z frustrującą listą niekompletnych uogólnień. Stanowcza większość sawantów to mężczyźni, ale istnieją również sawantki. Wielu muzykalnych sawantów jest niewidomych, jednak nie wszyscy. Rachmistrze kalendarzowi są w większości osobami autystycznymi, lecz zdarzają się również wyjątki. Umiejętności sawantów są niemal zawsze wrodzone, ale mogą 113 również pojawić się w następstwie późniejszego urazu mózgu czy w wyniku zapalenia opon mózgowych. Gdy terapeucie udaje się rozwinąć u sawanta inne umiejętności, często jego talent zanika, czasem jednak pozostaje nienaruszony. Niemal wszyscy sawanci cierpią na upośledzenie mowy lub w ogóle nie mówią, lecz istnieją również sawanci, którzy w niezwykle krótkim czasie opanowują obcy język. Trudno tu znaleźć jakąkolwiek regułę bez wyjątku. Sawanci mogą wprawdzie pasować do stereotypów, takich jak niewidomy sawant pianista lub autystyczny rachmistrz kalendarzowy, lecz różnice między tymi stereotypami są spore i nawet w ramach na pozór jednorodnej kategorii, takiej jak rachmistrze kalendarzowi, można znaleźć różnorodne strategie. Szukając wyjaśnień syndromu sawanta, rozsądnie jest dokonać rozróżnienia między tym, co sawanci potrafią, a tym, na czym polegają ich zdolności. To pierwsze wiąże się z badaniem strategii, jakie obierają sawanci, oraz sprawdzeniem, czy posługują się w tym pamięcią, obliczaniem, czy też stosują praktyczne metody działania. Przekonanie się, na czym polegają ich zdolności, wymaga stworzenia teorii wyjaśniającej, dlaczego sawanci potrafią posługiwać się takimi strategiami, a większość ludzi nie. Nie istnieje obecnie żadna grand theory, która wyjaśniałaby, jaki ukryty związek łączy rysujących sawantów z autystycznymi rachmistrzami kalendarzowymi lub niewidomych muzykalnych sawantów z tymi o nadzwyczajnej pamięci, którzy znają na pamięć rozkłady jazdy. Większość hipotez ma ograniczony zasięg; skupiają się na dwóch lub trzech sawantach z jednej kategorii, wskutek czego poza jej granicami mają niewielką wartość wyjaśniającą. Najstarszą i stanowczo najbardziej romantyczną hipotezą jest pogląd, że mieli przyjść na świat jako geniusze, lecz zanim się urodzili, lub podczas samych urodzin, coś poszło niewłaściwie. Następstwa były katastrofalne: wszystkie ich umiejętności uległy zniszczeniu lub nieodwracalnemu uszkodzeniu, z wyjątkiem tego jednego talentu. Gdyby nie wydarzyła się ta katastro- 114 fa, posiadaliby wspaniały umysł, staliby się genialnymi matematykami, kompozytorami lub artystami malarzami. W założeniu ich mózg przypominał jasno oświetlony nocą pałac, lecz katastrofa spowodowała wyłączenie światła po kolei we wszystkich pokojach, całe skrzydła stały się ciemne i teraz światło pada tylko z jednego okna. Przyczyny mogły być najróżniejsze. W XVIII wieku sądzono, że przeżycie szoku przez ciężarną kobietę może mieć fatalne następstwa dla jej dziecka. W wieku XIX wyrażano obawy o zdolności umysłowe dzieci spłodzonych przez pijanych rodziców. Obecnie uważamy, że wielkie szkody może spowodować zatrucie w czasie ciąży lub brak tlenu podczas urodzin. Niezależnie jednak od przyczyny, jeśli uszkodzenie pozostawia nietkniętą jedną zdolność, powstaje wzorzec sawanta: odizolowany talent pośród wielu defektów. Wiele przemawia przeciw tej hipotezie, w rzeczywistości tak wiele, że spokojnie można odłożyć ją na bok. Talent sawantów rzadko jest tego rodzaju, że idzie w parze z genialnym umysłem. Gdyby kaprys losu usunął prawie wszystkie talenty Gaussa, jego zdolność obliczania dat z kalendarza nie przetrwałaby. Picasso, ogołocony z niemal wszystkich swoich talentów, nie rysowałby jak Stephen Wiltshire. Z uszkodzonego Bacha nie pozostałby żaden Derek Paravicini. Szczególne talenty sawantów nie rozwijają się tak, jakby kiedykolwiek były częścią ogólnego talentu. Zbyt wcześnie się ujawniają, często już w wieku dwóch, trzech lat, i w zbyt wielkim stopniu przyjmują natychmiast ostateczną formę. Talent sawantów sprawia często wrażenie statyczne. Nadia w wieku pięciu lat rysowała lepiej niż dziesięcioletni, wcześnie dojrzały Picasso, pozostała jednak na tym poziomie, podczas gdy talent Picassa się rozwinął. To samo odnosi się do Stephena, który zaczął rysować jako dziecko, lecz nigdy nie przechodził kolejnych stadiów typowych dla przeciętnego dziecka: nie rysował najpierw głów opatrzonych nogami ani figurek z rękami w postaci grabi; jego rysunki miały od razu dorosły charakter. Również u muzykalnych sawantów talent ujawnia się niezwykle wcześnie, przed osiągnięciem wieku, w któ- 115 rym nawet najbardziej uzdolnieni muzycy zaczynają rozwijać swój talent. Umiejętności sawanta mają w sobie niewiele z „oszczędzonego" talentu. Zatracił się w nim zwykły człowiek, a nie geniusz. Druga hipoteza szuka wyjaśnienia w zjawisku kompensacji. Wszyscy bez wyjątku sawanci mają nadzwyczaj ograniczone zainteresowania. Czasem jest to upośledzenie jakiegoś zmysłu, które odcina od nich jednym ruchem całą domenę informacji, czasem zaburzenie w rodzaju autyzmu, zamykające ich w starannie ograniczonym świecie, który najchętniej pragną pozostawić bez zmian. Sawanci ukierunkowują swoje myślenie jednotorowo: na rozwój tego jedynego talentu. Nie odrywa ich od tego obcowanie z innymi ludźmi ani tysiące faktów i umiejętności, które w tym celu trzeba znać i opanować. Całą swoją energię psychiczną i pojemność pamięci rezerwują dla kalendarzy, planów orientacyjnych, rozkładów jazdy, prowadzenia rejestru gratisowych piw bądź innych spraw, które przyciągną ich osobliwą uwagę. Następnie ćwiczą się w tym i powtarzają. Z koncentracją, którą na pierwszy rzut oka trudno skojarzyć z powszechnym wyobrażeniem osoby upośledzonej, dany idiota rozwija się w swojej specjalnej sztuczce, osiągając poziom sawanta. Sawant jest produktem koncentracjijednostronności oraz nieskończonego powtarzania. Michael Howe, przeprowadziwszy badania rachmistrza kalendarzowego Dave'a, skojarzył tę hipotezę z działaniem pamięci. W standardowych testach dotyczących pamięci sawanci wypadają nieco lepiej niż w testach badających inne umiejętności, lecz wyraźnie gorzej niż przeciętne osoby badane. W jaki sposób jednak ta niekończąca się lista numerów rejestracyjnych, numerów seryjnych, kodów pocztowych, statystyk społecznych oraz innych pozornie bezsensownych danych pojawia się w ich pamięci? Niesawant, który próbuje coś zapamiętać - powiedzmy: jakiś wiersz - wykorzystuje do tego znajomość swojej własnej pamięci. Wie, jaką musi obrać strategię, uczy się wiersza zwrotka po zwrotce, sprawdza, co zapamiętał, powtarza. Jednak ten wgląd 116 w działanie własnej pamięci („metapamięć") nie jest, zdaniem Howe'a, niezbędnym warunkiem zapamiętania, zasadniczym czynnikiem jest raczej uwaga. Nie ma wątpliwości, że sawanci wykazują wielkie zainteresowanie materiałem, który rejestrują, kierują nań nadzwyczaj skoncentrowaną uwagę i długo ją utrzymują. Bezbłędne zarejestrowanie tego materiału jest naturalnym następstwem rozbudowanej uwagi. Również niesawanci, którzy przez długi czas czymś się intensywnie interesują: samolotami, markami samochodów, lokomotywami - przez taką fazę przechodzi wielu chłopców, a u niektórych nigdy to nie mija -potrafią z łatwością zarejestrować wiele osobliwych danych. Sawanta odróżnia nie sposób, w jaki zapamiętuje, lecz raczej to, co ma zamiar zapamiętać. Pytanie powinno więc raczej brzmieć następująco: dlaczego sawanci interesują się takimi nieciekawymi sprawami? To jednak, czym się interesujemy, zależy od naszych innych wyborów. Kiedy studiujemy kalendarz, nasze myśli szybko odrywają się w kierunku ciekawszych tematów. Niektóre daty mogą przywołać z pamięci urodziny, święta, dzień czyjejś śmierci, wakacje. Wszystkie te skojarzenia odwracają naszą uwagę od nagiej struktury kalendarza. Gdy przychodzi do utrzymania uwagi na samych datach, pisze Howe, ktoś ze „stosunkowo skromnie wyposażonym umysłem" posiada przewagę. Howe porównuje stan, w jakim znajduje się sawant, z zamknięciem w odosobnieniu, sytuacją, w której również zwykli ludzie mogą przyłapać się na rozwinięciu w sobie zainteresowania liczbą cegieł w murze. W hipotezie odwołującej się do uwagi i koncentracji niewyjaśniona pozostaje sprawa natury talentu sawanta. Umiejętności sawanta cechuje dziwne, paradoksalne rozciągnięcie. Z jednej strony są to często niepowiązane ze sobą, banalne fakty, które zostają trwale zapamiętane. W tym sensie pamięć sawan-tów jest nader selektywna; jak pisał już Langdon Down, zapamiętują oni powierzchowne fakty, a nie związki i kategorie. Z drugiej strony wydaje się, że sawanci mają dostęp do regularności kryjących się pod powierzchnią, czy jest to porządek ka- 117 lendarza, struktura harmoniczna utworu muzycznego, czy też prawa perspektywy. Dostęp ten wymaga na pozór umiejętności, która przy zapamiętywaniu jest najwyraźniej zupełnie nieobecna: abstrakcji. Jak to możliwe, że muzykalny sawant posiada wyczucie skomplikowanego porządku akordów i rodzajów dźwięków, a równocześnie niedostępne są dla niego struktury języka? Dlaczego sawant operujący bez trudu datami potrafi odcyfro-wać wewnętrzne zasady kalendarza, nie ogarnia jednak reguł zwykłego mnożenia? LATERALIZACJA Hipoteza, która w zrozumiały sposób łączy ze sobą przynajmniej część poszczególnych odkryć, została sformułowana przez dwóch harwardzkich neurologów, Galaburdę i Geschwin-da. W fazie embrionalnej, między dziesiątym a osiemnastym tygodniem, kiedy to formuje się mózg, następuje gwałtowne przyspieszenie wzrostu. W szczytowym punkcie tej fazy rozwój mózgu ma charakter eksplozji: co dwie sekundy powstaje około dziesięciu tysięcy neuronów. Wszystkie te neurony zaan- 11 gazowane są w walkę na śmierć i życie: krótko przed urodzeniem dziecka duża część neuronów, którym nie udało się dokonać połączeń z innymi, obumiera. Na podstawie testów z mózgiem ludzi i zwierząt Galaburda i Geschwind zakładają, że lewa półkula mózgowa rozwija się nieco wolniej niż prawa, wskutek czego dłużej narażona jest na szkodliwe wpływy prenatalne. Taki szkodliwy wpływ może wywrzeć, na przykład, męski hormon testosteron, który krąży w ciele płodu podczas kształtowania się jego jąder. Z powodów, które nie zostały jeszcze odkryte, wysoki poziom testosteronu hamuje rozwój kory mózgowej. Wskutek nierównomiernego tempa rozwoju dwóch półkul mózgowych skutki tego mogą być poważniejsze po lewej stronie niż po prawej. W takim wypadku, argumentują Galaburda i Geschwind, wolne, jeszcze nie powiązane neurony mogą migrować 118 z lewej strony na prawą. W skrajnym przypadku może to doprowadzić do dominacji prawej półkuli mózgowej. W tym wypadku przy późniejszym podziale funkcji umysłowych można by się spodziewać dokładnie takiego wzorca, jaki znajduje się u sawantów: upośledzenia funkcji, które u większości osób są kierowane przede wszystkim przez lewą półkulę mózgową - takich jak przetwarzanie i wytwarzanie mowy - oraz kompensującego przesunięcia w kierunku zadań mających związek z informacjami przestrzennymi, takimi jak zapamiętywanie planów sytuacyjnych lub rejestrowanie w pamięci wzorców jednym rzutem oka. Hipoteza ta wyjaśnia również intrygujący fenomen, dlaczego sawanci płci męskiej występują o wiele częściej: w żeńskim płodzie poziom testosteronu jest o wiele niższy. Hipotezę tę wspomaga również fakt, że podobną przewagę osobników płci męskiej stwierdza się przy łagodniejszych zaburzeniach językowych w rodzaju dysleksji. Być może, najważniejszą zaletą tej hipotezy jest jeszcze co innego: jeśli przesunięcie takie jest kwestią gradacji, a nie całkowiej wymiany dominacji, to również zróżnicowanie umiejętności sawantów daje się odpowiednio wyjaśnić z punktu widzenia neurologii. Leon Miller w przekonujący sposób zastosował hipotezę przesunięcia w korze mózgowej do wielu ze swoich odkryć dokonanych u muzykalnych sawantów. U dwóch spośród nich występują symptomy wskazujące na zaburzenia neurologiczne w lewej półkuli mózgowej. Jeden jest prawostronnie sparaliżowany, a u drugiego stwierdzono za pomocą tomografii komputerowej atroficzną tkankę w lewej półkuli mózgowej. Niemal wszyscy sawanci obdarzeni talentem muzycznym mają poważne zaburzenia mowy. Wskutek tego zanika funkcja psychiczna, która w normalnych warunkach jest najważniejszym kanałem komunikacji. Oznacza to również, że znika potencjalna blokada rozwoju innych funkcji. Język i muzyka są w pewnym sensie funkcjami rywalizującymi, przy czym język zajmuje pozycję nieco wyższą: możemy z powodzeniem czytać i rozmawiać, gdy w tle rozbrzmiewa muzyka, lecz słuchanie muzyki, gdy w tym sa- 119 mym czasie odbywa się rozmowa, jest o wiele trudniejsze. Sa-wanci rozwijają swoją wrażliwość na muzykę w wieku krytycznym dla rozwoju mowy. Energia, którą normalne dzieci wkładają w opanowanie zasobu słów, rozwinięcie wrażliwości na brzmienie i intonację, odkrycie wewnętrznych zasad formowania wyrazów i budowy zdań, uczenie się kierowania subtelną motoryką w celu opanowania czytania, mówienia i pisania, rozpoznawania liter i obrazu słów - całą tę energię sawant poświęca na rozwój i doskonalenie swojego własnego, szczególnego talentu. Jeśli przy tym, jak to się dzieje niemal zawsze, jest również upośledzony w sferze wzroku, wówczas jego akustyczna wrażliwość może pogłębić się jeszcze bardziej. W rezultacie powstaje muzyczny ekwiwalent zasobu słów, znajomości gramatyki i biegłego opanowania (bez akcentu) ojczystego języka. Mózg ludzki posiada zdolność odzyskania pewnej równowagi nawet po najcięższych urazach. Nawet gdy spustoszenie jest olbrzymie, powstaje nowy porządek. Blokady i zniszczenia prowadzą do ukształtowania się sieci ukrytych połączeń, dróg okrężnych, tymczasowych mostów. Minus wynikający z upośledzenia często zostaje zrekompensowany plusem, następstwem defektu staje się ukryta korzyść. Odosobniony talent sawantow może otworzyć dla nich kanał komunikacyjny. Liczenie w pamięci Jedediaha Buxtona nie rozwinęło się jako instrument służący nawiązywaniu kontaktów towarzyskich, nie mówiąc już o najłatwiejszym sposobie uzyskiwania gratisowego piwa, lecz miało taki właśnie efekt. Talenty sawantow, raz odkryte i rozwinięte, stają się środkiem kontaktowania, o tyle bardziej wartościowym, że komunikacja językowa często jest niemożliwa. Rysunki Stephena Wiltshire to szczeliny w jego autystycznym odosobnieniu. W swoim instytucie dla wielorako upośledzonych Ockelford ma czasem do czynienia z ludźmi o tym samym upośledzeniu co Derek Paravicini, którzy nie dysponują jednak muzyką jako środkiem wyrażania ekspresji. Jeśli ktoś taki posiada do pewnego stopnia zdolności umysłowe i pragnie dzielić z innymi swoje uczucia, wówczas odcięta droga porozumienia pro- 120 wadzi do rozczarowania, frustracji i agresji. U Dereka muzyka służy „wyłącznie do porozumiewania się ze swoimi przyjaciółmi. Nigdy nie siada po prostu przy instrumencie, by zagłębić się całą duszą w utwór Chopina lub innego kompozytora. Muzyka nie jest dla niego celem samym w sobie, lecz środkiem, dzięki któremu może coś osiągnąć". W korzyści płynącej z tego zawężonego kontaktu kryje się również niebezpieczeństwo. W codziennych warunkach, w świecie poza rodziną lub szpitalem psychiatrycznym, talenty sawantow często są mało skuteczne. Aby stymulować rozwój bardziej konwencjonalnych środków komunikacji, takich jak mowa, w niektórych wypadkach neguje się talent sawanta lub zniechęca go do jego wyrażania. Następstwa takich chwytów terapeutycznych są różne. Stephen Wiltshire zdobył wykształcenie zawodowe i pracuje obecnie jako kucharz. Jego talent rysunkowy na tym nie ucierpiał. Mała Nadia, która rysowała takie ładne konie, nauczyła się w szkole dla dzieci autystycznych mówić i liczyć, lecz spontaniczne rysowanie z dawnych czasów zniknęło bezpowrotnie. Obecnie rysuje jedynie coś od czasu do czasu na zapotniałym oknie. :3ii , » X „mr> '. f «- r •' (U Srji t t ** "* I u" i. i. !¦ ¦ ;.'¦< ¦/. n; ¦"¦''->*Ji:' PAMIĘĆ MISTRZA: ROZMOWA Z TONEM SIJBRANDSEM .'!* J Jest wpół do dziesiątej rano, 6 listopada 1999 roku, Ton Sij-brands siedzi w gabinecie dyrektora firmy ubezpieczeniowej w Goudzie (Holandia). Przed nim leży na stole pudełko cygar (Dannemann) oraz arkusz papieru z nazwiskami dwudziestu przeciwników. W innej sali tego samego budynku każdy z nich siedzi przy własnej planszy, sześciu graczy klasy mistrzowskiej oraz czternastu dobrych graczy, w większości członków stowarzyszenia Damlust* z Goudy, reprezentujących najwyższą klasę krajową. Wcześniej Sijbrands uścisnął każdemu z nich rękę, życząc miłej rozgrywki. Za dwadzieścia dziesiąta przekazuje swój ruch otwarcia dla planszy nr 1: 32-28, korzystając ze stałego połączenia telefonicznego. Dokładnie piętnaście godzin później, za dwadzieścia pierwsza w nocy, poddaje się ostatni przeciwnik. Sijbrands wygrał siedemnaście partii i trzykrotnie zremisował. Żaden z przeciwników nie miał poważnych szans na wygraną. Osiągając wynik 92,5% wygranych partii, Sijbrands, były mistrz świata, poprawił w ten sposób własny rekord. Pierwszą oficjalną symultanę na ślepo rozegrał w 1982 roku w Hadze, kiedy to ustanowił rekord światowy, wygrywając osiem z dziesięciu gier. Od tego czasu nie oddał już swojego tytułu. Sugerowano, by przy każdej próbie bicia rekordu zwiększał o jednego liczbę przeciwników, co zawsze odrzucał w wielkim stylu, nie mając ambicji stać się Bubką w dziedzinie warcabów. W stosun- Damlust - dosłownie: namiętność do warcabów (przyp. tłum.). 122 Arcymistrz Ton Sijbrands ku do jego pierwszego tytułu mistrzowskiego symultana rozegrana na ślepo w Goudzie oznaczała stuprocentową poprawę. W ostatniej symultanie wykonano 1708 ruchów. Każdy z nich zostaje wybrany spośród licznych opcji, które należy ocenić. Po wykonaniu ruchu otwierającego powstaje drzewo decyzji, którego gałęzie gęstnieją, w połowie gry tworząc pełną koronę. Sijbrands poradził sobie z dwudziestoma takimi drzewami. Podczas piętnastu godzin trwania symultany przez jego umysł musiały przewinąć się dziesiątki tysięcy pozycji. W jaki sposób potrafi tego dokonać? Czy dysponuje pamięcią fotograficzną? Czy „widzi" wszystkie układy pionków? 123 W rozmowie, którą prowadzę z Sijbrandsem pół roku po rozegraniu tej symultany na ślepo, okazuje się, że to ostatnie pytanie jest kiepskim ruchem otwierającym. - Tego właśnie pytania się obawiałem. Parę dni temu powiedziałem żonie: na pewno zostanę zapytany, co właściwie widzę przed sobą, gdy rozgrywam taką symultanę na ślepo. A ja w zasadzie nie potrafię tego opisać. Cóż mianowicie przychodzi komuś na myśl, gdy rozważa daną pozycję? Jest to pewien obraz, ale niezbyt konkretny. Na przykład, nie widzę ani krawędzi planszy, ani rodzaju pionków, ani ich kolorów. Myślę, że nie różni się to zasadniczo od tego, co widzi się przed sobą, rozgrywając normalną partię, gdy próbuje się wyobrazić sobie przyszłe ruchy. Każdy gracz w warcaby, który myśli perspektywicznie, w zasadzie również gra na ślepo. Nie potrafię powiedzieć na ten temat nic więcej. Mam nadzieję, że nie uznasz tego za wymigiwanie się od rozmowy? Spróbowałem wówczas pewnych manewrów okrężnych. - Czy istnieją może strategie, które ci to ułatwiają? Czy posługujesz się jakimiś kodami? - W fazie otwarcia, tak. Pod koniec lat osiemdziesiątych stworzyłem system kodowania w odniesieniu do różnych typów otwarcia gry. Kod taki składa się z maksymalnie trzech cyfr. Najczęściej rozgrywane otwarcie, 32-28, ma na pierwszym miejscu cyfrę „1". Przy symultanie rozgrywanej na ślepo wykorzystuję osiem różnych otwarć, przypisując je w myśli numerom plansz. Tak więc na planszy nr 1 gram otwarcie 32-28, na planszy nr 2 zaczynam ruchem 33-28 i tak dalej. Teoretycznie istnieje 9 sposobów otwarcia, ja jednak nie stosuję otwarcia 32-27, które u mnie posiada numer kodowy 9. Nie lubię go specjalnie, ponieważ istnieje duża szansa, że szybko przemieni się w pozycję pojawiającą się po otwarciu 31-27 lub 31-26. Otwarcie nr 8, 35-30, jest bardzo niebezpieczne. Stosuję wprawdzie ten ruch, ale staram się, aby przy planszy nr 8 mieć przeciwnika, z którym długo będę się zmagać. Plansza nr 9 uzyskuje więc znów otwarcie nr 1, i tak dalej. 124 - A więc taki kod porządkuje fazę otwarcia gry i pomaga ci w przywołaniu z pamięci po kolei wszystkich pozycji? - Dokładnie tak. Musiałbym być niespełna rozumu, by za każdym razem zaczynać od tego samego otwarcia. Staram się, aby poszczególne partie były jak najbardziej zróżnicowane. Najchętniej mam przed sobą maksymalnie różnorodne układy pionków na planszach. Trzeba jednak zachowywać uwagę, gdyż mimo dokonania otwarcia gry w różny sposób poszczególne pozycje mogą później się pokrywać. We wspomnianej symultanie były dwie partie, na planszy nr 3 i planszy nr 19, które przez 11 ruchów rozwijały się dokładnie tak samo, i wówczas sam położyłem temu kres, ponieważ obciążało to dodatkowo moją pamięć. - Które partie najtrudniej zapamiętać? - Podczas takiej symultany najbardziej obawiam się partii, w których nie można doszukać się żadnego wzorca. Wymianę pionków na początku, czego rezultatem jest zyskanie pionka, muszę zaakceptować, lecz jeśli potem dojdzie do położenia, w którym prawie wszystkie białe stoją jeszcze na swojej połowie, a czarne na swojej, wówczas następuje niekończąca się seria kolejnych posunięć pozycyjnych bez znaczenia, przy których nie wyłania się żaden wzorzec. I to w sytuacji, gdy dzięki różnicy w liczbie pionków wynik danego meczu w zasadzie został już przesądzony. Takie mecze to prawdziwa katastrofa. Zdarzyło mi się coś podobnego podczas poprzedniej symultany na ślepo, w 1999 roku: na początku gry wykonałem ruch damką, mój przeciwnik zabrał ją, tracąc pionki, co jest decydujące dla wyniku, mimo to jednak kontynuowaliśmy grę jeszcze przez osiem godzin. W końcu stała się ona jedną z najdłuższych partii w tej symultanie. Pamiętałem wówczas dokładnie wszystkie kolejne ruchy, była to jednak naprawdę ciężka praca. Nie chciałbym być zmuszonym do rozgrywania osiemnastu takich partii. Przed rozpoczęciem ostatniej symultany umówiłem się z sędzią, że w podobnej sytuacji poprosi grzecznie przeciwnika o poddanie się, chociaż oczywiście nie można go do tego zmusić. Moi prze- 125 ciwnicy chętnie zastosowali się do tej prośby. Według mnie jeden z nich poddał się nawet przy stanie remisowym. -Ten, kto gra w warcaby na ślepo, napotyka więcej przeszkód. Każda pozycja to wzorzec przestrzenny, lecz cechuje go również element rozwoju. Wykonywane są manewry, zastawiane pułapki, blokowane ruchy. Trzeba więc również podróżować w czasie. - Gdy dokonało się określonych obliczeń i przeciwnik postępuje według tego planu, wykonuje przewidziane przez człowieka ruchy, wówczas pamiętanie, na którym etapie tej planowanej gry znajduje się w danym momencie gra rzeczywista, wymaga wiele koncentracji. - Kiedy się nad czymś zastanawiasz, często poruszasz palcami, jakbyś wypróbowywał swoje ruchy w powietrzu. Co wówczas naprawdę robisz? - Często uderzam lekko w krawędź stołu, wybijając pewien rytm. Każde uderzenie odpowiada ruchowi czarnego pionka, potem ruchowi białego i tak dalej. Nie ma to nic wspólnego z kierunkiem posunięć, chodzi o określony rytm danej gry. - Skoro myślisz w postaci wzorców, przewidując mniej lub bardziej logiczny rozwój gry, to czy ewidentne błędy twoich przeciwników zakłócają wyraźnie twoją grę? - Rzeczywiście, wymaga to nadzwyczaj wielkiej koncentracji. Najtrudniejszy jest przeciwnik, który gra solidnie i nagle wykonuje nieprawdopodobnie głupie posunięcie. Wykonanie w tej sytuacji nasuwającego się ruchu odpierającego wymaga wielkiej odwagi, bo człowiek myśli w takim momencie: prawdopodobnie się mylę, to nie może być tak. Boi się panicznie, aby samemu nie popełnić poważnego błędu, wychodzi z założenia, że przeciwnik na pewno miał jakiś powód, aby wykonać tak osobliwy ruch. Powtórnie przegląda się w myślach całą partię, aby się upewnić, że rzeczywiście jest to kardynalny błąd. Również z tego powodu zależy mi na tym, by mieć przeciwników na odpowiednim poziomie, którzy wykonują logiczne ruchy. 126 - Jakie masz zdanie na temat jakości swojej gry w symultanie na ślepo w porównaniu z normalną grą? - Mam wrażenie, że nie gram słabiej niż na przykład w symultanie błyskawicznej. Myślę, że lepiej porównać to do symul-tany błyskawicznej niż do zwykłej symultany. W symultanie na ślepo mam więcej czasu do namysłu. W zwykłej symultanie nie zdobyłbym więcej punktów z tymi samymi przeciwnikami, niż zrobiłem to teraz. Nie przegrywam też w symultanie na ślepo częściej niż w innych wypadkach, moim zdaniem w całym życiu przegrałem ślepą partię jedynie dwukrotnie. Symultana na ślepo ma tę zaletę, że mogę przez cały czas siedzieć. Brzmi to banalnie, lecz siedzenie sprzyja koncentracji. Trudno jest precyzyjnie określić poziom rozgrywanych przez siebie gier. Gra się z dobrymi przeciwnikami i jest to pożądane, zwiększa bowiem szansę na pojawienie się rozpoznawalnych wzorców, ale naturalnie nie są to gracze najsilniejsi. - Taka symultana na ślepo musi być niesamowitym obciążeniem dla twojej zdolności koncentracji. Czy w miarę rozwoju meczu coraz trudniej ci zachować koncentrację? Czy wymaga to od ciebie coraz większego wysiłku, czy też wkładany wysiłek się zmniejsza? - W cudowny sposób gra kosztuje coraz mniej wysiłku. Skreślenie każdego kolejnego nazwiska pomaga zachować ducha. Często najtrudniej jest w połowie meczu. Spędziło się na tym już wiele godzin i wiadomo, że potrwa to jeszcze równie długo. Nie ma to jednak wiele wspólnego z pozycją na planszy, wciąż bowiem pamiętam to doskonale. Gdy zbliża się końcówka, robi się coraz łatwiej. Jedyny problem, który potrafię sobie wyobrazić na tym etapie, to gra końcowa z wieloma damkami po mojej stronie i po stronie przeciwnika, na przykład gra końcowa pięć do dwóch. Teoretycznie taka gra jest łatwa do wygrania, lecz te damki mogą znajdować się w zasadzie wszędzie i trudno byłoby to zapamiętać. Jednak w żadnej z rozegranych symultan na ślepo nie spotkałem się jeszcze z podobną sytuacją. 127 -Wydaje się, że u szachistów zdolność do grania na ślepo idzie w parze z osiągnięciem odpowiedniego poziomu. Prawie wszyscy arcymistrzowie umieją grać bez widoku planszy, lecz poniżej poziomu arcymistrza, a już na pewno poniżej poziomu mistrza, niemal nikt tego nie potrafi. Jest to więc umiejętność, która nie rozwija się niezależnie, lecz stanowi element talentu i rutyny arcymistrza. Czy dotyczy to również ciebie? Czy trenowałeś grę na ślepo? W jaki sposób odkryłeś, że to potrafisz? - Jednym z moich przeciwników w symultanie na ślepo rozegranej w Goudzie był mój przyjaciel z dzieciństwa, Harry Kolk. Często nocowałem u niego w Hoogezand-Sappemeer i wówczas grywaliśmy do późnej nocy w jego pokoju. Aż przychodziła matka Harry'ego i kazała nam zgasić światło. Tkwiliśmy jednak wówczas w środku jakiejś rozgrywki, więc kończyliśmy ją, mówiąc sobie, jakie wykonujemy ruchy. Nigdy naprawdę tego nie trenowałem. Gdy miałem około szesnastu lat, zagrałem na ślepo z dziesięcioma graczami i okazało się, że to potrafię. Ponadto, umiejętność ta nie zaciera się chyba, w miarę jak się starzeję. Jedynie symultana trwa wciąż coraz dłużej, ale wynika to z tego, że bierze w niej udział więcej graczy. - Kto widzi Sijbrandsa, jak rozgrywa w pamięci dwadzieścia partii, na pewno zadaje sobie pytanie, czy dysponuje on wyjątkowo dobrą pamięcią. - Tak, tak, często się tak myśli. Uważam, że mam dobrą pamięć w sprawach, które mnie interesują, takich jak literatura czy polityka, lecz w sprawach codziennych moja pamięć jest katastrofalna. Jeśli ktoś zapyta, czy ten sławny gracz w warcaby na ślepo musi zabierać ze sobą listę zakupów do sklepu warzywnego, odpowiedź brzmi: tak. Moja pamięć działa dość selektywnie. To sprawa ewidentna. Sijbrands jest również zapamiętałym szachistą i kilkakrotnie został mistrzem swojego klubu. Jednak gra w szachy na ślepo zupełnie mu nie wychodzi. Komentuje to tak: - Dochodzę do czterech ruchów, nie dalej. Potem pionki zaczynają tańczyć mi przed oczyma i tracę orientację. - Dodaje 128 z uśmiechem: - Czyli te same symptomy, które występują u kiepskich warcabistów. Nawiasem mówiąc, gdy gram normalnie w szachy, potrafię wyprzedzać ruchy w myśli jedynie o cztery, pięć posunięć. Wśród szachistów grających na ślepo krążą romantyczne opowieści o tym, jakie efekty przynosi po czasie takie ekstremalne napięcie. Argentyński szachista Najdorf, który w 1945 roku pobił rekord, rozgrywając 45 partii, przez trzy dni nie mógł zasnąć, aż w końcu, zrezygnowany, poszukał schronienia w kinie. Również w wypadku Sijbrandsa niektóre partie pozostają w jego umyśle jeszcze przez parę dni. - W czasie którejś z rozgrywek źle zapamiętałem pozycję jednego z pionków. Wyszło to na jaw parę ruchów później, gdy mój przeciwnik doprowadził do remisu. Jednak ta rozgrywka nie dawała mi spokoju. Przez pierwszą dobę po symultanie wciąż myślałem o tym, że ten błąd kosztował mnie stratę punktu i że właściwie mogłem był tę partię wygrać. Następnego dnia, siedząc na trybunie w czasie meczu Sparta-Ajax, jeszcze raz przejrzałem w myślach tę końcówkę i doszedłem do wniosku, że niezależnie od mojego ruchu i tak musiałoby dojść do remisu. - A więc potrafisz śledzić mecz piłki nożnej i jednocześnie analizować w myślach grę końcową? Fanatyczny kibic Ajaxu tłumaczy się: - No cóż, prawdę mówiąc, ten mecz był nie do oglądania, wyjątkowo często tracili piłkę, w końcu wygrali wprawdzie 2:1, lecz już wtedy widać było, że z Ajaxem nie dzieje się dobrze. Na temat gry w warcaby na ślepo jest niewiele literatury, więcej informacji można znaleźć o grających bez planszy szachistach. Zainteresowanie procesami psychicznymi zachodzącymi podczas rozgrywania szachowych partii na ślepo jest równie stare jak sama psychologia: już w 1894 roku Alfred Binet zajął się badaniem grających na ślepo szachistów z Paryża. Jedna z jego konkluzji odnosi się w równym stopniu do grania na ślepo w warcaby: umiejętność graczy nie polega na tym, co potocznie nazywa się pamięcią fotograficzną, chociaż gracz symultaniczny 129 ¦ m Ustawienie szachów oraz rysunek Sittenfelda przedstawiający, jak wyobraża on sobie to ustawie- >• . I 130 na pewno dysponuje wiarygodną kopią wizualną, którą ^X2 bardziej przypominający wzorzec mozHwych ru-chów niz statyczny obraz - Z pewnością nie „widzę" żadnego pełnego i szczegółowego obrazu, raczej .stotna część danego ustawienfa oraz wlzeTru Zbyt konkretny obraz mógłby pod wieloma względami oka zac Slę wręcz utrudniemem. Sijbrands zwraca uwfgę Zol ktoś, kto gra w warcaby, siedząc po prostu przy planlzy *L czyw.stosc, musi spoglądać poprzez pionki ab^ !zTI przyszłe układy. Zbyt dominujący obraz obecn j p w tej sytuacji niekorzystny. Arcymistrz szachów^ fpfycho Reuben F.nc popros.ł kledyś w czasie symultanyl ślepo o^u stą Planszę aby projektować na niej w myśli pozyCje, które^o. b.e wyobrażał. Nlgdy więcej nie posłużył się tąrJtodą, okaz la się bowiem wręcz przeszkodą w jego myśleniu Binet wyciągnął wnioski, opierając się na ankiecie przeprowadzonej wsrod graczy na ślepo. Późniejsze eksperymenty po n nich' " faktyCZniC POZyCJe Pl°nkÓW na ^ - "-stI" ją u nich zarejestrowane w postaci obrazu fotograficznego Dobrze ilustruje to eksperyment, który omówił, psychologowie (i mistrzowie szachowi) De Groot i Gobet. W teście tym poka zano mistrzowi szachowemu dwa ustawienia, " ie P°—ogólnych eW ° SZ l W pierwszej nia, a następnie o szereg pól z drugiego. W drugiej wer 131 szachiście więcej czasu. Najwidoczniej zapamiętane pozycje nie zajmowały miejsca w pamięci na zasadzie obrazów fotograficznych, i za każdym razem przechodzenie od jednej do drugiej wymagało dodatkowego czasu. O wiele prościej odrzucie hipotezę pamięci fotograficznej, przytaczając argument, ze znacznie trudniej zapamiętać przypadkowe ustawienie pionków niz ich logiczne ustawienie. Późniejsze badania potwierdziły, że granie na ślepo jest osiągnięciem natury raczej przestrzennej niż wizualnej. W świecie warcabistów i szachistów istnieją przykłady niewidomych graczy, którzy osiągnęli poziom mistrzowski, oraz arcymi-strzów którzy stracili wzrok, lecz utrzymali poziom gry. W pracy Het oog van de meester (1968, Oko mistrza) psycholog Jong-man ukazał, że w partii rozgrywanej na ślepo „obraz" nie jest rodzajem zmysłowego obrazu naśladującego, lecz formą powtórnej wizualizacji. Dzięki osiągniętemu poziomowi i biegłości arcymistrz dysponuje tak wielką liczbą skojarzeń i kodów ze potrafi zrekonstruować dane ustawienie z pamięci. Zasadniczym elementem w grze na ślepo jest wzorzec pozycji. W in-trospektywnej relacji Reuben Fine opisał, na czym polega gra na ślepo, poświęcając wiele miejsca skojarzeniom, które budzą w nim poszczególne pionki i pozycje. Zasadniczą rolę odgrywa w tym pamięć. . Również u Sijbrandsa określone ustawienia aktywizują całą sieć wspomnień dotyczących wcześniej rozegranych partii, klasycznych otwarć, analiz gry końcowej, manewrów taktycznych oraz wypróbowanych pułapek. W swoim czasopiśmie „Dam-men" (Warcaby) Sijbrands przeanalizował pewne partie z sy-multany na ślepo. Można tam znaleźć komentarze w rodzaju: to ustawienie pojawiło się już wcześniej w partii Wiersma-bij-brands, podczas turnieju Suiker w 1969 roku" lub „wskutek wypełnienia pola 18 z lewego skrzydła Ijssel przywodzi na mysi czasy Koepermana oraz - przede wszystkim - Pietera Berg-smy". Pisząc na temat partii rozegranej z Schepem, Sijbrands wspomniał nawet, że gra przypominała „partię rozegraną pod- 132 czas symultany błyskawicznej Sijbrands-H. Voorburg w 1995 roku, która tak wyraźnie nasuwała na myśl piętnastą partię meczu Deslauriers-Koeperman o mistrzostwo świata w 1958 roku". Wszystkie te przykłady wskazują na istnienie wzorców. Poszczególne ustawienia aktywizują u Sijbrandsa subtelną sieć skojarzeń. Dzięki tym skojarzeniom pozycja na planszy może silnie zakotwiczyć się w pamięci. Jongman nadał talentowi do gry na ślepo miano epifenome-nu, zjawiska ubocznego. Należy ono do repertuaru arcymistrza. Rozwija się automatycznie, nie wymagając specjalnego treningu. Oprócz osiągnięcia poziomu arcymistrza trzeba spełnić jednak jeszcze drugi warunek. Sukcesy w rodzaju sukcesów Sijbrandsa są możliwe jedynie wtedy, gdy analizowaniu gry w warcaby poświęci się życie. Wynikające stąd biegłość i znawstwo umożliwiają mu rejestrowanie poszczególnych pozycji oraz rozwoju sytuacji w danej partii jako określonych jednostek, dzięki czemu nie dopuszcza do przeładowania pamięci. Wiedza, którą już dysponuje, pomaga mu rozpoznać wzorce w poszczególnych partiach symultany. Konkluzja ta prowadzi do paradoksu. Część wyjaśnienia fenomenalnych osiągnięć pamięci Sijbrandsa polega na tym, że pamięta on jednocześnie mniej i więcej. Mniej, ponieważ danego ustawienia nie zapamiętuje jako sumy poszczególnych pozycji pionków, lecz jako ogólny wzorzec. Więcej, ponieważ z kolei ten wzorzec wywołuje całą sieć skojarzeń z wcześniej rozegranymi lub przeanalizowanymi partiami. Prawdziwa zagadka kryje się w zagadnieniu, jak to możliwe, że ktoś potrafi tak błyskotliwie grać w warcaby, a nie w tym, że potrafi to robić również na ślepo, mając jednocześnie dwudziestu przeciwników.* * 21 grudnia 2002 roku Sijbrands ustanowi) nowy rekord. Po 19 godzinach i 35 minutach uzyska! wynik 88 procent: 17 wygranych partii oraz 5 remisów (przyp. tłum.). i. A ¦¦ f>t!.;;, -. f..• ; .... :•"¦".. TRAUMA A PAMIĘĆ: SPRAWA DEMIANIUKA Między sierpniem 1942 roku a sierpniem 1943 roku w hitlerowskim obozie zagłady w Treblince pracował Ukrainiec, który z powodu swojego wyjątkowego okrucieństwa i potężnej budowy ciała zyska! przezwisko Iwan Groźny. Obsługiwał on silnik Diesla, za pomocą którego produkowano gaz dla komór gazowych. Iwan był współodpowiedzialny za zamordowanie 850 tysięcy Żydów. Ponad trzydzieści lat później, w 1975 roku, po raz pierwszy pojawiły się podejrzenia wobec niejakiego Johna Demianiuka, pracownika fabryki Forda w Cleveland w stanie Ohio. Pochodził on z Ukrainy i od 1951 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Swoją posadę zawdzięczał zręczności w obsłudze maszyn. Nazwisko Demianiuk pojawiło się w niemieckich dokumentach skonfiskowanych pod koniec wojny przez Armię Czerwoną, które Związek Radziecki wysłał do kilku senatorów amerykańskich. W myśl prawa USA nie można ścigać obywateli amerykańskich za przestępstwa wojenne, które popełnili gdzie indziej. Jeśli jednak da się udowodnić, że ktoś kłamał podczas procedury imigracyjnej, można mu odebrać obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Po wojnie, w latach 1947-1951, Demianiuk przebywał w niemieckim obozie dla bezpaństwowców. Tam przepytywali go pracownicy amerykańskiego urzędu imi-gracyjnego, między innymi na temat tego, co robił w czasie wojny. Demianiuk wyjaśnił, że między 1937 a 1943 rokiem „był rolnikiem w polskiej wsi o nazwie Sobibór". Nie zgadzało się to 134 z niemieckimi dokumentami, z których wynikało, że Ukrainiec o nazwisku Iwan Demianiuk przebywał na szkoleniu w obozie w Trawnikach, przygotowującym do odbywania służby w obozach koncentracyjnych. Podczas długiego postępowania sądowego Demianiuk sprzeciwiał się odebraniu mu obywatelstwa, lecz w końcu został deportowany i przekazany Izraelowi. Wiele osób przypomina sobie z pewnością z telewizji obraz Demianiuka awanturującego się na schodkach samolotu. Proces, który toczył się od 1987 roku w Jerozolimie, obracał się wokół pytania, czy John Demianiuk i Iwan Groźny to ta sama osoba. Prokuratorzy izraelscy próbowali połączyć Demianiuka z Iwanem na dwa sposoby. Podczas wstępnego śledztwa liczni świadkowie ocaleli z Treblinki - Żydzi, którzy byli zmuszeni do obsługi komór gazowych i uciekli po buncie 2 sierpnia 1943 roku - zeznali, że rozpoznają Iwana na zdjęciu, wykonanym w 1951 roku przez urząd imigracyjny. Po drugie, zachował się dokument tożsamości ze zdjęciem, który udowadniał, że Demianiuk odbywał w Trawnikach szkolenie na strażnika obozowego. Oskarżony przedstawiał słabe i za każdym razem zmieniające się alibi dotyczące czasu, który zdaniem oskarżenia przepracował w Treblince. W 1988 roku uznano Demianiuka za winnego i skazano go na śmierć. Podczas gdy oczekiwał w celi na wynik odwołania do sądu wyższej instancji, upadł berliński mur, a z archiwów radzieckich wydobyto dokumenty, które nadały sprawie nieoczekiwany zwrot. Biegłym w procesie jerozolimskim był wykładowca psychologii z Lejdy W. A. Wagenaar. Krótko przed jego wystąpieniem zeznawało przeciw Demianiukowi pięć osób, które przeżyły obóz. Wydawało się, że ich przejmujące i naładowane emocjami zeznania usunęły wszelkie wątpliwości co do tożsamości oskarżonego. Obrazy te telewizja przekazała na cały świat. Krytyka, jaka rozpętała się pod adresem Wagenaara po podjęciu przezeń decyzji o wystąpieniu jako świadek obrony, wiązała się przede wszystkim z odczuciem, że w zakwestionowaniu zeznań starych ludzi, którzy ewidentnie zebrali się na odwagę do kon- 135 Trzy zdjęcia Demianiuka. Zdjęcie nr 1 pochodzi z dowodu osobistego z Trawnik. Demia-niuk ma na nim dwadzieścia dwa lata. Zdjęcie nr 2 zostało wykonane w 1951 roku przez amerykański urząd imigracyjny. Zdjęcie nr 3 przedstawia Demianiuka w wieku dwudziestu pięciu lat. Fotografię tę odkryto dopiero w 1987 roku, lecz wówczas nie mogia już odegrać żadnej roli w procesie identyfikacji, ponieważ wszyscy widzieli przedtem pozostałe zdjęcia 136 frontacji z Demianiukiem/Iwanem, kryje się coś niegodnego. Straszne przeżycia z Treblinki stały im tak wyraźnie przed oczyma - nawet we śnie - że jakakolwiek sugestia wskazująca na „niewiarygodność naocznych świadków" wydawała się niestosowna. Sami świadkowie nazywali swoje wspomnienia niemożliwymi do wymazania i bez wątpienia takie właśnie były: niektóre wydarzenia nie zostają po prostu „zapamiętane", lecz siłą wyryte w pamięci. W 1988 roku Wagenaar opublikował pracę Identifying Ivan (Identyfikacja Iwana). Wnioski zamieszczone w tej książce oraz rozwój wydarzeń, jaki nastąpił po jej opublikowaniu, jasno uwidaczniają, że ze sprawy Demianiuka można się wiele nauczyć na temat pamięci i zdolności rozpoznawania w traumatyzujących okolicznościach oraz środków ostrożności, jakie należy podjąć w procedurze identyfikacji. .;•(¦ TREBLINKA ¦ ° '; '" ¦•!*.. Vj,> •'i-- \'ń ii- Treblinka była obozem zagłady, który obok Auschwitz, Bełżca, Majdanka i Sobiboru włączony został do Aktion Reinhard, operacji SS, której celem była eksterminacja Żydów. Przywożeni do Treblinki, nie byli kierowani do pracy przymusowej, tak jak w Buchenwaldzie lub Dachau, lecz do komór gazowych. Do obozu, ukrytego w gęstym lesie, prowadził specjalnie skonstruowany tor biegnący obok linii kolejowej. Żydowskie ofiary z Polski, a później również z Czechosłowacji, Grecji i Bułgarii, przywożono, stłoczone, w wagonach towarowych. Po mianowaniu komendantem obozu Franza Stangla przygotowywanie do eksterminacji przyjęło formę osobliwego przedstawienia. Zgodnie z jego wskazówkami zbudowano niby-stację, wyposażoną w duży zegar oraz szyldy z takimi napisami, jak „Restauracja" bądź „Telegraf i telefon". Na peronie wisiały tablice z rozkładem jazdy pociągów z Wiednia i Berlina. Wypchniętym siłą z pociągu nowo przybyłym ofiarom - za każdym razem było ich dwa-trzy 137 tysiące - oznajmiano, że znajdują się w obozie przejściowym, gdzie muszą przygotować się do dalszego transportu. Najpierw kierowano wszystkich do łaźni, mówiąc, że ich ubrania zostaną tymczasem poddane dezynfekcji. Musieli oddać wszelkie wartościowe rzeczy: miały rzekomo być przechowane w sejfie i oddane im po wyjściu z łaźni. Po oddzieleniu mężczyzn, kobiety i dzieci prowadzono do baraku, w którym musiały się rozebrać. Kobiety golono do gołej skóry (włosy gromadzone w obozach .; koncentracyjnych i obozach zagłady były przerabiane na filc przemysłowy; wykonywano z nich między innymi pantofle dla załóg łodzi podwodnych). Zbyt słabi, zbyt starzy lub zbyt chorzy, aby iść samodzielnie, musieli udać się do „Lazaretu", nad którym powiewała flaga Czerwonego Krzyża. Za płotem z drutu kolczastego ukrytym pod gałęziami świerkowymi ustawiano ich wszystkich wzdłuż rowu i zabijano strzałem z pistoletu. Reszta grupy ruszała w długim, nagim pochodzie drogą nazwaną Him-melfahrt Strasse (Droga Wniebowstąpienia), mijając tablicę głoszącą „Zur Badeanstalt" (Do łaźni). Po hermetycznym zamknięciu drzwi włączano silnik Diesla ze zdobycznego rosyjskiego czołgu, przystosowany do tego celu, który wytwarzał tlenek węgla. Przez rurki, na których umocowane były prysznice, gaz dostawał się do pomieszczenia. Po upływie trzydziestu-czterdzie-stu minut nikt nie pozostawał przy życiu. Niemieccy żołnierze nasłuchiwali pod drzwiami. Na ich komendę „Alles schlaft" (Wszyscy śpią) otwierano drzwi. Ponieważ w małym pomieszczeniu stłoczono setki osób, nie miały one wystarczająco dużo miejsca, by się przewrócić bądź osunąć na podłogę. Gdy otwierano drzwi, wszystkie ciała stały jeszcze wyprostowane. Od przybycia na „stację" do usunięcia ciał mijały niecałe dwie godziny. Dla wielu ofiar maskarada ta musiała wyglądać przekonująco. W czasie procesu norymberskiego (1945-1946) jeden z ocalałych, Samuel Rajzman, opowiedział, że pewnego dnia przybył pociąg z Wiednia. Ponadosiemdziesięcioletnia kobieta zameldowała się u podkomendanta SS Kurta Franza z dokumentem udowadniającym, że jest siostrą Zygmunta Freuda. Błagała 138 Franza, aby pozwolił jej pracować w biurze. Ten udał, że dokładnie studiuje dokument, następnie odpowiedział, że najwidoczniej popełniono błąd, podszedł z nią do tablicy z rozkładem jazdy pociągów i oznajmił, że za dwie godziny odjeżdża pociąg powrotny do Wiednia. Jeśli teraz zostawi tu swoje rzeczy i uda się do łaźni, to gdy wróci stamtąd, będą na nią czekać jej dokumenty oraz bilet do Wiednia. Dowództwo obozu spoczywało w rękach dwudziestu-trzy-dziestu esesmanów. Kurt Franz, przeniesiony tu z Bełżca, był odpowiedzialny za sprawy bieżące. Bano się go z powodu absolutnej dowolności w wyborze ofiar, nad którymi się znęcał i na których w trybie doraźnym wykonywał egzekucje. Podczas inspekcji towarzyszył mu pies Barry, wytresowany, by rzucać się na ludzi, atakując ich w brzuch. Jako strażników obsadzono w obozie Ukraińców. Mężczyźni ci byli początkowo jeńcami wojennymi, mogli jednak wyjść na wolność, poddając się szkoleniu na SS-Wachmanna. W Treblince było około stu takich strażników. Prace towarzyszące eksterminacji wykonywało Son-derkommando (oddział do zadań specjalnych) złożone z żydowskich pracowników przymusowych. Do obowiązków tych „pracujących Żydów" należało sortowanie odzieży, golenie kobiet, opróżnianie i czyszczenie komór gazowych, wyrywanie zło-' tych zębów oraz grzebanie zwłok. Na początku pracownicy Son-derkommando często się zmieniali. Ci, którzy ocaleli, opowiadali podczas procesu Eichmanna (1961), że większość wytrzymywała zaledwie parę dni, po czym rano, podczas apelu, prosili, by ich zastrzelono. Elijahu Rosenberg, który zeznawał również w procesie Demianiuka, powiedział w 1961 roku, że po pierwszym długim dniu usuwania zwłok mężczyźni wieszali się w barakach na paskach od spodni, pomagając sobie wzajemnie usunąć spod nóg stołek. Później Stangl wprowadził pewien podział prac i przy życiu utrzymywała się względnie stała liczba „pracujących Żydów". Na początku wiosny 1943 roku obóz odwiedził Himmler. Wydał rozkaz palenia ciał, również tych, które były już pogrze- 139 bane. Za pomocą dźwigu otwarto masowe groby i je opróżniono. Zwłoki poddano kremacji na ruszcie ułożonym na torach kolejowych. Gdy nadeszło lato, groby były niemal zupełnie puste i „pracujący Żydzi" zauważyli, że przywożonych jest coraz mniej ofiar. Wyciągnęli z tego wniosek, że obóz zostanie w najbliższym czasie zlikwidowany i w końcu oni sami też trafią do komór gazowych. Postanowiono zorganizować powstanie. Po południu 2 sierpnia 1943 roku powstańcy otworzyli podrobionym kluczem skład broni. Jednak już podczas jej rozdawania strażnicy niemieccy zorientowali się, co się dzieje, i powstańcy musieli zrezygnować z planu opanowania obozu. Około siedmiuset więźniów rzuciło się na okalający plot. Większość z nich została zastrzelona z wieżyczek strażniczych. Jedynie siedemdziesięciu osobom udało się uciec do otaczającego lasu i przeżyć wystarczająco długo, by doczekać się wyzwolenia. Niektórzy z nich spisali relacje z pobytu w Treblince lub pamiętniki dotyczące okresu obozowego. W 1945 roku ukazały się wspomnienia Jankiela Wiernika, żydowskiego stolarza z Warszawy, potem opublikowano również relację Richarda Glazara z Pragi. Większość świadków w sprawie Demianiuka pochodziła z grupy, której udało się uciec 2 sierpnia. Podczas nieudanego powstania prawie wszystkie budynki spłonęły - z wyjątkiem komór gazowych zbudowane były z drewna. Ci więźniowie, którzy przeżyli, musieli zdemontować obóz oraz usunąć wszelkie ślady eksterminacji. W końcu ich również rozstrzelano. Niemcy zaorali grunt, zasadzili łubin i wybudowali na tym terenie gospodarstwo, w którym osadzili u-kraińską rodzinę rolników. >'<-i *' IDENTYFIKACJA DEMIANIUKA " •> • , .. Demianiuk urodził się w 1920 roku we wsi leżącej w dystrykcie kijowskim. Po pierwszej wojnie światowej Ukraina została wcielona do Związku Radzieckiego. Na początku lat trzydziestych - 140 Demianiuk miał wówczas około dwunastu lat - swoją polityką rolną Stalin doprowadził do klęski głodu, który pochłonął miliony ofiar w kraju znanym przedtem jako „spichlerz Europy". Gdy Niemcy napadli na Związek Radziecki, Demianiuk - wówczas już dziewiętnastoletni traktorzysta w kołchozie - został zmobilizowany do Armii Czerwonej. Jego lojalność wobec Związku Radzieckiego nie była zbyt wielka, lecz będąc w wojsku, miał przynajmniej perspektywę otrzymywania żywności. W maju 1942 roku, po bitwie na Krymie, został wzięty do niewoli. Obóz w Chełmie, dokąd trafił Demianiuk, był w zasadzie otwartym polem okolonym drutem kolczastym. Więźniowie spali we własnoręcznie wykopanych dołach, które jesienią napełniały się wodą deszczową. Żywność była skąpo racjonowana. Jedzenie trawy, kanibalizm, skażenie, masowa śmierć - Demianiuk odnalazł w tym obozie to, co przeżył już w domu w latach trzydziestych. Wiosną 1942 roku armia niemiecka zaczęła rekrutować w obozach ochotników do „jednostek bezpieczeństwa", które miały zająć się polowaniem na Żydów oraz ochroną obozów koncentracyjnych i obozów zagłady. Wielu Ukraińców widziało w polityce Stalina spisek żydowskich bolszewików, co wzmagało jeszcze ich antysemityzm; dla Niemców byli idealnymi pomocnikami. W polskiej miejscowości Trawniki zorganizowano na terenie opuszczonej fabryki cukru specjalny obóz szkoleniowy przygotowujący do stanowiska SS-Wachmanna. W lipcu 1942 roku do Trawnik zgłosił się na ochotnika Demianiuk. Aż do tego momentu między oskarżycielami a obrońcami nie było różnicy zdań na temat wojennych lat Demianiuka i nie zmieniło się to po odnalezieniu nowych dokumentów w byłym Związku Radzieckim. Uderzające jest - biorąc pod uwagę późniejszy proces - że te pierwsze dokumenty wskazywały, iż Demianiuk pracował w Sobiborze, a nie w Treblince. W sprawie zbrodni wojennych popełnionych w Treblince skierowano uwagę przede wszystkim na innego Ukraińca, Fiodora Federenkę. Obydwa nazwiska pojawiły się na liście podejrzanych o zbrod- 141 Strona albumu, na której ki (17) 142 órej naklejono zdjęcia Den.ian.uka (nr 16) oraz Federen- nie wojenne Ukraińców mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Na początku 1976 roku amerykański urząd imigracyjny zwrócii się do specjalnej sekcji policji w Izraelu z prośbą o znalezienie świadków, którzy byli w Sobiborze bądź w Treblince. Izraelska jednostka stworzona w celu badania zbrodni faszystowskich (INC) była kolejną po instytucji „06 Bureau", ustanowionej niegdyś dla przygotowania procesu przeciw Eichmanno-wi. INC dysponowało siedemnastoma zdjęciami ukraińskich podejrzanych. Śledztwo dostało się w ręce siedemdziesięcioletniej wówczas pani Miriam Radiwker. Zamieściła ona w prasie ogłoszenie o śledztwie prowadzonym przeciw „Ukraińcom Iwanowi Demianiukowi i Fiodorowi Federence" oraz zwróciła się do osób ocalałych z Sobiboru i Treblinki z prośbą o zgłoszenie się. Formułując tekst w ten sposób, ujawniła więc nazwiska podejrzanych, zanim rozpoczęła się rzeczywista procedura identyfikacyjna. Na kartonowych arkuszach naklejono siedemnaście zdjęć, uniemożliwiając pokazywanie ich niezależnie od siebie. Nie było wśród nich żadnych, które odwracałyby uwagę od sprawy, wszystkie zdjęcia były podobiznami podejrzanych. Gdy zameldowali się pierwsi świadkowie, Turowski i Gold-farb, śledztwo skoncentrowało się na Federence. W tym czasie nie było powodu, by przyjmować, że świadkowie ci - jako ocaleli z Treblinki - znali Demianiuka. Turowski pracował w Treblince jako mechanik w fabryce maszyn. Stwierdził, najpierw z wahaniem, lecz później z coraz większą pewnością, że rozpoznaje Federenkę. Przez cały czas tuż koło jego zdjęcia widoczne było zdjęcie Demianiuka, lecz Turowski nie wspomniał o nim ani słowem. Goldfarb nie rozpoznał Federenki, lecz stwierdził, że mężczyzna widniejący na zdjęciu nr 16 wydaje mu się znajomy. Nie wymienił ani nazwiska Demianiuka, ani imienia Iwan. Istnieją poważne podejrzenia, że związek między tymi dwoma imionami został (niechcący) zasugerowany przez panią Radiwker. Niestety, przyjęła ona zwyczaj pisania raportów z przeprowadzonej identyfikacji dopiero post factum, i to w skrócie, a w czasie procesu w Jerozolimie - kiedy miała już łat 143 81 - trudno było dokładnie zrekonstruować cokolwiek z przebiegu tej sprawy. Następnego dnia przesłuchiwano Turowskiego powtórnie. Tym razem oznajmił, że zna zarówno nazwisko Demianiuk, jak i imię Iwan. Ponadto „natychmiast i z całkowitą pewnością" rozpoznał Iwana na zdjęciu nr 16. Pytanie brzmi, oczywiście, czy rzeczywiście rozpoznał Iwana, czy też zdjęcie, które poprzedniego dnia widział obok zdjęcia Federenki. Innym problemem jest wartość, jaką mają identyfikacje pozytywne i negatywne. Jeden z mężczyzn, którzy ocaleli z Tre-blinki, Schlomo Helman, pomagał w budowie komór gazowych i przebywał w obozie aż do czasu powstania. Przez wiele miesięcy pracował u boku Iwana. Jego wiek oceniał na mniej więcej trzydzieści lat. Nazwisko Demianiuk nic mu nie mówiło, nie rozpoznał też mężczyzny z fotografii nr 16. Federenko ze zdjęcia nr 17 wydawał mu się natomiast znajomy. Innym świadkiem przesłuchanym w tym okresie był Elijahu Rosenberg. Dostrzegł w mężczyźnie ze zdjęcia nr 16 wielkie podobieństwo do „U-kraińca Iwana, który pracował w obozie nr 2, nazywanego Iwanem Groźnym": te same rysy twarzy, okrągła, łysiejąca głowa, gruba szyja, potężna szczęka. Jednak Rosenberg oznajmił również: „Odmawiam zidentyfikowania go z absolutną pewnością". Ponadto podczas identyfikacji Federenki nie rzuciło mu się w oczy nic szczególnego, chociaż tuż koło jego zdjęcia widniało zdjęcie Demianiuka. Krótko mówiąc, od samego początku zeznania świadków przeciw Federence były bardziej przekonujące niż przeciw De-mianiukowi. Przypieczętowały również jego los. W 1979 roku, podczas procesu w Stanach Zjednoczonych, Federenko przyznał się, że pełnił w Treblince funkcję SS-Wachmanna. Został poddany ekstradycji i przekazany Związkowi Radzieckiemu, gdzie skazano go w lecie 1986 roku. Wkrótce potem został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny. W 1979 roku Związek Radziecki udostępnił nowe informacje. W dokumentach niemieckich, które dostały się w ręce Ro- 144 145 sjan, znaleziono dowód tożsamości z fotografią wystawiony na nazwisko Iwan Demianiuk, tak zwany dokument z Trawnik. Uważano, że zdjęcie pochodzi z 1942 roku. Na tym dowodzie tożsamości, datowanym 27 marca 1943 roku, widniał numer identyfikacyjny Demianiuka: 1393, i miejsce pobytu: Sobibór. W tym samym czasie Związek Radziecki ujawnił sprawozdanie z przesłuchania Ignacego Danilczenki, również strażnika szkolonego w Trawnikach, który zeznał, że pracował razem z De-mianiukiem w Sobiborze, a później jeszcze w obozach koncentracyjnych we Flossenbiirgu i w Ratyzbonie (Regensburg). Amerykańskim oficerom śledczym - proces Demianiuka rozgrywał się wówczas jeszcze wyłącznie w Stanach Zjednoczonych - nie udało się przeprowadzić rozmowy z samym Danilczenką, musieli zadowolić się pisemnym sprawozdaniem z jego złożonego pod przysięgą zeznania. Dochodzeniowcy amerykańscy umieścili nieoczekiwanie uzyskaną podobiznę w szeregu ośmiu zdjęć i zwrócili się do śledczych izraelskich z prośbą o przedstawienie świadkom tej „serii z Trawnik". Identyfikacja Demianiuka pośród siedmiu „statystów", dokonana przez obozowych świadków, rzeczywiście miałaby większą siłę przekonywania, lecz problem polegał na tym, że niemal wszyscy świadkowie byli już zaznajomieni ze zdjęciem z roku 1951. Amerykański urząd imigracyjny sam zaprzepaścił wyjątkową szansę, by pokazać jakiemuś świadkowi zdjęcie z Trawnik, zanim ujrzał on wspomnianą fotografię z roku 1951. Świadkowi Chilowi Meirowi Rajchmanowi zaprezentowano najpierw serię ze zdjęciem z 1951 roku, a następnie serię z Trawnik. Przy tej okazji rozpoznał on Demianiuka na fotografii z roku 1951, nie zwrócił natomiast uwagi na zdjęcie z Trawnik. W rok później, podczas procesu w Cleveland, ten sam świadek rozpoznał go również na zdjęciu z Trawnik. Amerykański sędzia zawyrokował, że zgromadzono już wystarczająco wiele dowodów na to, iż Demianiuk złożył kłamliwe zeznania w urzędzie imigracyjnym. Niezależnie od tego, czy pracował w Sobiborze, czy w Treblince, to w każdym razie we 146 wspomnianym okresie nie był rolnikiem, nie można było również nawet w najmniejszym stopniu potwierdzić żadnej z pozostałych wersji jego alibi. W 1981 roku odebrano Demianiukowi obywatelstwo amerykańskie. W przeciwieństwie do tego, w czasie procesu w Jerozolimie miejsce jego ówczesnego pobytu było sprawą zasadniczą. Zeznania świadków i dokumenty różniły się pod tym względem. Dokument z Trawnik obalał alibi Demianiuka, lecz sytuował go w Sobiborze. Zeznania osób, które ocalały z Treblinki, były podzielone. Niektóre z nich go zidentyfikowały. Również niemiecki pielęgniarz, który pracował w Treblince, oznajmił, że rozpoznaje go na zdjęciu. Natomiast spośród niewielu osób, które ocalały z Sobiboru, nie rozpoznała go żadna. Podczas procesu wyszło również na jaw, że Demianiuka usiłowało zidentyfikować niemal trzydziestu świadków i że negatywnych identyfikacji - które stanowiły większość - nie udostępniono obronie. Także były podkomendant Kurt Franz, który odsiadywał w Diisseldor-fie karę dożywotniego więzienia, nie potrafił go zidentyfikować w 1979 roku. Aby zapewnić sprawie spójność, postawiono tezę, że Demianiuk najpierw pracował w Sobiborze, a następnie w Treblince, a może nawet jeździł tam i z powrotem. Pozostawała również możliwość, że Niemcy prowadzili niechlujną administrację. W Jerozolimie Wagenaar skoncentrował się jako biegły na procedurze identyfikacyjnej zastosowanej podczas wstępnego dochodzenia. Według wyjaśnienia, które zamieścił później w pracy Identifying Ivan, rzetelna procedura identyfikacyjna musi uwzględniać w sumie pięćdziesiąt reguł i zasad. Do identyfikacji Iwana odnosiły się czterdzieści dwie spośród nich, a oficerowie dochodzeniowi złamali, zdaniem Wagenaara, nie mniej niż trzydzieści siedem. Nie było jasnego sprawozdania z faktów: ani oficjalnego raportu z przesłuchań, ani nagrania na taśmę, ani udokumentowania instrukcji, ani stenograficznego zapisu tego, co dosłownie zostało powiedziane. Nie zagwarantowano niczego, co zapobiegłoby sugerowaniu świadkom 147 („Niech pan przyjrzy się dobrze jeszcze raz") bądź kierowaniu ich uwagi wyłącznie na jedno zdjęcie. W szeregu fotografii na kartce albumu brakowało portretów osób niewinnych, nie było więc szansy na odpowiedzi „niewłaściwe". Zdjęcia były najróżniejsze: nawet gdy stało się już jasne, że poszukiwany jest mężczyzna z okrągłą głową i grubą szyją, widniała tam tylko jedna podobizna odpowiadająca temu opisowi - podobizna Demia-niuka. Nie brano pod uwagę w wystarczającym stopniu identyfikacji negatywnych. Od prowadzącego śledztwo zależało, czy odpowiedzi w rodzaju „Ta twarz nasuwa mi na myśl..." zakwalifikuje jako rzeczywistą identyfikację, czy też nie. Świadkom prezentowano fotografie od nowa po raz drugi, chociaż zwiększało to szansę, że rozpoznają wówczas nie poszukiwaną osobę, lecz pokazane uprzednio zdjęcie. Nie podjęto środków, które zapobiegłyby wpływaniu jednych świadków na drugich. Świadkowie, którzy rozmawiali ze sobą na temat identyfikacji, nie zostali wykluczeni z dalszej procedury. Oficerowie śledczy mówili świadkom, kogo poszukują. Po zakończeniu identyfikacji informowano świadków, czy się ona „udała", czy też nie, tak że podczas ewentualnego kontaktu z innymi świadkami rzeczywiście mogli oni im coś przekazać. Wagenaar surowo ocenia procedurę identyfikacyjną: „Nie chcę powiedzieć, że śledztwo to było farsą, lecz w prawdziwej farsie przekroczono by niewiele więcej zasad". W momencie gdy podobizna Demianiuka pojawiła się w prasie już dziesiątki razy, odbyła się najbardziej spektakularna dla świata część procedury identyfikacyjnej. Otóż podczas toczącego się w Jerozolimie procesu zeznawało pięć osób ocalałych z Treblinki. Oświadczyły one, że są absolutnie pewne, iż mężczyzna siedzący przed nimi na ławie oskarżonych oraz Iwan Groźny to jeden i ten sam człowiek. W kwietniu 1988 roku sąd orzekł, że zeznania świadków oraz niewiarygodne alibi oskarżonego dostarczyły dowodu, że Iwan Groźny i John Demianiuk to ponad wszelką wątpliwość ta sama osoba. Demianiuk został skazany na śmierć. Podobnie jak to się stało 31 maja 1962 roku z Eichmannem, wyrok miał zostać wy- 148 konany przez powieszenie. Złożywszy natychmiast odwołanie do sądu wyższej instancji, Demianiuk zniknął znów w swojej celi. TRAUMA A PAMIĘĆ ¦ ¦:¦•••!¦¦¦ .¦¦>:'.¦¦;¦.'¦,¦¦¦:. ¦"¦ . -.;<;'-.!.] .¦¦•¦ ¦:¦¦¦' • ¦•¦.•-!¦'./•¦-• ..-;»' ,rt:-T..- :•¦• .¦: ;>.';¦:: j . Psychoanalityk Bruno Bettelheim (1903-1990) spędził tuż przed wojną rok jako więzień w Buchenwaldzie i Dachau. Po wypuszczeniu na wolność w 1939 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Tam spisał swoje wspomnienia z tych obozów. Odłożył je na trzy lata, aby uzyskać dostateczny dystans, a następnie opublikował w roku 1943 psychologiczną analizę zachowań i przeżyć ludzi w ekstremalnych warunkach obozu koncentracyjnego. Wyjaśnił we wstępie, że obserwowanie samego siebie, współwięźniów oraz pilnujących ich esesmanów było dla niego sposobem na zachowanie równowagi umysłowej i chroniło go przed rozpadem osobowości. W obozie nie było możliwości robienia ani przechowywania notatek. Tak więc wszystko należało zapamiętać. Bettelheim zauważył jednak, że było to niezwykle utrudnione „wskutek niedożywienia oraz innych czynników, które osłabiają funkcjonowanie pamięci; najważniejszym czynnikiem była zawsze obecna myśl: «a cóż to ma za znaczenie, i tak nie wyjdę z obozu żywy», wzmacniana codziennie przez śmierć kolejnych współwięźniów". Zapamiętanie czegokolwiek udawało mu się jedynie dzięki ciągłemu powtarzaniu w myśli oraz powtórnemu rozważaniu wszystkiego w czasie pracy. Po wyemigrowaniu, gdy poczuł się bezpieczny, wiele z tego, co wydawało się zapomniane, wróciło z pamięci. Oczywiste jednak było, że warunki obozowe wywarły na jego pamięć szkodliwy wpływ: to, co przedtem działo się w sposób automatyczny i naturalny, wymagało teraz świadomego wysiłku. W zasadzie problem tkwił jeszcze głębiej. Również zdolność percepcji - uważnego obserwowania spraw dziejących się wokół - utraciła w tych warunkach swój naturalny charakter. Pierw- 149 szym warunkiem przeżycia w obozie było: nie rzucać się w oczy. Kto z jakiegokolwiek powodu zwracał na siebie uwagę, ryzykował życie. Z tego przykazania: pozostać za wszelką cenę niezauważonym, wynikało drugie przykazanie: nie patrzeć. Przyglądając się maltretowaniu współwięźnia przez esesmana, człowiek igrał ze śmiercią. Nie wystarczało nawet bierne stosowanie się do tego przykazania, aby niczego nie widzieć; bezpieczniej było demonstrować, że niczego się nie zauważyło. Bettelheim podaje przykład esesmana, który znęcał się nad jednym z więźniów: Zajmując się tym, potrafi) rzucić przyjacielskim tonem: „Dobrze, dobrze!", w stronę przypadkowo przechodzącej kolumny pracowników przymusowych, którzy nagle przyspieszali kroku i z odwróconymi głowami przechodzili obok, aby tylko niczego „nie zauważyć". Jest sprawą oczywistą, że nagle przyspieszenie kroku oraz ich odwrócone głowy wskazywały na to, że właśnie „zauważyli"; nie miało to jednak znaczenia, dopóki wyraźnie dawali do zrozumienia, że zastosowali się do rozkazu, aby nie wiedzieć tego, czego nie wolno im było wiedzieć. W sytuacji tej tkwi perwersyjna logika: aby wiedzieć, czego ci nie wolno widzieć, musisz patrzeć, a żeby wiedzieć, w jaki sposób udawać, musisz wiedzieć, co zobaczyłeś. Zdaniem Bettel-heima, ta zasada, aby niczego nie widzieć i niczego nie wiedzieć, była zgodna z typowym dla esesmanów świadomym łamaniem osobowości więźniów. Wiedzieć tylko to, na co pozwala kto inny, to sytuacja, w jakiej znajduje się małe dziecko. Samemu obserwować i dostosowywać do tego swoje zachowanie to początek niezależnego życia. Jeśli nie zauważa się wtedy, gdy największe znaczenie ma właśnie właściwa percepcja, jest to destruktywne dla osobowości człowieka. Był jeszcze drugi powód, dla którego więźniowie usiłowali „nie zauważać". Ten, kto widział znęcanie się nad kimś i dał się ponieść emocjom do tego stopnia, że rzucał się na pomoc, prosił się o śmierć. Świadomość, że tak emocjonalna reakcja była równa samobójstwu, podczas gdy człowiek czasem nie mógł nie zareagować emocjonalnie na to, co widział, pozostawiała tylko jedno wyjście: nie obserwować, aby nie musieć reagować. Tak 150 więc, aby przeżyć, trzeba było wyłączyć obydwie zdolności: postrzeganie i reagowanie. Kiedy jednak człowiek rezygnuje z postrzegania, reagowania i działania, rezygnuje z przeżywania swojego życia. A tego właśnie pragnęło SS. Problemy z oczywistymi w normalnym życiu funkcjami, takimi jak percepcja i pamiętanie, sygnalizowały również inne osoby, które ocalały z obozów koncentracyjnych i obozów zagłady. W książce Sun turned to darkness (1998, Słońce obróciło się w ciemność) David Patterson wspomina, że u wielu więźniów wytrzebiona i zniszczona została również sama pamięć: liczne osoby, które przeżyły obóz koncentracyjny, skarżyły się na to, że ich pamięć się pogarsza. Wspominając swój pobyt w Auschwitz, Fania Fenelon pisała, że coraz trudniej jej opowiadać dzieciom historyjki i że dzieci nie zdają sobie sprawy, iż jej pamięć staje się słabsza. Olga Lengyel, również ocalała z Auschwitz, zauważyła u siebie i u innych osłabienie zdolności umysłowych manifestujące się głównie pogarszaniem się pamięci. Nieustanne zagrożenie życia, czujność wobec wszechobecnego niebezpieczeństwa, wyczerpanie, lecz również niedostatek pożywienia i witaminy B, wywołujący przytępienie, naruszały pamięć i powodowały powstawanie w niej głębokich wyrw. Naruszona była także zdolność rozpoznawania. Elie Cohen, lekarz domowy z Aduard*, został deportowany do Auschwitz, gdzie otrzymał zadanie oceny zdrowia więźniów. Czasem udawało mu się uratować ich na pewien czas przed komorą gazową, zaświadczając, że są chorzy. W 1971 roku opublikował wspomnienia lat wojennych, zatytułowane De afgrond (Przepaść). Pisze tam, że w Auschwitz podszedł do niego w sali mężczyzna ze słowami: „Elie, musisz mnie uratować, musisz mnie uratować! Zabierają mnie do Durch-fallstation [oddział chorych na biegunkę], a to oznacza komorę gazową. Musisz mnie uratować". Zapytałem go: „Ale powiedz mi, kim jesteś, na Boga?" „Jestem Jo Wolf z Folkingestraat". Mieszkał cztery domy ode mnie, znaliśmy się bardzo dobrze. Nie poznawało się już ludzi. Nie mógłbym również zeznawać 1 Aduard to miasto holenderskie w prowincji GfeoriJńgen'(pfźyp. łłum.). '' 151 w procesie przeciw esesmanom. Gdyby poproszono mnie: „Wskaż, kogo rozpoznajesz", nie potrafiłbym tego uczynić, nie rozpoznałbym nikogo. Wszystko się tak niesamowicie zmieniło. Podobnie jak we wspomnianym obozie Żydzi zmieniali się tak szybko wskutek swojego fizycznego stanu, tak samo nie rozpoznałbym już tych esesmanów. Co psycholog, wykształcony w tradycji psychologii eksperymentalnej, przyzwyczajony do jasno definiowanych bodźców i grup kontrolnych, może powiedzieć na temat pamięci, rozpoznawania i identyfikowania w tak ekstremalnych warunkach? Uczciwa odpowiedź musi brzmieć: prawie nic. Psychologia nie prowadzi systematycznych badań poświęconych wiarygodności pamięci w traumatyzujących okolicznościach obozu zagłady. Jednak nieliczne dane, zgromadzone w sytuacjach, które mają w sobie przynajmniej pewne elementy zagrażających życiu okoliczności, sugerują, że nawet bardzo intensywne i zabarwione emocjonalnie wspomnienia mogą ulegać zniekształceniu. Dobrze udoku-mentowuje ten fakt przeprowadzone przez Wagenaara i Groe-newega badanie, którego przedmiotem są zeznania świadków w sprawie De Rijkego. Marinus de Rijke pracował w latach 1942-1943 jako Oberka-po w Kamp Erika w Ommen. Był to obóz karny dla holenderskich przestępców, lecz panował tam reżym podobny do tego w niemieckich obozach koncentracyjnych: uprzywilejowani więźniowie mieli za zadanie utrzymywać dyscyplinę wśród współwięźniów. Nad niektórymi z nich znęcali się tak strasznie, że kończyło się to ich śmiercią. De Rijke był jednym ze strażników cieszących się najgorszą sławą. Gdy rząd holenderski odkrył w 1943 roku, co tam się działo, obóz został zamknięty. W czasie wojny więźniowie żyli w nadzwyczaj ciężkich warunkach. Grupa tysiąca z nich została przetransportowana do Niemiec do pracy przymusowej i zaledwie czterystu wróciło żywych do Kamp Erika, zbyt chorzy i wyczerpani, by móc pracować. Spośród tych czterystu wielu zmarło w obozie. Po jego zlikwidowaniu od 1943 do 1948 roku policja zbierała zeznania od tych, którzy przeżyli. De Rijke nie stanął wówczas przed sądem. 152 W 1984 roku postanowiono jednak ścigać go sądownie. Po poświęconym mu programie TV, w którym zwrócono się do widzów o pomoc, zameldowali się różni świadkowie. Sędzia wydał ostatecznie wyrok, że sprawa znęcania się przez oskarżonego nad więźniami uległa przedawnieniu. Podczas procesu przesłuchano powtórnie piętnastu świadków, którzy zeznawali już w latach czerdziestych. Stworzyło to Wagenaarowi i Groenewegowi możliwość porównania zeznań złożonych po czterdziestu latach z relacją z przesłuchań tych samych świadków spisaną bezpośrednio po wydarzeniach. Niezgodność między nimi wzbudziła wątpliwości, czy wspomnienia po tak długim okresie są wiarygodne. Zachowały się dokumenty administracyjne, na których widniała data przybycia przestępców do obozu. Podczas przesłuchań w latach czterdziestych jedynie dwóch z jedenastu świadków podawało datę, która różniła się od rzeczywistej o więcej niż miesiąc. Czterdzieści lat później myliło się już jedenastu spośród dziewiętnastu. Niektórzy świadkowie pomylili się o więcej niż pół roku, co oznacza, że pamiętali swoje przybycie w całkiem innej porze roku. Ci, nad którymi De Rijke się znęcał - i w tym sensie mieli z nim bezpośrednio do czynienia - nie rozpoznawali go lepiej na zdjęciu z czasów obozu niż osoby, nad którymi się nie znęcał. Dwudziestu świadków zeznało, że De Rijke nosił w obozie mundur, dwudziestu ośmiu - że chodził ubrany po cywilnemu. Jedenastu świadków zeznało, że znęcał się nad więźniami, posługując się biczem, lecz równie wielu oznajmiło, że nigdy nie używał bicza ani żadnych innych środków pomocniczych. Spośród byłych więźniów, którzy nie widzieli wcześniej programu TV poświęconego De Rijkemu, jedynie 58% rozpoznało go na zdjęciu z czasów obozu. Również opis wydarzeń, które - jak można by się spodziewać - zostały wyryte w pamięci, w niektórych wypadkach okazał się mało dokładny. Świadek V. widział, jak współwięzień został pobity na śmierć przez De Rijkego oraz innego strażnika; w 1984 roku zapomniał nazwiska obu strażników, a w innej sprawie dotyczącej pobicia pomylił winowajcę 153 z ofiarą. Świadek Van der M. został tak poważnie pobity przez De Rijkego, że przez parę dni nie mógł chodzić; w 1984 roku pamiętał jedynie, że od czasu do czasu otrzymywał kuksańca. Świadek Van de W. również był ofiarą znęcania się, lecz pamiętał De Rijkego jako „De Bruina", a o maltretowaniu zapomniał. Świadek S. zeznał w 1943 roku, że De Rijke wraz z innym strażnikiem utopili więźnia w zbiorniku z wodą; w 1984 roku nie tylko nie pamiętał tej sprawy, lecz również zaprzeczył, że kiedykolwiek zeznał coś podobnego. Chociaż wiele wspomnień robi wrażenie dokładnych, a więc mogły przez ponad czterdzieści lat być przechowywane w pamięci w nienaruszonej formie, wyłania się tu oczywisty problem: nie ma żadnego jasnego kryterium pozwalającego stwierdzić, które zeznanie można zaakceptować jako prawdziwe. W sprawie Demianiuka zarysował się podobny problem. Jeden z koronnych świadków, Elijahu Rosenberg, w 1947 roku złożył zeznanie w Wiedniu, w drodze do Izraela. Oświadczył, że podczas powstania w 1943 roku Iwan został zabity. Kilku więźniów wdarło się do baraków i zatłukło łopatami ukraińskich strażników, którzy tam spali (z powodu wielkiego upału wprowadzono służbę poranną). Podczas procesu w Jerozolimie wyjaśnił, że osoba przesłuchująca go w Wiedniu niewłaściwie zrozumiała jego słowa: miał wówczas na myśli, że inni powiedzieli mu, iż Iwan został zabity. Jednak niewiele później ujawniono własnoręcznie spisane przez Rosenberga zeznanie z 1944 roku, w którym stwierdzał, że na własne oczy widział śmierć Iwana. Komu należy uwierzyć: Rosenbergowi z roku 1944, 1947 czy też z roku 1987? Istnieje więcej przyczyn, dla których sprawę nieomylności traumatycznych wspomnień należy traktować z pewnym sceptycyzmem. W 1978 oskarżono Franka Walusa o popełnienie zbrodni wojennych w Częstochowie. W myśl tego oskarżenia Walus był członkiem SS i gestapo. Po wojnie osiadł w Ameryce, przybierając nazwisko Wallace. Został rozpoznany przez nie mniej niż jedenastu naocznych świadków. Jeden z nich, Dawid 154 Gelbhauer, został siłą skierowany do pracy przymusowej w kwaterze głównej gestapo w Częstochowie i przez ponad trzy lata niemal codziennie miał do czynienia z Walusem. Był świadkiem tortur, znęcania się i morderstw. Inny świadek zeznał, że pewien gestapowiec wdarł się do ich domu i zmaltretował jego ojca. Sąsiedzi powiedzieli mu wówczas, że człowiek ten nazywa się Frank Walus. W wyniku kolejnych zeznań świadków, złożonych z równym przekonaniem, odebrano Walusowi obywatelstwo amerykańskie. Po odwołaniu się do sądu wyższej instancji okazało się, że istnieją dokumenty Czerwonego Krzyża, które zapewniają mu niezbite alibi, dowodząc, że w tym okresie Walus miał około piętnastu lat i pracował w gospodarstwie rolnym w Bawarii. Na zdjęciach z tego czasu widać go z tamtejszymi chłopami. Wallace'a zwolniono i przywrócono mu obywatelstwo. Kto ma w głowie długą listę reguł i zasad sporządzoną przez Wagenaara, z pewnością zadaje sobie pytanie, w jakim stopniu odnosi się ona do pamiętania i rozpoznawania w warunkach, w jakich żyli więźniowie w Treblince. Czy te ekstremalne okoliczności nie wymagają specjalnego podejścia? Czy kogoś, kto przez długi czas znajdował się w zagrażającej życiu sytuacji -w dodatku bardzo dawno temu - można poddać tej samej procedurze, która jest odpowiednia dla zidentyfikowania złodzieja kieszonkowego? Chociaż pytania tego typu pojawiają się automatycznie, równie pewne jest, że są to pytania niewłaściwe. Po upływie tylu lat to nie jest ten sam podejrzany, który może zostać zidentyfikowany przez naocznego świadka. Nie można go ustawić w szeregu innych osób jako człowieka, którym był czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu. Jego miejsce zajęło co innego. Pomiędzy ówczesnym zbrodniarzem wojennym a obecnym podejrzanym powstała nowa warstwa, głównie w postaci papierów: dowody tożsamości, wyciągi, fotografie, notatki w rejestrze, parafki w administracji. Wszystkie te dokumenty trafiają jako dowody do procesowego dossier, wskutek czego w procesach typu procesu Demianiuka rozrasta się ono do rzeki papieru. Ta nowa warstwa jednocześnie łączy i dzieli. Dokumenty 155 muszą pomóc w pokonaniu odległości w czasie, muszą dowieść, że człowiek, który teraz stoi przed sądem, to ten sam, który w swoim czasie popełnił zbrodnie wojenne. Te same dokumenty powodują jednak również zjawisko eklipsy. Wspomnienia naocznych świadków dotyczące ówczesnego człowieka o tyle tylko mają wartość - wartość prawną -o ile można je dzięki dokumentom powiązać z podejrzanym. Wszystko, co świadkowie przez niego przeżyli, widzieli, słyszeli, czego się bali, sprowadza się do odpowiedzi na pytania pochodzące z tej warstwy papierów: czy to jego zdjęcie, czy to jego pismo, czy nosił mundur? Pytania pochodzące z tej papierowej warstwy oraz sposób, w jaki zostają postawione, mają swoją własną logikę. Reguły i zasady odnoszące się do identyfikacji, niezależnie od tego, jak formalne, służą temu, by pomóc rozwiać wątpliwości. Każdy błąd w procedurze, każde niedociągnięcie, każde naruszenie tych zasad może być szkodliwe zarówno dla obrony, jak i dla oskarżenia. Jeśli Demianiuk rzeczywiście był Iwanem Groźnym, to popełnione błędy osłabiły dowody tego faktu, które w przeciwnym wypadku mogłyby mieć większą wagę. Ostre wymagania wobec identyfikacji mają na celu nie tylko ochronę podejrzanego, lecz również zapewnienie solidności i siły przekonywania materiałom dowodowym. I na odwrót, nieprawidłowa procedura identyfikacyjna może doprowadzić do osądzenia osoby niewinnej. W sprawie Demianiuka tak się nie stało. Podczas rozpatrywania jego sprawy przez sąd wyższej instancji ujawniono coś, co miało równie dramatyczne konsekwencje. ALIBI: SOBIBÓR , - , , ',<,',- Najsłabszym ogniwem obrony Demianiuka było jego alibi. Zmieniał je wielokrotnie i dla żadnej z nowych wersji - ani dla starych - nie można było znaleźć potwierdzenia. Początkowo zeznał, że był rolnikiem w Sobiborze. Potem oznajmił, że w 1951 roku przemilczał wobec amerykańskiego urzędu imigra- 156 cyjnego, iż służył w Armii Czerwonej, a następnie został wzięty do niemieckiej niewoli. Historia ta miała nawet ciąg dalszy: w ostatniej fazie wojny rzekomo zaciągnął się do ukraińskiej jednostki wojskowej, a parę miesięcy później służył w dywizji antykomunistycznej pod komendą generała Własowa. Za wszelką cenę chciał zapobiec wydaleniu go do Związku Radzieckiego, gdzie Stalin bezwzględnie obchodził się z żołnierzami służącymi w obcym wojsku. Z tego powodu właśnie twierdził, że był rolnikiem. Dlaczego jednak właśnie w Sobiborze? Gdy wypełniał wówczas formularz, wyjaśnił Demianiuk, poprosił kogoś, kto stał przy mapie Polski, aby wymienił jakąś miejscowość, i przypadkowo był to Sobibór. Sobibór nie był jednak niczym więcej niż punktem przecięcia dwóch linii kolejowych, zbyt nieistotnym, by umieszczać je na mapie kraju. Aby wiedzieć o jego istnieniu, trzeba było znaleźć się bardzo blisko Sobiboru, zawyrokował sąd izraelski. Innym problemem z alibi Demianiuka byl pewien szczegół, który pojawił się w zeznaniu SS-Wachmanna Danilczenki. Wszyscy członkowie SS oraz Waffen-SS mieli wytatuowaną pod lewą pachą grupę krwi. Danilczenko powiedział, że i on, i Demianiuk również otrzymali taki tatuaż w czasie odbywania służby w bawarskim obozie koncentracyjnym Flossenbiirg. Demianiuk miał w tym miejscu bliznę. Wyjaśnił, że znajdował się tam tatuaż nie niemiecki, lecz ukraiński, i że sam go wydłubał dłutem, gdy wstąpił do dywizji Własowa. Podczas toczącego się latami procesu Demianiuk nigdy nie potrafił podać przekonującego alibi. Dopiero po odwołaniu się do sądu wyższej instancji jasne się stało, dlaczego nie można się tego było po nim spodziewać. Upadek berlińskiego muru oraz zmiany, jakie nastąpiły w Związku Radzieckim, otworzyły zarówno przed oskarżeniem, jak i obroną możliwości przejrzenia archiwów. Przedtem dostępny był jedynie materiał ocenzurowany przez KGB. Oskarżyciele znaleźli listę nazwisk mężczyzn przeniesionych z Trawnik do Sobiboru. Widniało na niej nazwisko Demianiuka, łącz- 157 nie z datą i miejscem urodzenia oraz numerem identyfikacyjnym 1393. Na innym dokumencie, datowanym 1 października 1943 roku, byli wymienieni Demianiuk i Danilczenko, a jako miejsce ich pobytu podawano Flossenbtirg. W Wilnie znaleziono wniosek ze stycznia 1943 roku w sprawie wymierzenia De-mianiukowi kary dyscyplinarnej 25 uderzeń biczem z powodu przekroczenia zakazu opuszczania obozu Majdanek: opuścił go, by przynieść z sąsiedniej wsi cebulę i sól. Ponadto, pojawiło się sprawozdanie z przesłuchania Danilczenki, dokonanego już w roku 1949; opisuje on Demianiuka jako strażnika, tak skutecznie asystującego przy eksterminacji, że wolno mu było czasem brać udział w transportowaniu Żydów z getta do obozu. Obok tych dokumentów z ukraińskich i litewskich archiwów odkryto dokumenty w Koblencji, stwierdzające, że Demianiuk i Danilczenko stacjonowali w 1944 roku we Flossenbiirgu. Według rejestru broni każdy z nich otrzymał mausera oraz bagnet. Lecz jeśli Demianiuk nie był Iwanem z Treblinki, to kim był w rzeczywistości? W 1988 roku dokumentaliści z CBS zbadali, czy w okolicach Treblinki żyją jeszcze osoby, które znały Iwana Groźnego. We wsi oddalonej od obozu o niecały kilometr skierowano ich do Marii Dudek, która w czasie wojny pracowała jako prostytutka, mając za klientów między innymi strażników obozowych. Dobrze znała Iwana Groźnego, stwierdziła, że był jej stałym klientem przez ponad rok. Opowiadał jej, jaką pracą zajmuje się w obozie. Na pytanie, czy znała jego prawdziwe nazwisko, odpowiedziała bez najmniejszego wahania: „Iwan Marczenko". Wstydząc się za swoją przeszłość prostytutki, Maria Dudek, wtedy już siedemdziesięcioletnia, odmówiła złożenia zeznania przed kamerą. Gdy obrońca Demianiuka Yoram Sheftel dostał w swoje ręce nagranie programu dokumentalnego „Sixty Mi-nutes", postanowił sam złożyć wizytę Marii Dudek. Pokazał jej szereg zdjęć, wśród których znajdowało się zdjęcie Demianiuka, i zapytał, czy znajduje się wśród nich Iwan Marczenko. Maria Dudek zaprzeczyła. Sheftel wskazał wówczas na fotografię 158 Demianiuka i zapytał, czy to on. Znowu odpowiedź była negatywna. Niestety, Maria Dudek nie zgodziła się na przyjazd do Jerozolimy w charakterze świadka, teraz jednak, gdy wypłynęło nazwisko Marczenki, można było zacząć bezpośrednie przeszukiwanie archiwów. Szybko dokonano kolejnych odkryć. W ukraińskim archiwum państwowym trafiono na zbiór zeznań strażników, którzy służyli w Treblince, a po wojnie zostali aresztowani przez armię radziecką. Ponad dwudziestu oskarżonych wymieniało Iwana Marczenkę jako tego, który w Treblince obsługiwał silnik Diesla. Znaleziono również jego dowód tożsamości z Trawnik, a niektórzy świadkowie rozpoznali Marczenkę na podstawie fotografii. Oceniali go na mniej więcej trzydzieści lat. Zidentyfikowano asystenta Marczenki w komorze gazowej - był nim Ni-kołaj Szalajew. Aresztowany w 1950 roku, zeznał podczas własnego procesu, że po zlikwidowaniu obozu został razem z Mar-czenką przeniesiony do Triestu, co zgadzało się z zeznaniami oficerów SS złożonymi w latach sześćdziesiątych. Aleksandra Kirpa, Ukrainka, która wykonywała w Treblince pracę przymusową, już w 1951 roku oznajmiła władzom radzieckim, że żyła z Marczenką w obozie „jak żona z mężem" i że jej również dokładnie opowiadał, na czym polegały jego obowiązki przy obsługiwaniu komory gazowej. Te nowe dokumenty dowodowe, które pojawiły się w tak wielu miejscach i potwierdzały się wzajemnie, wprowadziły w końcu porządek do chaosu zeznań, wyjaśnień i dowodów tożsamości. Iwan Groźny rzeczywiście istniał (w co nikt nie wątpił), nie nazywał się jednak Iwan Demianiuk, lecz Iwan Marczenko. Teraz było również jasne, dlaczego Demianiuk nie miał wiarygodnego alibi. Zniknęły wszelkie wątpliwości co do tego, że odegrał aktywną rolę w unicestwieniu żydowskiej społeczności jako ochotnik w niemieckiej służbie. Jednak za uzyskanie pewności, że w Sobiborze dopuścił się zbrodni wojennych, trzeba było zapłacić wysoką cenę. Ten sam zestaw dowodów uwolnił go bowiem od zarzutu popełnienia podobnych zbrodni w Treblince. 159 Siedem lat od rozpoczęcia procesu w Jerozolimie i pięć lat po wydaniu wyroku śmierci sędziowie znaleźli się w obliczu niemożliwego dylematu. Kary śmierci nie można było uprawomocnić: Demianiuk nie był winny temu, o co go oskarżano. Nie był jednak również niewinny: w Sobiborze popełnił zbrodnie wojenne, za które bez wątpienia otrzymałby karę śmierci, gdyby od początku właśnie o to został oskarżony. Po długich debatach trzej sędziowie orzekli jednogłośnie, że należy go oczyścić z początkowych zarzutów, Demianiuk stał się znów wolnym człowiekiem. Czy świadkowie, którzy zidentyfikowali Demianiuka jako Iwana Groźnego, kłamali? Nie można tego nazwać kłamstwem; oni się po prostu pomylili. Może nie wszyscy, może nawet tylko jeden z nich. Zawiniła tu procedura identyfikacyjna, która była tak zorganizowana, iż odizolowane pomyłki mogły się rozprzestrzeniać i rozmnażać, co miało zgubny wpływ na dostarczane dowody. Najlepiej można się było przysłużyć świadkom, wprowadzając i zachowując procedurę z największą precyzją, starannością, konsekwencją, zachowaniem tajemnicy oraz szacunkiem dla wszystkich pozostałych reguł. W żadnym wypadku nie wolno było narażać tych właśnie świadków na procedurę identyfikacyjną, która równie niewiele miała wspólnego z prawdziwą identyfikacją, jak „stacja" w Treblince z prawdziwą stacją kolejową. ¦ -; : :¦'¦ •¦ .-¦ ' ¦;-r' '¦ ¦ ' ¦ ' POSTSCRIPTUM ¦ „*-¦'* '/"., Franz Stangl (ur. 1908), zanim przybył do Treblinki, był komendantem obozu w Sobiborze. Stanowił mózg reorganizacji, która uczyniła z Treblinki skuteczną machinę zagłady. Po wojnie został aresztowany, lecz w 1948 roku uciekł z austriackiego więzienia. Z pomocą Watykanu przedostał się do Syrii. Później wyemigrował do Brazylii, gdzie znalazł pracę jako mechanik w fabryce Volkswagena w Sao Paulo. Wyśledził go tam Szymon 160 Wiesentahl, otrzymawszy poufną informację od byłego oficera gestapo, po czym doprowadził do ekstradycji Stangla do Niemieckiej Republiki Federalnej. Dwudziestego drugiego grudnia 1970 roku Stangl został skazany na dożywocie pod zarzutem wymordowania w Treblince co najmniej 400 tysięcy Żydów. Na wiosnę 1971 roku angielska dziennikarka Gitta Sereny przeprowadziła z nim serię wywiadów. Powiedział jej, że wciąż jeszcze jest dumny, iż był niegdyś „najmłodszym mistrzem tkackim w Austrii"; te lata były „najszczęśliwszymi latami w jego życiu". W dzień po ostatniej rozmowie z Gittą Sereny Stangl zmarł na atak serca. Kurt Franz (ur. 1914) podjął po wojnie pracę w swoim pierwotnym zawodzie jako kucharz i osiadł pod własnym nazwiskiem w Diisseldorfie. Podczas jego aresztowania w 1959 roku zabrano jako materiał dowodowy album fotograficzny, w którym pod tytułem „Dobre czasy" wklejone były zdjęcia z Treblinki. W 1965 roku uznano Franza za winnego śmierci „co najmniej 300 tysięcy osób", a oprócz tego jeszcze 35 morderstw oraz jednego usiłowania morderstwa. Jego karę starannie wymierzono: 35 razy dożywocie plus osiem lat. Opublikowanie wiadomości o wypuszczeniu go na wolność z powodów zdrowotnych zbiegło się niemal z wypuszczeniem na wolność Demianiuka. Franz zmarł w 1998 roku. Iwan Marczenko (ur. 1911) był rzeczywistym Iwanem Groźnym. Jego pomocnik przy komorze gazowej Nikołaj Szalajew został poddany egzekucji w 1952 roku. Szalajew zeznał w 1950 roku, że po raz ostatni spotkał Marczenkę na wiosnę 1945 roku, gdy widział go opuszczającego burdel w miejscowości Fiu-me. Marczenko opowiedział Szalajewowi, że przyłączył się do partyzantów jugosłowiańskich i przebywa obecnie na urlopie. Miał nową przyjaciółkę, z którą chciał zacząć nowe życie. Od tego momentu zniknął po nim wszelki ślad. W latach sześćdziesiątych przeprowadzono w Związku Radzieckim wiele procesów przeciw ukraińskim strażnikom obozowym, które niemal bez wyjątku kończyły się wyrokiem śmierci. Marczenki wśród 161 Franz Stangl Kurt Franz i > - 1 «, -f Iwan Marczenko 162 ¦>,'' i, nich nie było. Władze radzieckie poszukiwały Marczenki jeszcze w roku 1962. Jego córki, mieszkające w Związku Radzieckim, dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych dowiedziały się o przeszłości wojennej zaginionego ojca. Iwan/John Demianiuk (ur. 1920) został 22 września 1993 roku deportowany z Izraela i wsadzony do samolotu linii El Al lecącego do Nowego Jorku. W Stanach Zjednoczonych unieważniono początkowe podstawy jego ekstradycji. Demianiuk prowadzi obecnie spokojne życie w byłym miejscu zamieszkania -Cleveland w stanie Ohio. '» ih 'i /li •" Vi * "i. ' > \ .' .< T ' + i^<( »¦r , ,r w ¦•> ,-v ¦ . ' 'j • i ii ff ' > I »' ¦>' ,'i*f f • .• ii V* "ł , RICHARD I ANNA WAGNEROWIE: CZTERDZIEŚCI PIĘĆ LAT POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO Nasza pamięć nie radzi sobie dobrze ze sprawami codziennymi. Trudno sobie przypomnieć nierzucające się w oczy otoczenie, brzmienie głosu, odczucia, jakie budził dotyk przedmiotów, zapach pomieszczenia, smak potraw. Albo wygląd naszych najbliższych. Rodzice w dawnych czasach, dzieci, gdy były młodsze, żona, mąż, przyjaciele - przez to, że przebywali obok, zmieniając się w niezauważalnie powolny sposób - wymazali z naszej pamięci swój wcześniejszy wygląd zewnętrzny. Nie udaje się nawet ustalić zmian naszego własnego wyglądu: twarz, na którą spoglądasz dzisiaj w lustrze, zaciera tę, która widniała tam wczoraj, nie mówiąc już o twarzy sprzed miesiąca lub roku. Gdyby nasz wygląd był książką, a nasza pamięć bibliofilem, wówczas każde nowe wydanie znalazłoby się obok troskliwie przechowywanych edycji poprzednich. Moglibyśmy wedle życzenia zaglądać do wcześniejszego wydania i porównywać je z późniejszym, stwierdzając, co zniknęło bądź zostało dodane, co wymazano, przejrzano powtórnie lub skorygowano. W rzeczywistości nasza pamięć jest instrumentem przeznaczonym do celów użytecznych ewolucyjnie, a zbieranie starych wydań do tej sfery się nie zalicza. Skoro nie możemy spotkać swoich dzieci w takiej postaci, jaką miały dziesięć lub dwadzieścia lat temu, to nie ma sensu przechowywanie wizualnego rejestru ich wcześniejszego wyglądu. A więc trzeba to usunąć. Musimy wybaczyć swojej pamięci z jeszcze jednego powodu. Z większą łatwością rejestruje to, co się zmienia, niż to, co po- 164 zostaje takie samo. Ludzie, którzy codziennie nas otaczają, zmieniają się równie szybko lub równie wolno jak wszyscy, lecz wskutek naszych codziennych kontaktów zmiany w ich wyglądzie rozgrywają się w skali sprowadzającej je do stanu bezruchu. Nierozsądnie byłoby obwiniać swoją pamięć o wyrzucanie kolejnych wydań, skoro na oko najnowszy druk nie różni się ani trochę od poprzedniego. W naszych czasach - i w naszej części świata - konfrontacja ze swoim wcześniejszym wyglądem odbywa się przede wszystkim przez zdjęcia, wspomnienia grają w tym o wiele mniejszą rolę. Fotografia zmieniła nasz stosunek do wspomnień dotyczących wyglądu zewnętrznego. W połowie XIX wieku nie istniał jeszcze problem nasuwający się przy próbie przypomnienia sobie kogoś, kiedy to pojawia się wątpliwość, czy pamięta się twarz tej osoby, czy też jej zdjęcie. Wątpliwość ta bierze się z pewności, jaką daje fotografia, z wiedzy, że ta osoba niegdyś, przy tej okazji, tak właśnie wyglądała: miała to spojrzenie, tę fryzurę, te cechy. Obecnie niemal każdy dysponuje czymś w rodzaju biografii fotograficznej, od urodzenia aż do chwili obecnej bądź do śmierci danej osoby - zapis wizualny, który może nie dokumentuje równie intensywnie każdej fazy życia, obejmuje je jednak w całości i rejestruje zmiany, zachodzące zbyt wolno, by mogła je zauważyć nasza pamięć. Począwszy od 1900 roku - roku zawarcia małżeństwa - berlińska para Anna i Richard Wagnerowie fotografowała się podczas wieczoru wigilijnego i wysyłała to zdjęcie do przyjaciół jako kartkę świąteczną. Seria kończy się w roku 1942, na trzy lata przed śmiercią Anny. Brakuje zaledwie kilku lat. Przyjaciółka Wagnerów przechowała wszystkie zdjęcia. Niemal pół wieku później znaleziono je na strychu budynku znajdującego się w byłym Berlinie wschodnim i opublikowano. Jeśli spogląda się pobieżnie, na wszystkich zdjęciach widnieje to samo. Para małżeńska, stół z wystawionymi prezentami bożonarodzeniowymi, choinka, wnętrze, w którym niewiele się zmienia. Za każdym razem zdjęcie wykonywano 24 grudnia. Jednak to statyczne tło tym bardziej uwypu- 165 Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1900 r. kla zmianę sezonów w życiu człowieka. Widać, że zmiany te zachodzą stopniowo, chociaż czasem mają charakter gwałtowny, podobnie jak każdego roku pojawia się pierwszy dzień wiosny lub któregoś ranka okazuje się, że nagle nadeszła zima. Właśnie dzięki temu, że każde naciśnięcie samowyzwalacza powodowało przesunięcie się dokładnie o rok do przodu, Wagnerowie demonstrują wyraźnie, że proces starzenia się nie zachodzi w równomiernym tempie, narzuconym przez kalendarz. 166 Richard Wagner, urodzony w roku 1873, był już zapalonym fotografem amatorem, gdy ożenił się z Anną. Regularnie kupował najnowocześniejsze aparaty fotograficzne, nawet jeśli kosztowało go to równowartość miesięcznej pensji lub jeszcze więcej. Fotografie bożonarodzeniowe to ujęcia stereoskopowe. Małżeństwo Wagnerów - Anna była o rok młodsza - należało do klasy średniej. Richard pełnił funkcję sekretarza na kolei i w końcu dopracował się stanowiska inspektora. Początkowo mieszkali w Essen, lecz w 1911 roku przeprowadzili się na Salz-burger Strasse w Berlinie, gdzie wynajęli nowe, dwuipółpokojo-we mieszkanie. Mieszkali tam aż do śmierci. Na temat ich przekonań politycznych nic nie wiadomo, chociaż portret Wilhelma II, który wciąż jeszcze wisiał nad sofą, gdy Kaiser od dawna przebywał w Doorn*, sugeruje, że mieli poglądy konserwatywne. Richard nie musiał odbywać służby wojskowej podczas żadnej z wojen światowych -już w 1914 roku, mając lat 41, był na to za stary. Wagnerowie pozostali bezdzietni. Na pierwszej fotografii, z roku 1900, Richard i Anna wydają się młodsi niż w rzeczywistości - odpowiednio 27 i 26 lat. Anna bawi się z kotkiem o imieniu Kiciuś, Richard coś jeszcze poprawia w wyglądzie choinki; scena sprawia niemal wrażenie, że bawią się w tatę i mamę. Na stole po raz pierwszy ułożona jest martwa natura z prezentów bożonarodzeniowych, która na wszystkich zdjęciach będzie eksponowana. Przed Richardem leży album na 200 widokówek, który otrzymał od Anny. Wiele obiektów znajdujących się w ich pokoju będzie można zobaczyć jeszcze na zdjęciach wykonanych dziesiątki lat później. Obrus, popiersia na ścianie, dywan, krzesła, bibeloty - Wagnerowie należeli do generacji, w której prezenty ślubne trwały przez całe małżeństwo. Piętnaście lat później sytuacja ogólna uległa drastycznej zmianie. Na mapie Europy, którą widać było również na zdję- * W 1918 roku, po wybuchu rewolucji listopadowej w Niemczech, Wilhelm II zbiegi do Holandii i abdykowal; od 1920 roku aż do końca życia (1941) przebywał w miejscowości Doorn (przyp. tłum.). 167 Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1915 r. ciu z roku 1914, zaznaczany jest zwycięski marsz niemieckich oddziałów. Chociaż wiele produktów żywnościowych było na kartki, podobnie jak odzież, nafta i węgiel, udało się jeszcze Wagnerom obficie zaopatrzyć stół świąteczny: tort, jabłka, alkohol i kiełbasa. Wykazując nieco osobliwe poczucie humoru, które czasem dochodzi do głosu także na innych zdjęciach, obok koszyka z jajkami i półmiska z kiełbasą powiesili karteczkę z napisem „Głód". 168 10 Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1917 r. Dwa lata później ciężkie czasy wojenne dotarły również do pokoju Wagnerów. Powód, dla którego mają na sobie płaszcze zimowe, został zapisany poniżej: niedostatek węgla. Mapa z nanoszonymi ruchami wojsk niemieckich zniknęła. Na choince nie widać płonących świeczek. Richard ma na nogach pantofle, które znajdowały się rok temu między prezentami bożonarodzeniowymi. W jego włosach pojawiły się pierwsze siwe pasma. Obecne prezenty zdominowane zostały przez „skrzynkę z sia- 169 Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1927 r. nem", w której można dogotowywać i przechowywać w cieple potrawy, aby zaoszczędzić paliwo. W 1927 roku, w połowie okresu międzywojennego, Wagnerom najwyraźniej dobrze się powodzi. Obydwoje przekroczyli pięćdziesiątkę - Richard korpulentny, z cygarem, lecz w okularach i posiwiały, Anna przy zastawionym stole, na którym widnieją eleganckie pantofle, wino, owoce oraz rżnięty, kryształowy kieliszek. Na choince po raz pierwszy zabłysły lampki elek- 170 Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1935 r. tryczne. Ale najważniejszy przedmiot stoi na samym przodzie: elektryczny odkurzacz marki „Progress". Nie był to pierwszy ani ostatni sprzęt elektryczny, jaki pojawił się w gospodarstwie domowym Anny: w poprzednim roku otrzymała żelazko, a potem dostała jeszcze aparat do masażu i suszarkę do włosów, którą, zgodnie z instrukcją, można było stosować przy użyciu specjalnych końcówek do robienia ondulacji, lecz mogła służyć również jako ogrzewacz do łóżka. 171 I Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1937 r. Na zdjęciach z 1935 i 1937 roku widać kolejne urządzenia: w 1935 roku grzejnik elektryczny, a w 1937 odbiornik radiowy typu Volksempfanger. Bardziej jednak rzuca się w oczy, jak postarzała się Anna: w ciągu dwóch lat zmieniła się ze żwawej damy w kobietę, która wygląda na więcej niż 63 lata. Siwa, wyraźnie wychudzona - wydaje się, że mąż spogląda na nią zatroskanym wzrokiem - siedzi przy rozłożonym pudełku z przyborami do szycia. 172 W latach następnych martwa natura na stole staje się coraz skromniejsza. W 1940 roku Wagnerowie znów siedzą przy choince w zimowych płaszczach. Ostatnie zdjęcie pary pochodzi z roku 1942. Na stole stoi butelka z resztką alkoholu, niewiele jest jedzenia. Dla Richarda znalazło się jeszcze parę cygar. Elektryczne lampki na choinkę okazały się przydatne: świece były tak trudne do zdobycia, że kobiety same próbowały je robić, umieszczając resztki wosku w cylindrycznych pojemnikach po aspirynie. Ostatnie zdjęcie Anny, wówczas 71-letniej, Richard wykonał 24 czerwca 1945 roku. Wojna właśnie się skończyła, dla niej jednak trwała zbyt długo, widać ślady niedostatku żywności. Ważyła wtedy zaledwie 80 funtów w ubraniu (Richard opisuje to ze swoim osobliwym poczuciem humoru jako wagę „brutto"). Zmarła 23 sierpnia z powodu „zbyt poważnego wychudzenia", jak podaje rejestr cmentarny. Richard zmarł na kilka tygodni przez Bożym Narodzeniem 1950 roku. Przeżył 77 lat. Każda epoka ma własne wyobrażenia dotyczące przechodzenia człowieka przez kolejne fazy życiowe. Znajduje to od dawna wyraz w symbolach, metaforach, powiedzeniach i alegoriach. W średniowieczu wyobrażano sobie życie jako podróż lub pielgrzymkę, książki opowiadały o tym, co mogło spotkać człowieka między wyruszeniem w drogę a osiągnięciem punktu docelowego. Czasem podróż tę przedstawiano w formie obrazów: w rogu panelu widać dziecko, a w różnych miejscach malowidła figurują jego coraz starsze wersje. Innym ulubionym odzwierciedleniem były „schody życia", gdzie małe dziecko, wdrapujące się po lewej stronie na pierwszy stopień, schodzi następnie ze schodów po prawej jako siwy staruszek. Liczba stopni różniła się między sobą, podobnie jak okresy, na które dzielono życie: mogło ich być siedem, lecz również dziesięć. Kolejne fazy życia wiązały się czasem z podziałem samego czasu. Na obrazie Ty-Cjana Alegoria rozsądku, namalowanym między 1560 a 1570 rokiem, widnieją trzy twarze, a nad nimi tekst głoszący: „Dzięki doświadczeniu z przeszłości teraźniejszość kroczy rozsądnie, aby nie zniweczyć przyszłych czynów". Stary człowiek i młodzie- 173 Anna Wagner, czerwiec 1945 r. niec, ukazani z profilu, spoglądają na przeszłość i przyszłość, a mężczyzna w średnim wieku patrzy przyglądającej się osobie prosto w oczy. Na niektórych zegarach umieszczonych na fasadach katedr lub ratuszów ukazywano poszczególne fazy życia w postaci przesuwających się mechanicznych figurek: rano dziecko, wieczorem starzec. Dzieląc życie na cztery etapy, wiązano je czasem ze zmianą pór roku, licząc urodziny młodej osoby w wiosnach, a kolejne lata podeszłego wieku w zimach. Obraz pór roku pojawił się już u Pitagorasa i Horacego. Na rysun- 174 ku Ottona van Veena zamieszczonym w wydaniu Pieśni Horacego z 1777 roku widnieje pochód składający się z czterech postaci: na początku małe dziecko z wieńcem kwiatów wokół pasa, następnie młodzieniec z narzędziem do młócenia na ramieniu, za nim silny, dojrzały mężczyzna z kiśćmi winogron na głowie, a z tyłu wlecze się stary człowiek, trzymając w ręku ciepłą skrzynkę*, którą się ogrzewa. Na pierwszym planie leży ourobo-ros - wąż, który gryzie własny ogon. Nie wiadomo, jakie motywy kierowały Wagnerami, by co roku się fotografować. Może w 1900 roku wydawało im się to po prostu dobrym pomysłem, i nadal tak uważali w 1901 roku oraz w latach następnych. Nie wiadomo również, jak sami patrzyli na te zdjęcia, gdy zaczęły formować serię. Czy w latach późniejszych zdarzało im się wsunąć fotografie do stereoskopu i dostrzec własny proces starzenia się, niewielkie zmiany we wnętrzu, nowe rękawiczki, które pojawiały się niemal co roku? Jest mało prawdopodobne, by w 1900 roku postanowili stworzyć coś w rodzaju pamięci fotograficznej własnego życia, chociaż w końcu tym właśnie się to stało. Jest to pamięć, która zachowuje wszystkie poprzednie wydania i rejestruje zwodniczo powolne zmiany, których nikt nie zauważa u siebie ani u innych. Dla dzisiejszego widza, który może przejrzeć całą serię i w ciągu być może godziny przebyć odległość czasową czterdziestu pięciu lat, to fotograficzne wspomnienie stało się niezamierzonym dziełem sztuki. Ukazuje coś, co poprzednie generacje wyrażały w postaci pielgrzymek, schodów życia i pór roku, w sposób jeszcze bardziej przejmujący, ponieważ na tych zdjęciach widzimy nie jakiegoś człowieka ze średniowiecza, lecz ludzi podobnych do nas samych. * W Holandii używano dawniej w domach i kościołach skrzynek z otworami w pokrywie, do których wkładano rozgrzany węgiel. Służyły one do ogrzewania stóp w zimnych pomieszczeniach (przyp. tłum.). „KRĄŻYMY WOKÓŁ W OWALNYCH LUSTERKACH": O ZJAWISKU DEJA VU Krążymy wokót w owalnych lusterkach; ' rozpoznajemy swoje otoczenie „¦h4 i wiemy, że to kiedyś już istniało. Gerrit Achterberg, Deja-vu, 1952 Dawid Copperfteld to historia dwóch miłości. Gdy młody Dawid udaje się do szkoły w Canterbury, przyjmuje go do swego gościnnego domu pan Wickfield, adwokat zarządzający posiadłością zamożnego dżentelmena. Dawid spotyka tam córkę Wickfielda, Agnieszkę, która jest mniej więcej w jego wieku. Natychmiast zostaje oczarowany jej miłą twarzą i zrównoważonym sposobem bycia. Po kryjomu podziwia takt, jaki Agnieszka wykazuje wobec swojego ojca, który po śmierci żony zaczął pić ponad miarę. Niestety, dziewczyna nie może zapobiec temu, że biuro Wickfielda podupada z powodu jego pijaństwa, i chytry urzędnik Uriasz Heep zmusza jej ojca do uczynienia go wspólnikiem. Gdy Dawid kontynuuje swoją edukację w Londynie, często jeszcze prosi Agnieszkę o radę, delektując się jej mądrością i dobrocią. W Londynie Dawid odbywa staż w biurze adwokata Spenlo-wa. Podczas obiadu zostaje przedstawiony jego córce Dorze. Następuje coup de foudre: w jednej chwili zakochuje się w niej bez pamięci, tracąc również do pewnego stopnia rozsądek. Do-ra jest pod wieloma względami przeciwieństwem Agnieszki. To typ kobietki-dziecka, pogodnej i lekkiej jak motyl, lecz równocześnie kapryśnej i łatwo wpadającej w zły humor. Wbrew radzie swojej starej ciotki Dawid żeni się z Dorą. Małżeństwo jest na początku idyllą, lecz stopniowo staje się oczywiste, że Dawid nie może liczyć na jej wsparcie. Traci Dorę, gdy ta rodzi martwe dziecko i umiera w połogu. Młody wdowiec wyrusza na trzy lata za granicę. 176 Po powrocie odwiedza Agnieszkę. Jego stara ciotka daje mu do zrozumienia, że Agnieszka tymczasem się zaręczyła, lecz okazuje się to nieprawdą. Dawid uświadamia sobie, że przez te wszystkie lata nie przestał jej kochać. W szczerej rozmowie wyznają sobie ze łzami miłość. Niecałe dwa tygodnie później biorą ślub. Dickens ukazał, jak elektryzujące były uczucia Dawida wobec Agnieszki, pozwalając mu dwa razy z rzędu przeżyć to, co większość ludzi przeżywa jedynie parę razy w ciągu całego życia. Za pierwszym razem dzieje się to w biurze pana Wickfielda. Dawid jest przez chwilę sam z chytrym Uriaszem Heepem, który skierowuje rozmowę na Agnieszkę. Ku swemu oburzeniu Dawid dowiaduje się od niego, że ten już od wielu lat pielęgnuje w sercu ciche uwielbienie dla Agnieszki: „O! panie Copper-field, święta mi jest nawet ziemia, po której ona stąpa!" Dawid usiłuje nie dać niczego po sobie poznać, lecz w głębi ducha trzęsie się z odrazy: „Zdawało mi się, że ta czerwonooka bestia rośnie w mych oczach do niebywałych rozmiarów, że głos jej wypełnia cały pokój; opanowało mnie dziwne uczucie (którego może wielu doświadczyło), że wszystko to już było raz w jakichś zamierzchłych czasach i że wiem świetnie, co teraz nastąpi". Za drugim razem to samo przeżycie prowokuje w Dawidzie jego przyjaciel, elokwentny Micawber, gdy z pełną nieświadomością zaczyna mówić o Dorze i Agnieszce: „Gdybym nie dowiedział się od ciebie owego pamiętnego popołudnia, któreśmy tak mile spędzili, że ulubioną twą literą jest D, byłbym święcie przekonany, że jest nią litera A". Dawid snuje refleksje: „Wszyscy znamy owo dziwne uczucie, tajemnicze, które polega na tym, że niekiedy to, co mówimy lub czynimy, wydaje nam się wiernym powtórzeniem czegoś, co mówiliśmy i czyniliśmy zupełnie tak samo w dawnych, zamierzchłych czasach, otoczeni wówczas tymi samymi co teraz postaciami i twarzami! Nigdy uczucie to nie ogarnęło mnie z taką siłą, jak w chwili gdy miał wymówić te słowa". 177 Powiedzenie, że Dawid przeżywał deja vu, jest anachronizmem, termin ten bowiem nie istniał jeszcze w 1850 roku, gdy Dickens opublikował Dawida Copperfielda. Jednak samo przeżycie jest zjawiskiem ponadczasowym: św. Augustyn już w V wieku pisał o falsae memoriae i wspominał, że Pitagorejczycy, o tysiąc lat wcześniej, widzieli w tym dowód na wędrówkę dusz. To, że każdy człowiek miał kiedyś w życiu uczucie deja vu, jak uważał Dickens, nie jest zresztą prawdą. W kwestionariuszu poświęconym temu zagadnieniu od jednej trzeciej do połowy respondentów stwierdziło, że nigdy nie doświadczyli czegoś podobnego. Kto zna to odczucie z własnego doświadczenia, ten wie, że opis Dickensa jest dokładny. Deja vu zaczyna się gwałtownie. Wrażenie rozpoznawania czegoś znajomego pojawia się momentalnie, bez fazy narastania lub przekształcania w co innego. Począwszy od tej chwili, wszystko odczuwa się tak, jak coś, co kiedyś już się przeżyło: otaczające przedmioty, dźwięki, twarze, rozmowy; człowiekowi wydaje się, że nawet jego własne myśli są dokładnie takie same, jak kiedyś. To tak, jakby przeżywało się od nowa jakiś fragment swojego życia, chociaż trudno powiedzieć, kiedy wydarzyło się to po raz pierwszy. Poczucie czegoś znanego jest tak dojmujące, że człowiekowi wydaje się, iż wie, co za chwilę się stanie. Wiedza ta ma jednak charakter bierny, bardzo przypomina przeczucie zwrotu akcji w książce, którą czyta się powtórnie po długiej przerwie: dopiero doszedłszy do odpowiedniego fragmentu, rozpoznaje się go bez wątpienia. Tak samo jest ze słowem, które ktoś ma na końcu języka: nie może go znaleźć, lecz usłyszawszy je, natychmiast wie, że jest to słowo, którego szukał. Albo też człowiek wraca do znanego uprzednio domu i mówi do siebie: „Za tymi drzwiami znajdowała się, hm, sprawdźmy tylko, no właśnie! Szafa!" Wrażenie, że zna się już parę sekund ze swojej przyszłości, często idzie w parze ze złym przeczuciem, opisywanym w literaturze francuskiej poświęconej deja vu jako un sentiment penible. 178 To poczucie niejasnego zagrożenia zawieszone jest gdzieś w połowie między lekkim zdziwieniem a prawdziwym strachem, i trudno zdecydować, czy stanowi element doświadczenia deja vu, czy też przez nie właśnie zostaje spowodowane. W końcu deja vu wyrywa człowieka niespodziewanie z bezkolizyjnego toku zwykłych skojarzeń, i to krótkie zakłócenie może wydawać się czymś niepokojącym. Niemal zawsze doświadcza się deja vu jako czegoś ulotnego. Szybko ulega zakłóceniu, czasem wskutek samego podziwiania przeżywanego zjawiska. To, co William James pisał niegdyś na temat introspekcji - nasuwa na myśl szybkie zapalenie światła, aby zobaczyć, jak wygląda ciemność - dotyczy również obserwacji własnego deja vu: to tak, jakby nagłe skoncentrowanie się na dziwnym charakterze tego zjawiska wystarczało, aby je zakończyć. Większość przeżyć deja vu trwa najwyżej parę sekund, po czym uczucie czegoś znajomego, co się powtarza, rozpływa się bez śladu. Bardzo krótko pozostaje jeszcze konsternacja wobec tego, co się przed chwilą przeżyło, lecz wkrótce zwyczajne życie podejmuje swój bieg. Tajemnicze powtórzenie tego, co się widzi, słyszy i myśli, znika bezpowrotnie. W ciągu pół wieku od ukazania się Dawida Copperfielda dla określenia tego, czemu Dickens nie nadał jeszcze nazwy, a co obecnie nazywa się deja vu, pojawiło się w użyciu około dwudziestu różnych terminów. W literaturze francuskiej figurowały definicje, w których wiązano to doświadczenie z błądzeniem pamięci, posługując się takimi sformułowaniami, jak fausse memoire, paramnesie bądź fausse reconnaissance. Niemieckich lekarzy i psychiatrów fascynował głównie dublujący charakter deja vu, czemu dawali wyraz w terminach: Empfindungsspiege-lung, Doppelwahrnehmung czy Doppehorstellung. Filozof-psy-cholog Ebbinghaus próbował - nadaremnie - wprowadzić termin Bewusstsein des Schondagewesenseins (Świadomość bycia tam uprzednio). Po 1896 roku społeczność naukowa dała się przekonać francuskiemu lekarzowi Arnaudowi, kory w odczycie dla paryskiego Societe Medico-Psychologiąue argumentował, 179 że termin fachowy nie powinien wyprzedzać wyjaśnienia i że wobec tego warto wybrać termin neutralny. Jego propozycja, deja vu, została powszechnie zaakceptowana, chociaż tej ostrożnej zmianie długo jeszcze opierało się określenie fausse reconnaissance. Wykształcony człowiek żyjący w XIX wieku mógł znaleźć wzmianki o deja vu w najróżniejszych miejscach: w książkach na temat pamięci, w opisach przypadków psychiatrycznych, w neurologicznych pismach fachowych, lecz również w wierszach i powieściach. Do wzbogacenia literatury naukowej przyczynili się głównie lekarze i psychiatrzy. Ich wyjaśnienia miały zabarwienie kliniczne, wynikały z doświadczeń z pacjentami. Materiał dowodowy często ograniczał się do kilku przypadków, z którymi dany lekarz sam się spotkał we własnej praktyce lub w szpitalu psychiatrycznym. W 1898 roku Eugene Bernard-Leroy -który odbył staż w paryskim szpitalu Salpetriere - próbował nieco usystematyzować te badania. Zgromadził wszystkie dostępne opisy przypadków i sporządził ankietę, którą rozesłał do tysiąca znajomych, kolegów oraz czytelników kilku czasopism fachowych. Niektóre pytania miały na celu wykazanie związku między występowaniem deja vu a płcią, wiekiem lub jakością pamięci. Inne dotyczyły oceny czasu trwania, uczuć towarzyszących oraz precyzji odczucia, że potrafi się przewidzieć, co wydarzy się w ciągu najbliższych sekund. Bernard-Leroy otrzymał sześćdziesiąt siedem wypełnionych formularzy, z których prawie pięćdziesiąt zacytował niemal bez zmian w swojej dysertacji llllusion de fausse reconnaissance. Ta skromna liczba nie zachęcała do analizy statystycznej. Bernard-Leroy ograniczył się do skrótowego przeglądu „tendencji" występujących w zgromadzonym materiale. Wynikało z niego, że uczucie deja vu stosunkowo często pojawia się w latach dojrzewania. Nie znalazł potwierdzenia, że zjawisko to występuje łącznie z epilepsją, zmęczeniem oraz napięciem, co sugerowali inni autorzy, podobnie jak nie doszukał się zależności od płci, rasy bądź statusu społecznego. Wyniki rozesłanej w tysiącu egzeplarzach ankiety do- 180 starczyły niewiele nowych wniosków. Również co do powstania deja vu poglądy Bernarda-Leroy absolutnie nie rozproszyły istniejącej ciemności. Nie oznacza to, że brakowało wyjaśnień, wręcz przeciwnie. „CZYŻBY WIĘC ZDARZYŁO SIĘ TO JUŻ WCZEŚNIEJ?" -.^ - Angielski lekarz A. L. Wigan opisał w 1844 roku przeżycie deja vu jako sentiment of pre-existence, po czym wielu poetów i pisarzy zaczęło dawać do zrozumienia, że w ten sposób wyjaśnił on to zjawisko. Parę lat przed napisaniem Dawida Copperfielda Dickens odbył podróż po Włoszech. W relacji z tej podróży opowiada, że pewnego wieczoru zatrzymał konie, by pozwolić im odpocząć, i poszedł dalej pieszo. Po krótkim czasie znalazł się w miejscu, które wydało mu się całkiem znajome: „Gdybym tam został zamordowany w poprzednim życiu, nie mógłbym przypomnieć sobie tego miejsca z większą wyrazistością; czułem, jak krew zastyga mi w żyłach". W 1854 roku poeta Dante Gabriel Rossetti opisał w poemacie Sudden Light, jak pewnego wieczoru stał koło swojej ukochanej i w momencie, gdy obok przefrunęła jaskółka, ogarnęło go uczucie, że w poprzednim życiu stał już kiedyś w tej sytuacji dokładnie w ten sam sposób: You have been minę before - ¦'' '''" How long ago I may not know: ¦ ¦ "' ¦ ! : But just when at that swallow's soar ... ....-.»{ . ;/¦/„ . ¦¦'¦•I Your neck turned so, .... .....,,-..,. ,•„,.,, Some veil didfall, Iknewit all ofyore, Has this been thus before?* *« •- j;:,":.. ,-. * W dosłownym tłumaczeniu: Byłaś przedtem moja - Jak dawno temu, trudno mi powiedzieć: Kiedy jednak na widok unoszącej się jaskółki W ten sposób wykręciłaś szyję, Opadła jakaś zasłona. Wiedziałem to z dawnych czasów, Czyżby więc zdarzyło się to już wcześniej? (przyp. tłum.). 181 Dla Rossettiego jest to myśl niosąca pocieszenie: przywracając im życie, czas przywróci im jednocześnie ich miłość. Również Louis Couperus robił aluzje do poprzedniego życia. W powieści Extaze (1892) Cecile słucha przy kominku Jules'a, grającego na pianinie jakiś romans. „W nastroju zadziwienia -pisze Couperus - wydało się jej, że słyszała już kiedyś ten romans, grany dokładnie tak, jak grał go teraz Jules, bardzo dawno temu, w poprzednim wcieleniu jej duszy, całe wieki temu, tak, dokładnie tak, w tym samym kręgu osób, tam, przed kominkiem..." To wyjaśnienie deja vu jako „dawniejszego istnienia duszy" występuje w kilku wariantach. Według pierwszego z nich deja vu powstaje na przecięciu z poprzednim życiem. Człowiek spaceruje bezmyślnie po mieście, w którym znalazł się po raz pierwszy, skręca za róg i nagle staje przed domem, który wydaje się mu tak znajomy, że musiał go znać w swoim poprzednim wcieleniu. Według tej hipotezy nasza pamięć zawiera uśpione wspomnienia z tego poprzedniego życia; dzięki nagłemu przypadkowi zbieżne z obecnym przeżyciem, zaczynają one współbrzmieć, powodując uczucie powtórzenia. Przeżycie deja vu związane jest z tym jednym momentem, w którym te dwa życia krzyżują się ze sobą. Jest to hipoteza, która zgadza się z autentycznym przeżywaniem deja vu. Wiele jednak przemawia również przeciw niej. Przy rezonujących „dawnych" wspomnieniach można by się spodziewać bardziej równomiernego przebiegu deja vu, a nie nagłego początku i końca. Można by również oczekiwać, że uczucie rozpoznania wzrasta w miarę wzrastania zbieżności między poprzednim a obecnym wcieleniem. Idąc w stronę pozornie znajomego domu, człowiek powinien mieć wrażenie, że przeżycie deja vu staje się coraz intensywniejsze lub rozciąga się w czasie. Wydaje się, że nie zachodzi tu ani jedno, ani drugie zjawisko, deja vu ma charakter wszystko-lub-nic i jest zbyt ulotne, by je zatrzymać. Przeciw hipotezie poprzedniego życia przemawia także fakt, że w czasie przeżywania deja vu znajoma wydaje się nie tylko dana scena - ten konkretny 182 dom - lecz również otaczający ludzie, pora dnia i pogoda, a nawet nastrój i myśli mają mgliście znajomy charakter. Wrażenie perfekcyjnego duplikatu uznano za dowód w znacznie bardziej radykalnej hipotezie, głoszącej, że nasze życie powtarza się w nieskończoność w dokładnie tej samej formie. W zwykłej, codziennej egzystencji nie zdajemy sobie z tego sprawy, lecz od czasu do czasu, w momencie „nagłego błysku" dostrzegamy w swoim obecnym życiu powtórkę. Deja vu jest szczeliną w czasie, dzięki której możemy nagle rzucić okiem na wieczne powracanie naszej własnej egzystencji. „Opadła jakaś zasłona" - przez chwilę wszystko jest jasne. Jednak właśnie to identyczne powtórzenie prowokuje do postawienia kłopotliwego pytania. Dlaczego mianowicie nie postrzegamy całego swojego życia jako jednego, rozciągniętego deja vu? Czy to nie deja vu powinno byc regułą, a zwykte, niezdublowane życie wyjątkiem? Trudno odpowiedzieć również na pytanie, czy samo deja vu jest elementem powtórki poprzedniego życia. Jeśli uczucie deja vu jest czymś nowym, to obecne życie przestaje być dokładnym powtórzeniem poprzedniego. A jeśli w poprzednich wcieleniach odczucia deja vu pojawiały się w tych samych miejscach, to wciąż jeszcze nie wyjaśnia to istoty zjawiska. Jest to hipoteza wywołująca oszałamiający efekt Droste'a*: wyjaśnienie powtarza tajemnicę w nieskończoność. Może warto oddać ostatnie słowo Wiganowi, od którego w końcu to się zaczęło, pozwalając mu wyrazić opinię na temat tego sentiment of pre-existence. On sam szukał wyjaśnienia w krótkim zaburzeniu funkcjonowania mózgu, którą to hipotezę omówimy nieco dalej. Stanowczo odrzucał wytłumaczenie tego zjawiska reinkarnacją bądź wiecznym powtarzaniem życia. * Efekt Droste'a to doświadczenie wzrokowe, w którym dany obraz zostaje powtórzony we wciąż mniejszym wymiarze. Droste był producentem kakao i umieścił na puszce kakao obraz zakonnicy trzymającej tacę z wizerunkiem puszki kakao, na której widniała zakonnica trzymająca tacę... Można sprawdzić to samemu, stając między dwoma lustrami i obserwując powtarzający się obraz własnej osoby (przyp. tłum.). 183 Opisując, jak odczuwa się deja vu, rzucił mimochodem, lecz w sposób rozstrzygający, pewną uwagę: „Wydaje się, że wszystko pamiętamy tak, jakby przyciągało naszą uwagę po raz drugi. N i g d y nie zakładamy, że dzieje się to po raz trzeci". „ODBICIE MARZEŃ Z NASZYCH SNÓW" ; : ¦ :y - ; W powieści historycznej Sir Waltera Scotta Guy Mannering (1815) główny bohater, Bertram, wraca do zamku Ellangowan, wielowiekowej siedziby swoich przodków. Zamek obrócił się w ruinę. Bertram wchodzi do środka przez małą bramę z tyłu, przekracza dziedziniec, błądzi po pustych pomieszczeniach, widząc wszędzie ślady pobytu włóczęgów, na wpół pogryzione kości, wygasły ogień, kawałki wyschniętego chleba. W końcu wychodzi na zewnątrz przez główną bramę. Tam odwraca się, pragnąc jeszcze raz ogarnąć wzrokiem zrujnowany zamek. Widzi potężne wieże po obu stronach bramy, wykute w kamieniu trzy wilcze łby, herb swojego rodu, ciemne sklepienie bramy. Chociaż Bertram nie przypomina sobie, by kiedykolwiek mieszkał w Ellangowan - w rzeczywistości został stamtąd porwany jako pięcioletni chłopiec - cała scena wydaje mu się nagle znajoma. „Jakże często - mówi do siebie - znajdując się w nieznanym towarzystwie, mamy tajemnicze i niejasne wrażenie, że ani otoczenie, ani rozmawiający, ani temat rozmowy nie są nam całkowicie obce - więcej nawet, wydaje się nam, że wiemy już, jaka będzie dalsza część rozmowy, która się jeszcze nie odbyła". Bertram zastanawia się również nad możliwym wyjaśnieniem tego zjawiska: „Czy majaki z naszych snów, krążące bezładnie w pamięci, przybywają, gdy zobaczymy coś, co przypomina obrazy stworzone w naszej wyobraźni?". Wyjaśnienie to jest jednym z całej rodziny hipotez. Wspólne jest dla nich to, że uznają deja vu za wspomnienie pochodzące nie z poprzedniego wcielenia, lecz z czegoś, co kiedyś, w taki lub inny sposób, rzeczywiście było obecne w naszym umyśle. 184 Może nasz umysł, jak sugerował Walter Scott, zawiera wspomnienia snów, może w naszej pamięci istnieje dział, który w zwykłym, codziennym życiu jest niedostępny świadomości, lecz otwiera się, gdy przeżywamy coś podobnego do tego, co nam się kiedyś śniło. Jeśli prawdą jest, że ludziom co noc coś się śni, wnioskował angielski psycholog James Sully w pracy Illu-sions (1881), wówczas niektóre z tych snów muszą prędzej czy później „wydostać się na zewnątrz". Jeśli tylko zgodność jest wystarczająco duża, nasze obecne przeżycie aktywizuje skojarzenia z tym, co nam się śniło, i powstaje wrażenie czegoś znajomego. Przez krótki czas sen i życie biegną równolegle. Czyż nie jest to romantyczna myśl, kontynuował Sully, że w naszych snach często pojawiają się fragmenty z rzeczywistego życia, i również na odwrót, sny przedostają się czasem do naszego codziennego życia i ukazują nieco ze swojego osobliwego piękna? Dla Sully'ego deja vu było przeciwieństwem tego, co Freud miał w przyszłości nazwać marzeniem dziennym. I tak jak marzenie dzienne zostaje wplątane w historię senną, stając się jedynie szybko mijającym fragmentem, w podobny sposób sen, spoczywający w pamięci już od wielu lat, może nadać wydarzeniu z codziennego życia ulotne wrażenie zdublowania. Nie można już wyciągnąć z tego snu elementu „kiedy", stąd też deja vu odczuwa się jak coś, co rozegrało się w bliżej nieokreślonej przeszłości. Deja vu nie jest przecięciem z poprzednim życiem, lecz raczej krótką chwilą równoległego biegu z niewyraźnym śladem w pamięci. Dla wielu psychologów, również tych współczesnych Sul-ly'emu, nawet hipoteza uśpionych wspomnień snów była zbyt radykalna. Dlaczego nie założyć, że deja vu pojawia się, gdy coś przypomina to, co przeżyliśmy już wcześniej w rzeczywistości? Ze deja vu oznacza dokładnie to, co sugeruje nazwa: zobaczyć coś, co widziało się wcześniej? William James uważał, że cała tajemniczość i spekulacje wokół deja vu są przesadzone; jemu samemu za każdym razem, gdy przeżywał deja vu, udawało się w końcu skojarzyć poczucie czegoś znajomego z rzeczywistym 185 wspomnieniem. Jego zdaniem, najpierw widzimy jedynie podobieństwa do wcześniejszej sytuacji, tak że powstaje mgliste uczucie czegoś „wcześniejszego". Jednak gdy świadomie się na tym skoncentrujemy, zaczniemy dostrzegać również coraz więcej różnic i w miarę jak początkowe wspomnienie staje się coraz pełniejsze, uczucie czegoś znajomego zaczyna się zacierać. Wyjaśnienie to przejęło wielu autorów. Jeśli ktoś jest po raz pierwszy w życiu w Lyonie i na widok pomnika jeźdźca odczuwa deja vu, wyjaśnieniem może być to, że widział już wcześniej podobny pomnik, jego replikę w muzeum lub jego podobiznę w albumie sztuki. Nawet jeśli nie potrafi określić poprzednich okoliczności, to częściowe podobieństwo może spowodować uczucie powtórzenia - co w pewnym sensie jest prawdziwe. Hipoteza, że deja vu powstaje dzięki częściowemu pokrywaniu się z wcześniejszymi doświadczeniami, ma również wariant psychoanalityczny. Szwajcarski pastor i psychoanalityk Oskar Pfister omówił w 1930 roku przypadek młodego oficera podczas pierwszej wojny światowej. Wrzucony do okopu granat zabił wszystkich jego towarzyszy, a jego samego rzucił na ziemię. Oficer był przekonany, że został śmiertelnie ugodzony. Z pierwszych chwil po wybuchu pamiętał jedynie uczucie spadania w głębinę i towarzyszące temu deja vu: „Tak samo spadałem już kiedyś wcześniej". Powiedział Pfisterowi, że jego zdaniem to deja vu odnosiło się do sytuacji, gdy jako dziewięciola-tek skoczył do wody, nie umiejąc pływać, i uratował się w ostatniej chwili. Wyjaśnienie Pfistera zgodne było z poglądami Freuda. W powstaniu deja vu musiała odegrać rolę podświadomość. Błyskawicznie odszukała ona w pamięci tego mężczyzny parale-lę, która dzięki przejrzystej analogii - wówczas byłeś w niebezpieczeństwie i je przeżyłeś, również teraz wyjdziesz z tego cało - w obecnej, śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji przyniosła pociechę. Deja vu należy do arsenału mechanizmów obronnych, którymi dysponujemy: odtwarza śmiertelne niebezpieczeństwo, żeby nam przypomnieć, że za pierwszym razem nie skończyło się ono fatalnie. •_.. 186 Podobnie jak William James, Pfister wierzył więc, że deja vu można odnieść do czegoś, co rzeczywiście obecne jest w pamięci, z tą różnicą, że zdaniem Jamesa powstaje ono mniej lub więcej przypadkowo, a zdaniem Pfistera pełni określoną funkcję. Podobieństwo do wcześniejszego doświadczenia nie jest przyczyną deja vu, lecz jego aktywnym składnikiem. O tym, że ta ostatnia interpretacja nie wymaga przeprowadzania analizy naukowej, zaświadcza Kees van Kooten w opowiadaniu Mijn Tour de France (Mój Tour de France), relacji ze swoich przygód na rowerze wyścigowym. Wskutek zablokowanych hamulców spada z roweru głową do przodu: „Jeszcze w powietrzu odczułem deja vu (zdarzyło mi się to już kiedyś i wówczas musiało się dobrze skończyć, bo w przeciwnym wypadku nie mógłbym mieć obecnego deja vu) i podczas gdy rąbnąłem głową i prawym ramieniem w gorący asfalt, zobaczyłem jeszcze, jak obok mojego wciąż podskakującego roweru przejeżdża holenderski samochód, po czym znika w oddali". Lecący z roweru - w jednej osobie psychoanalityk i poddany psychoanalizie - rzeczywiście wyszedł cało z upadku. Jednak hipoteza, że deja vu polega na aktywowaniu czegoś obecnego już w naszym umyśle, ma jeszcze bardziej radykalny wariant. W opowiadaniu A. F. Th. van der Heijdena Vallende ouders (Rodzice, którzy się nie sprawdzili) Albert Egberts i jego bliski przyjaciel Thjum wdzierają się w środku nocy do opuszczonego hotelu. Stojąc na podeście schodów, obydwaj jednocześnie przeżywają deja vu. Zaszokowani, chwytają się za ramiona: - Poczekaj, poczekaj... stojąc tak tutaj, schody w dół, schody w górę... a potem dwóch chłopaków przeszukuje szafę, otwiera szuflady... to się wydaje takie znajome. - Ale kiedy... kiedy? - Tak, tak, mów dalej: wiem dokładnie, ale to naprawdę d o k 1 a d n i e, co teraz powiesz. - Powiedz to więc przede mną... co teraz powiem? - „Powiedz to więc przede mną..." To dokładnie te słowa. Rozpoznałem je natychmiast, gdy je wymówiłeś. „Co teraz powiem?" Kiedy wypowiedziałeś wcześniej te słowa? 187 Nawet nieoczekiwane działanie Thjuma - zamknięcie drzwi i przekręcenie klucza - nie powoduje zniknięcia uczucia deja vu. Dopiero gdy razem wdrapują się na schody, czar pryska. Na dachu przyjaciele filozofują jeszcze chwilę, zastanawiając się nad tym, czy deja vu jest dowodem na to, że wszystko powraca w nieskończoność. Thjum tak nie uważa i przedstawia następującą hipotezę: „Mówi się przecież zawsze, że w chwili śmierci nasze życie przesuwa się «jak film» przed - no cóż, trudno to inaczej nazwać - oczyma wyobraźni? Według mnie deja vu to rodzaj zwiastuna filmowego, częściowego pokazu wstępnego tego filmu. Jako przedsmak tego, co nastąpi". Jego zdaniem deja vu powinno właściwie nosić nazwę „przeglądu wstępnego" (prevu). Wyjaśnienie Thjuma pasuje organicznie do twórczości Van der Heijdena. Podczas gdy w Het leven uit een dag (Życie zaczerpnięte z pewnego dnia) autor przyspiesza bieg czasu, a w innych częściach swojej trylogii go zwalnia, obejmując zakresem akcji większą liczbę wydarzeń, to „przegląd wstępny" Thjuma reprezentuje trzecią z kolei manipulację czasem, odwrócenie go: poczucie czegoś znajomego wywodzi się z przyszłości, rozpoznania tego, co jest jeszcze przed nami. Jednak „przegląd wstępny" prowokuje również do postawienia tego samego pytania, które pojawia się przy hipotezie, że życie powtarza się nieustannie w identycznej formie: czy obecne deja vu jest również zarejestrowane w przyszłym „filmie życia"? Jeśli tak nie jest, to nie mamy do czynienia z filmem realistycznym (i na czym musiałoby wówczas polegać rozpoznanie?), a jeśli tak jest, to i tutaj należałoby wyjaśnić zjawisko deja vu. Swoimi enigmatycznymi wspomnieniami z przyszłości, swoim „przeglądem wstępnym", Thjum proponuje nam w rzeczywistości, abyśmy jedną tajemnicę zamienili na dwie. ,„ ,: «.- . : 188 PODWÓJNY OBRAZ W 1817 roku zmarła księżniczka angielska Charlotte. Jej niespodziewana śmierć w połogu pogrążyła kraj w głębokiej żałobie, ponieważ była nadzwyczaj kochana. Młody lekarz Arthur Ladbroke Wigan miał stosunki na dworze i na własną prośbę został przyjęty do grona wyznaczonych przez Lorda Chamber-laina organizatorów uroczystości pogrzebowych w kaplicy Św. Jerzego w pałacu Windsor. W nocy poprzedzającej ceremonię Wigan niemal nie zmrużył oka i jego umysł, jak pisał później, „znalazł się w stanie histerycznej nadwrażliwości". Stan ten pogłębił się jeszcze wskutek głębokiego żalu, wyczerpania i głodu, ponieważ z powodu całego zamieszania od wczesnego ranka do czasu ceremonii - dokładnie o północy - w pałacu Windsor nie można było zdobyć żywności. Podczas uroczystości Wigan przez cztery godziny stał nieprzerwanie obok trumny i miał wrażenie, że w każdej chwili może zemdleć. Odegrano Miserere Mozarta, muzyka umilkła i zapadła śmiertelna cisza. Trumna zaczęła powoli opadać, tak wolno, że Wigan dostrzegał to jedynie dzięki porównywaniu krawędzi trumny ze znajdującym się za nią błyszczącym przedmiotem. Przyglądając się temu, popadł w pewnego rodzaju odrętwienie. Wyrwał go nagle z niego krzyk rozpaczy, wydany przez wdowca, który również zauważył, że trumna powoli się opuszcza. Oto słowa Wigana: „W mgnieniu oka miałem nie tylko wrażenie, lecz absolutną p e w n o ś ć, że widziałem już przy jakiejś wcześniejszej okazji całą tę scenę, i nawet słyszałem wówczas te same słowa, które skierował do mnie Sir George Naylor". Zdaniem Wigana, to dziwne doświadczenie przy marach księżniczki Charlotte pasowało idealnie do jego teorii dotyczącej działania mózgu. W ciągu ćwierćwiecza teoria ta dojrzała w jego umyśle od przypuszczenia do niezłomnego przekonania. Dopiero w sześćdziesiątym roku życia, w 1844 roku, wkrótce po zaprzestaniu praktyki lekarza domowego, zgromadził cały materiał dowodowy, swoje obserwacje oraz studia przypadków 189 ,; "11 Sztych przedstawiający dwie półkule mózgowe: obkurczoną i nienaruszoną w monografii neurologicznej zatytułowanej The duality of the mind (Dwoistość umysłu). Stwierdzał w niej, że nasz mózg określamy niesłusznie jako dwie półkule. Nawet termin „półkula" jest już mylący, ponieważ te dwie półkule nie tworzą łącznie nawet połowy kuli. W rzeczywistości mamy pod czaszką dwa mózgi, dwa niezależne narządy, podobnie jak dysponujemy dwojgiem oczu. Każdy z dwóch mózgów prowadzi niezależne, świadome życie, z własnymi myślami, postrzeżeniami i emocjami, chociaż przeważnie jeden z nich jest dominujący, a drugi podporządkowany. Spoidło wielkie, wiązka włókien nerwowych 190 łącząca u podstawy mózgu oba narządy, jest bez znaczenia, stanowiąc raczej barierę niż most. Fakt, że w historii neurologii znane są dziesiątki przypadków osób, którym z powodu choroby lub uszkodzenia brakowało jednej z półkul mózgowych, a mimo to pozostały sobą, udowadnia w wystarczającym stopniu, że każdy z tych dwóch narządów może utrzymać funkcjonowanie naszego umysłu. Wigan z wdzięcznością odwoływał się do Cruveilhiera, wielkiego paryskiego patologa i anatoma, który w swojej pracy Anatomie pathologiąue du corps humain (Anatomia patologiczna organizmu ludzkiego) z 1835 roku zamieścił sztychy przedstawiające mózg. Jedna z widniejących na nich półkul mózgowych skurczona była do połowy normalnej objętości, a nienaruszona półkula okazywała się zdolna do normalnego życia. Jeśli obydwa narządy skupione są na tym samym przedmiocie, daje to w rezultacie wyostrzoną koncentrację. I na odwrót, podwójna konstrukcja umożliwia odpoczynek jednego z nich podczas działania drugiego. W stanie wyczerpania często aktywny jest tylko jeden narząd. Zdaniem Wigana, w tym kryło się wyjaśnienie tego, co mu się przydarzyło w kaplicy Św. Jerzego. W chwili tuż przez pojawieniem się deja vu aktywny był tylko jeden z dwóch mózgów, wskutek czego dostępny był jedynie stosunkowo słaby obraz zmysłowy. Gdy w następnym momencie nieoczekiwany okrzyk pobudził również drugi mózg, nagle ta sama scena uzyskała o wiele ostrzejszy obraz. Świadomość Wigana zinterpretowała ostry obraz jako teraźniejszość, a niemal identyczny, lecz niewyraźny obraz jako nieokreśloną bliżej przeszłość. Nic dziwnego, że w deja vu wszystko wydaje się takie znajome: w rzeczywistości oba obrazy dzieli od siebie najwyżej parę sekund. Nic dziwnego również, że deja vu odczuwa się jako coś przeżywanego po raz drugi: mamy przecież dwa mózgi, a nie trzy. Późniejsi autorzy przedstawiali teorię Wigana w sposób jeszcze bardziej malowniczy. Sugerowano, że półkule mózgowe są „włączane" na zmianę. W normalnych okolicznościach dokona- 191 nie zmiany między lewą a prawą stroną jest dokładnie skoordynowane, tak że nasze zmysłowe doświadczenie ma charakter nierozdzielnej całości. Jeśli jednak jedna półkula mózgowa staje się aktywna, podczas gdy druga nie została jeszcze wyłączona, powstaje rodzaj „podwójnego obrazu": poprzez obecny obraz prześwituje jeszcze zanikający obraz z drugiej półkuli, wskutek czego wydaje się, że przeżywamy coś po raz drugi. Hipoteza ta nie należy do Wigana. Analogia do podwójnego widzenia została przedstawiona dopiero w 1868 roku przez niemieckiego neurologa Jensena. Jego zdaniem, każda półkula mózgowa przetwarza własny strumień obrazów, a nasza świadomość tak dokładnie dopasowuje je do siebie, że wydaje się nam, iż widzimy tylko jeden obraz. Jeśli ta integracja z jakiegoś powodu zawodzi, powstaje podwójny obraz, który błędnie zostaje uznany za powtórzenie. Już w czasach Bernarda-Leroy uważano teorie Wigana i Jensena za przestarzałe. Nie było żadnego dowodu neurologicznego, że półkule mózgowe mogą przez pewien czas być „wyłączone" bądź że nasz mózg wszystko przetwarza podwójnie: po lewej i po prawej stronie. Jednak myśl o czasowym podwójnym obrazie pozostawała niezwykle atrakcyjna nawet bez potwierdzenia w neuroanatomii. Czy deja vu - zapytywał jako pierwszy w 1878 roku niemiecki psychiatra Anjel - nie może powstać z powodu nadzwyczaj krótkiego zakłócenia w przetwarzaniu bodźców zmysłowych? Percepcja wymaga, byśmy zintegrowali w swojej świadomości postrzeżenia zmysłowe w spójny obraz. W zwykłych okolicznościach te dwie fazy - Anjel nazywał je percepcją i apercepcją - następują po sobie tak błyskawicznie, że nie zastanawiamy się nad tym, iż w rzeczywistości są to dwa odrębne kroki. Jeśli jednak między tymi dwoma krokami powstanie opóźnienie, wówczas postrzeganie zmysłowe zamazuje się nieco właśnie w momecie, gdy musi zostać przetworzone, by połączyć się w pojedynczą, pełną percepcję. Wskutek tego w naszej świadomości powstaje złudzenie, że to, co widzimy teraz, rozegrało się dokładnie w taki sam sposób w odległej przeszłości. 192 Ta hipoteza podwójnego obrazu także występuje w różnych wariantach. Frederic Myers, angielski pionier badań parapsy-chologicznych, stwierdził w 1875 roku, że umysł ludzki oprócz zwykłej, świadomej jaźni posiada również „jaźń subliminalną", nieświadomą część wrażliwą na bodźce zbyt krótkie lub zbyt słabe, aby przebić się przez próg postrzegania, dlatego nie zostają zauważone przez jaźń świadomą. Myers porównywał percepcję subłiminalną do kamery, która charakteryzuje się nie tylko większą czułością od świadomej jaźni, lecz również działa szybciej. Wskutek tego zdarza się, że coś, co znalazło się już w naszym umyśle, zauważamy świadomie dopiero o ułamek sekundy później. Powoduje to zaburzenie naszego poczucia czasu: świadoma jaźń patrzy za pomocą oczu, a subliminalną jaźń przez obiektyw kamery, prowokując złudzenie jednoczesnego widzenia czegoś z teraźniejszości oraz z przeszłości. Myers nazwał to doświadczenie promnezją, pamięcią wstępną. Według wszystkich tych hipotez deja vu powstaje w wyniku porównania dwóch obrazów, jednego ostrego, a drugiego tak niewyraźnego, że zostaje uznany za dawne wspomnienie. Obrazy te mają charakter nie tylko wizualny, formują one sumę wszystkich wrażeń zmysłowych w danej chwili, również zapachów, dźwięków, uczucia zimna lub gorąca albo głodu. Według tego wyjaśnienia odczuwanie deja vu jako dokładnego powtórzenia jest właśnie tym, czego można się spodziewać: w rzeczywistości odstęp czasowy między tymi dwoma obrazami jest minimalny. Tę niezwykle małą różnicę w czasie odzwierciedla również „aspekt wewnętrzny" tego uczucia absolutnej zgodności -człowiek jest w identycznym nastroju, myśli to samo, czuje to samo. Przeciw tej hipotezie podwójnego obrazu można jednak wysunąć zastrzeżenie, wywodzące się z przeżyć wewnętrznych, znanych każdemu. W życiu codziennym często się zdarza, że coś dociera do człowieka dopiero po pewnym czasie. Czytasz na przykład książkę, ktoś cię o coś pyta i gdy spoglądasz nań ze słowami: „o co pytałeś?", „słyszysz" własne pytanie i jednocześnie udzielasz na nie odpowiedzi. Albo błądzisz spojrzeniem bez- 193 myślnie wzdłuż zatłoczonego ogródka kawiarni i dopiero ułamek sekundy później uświadamiasz sobie, że zobaczyłeś kogoś znajomego. W przypadkach tego rodzaju, które obecnie często określa się jako spóźniony refleks, występuje opóźniony proces asymilacji czegoś, co było już dostępne jako wrażenie zmysłowe. A jednak nie dzieje się wówczas nic, co przypominałoby deja vu: nie ma ani uczucia powtórki, ani usytuowania w nieokreślonej przeszłości, ani poczucia, że człowiek już teraz wie, co wydarzy się za chwilę. .. j \. - > - ;,. »*, , DEJA VU A DEPERSONALIZACJA r. ¦-; ''¦ , ¦ > (l }/ ,,< -. Niezależnie od tego, czy omówione do tej pory teorie pochodzą z literatury pięknej, neurologii, psychiatrii czy psychoanalizy, wspólne jest dla nich to, że nie zostały stworzone na podstawie licznej grupy historii przypadków. Poglądy te prezentują autorzy, którzy po prostu nie dysponowali danymi niezbędnymi do powiązania fenomenu deja vu z porównywalnymi zjawiskami psychicznymi, z różnicami między osobami badanymi bądź z wariacjami dotyczącymi okoliczności, w których fenomen ten się manifestuje. Dlaczego jedna osoba przeżywa deja vu, a inna nie? Czy istnieją określone okoliczności, które sprzyjają odczuciu deja vu: może podróż lub zmęczenie, alkohol, brak snu? Badania nad kwestiami tego rodzaju rozpoczęto dopiero wtedy, gdy filozof i psycholog Gerard Heymans rozpisał w 1906 roku dwie ankiety, rozpatrując możliwy związek między deja vu a pewnym równie ulotnym przeżyciem psychicznym, zwanym depersonalizacją. Mówiąc słowami Heymansa, depersonalizacja to „pojawiający się nagle, przeważnie szybko mijający stan, w którym wszystko, co postrzegamy, wydaje nam się dziwne, nowe, raczej przeżywane we śnie niż rzeczywiste; ludzie, z którymi rozmawiamy, sprawiają wówczas wrażenie maszyn, nawet własny głos brzmi nam w uszach obco, jak głos kogoś innego, i mówiąc ogólnie, 194 I Filozof i psycholog Gerard Heymans (1857-1930), rok fotografii nieznany odnosimy wrażenie, że to nie my sami działamy lub mówimy, lecz jedynie postrzegamy swoje działanie i mówienie jako bierni widzowie". Wyniki ankiety wspierały teorię Heymansa, że deja vu, podobnie jak depersonalizacja, polega na złudzeniu pamięci bardzo specyficznego rodzaju. Późniejsze badania potwierdziły tę konkluzję w wielu punktach. Heymans umieścił w swoich ankietach pytania o rytm dnia (człowiek skowronek czy człowiek sowa), rytm pracy, stabilność emocjonalną, usposobienie (introwertyczne czy ekstrawertycz-ne), roztargnienie, jakość pamięci wzrokowej oraz zdolności matematyczne i językowe. Osobne pytanie odnosiło się do „alienacji słownej", uczucia, że znany wyraz wydaje się nagle czymś „dziwnym, osobliwym, zestawem dźwięków lub liter bez znaczenia". Poproszono respondentów o podanie czasu wystąpienia takiego zjawiska oraz zanotowanie, czy znajdowali się wówczas w zwykłym otoczeniu, byli sami czy w towarzystwie, mówili czy słuchali, byli zmęczeni lub napięci, mieli za sobą poważny wysiłek fizyczny bądź umysłowy, niedawno jedli lub wypili więcej niż zazwyczaj, itp. W celu zapewnienia sobie materiału porównawczego Heymans poprosił swoich studentów, aby 195 odpowiedzieli na pytania dotyczące osobowości oraz zdolności intelektualnych również wtedy, jeśli w branym pod uwagę okresie nie przeżyli ani razu uczucia deja vu bądź depersonalizacji. Opis odczuwania deja vu zapożyczył Heymans z refleksji Dawida Copperfielda wywołanych słowami Micawbera na temat Do-ry i Agnieszki. Heymans rozdzielił kwestionariusze między studentów dwóch lat prowadzonego przez siebie kursu psychologii. Dzięki uprzejmości kolegów wykładowców z Heidelbergu, Bonn i Berlina można było przeprowadzić ankietę również w niemieckiej wersji językowej. W końcu Heymans miał do dyspozycji ponad 130 wypełnionych kwestionariuszy. Z bezbłędnym wyczuciem statystycznym zidentyfikował trzy cechy, które u „pozytywnych" respondentów (którzy przeżyli deja vu lub depersonalizację) występowały częściej niż u „negatywnych". Cechami tymi były: większa wrażliwość emocjonalna, skrajne różnice nastroju oraz nieregularny czas pracy. Te same cechy wiązały się również z częstszym występowaniem alienacji słownej. W przeważającej większości do przeżycia deja vu lub depersonalizacji doszło wieczorem, zazwyczaj w towarzystwie innych osób, gdy sam respondent nie zabierał głosu, często był w stanie zmęczenia, po uczeniu się czegoś nudnego lub chaotycznego bądź po spożyciu alkoholu - krótko mówiąc, pisał Heymans, w stanie osłabionej koncentracji i zmniejszonej energii psychicznej. Heymans sygnalizował, że zjawisko deja vu występuje u tych samych respondentów, którzy doświadczają również depersonalizacji bądź alienacji słownej. Na wzajemne powiązanie tych trzech zjawisk wskazuje także to, że sprzyjają im te same okoliczności. W rezultacie hipotezy, które mogły wyjaśnić jedynie zjawisko deja vu, natychmiast straciły walor prawdopodobieństwa. W końcu wyjaśnienia przez częściową zgodność obecnego doświadczenia z wcześniejszym, „podwójną percepcję" bądź opóźniony proces asymilacji postrzeżeń pozostawiają niewyjaśnioną sprawę, dlaczego ta sama osoba ma również większą szansę doświadczenia depersonalizacji bądź alienacji słownej - 196 uczucie czegoś znajomego, bez uzasadnienia obecne przy deja vu, jest przecież w wypadku depersonalizacji bądź alienacji słownej bez uzasadnienia nieobecne. Według hipotezy samego Heymansa pozornie tak różne zjawiska, jak deja vu, depersonalizacja i alienacja słowna, są wyrazem tego samego procesu. Punktem wyjściowym tej hipotezy jest stwierdzenie, że uczucie czegoś znajomego w danym po-strzeżeniu zostaje wywołane poprzez skojarzenie tego postrze-żenia z przeżyciem wcześniejszym. Skojarzenia te pomagają osadzić dane przeżycie w przeszłości: im mniej wyraźne i mniej liczne skojarzenia, tym większy wydaje się upływ czasu między przeżyciem obecnym a tym, które sobie przypominamy. Wskutek tymczasowego osłabienia energii psychicznej i zmniejszonej koncentracji brakuje skojarzeń, które w normalnych okolicznościach zapewniają uczucie czegoś znajomego, lub ulegają one osłabieniu. Zgodnie z tą hipotezą, alienacja słowna polega na braku połączeń skojarzeniowych między słowem a pamięcią semantyczną, co powoduje, że dane słowo staje się jedynie pustym dźwiękiem. Depersonalizacja jest następstwem całkowitego braku skojarzeń, w wyniku czego nie tylko słowa, lecz również wszystkie pozostałe aspekty sytuacji nie sprawiają wrażenia czegoś znajomego. I w końcu, deja vu powstaje, jeśli skojarzenia nie zniknęły zupełnie, lecz są słabe i nieliczne. W świadomości powstaje wówczas złudzenie, że obecne przeżycie jest wspomnieniem z odległej przeszłości. Heymans sprecyzował dokładniej związek deja vu z energią psychiczną na podstawie doświadczeń osobistych. Deja vu może pojawić się również wtedy, gdy poziom koncentracji jest normalny bądź nawet wysoki, lecz ilość energii psychicznej dostępnej do przetworzenia obecnego procesu postrzegania jest niewielka. Na przykład, ktoś musi wygłosić toast i krótko przed swoim wystąpieniem zagłębia się w rozmowę. Biorąc pod uwagę, że najwięcej energii psychicznej kieruje na przygotowywane przemówienie, prowadzoną przezeń rozmowę będą cechować słabe skojarzenia. Pewien kolega wykładowca zameldował Hey- 197 mansowi, że czasem przeżywa deja vu tuż przed wejściem do pomieszczenia pełnego ludzi: trzymając klamkę w dłoni, odnosi nagle wrażenie, że stał już kiedyś w tym miejscu. Przeżyciu deja vu może sprzyjać również skierowanie pełnej uwagi na sprawy znajdujące się poza zasięgiem obecnego postrzegania zmysłowego. W teorii Heymansa alienacja słowna, deja vu oraz depersonalizacja znajdują się na skali ruchomej. W najlżejszej formie brakuje jedynie powiązania między słowem a jego znaczeniem i słowo to zaczyna nagle rezonować w naszej głowie jako oderwany, dziwny dźwięk. W wypadku depersonalizacji brak jakichkolwiek skojarzeń z czymś znajomym, wskutek czego wszystko wydaje się dziwne i nowe. Deja vu znajduje się w połowie -jest jednocześnie czymś znajomym i czymś nowym. Które z tych trzech zjawisk wystąpi, zależy od stopnia naruszenia naszej energii psychicznej. Na podstawie tej teorii, argumentował Heymans, można zrobić dwa przypuszczenia. Po pierwsze: jeśli depersonalizacja jest bardziej ekstremalnym przypadkiem tego samego procesu, który powoduje wystąpienie deja vu, wówczas to ostatnie zjawisko powinno występować częściej niż depersonalizacja. Ankiety potwierdziły, że tak jest w rzeczywistości. Drugie przypuszczenie dotyczyło profilu psychicznego osób o podobnych doświadczeniach. Jeśli depersonalizacja jest wariantem ekstremalnym, wówczas forma tego profilu u respondentów meldujących jej przeżywanie musiałaby być bardziej skrajna niż u tych, którzy przeżywają jedynie deja vu. W ankiecie z 1904 roku Heymans nie znalazł potwierdzenia tego drugiego przewidywania, lecz w ankiecie przeprowadzonej w 1906 roku zostało ono bezwzględnie potwierdzone. Respondenci, którzy doświadczyli zarówno depersonalizacji, jak i deja vu, rzeczywiście różnili się od tych, którzy przeżyli jedynie zjawisko deja vu. Dlaczego powinny nas wciąż interesować badania sprzed niemal stu lat? Otóż również z dzisiejszego punktu widzenia obydwie ankiety Heymansa są przykładem eleganckiego podejścia 198 do zagadnienia. Aż do dzisiaj pozostają jedynym badaniem, które zostało przeprowadzone prospektywnie: omawiane okoliczności nie wymagały opisywania na podstawie odległych wspomnień. Przewidywania Heymansa można było sprawdzić doświadczalnie. Jego wyjaśnienie było ponadto zdecydowanie mniej spekulatywne niż wiele hipotez krążących na temat deja vu w literaturze: nie było w nim uśpionych wspomnień z poprzednich wcieleń ani wiecznego powtarzania tego samego, ani dusz istniejących przed wiekami. Zalety te skłoniły mnie i Hermana Sno do tego, by przeanalizować od nowa zgromadzony przez Heymansa materiał. Istnieją obecnie instrumenty statystyczne umożliwiające wydobycie z tych samych danych większej liczby informacji. Dokładne wyniki tej powtórnej analizy zostały zamieszczone gdzie indziej; tu ograniczę się do najważniejszych konkluzji. Powtarzając test, znaleziono istotne zbieżności w odniesieniu do wszystkich pytań, z wyjątkiem tych dotyczących pokrewieństwa z nauką ścisłą. Ważny okazał się również związek między deja vu a depersonalizacją. Przy powtórnej analizie zostało potwierdzone pierwsze z dwóch przewidywań Heymansa. Odnośnie do drugiego przewidywania Heymans miał mniej szczęścia: podczas powtórnej analizy okazało się, że wspomniane różnice były istotne jedynie w wypadku alienacji słownej. Respondenci, którzy meldują przeżywanie deja vu lub depersonalizacji, bądź obu tych zjawisk, wyraźnie różnią się od respondentów „negatywnych", lecz wewnątrz grupy respondentów „pozytywnych" nie ma żadnych różnic. DEJA VU, SCHIZOFRENIA I EPILEPSJA aff- Heymans nie był neurologiem. Studenci, którym zadawał pytania, nie cierpieli na zaburzenia psychiczne. Jednak wśród tej grupy zdrowych psychicznie ankietowanych to właśnie osoby chwiejne emocjonalnie przeżywały najczęściej deja vu, a okoliczności, w których zjawisko to występowało, wskazywały na pewne 199 załamanie psychiczne, choćby niewielkie i chwilowe. Wskutek odkrycia związku z depersonalizacją zjawisko deja vu zaczęto odnosić do patologii i zaburzeń umysłowych, gdzie wciąż jeszcze się znajdują, jeśli chodzi o prowadzenie badań i formułowanie teorii. W minionych trzydziestu, czterdziestu latach niemal wszystkie badania dotyczące deja vu zostały przeprowadzone przez psychiatrów i neurologów, którzy z racji swojego zawodu koncentrują się na związku tego fenomenu z symptomami klinicznymi lub zaburzeniami organicznymi. W 1969 roku psychiatra Harper stwierdził u osób zdrowych psychicznie tę samą korelację między deja vu a depersonalizacją, co Heymans. Również w badaniu dotyczącym depersonalizacji, przeprowadzonym w 1972 roku wśród 900 studentów, stwierdzono związek z deja vu. Tę samą zbieżność z wynikami nowoczesnych badań można znaleźć w odkryciu Heymansa, że deja vu występuje zazwyczaj u osób o określonych cechach osobowościowych. Richardson i Winokur ustalili w 1968 roku, że w grupie pacjentów psychiatrycznych deja vu częściej pojawia się u osób chwiejnych emocjonalnie oraz u młodzieży z zaburzeniami adaptacyjnymi. Jednakże od bardzo dawna deja vu łączy się ze znacznie poważniejszymi zaburzeniami niż depersonalizacja. W określonych formach schizofrenii pojawiające się deja vu mogą utrzymywać się na tyle długo, że przyjmują charakter chroniczny. Stają się wówczas elementem tak obszernego systemu urojeń, że pacjent myśli, iż prowadzi podwójne życie bądź żyje po raz drugi. Jest to zadziwiająca patologia - pacjent staje się swoim własnym sobowtórem i wszystko, co przeżywa i myśli, interpretuje jako duplikat równoległego lub przeżytego wcześniej życia. W odróżnieniu od „zwyczajnego" deja vu ten psychotyczny wariant zaczyna się stopniowo. Gdy jednak takie chroniczne deja vu się pojawi, to w zasadzie nie daje się go usunąć. W tym samym artykule z 1896 roku, w którym Arnaud przedstawił termin deja vu, opisał on również przypadek Louisa. Ten trzydzie-stoczteroletni oficer nabawił się malarii podczas odbywania służby w Tonkinie. Ciężkie ataki gorączki naruszyły jego pa- 200 mięć: zapomniał wiele wydarzeń ze swojego życia, nie potrafił również zapamiętać obecnych przeżyć. W ciągu paru minut powtarzał pięć, sześć razy to samo pytanie. Mniej więcej półtora roku później, na początku 1893 roku, pojawiają się u niego pierwsze symptomy deja vu; Louis twierdzi, że niektóre artykuły w gazecie czytał już wcześniej, rozpoznaje je nawet tak dobrze, że jest przekonany, iż sam je napisał. Początkowo zaburzenie ogranicza się do tego, co czyta. Jednak parę miesięcy później bierze udział w uroczystości ślubnej swojego brata i ma wrażenie, że przeżywał tę ceremonię już wcześniej w najmniejszych szczegółach. Louis zadaje sobie pytanie, dlaczego wszystko zorganizowano od początku. Jego stan szybko się pogarsza. Zaczyna cierpieć na manię prześladowczą. W lecie 1894 roku jego ojcu udaje się go przekonać, by zgłosił się do szpitala psychiatrycznego w Vanves. Tam trafia pod opiekę Arnauda. Louis oznajmia wkrótce, że rozpoznaje wszystko: dziedziniec wewnętrzny, pokoje, korytarze, a nawet personel: „W zeszłym roku o tej porze też tutaj byłem". Również jego życie wewnętrzne to coś, co powtarza się w identycznej formie. Pierwsze spotkanie z Arnaudem jest osobliwym przedstawieniem. Louis uprzejmie przedstawia się lekarzowi, wymienia z nim parę grzeczności, nagle jednak wyraz jego twarzy ulega zmianie: „Teraz pana poznaję, doktorze! To pan przyjął mnie rok temu, o tej samej porze, w tym samym gabinecie. Stawiał mi pan te same pytania, a ja udzieliłem tych samych odpowiedzi. Teraz to dla mnie zupełnie jasne. Udaje pan, że jest zdziwiony, powinien pan jednak przestać". Arnaud zaprzecza, lecz Louis nie daje się odwieść od swojego przekonania. Sześć miesięcy później Louis twierdzi, że nie przeżył nawet dwóch minut, które różniłyby się od jego wcześniejszego pobytu. Rozpoznaje każde wydarzenie nie tylko w szpitalu, lecz również w życiu publicznym: śmierć hrabiego Lessepsa, wyprawę na Madagaskar, śmierć Pasteura, katastrofę kolejową na Gare Montparnasse. W liście do brata pisze, że nie wyśle kondolencji przyjaciółce rodziny, ponieważ jej córeczka nie mogła umrzeć po raz drugi. 201 Przypadek Louisa nie jest odosobniony. Niemiecki neurolog Pick opisał podobny przypadek dwadzieścia lat wcześniej: młody mężczyzna z manią prześladowczą, który, po przyjęciu do szpitala, zapisał w swoim pamiętniku, że od drugiego dnia pobytu był przekonany, iż wszystko to przeżywał już wcześniej, tak jakby prowadził, jego słowami, „podwójne życie". Szwajcarski psychiatra Forel donosił o młodym handlowcu z manią prześladowczą, który tuż po przyjęciu do szpitala oznajmił, że był tu już rok wcześniej. O wiele później, w 1922 roku, Herman Sno wraz z kilkoma kolegami opisał przypadek dziewiętnastoletniej dziewczyny, którą przyjęto na oddział psychiatryczny AMC* z diagnozą schizofrenii. Również ona cierpiała na urojenia, była przekonana, iż jest reinkarnacją Marilyn Monroe, której wszystkie filmy i zdjęcia wydawały jej się znajome. Oznajmiła psychiatrze, że rozpoznaje innych pacjentów, salę oraz personel, więc musiała już kiedyś tutaj się znajdować. I oficer Arnauda, i młodzi mężczyźni Picka i Forela, i dziewczyna schizofreniczka z oddziału Sno mieli oprócz deja vu -a właściwie w jego następstwie -jeszcze jedną wspólną, osobliwą cechę zachowania. Oficer przebywał w klinice w 1894 roku, lecz opatrywał swoje listy datą 1895. Handlarz, którym opiekował się Forel, konsekwentnie pisał 1880 zamiast 1879. Dziewczyna ze schizofrenią będąca pacjentką Sno wyjaśniała swoje „wspomnienia" tym, że żyje rok później niż podaje kalendarz. Gdy zwrócono oficerowi uwagę na tę różnicę jednego roku, jego odpowiedź była całkowicie logiczna: skoro na wszystkich gazetach, które czytał „poprzedniego roku" widnieje data 1894, to teraz musi być rok 1895. Wspomniani pacjenci z 1879 i 1992 roku rozumowali w ten sam sposób. Przesunięcie o jeden rok -a nie o dwa lub trzy - jest rozrzewniającym przykładem delikatnej równowagi między „metodą" a „szaleństwem" w zaburzeniu psychicznym. Jeśli deja vu utrzymuje się bez przerwy tak długo, * AMC to Academisch Medisch Centrum, znany szpital akademicki w Amsterdamie (przyp. tłum.). 202 że pacjent nie pamięta jego początku, wówczas nie potrafi odnosić swoich przeżyć do rzeczywistości. Dla wspomnianego oficera wyraźne rozpoznanie czasu i miejsca - tej sali szpitalnej w Vanves, tego lata - mogło mieć tylko jedno możliwe wyjaśnienie: że przebywał tam wcześniej, i to podczas najmniej oddalonego od tego czasu lata, w lecie poprzedniego roku. Konsekwencja to ostatnie, z czego rezygnuje zaburzony umysł. Wydaje się, że deja vu, jako jeden z symptomów schizofrenii, powstaje z powodu zaburzenia orientacji w czasie. W wypadku „zwyczajnego" deja vu występuje tylko krótki moment dezorientacji, który natychmiast zostaje skorygowany. Uczucie „przeżyłem to już kiedyś" zmienia się błyskawicznie w „przeżywam teraz coś, co sprawia wrażenie, jakbym kiedyś to już przeżywał". Uświadomienie sobie doświadczania czegoś iluzorycznego przywraca kontakt z rzeczywistością. Istnieje jeszcze trzeci rodzaj deja vu. Jest on nie tak uporczywy jak wariant schizofreniczny, lecz zdecydowanie mniej ulotny niż deja vu znane z własnego doświadczenia większości osób. Deja vu tego typu mają związek z epilepsją i w ostatniej ćwierci XIX wieku zostały obszernie opisane i zbadane przez angielskiego neurologa Johna Hughlingsa Jacksona. Czasem atak epileptyczny zostaje zasygnalizowany przez „aurę": pacjent słyszy dziwne dźwięki lub odczuwa dziwaczny smak, może wydawać mu się, że nagle zostaje uniesiony w górę lub widzi, jak znajome formy przybierają osobliwy kształt. W wypadku specyficznej formy epilepsji, epilepsji skroniowej, w fazie aury powstaje czasem wrażenie, które Hughlings Jackson, nawiązując do opisów swoich pacjentów, nazwał „stanem marzenia sennego". W tym stanie tuż przed napadem znika zwykłe poczucie czasu, pacjent ma wrażenie, że znajduje się poza rzeczywistością, czasem doświadcza żywych halucynacji bądź wszystkiemu, co przeżywa, towarzyszy intensywne wrażenie czegoś znajomego. Wrażenie to Hughlings Jackson nazwał reminiscencją, a z jego opisu jasno wynika, że miał na myśli to, co obecnie określamy mianem deja vu. Na podstawie przeprowadzonych sekcji zwłok 203 - w jego czasach nie dysponowano niemal innymi środkami umożliwiającymi lokalizację - Hughlings Jackson podejrzewał, że ten „stan marzenia sennego" jest rezultatem uszkodzenia lub zaburzenia działania płata skroniowego. Dopiero pół wieku później dostępna stała się procedura umożliwiająca eksperymentalne wywoływanie podobnych zjawisk. Kanadyjski neurolog Wilder Penfield leczył w latach trzydziestych ciężkie przypadki epilepsji, stosując nową technikę chirurgiczną. W znieczuleniu miejscowym usuwał fragment czaszki, wykonywał cięcie w oponach mózgowych i w ten sposób odsłaniał powierzchnię mózgu. Sam mózg nie ma czucia. Podczas gdy pacjent zachowywał przytomność, Penfield dotykał systematycznie elektrodą korę mózgową, w nadziei znalezienia miejsca, którego pobudzanie powoduje napad. W ten sposób mógł odkryć i usunąć ośrodek epilepsji. Reakcje i postrzeżenia pacjentów różniły się w zależności od stymulowanego obszaru. Niektóre reakcje były do przewidzenia, np. prawa ręka, która unosiła się pod wpływem pobudzania lewego obszaru moto-rycznego, bądź błyski światła pod wpływem pobudzenia kory wizualnej. Jednak w określonych obszarach płata skroniowego te same słabe wstrząsy elektryczne powodowały doznania związane z czasem i pamięcią. Niektórzy pacjenci odnosili nagle wrażenie, że znajdowali się w tej sytuacji już wcześniej, bądź też niespodziewanie odbierali ją jako całkowicie nieznaną (jamais vu). Inni odczuwali niesprecyzowany niepokój, jakby zagrażała jakaś katastrofa, lub w równie niewytłumaczalny sposób zalewało ich uczucie szczęścia. Pobudzanie sąsiednich części płata skroniowego powodowało halucynacje, obrazy typu marzeń sennych oraz wrażenia typu flashback, często odnoszące się do codziennych zdarzeń i sytuacji. Wydaje się więc, że Penfield potrafił wywołać elektrodą „stan marzenia sennego", który zauważył Hughlings Jackson u swoich pacjentów z epilepsją skroniową. W 1994 roku w tym samym czasopiśmie „Brain", w którym Hughlings Jackson opublikował sto lat wcześniej obszerne wy- 204 niki swoich badań, pojawiła się relacja z długiej serii pomiarów EEG u szesnastu pacjentów cierpiących na epilepsję, doznających w fazie aury „stanu marzenia sennego". Eksperymenty przeprowadzono w paryskim Hópital Sainte-Anne. Ich wyniki o wiele dokładniej, niż mogli to zrobić Hughlings Jackson bądź Penfield, określiły neurologiczne współrzędne obszarów mózgu biorących udział w „stanie marzenia sennego". Cel badania był zresztą czysto kliniczny, a odkrycia dotyczące zjawiska deja vu stanowiły pewnego rodzaju efekt uboczny. Epilepsji badanych pacjentów nie można było leczyć farmakologicznie. Pomiary miały przede wszystkim ustalić, gdzie znajduje się ośrodek napadów, by można było następnie operacyjnie usunąć to miejsce. W tym celu pod lekkim znieczuleniem wprowadzano do mózgu około dziesięciu elektrod, które pozostawały tam przez ponad pięć godzin. Po zaniku efektu znieczulenia badacze wprowadzali do poszczególnych elektrod słaby prąd na czas jednej milisekundy. Napięcie wzmacniano do czasu, gdy powstawał napad epileptyczny i można było określić położenie jego ośrodka. Przez cały czas pytano pacjenta o to, czego doświadcza, tak że później można było dokładnie odnieść subiektywne przeżycia do zapisów EEG z różnych obszarów mózgu. Pobudzanie prądem wywoływało całe spektrum przeżyć, które Hughlings Jackson zaliczył do kategorii dreamy state (stanu marzenia sennego). Pacjenci widzieli z halucynacyjną wyrazistością obrazy znanych scen: na przykład dzielnicę, w której niegdyś mieszkali, lub przyjaciół z przeszłości, a bieżące przeżycia sprawiały na nich wrażenie snu; czasem powracały bardzo dawne wspomnienia scen domowych, takie jak krzątanie się matki w kuchni. Dla innych obraz określonych osób był tak realistyczny, że zaczynali z nimi rozmawiać. Czasem obecna sytuacja -siedzenie w odchylonej pozycji z plątaniną elektrod wystających z czaszki - wydawała się pacjentom znajoma; odnosili wrażenie, iż już wcześniej byli poddani podobnemu badaniu. I na odwrót, sytuacja ta mogła sprawiać na nich wrażenie całkowicie obcej, tak jakby im się to wszystko śniło. Czasem pobudzanie tą samą 205 elektrodą wywoływało alternatywnie raz uczucie deja vu, a za drugim razem poczucie czegoś obcego. Prawie u wszystkich to, co przeżywali podczas pobudzania, wiązało się z nieokreślonym, niesprecyzowanym lękiem, również wówczas, gdy wspomnienie lub halucynacja wydawały się znajome. „Stan marzenia sennego" zawsze pojawiał się w początkowej fazie napadu, podczas pierwszych dziesięciu sekund. Gdy porównano pomiary EEG z subiektywnymi przeżyciami pacjentów, okazało się, że „stan marzenia sennego" idzie w parze z pobudzaniem dwóch struktur mózgowych: ciała migdałowatego (amygdala) oraz hipokampa. Obydwa są częścią układu limbicznego, ewolucyjnie starej części mózgu. Znajduje się ona głęboko w mózgu, blisko pnia mózgowego, i ma bezpośrednie połączenia z częścią mózgu odpowiedzialną za stan czuwania oraz regulację emocji. Pobudzanie ciała migdałowatego może, jak udowodniły wcześniejsze badania, wywołać uczucie lęku bądź przeciwnie - relaksu, w zależności od sytuacji, w jakiej znajduje się pacjent. Hipokamp odgrywa zasadniczą rolę w funkcjonowaniu pamięci. Uszkodzenie hipokampa, takie jak w zespole Korsakowa lub wskutek urazu fizycznego, powoduje poważny zanik pamięci. Dwustronne usunięcie hipokampa oznacza nieodwołalnie koniec możliwości rejestrowania wspomnień. Zarówno ciało migdałowate, jak i hipokamp mają gęstą sieć połączeń z częściami płatu skroniowego, w których integrowane są informacje płynące z receptorów. Według najlepszych dostępnych obecnie informacji epilep-tyczne deja vu powstaje w obwodzie nerwowym, w którym jednocześnie aktywne są ciało migdałowate, hipokamp oraz pewne części płatu skroniowego. Płat skroniowy przetwarza obecne doświadczenia i przekazuje rezultaty do hipokampa. Jednak jednoczesne aktywowanie hipokampa - czy to przez pobudzanie elektrodą, czy przez napad epileptyczny - sprawia, że nadchodząca nowa informacja interpretowana jest jako wspomnienie. Brakuje w tym wspomnieniu elementu „kiedy" - to nie jest przecież prawdziwe wspomnienie - lecz wszystko, co w tym 206 momencie przeżywania zostaje poddane procesowi przetwarzania, sprawia wrażenie czegoś znajomego, wiąże się bowiem z hi-pokampem. W końcu aktywizowanie ciała migdałowatego powoduje uczucie, że zagraża jakaś katastrofa. W przeciwieństwie do tego, nieco inny rozdział aktywności płatu skroniowego, hipokampa i ciała migdałowatego może pozbawić jakichkolwiek skojarzeń ze znaną sytuacją, nawet jeśli dotyczy to sytuacji sprzed paru sekund, wskutek czego wszystko, co pacjent obecnie przeżywa, wydaje mu się kompletnie obce. Chociaż te dwa przeżycia - coś nowego, co wydaje się znajome, i coś znajomego, co sprawia wrażenie obcego - w subiektywnym doświadczeniu znajdują się daleko od siebie, to z punktu widzenia neurologii graniczą ze sobą, tak że nawet pobudzanie tego samego miejsca może wywołać raz jedno, raz drugie przeżycie. Można tu postawić sceptyczne pytanie, co te odkrycia dotyczące deja vu w warunkach patologicznych mówią w rzeczywistości o deja vu znanym wielu osobom z własnego doświadczenia. Na szczęście schizofrenia i epilepsja nie są częstymi chorobami i nawet w nich deja vu występuje rzadko; przeważająca większość pacjentów cierpiących na schizofrenię bądź epilepsję przeżywa deja vu nie częściej niż przeciętni ludzie. Związek tego zjawiska z patologią jest asymetryczny: u niewielkiej grupy pacjentów przeżycia te stanowią część ich obrazu klinicznego, lecz na odwrót - nie są elementem wskazującym na istnienie patologii. Kategoria deja vu nie występuje na liście diagnostycznej psychiatrów. Biorąc to pod uwagę, można postawić sobie pytanie, w jaki sposób wywoływanie deja vu za pomocą elektrod może przyczynić się do wyjaśnienia zwykłego, spontanicznie występującego deja vu. W końcu, poza kliniką neurologiczną nikt przecież nie chodzi wokół z elektrodami w głowie? Pytania te mają uzasadnienie, nie oddają jednak sprawiedliwości temu, co rzeczywiście udało się uzyskać. Warunki patologiczne często zapewniają uwypuklenie zjawisk, które w normalnych okolicznościach są zbyt ulotne lub zbyt nikle, by można je dobrze zaobserwować. To, że niektóre epileptyczne deja vu 207 można wywołać w sposób eksperymentalny, daje neurologom szansę zlokalizowania ich anatomicznego źródła. W neuropsy-chologii odpowiedź na pytanie „gdzie" może dać początek odpowiedziom na pytania „w jaki sposób" i „dlaczego". W tym określonym przypadku - obwodu nerwowego składającego się z trzech struktur nerwowych, które, w zależności od swojego udziału, mogą wywołać uczucie obcości, czegoś znajomego bądź lęku - istnieje elegancka paralela do odkryć w całkiem innej dziedzinie (i w innym czasie). Heymans ustalił w 1904 roku, że deja vu i depersonalizacja są przeżyciami subiektywnie przeciwstawnymi, chociaż pojawiają się u tych samych osób i w tych samych okolicznościach. Wskazywało to, jego zdaniem, na to, że podstawą obu przeżyć musi być ten sam proces. Eksperymenty, które przeprowadzono niemal sto lat później w klinice Hópital Sainte-Anne, sugerują, że tak jest w rzeczywistości. OWALNE LUSTRA I , > • > Wrażenie deja vu splecione jest z trzech złudzeń. Odczuwa się je jako wspomnienie, lecz nim nie jest; sprawia, że człowiek myśli, iż wie, co się wydarzy, podczas gdy w rzeczywistości nie potrafi tego przewidzieć; wzbudza niesprecyzowany lęk, do którego, jak okazuje się w chwilę później, nie ma żadnego powodu. To potrójne złudzenie, chociaż lekkie i eteryczne, wywiera efekt konsternacji. Przez parę sekund człowiek zatrzymuje się nieruchomo nad tym, co w normalnych okolicznościach jest płynnym strumieniem skojarzeń. Zdublowanie przeżycia, które jest jednocześnie nowe i znajome, wywołuje natychmiast kolejne zdublowanie, introspektywne z natury - pełną podziwu obserwację tego, co samemu się przeżywa. Tym lustrzanym efektem cechują się wszystkie przypadki deja vu. Poza tą cechą wspólną istnieją między nimi różnice. Są na ogół ulotne, ale zdarzają się również w formie chronicznej. Mogą pojawić się spontanicznie, 208 lecz wywołuje je także pobudzanie prądem. Podczas gdy jedno deja vu człowiek uświadamia sobie w rutynowy sposób jako przelotne złudzenie, inne przeradza się u niego w schizofreniczny system urojeń. Często powstają one bez możliwego do udowodnienia zaburzenia neuronów, ale mogą też zapowiadać napad epileptyczny. Wydaje się nieprawdopodobne, by jedno wyjaśnienie pasowało do wszystkich tych odmian. Najbardziej płodny obecnie autor w dziedzinie deja vu, Herman Sno, stwierdził w jednym z artykułów, że odkrycia różnych badaczy często wzajemnie sobie przeczą. Jeden wiąże deja vu z dolegliwościami neurologicznymi, u innego związek ten nie występuje lub pojawia się korelacja negatywna. Wiek, inteligencja, status społeczno-ekonomiczny, liczne podróże, zaburzenia psychiczne, uszkodzenia mózgu, pochodzenie etniczne - zbadano wszystkie te czynniki, nie wykazano jednak ich wyraźnego związku ze zjawiskiem deja vu. Częstotliwość występowania deja vu różni się w zależności od badanej kategorii. Nie ma zgody co do tego, czy „zwykłe" deja vu różni się od chronicznego stopniem nasilenia, czy jakością. Nieco wyraźniejszy wzorzec można znaleźć w okolicznościach, które sprzyjają powstaniu deja vu: zmęczenie, stres, wyczerpanie, traumatyczne wydarzenia, choroba, alkohol i ciąża. Są to te same okoliczności, w których może wystąpić zjawisko depersonalizacji, w zasadzie jedyne zjawisko psychiczne, które wykazuje wyraźny związek z deja vu. A jednak konkluzja, że wszystkie te hipotezy są jednakowo prawdopodobne, jest zbyt ponura. To, że ktoś może mieć poczucie deja vu w momencie wyciągania z kieszeni telefonu komórkowego, trudno przypisać rezonansowi z poprzedniego wcielenia. Jeśli wszystkie przypadki deja vu powstają przez zbieżność z wcześniejszym przeżyciem - wyśnionym, zrodzonym w wyobraźni lub doświadczonym w rzeczywistości - to tym bardziej zagadkowe jest to, dlaczego pojawiają się w okolicznościach, które sprzyjają również zjawisku odwrotnemu, całkowitemu brakowi rozpoznania. Opinia Heymansa z roku 1904, głosząca, że przekonująca teoria musi uwzględnić oba te zjawiska, 209 wciąż nie utraciła mocy. Według hipotezy uznającej zbieżność z uprzednim przeżyciem, zjawisko deja vu powinno pojawiać się o wiele częściej, i to przede wszystkim w codziennych, powtarzających się sytuacjach, a nie w czasie podróży bądź w rzadkich momentach wyczerpania lub napięcia. To samo odnosi się do hipotezy „podwójnego obrazu", dwukrotnego poddania danego spostrzeżenia procesowi przepracowania. W sytuacjach, w których rzeczywiście dwukrotnie przetwarzamy to samo, np. przy czytaniu tekstu, który wcześniej przeczytaliśmy już automatycznie, niczego sobie nie przyswajając, zjawisko deja vu się nie pojawia. W pełni uzasadniona - również w świetle dzisiejszych badań - jest hipoteza Heymansa, że w wypadku deja vu bieżącemu procesowi postrzegania towarzyszą wskutek tymczasowego zaburzenia zbyt słabe lub zbyt nieliczne skojarzenia, w wyniku czego przypomina to niewyraźne wspomnienie. Przyczyny podobnych zaburzeń mogą być najróżniejsze: alkohol, czasowy brak tlenu w okresie ciąży, traumatyczne wydarzenie, napięcie przed wystąpieniem publicznym bądź wyczerpanie. Wyjaśnia to, dlaczego deja vu zdarza się rzadko i łatwo może przekształcić się w uczucie depersonalizacji. Paryskie testy lokalizacji wrażeń u pacjentów cierpiących na epilepsję zapewniają eksperymentalny obraz tego, co do tamtej pory uważano głównie za przeżycie subiektywne. Jeśli wywołane elektrycznie deja vu jest sztucznym ekwiwalentem zaburzenia, które w znacznie lżejszej formie pojawia się czasem spontanicznie, to znaczenie tych eksperymentów zdecydowanie wykracza poza odpowiedź na pytanie „gdzie". Fakt, że specyficznie określono mechanizm neurologiczny, który może wywołać dokładnie te same, typowe dla deja vu, trzy elementy złudzenia - poczucie czegoś znanego, czegoś obcego, czegoś niepokojącego - lecz również poczucie obcości typowe dla depersonalizacji, jest dobrym przykładem nieoczekiwanej konwergencji. Jeśli odkrycia i wnioski zgromadzone dzięki tak różnorodnym instrumentom, jak ankiety i elektrody, zaczynają nagle wskazywać ten sam kierunek, zapewnia to satysfakcję niemal estetycznej natu- 210 ry. Obecny stan wiedzy nie stanowi jeszcze ostatniego słowa na temat przyczyn deja vu, być może nie jest nawet początkiem ostatniego słowa. Może jednak, jak wyraził to kiedyś Churchill przy nieco innej okazji, okazać się końcem początku. Wiosną 1949 roku holenderski poeta Gerrit Achterberg wybrał się w podróż samochodem do Francji w towarzystwie żony Cathrien oraz zaprzyjaźnionej pary małżeńskiej Chetty i Jima ter Kuile. Achterberg chciał tam odwiedzić dom, w którym spędził ostatnie miesiące życia Hendrik Marsman*. Przygotowania do podróży nie obyły się bez problemów. Achterberg wciąż podlegał przepisom TBR, które zastosowano wobec niego w 1937 roku**, a które przedłużano za każdym razem o rok lub dwa. Przed każdą podróżą musiał meldować się u swoich psychiatrów i nie miał pozwolenia na trzymanie w domu paszportu. Ter Kuilemu udało się załatwić ten dokument dla Achter-berga dzięki stosunkom, jakie miał w Hadze. W kwietniu towarzystwo wyruszyło fordem Ter Kuilego na południe Francji. Wim Hazeu, piszący biografię Achterberga, dowiedział się od Chetty ter Kuile, że poeta miał przy sobie notatnik, w którym zapisywał wszystko, co wydarzyło się po drodze, włącznie ze stanem licznika w samochodzie. Achterberg stwierdził później, że zbiór wierszy Autodroom (1954, Sen samochodowy) powinien właściwie zadedykować Ter Kuilemu - w takich wierszach, jak RMera, Souvenir czy Gorge de loup, zamieścił swoje wrażenia z tego, co wspólnie widzieli i przeżyli we Francji. Od pierwszej linijki wiersza otwierającego tomik Autodroom, zatytułowanego Yaluta - De wegen liggen in een reis. Wij gaan (Drogi leżą w po- * Hendrik Marsman to znany pisarz i poeta holenderski, zmarły w 1940 roku (przyp. tłum.). ** TBR (terbeschikkingstełling van de regering) to system przymusowego leczenia psychiatrycznego stosowany dawniej w Holandii wobec przestępców, u których stwierdzono zaburzenia psychiczne (głównie psychopatów). Dzisiaj nosi on nazwę TBS (terbeschikkingstełling). Wobec Achterberga zastosowano tę regułę po tym, jak zastrzelił w 1937 roku swoją kochankę, u której mieszkał, oraz postrzelił jej córkę (przyp. tłum.). 211 droży. Ruszamy) - Achterberg igrał z przesunięciami w przestrzeni i czasie, z mapami i bedekerami, z odległościami i granicami, z wznoszeniem się i opadaniem, z zatrzymywaniem się i mijaniem kolejnych miejsc. Zadziwiające, podobne do transu uczucie, jakie może wywołać długa podróż samochodem, które sprawia wrażenie ślizgania się i przesuwania czasu, zawarł poeta w ósmym wierszu swojego cyklu: ¦ . . lv .: Deja-vu ,.,..., Spokojna woda, co opadła nisko "''-*. ->•".. w niezmienną głębię, i bez zatrzymania, ¦"; '-i' ., ;-¦ j , . . . , tam gdzie pałace białe wzdłuż ulicy, j>': : vi miga jak we śnie. Samochód się toczy. , _ . -; '"''• ; To, co przede mną, przypomina powieść. ''¦ '*''"' '" ł . >'. Fantazja w rzeczywistość się zamienia, '-.<'¦¦¦. .. ... .,, w rodzaj deja-vu, które się narzuca. :_;.; ;, ,a,.-; Nie da się uciec od teraźniejszości. ' -'¦ ' ' ' Krążymy wokół w owalnych lusterkach; f '"'¦!¦'¦¦•¦'! ; •¦-,< ' ¦, rozpoznajemy swoje otoczenie .' '!.<¦> .... . . i wiemy, że to kiedyś już istniało. u .,•¦-: Pobocza drogi nadchodzą, odchodzą. '¦ " ' '¦. ¦ ' Serce wypełnia amalgamat stary, " •¦¦•¦' cementujący odwieczne istnienia. Kierując się tylko tytułem, również wiersz Deja-vu można by umieścić w szeregu „psychiatrycznych" wierszy Achterberga, podobnie jak Rorschach, Depersonalisatie bądź Hallucinatie. W 1943 roku Achterberg przebywał niemal przez rok na obserwacji w sanatorium Rhijngeest w Oegstgeest, gdzie miał dostęp do biblioteki psychiatrycznej. Wykazywał wielkie zainteresowanie psychiatrią - z wzajemnością - i czytał książki na temat sztuki oraz psychopatologii. Być może, znalazł tam krążące w literaturze wyjaśnienia zjawiska deja vu. W czterowierszowych strofach powyższego sonetu pojawia się obok siebie kilka z nich: powtórne przeżywanie snu, rozpoznanie czytanego kie- 212 dyś fragmentu, przeżywanie czegoś, o czym wcześniej się fantazjowało. Jednakże wydaje się, że w strofach trójwierszowych Achterberg próbuje zobrazować zagadkę, a nie rozwiązanie. Lusterko oferuje odpowiednie dla deja vu skojarzenie z powtórzeniem i podwojeniem obrazu. W wypadku lusterka wstecznego jest to paradoksalny obraz, w którym „pobocza drogi nadchodzą, odchodzą", podczas gdy człowiek pozostaje nieruchomy. Pochwycony w owalnym kształcie widzi sam siebie, jak siedzi bez ruchu, poruszając się z wielką prędkością przez mijany krajobraz. Chetty ter Kuile pamiętała, że kiedyś po drodze Achterberg „zaczął snuć rozważania na temat lusterka wstecznego w fordzie, jako przedmiotu, w którym można zobaczyć to, co minęło. Mówił coś w tym sensie, że to, co już się minęło, nadal było widoczne". !.- . r?'. .';<:,')•, • REMINISCENCJE Gdyby osiemdziesiąt lat życia Willema van den Hulla sprowadzić do mniej więcej takiej samej liczby stów, można by je podsumować następująco. Przychodzi na świat w 1778 roku w Haarlemie jako syn listonosza. Dzięki pomocy finansowej pewnych zamożnych haarlemczyków zdobywa zawód pedagoga, a następnie zostaje dyrektorem szkoły z internatem. Powodzi mu się tak dobrze, że w najwspanialszym budynku Haarlemu zakłada „Szkolę francuską"; wielu członków amsterdamskiej arystokracji oddaje tam swoich synów, pragnąc zapewnić im odpowiednie wychowanie i edukację. Van den Hull pozostaje kawalerem; razem z niezamężną siostrą wychowuje jak własnego syna swojego siostrzeńca Huberta. Umiera w roku 1858. To, że o jego życiu wiemy o wiele więcej, niż ukazują te suche fakty, zawdzięczamy jego obszernej autobiografii. Van den Hull zaczął nad nią pracować w 1841 roku. Miał wówczas 63 lata, wycofał się ze stanowiska dyrektora szkoły i dysponował wystarczającą ilością czasu, aby opracować kronikę własnego życia. Opisanie swoich dziejów do wieku trzydziestu siedmiu lat zajęło mu ponad rok. Drugą część swojego życia, doprowadzoną do roku 1854, opisał w wieku siedemdziesięciu sześciu lat. Żył potem jeszcze cztery lata, nie zostawił jednak z tego okresu żadnych notatek autobiograficznych. Pełny tekst liczy dokładnie 800 ponumerowanych stron, zapisanych starannym, typowym dla nauczyciela pismem, z których każda zawiera około czterystu słów. 214 Prawdopodobnie tekst nie był przeznaczony do publikacji. Van den Hull pisał dla swojego przybranego syna oraz dalszych krewnych, dlatego też poświęcił pierwszy rozdział szczegółowemu przedstawieniu historii rodzinnej. Może podobnie jak dzisiejsi sześćdziesięciolatkowie, którzy udają się do archiwów państwowych w poszukiwaniu swojego drzewa genealogicznego, odczuwał potrzebę umieszczenia własnego życia na linii łączącej przodków i potomków, może uznał, że jego życie zasługuje na spisanie w formie dokładnej kroniki. Niewątpliwie chciał uporządkować pewne sprawy. Oczywiste jest również, że czasy, w których żył, uważał za okres wyjątkowy. Już w 1831 roku opublikował książeczkę, której pełny tytuł brzmiał: Over de belangrijkheid eens zestigjarigen ouderdoms in den jare 1831; of schets der hoogst merkwardige verschijnselen welke dien leeftijd bij uitstek kenmerken (Rozważania na temat poważnego wieku lat sześćdziesięciu w roku 1831; albo szkicowy zapis najosobliwszych zjawisk w najwyższym stopniu charakterystycznych dla tego wieku). Jest to przegląd nowych prądów, wynalazków i odkryć, jakie przyniosło ostatnie półwiecze, w ciągu którego, zdaniem Van den Hulla, wydarzyło się więcej niż w ciągu trzech poprzednich stuleci. Przy pisaniu autobiografii Van den Hull posługiwał się dziennikami, które, jak wspominał, systematycznie prowadził (a które, niestety, zaginęły), dzięki czemu wiele wydarzeń ze swojego życia mógł opatrzyć dokładną datą. Jednak styl kroniki nie wskazuje na to, że przepisywał i streszczał swoje dzienniki. Van den Hull rozwija swoje skojarzenia w formie narracji, pozwala, by pewne tematy wysunęły się na plan pierwszy, krzyżuje ze sobą poszczególne wątki. Ponadto jego relacja jest otwarta i szczera, miejscami wręcz wzruszająca. Ma odwagę pisać o swoich niepowodzeniach i porażkach, o chwilach upokorzenia, wstydu, żalu, o wyrzutach sumienia. Van den Hull to wrażliwy mężczyzna, którego łatwo było urazić; nie udało mu się zawrzeć związku małżeńskiego, którego tak gorąco pragnął. Nie sposób czytać jego pamiętniki, nie odczuwając dlań sympatii. 215 Pisząc autobiografię, ludzie odwołują się do swojej pamięci, chociaż czynią to w nierównym stopniu. Niektóre autobiografie zostają częściowo udokumentowane materiałami zewnętrznymi: protokołami, sprawozdaniami, listami, notatkami, wystąpieniami publicznymi; można je napisać z pomocą sekretarzy, tak jak stało się to w wypadku Churchilla. Do biografii Van den Hulla żaden sekretarz nie dorzuciłby niczego znaczącego, on sam spisał swoje życie na podstawie osobistych wspomnień. W rezultacie tym wyraźniej uwidaczniają się tu cechy pamięci autobiograficznej. Jest to autobiografia, która nie ma wiele do powiedzenia na temat pierwszych trzech, czterech lat życia, zawiera charakterystyczne pierwsze wspomnienia, a opisując lata młodości, dorosłości i wieku podeszłego, daje jednocześnie świadectwo rozwoju pamięci w tych okresach. Jest to również niewątpliwie autobiografia napisana przez autora w sędziwym wieku, co widać w strukturze historii jego życia. Odzwierciedla mianowicie osobliwą cechę pamięci autobiograficznej, związaną z podeszłym wiekiem, którą dopiero ostatnio zbadano dokładniej w sposób eksperymentalny. „•_, s ,.,,„. -^ . -i EFEKT REMINISCENCJI ' !. , :.-'• •-.<.¦' ; t, ?tt i *.;.;. ' ^ (" Już w 1879 roku Francis Galton zauważył podczas swoich eksperymentów, że wiele jego skojarzeń odnosiło się do czasów dzieciństwa - więcej niż do lat ostatnich. Technika, jaką się wówczas posługiwał - lista słów, które mają na celu przywołanie wspomnień - stanowi podstawę metody określanej obecnie jako „technika wskazówek Galtona". Wyrazy wybiera się w ten sposób, aby można je powiązać z każdym okresem życia. Takie słowo jak „egzamin" jest więc nieodpowiednie, ponieważ czterdziestolatek ma mniejszą szansę zdawania egzaminu niż dwudziestolatek. Natomiast bierze się pod uwagę takie słowa, jak „przeprowadzka" bądź „upadek ze schodów". Badaną osobę prosi się o przytoczenie wspomnienia, które kojarzy jej się 216 Wykres słupkowy przedstawiający wspomnienia badanych osób w wieku przeciętnie siedemdziesięciu lat w reakcji na bodźce słowne. Okofo połowy tych wspomnień odnosiło się do ostatniego roku - zostały one usunięte, ponieważ w przeciwnym wypadku nie można by wyraźnie oddać wzorca istniejącego dla reszty wspomnień. Począwszy od prawej strony, w kierunku lewej, widać w rzeczywistości zwykłą krzywą zapominania: im bardziej odległe w czasie dane wydarzenie, tym bardziej stroma linia. Jednak tam, gdzie przeciętna krzywa zapominania opada dalej stopniowo, ta na odcinku odpowiadającym wiekowi od piętnastu do dwudziestu pięciu lat wykazuje wręcz wzrost: wybrzuszenie remi-niscencyjne. Wybrzuszenie to idzie w parze ze spadkiem odpowiadającym wiekowi średniemu. z zaprezentowanym słowem. Następnie usiłuje się określić jak najdokładniej czas, z którego pochodzi to wspomnienie. Mówiąc ogólnie, najwięcej wspomnień wywołują wydarzenia ostatnie: ostatnia przeprowadzka, ostatni upadek ze schodów. Na wykresie słupkowym, w którym na osi pionowej przedstawiona jest w procentach liczba wspomnień, a na osi poziomej wiek badanych osób, poziom słupków wzrasta w prawą stronę, a najwyższy słupek pojawia się tuż przed okresem, w którym przeprowadzono badanie. W rzeczywistości jest to zwykła krzywa zapominania, dotycząca również wielu innych form pamięci 217 <&*¦ i zapamiętywania: na początku stromo opada, po czym staje się bardziej płaska. Jednak ten sam eksperyment, przeprowadzony wśród osób starszych, ukazuje znamienne zjawisko. W części, która u osób w średnim wieku ulega spłaszczeniu, u osób starszych poziom słupków zaczyna się podnosić. Po lewej stronie osi czasu pojawia się wybrzuszenie, które przyjmuje formę wyraźnego garbu, znanego w angielskiej literaturze jako remi-niscence bump. W poszczególnych badaniach dokładne położenie tego garbu różni się nieco, lecz za każdym razem widać wyraźną koncentrację wspomnień w okresie obejmującym około dziesięciu lat, którego centralnym punktem jest wiek dwudziestu lat. Wspomniany garb staje się jeszcze większy, jeśli badanym osobom nie prezentuje się słów, lecz prosi je o opisanie trzech lub czterech najżywszych wspomnień. W tym wypadku najkrótszy jest słupek obrazujący najświeższe przeżycia, a wyraźny szczyt przypada na piętnasty rok życia. Efekt reminiscencji występuje począwszy od wieku około sześćdziesięciu lat, a im starsze są badane osoby, tym wyraźniej zaznacza się to zjawisko. Kiedy Willem van den Hull zaczyna pisać autobiografię, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, w rzeczywistości przeprowadza nieformalny eksperyment z jedną osobą badaną. Bez pomocy słów-bodźców bądź schematów przegląda własne dzienniki i śledzi za każdym razem swoje skojarzenia, zapisując to, co mu się przypomina. Przyjmuje porządek chronologiczny. Czasem wybiega w swoim opowiadaniu nieco w przyszłość, czasem musi jeszcze dodać coś, co wydarzyło się wcześniej, lecz na ogół wiernie opisuje koleje swojego życia. To podejście umożliwia obliczenie stron, które Van den Hull poświęcił na każdy rok swojego życia. W okresie między czwartymi a trzynastymi urodzinami przypada nań średnio niemal czternaście stron. Od trzynastych do dwudziestych pierwszych urodzin -ponad piętnaście, a w rozdziale następnym, kończącym się w wieku dwudziestu siedmiu lat, liczba stron poświęcona na każdy rok jest nawet nieco większa. Potem jednak zaczyna spa- 218 dać. Spadek ten jest stopniowy, lecz szybki: niecałych dziesięć stron między dwudziestymi siódmymi a trzydziestymi siódmymi urodzinami, poniżej sześciu w pięciu kolejnych latach, a na każdy rok w okresie od pięćdziesięciu czterech do siedemdziesięciu dwóch lat przypadają tylko niecałe cztery strony. Ostatnim czterem latom, do wieku lat siedemdziesięciu sześciu, Van den Hull poświęca średnio po pięć stron, czyli ich liczba znowu nieco wzrasta, lecz wynika to przede wszystkim z tego, że obszernie relacjonuje tam dzieła pisane w tym okresie, między innymi traktat Gissing naar den aard en het doel van den Ring van Satumus (Domniemania na temat natury i celu pierścienia Saturna). Tak więc, zapisując na ośmiuset stronach swoje wspomnienia, Van den Hull zademonstrował niezwykle wyraźnie efekt reminiscencji. Diagram słupkowy przedstawiający liczbę stron przypadającą na każdy rok życia pokrywałby się z grubsza z wykresem obrazującym żywe wspomnienia relacjonowane spontanicznie przez siedemdziesięciolatków. To samo wybrzuszenie po lewej, ten sam stromy spadek w kierunku wieku średniego, ten sam niedostatek wspomnień z lat ostatnich. Wzorzec ten wzbudza ciekawość. Jaka jest przyczyna większej liczby wspomnień z wieku około dwudziestu lat? Czy pamięć charakteryzuje się wówczas po prostu lepszą kondycją? Czy osoba w tym wieku ma więcej przeżyć godnych zapamiętania? Czy też w podeszłym wieku ostrzej widzi się swoją młodość, ponieważ ze wspomnień z lat leżących między tymi dwiema fazami życia tak wiele się ulotniło? Każde z tych pytań skłania do przestudiowania autobiografii Van den Hulla, stwierdzenia, co pamięta wyraźnie, które incydenty przytacza z żywością, które wydarzenia początkowo opisuje szczegółowo, lecz później zaczynają znikać z kroniki - krótko mówiąc, do przekonania się, z jakiego typu wspomnień składa się garb reminiscencyjny, co go poprzedza i co po nim następuje. 219 WYDAJE MI SIĘ, ŻE WCIĄŻ TO SŁYSZĘ Van den Hull pisze o swojej własnej historii: „Dam radę [ją] spisać niemal bez żadnej pomocy co najmniej od czwartego roku życia, jako że Natura obdarzyła mnie znakomitą pamięcią (z wyjątkiem zapamiętywania imion)". Nawet jeśli sam czegoś nie pamiętał, mogła mu pomóc obdarzona równie dobrą pamięcią siostra Ełisabeth („żywa kronika"). Jednakże wszelkie informacje dotyczące pierwszych czterech lat jego życia pochodziły z drugiej ręki. Urodził się wczesnym rankiem 16 września 1778 roku. Zdaniem Van den Hulla, który chętnie widział sprawy w szerszym kontekście, był to rok obfitujący w wydarzenia, ponieważ w tym samym roku zmarli Linneusz, Rousseau i Voltaire. Ponadto w Haarlemie doszło do osobliwego wypadku: pan Van Ee, zamożny sklepikarz, stał przy wejściu do kościoła Grotę Kerk, rozmawiając ze znajomym, gdy z wierzchołka fasady kościoła prosto na niego spadł obluzowany kamień, przebijając kapelusz, perukę i czaszkę. Sklepikarz zmarł na miejscu. Kiedy parę lat później chowano w rodzinnym grobie jednego z jego krewnych, „ludzie mieli wielką ochotę jeszcze raz obejrzeć czaszkę nieszczęsnego Van Ee, i przekonali się, że tam, gdzie uderzył kamień, kawałek kości czaszkowej zapadł mu się głęboko w głowę". Z pierwszych lat życia Willem pamięta jedynie przebłyski, na przykład to, że rano jak najuprzejmiej pozdrawiał matkę: „Dzień dobry, matko, jak się macie? - Jej odpowiedź brzmiała: Bardzo dobrze, Willem, a jak ty się miewasz? - Również bardzo dobrze, Matko - mówiłem wtedy i wydawało mi się, że jestem nieporównanie bardziej uprzejmy niż mój braciszek i siostrzyczka". Van den Hull pamięta też, że Maarten, mleczarz, zawsze dawał mu kubeczek świeżego mleka, jeśli tylko miał czyste buciki. „Oto dwa drobne szczegóły, może zbyt dziecinne, aby o nich opowiadać, lecz zupełnie nieobojętne w sprawie wychowania". Nieco wyraźniej przypomina sobie krzątaninę naprzeciw ich domu: za pieniądze pozostawione przez zmarłego niedawno Teylera Van der Hulsta budowano tam dom dla obłąka- 220 nych. Willem pamięta również choroby i drobne wypadki, jak przechodził różyczkę, a potem ospę wietrzną, z której „wyszedłem tak nienaruszony, jakby zastosowano wobec mnie szczepionkę z ospy krowiej" (wówczas jeszcze nieznaną), jak wylał sobie na stopę wrzątek, jak został dziobnięty w rękę przez koguta, jak boleśnie się potłukł, spadłszy z pieca. W obecnych czasach nasze pierwsze wspomnienia często wiążą się z narodzinami braciszka lub siostrzyczki. W dzieciństwie Van den Hulla równie duża była szansa zapamiętania śmierci w rodzinie. Młodszy braciszek Willema zmarł jeszcze przed ukończeniem roku, a starszy brat Pięter zmarł w wieku lat siedmiu. Willem miał wówczas niecałe cztery lata. Pięter przebywał przez pewien czas u swoich dziadków. W drodze powrotnej, gdy płynął z ojcem promem przez Haarlemmermeer, zaskoczyła ich ciężka burza. Kapitanowi ledwo udało się dopłynąć bezpiecznie do ujścia rzeki Spaarne. Prawdopodobnie to wtedy właśnie Pięter się zaziębił, ponieważ od tego czasu zaczął kaszleć. Napady kaszlu były tak intensywne, że pewnego dnia matka położyła go we własnym łóżku, aby doszedł do siebie. Parę godzin później znów zaczął zanosić się kaszlem. Matka wzięła go na kolana, aby go uspokoić, „lecz na próżno: kaszel się utrzymywał. Moja przejęta Matka spogląda ze współczuciem na synka; zauważa, że jego oczy zasnuwają się mgłą, i wydaje krzyk: O Boże, moje dziecko umiera! I w rzeczy samej, wydał w jej ramionach ostatnie tchnienie!" Na Willemie większe wrażenie zrobiła rozpacz rodziców niż śmierć braciszka. Wspomnienia na ten temat są fragmentaryczne, lecz zapamiętane fragmenty wciąż pozostają wyryte w jego pamięci: „Z całej tej tragicznej sytuacji pamiętam jedynie, że kiedy mój braciszek leżał w trumnie, czekając na pochówek, klęczeliśmy z rodzicami i moją najstarszą siostrzyczką wokół jego małych zwłok, ojciec modlił się wruszająco, a matka gorzko szlochała!" Z dni, które nastąpiły potem, Van den Hull pamięta przede wszystkim swoją własną konsternację. Pytał wciąż, gdzie znajduje się teraz Pietertje i czy jest nieszczęśliwy; nie rozumiał wie- 221 lu z udzielanych odpowiedzi, nie pojmował, w jaki sposób jego braciszek może leżeć w grobie i jednocześnie przebywać w niebie, i w końcu stworzył sobie własną wersję całej tej sytuacji. W Haarlemie panował zwyczaj zamykania okiennic w domu, w którym znajdował się zmarły. Stało się tak również po śmierci Pietera, i za każdym razem, gdy Willem mijał dom o zamkniętych okiennicach, zastanawiał się, gdzie znajduje się teraz jego braciszek. Nad rzeką Spaarne stał duży budynek, gdzie niegdyś płaciło się podatki, którego okiennice były zawsze zamknięte. Willem rozważał, czy znajduje się tam „wielki tłum zmarłych", a okiennice są starannie zamknięte w trosce, by zmarli nie uciekli. Być może, był wśród nich również jego braciszek. Jakże smutno by mu było, gdyby zawsze musiał przebywać w tej okropnej ciemności! Willem odczuwał wobec braciszka tak wielkie współczucie, że pewnej nocy śniło mu się, iż idzie do tego domu, otwiera frontowe drzwi i wchodzi do ciemnego pokoju, w którym jedynie wpadający przez otwór w okiennicy promyk słońca daje trochę światła. Pokój ten byt od góry do dołu pełen dzieci, które, jak tylko mnie zauważyły, przysunęły do siebie swoje ładne główki i przyglądały mi się bez słowa. Ukazywały mi się jednak nie jako istoty obdarzone rękami i nogami, lecz jedynie jako ładne główki, które, jak wiele zjaw, niespokojnie unosiły się jedna obok drugiej, podczas gdy blask światła oświetlał tylko te, na które padał promień słońca. Co mnie jednak zasmuciło, to fakt, że nie odkryłem między nimi swojego braciszka, i chociaż wszystkie, unosząc się, wpatrywały się we mnie, żadna z nich nie odpowiedziała mi na pytanie, gdzie jest mój braciszek. Jedynym dźwiękiem, jaki do mnie docierał w tym ciemnym pokoju, był delikatny szum, spowodowany nieustającym unoszeniem się widm, dla którego nie mogę znaleźć lepszego porównania niż bzyczenie przelatującego komara. Jakże ostro stoi mi przed oczyma to marzenie senne z czasów dzieciństwa; jak wyraźnie widzę wciąż ten tłum zjaw, a między nimi przede wszystkim jedną, która przyglądała mi się wyjątkowo długo, a na której twarzy malowała się ogromna radość. Jeszcze teraz, w mojej samotności, kiedy słyszę bzyczenie komara, często przypominam sobie ten sen i czuję podobne wzruszenie jak to, które wywołał ten sen tuż po śmierci braciszka. Wiele opowieści Van den Hulla z dzieciństwa dotyczy czegoś, co „przeżywał po raz pierwszy". W 1785 roku po raz pierw- 222 szy pozwolono mu wybrać się z ojcem do dziadków w Maar-tensdijk. Podróż trwała tak długo - najpierw barką*, następnie przez wiele godzin pieszo - że już samo podróżowanie było przygodą. Van den Hull pamięta również, kiedy po raz pierwszy ślizgał się na łyżwach: pewnej nocy jego ojciec wylał na drogę dwanaście wiader wody i do rana kałuża zamarzła. Willem jest świadkiem pojawienia się pierwszych „joujoux de Normandie" (jojo). Wydaje się, że Van den Hull zachował również wyraźne wspomnienia z pierwszych dni szkoły. Między czwartym a siódmym rokiem życia chodził aż do czterech różnych szkół, i w końcu w ostatniej z nich nauczono go porządnie abecadła. Szczegółowo opisuje swoje wrażenia z pierwszego dnia spędzonego w trzech z nich: wygląd nauczyciela, jego ubranie, inne dzieci oraz klasę szkolną. Czwarta szkoła to szkoła państwowa „Letter B", leżąca nad rzeką Spaarne. „Pojawiwszy się po raz pierwszy w tej szkole - pisze Van den Hull - tak dokładnie, chociaż całkiem nieświadomie, przyjrzałem się panu Pietsowi i jego gospodyni, że rysy twarzy obydwojga wryły się głęboko w moją wyobraźnię". Chociaż nauczyciel Piets zmarł zaledwie parę miesięcy później, „wciąż jeszcze przypominam sobie jego wąską, drobną twarz, jasnobrązową, świeżo przyciętą czuprynę oraz dopasowaną do figury togę szkolną, widząc je teraz równie wyraźnie, jak wówczas, gdy pół wieku temu stał przede mną". Pisząc autobiografię, Van den Hułl uświadamia również czytelnikowi, że tego, co przeżyło się po raz pierwszy, nigdy nie można powtórzyć. W lecie 1787 roku, gdy ma prawie dziewięć lat, powtórnie może towarzyszyć ojcu w podróży do Maartens-dijk. Wsiadają na nocną barkę płynącą z Amsterdamu do Utrechtu. Gdy zaczyna świtać i wszyscy jeszcze śpią, chłopiec wstaje po cichu i wspina się na siedzenie, aby wyjrzeć na zewnątrz: * Mowa tu o barce odbywającej regularne rejsy, ciągniętej wzdłuż brzegu na linie przez konie (przyp. tłum.). •,¦ •»:•¦; ti" 223 Nigdy nie zapomnę tego wczesnego ranka, wrażenia, jakie chwila ta wywarła na moim chłopięcym sercu, być może dlatego, że nigdy do tej pory nie widziałem natury pogrążonej w takim spokoju ani pierwszych błysków jutrzenki. W przepięknie położonych wiejskich posiadłościach, leżących wzdłuż rzeki, wszystko było pogrążone w największej ciszy; na drodze nie było widać żywej duszy, bydło wciąż spało jeszcze na pastwiskach; nie dawało się odróżnić odległych przedmiotów; ponad naszym statkiem przeleciał tylko jeden nocny ptak; nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk; jedynym dźwiękiem, który można było usłyszeć, był odgłos wody rozstępującej się przed statkiem (wydaje mi się, że wciąż jeszcze go słyszę) oraz od czasu do czasu klekotanie kołowrotków, spowodowane liną, na której ciągnięto statek. Wspomnienie tej podróży pozostało tak żywe, że pół wieku później Van den Hull powtórnie wsiadł w lecie na taką samą nocną barkę płynącą do Utrechtu, aby przekonać się, „czy tym razem odżyją we mnie wrażenia z mojego dzieciństwa". Nie poszedł więc spać, wspiął się o drugiej w nocy na górny pokład i próbował ujrzeć wszystko w ten sam sposób, jak pięćdziesiąt lat wcześniej. Niestety, eksperyment ten całkowicie zawiódł. Chociaż wiele elementów pozostało takich samych, to niemal sześćdziesięcioletni Van den Hull nie umie się tym wzruszyć. Zamiast tego opadają go posępne myśli: Gdzie podziali się wszyscy towarzysze jego podróży z tamtego czasu? Kapitan przy sterze, służący, człowiek na koniu ciągnący statek, bogacze śpiący w swoich wiejskich domach, lecz również jego własny ojciec. „Ach, nie ma ich już: leżą zesztywniali w swoich grobach, może już się rozpadli! Wówczas tak pełni sił i życia, teraz i starsi, i młodsi, wszyscy w tym samym stanie rozkładu!" Van den Hull snuje refleksje, że jedynie wieża katedry w Utrechcie, którą widzi w zapadającym zmierzchu, stoi w tym samym miejscu i tam pozostanie, gdy on sam dołączy do swoich bliskich. Już na początku autobiografii Van den Hulla silnie dochodzi do głosu jego nieposkromiona żądza wiedzy, przejawiająca się od dzieciństwa. Wspomina on, czego się nauczył w każdej ze szkół (lub czego nie udało mu się opanować), jakie zdobył nagrody, porównuje swoje osiągnięcia z osiągnięciami innych dzieci, wymienia podręczniki, które otrzymał lub sam kupił. W tym sensie są to rzeczywiście pamiętniki nauczyciela, a nie -powiedzmy - kupca lub duchownego. W latach późniejszych równie szczegółowo opisuje to, czego nauczył się w pracy jako asystent pana Schoutena („włoskiej księgowości oraz trygonometrii sferycznej"), swoje zajęcia jako pomocnika nauczyciela oraz różnorodne zadania, jakie musiał wypełniać na stanowisku dyrektora szkół z internatem. Kolejny temat to determinacja, z jaką pragnie podnieść swój status społeczny, obracając się w kręgach osób o poziomie nieco wyższym od niego, wśród zamożnej burżuazji. Z całej autobiografii przebija troska o ubiór dostosowany do jego aspiracji, o maniery, które musi sobie przyswoić, talenty przydatne w karierze, przyjaźnie, które mogą okazać się pomocne. Wiele z tego, co przydarzyło mu się w dzieciństwie, młodości i wieku dorosłym, wskazuje już na pozycję społeczną, jaką ostatecznie uda mu się uzyskać. I na odwrót, to właśnie ta pozycja nadała znaczenie jego wspomnieniom: Van den Hull widział siebie jako człowieka, który stał się tym, kim chciał zostać jako dziecko. „TAK JAKBY WYDARZYŁO SIĘ TO WCZORAJ" ."'' " J '" '"' ' *','/ " Ambicja ta miała również odwrotną stronę. Van den Hull, o czym sam wspomina, od dzieciństwa „był wrażliwy na zawstydzanie, niesprawiedliwość oraz niedocenianie". Rzeczywiście, w autobiografii ta jego cecha jest jedną z najbardziej rzucających się w oczy. Za każdym razem, gdy przypomina sobie coś, co go rozstroiło, opisuje to bardzo szczegółowo. Wydaje się, że w późniejszych latach jego nadwrażliwość związana jest z prostym pochodzeniem. Opisuje on różne incydenty, kiedy to nie został potraktowany z szacunkiem, na który zapracował sobie z takim trudem. Jednak już jako dziecko niełatwo zapominał doznane krzywdy. Kiedy razem z przyjacielem Dictusem został mianowany asystentem w szkole pana Schoutena, oczekiwał, że twardy reżym kar cielesnych - wysuszone ścięgna byka, deska, sznur - będzie obowiązywać wobec uczniów, lecz z pewnością 225 nie wobec asystentów. Myli! się co do tego: „Pamiętam zbyt dobrze, jak pewnego popołudnia, wkrótce po mianowaniu mnie na to stanowisko, wymierzy! mi parę silnych razów na oczach wszystkich uczniów". Zresztą Schoutenowi nie trzeba by!o wiele, wystarczała „jedna niestarannie napisana linijka tekstu". Pewnego dnia Van den Hull zosta! wezwany do pokoju Scho-utena z powodu niewielkiego wykroczenia. Aby się zabezpieczyć przeciw biciu, wsunął do spodni zeszyt. Wybieg zosta! odkryty i Schouten uznał to za tak ciekawą historię, że opowiedział o wszystkim swojej służącej Krijntje. Wówczas dopiero doszło do prawdziwego upokorzenia: tego samego dnia Krijntje zaczęła z niego kpić, pytając, co ma w spodniach. „To szyderstwo na temat kary, którą odczułem jako bolesną i upokarzającą, ugodziło mnie tak głęboko, że i miejsce, w którym stała Krijntje, i sposób, w jaki sformułowała pytanie, i miejsce, w którym siedział Dictus, i to, w którym sam się znajdowałem, wciąż jeszcze tak wyraźnie stoją mi przed oczyma, jakby wydarzyło się to wczoraj". Nie wynaleziono jeszcze wówczas fotografii, nie mówiąc już o lampie błyskowej, lecz scena ta posiada wszelkie cechy wspomnienia typu „efekt lampy błyskowej". Równie szczegółowe jest wspomnienie tego, co mu się przydarzyło, gdy mianowano go nauczycielem w Groningen i wracał tam barką po spędzeniu urlopu w Haarlemie. Dopłynąwszy do Stroobos, odkrywa, że nie ma przy sobie wystarczającej ilości pieniędzy. Brakuje mu czterech centów: nie jest to wielka suma, lecz mieszkańcy Groningen z pewnością nie machnęliby na to ręką. Van den Hull postanawia dopłynąć do „Czwartej śluzy" (obecnie Vierverlaten) i resztę drogi pokonać pieszo. Podczas gdy z innymi pasażerami stoi na falochronie w Stroobos, gotów wstąpić na statek, słyszy, jak kapitan woła coś, co brzmi, jak: „Czy wszyscy do Groningen?", lecz nikt nie odpowiada i Van den Hull wchodzi na statek razem z innymi. Pół godziny później pojawia się przed nim kapitan, aby zainkasować opłatę. Van den Hull pyta, ile kosztuje podróż do Vierverlaten. Od tego momentu sprawy przyjmują nieprzyjemny obrót: 226 Nie pobieram opłat do Vierverlaten, odpowiedział, musi pan zapłacić do Groningen. Nie płynę do Groningen, wyjaśniłem od nowa, muszę wysiąść w Vier-verlaten. Ta szansa istnieje, drogi chłopcze, odpowiedział pogardliwym tonem, zapłacisz mi jednak do Groningen, to mi się należy, i dlatego właśnie, kiedy pytałem w Stroobos: Czy wszyscy do Groningen?, powinieneś był wtedy odpowiedzieć: Do Vierverlaten, teraz jednak musisz mi zapłacić całą sumę... Jako że nie mogłem tego uczynić, musiałem mu stanowczo odmówić i to w jedyny możliwy sposób, dając mu do zrozumienia, że wskutek jego niesprawiedliwego żądania rozliczę się z nim w Groningen. Niezależnie jednak od moich słów i gróźb, on szydził ze mnie i wygrażał, że nie zejdę ze statku, dopóki nie zapłacę mu, jak należy, całej sumy, i z tymi słowami wrócił do steru, nie przyjąwszy ode mnie pieniędzy, powtórnie mnie wyzywając we wszelki możliwy sposób, a zwłaszcza nazywając nędznym paniczem. W nadziei wydostania się z tej skomplikowanej sytuacji Van den Hull zwierza się towarzyszowi podróży i prosi go o pożyczenie czterech centów. Ten jednak odmawia, spoglądając nań podejrzliwie, co pogłębia jeszcze zawstydzenie Van den Hulla, nie przynosząc pożądanego rezultatu. Zatroskany, opuszcza statek przy Vierverlaten, gdzie ku swej uldze - „Bóg widział moje zawstydzenie" - widzi stojącą na nabrzeżu siostrę przyjaciela. Ta chętnie oferuje mu brakującą sumę i Van den Hull może popłynąć aż do Groningen. Powód może być za każdym razem inny, lecz przeżywany wstyd zawsze jest równie intensywny. Któregoś słonecznego popołudnia Van den Hull mija w Haarlemie pewien dom i przez otwarte okno dostrzega kilka guwernantek oraz ich przyjaciółek. Uprzejmie uchyla kapelusza. „Ale zamiast odpowiedzieć na moje pozdrowienie albo przynajmniej pozwolić mi przejść niezauważenie, wszystkie dziewczyny wybuchają gromkim śmiechem, który rozchodzi się po całej ulicy. Aby przekonać się, czy rzeczywiście chodziło o moją osobę, godzinę później specjalnie przechodzę przed tym domem po raz drugi, znów uchylam grzecznie kapelusza, i tym razem dobiega mnie z ich strony jeszcze głośniejsza, jeśli to możliwe, salwa śmiechu. Wydarzyło się to 3 maja 1817 roku". Przy innej okazji Van den Hull towarzyszy jednemu ze swoich młodych uczniów, paniczowi Collotowi d'Escury, w drodze do domu jego rodziców w Hadze. Podróżu- 227 6ZZ op jsojcIm bmo(S afoA\s afniapj qrq E^iupjAzo op 'AuBMomuipod nsezD op iisbzd po 'ipBiuazje^so nuiaiu A\pszjd 3T>(s av spusMjpsuojpiu i Apś{q bu sIt eimeuio 'Ajsij ajBjs osudjx3 w z9iua\oj bzdbjAzjj ¦uisiusDampod uiAdeusoj z dejAzo pp>[ od sf buAzdez i Ajusum^op sjejs {Bq -3ZJ§pO 3[§BU 9Z '9IU3ZEJA\ OJ EIMBidę "9081 n^OJ M W 'OUDOUI 9IUMOJ nj[OJ 2^8X M nuI EJDIMJ[SOp EJ BMBjdę "OIEIUm OfefnM -oqDBZ 9iu 'iijEJ§oiqojnB m pozida uaj afnsido nnj-[ usp ubą "BppAzDtlBU I B-IO}UB}[ E^SIMOUBJS 9Z oS BMnStl BUJ9pSO>[ Sj og9uqapiM zazjd BuozjnqpO(j -moiuzoti qo;oMS dbm ui \\nn uap ubą o§3JO}>[ op 'nuiuiEZ§3 o§30bzoAj -op nj^iguojf o§3UZEA\od op izpoqDOp tyąoi 9081 AV '^o JOJ3IS 3IUEZ3nBU EIMEJSOZOd JSBIUIOJBU n -o>[ mojb§9z qoAii3[3id uismjsouui" MODizpoj qoi zazjd Auozp -oj§bu oj bz sfBjsoz i) i[3jBAvAqo qoAjiU3iuiEuz psizp 'A\s iiunui -O5J f3ZSAU3|d Op 3IUBMOJO§Xzjd BU nSBZO 3J3IM BDSIMSod 'EIInH U9P UBA UI3IUBP2 -BIU3ZpOJ§BuAM OSO>[OsAm O 3IS BZOEJOp AVO}U3pADUI \\3&\ OQ 'uqOSO UIB} 3IS qo^uui njsiM i Aqznjs q3Bzoo bu" niusiMBjspazjd m SBZopod o§ ouB}S3po :qosods AoBfezJE^odn fo|zpjBqfBu a\ -M^IZOJ EUZ03jXzOj) ^EEIUJSĄ UIEZJ33q" oJ i -BMOJ AjL1S3]-ĄXO Z Aj3IUnsn 3fBJSOZ BMOUIEU O§3f EZ Z3TUMOJ 3Z '„aSuy^ XuzouipiA\ sis 9fBpBZ iuiXjoj>[ z '"dji uidg A\ouBd qoAuzoui|9iA\ BA\}suiojod o§9uz9i[ -9TU pOJSM MOJU99 niD9[d J9MBU 3iqOJBZ 9IS nUI Bptl 9IU 9Z 'Z9IUMOJ >|Ef 'q9BUTZpOJ q9AuZOJ A\ {BpiZpn q9AjCJ>[ 9U}BAvCld pEJJ 9§UVJ O§9Uq9piM UEJBIZp 5pjtt>[SAV 9Z 'A -9Zjd }S9f l\nn U9p UBĄ '9ufoA\ AV tlOUOJJ M E '}5JI{JUOJ[ AjJEAUO AY 9is B0{Bizs>f9Zjd UBpz B9iuzo^i "njidjnd oSgfoMS 9z [{nj-[ ugp ubą po od 'uiĄ e 'Auoqure z uiAoBfBMgiuizjązoj uii^snouBJj f A 9f9JodojdsAp 9iuzejAav ezsX{s AosAzsm oggj n>[ pIU Op 9IS EIUBMOSOJSOp EIMBUipO 'BUODJBJZSjpiUZ 9IU -ZBMod OJjBf qoBZsn o§9f m ;mzjq '^^gjuEUjaMnS i A\ai9Ui9Mn§ qoj5IsjB9fBA\zs-o>[sn9UBJj" nA\A{dM 5|9jn>[s bu 9iuqopodopA\Bjd 'BJC}>J 'BMOUlAw Z 9IS JB^Jods 9IUI9JJBBH A\ Z09J 'EZnOUBJj O§9J -iMopoi po u9§uiuojq m o§9pfsn9UEJj E>[Az5f 9is {Azon \\n\\ ugp UBĄ ¦A^OUlAM. f9MpSB{M JEUI9J EU MOJS AuEIUI^ Op IZpoq3Op Aąoad SBZDpod znf 'IEBjW TpB§9J§uo>[ m ui9JOJUe>[ Aubmoubiui gfElSOZ HnH U9p UBy\ Ap§ '9fnd9JSBU JJjEJUOJf AzSAU9ld q3J •gSuyj o§9uq9piM zgzad >iEf 'AuBZIB>[Odn 9IUUEJSn9IU I O>[Oq9{§ >JBJ 9IS }nZD 9IU O8O5JTU Z9ZJJ •n>(OJ LC8I M P-I91UIS O§9f O 3S9]UOp 91UBJS A\ JS9f \\nH U9p UEĄ Ap§ 'fgju z B5[iuz e '0081 n5[OJ m ujBJ§oiqojnB m AzsMjgid zej Od 9IS BIMBfod O5JSIMZBU O§9f "9§UVJ 9->P?SSpX OTSOf :qDEIA\Zjp Azad o>[suEiqm§ j{ej o§ {BA\oj>[EJiod d § -BS O§9J 9>{9J UlAj AV JElZpiM JjnH U9p UBĄ iub qoAuzoi|qnd mopjiuio^j 'u9zsAzjbmojs qoAupBZ op 'bmjsAzj -EMOJ Op AuBZSBidEZ {BA\Aq 9IU '9TUI9IJBBH ^ TlUIOp UiAzSJIU9IUI -BUZfBU M {B5[ZS9IUI Z] OIUIUI 9Z '9IU9Z9AjO§ZOJ {EA\nZ0pO n5J9IAV UlA{ZS9pod Ą^ -gpip f9I>[SUJ9IJBBq AV 0§9IU Z9Zid BUBMOUlfEZ 9pAzod OJ 9fBppO 31SU3S UlAuZOXjOJBJ3UI fa -I>(ZDEI3pAA\ JAZD -oiy\3zid 9iu iinj-j uap ubą az 'ojAzjEpz 3is Azej sjsd azozsaf aj9zsnp Bfoui M 9IS B{AlAV AuAz9A\9IZp p} ZJBAU B>[9U9uAjJ9duiI 9I9JBJBZ -9IU >[Ef 'O" :qOBJB| njS9Izpj9JZ3 Od J9AVBU {BIUUJOdEZ 9IU pf Z9IUA\O^I -aE§9Z9O{AV SUII^Ef {Aq UlAq>[Bf" 'iMZjp UIIU BZ -bzjjez BJOjsEd BDBznjs '?sppo nui EjEA\zod psouiopBiM -tijsAm od i uoj>jn eu EpBiModpo 9iu 'iAvzjp op 9iiA\qD bu izpoq9 -pod ZD9( '^uigfEZDAAyz uiAuq99zsA\od jsgf ||9jEA\Aqo qoAuBA\ -oqoAM 9zjqop n od" 'B>[pojs op 08 EjpsndM Aq 'pDEzn{s isoid 9TU AjO}5( 'JBBĄ^ lfDB§9J§UO5J BJOJSBd tlUIOp M UI9ZBJ UlAj '9DUBTUI -ojs bu Auozjo>[odn iojs nA\ouz pmzod 9piM9]>j "^AjnDsg4p uiZpOJ niUOp 9DZDBJ9pAM BU UI9JBUBJS O5[[A} J[Ef 'BJ 9is }SEiuiq3AjBU 'i§eh op ui9ijjjbjs Azcjpod m ui9jbmoui -fBZ E>[Bf 'BpAzod BA\O5[lBfAĄ^" "UI9SOU p9Zid IAVZjp nUI BijAuiBZ I 'n>{pBZiod M JS9f O5[JSAZSM 9Z 'ETUlfBUZO 'fB5JO] AuOlMIZpZ 9TS BIM -Bfod Ap§ 'nsBZD op B>pzD U9j 9izp§ 'n§ojd eu Burapido o§9ms DbCbiMEJSOZ 'E5[pOJS Op lSBTUiqDA}BU IZpoqDM Bljn]^ U9p UBĄ ipzDn 'BzaiuEd nuiop o§9uuizpoj op BfBMAqAzad Apgr^ 3DJBq 3IUO5J ZSZid p}9iu8fep BU 9IU|qB>[ f3J9fEuAAV M '3IUpo8AAV fef wielebnego FAnge. Przez wiele kolejnych akapitów każde zdanie kończy wykrzyknikiem. Wydaje się, że jeden przykład sytuacji, w której ktoś go źle potraktował, pociąga za sobą następny. W pamiętnikach tych przypisuje pastorowi 1'Ange długą listę wykroczeń, żadne uchybienie nie jest zbyt drobne, by je pominąć, żaden występek nie ulega przedawnieniu. W tym jedynym rozdziale nie można się doszukać struktury opowiadania, tak typowej dla reszty autobiografii. Van den Hull sam stawia zarzuty, odpiera inne i rzuca oskarżenia, przeżywając wszystko powtórnie podczas pisania, podobnie jak incydent z Krijntje, „tak jakby wydarzyło się to wczoraj". Fakt, że wkrótce po zawieszeniu go w czynnościach i zdymisjonowaniu zaczął udzielać lekcji prywatnych, które zapewniły mu o wiele więcej pieniędzy niż znikome wynagrodzenie otrzymywane w kościele kongregacji Waal, jest powodem głębokiej satysfakcji jeszcze ponad trzydzieści pięć lat później: „Podczas gdy piszę te słowa, wspomnienie o tym błogosławieństwie wciąż wywołuje w moich oczach łzy wdzięczności". Dziesiątki stron, jakie Van den Hull poświęcił pastorowi, nie w postaci opowiadania, lecz w formie szczegółowego sprawozdania ze stawianych mu zarzutów, podkreślają odrębne miejsce, jakie zajmują w jego pamięci przeżyte upokorzenia. Wydaje się, że doznane afronty pęcznieją wśród innych wspomnień lub raczej nie kurczą się razem z resztą. Zachowują nie tylko początkową intensywność, lecz również określony kolor, smak i wyrazistość. W podeszłym wieku charakteryzuje je żywotność, którą chętnie zarezerwowałoby się dla innych wspomnień. '!¦{'; „W CAŁYM ŚWIECIE NIE WIDZIAŁEM NIKOGO POZA LINĄ" W 1811 roku l'Ange obejmuje stanowisko w Amsterdamie. Opuszcza Haarlem, nie znika jednak z życia Van den Hulla. Jeszcze przez wiele lat ten ostatni czuje się szykanowany, jeśli nie przez samego pastora, to przez jego licznych przyjaciół 230 i znajomych. W obliczu tych przeciwności opowiadanie o jego własnych osiągnięciach pobrzmiewa nutą triumfu. W 1803 roku Van den Hull zakłada własną szkołę z internatem, wynajmując w tym celu dom przy Oude Gracht. Dla ojca kupuje ziemię o powierzchni „140 reńskich prętów kwadratowych"*, pół sadu oraz pół ogródka warzywnego. Wskutek szybko zwiększającej się liczby uczniów musi w 1809 roku, i ponownie w roku 1814, przeprowadzić się do większego domu. Sprawy mają się tak dobrze, że w końcu przyciąga jego wzrok wspaniała posiadłość przy St. Jansstraat. Wspomina, że perspektywa kupna tego domu sprawiała, iż czuł się pijany ze szczęścia: „wieczorami, po dziesiątej, wychodziłem z domu ze 25 razy, w ciemności, aby obejść wokół swoje przyszłe lokum i obliczyć za pomocą kroków jego rozmiary: głębokość domu wynosiła 110 moich kroków, a jego szerokość, razem z ogrodami, 135 kroków, z całą pewnością najobszerniejsza parcela w Haarlemie". Korzystając z pożyczek udzielonych przez rodziców swoich uczniów oraz kilku haarlemskich protektorów, Van den Hull może sobie pozwolić na kupno tego domu za 10 tysięcy guldenów. W 1820 roku Van den Hull wprowadza się do tej wspaniałej posiadłości. Razem z nim wprowadzają się jego rodzice i spędzają tam beztroską starość. W prowadzeniu domu dla uczniów pomagają mu dwie niezamężne siostry. Van den Hull dysponuje kadrą pełnych zapału asystentów. Jego reputacja jest ugruntowana. Najznamienitsze rodziny holenderskie wysyłają swoich synów do Haarlemu. Są to dlań lata powodzenia i pomyślności. A jednak Van den Hull nigdy nie czuł się równie nieszczęśliwy, jak w tym domu: „Żadne z doświadczeń życiowych, które zapewniło mi czterdzieści pierwszych lat życia, nie może się równać z cierpieniem duszy, dręczącym mnie przez jedenaście długich lat jak nieustannie gryzący robak". Robak ten to beznadziejna miłość, pisze Van den Hull, najstraszniejsze położenie, * 1 pręt reński jako miara powierzchni (rijnlandse roede) to ok. 14 m2 (przyp. ttum.). 231 Tył „Szkoły francuskiej" Willema van den Hulla przy St. Jansstraat w Haarle-mie. Rysunek Gerrita Scholtena, 1822 r. w jakim człowiek może się znaleźć; potrafią je zrozumieć tylko ci, którzy sami to przeżyli. Chociaż przypuszcza, że nie ma ich wielu, „ponieważ tak potężne emocje podkopują życie cierpiących osób; szybko porywa ich śmierć lub tracą zmysły, a niektórzy nawet, zrozpaczeni, odbierają sobie życie". Przeprowadziwszy się, Van den Hull zaczął myśleć o małżeństwie. Miał 42 lata, był zamożny i gorąco pragnął założyć rodzinę. Jeden z jego wychowanków miał siostrę. Van den Hull nigdy jej nie spotkał, ale z tego, co opowiadał o niej jej brat, wyciągnął wniosek, że byłaby dla niego odpowiednią żoną. Ponadto była spadkobierczynią sporej fortuny. W czasie letnich wakacji 1821 roku składa jej wizytę, aby zawrzeć znajomość. Nie uznaje jej za piękność, uważa jednak, że jest miła i uprzejma, i opuszcza ją, nie dając do zrozumienia, jaki był cel jego odwiedzin. Aby unik- 232 nąć podjęcia pospiesznej decyzji, postanawia, że napisze do niej dopiero pewnej soboty w następnym miesiącu - sierpniu. Gdy nadchodzi dzień, w którym ma zamiar napisać list, najpierw wybiera się na zakupy do miasta. W drodze powrotnej mija przy Nieuwe Gracht młodą damę, „która przyciągnęła mój wzrok i w miarę zbliżania zaczęła czerwienić się coraz bardziej, podczas gdy ja sam poczułem się wzruszony, nie mogąc wytłumaczyć sobie przyczyny tego gwałtownego uczucia: pozdrowiłem ją, nasze oczy się spotkały, a jej wzrok przeszył mnie do szpiku kości. Wielkie nieba, powiedziałem sobie, cóż za zachwycająco śliczna dziewczyna! Och, gdybyż mogła zostać moją żoną!" Jest oszołomiony. Na Jansbrug odwraca się jeszcze raz i widzi, że dziewczyna wchodzi do domu wielebnego Serruriera. Wieczorem prosi jednego ze swoich uczniów, siostrzeńca Serruriera, aby dowiedział się w dyskretny sposób od służących, kim jest ta „niebiańska dziewczyna". Okazuje się, że jest to pochodząca z dobrej rodziny panna Roelina (Lina) de Vos van Steen-wijk tot den Havixhorst, która zatrzymała się u pani Camerling. Odpowiedź ta nie uspokaja Van den Hulla. On sam pochodzi z prostej rodziny, był niegdyś asystentem nauczyciela, a ona wywodzi się z jednego z najznamienitszych rodów w kraju, przepaść między nimi jest „tak niezmierzona, że nie można sobie tego wyobrazić". Ponadto, on ma ponad czterdzieści lat, a ona, jak szacuje, najwyżej osiemnaście. Jednak to spotkanie, właśnie tego dnia, musiało być znakiem danym przez Boga. Następnego dnia widzi ją powtórnie w kościele kongregacji Waal. On zajął swoje stałe miejsce, Lina usiadła obok swoich koleżanek, zajmujących zbiegiem okoliczności ławkę tuż obok niego, dzięki czemu znalazła się w „odległości zaledwie trzech stóp". Spogląda na nią kątem oka i z „nieregularnego unoszenia się jej biustu" wyciąga wniosek, że ona przeżywa to spotkanie równie głęboko, a nawet więcej, że jego miłość wzbudziła jej wzajemność. Nie otrzymał więcej zachęt, nie było mu to zresztą potrzebne. Van den Hull przekupuje stangreta, który donosi mu, że Lina wyjeżdża w niedzielę po południu, udając się do pewnego 233 9IS EIMBJbd pE5[IUZ 3J§BM 'UipAM U19I}(OpiM >JOIZM 0AzS9pBU AqE 'osfaim qoAzspiU}f9id[EU z uiAupaf m spBis i nui9jiEE]-[ Aoiiojjo a\ afniaoEds 9z '9is nui ius n>[OJ 0L8l Bodij /,L eu 93 z Aoou ^ ¦„uaimpisaM 1 zgj bo -bisAj ui3i>[Buz pod" uapsf gzozsgf 1 '>(oj Aup|O)( Bfi]/\[ 'piusszoM fof AzsMBjpods aiu 'uiapzBfAw faf z óis oizpo8od {Bisnui aizp -aq mouz az 'BzoBdzoj ZD3[ '3UBqonjsXM Ajbjsoz o>[p3jd >[B} Aa\j -IJpOUI O§3f 3Z 'AuZ09!ZpAV JS9f TlIMOJpZ UlAupd M 3IDS3IUI M fef izpiAv faiuzod jup 3JBd 1 - ([od uiAuoiuuisp/fejd av >[Bf 'ajqos EZBjqoAM 'maiuop faf pod izpoqD 'Ajpoui 1 BiuB§Bjq isoubz 'ids -od yup Azjj zazjj -(a/,npOAvod oSafom z Biuaidaap o§suozduo>[s -aiu 5(3jn>[SM 'azotu ?Ag") pjsiuis B5fsijq jsaf azoui :a\0{sAuiz po izpoqapo nnjj uap ubą 'biau^j onjd Ejazoez aiuiaiJBBf^ m jAqod /(uzoojop bu aizpzapfaid od zup e>([i>[ az '5is afnpEiMop Ap§ 'bSbUIZM 9IS ZDEdzOJ O§3f "3IUBIUIZ A{§3[n 3IU Z9IUA\OJ -5[3dsJ9d Z39j 'ajof bu juB sis A{iu3iiuz 3iu Bpnzon o§gf ' zbj od aun {BZjfn Ap§ 'qiMqo po jbj osazs 'n>[OJ ^^81 A\ 'f3U -BqDo>[n puibSbisosiu po qsAui o§9f oBAugpo bSoui 9iu Mooizp -OJ ApoS 9JO{Z J9MBM "U9p9f 9ZDZS9f I 'U9p9f 9ZDZS9f IZpoqOpBU od 'tiBIU9ldj9p >(OJ Auf9J0>[ 9IUUI Bjp 91S JEZDBZ }[E} j" :zjbuAjbui ApzB>[ bjom 'jssuifj od EOBuAjd EUXZ3M3IZQ feSojp BfoiU Z ZSBflUI faiu m p (Soui UiAqApS iooujoj bu Azoapod [ bjiui'Azojpod :9IAVOUiAaV oSsf M 9IS DBMOJU9U njs9izpnMp pojsods 9iA\p pAzDojAzjd AzojbjsAjW •/(zojpod fgujojMod fgj m fof AzsAzjbavoj ulitiołJi m 'zsj9im 9zsid IInH U3P UBA '!Vq 9IZpE{>[Od BU 9[IOMZ Op EOBJM '{BIZp9IMOp 9IS J[Bf 'UI9ZBJ UI^L "BZpZ9pŁw EuXzDM9IZp I '9Azijqz f9IU Op 9IS 9IUIS 9IU ZBJ9J Z3IUMOJ Z09J 'fet 9fnpiA\ [JI1J| U9p UBĄ '{Op 9is gfnuiAzjjBZ 1 BzpzgfAzjd mouz Bu;q Ap§ 'bjb •>JOJ AjBO JEUIUI 5{BX 'aU9S M UI9{BpBdBZ Ap9I>[ 'UI9JBZ03f 'O -oui apMBad 1 'qoBJjs Xzsf9iudoj>[ofBU 9iuiu {btujeSo" oubj 9is niu3zpnqo od znj :AL^i9zad zgq faju o ijs^W ¦bjAsALw 9iu f9iu op Xp§ju qoAjoj>[ 'Auiq op Azsj9ia\ qoi§n{p 9iuBS|d 9iuAp9f nui isou -Azjd 9§|n BA\oi;Mq3 'psoujomES j Azsp a\ uii^jsAzsm uiAj z 9iq -os oizpBJod isnui 'luoppAzonBU iuAupB{A\pod tub 'uiojjsois iue uiooizpoj OEjnBz gzom 91^ onzDn qoioMS sjp Bpsfn oz3|euz ij 9IU [jriH U9p UBĄ •UlAuiofEUZ9IU Z OAUSU9ZJBUI BU 9IS 9fnp -A09pz 9IU fepSOUM9d Z 99IM B ' 91U BuAzDA\9Izp 'BJ9UIUJ9S -EJSBU 9Z ' iub piu op 9is ?Azqqz >{Bup9f 9iuis -BZM O {Aq AuBUO>[3Zjd 9Z 'UjAj O M -Bd oqon eu -EIU9TUJB5JS 5 -9MS B9fo -Am J9UIUJ9S '9USEf O§9IU Z9TUMCJ BUO IJOM A\9jqM 9IU l 9IUBZE>I Z9Zid BUOIM AqZ 'DBSldBU J9MBU q9Bpnzon qoAuui9f 9 fo A\p UBĄ 9Z '} •zoMod gfnjoMpo uiAuz99idz9q3iu mA; pgzad qoi OEUiAzjjSMod Aq O§9ZSpIUJBJJ 3ISO{S/tw Aq{§OUI 9IU U9J '«iO}A\OlU9Zjd qOIU op gzsoad :uE(d XujsAuiO5j>i9i dbmoztib9jz jbiuibz EfEiu Azaapi 9is gfnpfEuz mugzpBiuojSz uiAj ą\» :jmojojs 3z" '9ujbjj >jbj jsgf 9iubzb>[ \k\ 9DME{ M IZp9IS Ijnj^ U9p UBĄ "^EfOMS 9>{}EUI I O§ " :BIUEZB>(Azjd 1BUI9J EU 9IUBZE5J UI9TMOq BZSEjS q9piĄ^ -nuBjd oSgfoMS 9Z demou§Az9jz isnui 9z 9IS 9fBJS AzSUI pj SBZ9pod >[BUp9f -AZ0IUJS9Z9T1 M '9ZSUI BU AU9ldfEU 9]Zpi HnH U3P UBA fgf Epizpgiu izpoqopBU Apo 'aUJ9i>j9f uiAMTjzoBdzoa 9iuAp9f E{Aq B§oa op EAuqpoui Bfoui b '9iuzBjqoAM Bfoui ejeiu -pdAM buo crs\k\ ifeuiq Bzod o§o>[iu uigjBizpiM 9iu 9p9iA\s uiA{ -BO M" lUinzOJ SBZOMOM {pBJJS 9|UpdnZ 'qOB!B| Od {IZpj9IA\lS >[Bf '9jB 'uEjd A{BA\qonz oj ;s9f -zbui bz o§9iu bz bjzsAm nuiofAj5j od 1 nzoMod o§9f op 9is BjpBis9Zjd AqB '9Uiq 0Buo?[9zjd 9is nui Epn 9z 'gpjzpBu eui 1 9zpfe;u9id ;zpBuioj§ 'ppsod 9fn>[Bd 'zoMod 9J -Od EUIBS 3} EU BIMBUIBZ ||n]-L U9p UBĄ •3}UIBpj9JSUiy AV BOSpTUI mężczyzna, „człowiek wysoko urodzony", który bez słowa, nie pozdrowiwszy go nawet, siada obok, opiera się o niego i w końcu go spycha. Oburzony Van den Hull żąda przywrócenia zajmowanego miejsca, zwracając uwagę, że on siedział tam jako pierwszy. Ku jego zdziwieniu nieznajomy zamienia się nagle w najuprzejmiejszego mężczyznę, przeprasza go, mówi, że nie wiedział, iż on siedział tam już tak długo, szybko wstaje i odchodzi. Gdy Van den Hull się budzi, ten sen wciąż wyraźnie stoi mu przed oczyma, chociaż nie ma pojęcia, co może oznaczać. Tego samego ranka przychodzi doń z wizytą jeden z uczniów i oznajmia, że jaśnie panienka De Vos przebywała w Haarlemie, ale znów wyjechała. Dodaje natychmiast, że zaręczyła się z wielmożnym Van der Wyckiem z Assen. Nie muszę wspominać czytelnikowi, co wówczas poczułem! Nie będę go zanudzać, opisując swoje poruszenie! Jak mnie ta wiadomość przeniknęfa do szpiku kości! Jak pot rozpaczy zacząt spływać po mej twarzy! Jak ciężko mi byto opanować się w obecności Matki i Sióstr! Jak, kiedy tylko odprowadziłem chłopca, pobiegłem do swojego pokoju, zamknąłem za sobą drzwi na klucz, upadłem na kolana i na twarz, i zacząłem zrozpaczony wykrzykiwać do Boga: Panie, czyż tak mi odpłacasz za moje zaufanie do Ciebie? Doszedłszy do siebie, Van den Hull przypomina sobie sen z ubiegłej nocy. Nagle wszystko staje się zrozumiałe. Miejsce z ładnym widokiem to serce Liny. Spacerujący mężczyzna wysokiego pochodzenia to jego rywal, który przemocą usunął go z zajmowanej pozycji. Kiedy jednak uzurpator dowiaduje się, że to on ma pierwszeństwo, pokornie przeprasza i odchodzi. Innymi słowy, Van den Hull zachowuje nadzieję: może Bóg sprawi, że Lina wyrzuci z serca Van der Wycka, i nie dopuści do planowanego małżeństwa. Przez cały rok miota się między nadzieją a obawą, do czasu, gdy wpada mu w oczy zawiadomienie o ich małżeństwie, zamieszczone w „Haarlemmer Courant" z 30 kwietnia 1831 roku, które czyta „z najintensywniejszymi emocjami". Dopiero wówczas nabiera przekonania, że Lina nigdy nie będzie jego. Przeklina dzień, w którym zobaczył ją na Nie-uwe Gracht. 236 Dla osoby zakochanej, żyjącej w niepewności, czyjej uczucia są odwzajemnione, wszystko, co robi lub czego nie robi ta druga osoba, ma znaczenie. Przez długi czas nie istnieje coś takiego jak nieistotny gest bądź niezobowiązująca uwaga, ponieważ wszystko, co druga osoba mówi, i jak to mówi, i kiedy to mówi, może zawierać jakąś wskazówkę, należy więc to starannie rozważyć i poddać analizie. Wszystkie te wskazówki łącznie prowadzą w końcu do uformowania się przekonania: tak, ona również jest zakochana, lub: nie, ona mnie nie kocha. Jednakże stan zakochania może być tak intensywny, że na odwrót, to właśnie przekonanie nadaje sens wskazówkom. Są to przypadki, w których czyjaś miłość wystarcza dosłownie za uczucie dwóch osób i wszystko, co ta druga osoba mówi lub robi, jest przyczynkiem do niezłomnego dowodu, świadczącego o miłości wzajemnej. Oczywiście, później może się okazać, że zakochany się mylił. Niewłaściwie zrozumiał otrzymywane znaki. Widział w tej drugiej osobie jedynie siebie. Od chwili, w której uświadamia sobie, co naprawdę czuła druga strona, uruchamia się w jego pamięci coś, co powoduje parę bolesnych tygodni lub miesięcy. Wszystkie wspomnienia, oblane ciepłym blaskiem zakochania, pojawiają się znowu, jakby jakaś siła wydobyła je z pamięci. Każde z nich trzeba przeanalizować od nowa: „A więc, kiedy ona... absolutnie nie miała tego na myśli..." Wydaje się, że wspomnienia te mogą zostać powtórnie zaakceptowane dopiero wtedy, gdy nada się im nowe znaczenie. Dla kogoś, kto myśli, że raz zarejestrowane wspomnienia pozostają w pamięci bezpieczne i nienaruszone, nic nie jest równie pouczające, jak nieodwzajemniona miłość. Jeśli chodzi o wskazówki, Van den Hull miał ich bardzo niewiele, chociaż przypisywał im wielkie znaczenie. To, że Lina zarumieniła się, gdy jej się tak intensywnie przyglądał, że oddychała nieregularnie, siedząc obok niego w kościele, że po tamtej mszy odsunęła o parę dni swój wyjazd - bez wątpienia dlatego, że kazanie zrobiło na niej równie wielkie wrażenie, jak na nim - wszystko to usunęło jakiekolwiek wątpliwości co do tego, 237 że jest w nim zakochana. Dla Van den Hulla od samego początku na Nieuwe Gracht było dwoje zakochanych. Pisząc autobiografię trzydzieści pięć lat później, potrafi tak przekonująco odtworzyć to wzajemne uczucie, że późniejsze wnioski nie mogą zaburzyć tego obrazu. Czytelnik obserwuje z lękiem, jak człowiek o zakochanym sercu traci jakiekolwiek poczucie rzeczywistości, jak Van den Hull przypisuje Linie swoje własne uczucia, dokonując w ten sposób projekcji, zanim jeszcze Freud przyszedł na świat, jak dziewczyna, która z pewnością nie miała o niczym pojęcia, doprowadza do rozstroju mężczyznę w średnim wieku. Spoglądając na ten epizod z perspektywy wieku siedemdziesięciu lat, Van den Hull daje do zrozumienia, że lata spędzone pod znakiem Liny zaczął widzieć w inny sposób. Dlaczego bowiem Bóg kazał mu tak cierpieć? Jeśli los nie chciał mu ofiarować Liny, mógł przecież po prostu nie dopuścić do ich spotkania: „Gdybym przechodził tamtędy zaledwie pięć minut wcześniej lub później, nigdy nie ujrzałbym Liny i zostałoby mi zaoszczędzone jedenaście lat strasznego cierpienia, niemal nie do zniesienia". Czyż więc Bóg, obdarzając go takim cierpieniem, nie miał w tym jakiegoś celu? Im dłużej Van den Hull rozważał tę możliwość, tym bardziej zaczęła mu się wydawać prawdopodobna. Jego cierpienie było z pewnością formą odpłaty, a za co, czytelnik przekona się niebawem. „Byłem przystojnym młodzieńcem" - Van den Hull uważa, że w obecnym wieku może pozwolić sobie na takie stwierdzenie. Jasna cera, kasztanowe włosy, twarz łatwo pokrywająca się rumieńcem, dobrze ukształtowane kończyny - najładniejsze dziecko swoich rodziców. Ponadto, jego wygląd zewnętrzny zmieniał się tak nieznacznie, że gdy miał lat sześćdziesiąt, oceniano go na najwyżej czterdzieści. On sam nie uświadamiał sobie, że był, „jak to ludzie nazywają potocznie, ładnym chłopcem", wskazywali na to inni. Wśród dam, którym udzielał lekcji, było również parę takich, które dały mu „okazję do popełnienia nieczystego czynu". Zawsze potrafił opierać się uwodzicielkom, 238 lecz „raz, w wieku 26 lat, nie oparł się podobnej pokusie". Był to jego pierwszy grzech. Kiedy pozostał kawalerem, nadal przyciągając uwagę kobiet, zaczęło to pochlebiać jego próżności. Poczuciem dumy napawało go, gdy zakochała się w nim jedna z dobrze urodzonych dziewcząt i rumieniła się pod jego spojrzeniem. Sprawiało mu nawet zadowolenie - drugi grzech - podsycanie tej miłości. „Nie zastanawiałem się nad tym, jak wiele udręki tym wywołałem, jako że u wrażliwej dziewczyny taka pasja nierzadko przeradza się w nieuleczalną dolegliwość i u wielu z nich prowadzi to do grobu. Tak więc możliwe, że byłem przyczyną jeśli nie przedwczesnej śmierci, to godnego litości cierpienia tej czy innej młodej dziewczyny". Dając mu beznadziejną miłość do Liny, Bóg obdarzył go tym, na co zasługiwał; była ona mścicielką, odpłatą za zło, jakie wyrządził innym kobietom. To, że nie mógł zdobyć jej serca, nie zależało od niego, lecz od siły wyższej. A teraz, pisze Van den Hull, czytelnik zadaje sobie, być może, pytanie, czy Lina „kiedykolwiek darzyła mnie taką miłością, jak to sobie wyobrażałem?". Jednakże nowe wyjaśnienie nie posuwa się aż tak daleko: „Och, niech nikt w to nie wątpi". Van den Hull zakochał się, gdy miał prawie czterdzieści trzy lata. W jego autobiografii liczba stron poświęconych średnio na jeden rok życia w tym okresie zmniejszyła się do niecałych sześciu. Jeśli odjąć od tego około 30 stron dotyczących jego miłości do Liny, to na jeden rok przypadają średnio trzy strony, co odpowiada skrótowej relacji z lat zawartych między wiekiem średnim a wiekiem siedemdziesięciu sześciu lat, kiedy to napisał ostatnie słowa. Mówiąc inaczej: jego miłość przyczyniła się do pewnego rozciągnięcia się tych lat, sprawiając, że utrwaliły się pełniej w jego pamięci, niż stałoby się to bez udziału Liny. Nie ma wątpliwości, że te same lata Van den Hull przeżywał jako boleśnie długi okres. Zakochał się pewnej soboty w sierpniu 1821 roku, a jego miłość zakończyła się w kwietniu 1831 roku, kiedy to ujrzał zawiadomienie o zawarciu przez Linę małżeństwa. Według kalendarza to niecałe dziesięć lat; dla Van den 239 Hulla, jak zapisał kilkakrotnie, było to „jedenaście długich lat". Może jednak należałoby stwierdzić, że lata te nigdy się nie zakończyły. Van den Hull pisze wprawdzie, że powoli odzyskał spokój, dodaje jednak, że nie potrafił o Linie zapomnieć: „Moje serce przeżyło zbyt wielki wstrząs, i kiedy ją wspominam w swojej samotności, przeżywam coś nieopisanego, coś intensywnego, jak pozostałość tego wielkiego wstrząsu". JESZCZE RAZ: EFEKT REMINISCENCJI .: ; i.-...-.. Dokładnie sto lat po opublikowaniu przez Galtona w czasopiśmie „Brain" rezultatów badań nad własną pamięcią, McCor-mack posłużył się tą samą techniką, badając pamięć autobiograficzną osób w podeszłym wieku. Badanym osobom, liczącym średnio osiemdziesiąt lat, zaprezentował takie słowa, jak „koń", „rzeka" czy „król", zanotował, z jakiego okresu pochodzą wspomnienia wywołane przez te słowa, i ustalił na tej podstawie, że najwięcej wspomnień pochodzi z pierwszej ćwierci i w nieco mniejszym stopniu z drugiej ćwierci życia. W trzeciej - dla większości badanych przypadającej na okres między czterdziestym a sześćdziesiątym rokiem życia - zaznaczał się gwałtowny spadek. Ten sam wzorzec, z niewielkimi odchyleniami, znaleziono w dziesiątkach innych badań. Podsumowując rezultaty długiej serii eksperymentów, Rubin i Schulkind skonstatowali, że ten „garb" nie występuje jeszcze u czterdziestolatków, zarysowuje się nieznacznie u pięćdziesięciolatków i staje się wyraźnie widoczny u osób sześdziesięcioletnich. Efekt reminiscencji to zjawisko solidne, nie da się go całkowicie wymazać nawet w ekstremalnie patologicznych warunkach. W eksperymencie przeprowadzonym przez Fromholta i Larsena poproszono trzydziestu zdrowych staruszków oraz trzydziestu cierpiących na chorobę Alzheimera - wszyscy w wieku między 71 a 89 lat - aby w ciągu kwadransa zrelacjonowali swoje wspomnienia z wydarzeń, które wiele dla nich znaczyły. 240 Pacjenci cierpiący na chorobę Alzheimera przytoczyli mniej wspomnień niż grupa zdrowa (w stosunku osiem do osiemnastu), lecz rozkład tych wspomnień w zależności od wieku nie odbiegał od tego stwierdzonego u zdrowych osób: również chorzy cierpiący na Alzheimera opowiadali przede wszystkim o latach dojrzewania. Efekt reminiscencji pojawił się także w badaniu przeprowadzonym z zupełnie innego punktu widzenia. W eseju z 1928 roku dotyczącym „problemu pokolenia" socjolog Karl Mannheim stwierdził, że przeżycia z lat - z grubsza biorąc - między siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia są decydujące dla formowania się pokolenia politycznego. Zainspirowani tą myślą, socjolodzy Schuman i Scott przeprowadzili badanie kwantytatywne dotyczące różnic między pokoleniami. Przypadkowo wybraną grupę ponad 1400 Amerykanów w wieku powyżej osiemnastu lat poprosili o podanie jednego lub dwóch „wydarzeń o znaczeniu krajowym lub ogólnoświatowym". Osoby badane nie musiały brać w nich udziału, mogły nawet wymienić coś, co wydarzyło się, zanim przyszły na świat. Odpowiedzi bardzo różniły się między sobą. Kiedy jednak Schuman i Scott wyodrębnili pięć najczęściej wymienianych wydarzeń - w kolejności: kryzys z lat dwudziestych, druga wojna światowa, śmierć prezydenta Kennedy'ego, wojna w Wietnamie oraz porwania samolotów i branie zakładników w latach siedemdziesiątych -i porównali je z wiekiem osób, które te wydarzenia wymieniły, zauważyli wyraźną prawidłowość: szczyt wydarzeń określanych jako „wydarzenie o znaczeniu krajowym lub ogólnoświatowym" znajdował się w pobliżu tego, co osoby te przeżyły w wieku około dwudziestu lat. Dla kogoś w wieku sześćdziesięciu pięciu lat (w 1985 roku) była to druga wojna światowa, ponieważ miał wówczas dwadzieścia lat; dla osoby czterdziestopięcioletniej była to śmierć Kennedy'ego. Mówiąc niepoważnie: wstrząsające dla świata jest to, co zdarzyło się, gdy miałem dwadzieścia lat. Całe to obliczanie i określanie dat odzwierciedla rozkład w odniesieniu do grup wiekowych, nie znaleziono jednak wyja- 241 uo jisojdoj -BpiBjaSzjij zazid \\oLuv/AO\yp\oidvz trep -Bq z oupafojipjndAwn ugjuuiodsM 9qo93 buMdbjjbu 9^ -Siiojsią p 3BAVoqoBZ 9is 9iu§Bjd ijsaf 'Dpsndo fsidaj oo 'suiAzo - Xd I9JO3I Z SUlAjOJ5j 'UI3IU9ZJOJMOd 'BuAjtU 9IS 9fnZE5fO 'O§3MOU SO§9Z0 9IU9ZBJM BIMBjds OD '0§9J Z 9J9IM niU9Zjfods uiAzsziją Azjj -auąazjjodaiu OMOiudojs śis fefejs Apozida 9mou SEZ3A\OM '3jqop BU Ztlf 9IS /(jIJBJSIl 9DJOZM 9{EJS 9) I[S9f 9Z 'j>[BJ Ol 'f9ZSAU9ld foj Z BDBfB>[IuAM 'BqD90 B§tUQ 'BjajBlJOą O§9UMO{§ UIOp3JE9J UlAuZDAłS/{j9P[BiEq3 I>[9izp IDSOJB3 M BUBUI gfejsoz oj(}sAzsa\ ouiiui bjoj>[ zd9| 'mojojmz ijoAumojjba^ i >[9UBizpods9iu EuoiA\Bqzod gAą jsnui 9iu bjcjjj '9uojsiq o>fBf 9f JZpiM 9IUJ9q3 '9IdAz 9fOA\S BU ZD9JSM OBZJJBd 'tl>[9IM UlA{ZS9p -od m }(9iMO{Z3 -j9}>iBJBqo Ajfods foizpjBq qn| fóiuui psgi obpeu gfnjisn jojbjjbu 9z 'uiAj bu BDEfBggjod ' eui ui[ofoAop/a njojsiq" qoXj dsozs>[9im pij;j B§o[oqoXsd iu9iUBp2 -dsoiubszo} eusbjm qoi 9fnjjsuoui9p i bjs -9J>[O '9UOJSiq 9} BfBpBI/WOdo IJ[Bf A\ 'qOSOds 'jOJMpO BU J -f9MOp -fą iuojsiq \p\ feps9ZD 9is X|Bjs diov\ 'Apozidg BfB}9iiUBd 'psojzs -9Zjd Op IlUEIsAlU AOEfBOEJM 'n>[9[M UjA{ZS9pod A\ gizpnj 'BUO9J BJ Z 9IUpO§Z -IDSOpOJUI fgf MOSBZD Op AqOSO f9ZSJE}S BIU9ZJBf -O>[S IZpEAVOid qOSOds XJSIAV(Z3O M 'AjEMOUIJOJTI „Bf" OJ 9JOJ5J 'IŁU Ad f o§ uiijj 'uiAj o§ AjiuAzon u3iA\3d Azsavbu§biso -9} BU UlXujBpod f9IZpjBqfBU 9IS JS9f I1>[9IM UlĄ AV - OEJSOZ uii>[ '9iuzbjXw 9j§bu 9iqos BiuiBpBiMsn >[9ia\o{zo npAqpo f9J -OJ5I Od 'EMOUIZOJ BDBfBZSmod '9|U9ZBJM 9{>[piM SBU BU BJJBA\Am BJ9J>[ 'B>[ZBIS5{ 'BIUB5JJOds 9AV0>[pBdAzjJ -BpAz O§9ZSBU >[9Unj -9I5f fefBJBJSn 'DSOUIBSZOJ EfB[S9J5(O 'DSOMOqOSO EZSBU BfnjJBJZSJf 9JO}>[ 'BTU9ZJBpXM 93sf9IUI BfBUJ pSOp -U90SIUIUI9J nj^9J9 3IU3IUSBfAv\ 3p9ZJJ Z9IUMOJ 9IS •9ZSpBZJ 9|UBMOpA39pZ 9IS fefBJS JB[ UI9I§9iq Z Z33J - BO -EJOg 9IU9ZJ9pn 9ZSAU9ld 'SO{A\ Av\IS XzSAU9ld - ^AzBi 9ZSAU3ld" 9IS BfBZJBpz BpAz 9ldBJ9 UlAzSJBp BU Z3IUMOJ p z ogguoiBAujn nzBjqo osojs;zbjXm 9f nZBJ 0§9ZSAU9ld q3A3BZDXjOp U9IUUIOdSAV Vpfc\ Z 3J9IM - AoEid M U9IZp XzSAU9ld 'feqOSO BJJBUIZ 9Z 9p9TU>IJ9Z 9ZSAU9ld 'UI9p -Oq3OUIBS ApZEf Bp>J9I BZS/VU9ld 'MOOlZpOJ Z9q 9pB>[EM 9ZSAU9]d '9UZ3Ijqnd 9TU9ldBJsXA\ 3ZSAU3ld 'B>[Z3BIS9IUI BZSAU9|d '}[9Un{B3 -Od AzSAU9ld Z91UMOJ Z09J 'ZEJ XzSAU9ld aU9}" C»\\k\ 3|N '9ISU9S uiAzsfgiuzaifEu m ^AzsAU9id zbj od" ojAzjBpAw 9is oo 'suiAzo z 5J9ZEIMZ EUJ O§9ufA0U90SIUIUI9J nqjE§ Z U9IUUIOdSM 3{3IA\ 9Z 'IJEMOJEJSUO^S UI5JJBJ I IJBSUEf -BfBZJBpz 9IS >JBUp3f 'SZSpBZJ BS BIUBjAd 3J EU IZp9IMOdpO 93BfB>[nZS BIUBpEa ^f9IZpBZJ 9]Aj O 3IS BfBTMBfod f9IUZOd O§9Z0BIp } oggUJOdSM BfBUI 03 ^U3|UUJOdsA\ fBZpOJ OJ I3(Bf -0EMO>[IjAjU9piZ Z9IUA\OJ Z33[ '3BMO§9J9ZSn I 9ISBZ3 M 3HS9J5JO OT[\h 9IU B|U9IUUIodsM 9UB{OmAm Aq op 9fn>[OMOjd 'aAz39zi BiuB}9iujBdEz q9Aupo§ foosiM sis SEZ3MOM" :ilfBZpOJ M. 9IU9IUSBfA^ -3IU9ZJBpAM 9UBp O{IM J I5JBf '9IU9ZBJAV JS9f UI9T>[IUuAz3 UlAuZBM •MO3Zpoq-MO{S Uli niUEA\OJU9Z9jd Azjd ZlU }pU33SIUIUI9J Azspiu^s 9is gfnuiAzjjo gpBjjnzgj m oj 'usiuuiodsM ais isojdod 3Z z UI9I>[OJ UlAjS 09IUIBd '[9IUS9Z3M JEJ -IUIUI9J qjB§ SBZ3AVOA\ 9IUSBJM ' qnj qD9zji ^tu^;u^IUl^v\ o bu 3is EJ9ido oj [903IM fEZOAMZBZ -9izpnA\p e uiAjSBU}9i fe{lS BZS>J3IA\fBU 9IS >(Bf 'Z 3IS 3IMEfod Aq{B]StlUI UlAzsf9IUZEA\fBU UI9IJJIUUAZ3 BjAq p9IUI JS9f 9lUqOpodopA\Eid Z39J 'O3EfB§Bp -Od IUJZJq B} BIJO9L 'EZS^giM 9J9IM O JS9f nS9a3JO O§9} Z 31USBJM 3IU9IUUI0dsM BU BIU9TJBJJ BSUBZS Z9IUMOJ n>[3IM {od 3IAV({dn od riUI9Z3 P(9IZp 'f9IUZod ZIU U9IUUIodS/W f939IA\ 9IS 9fnj}S9f9J 3ISBZ3 uiAj ĄV 'p&iured m Bfejsozod npmj zsq ns3J5jo o§9j z EiDAzgzjj •9UOZ9IUBJ§O3|U IEUI9IU ES n>[9IM luA} /A BIUBAv(j3IUIBdBZ }0SOMq -zop^ -bidAz n>[OJ o§9js3izpnA\p Aoip^o m ipApuo^j fozsdgifeu a\ 9is gfnpfBuz 09iuiBd bzsbu uSoiofzijojngu BiugzpiM nj5(und z 9Z 'BTU9IsXlUOd Op }S9f 'f9ZSAU9ld §n{p9y\^ -IPU90SIUIIU9J I1J5J9J9 JBUI9J BU 9UO9J Azj} BZBJ51 9ZJn}BJ9JII ĄV B>[SIMBfz O§9J BIU3IUS ści starszych osób, aby opowiedziały o sobie pięć historii, które z pewnością zamieściłyby w swojej autobiografii, gdyby musiały takową napisać. Dzięki temu otrzymał kolekcję wspomnień, rozdzieloną w ciągu życia nader niejednolicie, z efektem reminiscencji przypominającym raczej górę niż wybrzuszenie: więcej mu opowiedziano o wydarzeniach z lat między dziesiątym a dwudziestym rokiem życia niż z lat między pięćdziesiątym a osiemdziesiątym rokiem życia łącznie. Autobiografia Willema van den Hułla liczy osiemset stron i zawiera mnóstwo wspomnień. Wygrzebany z pamięci materiał rozdzieli} on między siedemdziesiąt cztery lata opisanego życia równie nierównomiernie jak osoby w eksperymencie Fitzgeral-da: góra na początku, której zbocza przechodzą w płaskowyż. Czytając wszystkie te wspomnienia, widzi się, że dwie najważniejsze hipotezy z literatury zajmującej się zjawiskiem reminiscencji - przedstawione w przybliżeniu jako: „wówczas wydarzyło się więcej rzeczy godnych uwagi" oraz „w tym okresie sytuuje się kluczowe sceny z historii swojego życia" - nachodzą na siebie jak dachówki na dachu. Rozdziały dotyczące dzieciństwa i wczesnej młodości zawierają dziesiątki wspomnień o „pierwszym razie", czy był to pierwszy dzień w nowej szkole, pierwsza podróż z ojcem do Maartensdijk, pierwszy dzień pełnienia funkcji nauczyciela pomocniczego, pierwsza posada nauczyciela czy też kupno pierwszego własnego domu. Również później pojawiają się sprawy dziejące się po raz pierwszy - na przykład podobna do błysku flesza chwila, gdy widzi przechodzącą obok Linę - lecz ich częstotliwość zmniejsza się w miarę postępów autobiografii. Jednocześnie wspomnienia czegoś, co stało się po raz pierwszy, podkreślają fakt, że Van den Hull spogląda na swoją przeszłość jak na konsekwentną „historię". Z punktu widzenia logiki bowiem coś staje się pierwszym razem dopiero wtedy, gdy następują po tym razy kolejne, innymi słowy, gdy ten pierwszy raz staje się początkiem wątku narracyjnego. Bez smutnej historii daremnej miłości do Liny nie zobaczyłby Liny kiedyś po raz pierwszy. W rzeczywistości ten, kto sobie coś przy- 244 pominą, nadchodzi z przeciwnej strony: dopiero z perspektywy dostrzega początek. To, co pamięć autobiograficzna ma wspólnego z autobiografiami, to fakt, że wspomnienia grupują się w tematy, motywy, wątki opowiadania. Pojawiają się stopniowo, stanowiąc część historii, która się rozwija. Osoba przytaczająca swoje wspomnienia, dotyczące jej samej lub innych, zwraca się do publiczności, do słuchaczy, wskutek czego wspomnienia te przestają być nagą rejestracją wydarzeń. Wspomnienia tego, co przeżył Van den Hull, dostarczyły jego reminiscencjom zaledwie surowego materiału, natomiast interpretacja, którą je opatrzył, wymagała retrospekcji, w jego przypadku dystansu dochodzącego do sześćdziesięciu lat. Nawet najwcześniejsze wspomnienia, takie jak rytualne pozdrawianie matki bądź świeże mleko, które dostawał, gdy miał czyste buciki, zajmują określone miejsce w pewnym temacie; przebłyski te, jak pisze, są niemal zbyt dziecinne, by o nich wspominać, lecz „zupełnie nieobojętne w sprawie wychowania". Również jego przeżycia jako młodego pasażera płynącego barką do Utrechtu, wspinającego się na siedzenie i głęboko przeżywającego spokój wczesnego poranka, zajmują określone miejsce w historii, której dziecko jeszcze nie zna i która wówczas nie jest jeszcze żadną historią. Powstaje ona dopiero dzięki temu, że sześćdziesięciotrzyletni człowiek przypomina sobie podróż odbytą powtórnie pół wieku później, która uświadomiła mu, kto od tej pory zniknął na zawsze z jego życia. W ten sposób starość wpisuje się we wspomnienia z młodości. Zapytany w wieku dwudziestu lat, Van den Hull pamiętałby prawdopodobnie niektóre wydarzenia dokładnie tak samo, jak zostały opisane w jego autobiografii, lecz zaszły również wydarzenia, które dopiero o wiele później umiai rozpoznać jako część pewnego wzorca lub tematu. Charakter opowiadania, który nadał Van den Hull swoim pamiętnikom, opiera się właśnie na tym, że przestał to być surowy materiał. Tematy, które porusza Van den Hull, dokonując selekcji, interpretując i koloryzując, wywierają jeszcze jeden efekt: umoż- 245 liwiają rozciągnięcie czasu. Gdy chodzi o przeżyte przezeń afronty, czas stoi niemal nieruchomo, miody mężczyzna zastyga pod spojrzeniem śmiejącej się Krijntje, a w jego pamięci głośny śmiech guwernantek rozbrzmiewa nad kanałem tak wyraźnie, że zostajemy nagle przeniesieni w przeszłość, do dnia 3 maja 1817 roku. W późniejszym okresie miłość do Liny rozciąga niecałych dziesięć lat do „jedenastu długich lat". I na odwrót: gdy tematy zaczynają powoli znikać z jego życia, wydaje się, że czas się kurczy. „W odniesieniu do mojej własnej historii - pisze w przedostatnim rozdziale - w okresie od 1841 do 1848 roku bardzo niewiele spraw warto wspominać: jednostajnego życia, jakie prowadziłem, nie urozmaicały niemal żadne wyjątkowe wydarzenia". Jedno zdanie podsumowuje siedem lat. Parę wierszy dalej znajdujemy żałosne westchnienie: „Godziny, dni i miesiące zawsze mijały mi z dużą prędkością". „I TAK STAŁEM OPUSZCZONY W SWOIM RODZINNYM MIEŚCIE" W odniesieniu do roku 1849 znowu znalazło się więcej do zameldowania, chociaż nie były to dobre wieści. W styczniu umiera jego ukochana siostra Betsy. Zawsze wspólnie zajmowali się prowadzeniem szkoły z internatem i wychowaniem przybranego syna. Jej śmierć bardzo go poruszyła: „Tysiąc razy roztrząsałem w myślach wszystko, co mogłem sobie przypomnieć z tych 66 lat życia: jakże chętnie przenosiłem się do czasów dzieciństwa z kolegami zabaw; niestety, od dawna żaden z nich nie żyje; przeżyłem ich wszystkich!" Teraz, gdy odeszła jego siostra, ma poczucie, że został na świecie sam. W Haarlemie nikt go nie zapraszał, dobrzy przyjaciele „wszyscy nie żyli lub przeprowadzili się bądź zawarli związki małżeńskie, i tak stałem opuszczony w swoim rodzinnym mieście". Dwadzieścia ostatnich stron autobiografii, dotyczących czterech lat doprowadzających do jego siedemdziesiątych szóstych urodzin, świadczy o życiu, które staje się coraz bardziej samotne. Jedyna siostra, która mu po- 246 została, łamie przy upadku rzepkę w kolanie i nie może go już odwiedzać. Pewnego październikowego dnia w 1849 roku Van den Hull widzi szybko opadające płatki śniegu, gdy jednak zdumiony spogląda na ziemię, nie leży na niej śnieg, to z jego oczyma musi być coś nie w porządku. Parę miesięcy później zapalenie oczu jest tak poważne, że uniemożliwia mu czytanie i pisanie. Przyzwyczajony był spędzać długie zimowe wieczory w pożyteczny sposób, teraz jest zmuszony do oczekiwania w ciemnym pomieszczeniu na pójście do łóżka, nie mając niczego, co odwracałoby jego uwagę lub czym mógłby się zająć. Gdy jego wzrok nieco się poprawia, przydarza mu się kolejny wypadek. Pewnego ranka wchodzi na krzesło, aby sięgnąć po stojącą na półce buteleczkę atramentu, osuwa mu się stopa i przewraca się do tyłu, uderzając głową w ostry kant marmurowego blatu. Uderzenie jest tak silne, że słychać je aż na ulicy. Van den Hull traci na chwilę przytomność, lecz podnosi się bez pomocy i spogląda za siebie: „Kałuża krwi była większa niż przy dwukrotnym puszczaniu krwi, a chociaż sama czaszka nie została uszkodzona, to jednak miałem z tyłu głowy długą na trzy kciuki, ziejącą ranę, która przez wiele dni uniemożliwiała mi włożenie kapelusza i wychodzenie z domu". Wokół Van den Hulla robi się coraz spokojniej. Wiadomości, jakie otrzymuje, to niemal bez wyjątku zawiadomienia o czyjejś śmierci. Członkowie rodziny, znajomi, przyjaciele, dawni sąsiedzi, byli koledzy, starzy uczniowie - na tych stronach pojawia się jeszcze raz wiele z tych osób, które zajmowały określone miejsce w historii jego życia, opatrzonych datą śmierci oraz liczbą przeżytych przez nie lat. Van den Hull prawie nie wychodzi z domu. Jego prawa noga jest boleśnie spuchnięta, wskutek czego trudno mu stać. Zadaje sobie pytanie, czy na stare lata powinien jeszcze szukać pomocy lekarza. Postanawia, jak to często czynił w swoim życiu, umieścić tę kwestię „w gestii Losu": klęka z trudem, bierze dwie kartki i na jednej z nich pisze, „Ach, Panie! W Twoim imieniu, Tak", a na drugiej: „Ach, Panie! W Twoim imieniu, Nie", następnie składa je kilkakrotnie, zamyka oczy i odmawia- 247 jąc modlitwę, wybiera jedną z nich. Wyciąga tę z napisem „Tak" i czeka cierpliwie, aby modlitwa została wysłuchana. W chwili gdy o tym pisze - w maju 1854 roku - jeszcze do tego nie doszło, ku jego wielkiemu smutkowi, ponieważ właśnie w tym czasie zostaje podłączony rurociąg dla wody pitnej prowadzący z wydm do Amsterdamu i „trzy potężne maszyny parowe Leegwater, Cruąuius i Leynde" osuszyły Haarlemmermeer. Miał wielką ochotę, by zobaczyć to na własne oczy. Van den Hull zakończył swoje pamiętniki w 1854 roku, wskutek czego ostatnie cztery lata jego życia, podobnie jak pierwsze cztery, pozostały nieopisane. W końcowych wierszach jeszcze raz otwiera swoje serce: wciąż myśli o Linie, która owdowiała w 1844 roku. Wciąż jeszcze modli się do Boga o jej rękę, chociaż wątpi, że kiedykolwiek zostanie wysłuchany, „jako że ostatnio osiągnąłem poważny wiek 75 lat, a kto nie zna mojej historii, być może uzna za absurdalne, aby w tym wieku marzyć o Małżonce". ¦ -J ; -\' " ¦ K -'¦':.' ¦ A"- ' DLACZEGO ŻYCIE PŁYNIE SZYBCIEJ, GDY SIĘ STARZEJEMY Ernst Jiinger siedzi w swoim gabinecie. Jest późny wieczór, niemal noc. Pracuje nad rękopisem studium badawczego poświęconego upływowi czasu, zatytułowanego Das Sanduhrbuch (Książka o klepsydrze). Na stole przed nim stoi zabytkowa klepsydra, podarek od nieodżałowanego Klausa Valentinera, który zaginął na terenie Rosji podczas drugiej wojny światowej. Szklana część klepsydry umieszczona jest w prostej plecionce z żelaznych prętów. Na pewno często jej używano: w miejscu przewężenia szkło zostało wypolerowane jak opal. Jiinger przygląda się, jak w górnej części klepsydry zarysowuje się lejkowa-te zagłębienie, a w dolnej, pod strumieniem bezdźwięcznie spadającego piasku, rośnie na dnie stożek. Rozmyśla nad tym, że nie jest pocieszające, iż czas wprawdzie przemija, lecz nie zatrzymuje się ani na chwilę. To bowiem, co znika u góry, zbiera się na dole, tworząc nowy zapas. Każde odwrócenie klepsydry sprawia, że zbiornik dostępnego czasu zostaje odnowiony - wystarczy tylko wyciągnąć rękę. Jednak niezależnie od tego, jak często uzupełnia się zapas, czas upływa coraz szybciej. Ziarnka piasku w klepsydrach ocierają się o siebie, wygładzając się wzajemnie, aż w końcu przesypują się z jednej do drugiej części niemal bez tarcia, spiłowując coraz bardziej szkło w miejscu przewężenia. Im starsza klepsydra, tym szybciej przesypuje się piasek. Niezauważenie klepsydra zaczyna odmierzać coraz krótsze godziny. W tej niedoskonałości chronometrycznej kryje się metafora: „Również czło- 249 wiekowi kolejne lata przepływają coraz szybciej, aż w końcu miara się dopełnia. Również przez człowieka wrażenia przenikają w coraz szybszym tempie". Das Sanduhrbuch opublikowano w 1954 roku. Gdy Ernst Jtinger przystąpił do pisania tej pracy, zbliżał się do sześćdziesiątki. Z pewnością z osobistego doświadczenia znane mu było wrażenie, że w miarę starzenia się życie ulega przyspieszeniu. Jest to przyspieszenie, które powoduje, że lata zaczynają się kurczyć, wskutek czego człowiekowi w starszym wieku wydaje się absurdem, że pięć ostatnich lat trwało równie długo jak pięć lat między jego piętnastym a dwudziestym rokiem życia. W ramach tego absurdu kryje się kolejny absurd, na który wskazywał William James w 1890 roku w pracy Pńnciples of psychology (Zasady psychologii): w jaki sposób lata mogą ulec przyspieszeniu, skoro godziny i dni nie płyną szybciej, sprawiając wrażenie, że wciąż trwają równie długo jak dawniej? Dla przyspieszenia czasu łatwiej znaleźć metafory niż wyjaśnienia. „Czas - pisze Gerrit Kroi w książce Een Fries huilt niet (Fryzyjczyk nie plącze) -jest łańcuszkiem, który okręcasz wokół swego palca". Dlaczego jednak łańcuszek ten kręci się coraz szybciej? Odpowiedzi wyrażone w liczbach są równie mało satysfakcjonujące. Francuski filozof Paul Janet sugerował w 1877 roku, że pozorna długość danego okresu w czyimś życiu jest proporcjonalna do całkowitej długości życia tego człowieka. A więc dla dziesięcioletniego dziecka jeden rok to jedna dziesiąta jego życia, a dla pięćdziesięciolatka -jedna pięćdziesiąta. William James uznawał to „prawo" raczej za opis subiektywnie odczuwanego przyspieszenia niż za wyjaśnienie tego zjawiska, i miał rację. On sam przypisywał pozorne skracanie się lat monotonii zawartości pamięci i wynikającemu z tego uproszczonemu spoglądaniu w przeszłość. W dzieciństwie każda godzina życia przynosi całkiem nowe doświadczenie, subiektywne bądź obiektywne, zdolność rozumienia jest żywa, zdolność zapamiętywania potężna, a nasze wspomnienia z tego okresu, podobnie jak wrażenia z szybkiej, podniecającej podróży, są bardzo rozgałęzione, wielokształtne i szczegółowe. Jednakże z każdym kolejnym rokiem niektóre z tych 250 przeżyć przekształcają się w automatyczną rutynę, z której niemal nie zdajemy sobie sprawy. Dni i tygodnie zlewają się w naszej pamięci w pozbawione zawartości jednostki. Lata stają się wydrążone i zapadają się w sobie. Według tego wyjaśnienia nasza pamięć stanowi centrum indywidualnego przeżywania czasu. Tykanie wewnętrznego zegara odmierza czas psychologiczny przy akompaniamencie naszych wspomnień. Poczucie, że życie przyspiesza biegu, to część całej rodziny złudzeń dotyczących czasu. Niektóre z nich pojawiają się w skali sekund lub minut, inne trwają kilka dni, lat lub obejmują całe okresy w życiu człowieka, lecz niezależnie od tego, ile wynosi ich długość - mierzona na zegarze lub w kalendarzu - mają jedną cechę wspólną: indywidualne przeżywanie czasu łączą z tym, co znajduje się już w naszej świadomości. Wiele z tych czynników psychologicznych, mających wpływ na subiektywne przeżywanie czasu, zostało opisanych już w 1885 roku przez francuskiego filozofa Jean-Marie Guyau (1854-1888). W swoim zbyt krótkim, zniszczonym przez gruźlicę życiu stworzył elegancką teorię dotyczącą naszej świadomości czasu. „POD ULICAMI ZNAJDUJĄ SIĘ PODZIEMNE ULICE" •*;,!. , Guyau miał zaledwie dwadzieścia lat, gdy ukończył studium o historii etyki, liczące tysiąc stron; kiedy umari przedwcześnie trzynaście lat później, zostawił dorobek obejmujący dziesięć książek oraz wiele artykułów, poświęconych między innymi estetyce, socjologii, pedagogice i religii. Wydaje się, że tytułem rekompensaty za jego krótkie życie, w sferze intelektualnej wydarzyło się w nim dwukrotnie więcej niż normalnie. Książka, która w największym stopniu przyczyniła się do jego sławy, La genese de l'ide'e de temps (Geneza pojęcia czasu), ukazała się w 1890 roku, dwa lata po jego śmierci. W zwykłym druku liczyła niewiele ponad pięćdziesiąt stron i opierała się na artykule opublikowanym w 1885 roku w „Revue philosophiąue". Z oka- 251 ,.,¦ Jean-Marie Guyau (1854-1888) ¦ <3:-'' > zji setnej rocznicy śmierci Guyau Pierre Michon doprowadził wraz z kilkoma współpracownikami do jej powtórnego wydania, opatrzonego uwagami oraz wprowadzeniem w postaci biografii autora. Jean-Marie Guyau urodził się w 1854 roku w Laval. Rok wcześniej jego ojciec Jean Guyau ożenił się z Augustine Tuille-rie, młodszą od niego o trzynaście lat. Ich małżeństwo nie było szczęśliwe. „Być może, wychodząc za mąż, Augustine nie wyobrażała sobie wyraźnie piekła - pisze Michon - lecz miało się to szybko zmienić". Mąż znęcał się nad nią i w końcu Augustine postanowiła go opuścić. Razem z trzyletnim Jeanem-Marie wprowadziła się do swojego kuzyna, filozofa Alfreda Fouillee. 252 Pierwszych lekcji udzielała synowi matka. Później jej zadanie przejął Fouillee. Zachęcał Jeana-Marie do czytania Platona i Kanta, a nawet pozwolił piętnastoletniemu chłopcu pomagać sobie w pisaniu książek o Platonie i Sokratesie. W wieku lat siedemnastu, zaczynając studia uniwersyteckie, Guyau mógł już pochwalić się bogatym życiem intelektualnym. W 1874 roku został mianowany docentem filozofii w paryskim Lycee Condorcet. W tym samym roku pojawiają się pierwsze symptomy gruźlicy. Jest to początek jednego z tych osobliwych żywotów dziewiętnastowiecznych, które w obliczu perspektywy przedwczesnej śmierci były przeżywane ze zdwojoną intensywnością. Guyau postanawia zrezygnować z posady docenta i poszukać ulgi w łagodniejszym klimacie. Razem z żoną, matką oraz Alfredem Fouillee osiada w Prowansji. W 1884 roku przychodzi na świat jego syn, Augustin. Pośród wzgórz, daleko od akademickiego zamętu, Guyau pędzi owocne i szczęśliwe lata. W tym okresie pisze najważniejsze części swojej książki poświęconej świadomości czasu. W teorii Guyau dotyczącej czasu podstawową analogią jest przestrzeń - nie w sensie geometrycznym, lecz jako ta stosowana w perspektywie - przestrzeń odbierana przez obserwatora. Przeżywanie czasu jest kwestią „optyki wewnętrznej". Pamięć porządkuje przeżycia człowieka w czasie, podobnie jak malarz porządkuje przestrzeń za pomocą perspektywy. Wspomnienia nadają naszej świadomości głębię. Gdy porządek w pamięci ulega zakłóceniu, na przykład podczas niezauważalnego nachodzenia na siebie kolejnych obrazów we śnie, znika jednocześnie nasze poczucie czasu. Guyau przytacza historię pewnego studenta, który zapadł nagle w letargiczny sen, lecz szybko został obudzony przez zaniepokojonych kolegów. W tym krótkim czasie śniła mu się podróż po Włoszech. Wspominając zmieniające się wciąż obrazy miast, ludzi, pomników oraz osobiste przeżycia doświadczane podczas tej podróży, odniósł wrażenie, że śnił przez wiele godzin. 253 Guyau podsumował garść czynników, które wywierają wpływ na wewnętrzną optykę czasu psychologicznego. Jego długość i tempo zależą od intensywności doznań i wyobrażeń, ich różnorodności, liczby, tempa, w jakim po sobie następują, poświęcanej im przez nas uwagi, wysiłku potrzebnego do zarejestrowania ich w pamięci oraz emocji i skojarzeń, które w nas budzą. Jednakże te same czynniki, które pomagają nam orientować się w czasie, mogą prowadzić również do błędów w ocenie. Na przykład, zaostrzanie uwagi działa na zasadzie lornetki: szczegóły, które stają się wówczas widoczne, dają złudzenie, że dany obiekt znajduje się blisko. Guyau zapożyczył tę analogię od Sul-ly'ego. Ten angielski psycholog w swojej książce Illusion (1881) zwrócił uwagę na fakt, że wydarzenie publiczne, które odbiło się głośnym echem - porwanie, morderstwo - zostaje uznane za znacznie bliższe w czasie niż jest w rzeczywistości. Gdy sprawca wychodzi na wolność po odsiedzeniu wyroku, nikt nie chce uwierzyć, że popełnił zbrodnię tak dawno temu. Również w ocenie długości trwania tego, w czym bierzemy udział osobiście, pewną rolę odgrywa intensywność przeżycia. Cofając się myślami do wydarzenia, które wywarło na nas wielkie wrażenie, mamy skłonność do zaniżania dzielącej nas od niego odległości w czasie. Podobne złudzenia mają swoje odpowiedniki w psychiatrii. Traumatyczne wydarzenia powtarzają się w postaci retrospekcji, wspomnień, które wciskają się do psychicznej teraźniejszości i nie dają się stamtąd usunąć siłą woli. Wydaje się, że takie wspomnienie porusza się razem z czasem, pisze Guyau, nie chcąc zniknąć z poła widzenia. Gdy stoimy na Wengernalp, ulegamy złudzeniu, że wystarczy rzucić w przejrzyste powietrze kamień, by trafić nim w lodowce Jung-frau. Naprawdę głębokie traumatyczne przeżycia zawsze sprawiają wrażenie, że oddalone są od teraźniejszości jedynie o rzut kamieniem. Fakt, że ostrość wyobrażenia stwarza złudzenie bliskości, działa na osi czasu w obie strony. Czekając na coś, czego bardzo pragniemy, widzimy to wydarzenie w wyobraźni tak wyraźnie, 254 że zbyt nisko oceniamy dzielący nas od niego czas. Pełne napięcia oczekiwanie ciągnie się często bez końca. Jednakże kiedy to już nastąpi, wydaje się, że wydarzenie, na które tak czekaliśmy, przemija w błyskawicznym tempie - wskutek kontrastu z okresem poprzedzającym czas ulega przyspieszeniu. Fakt, że w ocenie długości trwania oraz tempa przemijania bierze udział pamięć, oznacza również, że w obecnych przeżyciach możemy odnaleźć swoją przeszłość: Pod miastami zasypanymi popiołem z Wezuwiusza znaleziono ślady starszych miast, które z kolei pogrzebane byty w jeszcze dalszej przeszłości. Ich mieszkańcy budowali na popiele pokrywającym poprzednie miasto. W ten sposób powstały warstwy miast; pod ulicami leżą podziemne ulice, pod skrzyżowaniami inne skrzyżowania, żyjące miasto zbudowane jest na miastach pogrążonych we śnie. To samo dzieje się w naszym mózgu; nasze obecne życie pokrywa życie poprzednie (które służy jako wsparcie i ukryty fundament), nie wymazując go zupełnie. Gdy zapuszczamy się w swoje wnętrze, błądzimy wśród ruin. Również w ocenie dłuższych okresów naszego życia obowiązują przestrzenne proporcje perspektywy. Podobnie jak odległość wydaje się większa, jeśli między punktem początkowym a końcowym znajdują się jakieś przyciągające spojrzenie obiekty, tak samo rok wypełniony znamiennymi i zróżnicowanymi wydarzeniami wydaje się dłuższy niż rok pusty i monotonny. Zdaniem Guyau, gdy spoglądamy z perspektywy na dany okres, jego pozorna długość zostaje określona przez liczbę wyraźnych, intensywnych różnic, które dostrzegamy w zapamiętanych wydarzeniach. Dlatego lata dzieciństwa i młodości wydają się takie długie, a lata wieku podeszłego takie krótkie. Wyjaśnienie Guyau warto zacytować obszerniej: Młodość jest niecierpliwa w swoich pragnieniach, chciałaby pochłonąć nadchodzący czas, lecz czas się wlecze. Ponadto, wrażenia z młodości są żywe, świeże i różnorodne, więc lata te są wypełnione, odróżniają się na tysiąc sposobów, i młody człowiek spogląda na miniony rok jak na długi szereg scen w przestrzeni. Tylna strona sceny w rzeczywistości znika jakby w oddali, za wszystkimi tymi zmieniającymi się dekoracjami, które następują po sobie jak kolejne zmiany przy otwartej kurtynie; wiemy, że w teatrach przygotowuje się cały szereg dekoracji, aby we właściwym momencie umieścić je przed oczyma widza. Dekora- 255 cje, o których mowa, to pojawiające się na nowo obrazy z naszej przeszłości; niektóre są wyblakłe, nieostre i mgliste, co stwarza efekt oddalenia, inne służą jako kulisy sceny. Klasyfikujemy je pod względem intensywności i kolejności ich pojawiania się. Inspicjentem jest pamięć. Dziecko tak bardzo pragnie dorosnąć, że dla niego ubiegły Nowy Rok znika coraz dalej za wszystkimi wydarzeniami, które nastąpiły potem, a kolejny Nowy Rok wciąż jeszcze wydaje mu się bardzo oddalony. W przeciwieństwie do tego wiek podeszły przypomina raczej niezmienną dekorację teatru klasycznego, nieskomplikowane miejsce, czasem cechujące się prawdziwą jednością czasu, miejsca i akcji, koncentrujące wszystko wokół jednej dominującej aktywności i wymazujące resztę, a innym razem wykazujące nieobecność czasu, miejsca i akcji. Tygodnie są podobne do siebie, miesiące są podobne do siebie - monotonna rutyna życia. Wszystkie te obrazy stapiają się w jeden. Wyobrażamy sobie, że czas się kurczy. Z pragnieniami dzieje się to samo: w miarę zbliżania się do końca życia, człowiek powtarza co roku: „Znów minął rok! Co takiego w nim zdziałałem? Co odczuwałem, zobaczyłem, osiągnąłem? Jak to możliwe, że trzysta sześćdziesiąt pięć minionych dni sprawia wrażenie zaledwie paru miesięcy? Pragnąc przedłużyć perspektywę czasu, wypełnij go, jeśli masz taką szansę, tysiącem nowych spraw. Wybierz się w podniecającą podróż, odmłódź się, tchnąwszy nowe życie w świat wokół siebie. Gdy spojrzysz do tyłu, zauważysz, że przeżyte po drodze przygody i pokonane w podróży odległości spiętrzyły się w twojej wyobraźni, wszystkie fragmenty tego widocznego świata ustawią się w długim szeregu, zapewniając ci, jak to się obrazowo określa, długie rozciągnięcie czasu. Wczesna śmierć Guyau w wieku trzydziestu czterech lat sprawia, że w słowach „jeśli masz taką szansę" pobrzmiewa nuta żalu. W ostatnich latach życia podniecające podróże były dla niego niedostępne, przynajmniej w sensie geograficznym. Można by stwierdzić, że zapewni! sobie dłuższe życie, nieustannie odnawiając swój świat wewnętrzny. Jego szybka, niemal obsesyjna wędrówka po najbardziej oddalonych od siebie obszarach filozofii i psychologii musiała mieć ten sam rozciągający efekt, co prawdziwa podróż. Na początku 1888 roku trzęsienie ziemi na wybrzeżu francu-sko-włoskim przynosi wielkie szkody. Zniszczeniu ulega również dom rodziny Guyau, która zmuszona jest spędzić kilka nocy w wilgotnej szopie. Odbija się to na delikatnym zdrowiu Guyau, który zaziębia się, po czym jego stan gwałtownie się pogarsza. Trzy miesiące później, w nocy poprzedzającej Wielki Pią- 256 tek, umiera. W przyległym pokoju śpi czteroletni Augustin. Następnego ranka dowiaduje się, że jego ojciec wyruszył w daleką podróż. OPTYKA WEWNĘTRZNA •¦ ¦¦¦''¦--,''': ' ¦' -; -w •<; • Poglądy Guyau dotyczące czasu w większym stopniu zostały uformowane przez jego osobiste przeżycia niż przez eksperymenty. Być może, to właśnie nadaje jego obserwacjom taką siłę przekonywania. Ktoś, kto z sejsmiczną wrażliwością rejestruje swoje życie wewnętrzne i potrafi wyrazić słowami to, co dla innych jest jedynie szybko zamierającym drżeniem, trafia do nas w zniewalający sposób. Introspekcja oznacza wprawdzie dosłownie „wgląd do wnętrza", lecz osiągnąwszy określony poziom wyrafinowania, zawiera w sobie również doświadczenia innych, wskutek czego skierowana jest właśnie na zewnątrz. W tym sensie introspektywne obserwacje przypominają monologi wewnętrzne w powieściach, i czasem jeden z tych gatunków rezonuje w drugim. W Strome Guermantes (1920-1921), jednej z części powieści W poszukiwaniu straconego czasu, Proust poświęca parę pięknych fragmentów refleksjom na temat wolnego upływu czasu, gdy czeka się na coś w napięciu. Narrator wysłał właśnie do godnej pożądania pani Stermaria list, w którym prosi ją, by zjadła z nim obiad. Adresatka zawiadamia go, że może oczekiwać listu z jej odpowiedzią około ósmej wieczorem. Popołudnie dłuży mu się nieskończenie: Byłbym doczekał wieczora dość szybko, gdybym miał w ciągu dzielącego mnie od niego popołudnia ratunek jakiejś wizyty. Kiedy godziny spowijają się gawędą, nie możemy ich już mierzyć, nawet widzieć: znikają; i nagle - bardzo daleko od punktu, w którym się nam umknął - znów zjawia się naszej uwadze chyży i oszukany czas. Ale kiedy jesteśmy sami, napięcie myśli, przywodząc nam odległą jeszcze i wciąż oczekiwaną chwilę z częstotliwością i jednostajnością tykania zegara, dzieli lub raczej mnoży godziny przez wszystkie minuty, których nie liczylibyśmy w towarzystwie przyjaciół. 257 W końcu list nadchodzi. Pani Stemaria zgadza się zjeść z nim obiad za trzy dni. Od tej chwili narrator nie potrafi myśleć o niczym innym jak o ich romantycznym spotkaniu. To prawda, będzie z nią po prostu spożywał obiad, lecz w rzeczywistości pragnie ją posiąść; jest przekonany, że tego wieczoru mu się odda, w wyobraźni przeżywa już minuta po minucie, jak ją będzie pieścił. Ma to dla niego fatalne skutki w okresie oczekiwania: Dnie, które poprzedziły mój obiad z panią de Stermaria, byty dla mnie nie rozkoszne, ale nieznośne. Zazwyczaj, im czas oddzielający nas od celu naszych pragnień jest krótszy, tym wydaje się nam dłuższy, bo mierzymy go krótszą miarą, lub po prostu, bo go w ogóle mierzymy. Papiestwo - powiadają - liczy czas na wieki, a może nawet wcale go nie liczy, skoro jego cel jest w nieskończoności. Mój cel byt tylko na dystans trzech dni, liczyłem na sekundy, oddawałem się marzeniom, stanowiącym wstęp do pieszczot... Widać tu działanie praw optyki wewnętrznej sformułowanych przez Guyau: pożądanie wyostrza wyobraźnię i przybliża dane wydarzenie - podobnie jak obraz w lornetce - tak bardzo, że rzeczywistą odległość odczuwa się jako nieproporcjonalnie wielką i wydaje się, że czas upływa bardzo powoli. Dopiero gdy czas oczekiwania w końcu upłynie, wydarzenia odzyskują swoją zwykłą prędkość - niestety, dla narratora, w niepożądanym kierunku. Gdy nadchodzi wieczór obiadu, wysyła on swój powóz po panią Stermaria. Powóz powraca pusty. Woźnica wręcza mu karteczkę od Madame z wiadomością, że nieoczekiwanie coś jej przeszkodziło. Widnieją tam również słowa wyrażające głęboki żal z tego powodu: „A tak się cieszyłam". Nie była w tym odosobniona. Również inny pomnik czasu i pamięci, Czarodziejska góra Tomasza Manna, opublikowana w 1924 roku, odwołuje się do praw, które Guyau sformułował już w roku 1885. Hans Castorp przebywa od kilku dni w sanatorium w Davos, składając wizytę leczącemu się tam kuzynowi. Ostrzeżono go już, że tydzień spędzony „u góry", ma zupełnie inną długość niż na dole, wśród zdrowych ludzi zajmujących się swoimi sprawami. W długiej „dygresji o zmyśle czasu" Tomasz Mann filozofuje na temat 258 efektu, jaki nuda wywiera na poczucie czasu. Często mówi się, że nuda rozciąga czas, stąd w języku niemieckim określenie Langeweile. Jednakże odnosi się to, być może, do godziny bądź dnia, ale dłuższe okresy, takie jak tygodnie i miesiące, stają się pod jej wpływem wręcz krótsze, kurczą się w sobie: „Jeżeli każdy dzień jest taki sam jak wszystkie, to wszystkie one są jak jeden dzień, i przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie". Na odwrót, bogata, interesująca zawartość nadaje „biegowi czasu szerokość, wagę i solidność, tak że lata bogate w zdarzenia upływają znacznie wolniej niż owe ubogie, lekkie, które ulatują z wiatrem". Kto chce długo żyć - wydaje się konsekwentnym następstwem tych słów - powinien jak najczęściej przerywać rutynę, zmieniać otoczenie, podróżować, wziąć sobie do serca radę Guyau. Jednak Tomasz Mann, który podróżował o wiele więcej niż Guyau, zdawał sobie również sprawę z tego, że podobny efekt nie jest trwały: Pierwsze dni na nowym miejscu pobytu mają rozmach młodości, to znaczy bieg szeroki i mocny - trwa to jakieś sześć do ośmiu dni. Potem, w miarę wzywania się, daje się zauważyć stopniowe skracanie się biegu czasu: kto jest przywiązany do życia albo, dokładniej powiedziawszy, kto chciałby nim być, może ze zgrozą zauważyć, jak dni znowu stają się lekkie i zaczynają się przemykać, a ostatni tydzień, mniej więcej czwarty, jest niesamowicie chyży i lotny. Wysoko w górach Hans Castorp jeszcze wielokrotnie będzie miał okazję, aby dziwić się doświadczaniu zjawiska przeciwnego: zdolności czasu do prowokacyjnego zwalniania tempa. Również u niego stwierdzona zostaje choroba płuc, i w końcu spędzi w sanatorium siedem długich lat. Proust i Mann wyrażają przeżywanie czasu, zwracając uwagę na te same czynniki, co Guyau. Intensywność emocji, ich liczba, ostrość wspomnień i oczekiwań, efekt rutyny lub sprzeciwiania się jej - wszystko to nadaje czasowi pojmowanemu w sensie psychologicznym swoisty rytm i długość trwania. Czas ulega przyspieszeniu i zwolnieniu, kurczy się i rozciąga w zależności od te- 259 go, co się dzieje w naszej świadomości. Zdaniem Guyau, do rozwinięcia w sobie świadomości czasu niezbędne są zarówno przeżycia, jak i pamięć potrzebna do ich zachowania, ponieważ czas „na początku istnieje w świadomości w równie małym stopniu, jak w klepsydrze. Nasze wrażenia i myśli podobne są do ziaren piasku, które uciekają przez wąski otwór. Tak jak te ziarnka piasku, przepychają się wzajemnie w swojej różnorodności zamiast stapiać się ze sobą; ta strużka piasku to właśnie czas". PERCEPCJA CZASU ....... Metafora „strużki piasku", przedstawiona przez Guyau, wyjaśnia jeszcze coś innego. Nasza wyobraźnia może uchwycić pojęcie czasu jedynie w graficznych terminach. Sprowadzając zagadnienie do sedna sprawy: język czasu to język przestrzeni. „Przed", „po" i „między", podobnie jak „krótki" i „długi", to oznaczenia na wyimaginowanej osi czasu. W wyobrażeniu Zachodu jest to linia prosta, na której zaznaczamy jak najdokładniej nasze jednostki czasu, tak jak kreski na linijce - każda sekunda, każda minuta i każda godzina ma dokładnie tę samą długość. W niektórych określeniach linia ta przebiega przez nasze ciało, tak że „spoglądamy" na coś, co leży w przyszłości, podczas gdy wydarzenia z przeszłości mamy „za sobą". Przyszłość to czas, który ma do nas przyjść (Zukunft, avenir), a przeszłość - czas, który nas minął {past,passę). W oderwaniu od ciała linia czasu biegnie w określonym kierunku: późniejsze momenty znajdują się po prawej stronie. Niezależnie od tego, czy jest to oś czasu w wykresie liniowym, czy przedstawienie epok historycznych w podręczniku w formie wykresu słupkowego, czas biegnie zawsze chronologicznie od lewej ku prawej. Na „schodach czasu", często malowanych w średniowieczu, dzieciństwo wchodzi na schody po lewej, a starość schodzi z nich po prawej. Strzałka skierowana w przyszłość - „idź dalej do" lub „odtwarzanie" w sprzęcie elektronicznym - wskazuje niezmien- 260 nie w prawą stronę. Nie jest jasne, dlaczego intuicyjnie przypisujemy czasowi i poczuciu przestrzeni właśnie ten kierunek, chociaż istnieją pewne wskazówki, że czynnikiem wpływającym na intuicyjne spostrzeżenie „przyszłość jest po prawej" jest kierunek pisania. Psycholog E. J. Zwaan przeprowadził w Izraelu eksperymenty z osobami, których językiem ojczystym był hebrajski*. Kartkę z napisem „przedtem" większość badanych osób umieszczała po prawej stronie w stosunku do kartki z napisem „potem". W Holandii, podczas takiego samego eksperymentu, niemal każdy kładł kartkę „przedtem" po lewej stronie w stosunku do „potem". Sugestia, że przyszłość znajduje się po prawej, ponieważ oznacza to ruch zgodny z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, a więc przed siebie w sensie upływu czasu, jedynie przemieszcza problem: w dolnej połowie tarczy zegara trudno dopatrzyć się w ruchu wskazówek przesuwania w prawo. Fakt, że kierunek zgodny z kierunkiem ruchu wskazówek zegara nazywamy „w prawo", to element tej zagadki, a nie rozwiązanie. Język potoczny nadaje czasowi nie tylko kierunek, lecz również zmienne tempo i elastyczność. Czas może pełznąć lub przelatywać błyskawicznie, przyspieszać, zwalniać bieg lub stać w miejscu; czas może się kurczyć, rozszerzać, ściągać, rozciągać. W „optyce wewnętrznej" Guyau oraz wyobrażeniach Prousta i Manna dotyczących skracania i wydłużania czasu decydującym elementem był fakt, że w myśli i w mowie czas wypełnia przestrzeń i że postrzeganie czasu może odpowiadać postrzeganiu przestrzeni. Wszyscy trzej wymienieni autorzy zastosowali do percepcji wewnętrznej prawa perspektywy. Jednakże ta sama analogia ma również swój eksperymentalny odpowiednik. W ostatniej ćwierci XIX wieku przeprowadzono setki eksperymentów psychologicznych z czasem. Większość z nich odbyła się w nowo powstałych laboratoriach niemieckich i dotyczyła praw rządzących Zeitsinn, czyli poczuciem czasu. Stworzono * Język hebrajski pisany jest od prawej do lewej (przyp. tłum.). 261 L92 -Azjjo soj^ -3Mo>[Xzśf aiuaiumzojodaiu objomAm szoui nsBzo -Ajdn Augoo AofezoAjop ju9iuAj9ds>p AzsjsoidfEu J9a\b{sj -a -ojouiuijgj Aui9jqojd 9is fefeiMBfod 'szsAuaid oj 'af^i afnpOMOd I[E}[S fouUI Op 9IU9Z0O>[S9Zjd OJ 9Z '9IS O{BZB5fO •mnuojBJoqE[ tuiBjnui ezod nsEzo BiuB3fBjzs)f -3IUZ O^SIMEfz 9qOOJJ DOqO OlUSEfA/tt AuUIMOd pU[BJU9UlAi9ds}p AinjBiEdB 3jub}O5[J3J i tunzs 'siubjjAj sis soEzouo^piu gz 'obm -aizpods 3is Aq buzoui ouibs 5(bj 'qoAuui qDEpAz9zjd m sueuoz -3j 9uo A{izpnqzA\ niuazo iJf^izp 'ifo>[3dsojjui f9}Siqoso 9oiuej§ qoBs;do qoioAvs m i[Azoai>pzjd jsnojj i nBAnr) >{Ef 3iuqopo(j -bu -fXo>[Bj}B jsAui oj BjAg •fazsfaiuui apiM o ijb>[s /a oijs9j>[o 9iupB{>[ -Op 9IS fefBp 3JOJ>[ 'BMBjd 9UIBS 3J BfriZEIMOqO IJB>[S f9I>[[9IA\ A\ gzoui pAq '3zuo8 h]^sbizpoAvzj a\ anjoq§i9g" A\ojU9faBd M 9IS O{BJS >[Bf >[BJ 'UI9pAz UlAlUBS Z DBMOJU3UI/tl9ds>[9 BUZOUI '9AVfIZOUI9IU 9IS 9fBJS IUlAuU9IUIZ SIUBMOjndlU -bui qoAMOSBZo qoB{BAU9jui qoXznp j[Bj Azjj 'jbj j9meu zpfeq Ad -9IS9IUI 'lup IJB^S M nSBZ3 ElUBAVfe9Zjd 9IU3JS9J5[O 3BfEIA\I[ZOUjn 'oiujęSon 9is fezpBp jnuiui zpfeq punjjgs ijbjjs m -gzjd njU9ui/ti9ds>[3 o§9ujBjndnj>[S i?{iuAa\ 9 j pUn>[9SIIIUI Op fepSOUpBppp Z Aq9ZJJOd 9IZBJ M 'fefzAD9jd EZS ->[9iAvfBu z pi[S9J}[O o{Aq buzoui nsEzo oSguBMomfod 9iuMAj5{3iq 0}/(q buzoui osousojg ; ps -njs op -(uozoeuzazjd v tisezd ui[aq[iĄ^ zazjd XuBMOj>(3fojdB2 -ns atduiaj i psoSnjp m mu3iXqopo b 'ipu3M5(9s fsjsps -ojs m 9ozpoq 0E/V\oju9Z9jdBz ojXq buzoui -ej m '!§nlP ozpjBq S3J5JO bz znf ouBMEUzn Ajnuiui jęd 'pumps n5[ii^ 3iuzBA\3zjd 'nsEzo ndajspo oSappo-Df szsmbz AjAzoAjop iui -BiuazpBzjn iuiAuqopod i ui3jEJBddv-.i!J>lBx z Xju9uiAj3ds>ig •OpUBJ3|900B {BMOSOJSBZ JU3§AjAp 3Z '»^/ -og biubuo^Am SBzopod AzsA^(zBA\nBz 'ui9M3iu§ uii>[]9iM {Bqonq -Am pab^j aż 'ouiopEiM "^ajfezood ztu f3ioqAzs jsaf Aubj§ tuoA\jn 03iuo>{ aż 'ais afBpAM i>(iuiEuAp njsojzM >[9jn>[SA\ :;ibj[s fazs^aiM 9IUZ0BUZ M 9IU3Zpn}Z OUIBS OJ BM/(z9Zid 'BJ3AE^J VAd]OQ Bl{9 -njs oj}[ •9zsqAzs ouo 9is gfBjs 9Z '9is gfepAM sezomom 'biub^Aj O§3J pSOUSO{§ UlOIZOd BIUDBUIZM ZBpM Z09J '3|dui9J UlAuJSIUIOU -MOJ 3IUfA7AD3jd M UI9IUE>jAj AMOSBZ9 {EAU9JUI 9IS 9z '99BzsojS ^OMBid" iuiAuui Azpgiui {Aj>[po 'u >{IUMO0Ejd{OdSM njBJBdB O§9J EDOUIOd BZ •BIUafojJSBU O§ -9ufAzAD3jd op qoAA\qzoui idsousojS giuioizod i pso^paad o aiu -e>[Aj jbzjbavjAm Ajcj>j 'jEJBddy-iiPlB u§opqoAsd uinuojBioqE| 5[Bf Aqy 'pznjp jbauj qoiu z Ajoj>[ 'siuezbjjsm o qoi niuazsoad i 'iuiBOzpoq iuiAuzoj qoAuo;u{9dAM 'psoSnjp fouiBS faj o mojbm -I3JUI qDOMp UlAuEpEq TlIUBMOJU3Z3jd BU BJB§3J0d B}(IUqO9J BU -ui "o>[siu jAqz Azo 'o^josAm jAqz buba\oobzso qaiu zszjd B{Aq 3id -maj uiAujom a\ B^Aznui - AuizpaiMod - qoAuoiupdAA\ mojbausj -ui osoSnjp Azo '{BzpMEjds i iuibjemjsjui faiusazoM uii iuiAubm z qoAuBpBq zazjd suozobuzo Ajbausjui jBA^AuMOJod -B>[Aznui B>[qAzs qnj bujom 'iuiB>[3iA\zp iuiAqDp qnj iuiAusojS :iuiBDzpoq luiAzsptupojouzojfBu qoAMOSEZD mojbm -aajui z AzsAusid {BiupdAM 3iuBpBq AoBzpBMOij -ui3jbu§As osoS -njp fef dbCbzoeuzez 'sisbzd m psojSsjpo buibs b>jej qAzjOAVipo Aq 'qoi siuszsojd amdsjSBU e 'ui9jbu§As suiy>[Ef pBpjAzid eu nouo>( BU I mjJBZDOd EU O§3UOZDIUBJ§O 'O§3A\OSBZD n{BAU3JUI UlAuEp -Bq 3iUBA\oju3Z3jd ojAq fe>[iuqD3j bubmAjsAzjo)[Am ojssz^ -nsBZD ibd90J3d qoAoBZDAjop qoEiUBpEq qoAuoaqo m qoBjuBUBM qoAu -ZOJ A\ DZ3|EUpO BUZOUI EJOJ>[ '3I§O]OpOJ3UI BU|BJb9ds tipO UlAj M m •aAu(c»pds" {BMJ3}ui ziu Azsznjp U9j {BAuajui oj 'SE{eq AofefmAji 9is AzsAfs biue^Aj jsbiuibz ifsgf 9z '{Aj>ipo zoppBą Auuj -Azsznjp o>[Bf {Xq Aubiusoo sbzd ,/jsnd" avo{bau9jui qoAzszn|p njjpBdAM m 'puraps npgisgizp foziuod qoXofefeAUj mo{bau3Jui o^jAj jprapgf oj ojAzoAjoa "biub^Aj Auoim -eązod '{BAU9JUT l(Ajsnd" ignjp gjuMOi ziu Azsznjp ojjbC Auoiuaoo afejSOZ UI9IUB}[Aj AuOIUpdAM {BAU9JUI 9Z '{ "OJ 9681 M ?nf "9ufods9iu 9iujnpsqB - Moozpoq qoAupBZ nui9UBpEq ais bzojbjsop ai -J3JUI o>[Bf :bmo{s oSsj niuazoBuz uiAqB{S a\ - ui3sezd aiuXjsnd" z MOJU9UI/{j3ds?t3 9piA\ OUOZpBMOidaZJJ -U9IUUIodSAV 'lfDBAU3SqO 'qsXui luiBdazjjs sis boAseu nuiofXj3( od 'siuzaid EujnpsqB >[Bf UlXujE§BISO9IU 3IUMOJ SUlAzO }S3f SBZO AjSnj -nSBZO n}U3UI§BJJ O§ -suomzojdAM 3I3imo>({ED pAzszjd |ue uiAjsnd 3iujnjosqE a;s diu -Azot! IJEJJOd 3IU łJflJsJ -3A\O{SAUIZ 93ZpOq 3I>[I3ZSM O 3is nui 0{spn AqAp§ pmbu '3iqoso fsuEpBq o§auqopod s OEMOUOdojdBZ Aq{§OUI 3IU JOJBJU3UlXj3ds>J3 XuoiMBqzod {bau3}ui ^nsBzo o§3jsnd p AuiB}U9uiXj3ds>[3 jjEupsf jsaf i>{Bf -^jej qoi5t>j9i 'qoi§oqn" n;u -BflUI9Zjd UI|>[qAzS O {BUIlUOdSM UUEJ^J ZSEUIOX 'aq3AuOZBjpXA\" qOBJEI O {IMOUI S9UIBf UIEIJIIyW 'AlU3f3ZJBJS 9IS Ap§ 'JBJ njU30OJ5{S UlAuJOZOd O DBZSIJ -UI9SBZ0 Z MOJU3UlAj3ds>[3 SEZOpod ZBI Od 9IS BJIUMBfn BJO}5( 'EfDB>[IlduiO>I EUp9f 9Z0ZS9f gf ¦uUI9JBIU{9ds 9JO}>I '9IUBpBZ OUIES 0} I OUpgf 'U9IZp UIBS U9J I U9p9f IJ90 fgfolU Od 9IS {BZDBJ9Zid ZBpM 9iuui Bia" :39iuinzojz oi nui oupruj 'Ao9is9iui 09id uibj {izp -9ds 9z 'Biup o§9UA\9d nui BiuifBuzo jfiuzBjjs ApQ \jSaip bu ugp -9f nOUOJJ M BZpoqDEZ 3Z '9MqgBIDZ0J J[BJ 9[E 'pA?9Zjd Bq9ZJJ I[S -9f '9pSTMXz3O '9Tgnja -9T5f}OJJI I 9lgnjp 9IUS9Z3OUp9f 3Aq B§OUI mp Eiudojs og9i>[Bf op '{Azj9iAvn 9iu uiAq Apgi^j" :L>ou i ;up qoAu -f9JO5( UI9IU9ZpOq3pBU ZBJO TUIBIU3IUUI0dSM BZOd 9piAV3IU E} -BZjdEZ 3gBMn og9fB 'SBZO U3IM3d Z9Zjd UIIU M BM&pzjJ -EIU9IZ -3im op eijbjj j9}Bqoq foąo ps9iAvod U9j 9iqos {EiuiBpBiMsn snuiB3 zgiuMOfl -/izomy 9is 'f9UJ0AU9ld 3IU30O M 3{uAp3f Z39J 'UUBp\[ Znf {BUIUIOdSM 5[Bf '31S Aznjp '3J"9]zp 9iu 9is a9iu" uiXjo}5j m 'sbz^ -Apnu Az3/Cjop psou -Z3JBZ BUJOJMpO BUIBS EX '(sIUJOIM) U9IZpAl ulgn{p" 9pB}jnZ9J M BZJOAU (9IUJOMJ9ld) IUp a9I5jqAzS" 3Z >[BJ 'BUJOJMpO 3SOUZ3JEZ 9fnzAj91>[BJBq3 OJS3Z3 3U33O BZSBU lf3E5(EM SEZOpOJ -lf35(9ds -OJJ3J m f9UBuoj(op og9A\osBzo n{BMJ9jui oggj psognjp Au -93O pO 3JUZOJ 9IS 3ZOUI 313U3UIOUI UlAuBp A\ nSBZ3 Bdui9J 0g9UA^(}>J9iqnS BU93O 'BpBniBMg EUJCJA\ B EUlOAU3ld BIU3IUZCJZOJ 3EUO^Op Az3[BU MOS3J5[O qoAzSZn{p 91U90O •9 I U B ZI U B Z BZ OJ 3IS sfBUZn Z33J 'jEg9Z 3IS BMnSod BJJBf Z '3SO>1 -psad szoui Eiu333zid 'pun>[9s oc bauj ^Ejnuiui" EUMAj:>piqns og -O>[ E|p 'SOJ^ -JEg9Z Z9Zjd AuBZJ9IUipO SBZO JS9f BJBIUI -ubjs 'ui9iubzAmbz qnj ui9tueztuez Auibav{zeu oo 'oggj -JEdo J>[Und BfEIUA\9dBZ 9JOJ3J 'Dsfod BJU9IUZOJZOi I 9f9U9MUO>J J9Z9M eu tjbjj 9z 'AuM9d oAą gzom \L U9IS 3EZJ9ZSZ0J" >(Bf IUIl>[BJ Z91UA\OJ 9IS 9BM}gn{SOd 9tugBid „oujom" i aO5jqXzs" zpfeq „ognjp" i ^o^oi^" ^Bf mouiuijsj qop{ -BJ EIUBAVfan Z3Ojdo OJX ^f9IUpM OEU^d Z9ID9Zid {EISnUI SEZ3 niupogAj uijgnjp 9iuMA}3j9tqns /& 6f9znIP spm o jbmjj 9z '9iu -9ZBJM A9BfBIMB.lds U3IZpA} UI3ZBJ AzJOAU IUp q3A0BfBflUI 3IUZ3IM -BifsAp, qsXj UI3p3IS 3Z '3AVqZOUI 01 ^( OJ 'BpAz XS9JJ(O 9UUI ZIU fgpqXzs EfBg3iq3Zjd 3pE>[BA\ i[S3f ^fsiupM zsj Azd 'ppą/fes ubjp {BuAp"n sbzd Az3 -usizpAi ziu fsznjp og o{Aq 3iu az 'sis nui af -BpAAV tlUIOp Op 9pOJMOd OJ -U9IZp IUJEJSO {pSZSpBU '3EAVOJU9IJ -OZ 9IS {AzfepZ UIIUB2 'O>jq/(ZS nui BfE^ppn IUQ 'gpB^BM 9A\OIUp BU 91S BJ9iqAAV SO}X •OEUgAziJSZOJ 9IS Ep 9IU og9J BIU9IU Z 9Z '>[9SOIUA\ DBU§EI9Am og9MOJJ/(z9f EIU9IUinzOJOd9IU og -9J Z OMJB{ OZpjBg -BjnUIUI BUp9f BflUI UII5(Ef Z 'odui9J EIU90O O5J -osAm jAqz ej Bqoso zBA\9iuod 'uiXua^buj9UB niu9zpj9iAVis Azad 9JBJSqO AUUJ "AjnUIUI f9Up9f 9IUEAU1 9JSIA\^Z39ZJ EZIUEZ -Bq ZBM9IUOd '9ZSAU9ld OJ 9Z 'lZpj9IAU U9p3f ^nSBZ -ezAzo'biubziubz pB{5(Xzjdoj faj pun5[9sOCisouAmAjnuiui fguMAj>[9iqns oggf osognjp BMizpMBjd 9z '9is 9fnzB>[o 'Ąnuiui fgupgf JBAU9JUI 3H§3J5l° B>[JBg9z Aoouiod Z9q XqB 'giuBpBZ 9fnui Czytając Patterning oftime (Wzorce czasu) Leonarda Dooba, elegancki, cechujący się erudycją przegląd badań nad czasem z okresu niemal stu lat, albo wydaną niedawno pracę A watched pot (Obserwowane naczynie) Michaela Flaherty'ego, w nieunikniony sposób dochodzimy do wniosku, że granice wszystkich tych badań zostały ustanowione już przed końcem XIX wieku przez Wilhelma Wundta i Williama Jamesa. Obydwaj byli zaintrygowani nieścisłościami, jakie pojawiają się przy szacowaniu czasu. Wundt traktował je podobnie jak złudzenia wzrokowe, do których rzeczywiście w wielu aspektach są podobne, tak jak interwał usłyszany po długim interwale wydaje się krótki. Posługując się swoim Taktir-Apparatem, Wundt starannie manipulował po kolei różnymi zmiennymi i sprawdzał, jaki wpływ wywierało to na długość lub prędkość upływu czasu. Wprawdzie stawiane przezeń pytania można ocenić jako drugorzędne, lecz odpowiedzi były dokładne i możliwe do skontrolowania. James stawiał wielkie pytania. Pragnął wiedzieć, dlaczego po powrocie do domu tydzień wakacji wydaje się dłuższy lub dlaczego miesiąc choroby kurczy się w pamięci do długości, być może, jednego tygodnia. Aby znaleźć odpowiedzi, odwoływał się do własnych przeżyć oraz do przeżyć innych, które czerpał z literatury bądź rozmów. Niektórzy dzielili się swoimi przeżyciami, ale ich eksperymentalne zweryfikowanie - lub obalenie -było wykluczone. Wundt nie pytał, dlaczego życie płynie szybciej, w miarę jak się starzejemy. Kto pragnie uzyskać odpowiedź mającą podstawy eksperymentalne, musi to pytanie nieco sprecyzować. W ostatnich badaniach nad czasem i pamięcią zidentyfikowano trzy mechanizmy, którym przypisuje się związek z przyspieszeniem upływu mijających lat. Pierwszy z nich to zjawisko znane jako „teleskopia", drugi to omówiony w poprzednim rozdziale efekt reminiscencji, a trzeci związany jest z tempem zegarów fizjologicznych w naszym organizmie. 266 TELESKOPIA -VrV-r- ¦,^.'M: ¦ ', ¦'.:¦¦ Kiedy Ferdi E., porywacz i morderca Gerrita Jana Heijna, otrzymał warunkowo przepustkę, poprzedzającą definitywne wypuszczenie go na wolność, powszechna reakcja w Holandii była następująca: „Czy j u ż odsiedział swoją karę? A więc jak dawno doszło do porwania?" Dla większości ludzi odpowiedź na to pytanie - Heijn został porwany 9 września 1987 roku - dotyczyła bardziej odległej przeszłości, niż im się wydawało. Już w 1881 roku psycholog Sully przytoczył podobny przypadek, również związany z przestępstwem, które zwróciło powszechną uwagę, kiedy to w opinii publicznej trzy lata pracy przymusowej, na które skazano sprawcę, minęły błyskawicznie. Zaniżoną ocenę czasu, jaki upłynął, Sully wyjaśnił analogią do lornetki: szczegóły, które wciąż widać ostro przed oczyma, sprawiają wrażenie, że oddalony obiekt wspomnień znajduje się o wiele bliżej niż w rzeczywistości. W 1955 roku amerykański statystyk Gray odkrył w odpowiedziach na ankiety pewną osobliwość. Przy pytaniach typu: „Jak często odwiedzał(-a) pan(-i) lekarza domowego w ciągu ostatnich dwóch lat?" - co można było sprawdzić w dokumentach -respondenci zawyżali częstotliwość swoich wizyt. Przyczyną tego był fakt, że zaliczali do nich również te, do których doszło nieco dawniej niż przed dwoma laty. Gray skonstatował, że na ogół ludzie mają skłonność do umieszczania minionych wydarzeń w czasie mniej odległym od chwili obecnej, niż miały miejsce naprawdę. Zjawisko to stało się przedmiotem eksperymentów wielu badaczy i otrzymało nazwę teleskopia, nasuwającą na myśl lornetkę Sully'ego. Również sugerowane wyjaśnienie niewiele się różni od analogii Sully'ego: soczewki wzmacniające spojrzenie w przeszłość sprawiają, że odległość w czasie się kurczy, tak że dany okres zostaje oszacowany jako zbyt długi. W wypadku przeżyć osobistych często trudno jest dokładnie określić, w jakim stopniu działa zjawisko teleskopii. Nie dotyczy to wydarzeń publicznych. Psychologowie Crawley i Pring prze- 267 692 (ran() dXzjd) uii>[S[od mjAzżf m 5jEf siu •(•rnrijj dXzjd) p$iwvd i(qojoijj jd n^sjod od fairep/foy 'ajiowplu V] 3p saipnpw sa-j fauBMojnjAjBZ fomd o BA\op\[ , {pBJJS uAa\OJIUI U3IUIE5J" ^ „, Uip[ZpUBli3piU m[tit>{ M ZBAV3IUOd 'uizBuoaid AąojiMOUBjs 'siUMojsop guozoeiunjjgzid '3i 3IUJBJSO OX -(SMOIIUI 3IU3IUIB>[ 3MOSBZD) Sl/JVUipuV] uinqs '(Biu3iS9iupo Ajjjund) sjwod douduapu gf emAzbu :qoXzoMBUzodzoj Mojjpmd qoAuqopod gpalb -nB ID^IUIBd M qoXA\OSBZD A\O>[UnSOJS qDA0BZD/(lOp IUO9J qDIOA\S Op IJTZpBMOjdM AzjOjnB lUSaZDJodSM IUZO>J -u 3UOIA\BJS3Z 3ZJ9IUI f9UA\3d M oAq B§OUI 3MO I§3J3ZS 3Z -OSO BJ 3ZJ{BZSAV 11} 9IS BZDBjAzjJ -/(UOJJS 3UZOJ M 9IS IUlXoBZpoqO -zoj i Bosfaiui oSsuibs o§9; i o§9upaf z iui/(3BzpoqDAA\ 'iuibzb>[sa\ -oSojp 'iuiAa\ojsjoim iuibiu3iuib>( Aqj{Bf es BiuaiuuiodAzjd yą -buz -auooiBuizojn faizpjBą jssf i>[jsoup3f apAz aji o 's sjAj o bs" 'joąi-H {izpj3iAvi '3i3[B} iggjazs ^oAujBuofsajojd o 'aiuizpoj m uazjBpAM qoAuzBA\ 'psouuAzo qDXuuaizpoD z auoz -O{z i§3J3zs Bfnuijoj -npojBU o§3[bo qnj Auizpoj fauBp oAzoĄop Z3IUMOJ feSoUI ZD9J '9U[BnpiAV(pui OJsAzO BS f3pS3Z0fEN -3UIBS 9IS UIBU BfBOnZJBU 'SIUIOpBIMS AlUBJ3iqAM 3IU q3I5[BJ MC}5fUnj '3UBUZ }S3f 9ISBZ3 M 3IU3IMODSf9IlUn qoAiOJ>[ 'BIU3ZJBpAM - azoMBUzodzoj Aj^und alrusAzio}^ '^psiuiBd faoBZDAjop sfnjtsn IfDNHDSININHH X>IHJ3 ¦¦ k; ;;>;a< •faOEfBIUSEf^ pSOJJBM ?J3tA\[O5[fol>[Bf 9f EIM O>[SIM 00 ' -Bfz OUMOJEZ AqOJBA^JOAvXM nSEZO BIUBJ[3pn 3IU9ZBJM n5 m 3z>[Eup9f -uaizpAj AufBZD/Łv« zju Xzszn{p 3is af Ajoj>( 'ipB>[BM Biupo§Aj tup qoXoBU§3iq o>[qXzs sBzopod OJ 3IS 3fn}S3JIUBUl '3psiA\AzO3Z^J -3IS3I>[O UlĄ AV nSBZO EdlUSJ BU 8% -3DO B nS3JJ[O O§3UBp BIUBAUJ 0SOUZ3JBZ iuojqo buzoui 3Z ZIU IldOiJSapj UI9l>JSlA\Efz 3Z [9ZDBJ }S9f 9UBZETA\Z JEJ 3tU9ZS9lds -Azad 9? '3is sfBpA^ "„psi sbzd U9J 5jBf" :3|uqXzx>j/(A\ 'Ajbj npsid oj ojAq psoisiA^Azogzj a\ Ap§ SBZDpod 'nuigj ejbj Xzjj 9is pXA\ SOD 9Z 'qsAlU OJ>[ 'SOJ>[ 9IUSBJM OX 'AuA\p9Zjd >[9SOIUA\ z9iumoj U9z ofeuSfepA^ ui9]A\oq Aq buzojm -nsszD fefodgojad pBU BIUBpEq 15(IUXM 0BA\OJ9jdj9}UIZ OUpiUJ >[Bf 'BIUZOBpiMn EJ Efznp[ -uo^ ¦f3ioqXzs 0BU§9iq jBisnui z9iumoj sbzo 9iS3U(O uiAzsznjp 9iu -Av(j>[3iqns m 9Z '|sXui uiAj bz 9is 9JKd[ 3iuqopodopA\BJj 'Suijj i A3JMBJ3 fezsid 'aO5[qAzs ozpjBq BA^jdn sbzo sz 'Auiezbmit 9is BIU3ZJBJS 3JBJUI /A O§3ZDB]p 'ntUSIUSBfAM M DOUIOd OJ 3ZOJ\" •BZS3J3IA\ O>[Ef DSO}§9IPO BUBp A{E§3ZJJSOd O§9J >[3jn5JSM I do>[S -9J3J AjTOOJMpO 3Z '3IS OJBMEpA^ -TOSOJSIA^feoSZJ A\ ZIU f9IUA\Bp OZnp 9DSf9IUI X{E|UI 9J BIU9ZJEpXM 3Z 'A{BZEA\n (SIUJSJOpSISSIZp -UI9p3IS OIUp9JS) 9ZSJBJS XqOSO 9Z>JBUp9f -Ildo>JS9|9J O>[STA\Bfz qoEju9iuAj9ds5{9 qoAuui m znf 9jAj>(po qosods U9J m 3BfBzpj9iAVi -od 'ugziBpAM qoAj po emosbzo osojggjpo Ajbobj^s (jej OS~CL) uiiupajs n>[9iM a\ Aqoso 'qoAuBpBq ui9i>{9iav z euezeimz 'boiuzoj E0EfnS9J9JUI 9IS E{EAVOsAjBZ MO^IllAM pOJSĄ^ ¦U^ZJBp^Yl Z O§9p -zb>j B0BTS9IUI i n^oj 9iU9js3J>[O 9upEp[op 9iA\qzoui o qoAuBpBq Hjsojdod Suuj i AajMEJO giudgjsBN '(686l) o§ap[suTii9q mnui - uiAzsz9|avsj"bu '(/,Z.6l) Aj9iqz|g faMO|OJ>[ zsnajiąnf Au Aq qDiu z uiAzsjBjsfBM -EuzDi[qnd Biuido A{9USEZjjsm 9jojjj §9J9zs zbjo (ł786l) uoiq3ug a\ pjon Pubjq I (L86t) Amojbmoj uiop bu 3Avoquioq AqDBuiBz 'O86l) N i (0861) Buouu9q Buqof bu Aq9BUiBZ '(2861) uAju9§jv zgzid gpgfEZ i (6/.6I) J3q3J^qx J9JB§jbjai uisj -9IUI9id 9IUBAVOUBIUI >[Bf '9UZ3XjI[Od BIU9ZIBpAM 9UZBM '(886l) 3iqi3>IDoq 1 (986t) niAqoujEZ3 m >[Ef 9i5[Bj 'Ajojjsejb>[ iiuiu Azpgiui AjAa -psouiopBiM (3i>[sjXjAjq) 3iuz3iqod AqDoqo {izpsjs OJ5J 'ApZBJJ {BJSIUIBd 3JOJ3J 'U3ZJBpAA\ 3JS]l IJIMBJS32 '.fe -3ZJ pSO{§3[pO Op DBUMOJOd 3JufXzA03jd q§OUI 3ISBZ0 A\ -po EUBMOOBZS UlAjClĄ M 'jU3UlAj9ds>[3 tl>[OJ swoje znaczenie przestrzenne i dotyczy obecnie oznaczania upływającego czasu. Niezależnie od określenia, podobne wspomnienia są dla pamięci wskazówkami orientacyjnymi przy określaniu czasu - umożliwiają ustalenie, jak dawno coś się wydarzyło, czy było to przed innym wydarzeniem, czy po nim, a czasem można dzięki nim nawet ustalić precyzyjną datę. Dopiero w chwilach, gdy określenie czasu swoich wspomnień przychodzi z wielkim trudem, można zaobserwować, jak działają nasze wskazówki orientacyjne. Często wspomnienie porusza się przez jakiś czas tam i z powrotem po osi czasowej przeszłości danej osoby, za każdym razem odbijając się od punktu zwrotnego „ale": to było po 1993 roku, ponieważ X pracował już u nas - ale sąsiad Y jeszcze się nie wyprowadził, bo pamiętam, że o tym z nim rozmawiałem, a więc było to przed rokiem 1995 - ale Z mieszkał jeszcze w domu, więc musiało to być po wrześniu 1994 roku - ale to był piękny jesienny dzień, a więc było to mniej więcej w październiku 1994 roku, och, tak: wydarzyło się to na dzień przedtem, zanim wyruszyliśmy na jesienne wakacje. Punkty orientacyjne pozwalają odbijać się wspomnieniu tam i z powrotem między punktami końcowymi, które zbliżają się coraz bardziej do siebie. Schematy porządkujące zależności czasowe między poszczególnymi wspomnieniami są sprawą równie indywidualną, jak same wspomnienia. Cechuje je określony kolor i nastrój. Łączą ze sobą szereg specyficznych skojarzeń, na przykład: jakich wówczas miałeś przyjaciół lub czym zajmowałeś się na co dzień. Schemat „kiedy pracowałem u P" aktywizuje inne wspomnienia niż schemat „kiedy mieszkałem w Q", nawet jeśli oba schematy przypadają na ten sam okres. Jak wspomniał Ribot, wskazówki orientacyjne rzeczywiście można umieścić obok siebie i porównać. Niezobowiązująca uwaga Ribota, że im życie jest bardziej zróżnicowane, tym liczniejsze są punkty orientacyjne, zainspirowała z pewnością również Shuma. Twierdzi on, że efekt reminiscencji - stosunkowo duża łatwość, z jaką osoby w podeszłym wieku pamiętają wydarzenia z czasu, gdy miały około dwudzie- 270 stu lat - jest rezultatem faktu, że dla tego okresu dostępnych jest więcej wskazówek orientacyjnych. Jeśli wskazówki te rzeczywiście porządkują sieć skojarzeń, jak wskazują badania, to te same wskazówki orientujące w czasie mogą również przywołać wspomnienia, a więc istnieje pozytywna zależność między liczbą wskazówek orientacyjnych a gęstością wspomnień. Typowe wskazówki orientujące w czasie to „moje pierwsze spotkanie z...", „pierwszy raz, gdy ja...", „kiedy zacząłem(-ęłam)..." - każda z nich to wspomnienie, które w wielkim stopniu przyczynia się do efektu reminiscencji. Krótko mówiąc, punkty orientacji w czasie nie tylko określają konkretne daty, lecz również prowokują osoby starsze do zadumy. Sam Shum nie widział związku między tą teorią a wrażeniem szybszego upfywu życia w miarę starzenia się, lecz jedno wynika bezpośrednio z drugiego. Okres, który wywołuje wiele wspomnień, rozciąga się w retrospekcji i wydaje się dłuższy niż równie długi okres zawierający nieliczne wspomnienia. I na odwrót, w wieku średnim i latach późniejszych wskazówek orientacyjnych jest coraz mniej, wskutek czego czas kryjący się w tej pustce subiektywnie przyspiesza. Jest to wyjaśnienie, które na pierwszy rzut oka ma wiele wspólnego z tym, co William James pisał o żywych, podniecających wspomnieniach z młodości oraz monotonii i rutynie lat późniejszych, lecz Shum dodaje do tego, że zasadniczym czynnikiem może się okazać uporządkowanie wspomnień w czasie: gdy znika zróżnicowanie, znika jednocześnie sieć wskazówek orientacyjnych, a razem z tym dostęp do wspomnień z tego okresu. . >¦ *. ¦-¦/*> -¦ & f u. -, i-i' .*> »;',-- i.;--. *' ¦; ZEGARY FIZJOLOGICZNE " . '¦ ' Pewne czynniki fizjologiczne, które mają wpływ na przeżywanie czasu, są znane już od lat trzydziestych ubiegłego wieku. Uświadomienie sobie, że temperatura ciała może przyspieszyć lub zwolnić subiektywne odczuwanie czasu, zawdzięczamy przypadkowemu odkryciu amerykańskiego psychologa H. Hoaglanda. 271 Jego chora żona wypomniała mu, że nie było go tak długo, kiedy miał jedynie przynieść jej lekarstwo, podczas gdy w rzeczywistości wyszedł z pokoju na krótko. Hoagland poprosił ją, aby określiła interwał czasu równy minucie. Okazało się, że rzeczywista długość jej „minuty" wynosi 37 sekund. Im wyższą miała temperaturę, tym dłużej trwała dla niej każda minuta. Psycholog pamięci A. D. Baddeley przeprowadził eksperyment lustrzany - lub raczej: polecił jego przeprowadzenie - prosząc osoby badane, by pływały w wodzie morskiej o temperaturze 4 stopni Celsjusza. Zgodnie z oczekiwaniem, spędzone w wodzie sekundy odliczały one zbyt wolno. Dopóki nie stosuje się manipulacji, procesy fizjologiczne mogą służyć jako nadzwyczajnie dokładne mierniki czasu, nawet w skali lat. W latach trzydziestych ubiegłego wieku francuski mikrobiolog Carrel zidentyfikował na poziomie komórkowym różne procesy cechujące się precyzją zegara bądź kalendarza. Na przykład, szybkość gojenia się powierzchownej rany różni się w zależności od wieku. Różnice te można dokładnie określić za pomocą równań. Wynika z nich, że u osoby dwudziestoletniej rana goi się dwukrotnie szybciej niż u osoby czterdziestoletniej. I na odwrót, ten, kto dokonuje pomiarów, obserwując gojące się rany, może na podstawie szybkości ich gojenia się określić wiek pacjenta. W odniesieniu do osób w wieku od dziesięciu do czterdziestu pięciu lat wzory te zapewniają przeprowadzenie wiarygodnych szacunków. W naszym organizmie tykają dziesiątki zegarów fizjologicznych. Oddychanie, ciśnienie krwi, puls, wydzielanie hormonów, podział komórek, sen, przemiana materii, temperatura - każdy z tych procesów ma własny cykl i nadaje naszemu życiu pewien rytm. W rzeczywistości oznacza to, że zwykłe procesy fizjologiczne cechuje charakterystyczna okresowość. Nazywanie tych procesów „zegarami" jest bardziej metaforą niż wyjaśnieniem, lecz metafora ta prowokuje do postawienia interesujących pytań. Czy można przyspieszyć lub zwolnić nasze zegary biologiczne? Czy zegar, którego rytm został zaburzony, można znów od- 272 powiednio nastawić? Czy naszym organizmem zarządza standardowy czas, określany przez zegar centralny? Gdzie znajdują się wszystkie te zegary? I przede wszystkim: czy w miarę starzenia się zegary te idą szybciej, czy wolniej? Krótkie oprowadzenie po zegarach regulujących nasze wewnętrzne cykle pokazuje, że najszybsze rytmy można znaleźć w układzie nerwowym. Niektóre neurony wysyłają impulsy z częstotliwością tysiąca na sekundę. Mniej gorączkowe są cykle aktywności mózgu, mierzone za pomocą EEG: od ośmiu do dwunastu cykli na sekundę. Na drugim biegunie znajdują się cykle obejmujące całą dobę, takie jak zmiany temperatury ciała i ciśnienia krwi. Spośród cyklów trwających powyżej doby najważniejszy jest cykl menstruacyjny. Przeciętny cykl menstru-acyjny trwa „miesiąc księżycowy" liczący 29,5 dnia. Cykle roczne objawiają się w zmianie ciężaru ciała oraz kondycji układu odpornościowego. Gdzieś w połowie między najszybszymi i najwolniejszymi cyklami tyka jedyny zegar, który możemy słyszeć i odczuwać, serce - pompujący mięsień, którego napinaniem się i rozluźnianiem dyryguje starannie dostrojony zespół chronometrów. Orientacja w rytmie tych naturalnych zegarów umożliwia zaprojektowanie kardiostymulatorów, które za pomocą bodźców elektrycznych wspomagają lub zastępują czynności naturalnego rozrusznika serca. Rytm dzienny może uczynić z kogoś typowego człowieka skowronka lub człowieka sowę. U tych „rannych ptaszków" temperatura wzrasta już wcześnie rano, osiąga szczyt około czwartej po południu, po czym znowu spada. Ich zegary organiczne wyprzedzają o kilka godzin zegary ludzi sów, u których szczyt temperatury przypada dużo później, i wieczorem wciąż są przytomni i aktywni. W miarę jak się starzejemy, zegary biologiczne przesuwają się w kierunku poranka i różnice te zaczynają się zacierać. Proces ten łączy się ze spowolnieniem tempa życiowego, co powoduje, że znalazłszy się na dworcu bądź w urzędzie pocztowym, nastolatki marzą czasem o tym, by otworzyć osobne okienka dla seniorów. 273 Być może, problemy z cyklem snu i czuwania pojawiające się w starszym wieku są następstwem utraty komórek w jądrze SCN (suprachiasmatic nucleus). Jądro to - w stanie nienaruszonym nie większe niż 1 mm3 - składa się z około 8000 komórek i położone jest tuż ponad miejscem, w którym krzyżują się nerwy wzrokowe. SCN funkcjonuje jako zegar nadrzędny; w razie defektu tego jednego zegara zaburzony zostaje natychmiast rytm całego zestawu zegarów. Doświadczenia udowodniły, że SCN dostosowuje się do światła. Znaczną rolę odgrywa w tym dopamina - neuroprzekaźnik, którego wydzielanie spada w miarę starzenia się. Utrata komórek w CSN oraz niedobór dopaminy mogą spowodować poważne problemy w radzeniu sobie z czasem. Według amerykańskiego psychologa P. A. Man-gana w tym zaburzeniu właśnie kryje się wyjaśnienie wyników testów, w których osoby starsze poproszono o oszacowanie in-terwału czasowego równego trzem minutom. Ze wcześniejszych eksperymentów wiadomo było, że umiejętność dokładnej oceny czasu u dzieci wzrasta wraz z wiekiem, osiąga szczyt u dwudzie-stolatków, po czym znowu się zmniejsza. Starsi ludzie powracają w końcu do poziomu małych dzieci. Mangan ustalił, że osoby w podeszłym wieku zawsze wykazują odchylenie polegające na zawyżaniu interwałów czasowych. Poprosił osoby z trzech grup wiekowych (między 19 a 24, 45 a 50 oraz 60 a 70 lat), aby odmierzyły interwał równy trzem minutom, odliczając sekundy. Najmłodsza grupa uczyniła to niezwykle dokładnie, ich trzy minuty trwały średnio zaledwie o 3 sekundy za długo. W grupie osób w wieku średnim interwał ten był za długi o 16 sekund. U osób starszych odchylenie wynosiło 40 sekund. Druga część tego eksperymentu wykazała, że czas upływa szybciej, gdy człowiek jest czymś bardzo zajęty. Aby odwrócić uwagę badanych, polecono wszystkim sortowanie czegoś, po czym od nowa poproszono o oszacowanie trzech minut. W najmłodszej grupie zajęcie to spowodowało zawyżenie oceny czasu o 46 sekund, w grupie osób w wieku średnim o 63 sekundy, a w grupie najstarszej o nie mniej niż 106 sekund. Innymi słowy: po upływie 274 trzech minut starsze osoby doliczały do nich jeszcze niemal dwie minuty. Wydaje się, że na starość zamieniamy się w wolno tykający zegar. Nie chodzi on mniej regularnie niż przedtem - raz szybciej, raz wolniej - lecz po prostu idzie zbyt wolno i czyni to z precyzyjną regularnością. Znając poziom swojego własnego odchylenia, potrafilibyśmy oceniać upływ czasu równie wiarygodnie jak kiedyś. Podobnie jak w zabytkowej klepsydrze Ernsta Jiingera, z jej wytartym przewężeniem, w miarę upływu lat musimy przy ocenie czasu brać pod uwagę stałą wartość typową dla starości. Czy te trzy elementy - zjawisko teleskopii: prostej lub odwróconej, efekt reminiscencji oraz wnioski z testów szacunkowych Mangana - dają się połączyć w przekonujące wyjaśnienie przyspieszania upływu łat w podeszłym wieku? Uczciwa odpowiedź brzmi: nie. Po prostu wyniki eksperymentów nie wskazują w jednym kierunku. W testach Mangana starsze osoby, których „minuty" są zbyt długie, zawyżają w ten sposób długość trwania jednej minuty. W testach Crawleya i Pringa starsze osoby, umieszczające wydarzenia w zbyt odległej przeszłości, czynią to samo z odstępem czasu między danym wydarzeniem a chwilą obecną, tworząc zbyt długie „lata". Jednakże doświadczana przez nie szybkość mijającego czasu tworzy zależność odwrotnie proporcjonalną. Gdyby osoby badane przez Mangana otrzymały po trzech minutach znak, pomyślałyby sobie: „Czyżby j u ż teraz upłynęły trzy minuty?". W przeciwieństwie do tego, osoby badane przez Crawleya i Pringa myślały sobie: „Zaledwie dziewięć lat minęło od katastrofy samolotu w pobliżu Locker-bie (szacowano przeciętnie, że katastrofa wydarzyła się ponad dwa i pół roku wcześniej niż w rzeczywistości), wydawało mi się, że było to dużo dawniej". Dopiero gdy ktoś myśli, że coś wydarzyło się przed pięciu laty, podczas gdy faktycznie było to - powiedzmy - dziesięć lat temu, powstaje złudzenie, że minione lata upłynęły w bardzo szybkim tempie. Najsilniejsze argumenty zapewnia efekt reminiscencji oraz spowolnienie zegarów fizjologicznych. Siedemdziesięciolatek, 275 który zastanawia się, czy ostatnie pięć lat minęło mu szybciej niż działo się to dawniej, ma skłonność, by porównywać te lata nie z okresem między swoim czterdziestym trzecim a czterdziestym ósmym rokiem życia, ani z latami dzielącymi jego pięćdziesiąte szóste i sześćdziesiąte pierwsze urodziny, lecz z pięcioleciem z czasów szkoły średniej lub innym równie długim okresem ze swojego dzieciństwa lub lat dojrzewania. W pewnym sensie jest to porównywanie skrajności. Porównuje się „całkowitą" część pamięci z częścią, która w niemal nieunikniony sposób zarejestrowała nie same wydarzenia, lecz ich powtórzenie. Jeśli obok tego również wiele organicznych metronomów zaczyna wolniej odmierzać czas, wówczas może się wydawać, że świat zewnętrzny przyspieszył. . DŁUGO MŁODY, KRÓTKO STARY - - : Ulice z dzieciństwa są mniejsze niż w naszych wspomnieniach. Znalazłszy się w dawnej okolicy, pokonujemy nieskończenie długą ulicę z dawnych lat i skręcamy za róg w kilku krokach. Alejki, ogródki, placyki i parki skurczyły się do, być może, połowy swoich dawnych rozmiarów. Nawet szkoły uległy skurczeniu: zakrawa na cud, że nauczyciele, którzy zachowali swoją wysokość, jeszcze w nich się mieszczą. Często wyjaśnia się ten fenomen faktem, że ulice wydają się dziecku długie, ponieważ samo traktuje siebie jako miarę. Gdy staje się dorosłe, i dwukrotnie wyższe, ulice wydają mu się dwukrotnie mniejsze. Liczone w ówczesnych krokach wciąż mają dokładnie tę samą długość. Najwidoczniej pamięć podatna jest na złudzenie optyczne w skali życia ludzkiego. Chociaż wszyscy jesteśmy świadomi tego złudnego efektu, trudno mu się oprzeć. Nigdy się nie słyszy, by ktoś powiedział: byłem ostatnio w swojej dawnej dzielnicy i myślałem, że wszystko będzie mi się wydawać bardzo małe, ale okazało się, że wszystko było tej samej wielkości, co wówczas. Podobnie jak w wypadku prawdziwych złudzeń wzrokowych, 276 porównywanie z rzeczywistością nie prowadzi do odtworzenia normalnych proporcji. Raz skurczone ulice, nigdy już nie odzyskują swojej normalnej długości, podobnie jak nie pomaga swetrowi wielokrotne pranie w zimnej wodzie, jeśli został raz wyprany w zbyt gorącej. Czy pamięć zachowuje się tak samo wobec czasu z dzieciństwa i wczesnej młodości? Zasadnicza różnica między czasem a przestrzenią polega na tym, że można - wielokrotnie - powrócić w znane miejsca, lecz nie da się tego uczynić w stosunku do minionego czasu. Człowiek dorosły nie może chodzić po ulicach znanych z przeszłości jako sześciolatek. Zapamiętanego upływu czasu nie da się porównać do rzeczywistości. Można postawić pytanie, czy miałoby to sens. Wiele szacunkowych ocen czasu, takich jak „dawno temu" lub „stary", opiera się próbom sprostowania, podobnie jak spojrzenie na ulice znane z dzieciństwa. Może dzieje się tak dlatego, że podstawą ich miary jest coś wyjątkowego: ty sam. Dla dziecka jeden rok stanowi wielką część jego życia, stąd nic dziwnego, że trwa długo. Dzieci spędzają długie dni na swoich długich ulicach. Przez całe życie dokonujemy ocen za pomocą miary, która sama się zmienia, a więc w zasadzie trudno ją uznać za jakąkolwiek miarę. Twoi rodzice zawsze byli starzy - do czasu, gdy sam miałeś dzieci i obliczyłeś, w jakim wieku byli twoi rodzice, gdy miałeś tyle lat, co twoje dzieci. Również nauczyciele zawsze są starzy - do czasu, gdy spotykasz ich dwadzieścia lat później na zjeździe absolwentów i wydaje ci się, że w dziwny sposób odmłodnieli. Studenci pierwszego roku stają się z każdym rokiem młodsi (podobnie jak ich rodzice). Fakt, że okres dziesięciu bądź dwudziestu lat jest w kalendarzu wartością stałą, lecz w osobistym doświadczeniu ma zmienną długość, może spowodować, iż epizod z przeszłości, który według kalendarza oddala się od nas coraz bardziej, w subiektywnej ocenie wręcz się przybliża. Kto urodził się dziesięć lat po wojnie, ten w wieku piętnastu lat widzi tę odległość inaczej niż w wieku lat pięćdziesięciu. Osobista miara ma swój udział nawet w ocenie przyszłych wydarzeń. Gdy człowiek 277 osiągnie wiek, w którym bliskie mu się staje zjawisko przyspieszenia czasu, wówczas może mu się wydawać, że dziesięć lat to krótki okres, podczas gdy na dwudziestolatku wciąż sprawia wrażenie wieczności. Krótko mówiąc, każdy stanowi swoją własną, przesuwającą się miarę, i podobnie jak w wypadku staromodnego suwaka logarytmicznego, wynik danego dziaiania zależy od pozycji, w jakiej znajduje się jego przesuwana część. Co do kierunku tego przesunięcia w miarę starzenia się nie ma już żadnych wątpliwości. Obiektywne spowolnienie stwarza poczucie subiektywnego przyspieszenia, w którym rolę odgrywa również tempo naszych zegarów biologicznych. Wiele z nich porusza się bowiem w młodym organizmie szybciej niż w starym. Gdybyśmy wyrażali swój wiek w postaci ruchu obrotowego zegarów fizjologicznych, pisał wspomniany już Carrel, musielibyśmy stwierdzić, że bardzo długo jesteśmy młodzi i bardzo krótko starzy. Może dlatego właśnie dni z czasów dzieciństwa były takie długie, a czas starości przemija w tak niepokojąco szybkim tempie: nieświadomie odczytujemy wskazywany przez zegar czas na tle czasu fizjologicznego. Obiektywny, odmierzany zegarem czas, wyjaśniał Carrel, przesuwa się do przodu w równomiernym tempie, jak rzeka płynąca przez nizinę. Na początku życia człowiek biegnie jeszcze raźnie wzdłuż brzegu, szybciej od nurtu rzeki. Koło południa jego prędkość się nieco zmniejsza i jest równa prędkości, z jaką płynie rzeka. Pod wieczór, gdy człowiek zaczyna odczuwać zmęczenie, nurt przyspiesza, a on zostaje z tyłu. W końcu idący zatrzymuje się i kładzie obok rzeki, która nadal biegnie swoim trybem w takim samym, niezakłóconym tempie, z jakim płynęła przez cały dzień. < • KSIĘGA ZAPOMNIENIA Nasza pamięć jest wrażliwa i zarazem wytrzymała. Niewiele trzeba, by ją zaburzyć. Mały skrzep krwi, krótkotrwały brak tlenu, infekcja opon mózgowych - najmniejszy defekt organiczny może spowodować trwałą szkodę. A jednak nawet przy najdrastyczniejszych formach utraty pamięci spora jej część pozostaje nienaruszona. Ludzie dotknięci amnezją pamiętają znaczenie słów i symboli, nadal wiedzą, jakie ruchy wykonywać, aby się ubrać lub spożyć posiłek. W wypadku uszkodzenia mózgu, nawet jeśli początkowo wydaje się, że spustoszenie jest poważne, niektóre części pamięci w dziwny sposób wychodzą z tego nienaruszone. Spośród wszystkich form pamięci najbardziej podatna na zakłócenie jest pamięć autobiograficzna. Wspomnienia mogą ulec zaburzeniu wskutek dwóch typów utraty pamięci, które można oznaczyć na osi czasu. W wypadku niepamięci wstecznej naruszone zostają wspomnienia dotyczące wydarzeń sprzed momentu uszkodzenia. W najbardziej drastycznej sytuacji znika wszystko: skąd pochodzisz, czym się zajmowałeś, kim jesteś. O przeszłości człowiek wie równie mało, jak o przyszłości, a sam wydaje się sobie istotą nieznaną, kimś obcym. Inna forma, niepamięć następowa, uniemożliwia zachowywanie wspomnień z okresu po uszkodzeniu. Człowiek zachowuje swoją przeszłość, lecz przyszłość nigdy nie stanie się jego przeszłością. Gdyby wyobrazić sobie, że pamięć autobiograficzna jest dziennikiem, to w wypadku niepamięci następowej wydarte byłyby z niego wszystkie 279 puste kartki, a przy niepamięci wstecznej pozostałyby w nim jedynie kartki niezapisane. Niezależnie od tego, na który rodzaj niepamięci cierpi dany człowiek, w obu wypadkach czas jest dla niego zamknięty w jedną stronę. Tam, gdzie przedtem siedział po amazońsku w siodle czasu - posługując się obrazem Williama Jamesa - i mógł z równą łatwością spoglądać do przodu i do tyłu, obecnie siedzi permanentnie zwrócony plecami w stronę przeszłości lub przyszłości. Nieszczęśliwy człowiek, który zostaje dotknięty obiema formami niepamięci, jak dzieje się to w wypadku demencji, kończy życie w segmencie czasu, który zaczyna zamykać się po obu stronach i w końcu kurczy się do czasu teraźniejszego, pozbawionego jakiejkolwiek przestrzeni, do „teraz", bez możliwości spoglądania wstecz lub do przodu. PAMIĘTANIE I ZAPOMINANIE <, '-..,. Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że pamiętanie i zapominanie wykluczają się wzajemnie. Tego, co zapamiętałeś, nie zapomniałeś, a tego, co zapomniałeś, nie potrafisz sobie przypomnieć. Tam, gdzie jedno się kończy, drugie się zaczyna. Gdzie jednak przy tym dychotomicznym podziale umieścić pamięć o sprawach zapomnianych? Nie wspomnienia dotyczące samego wydarzenia - te zapomniałeś - ale świadomość, że wiedziałeś coś, co teraz się ulotniło? Jeśli pamiętasz, że coś zapomniałeś, to najwidoczniej w pamięci coś pozostaje, tak jak przebarwione miejsce na ścianie, którego kształt uwidacznia, co tam wisiało przez wiele lat. Zależność między pamiętaniem a zapominaniem jest o wiele bardziej skomplikowana niż wzajemne wykluczenie. Czasem nie możemy sobie czegoś przypomnieć, mając jednocześnie pewność, że jest to zachowane w naszej pamięci. Każdy zna z doświadczenia moment, gdy ma słowo na końcu języka, lecz dźwięki i sylaby nie chcą się pojawić w prawidłowy sposób. Naj- 280 bardziej zdumiewający jest przy tym fakt, że chociaż słowo to nie chce się w danym momencie ujawnić, to jednak sygnalizuje swoją obecność. Mówiąc słowami Williama Jamesa: Nasza świadomość znajduje się wówczas w osobliwym stanie. Istnieje w niej dziura, lecz nie jest to zwykła dziura. Dziura ta jest nadzwyczaj aktywna. Wydaje się, że zamieszkuje ją nazwa w postaci zjawy, która przywołuje nas w określonym kierunku i od czasu do czasu oferuje nam wrażenie, że się przybliżamy, po czym znów zapadamy się w pustkę, nie uzyskawszy poszukiwanego terminu. Jeśli ktoś sugeruje nam niewłaściwe nazwy, ta specyficznie określona dziura natychmiast je odrzuca, nie pasują bowiem do jej kształtu. Dziura po jednym słowie jest odczuwana zupełnie inaczej niż dziura po innym, chociaż obie z definicji - opisane jako dziura - są pozbawione znaczącej zawartości. Kiedy na próżno usiłuję przypomnieć sobie nazwisko Spalding, moja świadomość jest bardzo oddalona od stanu, w którym na próżno próbuję przypomnieć sobie nazwisko Bowles. Taka „dziura" może okazać się bardzo uporczywa i bywa, że z dręczącą nieustępliwością wymaga poświęcania jej uwagi. Psychologowie Brown i McNeill przedstawili badanym osobom opisy mało używanych obecnie słów, takich jak „sampan" (mała chińska łódź) lub „vendetta". Gdy testowany czuł, że ma to słowo na końcu języka, zadawali mu szereg pytań. Na jaką literę się zaczyna? Ile liczy sylab? Jakie samogłoski w nim się pojawiają? Czy możesz podać podobne słowa? Rzeczywiście, zarys danej „dziury" dostarczał określonych informacji. W połowie przypadków okazało się, że osoby badane właściwie określiły pierwszą literę i liczbę sylab. Ta sama „dziura" ujawniła jednak również nowe zjawisko. Często dany dźwięk, sylaby oraz poszczególne litery łączyły się w wyraz, który również odpowiadał opisowi i nieustannie wciskał się przed poszukiwane słowo: jego ugly sister. Dla kogoś, kto szuka słowa „sampan", takie słowo jak „saipam" podkreśla ironię zawartą w fakcie, że nie możesz znaleźć jakiegoś wyrazu, podczas gdy dokładnie wiesz, gdzie powinieneś go szukać: tuż za jego „brzydką siostrą". Równie codziennym zjawiskiem jest błądzenie myśli, kiedy to człowiek jest przekonany, że zapomniał coś, czego w rzeczywistości nie mógł zapamiętać. Lapsus ten znany mi jest z osobi- stego doświadczenia. W 1979 roku zginął w wypadku Annę Vondeling, polityk holenderskiej Partii Pracy oraz były przewodniczący Drugiej Izby (niższej). W jednym z nekrologów, podpisanym, jak pamiętałem, przez kierownictwo partii, widniał czterowersowy wiersz. Pierwszy wers brzmiał: „Przez wrzosowisko, przez rzadką mgłę", potem następowała linijka, która mi się nie podobała i szybko ją zapomniałem, a następnie dwa ostatnie wersy: noc już opada z klekotem łańcuchów pokrywa świata zamyka się z trzaskiem. Pod wierszem widniał podpis: Gerrit Achterberg. Ten obraz pokrywy, którą trzeba dźwignąć na łańcuchach i której wobec tego nigdy sam nie zdołasz unieść, gdy raz się nad tobą zamknie, zapadł mi w pamięć, a raczej nie mogłem się go pozbyć. Gdy jeszcze w tym samym roku otrzymałem z okazji narodzin naszej córki Verzamelde gedichten (Wiersze zebrane) Achterberga, przez wiele godzin szukałem utworu, z którego pochodziły te wersy. Na próżno. Nic nawet nie przypominało tamtego wiersza. Czterech, pięciu zapytanych o to znawców poezji Achterberga nie umiało znaleźć rozwiązania, a niektórzy byli absolutnie przekonani, że wspomniana zwrotka nie wyszła spod pióra tego poety. Zdumiewające, przecież członkowie kierownictwa partii z pewnością nie napisaliby wiersza sami, podpisując go nazwiskiem Achterberga? Dwadzieścia lat później - w tym czasie córka opuściła już dom - znowu widzę nekrolog opatrzony tymi samymi wersami. Dostrzegam dwie różnice: zapomniany przeze mnie wers został teraz opuszczony, a pokrywa nie zamyka się „z trzaskiem", lecz „powoli". Tu również widnieje sygnatura Achterberga. Dla pewności raz jeszcze przerzucam strona po stronie zbiór wierszy. Szukam pomocy w spisie utworów w biografii Achterberga napisanej przez Hazeu - również bez skutku. Wycinam nekrolog z gazety, odkładam na bok na jakiś czas, po czym dzwonię 282 do pierwszej podpisanej pod nim osoby. Reaguje na mój telefon życzliwie. Gdy pytam, w jaki sposób znaleziono te wersy, powiada, że partner zmarłej osoby zwrócił kiedyś na nie uwagę w nekrologu Annę Vondelinga. Szukałem rozwiązania, a stanąłem przed tą samą zagadką. Cóż to za zjawiskowe wersy wynurzyły się na chwilę z rzadkiej mgły, dokonawszy wielkiego skoku w czasie? Czy rzeczywiście były to słowa Achterberga? Czy mogły pochodzić z jego wiersza, który nie został zawarty w tomie Verzamelde gedichten? Zresztą: „To, co nie jest dobre, nie zostaje zapisane" - ten wers naprawdę pochodzi od Achterberga. Napisałem krótki artykuł na ten temat i zamieściwszy go w gazecie „NRC Handelsblad", czekałem na rozwój wypadków. Tydzień później byłem w posiadaniu garści listów od miłośników Achterberga. To, co pisali, wzbudziło we mnie pokorę, która nie opuszczała mnie przez parę dni. Okazało się, że wszystko zapamiętałem niewłaściwie. Po piewsze: tekst rzeczywiście był napisany przez Achterberga; jest to przedostatnia zwrotka wiersza Fait accompli. Jego zakończenie warto zacytować: Wszystko między nami zostało dziś postanowione. ''•'.•¦¦'.'' ¦"'¦'.' C Jutro otrzymam papiery upoważniające z Hagi. j ¦', J •f.f./'.-" Tam właśnie wybrano ze skrzynki pocztowej ostatnie listy. [rji:i., Ponadto: wiersz ten był umieszczony w tomie Yerzamelde gedichten (na s. 955). Oprócz tego, wspomniany przeze mnie nekrolog został zamieszczony nie przez kierownictwo partii, jak myślałem, lecz przez rodzinę Annę Vondelinga. I w końcu: u Achterberga pokrywa nie zamyka się „z trzaskiem", lecz „powoli". Peter de Bruijn, redaktor historyczno-krytycznego wydania Gedichten (Wierszy) Achterberga, poinformował mnie, że w brudnopisie poeta zanotował początkowo nie „powoli", lecz „cicho". Tak więc za pomocą „trzasku" moja pamięć zwulgaryzowała ten wers, absolutnie wbrew zamysłowi Achterberga. Spoglądając z perspektywy, trudno się dziwić, że wielbiciele poety, z którymi się konsultowałem, nie mogli skojarzyć tej zwrotki. 283 To jednak nie wszystko. Z tego jednego wersu, który zapomniałem, pamiętałem jedynie, że mi się nie podobał. W rzeczywistości nie było żadnego czwartego wersu. Tak więc musiałem go najpierw wymyślić, a następnie zapomnieć. Różni autorzy listów wskazywali też na to, że wiersz Fait accompli pojawił się najpierw w tomie Vergeetboek, co można przetłumaczyć jako „Księga zapomnienia". ZAPOMNIENIE O ZAPOMINANIU ^ ;, r, ¦¦'>' Kto martwi się swoją pamięcią, może wypełnić „Everyday Memory Questionnaire", zestawiony przez brytyjskiego psychologa Alana D. Baddeleya oraz kilku jego kolegów. W kwestionariuszu tym opisano 27 codziennych sytuacji, w których zawodzi nas pamięć. W odniesieniu do każdej z nich wypełniający musi wskazać odpowiedź na dziewięciopunktowej skali, poczynając od „nie zdarzyło mi się to nigdy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy" (1), a kończąc na „zdarzało się kilka razy dziennie" (9). Test został ustandaryzowany z myślą o przeciętnych osobach, nie wykazujących specyficznych zaburzeń pamięci. Takie sytuacje, jak powracanie w to samo miejsce w celu sprawdzenia, czy zrobiło się to, co trzeba, zapomnienie, gdzie się coś położyło, niemożność przypomnienia sobie słowa, które ma się na końcu języka, zapomnienie podczas rozmowy, co się przed chwilą powiedziało („O czym to ja mówiłem?") lub niemożność przypomnienia sobie, czy coś wydarzyło się wczoraj, czy tydzień temu - są udziałem niemal wszystkich raz, dwa razy w miesiącu. Zapomnienie o swojej obietnicy, zapomnienie o przekazaniu ważnej wiadomości, szukanie w niewłaściwym miejscu czegoś, co ma stałe miejsce, zgubienie się w budynku, w którym bywało się częściej, lub powtórzenie czegoś, co zrobiło się przed chwilą („Dlaczego ta szczoteczka do zębów jest taka mokra?"), zdarza się rzadziej: raz na pół roku. Ten, kto nie rozpoznaje miejsc, w których często bywał, zaczyna czytać gazetę, nie uświadamiając sobie, że już ją czytał, zapomina ważne szczegóły z tego, co 284 wydarzyło się wczoraj, nie pamięta, kiedy ma urodziny, gubi wątek artykułu prasowego lub nawet robi coś tak niewinnego, jak dwukrotne zadanie komuś tego samego pytania, nie znajdzie pocieszenia w statystycznych wynikach, przeciętnej osobie bowiem nie zdarzyło się to w ciągu ubiegłych sześciu miesięcy ani razu. Podobnie jak w wypadku wszelkich norm typowych dla przeciętnego człowieka, normy te przez długi czas zapewniają uspokojenie („Ważę, piję, zapominam zaledwie troszkę więcej niż przeciętny człowiek"), jednak przekroczenie ich w określonym stopniu zaczyna budzić tym większą troskę. W wypadku podobnych kwestionariuszy zarysowuje się ciekawy artefakt metodologiczny. Aby określić stopień zaburzenia pamięci, w praktyce diagnostycznej stosuje się różnorodne instrumenty. Jeden terapeuta zaleca pacjentom prowadzenie dziennika, inny wypytuje ich szczegółowo, jeszcze inny daje im standardowy test dotyczący pamięci lub prosi o wypełnienie kwestionariusza. Baddeley chciał ustalić ze swoim zespołem, czy te różnorodne metody dają w efekcie te same wyniki. Eksperymentowi poddano osoby z uszkodzeniami mózgu, przeważnie w wyniku wypadku drogowego, wskutek czego miały problemy z pamięcią. Ku swojemu rozczarowaniu, Baddeley musiał przyznać, że w stosunku do innych testów jego kwestionariusz wykazywał niedostatki. Jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, przyczyna wydaje się oczywista: ten, kto ma kiepską pamięć, zapomina, co zapomniał. Baddeley cytuje fragment dziennika studenta prawa, u którego wylew krwi do mózgu spowodował zanik pamięci: „Wczoraj wieczorem przypomniałem sobie nagle, że zapomniałem sporządzić listę spraw, o których zapomniałem. W jaki sposób jednak mam wiedzieć, o czym zapomniałem?" Podczas badania przeprowadzonego wśród osób starszych - lecz bez uszkodzenia mózgu - ujawnił się ten sam defekt: jeśli wyniki stają się coraz lepsze, oznacza to moment, w którym pamięć litościwie zapomina o własnych niedostatkach. Niektórzy ludzie mają tak słabą pamięć, że nie przypominają sobie żadnego powodu, aby na nią narzekać. 285 PISANIE W CIEMNOŚCI ,; , ,;•.,.;....: .„ -r_, ¦;¦,,. Zdecydowanie najdziwniejsza zależność między pamięcią a zapominaniem ujawnia się, gdy obserwujemy zjawisko znane jako „pamięć ukryta". Ta forma pamięci zawiera warstwę przeżyć, których nie pamiętamy w sposób świadomy, które jednak wywierają wpływ na nasze postępowanie. Do tego działu pamięci introspekcja nie dociera. To, że pamięć taka istnieje, można wy-dedukować jedynie na podstawie skutków widocznych w naszym zachowaniu. Działa ona w sposób ukryty i jest praktycznie niezniszczalna. Nawet przy najdrastyczniejszych formach atnne-zji pamięć ukryta pozostaje nienaruszona. Pierwsze wskazówki, że istnieje, ujawniły się u chorych cierpiących na niepamięć następową. Gdy poproszono ich o ćwiczenie umiejętności czytania tekstów lustrzanych, opanowali to równie szybko, jak osoby bez zaburzeń pamięci. Zadziwiające było, że zapominali i teksty, i ćwiczenia - co rano uprzejmie przedstawiali się od nowa eksperymentatorom - ale robili równie szybkie postępy w czytaniu odwróconego pisma, jak osoby zdrowe. Zapamiętywali to, czego się nauczyli, a nie sposób, w jaki to opanowali. Początkowo uważano, że pamięć ukryta ogranicza się do prostych umiejętności motorycznych lub per-cepcyjnych, lecz Daniel Schacter ze swoim zespołem przebadał również „wyższe" funkcje psychiczne, takie jak rozumienie zdań. Otrzymane wyniki w równym stopniu przeczyły intuicji. W jednym z testów osobom z poważną utratą pamięci zaprezentowano zdania, których nie można było zrozumieć bez bliższego wyjaśnienia. Oto przykład: „Stóg siana był ważny, ponieważ tkanina się rozerwała". Dopiero po dodaniu słowa „spadochron" można było pojąć znaczenie tego zdania: spadochron się rozerwał, lecz na szczęście skoczek wylądował na stogu siana. W podobny sposób zdanie: „Dźwięki były fałszywe, ponieważ szwy puściły", można zrozumieć dopiero po dodaniu wskazówki „kobza". Osobom z zaburzeniami pamięci zademonstrowano szereg podobnych zdań razem z rozwiązaniem. Kiedy te same 286 zdania pokazano im, już bez wskazówek, parę dni później, uznali je za zupełnie nieznane, stwierdzając bez wyjątku: „Nigdy przedtem się z nimi nie spotkałem". Biorąc pod uwagę zaburzenie, na które cierpieli badani, można było tego się spodziewać. A jednak żaden z nich nie miał problemów ze zrozumieniem. Zapytani, jak to możliwe, że bez trudu rozumieją te tajemnicze zdania, reagowali zdziwieniem: przecież ich znaczenie było całkowicie logiczne i jasne? A więc pod warstwą, z której w ciągu kilku minut wszystko zostawało usunięte, rejestrowało się coś, czego nie można było przywołać świadomie, co jednak miało wpływ na przetwarzanie języka. W 1880 roku Theodule Ribot opublikował artykuł na temat biologicznych podstaw pamięci. Jego zdaniem, mówiąc językiem potocznym, na pamięć składają się trzy elementy: zachowywanie doświadczeń, odtwarzanie ich oraz sytuowanie ich w przeszłości. Pierwsze dwa elementy są niezbędne; jeśli znikną - niezależnie od tego, z jakiego powodu - wówczas pamięć ulega zniszczeniu. Lecz jeśli znika trzeci element, „pamięć przestaje istnieć dla samej siebie, jednocześnie nadal obiektywnie istniejąc". Zdanie to wyjaśnia dokładnie, co pozostaje, a co znika. Nawet jeśli naszej świadomości wydaje się, że pamięć została całkowicie wyłączona z działania, ona nadal coś rejestruje, ryjąc wiele inskrypcji w ciemności. Łatwo ulec pokusie, by uogólnić te uwagi, tworząc szerszą teorię pamięci doskonałej. Czy nasza pamięć nie mogłaby zachowywać wszystkiego, co widzimy, czego doświadczamy, o czym myślimy, marzymy lub sobie wyobrażamy? W 1980 roku Elizabeth i Geoffrey Loftus opublikowali wyniki ankiety przeprowadzonej wśród psychologów. Okazało się, że zdecydowana większość (84 procent) wierzy, iż nasz mózg zawiera pełny rejestr wszystkich naszych doświadczeń. Nie da się zaprzeczyć, że pamięć może przechowywać pewne formy informacji przez czas nieograniczony. Eksperymenty przeprowadzone przez Bahri-cka z obcymi językami, którymi nie posługiwano się od dzieciństwa, wykazały, że po upływie pięćdziesięciu lat duża część 287 słownictwa pozostawała zachowana w pamięci w nienaruszonej formie, co Bahrick nazwał permastore. Również Wagenaar nie znalazł w swoim eksperymencie z dziennikiem żadnych dowodów na to, że wspomnienia autobiograficzne znikają z pamięci: w końcu zdołał przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia. Należy przy tym wspomnieć, że wydarzenia te Wagenaar zapisał dla eksperymentu i już tylko z tego powodu mogły one zostać lepiej przechowane niż inne. Zdaniem Wagenaara, przyczyną zapominania jest niemożność dotarcia do zmagazynowanych doświadczeń; prawdopodobnie wciąż jeszcze istnieją - nie ma żadnych dowodów, że tak nie jest - lecz nasza zdolność przypominania sobie nie może już do nich sięgnąć. Tak więc, w myśl tej teorii, dysponujemy doskonałą pamięcią, nie zdając sobie z tego sprawy. Musiałaby to być pamięć zawierająca jedynie pierwszy z trzech elementów Ribota. Hipoteza, że pamięć zachowuje wszystkie doświadczenia, jest z punktu widzenia biologii nieprawdopodobna. Wspomnienia są zmagazynowane w tkance mózgowej, która podlega wszelkim zmianom organicznym: wzrostowi, przemianie materii, uszkodzeniom, degeneracji, obumieraniu. To, że niektóre ślady przeżyć pozostają nienaruszone przez całe ludzkie życie, jest sprawą pewną; to, że wszystkie ślady zostają zachowane, budzi poważne wątpliwości. HORROR VACUI :.,:¦¦ r- ¦ • ¦ ,¦<¦¦:,*¦<;.:¦ ••..',)'. •,¦•1,:.. Ten, kto zostaje dotknięty poważnym zaburzeniem pamięci, traci dużą część swojego kapitału umysłowego, od razu lub stopniowo. Uszkodzenie neurologiczne, niedobór tlenu, infekcja lub jedna z patologii, którym udzielili imienia Alois Alzheimer i Siergiej Korsakow - niezależnie od przyczyny, skutki są katastrofalne: wiele z tego, co człowiek osiągnął i czego się nauczył, co przyswoił sobie starannie i w sposób zdyscyplinowany, definitywnie znika. Chory z niepamięcią następową traci zdolność zachowywania nowych doświadczeń tak, aby mógł je potem odtworzyć. Jego przy- 288 szłość jest wymazana, choć on sam jeszcze żyje. U chorego z niepamięcią wsteczną wymazana lub niedostępna jest przeszłość. Osoba, którą był niegdyś, mająca określone umiejętności, talenty i cechy charakteru, posiadająca życie wewnętrzne wzbogacane tym, co przeżywała, zniknęła na dobre. W obu wypadkach chory utracił znaczną część swojego umysłowego wyposażenia i nie dysponuje środkami, aby te dobra odzyskać. W wypadku amnezji, która w największym stopniu przypomina gwałtowny napad na pamięć, czasem możliwa jest pewna poprawa. Amnezję wsteczną może spowodować porażenie prądem lub bardzo silne uderzenie w czaszkę. Gdy ktoś, komu się to przydarzyło, odzyskuje przytomność, stwierdza brak pewnej części przeszłości. Jeden z punktów ograniczających tę część jest stosunkowo wyraźny: jest to moment dojścia do siebie. Drugi punkt graniczny jest nieokreślony, a jego odległość w czasie zależy od stopnia uszkodzenia. Odzyskiwanie pamięci ma ustalony kierunek, opisany po raz pierwszy przez wspomnianego już Ribota i bliżej zbadany od tego czasu na podstawie studiów przypadków chorobowych. Jako pierwsze, pisał Ribot w Les maladies de la memoire, powracają wspomnienia najstarsze, zanik pamięci cofa się od wcześniejszych do późniejszych wydarzeń. W wypadku utraty pamięci wskutek tego, co Ribot określił jako starczą demencję, najpierw znikają najświeższe wspomnienia, a najpóźniej najstarsze. Ribot ostrzegał, by nie wyobrażać sobie tego procesu w zbyt uproszczony sposób. „Byłoby czymś dziecinnym zakładać, że wspomnienia układają się w mózgu w postaci warstw, według wieku, jak warstwy archeologiczne, i że choroba, opuszczając się z powierzchni w głębsze warstwy, zachowuje się jak eksperymentator, który usuwa po kolei plasterki mózgu zwierzęcia". Wyjaśnienia zjawiska, znanego jako „prawo Ribota", on sam szukał w silniejszych związkach skojarzeniowych między starszymi wspomnieniami, które często bywają powtarzane i dzięki temu są silniej splecione z innymi wspomnieniami. Obecne teorie dotyczące przebiegu amnezji wciąż jeszcze w dużym stopniu korzystają z hipotezy 289 o sile skojarzeń, wyjaśniającej stosunkowo dużą odporność starszych wspomnień. Sugeruje się również, że dawne wspomnienia zachowane są w częściach mózgu, których działanie trudniej zakłócić. Fakt, że brak jakichkolwiek wspomnień z chwil bezpośrednio poprzedzających uszkodzenie, przypisuje się temu, że traumatyczne przeżycie zakłóca procesy chemiczne niezbędne do zespolenia śladów pamięciowych. W wypadku zaburzeń pamięci, które nie są następstwem tak nagłego ataku, lecz raczej wkradają się stopniowo, pozostaje czasem coś, co umożliwia pozornie normalne życie. W rozdziale poświęconym wpływowi schorzeń mózgu na pamięć Daniel Schacter opisuje partię golfa rozegraną z Frederickiem, pięć-dziesięcioparoletnim mężczyzną z początkami choroby Alzhei-mera. Frederick gra w golfa od trzydziestu lat. Podczas dwóch rozegranych rund Schacter jest pod wrażeniem zachowanych wciąż umiejętności Fredericka: jakość jego uderzeń odpowiada jego handicapowi, wybiera właściwe kije, bez trudu stosuje terminy fachowe i z entuzjazmem mówi o „ptaszkach"*. Również jego maniery podczas gry nie pozostawiają nic do życzenia: jeśli jego piłka znajduje się między dołkiem a piłką Schactera, podnosi ją, oznacza miejsce monetą i grzecznie czeka, aż Schacter wykona kolejne uderzenie. Znalezienie piłki po uderzeniu nie jest dla Fredericka problemem: rusza po nią natychmiast po strzale. W połowie pierwszej rundy Schacter postanawia przeprowadzić eksperyment, w końcu jest psychologiem. Proponuje, aby odwrócić kolejność uderzania: najpierw Frederick, a potem on. Natychmiast pojawiają się problemy. Czas, w którym Frederick musi czekać, aż Schacter wykona strzał, okazuje się za długi, by mógł zapamiętać położenie swojej piłki. Gdy po oddaniu strzałów wyruszają dalej, Schacter musi mu pomóc w szukaniu piłki. Po zakończeniu gry, w budynku klubu, Frederick nie pamięta niczego i zachowuje pozory, wyrażając ogólne uwa- * Ptaszek (birdie) to termin golfowy oznaczający wynik o jeden poniżej par na dotku (przyp. tłum.). 290 gi w rodzaju: „Moje uderzenia nie były dziś nadzwyczajne". Tydzień później, gdy Schacter zabiera go ze sobą na kolejną grę, Frederick uprzedza, że nie powinien spodziewać się po nim zbyt wiele, gdyż od wielu miesięcy nie stał na polu golfowym. Zaburzenia pamięci powodują dziury, luki, pustkę. Nikt nie może żyć w próżni. Często pustka wypełnia się od nowa - nie wspomnieniami, lecz wymyślonymi historiami, które muszą odgrywać ich rolę. Chorzy cierpiący na zespół Korsakowa potrafią przekonująco opowiadać o tym, co rzekomo przeżyli w poprzednim tygodniu: konfabulacja jest jednym z charakterystycznych symptomów ich choroby. W niektórych zaburzeniach pamięci nie „odczuwa się" subiektywnie jakichkolwiek luk. Nie tęskni się za tym, o czym się zapomniało. Podobnie jak ktoś dopiero u okulisty odkrywa, jak bardzo pogorszył się jego wzrok -stwierdzając, że nie może dostrzec konturów - również pogorszenie pamięci ujawnia się czasem dopiero podczas testu diagnostycznego. Rutyna, powtarzanie, otoczenie, w którym reaguje się według stałych wzorców, czasem długo jeszcze spełniają funkcję tkanki wspomagającej dla pamięci, która o własnych siłach nie mogłaby się utrzymać. Pierwszą oznaką katastrofy jest często pogorszenie pamięci skierowanej na przyszłość: pamięci prospektywnej, czyli pamiętania, co się powinno zrobić. Nawet u zdrowych osób jest to dość problematyczna forma pamiętania: powtarzanie sobie „nie wolno mi zapomnieć..." przypomina czasem tajemniczy kod, który spowoduje, że na pewno się zapomni. W poważniejszej formie - gdy pojawiają się problemy z planowaniem, zapamiętywaniem postanowień oraz pamiętaniem w odpowiedniej chwili o ich zrealizowaniu - nie tylko może to zaburzyć życie codzienne; są to również delikatne wskazówki sygnalizujące obumieranie i pogarszanie się stanu chorego. Dla samych ofiar utrata pamięci jest trudna do zniesienia, zwłaszcza w pierwszej fazie. Ci, u których zaczyna się rozwijać choroba Alzheimera, uświadomiwszy sobie, że nie wiedzą już tego, co wie każdy normalny, zdrowy człowiek, przechodzą przez najróżniejsze stadia miesz- 291 czące się między lekkim zaniepokojeniem a prawdziwą paniką. Perspektywa, że w końcu zapomni się wszystko, o czym się zapomniało, i że nie odczuje się tego braku, jest słabą pociechą, oznacza bowiem, że sam człowiek w końcu przestanie istnieć jako osoba. Również najbliżsi z otoczenia chorego nie potrafią żyć z pustką utraty pamięci. To, że kontakt z bliskimi, którzy zaczynają tracić pamięć, jest tak bolesny, wynika z faktu, iż instrumenty niezbędne do rozmowy - słowa i zdolność ich rozumienia -długo jeszcze pozostają nienaruszone, podczas gdy znika ich zabarwienie uczuciowe oraz głębia. Odwoływanie się do wspólnych przeżyć ujawnia, że przeżycia te w rzeczywistości nie są dzielone z innymi. Słowa oznaczają jeszcze to, co dawniej, lecz nie wywołują tych samych skojarzeń; nie rezonuje w nich nic z przeszłości, sprawia to wrażenie potrącania strun, które przestały być napięte nad pudłem rezonansowym. Nawet w zaawansowanych stadiach utraty pamięci, gdy chory prawie stracił kontakt z własną przeszłością i z otoczeniem, świadomość podejmuje jeszcze rozpaczliwe próby znalezienia odpowiedzi na najbardziej dojmujące w tych okolicznościach pytania: gdzie jestem, kim są ci ludzie, co się ze mną dzieje. Pewna osiemdziesięciotrzyletnia kobieta mieszka od śmierci męża w domu opieki. Cierpi na chorobę Alzheimera i nie pamięta, że jej mąż od ośmiu lat nie żyje. Gdy jest niespokojna, pisze do niego listy. Den Helder ^tjfit.^in: : ¦ fiK..a-'«:>A !f ' Drogi mężu, ;*f »-'"*;-r :'•)¦ Hj';3»?'i„r"IY, -¦» Jak widzisz, przebywamy ze staruszkami alfeńskimi na wakacjach w Den Helder i mamy nadzieję, że spędzimy mity tydzień. Jedynie wyjeżdżać było mi bardzo smutno, ale mam nadzieję, że wszystko znów przybierze dobry obrót. Jesteśmy ze staruszkami z Alphen w Den Helder. Mam nadzieję, że wszystko znów przybierze dobry obrót, bo tak wyjechać z domu było bardzo smutno i nie wzięliśmy tego pod uwagę. Mamy tu miłe towarzystwo. Tylko było mi smutno wyjechać tak ozięble. Mam nadzieję, że jak wrócę do domu, to wszystko znowu będzie w porządku. Tak wyjechać jest bardzo smutno. Tutaj jest bardzo milo z wszystkimi razem. Nie wiem, co jeszcze napisać, mam tylko nadzieję, że będziemy znów w dobrym nastroju, jak wrócę do domu. Tutaj jest bardzo miło 292 z wszystkimi razem. Drogi mężu, nie mam już wiele więcej do napisania i mam nadzieję, że za tydzień znów będę w domu i mam również nadzieję, że wróci miła atmosfera. Drogi mężu, teraz jestem myślami z tobą i gorąco cię całuję. Twoja wciąż kochająca żona Tym, co przede wszystkim porusza, są powtórzenia. Najwidoczniej pamięć tej kobiety pozostawiła otwarte jedynie małe okienko w czasie; wszystko, co się wyślizgnęło, pojawia się od nowa niecałą minutę później. Być może, nie powinno się nawet nazywać tego oknem; jest to szpara o wielkości najwyżej dwóch, trzech zdań, zbyt wąska, aby jednocześnie zobaczyć „Alphen" i „alfeńskimi" sprzed kilku chwil. Wzruszające jest również to, co się powtarza. Dlaczego igła musiała utkwić właśnie w takim nieszczęśliwym rowku? Kilka rowków wcześniej kobieta żyła pewnie jeszcze w najlepszej harmonii z mężem, a parę rowków później kłótnia zostałaby znów zażegnana. Czy też takie wyobrażenie jej pamięci jest naiwne i przy tym stanie dezorientacji pojawiło się po prostu pasujące doń wspomnienie? A może to nawet nie to; być może, zimne pożegnanie z mężem wcale nie jest wspomnieniem, podobnie jak jej pobyt w domu opieki to nie wakacje. Znajduje się tam bez męża, w towarzystwie jedynie starszych osób, jest niespokojna z powodu, którego sama nie rozumie: musi to być wycieczka staruszków, a w domu czeka na nią mąż. To, co pojawia się na papierze, to strzępy przeszłości, tak długo powtarzane, aż papier się zapełni i będzie mogła pożegnać się gorącym pocałunkiem. -f •_( ' ' I 1 M- „WIDZIAŁEM SWOJE ŻYCIE JAK PRZESUWAJĄCY SIĘ PRZEDE MNĄ FILM" W 1836 roku niemiecki fizyk i filozof Gustav Fechner (1801-1887) opublikował napawającą otuchą teorię na temat tego, co czeka nas po śmierci. Swoje idee zamieścił w Książeczce o życiu pośmiertnym. Mniej więcej w połowie tekstu Fechner omawia ograniczenia umysłu ludzkiego podczas ziemskiej egzystencji. W życiu codziennym świadomość może pomieścić jednocześnie tylko jedną myśl lub jedno wspomnienie. Nigdy nie zdołamy dotrzeć do pełnej zawartości naszego umysłu. Nasza zdolność przypominania sobie może znajdować się w danym momencie tylko w jednym miejscu; jeśli chcemy coś przywołać na myśl, musimy jak gdyby przeszukiwać pamięć ze słabą latarką, która rzuca wąską smugę światła, pozostawiając większość w ciemności. Człowiek błądzi w ten sposób po swoim własnym umyśle jak obcy, szukając drogi, jakby posuwał się za sznurkiem, często nie zauważając największych skarbów, które leżą pogrążone w ciemności po obu stronach oświetlonej ścieżki jego myśli. Jest to przejmujący obraz. Wolno przemieszczająca się plamka światła zagubiona w olbrzymim magazynie ma w sobie coś przygnębiającego. To, co pojawia się w kręgu światła naszej świadomości, zawsze jest czymś odosobnionym. Kiedy tylko przenosimy się dokądś myślami, pogrąża się znowu w ciemności. Krawędzie świetlnego kręgu są ostro zarysowane; to, co chociaż trochę wykracza poza jego granice, jest równie ciemne jak to, co znajduje się daleko. Nie mamy pojęcia, na co trafimy 294 swoją latarką. Zdaniem Fechnera, zmienia się to dopiero w chwili śmierci. W momencie gdy oczy zamykają się wobec świata zewnętrznego i spodziewamy się zapadnięcia wiecznej nocy, wewnątrz nas zapala się w rzeczywistości światło. W mgnieniu oka widzimy wszystko, czym się zajmowaliśmy, wszystko, co zgromadziliśmy w swojej pamięci. Fechner stwierdza, że czasem człowiek doświadcza czegoś podobnego w chwilach bezpośrednio przed śmiercią. Gdy spoglądamy do tyłu na swoje życie, powracają wspomnienia, które wydawały nam się definitywnie zapomniane. Ludzie, którzy są bliscy utonięcia, doświadczają czasem stanu, w którym „zawartość umysłu przesycona zostaje nagle świetlistą jasnością". To, co opisywał Fechner, w obecnych czasach często zostaje zasygnalizowane słowami: „Widziałem swoje życie jak przesuwający się przede mną film". W ciągu lat zgromadzono sporo relacji osób, które znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i w chwilach, które wydawały im się ostatnimi momentami życia, widziały przed sobą szereg obrazów. Znajdują się wśród nich osoby, które niemal się utopiły, lecz również ci, którzy spadli z dużej wysokości lub wyszli cało z innej zagrażającej życiu sytuacji i mogli o tym opowiedzieć. Najstarsze relacje pochodzą z czasów na długo przed wynalezieniem filmu. W 1825 roku, na prośbę angielskiego badacza przyrody Hyde'a Wollastona, oficer flagowy Sir Francis Beaufort (1774-1857) opisał w liście to, czego doświadczył jako młody marynarz w 1795 roku, gdy wpadł do wody w porcie Portsmouth i omal się nie utopił: Chociaż moje zmysły byty otępiałe, to aktywność mojego umysłu wydawała się ożywiona w stopniu przekraczającym jakąkolwiek próbę opisu; myśli pojawiały się w tak szybkim tempie, że nie tylko nie da się tego opisać, lecz prawdopodobnie ktoś, kto sam nie przeżył czegoś podobnego, nie potrafi tego sobie wyobrazić. Jeszcze teraz w dużym stopniu mogę prześledzić bieg tych myśli - to, co się właśnie wydarzyło - zawstydzająca sytuacja, która to spowodowała [Beaufort stanął, dość niezręcznie, na krawędzi łodzi wiosłowej] - panika, która musiała być tego następstwem - wrażenie, jakie musi to wywrzeć na tkliwym ojcu - sposób, w jaki powiadomi o tym resztę rodziny - oraz tysiąc innych okoliczności szczegółowo związanych z domem, to były pierwsze refleksje, jakie się pojawi- 295 ly. Następnie przybrały szerszy zakres - nasza ostatnia podróż morska - wcześniejsza podróż, rozbicie statku - moja szkoia - dokonywane postępy oraz zmarnowany przeze mnie czas - a nawet wszystkie moje chłopięce zajęcia i przygody w młodym wieku. I gdy tak podróżowałem wstecz, wydawało mi się, że każdy miniony incydent z mojego życia przesuwa się przed moją pamięcią w odwrotnej kolejności; nie w streszczeniu, jak teraz to opowiadam, lecz każdy obraz wypełniony wszelkimi drobnymi, drugorzędnymi szczegółami. Krótko mówiąc, wydawało się, że moja cała była egzystencja przepływa przede mną w rodzaju panoramicznego widoku, a każdemu ukazanemu działaniu towarzyszyła świadomość dobra i zła lub refleksja na temat przyczyn bądź konsekwencji; w rzeczywistości wcisnęło się do mojej wyobraźni wiele dawno zapomnianych, nieistotnych wydarzeń, przyjmując charakter czegoś dobrze znanego, co zaszło niedawno. Beaufort został uratowany w ostatniej chwili i zasłużył się potem w wielkim stopniu swojej ojczyźnie oraz meteorologii*. Czy podobnej relacji można zaufać? Czy też Beaufort powtarzał to, co jego biograf A. Friendly określił jako „folklor nadzwyczajnej pamięci tonącego człowieka"? Wydaje się to nieprawdopodobne. Beaufort, pełniący funkcję „hydrografa królewskiego", przywiązywał wielką wagę do precyzji; w jego profesji dokładność i wiarygodność były wartościami podstawowymi. Relację, spisaną dla cieszącego się wielkim poważaniem dr. Wollastona, traktował jako swój wkład w naukę, i dlatego nie traktował jej lekko. Chociaż był człowiekiem wierzącym, nie uchwycił szansy zaprezentowania tego, co mu się przydarzyło, jako przeżycia natury religijnej; wydawał się raczej zdziwiony tym, że jego umysł zwrócił się zdecydowanie w stronę przeszłości zamiast w kierunku najbliższej przyszłości - życia po śmierci. W końcu warto dodać, że wiele z przeżyć Beauforta zgadza się z opisami, które pojawiły się później, niezależnie od niego. Niemal każda linijka jego relacji prowokuje do stawiania pytań. Skąd to szybkie następstwo myśli? Jak to możliwe, że wiele lat później Beaufort potrafił przywołać z pamięci ten długi szereg obrazów? Dlaczego jego myśli pobiegły najpierw „do V-' &¦'. * Do dzisiaj w meteorologii dla określenia siły wiatru stosuje się skalę Beauforta (przyp. tłum.). 296 Dagerotyp przedstawiający Sir Francisa Beauforta (1774-1857) przodu", do wrażenia, jakie wiadomość o jego śmierci wywrze na ojcu, a następnie zdecydowanie „do tyłu", w stronę przeżytego życia? Dlaczego pamięć projektowała jego życie w odwrotnym kierunku? Czy rzeczywiście był to przegląd jego „całej egzystencji"? Czy da się to połączyć z faktem, że przypomniał sobie również „nieistotne wydarzenia" i „drobne, drugorzędne szczegóły"? I dlaczego wszystkim prezentowanym zachowaniom towarzyszyło poczucie dobra i zła, świadomość ich motywacji i konsekwencji? Jego relacja prowokuje również do postawienia pytania, czy we wszystkich podobnych historiach występują te same elementy. Czy kolejność obrazów zawsze jest odwrotna, jak u Beauforta, czy też czasem bywa chronologiczna? Czy zawsze istnieje określona kolejność? Czy człowiek zawsze widzi obrazy, czy też czasem miewa wspomnienia niewizu- 297 alne? Czy w tym przeglądzie minionego życia pojawiają się słowa? Czy przyczyna śmiertelnego niebezpieczeństwa ma jakiekolwiek znaczenie? Czy istnieje różnica między doświadczeniami osób, które spadły niechcący, a tych, które świadomie skoczyły z wysokości? Czy taki gwałtowny przegląd minionego życia zdarza się również ludziom, którzy nie znajdują się w sytuacji śmiertelnego zagrożenia? We wszystkich tych pytaniach kryje się jeszcze dodatkowy problem sposobu przedstawienia swojego przeżycia. Relacja Beauforta uświadamia jasno, że przeżył coś, co nie mieści się w ramach zwykłych doświadczeń. Wskutek tego, pisząc na ten temat, musiał znaleźć słowa dla opisania czegoś, co przekraczało granice jego wyobraźni. To stały element podobnych opisów: frustracja autora, że musi ująć swoje przeżycie w słowa oraz przedstawić w postaci sekwencji coś, co rozgrywało się poza normalnie rozumianym czasem. W tym punkcie relacje odwołują się do metafor. U Fechnera w magazynie pamięci zapala się nagle przesączające wszystko światło. Beaufort widzi swoje życie w „panoramicznym widoku przeszłości". Również obecnie używa się powszechnie metafory: „Widziałem swoje życie jak przesuwający się przede mną film". W angielskiej literaturze fachowej stosuje się określenie panoramie memory, wprowadzone w 1928 roku przez angielskiego neurologa S. A. Kinnie-ra Wilsona. Doświadczenie panoramicznej pamięci jest czymś ulotnym i jednocześnie niezapomnianym. Okoliczności podobnego przeżycia wykluczają badania eksperymentalne. A jednak poświęcono temu zjawisku zadziwiająco wiele prac badawczych. Psychiatrzy przepytywali osoby, które skoczyły z wysokiego mostu. Lekarze badali ludzi, którzy ledwo uszli z życiem w wypadku, byli bliscy utonięcia lub zostali postrzeleni. Przeprowadzono badania dotyczące zaburzeń psychicznych i neurologicznych, które mogą wywołać podobne obrazy. Badania poświęcone substancjom neurofarmakologicznym ujawniły interesujące parale-le z percepcją czasu w wypadku pamięci panoramicznej. Jednak 298 najstosowniej będzie, okazując szacunek, zacząć od pierwszego systematycznie przeprowadzonego badania przeżyć osób, które znalazły się w zagrażającej życiu sytuacji. Badanie to przeprowadził naukowiec, czerpiący swą wiedzę z własnych przeżyć tego rodzaju, szwajcarski geolog Albert Heim (1849-1937). UPADEK ALBERTA HEIMA Wiosną 1871 roku Albert Heim wspinał się z bratem i trzema przyjaciółmi w górach Santis, na wschód od Zurychu. W wieku dwudziestu jeden lat Heim był już doświadczonym alpinistą. Od dzieciństwa interesował się geologią. Kiedy miał szesnaście lat, zbudował makietę ukształtowania terenu w górach Tódi, która zdobyła nagrodę. Studiował geologię na uniwersytecie w Zurychu, a pięć dni po wspomnianej wspinaczce miał wygłosić inauguracyjny wykład z geologii, jako że został mianowany docentem z wolnej stopy. Heim był przewodnikiem grupy alpinistów. Kiedy pięciu mężczyzn znalazło się powyżej Fehlalp, na wysokości 5900 stóp, zaskoczyła ich gwałtowna burza śnieżna. Doszli do brzegu płaszczyzny śniegu, kończącej się stromym spadkiem. Inni wahali się nieco, lecz Heim postanowił przystąpić do opuszczania się. Chwilę później wydarzył się wypadek. Heim pisał o tym następująco: Nagle powiew wiatru zerwał rai kapelusz z głowy i zamiast pozwolić mu spaść, popełniłem błąd, odruchowo próbując go uchwycić. Poruszenie to spowodowało mój upadek. Pchnięty do przodu przez wiatr, poślizgnąłem się w kierunku stromej skały po lewej stronie, odbiłem się od ściany i poszybowałem do tyłu przez krawędź, głową w dół. Przeleciałem w powietrzu mniej więcej 66 stóp i wylądowałem na krawędzi płata śniegu pod ścianą skalną. W chwili utraty równowagi uświadomiłem sobie, że spadam ze skały, i oczekiwałem uderzenia przy upadku. Zakrzywionymi palcami chwytałem się kurczowo śniegu, usiłując zahamować. Czubki palców krwawiły, lecz nie odczuwałem bólu. Wyraźnie słyszałem uderzenia swojej głowy i pleców o wystające skały oraz głuchy odgłos upadku. Ból poczułem dopiero parę godzin później. Wspomniany wcześniej strumień myśli zaczął się podczas spadania. Tego, co przebiegło mi przez myśl w ciągu pięciu do dziesięciu sekund, nie potrafię opi- 299 Albert Heim (1849-1937) na krótko przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami sać nawet w dziesięciokrotnie dłuższym czasie. Moje myśli i wyobrażenia były uporządkowane i całkowicie jasne; w przeciwieństwie do myśli pojawiających się we śnie, nie dawały się zapomnieć. Najpierw ogarnąłem w mgnieniu oka możliwy rozwój wypadków. Powiedziałem sobie: „Ściana skalna, przez którą za chwilę zostanę przerzucony, niewątpliwie opada stromo, nie widzę bowiem gruntu u jej podstawy. Wiele zależy od tego, czy u stóp tej ściany leży jeszcze śnieg. Jeśli tak jest, to na pewno śnieg ze ściany stopniał, formując u jej stóp krawędź. Jeśli upadnę na ten płat śniegu, mam jeszcze szansę, by wyjść z tego cało, lecz jeśli tam na dole nie ma śniegu, zdecydowanie upadnę na kamienie, a przy tej prędkości oznacza to pewną śmierć. Jeśli, upadłszy, nie umrę ani nie 300 stracę przytomności, to muszę natychmiast wydobyć swoją buteleczkę esencji octowej i wziąć na język parę kropli. Nie chcę stracić swojej laski alpejskiej, gdyż, być może, będę jeszcze mógł się nią posłużyć". Trzymałem ją więc mocno w ręku. Myślałem o tym, by zdjąć i wyrzucić okulary, aby kawałki szkła nie uszkodziły moich oczu, lecz tak mną rzucało we wszystkie strony, że nie zdołałem zebrać sił, by ruszyć rękoma w tym celu. Następnie pojawił się szereg myśli i wyobrażeń dotyczących ludzi, których zostawiłem za sobą. Obiecałem sobie, że kiedy znajdę się na dole, niezależnie od tego, czy będę ciężko ranny, czy też nie, natychmiast z sympatii do swoich towarzyszy zawołam do nich, że nic mi się nie stało. Wówczas mój brat i trzej przyjaciele będą mogli w wystarczającym stopniu odzyskać spokój po przeżytym szoku, aby podjąć trudne opuszczanie się w moim kierunku. Kolejna myśl dotyczyła niemożności wygłoszenia inauguracyjnego wykładu na uniwersytecie, zapowiedzianego za pięć dni. Zastanawiałem się, w jaki sposób wiadomość o mojej śmierci dotrze do moich bliskich, i pocieszałem ich w myślach. Następnie ujrzałem swoje cate życie przesuwające się przede mną w wielu obrazach, jak na oddalonej nieco ode mnie scenie. Widziałem siebie w roli bohatera przedstawienia. Wszystko było oświetlone jak przez niebiańskie światło i wszystko było piękne, pozbawione smutku, lęku i bólu. Również wspomnienia bardzo tragicznych wydarzeń z mojego życia były wyraźne, lecz nie napawały mnie smutkiem. Nie czułem żadnego konfliktu ani zamętu; konflikt zamienił się w miłość. Nad wszystkim dominowały wzniosłe i harmonijne myśli, łącząc ze sobą poszczególne obrazy. Moją duszę opanował boski spokój na podobieństwo pięknej muzyki. W coraz większym stopniu zaczęło mnie otaczać piękne błękitne niebo z różowymi i jasnofioletowymi chmurkami - ześlizgiwałem się w nie bezboleśnie i delikatnie, i zauważyłem teraz, że spadam wolno w powietrzu, a w dole czeka na mnie połać śniegu. Jednocześnie obecne były obiektywne obserwacje, myśli oraz subiektywne uczucia. Potem usłyszałem głuchy odgłos i moje spadanie dobiegło końca. Bardzo szybko zniknął mi sprzed oczu jakiś czarny obiekt i zawołałem trzy lub cztery razy do swoich towarzyszy: „Nic mi nie jest!" Zażyłem nieco esencji octowej, podniosłem okulary, które leżały obok mnie w śniegu, nieuszkodzone, i pomacałem plecy oraz kończyny, aby przekonać się, czy niczego sobie nie złamałem. Następnie ujrzałem swoich towarzyszy, którzy torowali sobie krok po kroku drogę w śniegu zgromadzonym pod ścianą skalną, z której spadłem. Wydawało mi się, że są bardzo blisko, i nie rozumiałem, dlaczego w rzeczywistości znajdują się jeszcze tak daleko. Wyjaśnili jednak, że przez co najmniej pół godziny nie reagowałem na ich wołania. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że upadłszy, straciłem przytomność. Wspomniany czarny obiekt to był brak świadomości, który zauważyłem przez ułamek sekundy, zanim dotarł do mojego mózgu; nie odnotowałem tej przerwy, moje myśli i działania przebiegały tak jak przed utratą świadomości. Z mojego punktu widzenia, między tymi dwiema fazami nie rozciągało się absolutnie nic. Pięknych, niebiańskich wyobrażeń doświadczałem jedynie dopóty, dopóki leciałem w powietrzu, mając zdolność widzenia i myślenia. Wraz z utratą przytomności pod wpływem upadku wyobrażenia te również zostały natychmiast wymazane, a gdy znów odzyskałem świado- 301 mość, już nie powróciły. Mój przyjaciel Andreas Anton Dorig pomógt mi się podnieść i mogtem znów się poruszać. Gdy owinięto mnie bandażami z lodem i poniesiono do Meglisalp, krzyczałem często z powodu bólu gtowy i stłuczeń na plecach. Mimo wszystko udało mi się wygłosić w ustalonym czasie inauguracyjny odczyt. O wiele bardziej bolesne niż własny upadek - zarówno w sensie uczuć w danym momencie, jak i w późniejszych wspomnieniach -jest patrzenie, jak spada kto inny. Poświadczają to niezliczone zeznania świadków. Często obserwator, sparaliżowany z powodu wstrząsu, trzęsąc się na ciele i duszy, nie może się uwolnić od traumatycznego przeżycia, podczas gdy osoba, której upadku był świadkiem, jeśli nie odniosła przy tym poważniejszych obrażeń, wychodzi z tego bez lęku i cierpienia. Oczywiście, po pewnym czasie pojawia się u niej reakcja w postaci silnego bólu głowy i ogromnego zmęczenia. Wiele razy widziałem, jak inni spadali, chociaż nikt nie zginął na miejscu. Mimo to wspomnienia o tym na zawsze pozostają czymś przerażającym. Muszę nawet przyznać, że wspomnienie upadającej krowy wciąż jeszcze jest dla mnie bolesne, podczas gdy mój własny nieszczęśliwy wypadek zachowałem w pamięci jako pozbawiony bólu i śmiertelnego lęku, oświetlony łagodnym światłem - podobnie jak przeżywałem go niegdyś w rzeczywistości. „WPAŚĆ DO NIEBA" Alberta Heima zdziwiły własne przeżycia podczas spadania. Oczekiwał śmiertelnego lęku, paniki, przygnębienia, lecz z pewnością nie nagiej jasności umysłu, z jaką rozważał swoje szansę przeżycia i pogodnie przyglądał się minionemu życiu. W kolejnych latach starał się wytropić więcej przypadków osób, które znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i wyszły z niego cało. Przez ponad dwadzieścia lat pytał ludzi w listach i rozmowach o ich ostatnie chwile przed utratą świadomości. Gdy w 1875 roku mianowano go wykładowcą geologii na uniwersytecie w Zurychu, zaczął prowadzić szeroko zakrojone projekty geodezyjne w Alpach, co umożliwiało mu systematyczne kontakty z kolegami alpinistami. Niektórzy przeżyli upadek podobnie jak on. Heim przepytywał również dekarzy, murarzy, którzy spadli z wysokiego rusztowania, oraz robotników, którzy ulegli wypadkom, kładąc wysoko w górach tory kolejowe. Nie ograniczał swoich pytań do śmiertelnego niebezpieczeństwa spowodo- 302 wanego upadkiem. Rozmawiał z osobami, które przeżyły katastrofę kolejową na górze Mónchenstein, odwiedził w hambur-skim lazarecie ciężko rannych żołnierzy, będących ofiarami wojny francusko-pruskiej w 1870 roku, przeprowadził również rozmowę z rybakiem, który był bliski utonięcia. W 1892 roku przedstawił swoje wnioski w odczycie wygłoszonym dla kolegów alpinistów. Heim zaczął od postawienia kłopotliwego pytania: w jaki sposób możemy wiedzieć, co ktoś przeżywał w ostatnich chwilach życia, jeśli w rzeczywistości nie były to jego ostatnie chwile? W końcu możemy przepytać jedynie tych, którzy przeżyli, a dla nich chwile te nie były ostatnie. Heim uważa to zastrzeżenie za nieprzekonujące. Utrata świadomości, po której następuje śmierć, nie różni się od utraty świadomości, po której następuje cudowne ocalenie, tyle tylko, że w tym ostatnim wypadku człowiek może powiedzieć, co poprzedziło utratę świadomości. Ten, kto znajdował się w takiej sytuacji, „spotyka się ze śmiercią dwukrotnie". A więc powracamy do pytania: co odczuwa człowiek tuż przed śmiercią? Zgodnie z zeznaniami zgromadzonymi przez Heima, gwałtowny upadek niemal u każdego, niezależnie od poziomu wykształcenia, wywołał podobny stan umysłu. Przypominał on to, czego doświadczył sam Heim: żadnego przerażenia, żalu, konsternacji, bólu; nikt nie odczuwał paraliżującego strachu, który pojawia się w sytuacji zagrażającej życiu w mniejszym stopniu, tak jak w wypadku pożaru. Stokrotnie wzrastała szybkość oraz intensywność myślenia. Wydarzenia i ich konsekwencje postrzegano z obiektywną jasnością. Czas ulegał rozciągnięciu. Często następował gwałtowny przegląd całej przeszłości danej osoby, a w końcu słyszała ona, spadając, cudowną muzykę. „Następnie świadomość zostawała bezboleśnie wyłączona, przeważnie w momencie upadku, a uderzenie docierało najwyżej jako odgłos, nie sprawiając bólu. Najwidoczniej zmysł słuchu zostaje wyłączony jako ostatni". 303 Jasność umysłu podczas spadania przeczy wyobrażeniu, że ludzie tracą świadomość już przed upadkiem. Kolega klubowy Heima, Sigrist, który spadł do tyłu ze szczytu Karpfstock, zapewniał, że do ostatniej chwili potrafił jasno myśleć i obserwować: „Nie odczuwając bólu ani lęku, z niedoświadczaną nigdy przedtem prędkością przeanalizowałem swoją sytuację, przyszłość rodziny oraz kroki, które zdążyłem poczynić, aby ją zabezpieczyć. Ani przez moment nie zabrakło mi tchu, o czym często się słyszy, straciłem świadomość dopiero wskutek bardzo silnego uderzenia w poduszkę śniegową pod krawędzią stromej skały". Mężczyzna, który jako ośmioletni chłopiec spadł z wysokiej na 72 stopy skały, opowiedział, że trzy- lub czterokrotnie wykonał w powietrzu salto i niepokoił się, czy nie wypadł mu z kieszeni scyzoryk, który dostał od ojca. Pewien student teologii podróżował pociągiem i po zawaleniu się mostu nad rzeką Birs groziło mu roztrzaskanie przez wagony, które spadły na ten, w którym się znajdował. Napisał do Heima, że wśród pan-demonium rozłupującego się drewna „w niezwykle jasny sposób przesunął się przez mój mózg cały strumień myśli" i że „w szeregu szybko następujących po sobie obrazów ukazało mi się wszystko piękne i drogie, co spotkało mnie w życiu". Wspólną cechą wszystkich relacji zgromadzonych przez Heima, włączając w to jego własną, była wyrazistość i spokojny nastrój tego przeżycia. Spadając, nikt nie krzyczał ze strachu, nikt nie rozpaczał, że za parę sekund skończy się jego życie. „Nasi przyjaciele, którzy zginęli w górach, widzieli w ostatnich chwilach swoją przeszłość, mieniącą się barwami". Ich bliscy mogli w tym znaleźć pociechę. Pod koniec odczytu Heim oznajmił, że pewnej matce, której dwaj synowie zginęli po fatalnym wypadku w górach, jego odkrycia pomogły zaakceptować ich śmierć. „Pożegnali się z życiem, godząc się z tym i odczuwając pełen wybawienia spokój; można powiedzieć, że wpadli prosto do nieba. Wyobraźmy sobie, drodzy towarzysze, że na grobach tych, którzy zginęli, spadając z wysokości, składamy wieniec!" 304 PRZEJĘCIE WŁADZY PRZEZ PODŚWIADOMOŚĆ W 1929 roku Oskar Pfister, również mieszkaniec Zurychu, poprosił Heima, aby odpowiedział na kilka dodatkowych pytań dotyczących swojego upadku. Heim miał już osiemdziesiąt lat, był jednak jeszcze wciąż w pełni aktywny, publikując prace z dziedziny geologii. Chociaż od jego upadku minęło prawie sześćdziesiąt lat, napisał obszerny list, zamieszczając w nim możliwie wiele uzupełniających szczegółów. Jego korespondent, Pfister (1873-1956), był teologiem. Od długiego czasu przyjaźnił się z Freudem i troszcząc się jako pastor o dusze wiernych, stosował psychoanalizę. Sam przeżył dwukrotnie podczas wspinaczki fatalny upadek. W obu wypadkach udało mu się uratować, za pierwszym razem dzięki uchwyceniu się w porę gałęzi, za drugim - dzięki wbiciu siekierki w ścianę lodu. Również on doświadczył błyskawicznej gonitwy myśli: najpierw niedowierzanie („To nie może być prawda, wyobrażam sobie tylko, że spadam"), potem uświadomienie sobie rzeczywistości („To prawda, spadam!"), a następnie działanie mające na celu uratowanie życia. Pfister napisał artykuł na temat „myślenia w stanie szoku", jak to określił, wykorzystując w nim doświadczenia Heima oraz oficera, którego poddawał przez jakiś czas psychoanalizie po tym, jak oficer ten omal nie zginął podczas akcji. Zapytany o kolejność swoich doznań, Heim stwierdził, że nie potrafi oddać tego precyzyjnie: „Mam wrażenie, że wiele działo się jednocześnie. Myślę, że najlepiej porównać to do przeskakujących obrazów filmowych lub szybkiego następstwa obrazów we śnie". W dalszym ciągu listu dodał, że widział przed sobą te obrazy jakby „wyświetlane na ścianie: jeden obraz następował po drugim, lecz miałem wrażenie, że dzieje się to bez pośpiechu, w miłej sekwencji, z nieustannymi zmianami, bez zauważalnych przerw. Wydawało mi się, że jedna sekunda trwa pięć minut". Heim zastanawiał się, czy szereg obrazów przesuwał się w odwrotnej kolejności, począwszy od upadku aż do czasów 305 dzieciństwa, uznał jednak, że tak nie było; wydawało mu się, „że sztuka teatralna obrazująca moje życie zaczęła się od czasów szkolnych, a zakończyła wraz z upadkiem do tyłu w pustkę przestworzy". Na prośbę Pfistera opisał również obszerniej, jaki rodzaj obrazów widział. Jakbym wygląda! przez okno w wysokim domu, widziałem siebie jako siedmioletniego chłopca idącego do szkoły (starego budynku szkolnego w śródmieściu Zurychu), następnie pojawiła się przede mną klasa szkolna z moim ulubionym nauczycielem Weissem, z czasów gdy byłem w czwartej klasie. Odgrywałem swoje życie jak aktor na scenie, którą obserwowałem, jakbym znajdował się na wysokiej galerii w teatrze. Byłem jednocześnie bohaterem sztuki i widzem. Występowałem w podwójnej roli. Widziałem siebie, jak pilnie pracuję w pracowni rysunków szkoły kantonalnej, jak zdaję egzaminy, wędruję po górach, pracuję nad swoją makietą ukształtowania terenu w Tódi, jak rysuję swoją pierwszą panoramę na Ziirichberg. Były przy mnie siostry i moja droga matka, tak ważna w moim życiu. Nagle w obrazy te wdarła się myśl: „W następnym momencie zakończę życie". Wówczas ujrzałem kuriera, który przed drzwiami naszego domu wręcza mojej matce zawiadomienie o mojej śmierci. I ona, i inni członkowie rodziny przyjęli tę wiadomość z głębokim smutkiem, lecz również ze wzniosłym, przepełniającym serce uczuciem: bez skarżenia się, zawodzenia, płaczu; podobnie ja sam również nie odczuwałem cienia lęku ani bólu, lecz uroczyście i śmiało ruszyłem na spotkanie śmierci. Pfister nie analizował przeżyć Heima. Zamiast tego omówił doświadczenia czterdziestopięcioletniego mężczyzny, który przed trzynastu laty - w czasie pierwszej wojny światowej - znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie wskutek eksplozji granatu (człowiek ten wspomniany został w rozdziale poświęconym fenomenowi deja vu). Pfister opierał swoją teorię na tym, co oficer, który uniknął śmierci, opowiedział mu o swoich ostatnich chwilach, i dla potwierdzenia jego przeżyć posłużył się fragmentami relacji Heima. Wspomniany oficer widział przed sobą po eksplozji szereg obrazów, między innymi samego siebie jako mniej więcej dwuletniego chłopca jadącego w jakimś wózku, a pod koniec sekwencji ujrzał, jak jedzie przez piękny krajobraz samochodem lub pociągiem, czemu towarzyszyło uczucie, że prowadzi cudowne życie. Tego pierwszego wspomnienia nie potrafił skojarzyć; później matka wyjaśniła mu, że jako ma- 306 ły chłopiec często odbywał przejażdżkę w wózku ciągniętym przez ich psa. Podczas takiej przejażdżki oddalał się czasem od domu nawet o kilometr, bez towarzystwa osób starszych; oficer dodał, że sam nigdy nie pozwoliłby dziecku wyruszać tak daleko bez opieki. Usłyszawszy tę historię, Pfister zinterpretował ją według zasad psychoanalizy. Na oko obraz małego, ciągniętego w wózku dziecka jest całkowicie nieistotny. Dopiero potwierdzenie tej historii przez matkę sugeruje wyjaśnienie. Siedząc wówczas w wózeczku, chłopiec znajdował się w niebezpieczeństwie. Ciągnący go pies mógł zostać zaatakowany przez innego psa lub mógł się przestraszyć mijającego w pędzie powozu. Jednak chłopiec był wtedy przez coś lub przez kogoś chroniony przed niebezpieczeństwem. Po eksplozji w okopie podświadomość tego mężczyzny znalazła paralelę, która dzięki przejrzystej analogii - wówczas znajdowałeś się w niebezpieczeństwie i nic ci się nie stało, teraz jesteś w niebezpieczeństwie i też zostaniesz ocalony... - przyniosła pociechę w chwili śmiertelnego zagrożenia. Świadomie mężczyzna pamiętał jedynie chłopczyka w wózku, nie przypominał sobie nawet psa - to podświadomość nadała temu wydarzeniu znaczenie emocjonalne. Zdaniem Pfistera, ostatnie wyobrażenie -jazda przez piękne otoczenie - zgadza się z ostatnimi obrazami relacjonowanymi przez Heima: spadający alpinista miał uczucie, że unosi się w błękitnej przestrzeni z różowymi obłokami, natomiast oficer prześlizgiwał się przez rajski krajobraz. Żaden z nich nie odczuwał lęku ani smutku, wszystko wydawało się im czarujące i przyjemne. Krótko mówiąc, ich ostatnie obrazy były przeciwieństwem strasznego niebezpieczeństwa, w jakim się znaleźli. Aby wypchnąć ze świadomości doznawanie rzeczywistych wrażeń, podświadomość specjalnie wybiera wyobrażenia o kontrastowym charakterze. Pojawia się tu pytanie - które stawia sobie również Pfister -dlaczego umysł ludzki zachowuje się w ten sposób. Skąd bierze się przyspieszenie biegu myśli, spojrzenie w przeszłość, poczu- 307 cie wszechogarniającego spokoju? Według Pfistera, odpowiedź kryje się we freudowskim pojęciu „ochrony przed bodźcami". Podobnie jak nasze zmysły chronione są przed zbyt silnymi bodźcami, również umysł ludzki dysponuje środkami umożliwiającymi obronę przed zbyt silnymi bodźcami psychicznymi. Jednym z nich jest „odrealnienie", poczucie, że sytuacja, w której człowiek w danej chwili się znajduje, jest nierzeczywista. Pfister podaje przykład alpinisty, który był świadkiem, jak jego przyjaciel spada i roztrzaskuje się. Widząc go leżącego, krwawiącego z nosa i ust, i słysząc wydobywające mu się z gardła rzężenie, zaczął się w myśli śmiać, mówiąc sobie: „To nieważne, to tylko mi się śni". Upłynęła godzina, pisze Pfister, a on wciąż pytał swoich towarzyszy: „Gdzież się podziewa Fischer? Byliśmy przecież we trójkę?" Dopiero gdy przywódca grupy powiedział mu, że Fischer nie żyje, zaczął odczuwać ból spowodowany złamaniem mostka i dwóch żeber. Podobnego uczucia odrealnienia - „to nie może być prawda" - doświadczył również przez chwilę sam Pfister podczas obu swoich niemal śmiertelnych upadków. To, że Heim widział z pewnej odległości swoje życie odegrane niczym na scenie, było według niego porównywalnym środkiem służącym odparciu zbyt silnych bodźców. Ta ochrona przed bodźcami pełni, zdaniem Pfistera, funkcję biologiczną. Niezwykłe przyspieszenie biegu myśli odpiera normalne reakcje lęku i przerażenia - oraz ich paraliżujący wpływ na nasze działanie. Jeśli ktoś tonie, ulega wypadkowi, zostaje postrzelony, wówczas gonitwa myśli oraz przyglądanie się swojej przeszłości powstrzymują przed nim traumatyzującą rzeczywistość zbliżającej się szybko śmierci. Jednocześnie zapobiega to utracie świadomości przez ofiarę: jeśli człowiek spadałby w stanie nieprzytomności, to wykluczone byłoby jakiekolwiek działanie mające na celu uratowanie życia. To, czego doświadczają ludzie w ostatnich chwilach, jest więc rezultatem ochrony, która działa dwojako: aby zapobiec pojawieniu się paraliżującej paniki, rzeczywistość zostaje odarta ze swojego przerażającego charakteru, a żeby zapobiec utracie przytomności, podświado- mość organizuje niosące otuchę przedstawienie. Jeśli świadome rozumowanie, mimo niezwykle przyspieszonego tempa, nie może przynieść żadnego rozwiązania, wówczas rządy przejmuje podświadomość. Pod koniec artykułu Pfister zagłębia się coraz bardziej w personifikacje i metafory polityczne, w których tak celował Freud. W sytuacji grożącego nagle śmiertelnego niebezpieczeństwa świadomość musi znosić kolejne upokorzenia, jest bezsilna „jak król na wygnaniu, który otrzymuje jedynie skąpe i niezrozumiałe informacje na temat tego, co się dzieje w jego byłym królestwie i w oczekiwaniu zmiany sytuacji musi pozostawić dowodzenie w rękach innych". To przypomina świadomości, „że nawet w życiu politycznym jednostki nie istnieje absolutny despotyzm". Dla Pfistera jest to oznaka „demokratyzmu psychologii Freuda". Wyobrażenie panoramicznej pamięci jako przejęcia władzy przez podświadomość rodzi problem, który sygnalizował sam Pfister. Jeśli określone doznania i wyobrażenia muszą ustąpić miejsca pocieszeniu i uspokojeniu z powodu swojego trauma-tycznego charakteru, to nasz umysł z pewnością uświadamia sobie w pewnym miejscu niebezpieczeństwo kryjące się w tych doznaniach i wyobrażeniach. To „pewne miejsce", wyjaśnia Pfister, to świadomość wstępna. Zdaje sobie ona sprawę z zagrożenia, próbuje jednak nie dopuścić go do świadomości. Podobnie jak oddany sekretarz, przechwytuje niechcianych gości w poczekalni i odsyła z powrotem. Albo, posługując się kolejną metaforą: świadomość wstępna to portier hotelowy, który chroni swoich gości przed intruzami, lecz, niestety, nie może zupełnie zaoszczędzić im hałasu, z jakim te nieproszone osoby pragną się wcisnąć do środka. Świadomość słyszy tylko dalekie odgłosy. Łudzi się, że jest bezpieczna, nie zdając sobie sprawy z nadchodzącej śmierci. Ostatnie chwile spędza w stanie miłej ułudy. 309 METAFORY Dla współczesnego czytelnika dawniejsze opisy zjawiska pamięci panoramicznej mają w sobie coś z wiejskiego krajobrazu. Dotyczą wypadków odzwierciedlających życie codzienne osoby z XIX wieku: koń uskakuje niespodziewanie w bok, po czym wszyscy siedzący w powozie wpadają do wody; chłopiec czerpie wodę ze studni i do niej wpada. Nasza epoka przyniosła śmiertelnie niebezpieczne sytuacje nowego typu: katastrofy samolotowe, zacinające się spadochrony, groźba zderzenia czołowego. Uległy zmianie również metody ratowania w ostatniej chwili. Ludzie, u których zatrzymała się akcja serca, przeżywają dzięki reanimacji. Inni w porę dostają zastrzyk neutralizujący nadmierną dawkę narkotyku. Czy w związku z tym zmieniło się również doświadczanie pamięci panoramicznej, nie da się powiedzieć. Świadomość to teatr jednego widza i o przedstawieniu prezentowanym w teatrze kogo innego wiemy jedynie z drugiej ręki. Na pewno zmienił się język, którym opisujemy zjawisko pamięci panoramicznej. Przeżycie to jest wprawdzie ponadczasowe, lecz metafory, którymi posługują się ludzie, aby przekazać innym swoje przeżycie, są produktem danej epoki. Nawet nie wiedząc, że dr Forbes Winslow opublikował książkę na temat „mało znanych chorób mózgu" w latach sześćdziesiątych XIX wieku, nietrudno umieścić w czasie poniższy opis: po wynalezieniu fotografii, lecz przed wynalezieniem filmu. Nierzadko zdarza się, że u osób, które się topią, walcząc ze śmiercią (...) pojawia się szereg uderzających scen przedstawiających najosobliwsze okoliczności z ich wcześniejszego życia. Z nieodpartą sita oraz fotograficzną wiernością wciskają im się do umysłu wydarzenia z lat dziecięcych. Również w opisach sprzed czasów fotografii figurują metafory akcentujące wizualny charakter przeżycia. W 1821 roku De Quincey pisał w Confessions ofan English opium-eater (Wyznania Anglika zażywającego opium) o dziewięcioletniej dziewczynce, która wpadła do rzeki. Gdy zaczęła tonąć, „w mgnieniu 310 oka ujrzała całe swoje życie, z wszystkimi jego zapomnianymi wydarzeniami, rozciągające się przed nią jak w lustrze, nie kolejno po sobie, lecz jednocześnie; poczuła nagle, że potrafi zrozumieć całe swoje życie oraz wszystkie jego poszczególne części". Francis Beaufort porównywał swoje przeżycie do „panoramicznego widoku przeszłości", stosując metaforę, która wówczas dostępna była dopiero od niedawna. Pierwszy rozpięty dookoła obraz, który można było oglądać od środka, został opatentowany w 1787 roku. W patencie tym konstrukcja nie miała jeszcze specyficznej nazwy, termin „panorama" (od pan -wszystko, i horama - widok) wszedł do użycia dopiero około 1800 roku. Określanie mianem panoramy rozciągającego się widoku krajobrazu pojawiło się jeszcze później. W 1825 roku, gdy Beaufort pisał swoją relację, panorama była wciąż stosunkowo młodą metaforą dla widoku, który można ogarnąć jednym rzutem oka. Bliższe naszym czasom relacje porównują pamięć panoramiczną do najróżnorodniejszych nośników obrazu. Motocyklista, który dopiero w ostatniej chwili zobaczył stojący na słabo oświetlonej drodze samochód i zderzył się z nim, porównał swoje przeżycie do pokazu slajdów, szeregu odrębnych obrazów wyświetlonych w bardzo szybkim tempie. Mężczyźnie, który przeżył skok z zamkniętym spadochronem, wydawało się, że jego głowa to komputer, do którego ktoś w ciągu kilku sekund wprowadził obrazy z całego jego życia. Żołnierz wietnamski, który stracił prawą rękę i nogę, pamiętał, że jego całe życie rozwinęło się przed nim „jak szybki komputer". Kobieta, która ujrzała swoje wspomnienia w kolorze czarno-białym, porównała to przeżycie do oglądania starego 35-milimetrowego filmu o wyraźnie przeskakujących obrazach. Zdaniem mężczyzny, który tonął jako dziesięcioletni chłopiec, zmiana obrazów przypominała błyski stroboskopowego światła. Najczęściej jednak pojawia się metafora filmu lub wideo oraz związane z nimi terminy, takie jak reminiscencja, replay i zwolnione tempo. To, że metafora filmowa ma wielką siłę przyciągania, ujawniło się już 311 u Alberta Heima. W swojej pierwszej relacji z 1892 roku, na trzy lata przed pierwszym pokazem braci Lumiere, posługiwał się metaforą teatralną: jego życie przesuwało się „w wielu obrazach, jak na oddalonej nieco ode mnie scenie. Widziałem siebie w roli bohatera przedstawienia". W relacji, którą sporządził w 1929 roku dla Pfistera, pojawiła się ta sama metafora teatralna, uzupełniona jednak uwagą: „Myślę, że najlepiej porównać to do przeskakujących obrazów filmowych", a swoje wspomnienia widział Heim jako płynny szereg „wyświetlanych na ścianie obrazów". Film jest metaforą, która znakomicie oddaje zarówno wizualny charakter pamięci panoramicznej, jak i wrażenie oglądania obrazów „z zewnątrz". Ten, kto mówi, że jego życie przesunęło się przed nim jak film, uruchamia przy tym całą sieć skojarzeń. Upływ czasu znajduje wyraz w filmach na różnych poziomach. Powszechnie wiadomo, że film można puścić w przyspieszonym lub zwolnionym tempie, co wywiera wpływ na emocjonalne zabarwienie poszczególnych scen. Nawet przy zachowaniu normalnej prędkości projekcji film może sprawiać wrażenie „szybkiego" lub „wolnego" dzięki odpowiedniemu montażowi. Można zachowywać w filmach chronologię wydarzeń lub zakłócać ją, umieszczając fragmenty retrospektywne bądź pokazując z wyprzedzeniem, co się wydarzy. W naturalny sposób można wyrazić w postaci filmowej metafory te aspekty pamięci panoramicznej, które związane są z subiektywną prędkością i kierunkiem upływu czasu. W scenie końcowej filmu American Beauty (1999) spotykamy się z sugestywną manipulacją różnymi warstwami czasu. Tematem filmu, mówiąc z grubsza, jest kryzys wieku średniego, jaki przeżywa czterdziestodwuletni Lester Burnham, grany przez Kevina Spaceya. Pod koniec filmu zostaje on postrzelony w głowę. Po ucichnięciu odgłosu strzału zalega zupełna cisza. Następnie zaczynają rozbrzmiewać delikatne dźwięki fortepianu, nieco później dołączają się skrzypce, po czym słychać głos należący do Lestera: „Zawsze słyszałem, że w ciągu sekun- 312 dy przed śmiercią przesuwa się człowiekowi przed oczyma całe życie. Po pierwsze, ta jedna sekunda to wcale nie jest sekunda, rozciąga się w nieskończoność, jak ocean czasu. W moim wypadku widziałem, jak leżąc na plecach na obozie harcerskim, przyglądam się spadającym gwiazdom. I żółte liście klonów rosnących wzdłuż naszej ulicy. Albo ręce mojej babci i jej skórę, przypominającą papier. I pierwszy raz, gdy ujrzałem nowiutkiego Firebirda mojego kuzyna Tony'ego. I Jamie. I Caro-lyn..." Tymczasem kamera rejestruje czarno-białe sceny, ukazując chłopca leżącego na plecach i spoglądającego w gwiazdy, klony, pomarszczone dłonie: luźne obrazy, które przesuwają się bardzo wolno, sugerując, że ta jedna sekunda rzeczywiście zamieniła się w ocean czasu. W podobnych scenach jest coś zadziwiająco cyklicznego. Pogodne epizody retrospekcyjne dotyczące jednego z bohaterów, obrazy czarno-białe, zwolnione tempo - to wszystko sugeruje w języku filmowym, że bohater umiera. W ten sposób metafora filmowa stosowana dla zjawiska pamięci panoramicznej sama stała się chwytem kinematograficznym. Kryje się w tym pewne ryzyko. Metafory, które stają się powszechnym dobrem, unifor-mizują sposób, w jaki ludzie opisują swoje przeżycia, a może nawet sposób, w jaki spoglądają na nie z perspektywy. Przy metaforze filmowej - podobnie jak w wypadku każdej metafory -wyselekcjonowane zostają specyficzne skojarzenia, wskutek czego zarysowuje się nowa, określona perspektywa. W ten sposób pojawia się niebezpieczeństwo, że ze wspomnień związanych z pamięcią panoramiczną znikają niepostrzeżenie cechy, których n i e da się wyrazić w terminach filmowych. Przykładem tego jest doznanie jednoczesnego pojawiania się w świadomości wszystkich wspomnień, z „jasnością prześwietlającą nagle cały umysł" (Fechner), co często występuje w dawniejszych relacjach. Przeżycie to pasuje do metafory De Quinceya opisującej wspomnienia „rozciągnięte jak w lustrze", jak również do „panoramicznego widoku przeszłości" Beauforta, lecz nie daje się pogodzić z sekwencyjną metaforą filmową. 313 PAMIĘĆ PANORAMICZNA W UJĘCIU STATYSTYCZNYM ,_,. .; rq v4j Podobne efekty pojawiają się w znacznie większej skali w obszernej literaturze poświęconej ludziom, którzy zetknęli się ze śmiercią. Wkrótce po opublikowaniu książki Życie po życiu (1975), napisanej przez amerykańskiego lekarza Raymonda Moody'ego, ukształtował się kanon doświadczenia zetknięcia ze śmiercią. Moody zgromadził wielką liczbę relacji osób, które zostały zreanimowane po zatrzymaniu akcji serca lub znajdowały się przez pewien czas w stanie śmierci klinicznej podczas operacji. Zdaniem Moody'ego, powtarzające się w tych przeżyciach elementy - uczucie spokoju, wchodzenie do tunelu, opuszczenie swojego ciała, spotkanie świetlistej istoty, decyzja o powrocie do życia - wskazują na to, że w procesie umierania występuje uniwersalny wzorzec. Jednym ze stadiów tego procesu jest, według Moody'ego, „przegląd życia", usytuowany między spotkaniem świetlistej istoty a powrotem do życia. Osoba, która umknęła śmierci, ogląda wyreżyserowane przez świetlistą postać obrazy ze swojego życia, a przedstawieniu temu towarzyszy uczucie wprowadzenia do niego ostatecznej równowagi. Wiele relacji z doświadczenia zjawiska pamięci panoramicznej, które ukazały się po opublikowaniu książki Moody'ego, miało charakter spokojnego przeglądu życia, a element występującej przy tym świetlistej istoty był czymś absolutnie nowym. Wpływ Moody'ego na język, za pomocą którego ludzie wyrażają przeżycie zjawiska pamięci panoramicznej, jest nie mniejszy od wpływu, jaki wywarli nań bracia Lumiere. Pod koniec lat siedemdziesiątych, na fali wschodniego mistycyzmu, stereotyp bliskiego zetknięcia się ze śmiercią zajął miejsce w powszechnej świadomości. Literatura, która pojawiła się po książce Moody'ego, jest niezwykle obszerna i składa się przede wszystkim z nieskończonej liczby relacji ze spotkań z istotami, które znajdują się po tamtej stronie. W tym samym okresie przeprowadzono różne bardziej usystematyzowane badania nad przeżyciami osób bliskich śmierci. Badaczami byli 314 głównie kardiolodzy, psychiatrzy lub psycholodzy kliniczni -dzięki wykonywanemu zawodowi mieli oni dostęp do osób, które w ostatniej chwili uniknęły śmierci. Kwestionariusze i wywiady dostarczyły tak wielu relacji dotyczących pamięci panoramicznej, że można wyciągnąć parę ostrożnych wniosków co do częstotliwości występowania tego zjawiska oraz jego związku z takimi zmiennymi, jak wiek, płeć, typ zagrażającego życiu niebezpieczeństwa itp. Psycholog Kenneth Ring zgromadził 102 przypadki osób, które znalazły się w zagrażającej życiu sytuacji. Okoliczności były bardzo różne: poważna choroba (52), ciężki wypadek, tonięcie lub upadek z wysokości (26), próba samobójcza (24). Dwanaście osób oznajmiło, że przeżyły zjawisko pamięci panoramicznej. Dziesięć spośród nich znalazło się w niebezpiecznej dla życia sytuacji, która była niezaplanowana i nieoczekiwana. Śmiertelne niebezpieczeństwo spowodowane próbą samobójczą doprowadziło do zjawiska pamięci panoramicznej zaledwie w jednym wypadku. Odkrycie to potwierdza badanie przeprowadzone przez psychiatrę Davida Rosena. Rozmawiał on z siedmioma osobami, które przeżyły skok z mostu Gol-den Gate. (Człowiek skaczący z tego mostu spada z wysokości 75 metrów i uderza po czterech sekundach w powierzchnię wody z prędkością 120 km na godzinę. Jedynie jeden procent ofiar przeżywa ten upadek.) Żaden z przepytywanych nie doświadczył zjawiska pamięci panoramicznej. Wydaje się, że przeżycie to zostaje wywołane jedynie przez bezpośrednio zagrażającą życiu sytuację, która zdarza się nieoczekiwanie. Amerykański psychiatra Russell Noyes oraz psycholog kliniczny Roy Kletti poddali badaniom 205 osób, które znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, przeprowadzając z nimi wywiady lub dając im do wypełnienia kwestionariusze. Rozróżnienie przyczyn zagrożenia życia było u nich bardziej szczegółowe niż u Ringa: upadek z wysokości (57), wypadek samochodowy (54), tonięcie (48), poważna choroba (27) oraz różne inne wypadki (29). Zjawiska pamięci panoramicznej doświadczyło sześćdziesiąt osób. Okazało się, że istotną rolę odgrywa wiek: 315 poniżej dwudziestu lat szansa na przeżycie zjawiska pamięci panoramicznej była wyraźnie większa niż w bardziej zaawansowanym wieku. To samo dotyczyło przyspieszenia biegu myśli. W tym sensie Beaufort i Heim - mając 17 i 21 lat - byli reprezentatywni dla tej grupy wiekowej. Noyes i Kletti zapytali również swoich respondentów, czy znalazłszy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, byli przekonani o tym, że umrą. Nie jest to czymś oczywistym: niektórzy w takich chwilach nie myślą o życiu ani umieraniu bądź są pewni, że wyjdą z danej sytuacji cało. Okazało się, że przekonanie o nieuchronnej śmierci jest czynnikiem istotnym. Osoby spodziewające się śmierci doświadczyły zjawiska pamięci panoramicznej czterokrotnie częściej niż pozostałe. Częściej też doznawały poczucia zrozumienia, szczęścia i oderwania. W końcu okazało się, że przyczyna niebezpiecznej dla życia sytuacji również wywiera wpływ na różnicę w przeżywaniu. Najwięcej przypadków pamięci panoramicznej wiązało się z tonięciem (43%), następne z kolei były wypadki samochodowe (33%), a na ostatnim miejscu nieoczekiwany upadek z wysokości (9%). Ten ostatni wynik trudno pogodzić z oznajmieniem Heima, że niemal wszyscy alpiniści, którzy przeżyli taki upadek, doświadczyli zjawiska pamięci panoramicznej. Fakt, że przede wszystkim tonięcie stwarza korzystne warunki dla pamięci panoramicznej, zgadza się z wrażeniem, jakie odniósł Ring na podstawie zgromadzonego przez siebie materiału. We wspomnianych relacjach występowały elementy stałe, lecz również różnice. Dla każdego z badanych pamięć panoramiczna była przede wszystkim doświadczeniem natury wizualnej. Obrazy były wyraźne i szczegółowe. Wszyscy obserwowali obrazy „na zewnątrz" i czuli się obserwatorami. Nikt nie miał poczucia, że ma wpływ na wybór i tempo pojawiania się oglądanych obrazów, wszyscy przyglądali im się obsesyjnie, lecz biernie. Na ogół obrazy wywoływały pozytywne emocje. Pojawiało się dużo wspomnień z dzieciństwa, często badani widzieli w danej scenie samych siebie. Różnice dotyczyły głównie następstwa 316 w czasie. Niektórzy przypominali sobie sekwencję wsteczną, inni kolejność chronologiczną. U jednych obrazy przechodziły w siebie płynnie, innym wydawało się, że poszczególne obrazy następują po sobie skokowo. Nie wszyscy oglądali wyłącznie obrazy z przeszłości, niektórzy równie wyraźnie jak wspomnienia widzieli to, co się dopiero stanie, i niemal zawsze pojawiały się tam wyobrażenia przedstawiające smutek bliskich osób. ¦¦. .<. >?¦; WYJAŚNIENIA ¦ś7v:-",i? '.-,¦ Już w latach sześćdziesiątych XIX wieku Winslow wskazywał na to, jak wielką otuchę przynoszą w ostatnich chwilach przed śmiercią wspomnienia z dzieciństwa. Osoby starsze myślą czasem na łożu śmierci, że znajdują się pośród swoich przyjaciół z młodości: W takich okolicznościach umyst przegląda z zapamiętaniem sielskie obrazy oraz miłe wspomnienia z lat wcześniejszych, kojarzone z niewinnymi przyjemnościami i urokami życia na wsi. W tej uroczystej godzinie wszystkie niewinne marzenia i drogie wspomnienia z lat młodości powracają do serca z całą swoją początkową świeżością i czystością. Winslow miał na myśli to, że pamięć panoramiczna jest przyspieszoną wersją tego naturalnego procesu, wymuszoną przez zbliżającą się szybko śmierć. Hipoteza Noyesa i Klettiego jest podobna. Również im rzucił się w oczy pogodny charakter obrazów i to, jak liczne są wspomnienia z bezpiecznego, szczęśliwego dzieciństwa. Właśnie kontrast między tymi obrazami a zagrażającą życiu rzeczywistością był dla nich wskazówką, że pamięć panoramiczna pełni ważną funkcję biologiczną. Pod tym względem zjawisko to przypomina „depersonalizację", reakcję adaptacyjną, której zadaniem jest ochrona świadomości przed paniką i dezintegracją w traumatycznej sytuacji. Depersonalizacji towarzyszy zaburzona percepcja czasu, przyspieszenie biegu myśli, uczucie oderwania się, wrażenie znalezienia się nagle po- 317 za rzeczywistością i bycia obserwatorem własnego działania (zob. też s. 197-201). Dla Noyesa i Klettiego zbieżności te są tak sugestywne, że uznali pamięć panoramiczną za szczególny przypadek depersonalizacji. Pamięć panoramiczna daje poczucie bezpieczeństwa wynikające z ponadczasowej sfery, w której śmierć pozornie nie istnieje. Wydaje się, że zagrożona osoba ulega w błyskawicznym tempie rozdwojeniu. Jedna część pojawia się w scenach, które sobie przypomina, natomiast druga obserwuje je, jak ktoś niezaangażowany. W ten sposób powstaje poczucie oderwania, dzięki któremu śmiertelny strach utrzymywany jest na odległość. Hipoteza depersonalizacji ma wiele wspólnego z sugestią Pfistera, że władzę przejmuje podświadomość. Te dwa spojrzenia łączy również myśl, że jest to instynktowna reakcja biologiczna. Jednakże hipoteza depersonalizacji dodaje do tego nowy czynnik, który budzi sporo zastrzeżeń. W wypadku depersonalizacji obrazy są pozbawione życia i barwy, pojawia się przy tym zobojętnienie, podczas gdy poczucie oderwania wiążące się ze zjawiskiem pamięci panoramicznej bierze się z napawającego spokojem przekonania, że wszystko jest w porządku. Pod koniec XIX wieku neurolog Hughlings Jackson przedstawił nową teorię o przyczynach halucynacji; obecnie wykorzystuje się ją również do wyjaśnienia zjawiska pamięci panoramicznej. Mózg ludzki nie jest dostosowany do braku bodźców zmysłowych. Jeśli zmysły zostają wyłączone lub otępione przez monotonne bodźce i dostarczanie ich z zewnątrz ustaje, wówczas mózg korzysta z zapasu „na czarną godzinę". Zwraca się w kierunku bodźców, które zostały zachowane w przeszłości, i przetwarza je od nowa. Dzieje się to z taką intensywnością, że umierający ma wrażenie, iż przygląda się temu z zewnątrz, tak jakby rozgrywało się to przed jego oczyma. Zwykłe wspomnienia odbieramy jako coś „od środka", jakbyśmy widzieli je „w swojej głowie", natomiast obrazy typowe dla pamięci panoramicznej charakteryzują się taką ostrością i żywością, jakie w normalnych okolicznościach mają jedynie obrazy „z ze- 318 wnątrz". Psychiatra L. J. West porównał mózg do człowieka stojącego w pokoju przy oknie. W kominku za jego plecami pali się ogień. W ciągu dnia mężczyzna ten widzi świat na zewnątrz. Kiedy jednak zapada wieczór, w szybie zaczyna odbijać się wnętrze pokoju. W końcu, nie uświadamiając sobie tego, mężczyzna przygląda się w jasno oświetlonym pokoju samemu sobie. Na tle ciemności nocy w oknie pojawiają się obrazy z jego wnętrza. Wydaje się, że pamięć panoramiczna jako halucynacja wywołana zniknięciem bodźców zmysłowych pasuje do doświadczenia tonącej osoby. Beaufort pisał, że po „burzliwych doznaniach" i panice spowodowanej duszeniem się „nastąpiło uczucie najdoskonalszego spokoju", a swoje zmysły opisał jako „przytłumione". Potem zaczęły pojawiać się w jego umyśle nadzwyczaj żywe obrazy, „wypełnione wszelkimi drobnymi, drugorzędnymi szczegółami". Również inni twierdzili, że gdy ustępował zamęt, zaczynali spoglądać w przeszłość. W 1896 roku pismo „Revue Philosophique" opublikowało relację mężczyzny, który jako ośmioletni chłopiec wpadł do studni przy czerpaniu wody i został uratowany w ostatniej chwili. Pamiętał, że najpierw, czując, że woda wciska mu się do ust i uszu, z całej siły próbował dostać się do krawędzi studni, a w końcu, przekonany, że zaraz umrze, przestał się rzucać, unosząc się bez ruchu na powierzchni. W tym momencie zaczął się „wyjątkowo szybki, kalejdoskopowy pochód licznych wydarzeń z mojego minionego życia". Obrazy były „nadzwyczaj mocne i ostre, zewnętrzne; widziałem siebie z zewnątrz jak kogoś innego". Tu znów mamy przykład obrazów z pamięci sprawiających wrażenie, że pochodzą z zewnątrz i stają się widoczne dopiero wówczas, gdy przestają docierać jakiekolwiek bodźce ze świata zewnętrznego. W sytuacjach innych niż tonięcie hipoteza halucynacji wydaje się na pierwszy rzut oka mniej przekonująca. Mózg osób, które spadają z dużej wysokości lub wiedzą, że za dwie, trzy sekundy zderzą się czołowo, nie odczuwa braku bodźców zmysłowych. Z drugiej strony, AJbert Heim pisał, że nie czuł bólu, gdy czepiał się palcami śniegu, a jego głowa obijała się o skały. Jedynym 319 funkcjonującym zmysłem był zmysł słuchu: Heim słyszał odgłos swojego upadku. Być może, w ekstremalnych okolicznościach śmiertelnego niebezpieczeństwa tak wiele zmysłów zostaje wyłączonych lub stępionych, że również wtedy w ciągu paru sekund może powstać „ekran", na którym pojawiają się halucynacje. Hipoteza przedstawiająca pamięć panoramiczną jako halucynację pozostawia niewyjaśnioną jedną sprawę: dlaczego obrazom towarzyszy pogodne uczucie, że wszystko jest w porządku. Jeśli halucynacja składa się z tego, co znajduje się w pamięci, to dlaczego w ostatnich chwilach zostają wyświetlone przede wszystkim spokojne, beztroskie wspomnienia z dzieciństwa? Gdzie podział się ból, smutek, znudzenie? Dlaczego mózg widzi w odbijającej szybie jedynie to, co dobre i ładne? Hipoteza halucynacji nie wyjaśnia również, dlaczego obrazy zmieniają się tak szybko. Niezależnie od porządku, w jakim się pojawiają, chronologicznego lub odwróconego, wszyscy twierdzą, że „film" kręci się w takim tempie, iż wydaje się, że obrazy nie pojawiają się w realnie istniejącym czasie. Dlaczego wraz ze zmianą z „wewnątrz" na „zewnątrz" miałby ulec zmianie również czas? Halucynacja może stanowić najwyżej część tego zjawiska. Teoria, która ujmuje zjawisko pamięci panoramicznej w sposób zdecydowanie bardziej wszechstronny, wykorzystuje trzy kierunki badań: nad biochemią mózgu, epilepsją oraz aktywnością hipokampa. W latach siedemdziesiątych XX wieku w wyciągach z mózgu odkryto białka o właściwościach opium - en-dorfiny. Są to neuroprzekaźniki, które wytwarza sam organizm w reakcji na ból i stres. Tłumią one bodźce bólowe oraz zapewniają dobre samopoczucie i euforię. To one są odpowiedzialne za „euforię biegacza" oraz za euforyczny zawrót głowy po skoku ze spadochronem. Jednakże u chorych na epilepsję endorfi-ny mają niekorzystny skutek uboczny: obniżają próg pojawiania się ataków. Co do kryjącego się za tym mechanizmu nie ma pewności, może endorfiny tłumią aktywność neuronów, których zadaniem jest właśnie blokowanie napadów epileptycznych. W wypadku specyficznej formy epilepsji, mianowicie epilepsji 320 skroniowej, o której mowa była w rozdziale poświęconym zjawisku deja vu, napad zostaje czasem poprzedzony czymś, co bardzo przypomina pamięć panoramiczną: zaburzeniem percepcji czasu, halucynacjami, wrażeniem patrzenia na siebie z zewnątrz, poczuciem czegoś znajomego, przebłyskami retrospek-cyjnymi. Francuski neurolog C. Fere zasygnalizował zgodność tego zjawiska z pamięcią panoramiczną już w 1892 roku. Para-lela ta sugeruje związek z aktywnością płatu skroniowego. Poza rolą endorfin oraz udziałem płatu skroniowego, w wyjaśnieniu neurologicznym zjawiska pamięci panoramicznej istnieje jeszcze trzeci element. Pobudzanie elektryczne ciała migdałowatego może spowodować uczucie lęku lub, wręcz przeciwnie, spokoju i rozluźnienia. Blisko położony hipokamp jest niezbędny dla przechowywania wspomnień autobiograficznych. Pobudzanie hipokampa wywołuje nadzwyczaj wyraziste i szczegółowe przebłyski retrospekcyjne. Neurony w hipokampie są bardziej wrażliwe na spontaniczne wyładowania niż neurony znajdujące się w innych częściach mózgu. Przyczyną wielu form epilepsji, okresowej utraty pamięci oraz stanów zaciemnienia świadomości jest zaburzenie delikatnej równowagi w hipokampie. Łącząc te wszystkie neurologiczne odkrycia, założenia i analogie, można zaproponować następujący przebieg wypadków. Pod wpływem wstrząsu i przerażenia w ciągu pierwszych paru sekund uwalnia się duża ilość adrenaliny. Mózg zostaje pobudzony do stanu skrajnej aktywności. Myśli i reakcje następują po sobie tak szybko, że czas sprawia wrażenie rozciągania się. Następnie stres, ból, niedobór tlenu lub jakiekolwiek inne specyficzne okoliczności śmiertelnego zagrożenia prowadzą do wydzielenia endorfin. Te z kolei niwelują ból, tłumią zmysły i sprawiają, że po zamęcie instynktownych reakcji lękowych pojawia się poczucie spokoju. Jednakże ten sam efekt oszałamiający pobudza aktywność części mózgu związanych ze wspomnieniami i percepcją czasu. Spontaniczna aktywność neuronów w hipokampie, ciele migdałowatym oraz innych częściach płatu skroniowego wywołuje w świadomości szereg błyskawicznie po so- 321 bie następujących, niestarannie zmontowanych obrazów. Sceny budzące lęk nie zostają ukazane, lub raczej: obserwator znajdujący się w stanie zrelaksowanego oszołomienia lub wręcz euforii widzi wszystko w uspokajającym, łagodnym świetle. Mając przed oczyma te obrazy, traci w końcu świadomość lub znów zaczyna odczuwać ból. W obu przypadkach obrazy znikają. To, co podczas swojego upadku przeżył Albert Heim, pasuje do tego opisu niemal od początku do końca. Gdy Heim traci równowagę i ku swemu przerażeniu ześlizguje się do krawędzi przepaści, chwyta się odruchowo śniegu. Jest nieczuły na bodźce bólowe i jedynie zmysł słuchu daje mu znać, że uderza głową o skały. W stanie podwyższonej aktywności przez jego świadomość przepływają z niezwykłą szybkością rozważania na temat szans przeżycia. Myśli o buteleczce esencji octowej, o lasce alpejskiej, o okularach, o tym, co powinien uczynić, gdy spadnie, o swoim bracie i przyjaciołach, o odczycie, który trzeba odwołać, o reakcji rodziny na wiadomość o jego śmierci. Podczas spadania przestają doń docierać jakiekolwiek bodźce ze świata zewnętrznego. Przenosi się myślami do obrazów, które widzi przed sobą i rozpoznaje jako sceny z przeszłości. Znajduje się teraz w pogodnym, spokojnym nastroju. Obrazom towarzyszą skojarzenia, na które nie ma wpływu, będąc zdany na nie w sposób bierny, nie jest reżyserem, lecz widzem. Pamięta również tragiczne wydarzenia, ale nie odczuwa przy nich smutku. Nawet myśl o matce, która dowiaduje się od kuriera o jego śmierci, nie ma w sobie nic niepokojącego. Wyobraża sobie tę scenę równie wyraźnie jak obserwowane wspomnienia. Pod urokiem przeżywania tej chwili traci normalne poczucie czasu. Później nie będzie nawet pewny, czy obrazy ukazywały się chronologicznie, czy w porządku odwrotnym. Zgodnie z neurofarmakologicznym wyjaśnieniem zjawiska pamięci panoramicznej, Heim rzeczywiście był obserwatorem. Widział w swojej świadomości przedstawienie, którego rekwizyty i dekoracje pochodziły z jego własnej pamięci, lecz reżyserem były adrenalina, endorfiny oraz neurony, wyładowujące się spontanicznie w jego płacie skroniowym. 322 IN EXTREMIS {*«.- Przyjrzawszy się jeszcze raz przedstawionym wyżej teoriom, przekonamy się, że sprowadzają się one do garści przypuszczeń, pewnych zależności statystycznych oraz sugestywnych analogii. To, że wyłączenie zmysłów może wywołać halucynacje, jest w zasadzie analogią, podobnie jak zjawisko depersonalizacji, które może wystąpić w wypadku traumatycznego wydarzenia, lub aura poprzedzająca napad epilepsji. We wszystkich tych przypadkach analogia pozostaje niepełna, tak że jakakolwiek konkluzja typu „pamięć panoramiczna to nic innego jak..." jest nie na miejscu. Jeśli przedstawione jako wyjaśnienie mechanizmy psychiczne lub neurofizjologiczne rzeczywiście mają siłę wywoławczą przypisywaną im przez ich zwolenników, to pojawia się pytanie, dlaczego nie każdy, kto znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, doświadcza zjawiska pamięci panoramicznej. Nawet w wypadku tonięcia, sprzyjającego jego wystąpieniu, jedynie nieliczni przeżywają coś podobnego. Współczesne wyjaśnienia często mają źródło w pracach medycznych lub neurologicznych z XIX wieku. Dotyczy to dodających otuchy wspomnień z dzieciństwa w godzinie śmierci (Win-slow), lecz również siły halucynacji (Hughlings Jackson) bądź związku ze symptomami epilepsji (Fere). W późniejszych badaniach sprecyzowano te sugestie, a w niektórych wypadkach zweryfikowano je eksperymentalnie. Dzięki takim dokonaniom, jak odkrycie naturalnych opiatów w mózgu oraz ich wpływu na emocje, tu i ówdzie doprowadziły do konwergencji w wypadku hipotez na oko bardzo od siebie odległych. W psychoanalitycznym wyjaśnieniu Pfistera nie pojawiły się ani endorfiny, ani spontanicznie wyładowujące się neurony, podobnie jak w wyjaśnieniu neurofizjologicznym nie figuruje wygnany król ani portierzy hotelowi. A jednak w obu wyjaśnieniach występuje przewidywanie, że po początkowym przerażeniu pojawi się uczucie relaksu i dobrego samopoczucia. Być może, za pomocą swoich malowniczych personifikacji Pfister naszkicował psychologicz- 323 ny aspekt gorączkowej, farmaceutycznej aktywności mózgu w sytuacji kryzysowej. Ten, kto myśli, że za chwilę umrze, nagle dysponuje bardzo ograniczoną przyszłością i obszerną przeszłością. W jednej chwili staje się człowiekiem in extremis. Wydaje się, że w takich okolicznościach niektóre osoby zostają oszukane przez własną świadomość. Ich wspomnienia uzyskują niedoświadczaną do tej pory intensywność. Osoby te „widzą" wspomnienia w miejscu, w którym nigdy dotąd ich nie widziały: przed oczyma, na zewnątrz. W bardzo krótkim czasie przesuwa się tak wiele obrazów, że zakłócone zostaje zwykłe poczucie czasu trwania oraz tempa. Wspomnienia tracą swoje znane zabarwienie emocjonalne i znaczenie, nawet tragiczne wydarzenia zanurzają się w pogodnym nastroju danej chwili. Przy wszystkich tych odchyleniach od normalnego przeżywania zwykłe, codzienne możliwości ekspresji stają się nieadekwatne. Beaufort pisał, że aktywność jego umysłu była spotęgowana „w stopniu, który umyka jakiejkolwiek próbie opisu", i że gwałtowny bieg myśli „nie tylko nie da się opisać, lecz prawdopodobnie ktoś, kto sam nie przeżył czegoś podobnego, nie potrafi tego sobie wyobrazić". Podobne słowa pojawiają się niemal w każdej relacji dotyczącej pamięci panoramicznej. Wydaje się, że wyrażenie swoich odczuć za pomocą języka wprowadza skalę czasową, która nie pasuje do introspektywnego przeżywania tego zjawiska. Również metafory, które można znaleźć w wielu relacjach, wyrażają poczucie bezsiły. Autor może zaczerpnąć metafory jedynie z domeny doświadczeń, które może dzielić z czytelnikami, a jednocześnie uświadamia sobie przepaść dzielącą je od swoich rzeczywistych przeżyć. Panorama, przedstawienie teatralne, szybki komputer, 35-milimetrowy film, seria slajdów, film bądź wideo - wszystkie te określenia zostają wciągnięte do opisów łącznie z przepraszającym gestem: czytelnik musi zrozumieć, że analogie te w niezręczny sposób oddają coś, co zaszło w sposób z niczym nieporównywalny. Lekarze, neurolodzy i psychiatrzy zajmujący się zjawiskiem pamięci panoramicznej 324 podzielają to poczucie bezsiły. Sami z łatwością uciekają się do metafor i analogii, a satysfakcja z przedstawionych powyżej wyjaśnień jest raczej natury estetycznej niż naukowej. Pod koniec swojego artykułu również Oskar Pfister wyraził nadzwyczajną klarowność towarzyszącą zjawisku pamięci panoramicznej za pomocą metafory. Przenosi ona czytelnika z powrotem w góry, gdzie Heim przeżył swój upadek, a sam Pfister dwukrotnie znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zbliża się wieczór. Wracając ze wspinaczki, widzi, że w dolinie zapadła już ciemność. Zszedłszy na dół, jeszcze raz ogląda się za siebie. W zapadającym zmierzchu trudno już odróżnić zbocza gór. Tylko jeden szczyt chwyta jeszcze ostatnie promienie słońca i wystaje z otaczającej ciemności, żarząc się tajemniczym światłem. ......,(• , .. V • >;<;- -jy-nii-- ¦¦ji ,,m^ J(:i;VJż c - I i {tli '- * Z PAMIĘCI - PORTRET Z MARTWĄ NATURĄ •"<¦ Mojemu ojcu Zamieszczony tu obraz Martwa natura „Yanitas" z portretem młodego artysty wisi w Lakenhal w Lejdzie. Namalował go Da-vid Bailly, siedemnastowieczny mistrz z Lejdy. Istnieją powody, by przyjąć, że jest to jego autoportret: z innych obrazów wiemy, że Bailly tak właśnie wyglądał. O jego życiu wiadomo niewiele. Współcześni nie zostawili na jego temat prawie żadnych informacji. Bailly urodził się w 1584 roku w Lejdzie. Po odwiedzeniu sklepu grawera Jacques'a de Geyn postanowił zostać malarzem. W zimie 1608 roku - miał wówczas 24 lata - wyruszył do Niemiec i Włoch. Zaczął utrzymywać się z malarstwa i po pięciu latach, „zmęczony podróżowaniem", powrócił do Lejdy. Tam szybko zdobył sobie nazwisko jako malarz portretowy. Zleceniodawców znajdował przede wszystkim w kręgach uniwersyteckich. Namalował między innymi takich wykładowców, jak Vossius, Barlaeus i Cocceius. Bailly ożenił się późno, dopiero w 1642 roku. Miał wówczas 58 lat. Wiek panny młodej, Agnety van Swanenburgh, jest nieznany. Wiosną 1657 roku małżonkowie postanowili spisać testament; Bailly był wówczas już zbyt słaby, by go podpisać. Jego śmierć, prawdopodobnie jednego z ostatnich dni października, została zanotowana w rejestrze Pieterskerk pod datą 5 listopada 1657 roku. Śmierci Bailly'ego nie można uznać za odejście prominentnego obywatela Lejdy: notatka widniejąca w Pieterskerk nie została przeniesiona do rejestru pogrzebowego utrzymywanego w ratuszu. David Bailly, Martwa natura „Yanitas" z portretem młodego artysty Obecnie nazwisko Bailly'ego jest związane przede wszystkim z jego Martwą naturą „ Yanitas" z portretem młodego artysty. Martwa natura na tym obrazie przedstawia przemijanie. Jeśli przeprowadzimy przekątną, począwszy od głowy Bailly'ego, to jej koniec przypadnie na czaszkę dominującą nad umieszczonymi na stole przedmiotami. Puste oczodoły czaszki skierowane są na zwisającą z krawędzi stołu, w rogu obrazu, kartkę papieru, na której widnieje tekst „Vanitas vanitum, et omnia va-nitas". Między głową a czaszką przekątna przecina dopiero co zgaszoną świecę, z której unosi się jeszcze wstążka dymu. Ponad stołem ulatują bańki mydlane: vita bulla - życie to bańka mydlana. Czaszka spoczywa między przedmiotami, które podkreślają przemijanie ziemskich rzeczy. Szklanica się przewróciła, fajka zgasła, róże w wazonie są zwiędłe i przekwitłe, monety i klejnoty leżą na stole bezładnie porozrzucane. W klepsydrze, którą ledwo widać spoza książki, czas niemal dobiegł końca. 326 327 Nad paletą na ścianie wisi rysunek w stylu Fransa Halsa przedstawiający grającego na lutni. Tuż przed malarzem widać końcówkę fletu prostego. Spośród wszystkich dziedzin sztuki muzykę uznawano za najbardziej ulotną, w XVII wieku bowiem nie można było zachować jej w żadnej formie. Fonograf -pierwszą sztuczną pamięć dla dźwięków - wynaleziono dopiero w 1877 roku. Zdjęcia rentgenowskie obrazu ujawniły intrygujący szczegół. Okazuje się, że we wcześniejszej wersji Bailly wskazywał swoim prętem malarskim na twarz kobiecą nad środkiem stołu. Pręt został później umieszczony na stole, lecz twarz kobieca pozostała ledwie widoczna za wąskim kieliszkiem, przypominając niemal zjawę. Dla widza pozostaje mroczną zagadką. Kim była? Dlaczego zajmowała początkowo tak prominentne miejsce? Co powodowało Baillym, że pozwolił jej potem zniknąć? A przede wszystkim: dlaczego pozwolił jej ukryć się pod warstwami farby, przez które wciąż przebijają jej rysy? Twarz Bailly'ego ma wyraz nieco apodyktyczny. Wygląda on na mężczyznę około trzydziestki, może właśnie powrócił z podróży, sprawia wrażenie człowieka z przyszłością. Jednakże wyraz samozadowolenia zmieszany jest z wyrazem powagi, co potęguje jeszcze trzymany przezeń portret starszego mężczyzny. Wydaje się, że Bailly pragnie powiedzieć, iż uświadamia sobie, że kiedyś on również się zestarzeje: w sposób dosłowny demonstruje widzowi starość. Obraz ten niesie ze sobą pouczenie, że powinniśmy żyć ze świadomością, iż kiedyś będziemy musieli przyjrzeć się swojemu życiu z perspektywy. W jaki sposób będziemy pod koniec spoglądać wstecz na wartości, które określały naszą egzystencję? Cóż będziemy mieli z bogactwa, piękna sztuki, wiedzy książkowej oraz wszelkich innych spraw, za którymi przedtem goniliśmy? Jako obraz przedstawiający nasze perspektywy życiowe, Martwa natura „ Vanitas" powinna być odczytywana od strony lewej do prawej, od młodości do starości, od przeszłości ku przyszłości. Podobnie jak strzałka oznaczająca upływ czasu, obraz wskazuje w prawo. f Fragment obrazu Bailly'ego Jednakże, oprócz bycia tym obrazem, Martwa natura „ Vani-tas" jest jednocześnie obrazem zupełnie innym. Aby ujrzeć ten drugi obraz, niezbędne są dwie informacje. Po pierwsze: na tej samej kartce papieru, która zawiera tekst „Vanitas", można przeczytać: „David Bailly pinxit Ao 1651". Po drugie: w 1651 roku Bailly miał 67 lat. Te dwa szczegóły zmieniają wszelkie zależności. „Prawdziwy" autoportret -jeśli można to tak określić - to nie młody mężczyzna z prętem malarskim, lecz starzec w owalnej ramce. Bailly namalował siebie takim, jakim był mniej więcej czterdzieści lat temu. Na autoportrecie widzimy nie młodego mężczyznę, który wyobraża sobie przyszłość, lecz starego mężczyznę, który przypomina sobie młodość. 328 329 Wiedząc to, możemy teraz, niemal słyszalnym kliknięciem, przesunąć w Martwej naturze „Yanitas" perspektywę czasową. W odwróceniu obraz przesuwa się nie do przodu, lecz do tyłu, od prawej do lewej, ruchem przeciwnym w stosunku do kierunku upływu czasu. Dwa portrety Bailly'ego formują razem Ge-stalt, nie w przestrzeni, lecz w czasie: można tu widzieć oba wyobrażenia, lecz nie oba jednocześnie. Zdumiewające, że nawet przy tym odwróceniu przesłanie pozostaje nienaruszone, ponieważ obydwie sprawy - pamięć młodości oraz perspektywa starości - wskazują na upływ czasu. Czy to właśnie pragnął wyrazić Bailly w swoim obrazie? Tęsknotę za wspominaną z uczuciem młodością, która przeminęła? Dobrze spędzone życie, w którym człowiek zgromadził tak wielką wiedzę fachową, że w końcu może je uwiecznić na obrazie? Czy też ostateczną daremność jakichkolwiek wysiłków? Czy chciał wystawić pomnik sztuce malarskiej - sztuce, która rzeczom przemijającym potrafi nadać trwałość? Poza tym niemym obrazem Bailly nie pozostawił w tej sprawie żadnych innych informacji; nie da się już odtworzyć motywów, które nim kierowały. Owalny portret Bailly'ego znajduje się na przecięciu przekątnych. Spoczywając na stole, stanowi część martwej natury przedstawiającej przemijanie. Portret ten jest jednak równocześnie trzymany - z czułością, jak mi się wydaje - przez młodego Bailly'ego, namalowanego „z pamięci". W ten sposób, na sześć lat przed śmiercią, Bailly umieścił pamięć tam, gdzie jest jej miejsce: w połowie między tym, co trwałe, a tym, co przemija. BIBLIOGRAFIA Fragmenty niektórych rozdziałów tej książki opublikowano wcześniej w następujących czasopismach: „Feit & Fictie", „Filosofie Magazine", „Nederlands Tijdschrift voor Psychologie", „NRC Handelsblad", „Psychological Medicine", „Psychologie & Maatschappij", „Psychologie Magazine en Raster". Rozmowa z Tonem Sijbrandsem ukazała się w nieco innej formie w pracy: T. Sijbrands, Wereldrecord blindsimultaan dammen (Gouda 2001). „PAMIĘĆ JEST JAK PIES, KTÓRY KŁADZIE SIĘ, GDZIE ZECHCE" R. Benschop, D. Draaisma, In pursuit ofprecision: the calibration ofminds and machines in late nineteenth-century psychology, „Annals of Science", 57 (2000) 1, s. 1-25. H. F. Crovitz, H. Schiffman, Freąuency ofepisodic memories asafunction oftheir age, „Bulletin of the Psychonomic Society", 4 (1974), s. 517-518. H. Ebbinghaus, Uber das Gedachtnis, Leipzig 1885. F. Galton, Psychometric experiments, „Brain", 2 (1879), s. 149-162. C. Nooteboom, Następna historia. Rytuały. Przeł. Z. Klimaszewska i E. Osuch- -Stańczak, PIW, Warszawa 1999, cyt. s. 107. R. Schulze, Aus der Werkstatt der experimentellen Psychologie und Pddagogik, Leipzig 1913. W. Traxel, H. Gundlach (red.),Ebbinghaus-Studien 1, Passau 1986. ,-. W. A. Wagenaar, My memory: a study of autobiographical memory ovensłxyears, „Cognitive Psychology", 18 (1986), s. 225-252. PRZEBŁYSKI W CIEMNOŚCI: PIERWSZE WSPOMNIENIA P. Blonsky, Das Problem der ersten Kindheitserinnerung und seine Bedeutung, „Archiv fur die gesamte Psychologie", 71 (1929), s. 369-390. F. W. Colegrove, lndividual memories, „American Journal of Psychology", 10 (1899), s. 228-255. G. J. Dudycha, M. M. Dudycha, Somefactors characteristic of childhood memories, „Child Development", 4 (1933), s. 265-278. 331 S. Freud, Uber Deckerinnerungen, „Monatschrift fur Psychiatrie und Neurologie", 1899. Zawarte w Gesammelte Werke, część 1, s. 531-554. Z. Freud, Psycholopatologia życia codziennego. Przeł. L. Jekels i H. Ivanka. Przekład uzupełnił i poprawi! W. Szewczuk. Cyt. według wyd.: Z. Freud, Psychopatologia życia codziennego. Marzenia senne, PWN, Warszawa 1987, s. 86. V. Henri, C. Henri, Enauete sur les premiers souvenirs de 1'enfance, ,,1'Annee psy-chologique", 3 (1896), s. 184-198. M. L. Howe, M. L. Courage, On resohing the enigma ofinfantile amnesia, „Psy-chological Bulletin", 113 (1993), s. 305-326. N. Matsier, Gesloten huis, Amsterdam 1994. V. Nabokov, Speak, memory (1951). Cyt. według: Geheugen, spreek. Przeł. R. Verhoef, Amsterdam 1992. K. Nelson (red.), Narratives from the crib, Cambridge (Mass.) 1989. K. Nelson, The psychological and social origins of autobiographical memory, „Psychological Science", 4 (1993), 1, s. 7-14. J. Piaget, Laformation du symbole chez lenfant, Neuchatel 1945. E. B. Potwin, Study of early memories, „Psychological Review", 8 (1901), s. 596-601. G. Sand, Dzieje mojego życia. Przeł. M. Dramińska-Joczowa, PIW, Warszawa 1968, cyt. s. 36. J. A. Usher, U. Neisser, Childhood amnesia and the beginnings of memory for four early life events, „Journal of Exerimental Psychology: General", 122 (1993), s. 155-165. S. Waldfogel, The freąuency and affective character od childhood memories, „Psychological Monographs: General and Applied", 62 (1948), s. 1-38. E. Wharton,^4 backwardglance, New York 1933. V. Woolf, A sketch ofthe past, w: Moments ofbeing. Unpublished autobiographical writings, London 1976, s. 61-137. ZAPACH A WSPOMNIENIA ' "• v" ' ¦•• ¦' "'¦ ¦= D. Ackerman, Historia naturalna zmysłów. Przeł. K. Chmielowa, KiW, Warszawa 1994, cyt. s. 23. S. Chu, J. J. Downes, Long live Proust: the odour-cued autobiographical memory bump, „Cognition", 75 (2000), B41-B50. J. Delacour, Proust's contribution to the psychology ofmemory. The reminiscen-ces from the standpoint of cognitive science, „Theory and Psychology", 11 (2001), s. 255-271. D. A. Laird, What canyou do withyour nose?, „Scientific Monthly", 45 (1935), s. 126-130. N. Matsier, Gesloten huis, Amsterdam 1994. C. Murphy, W. S. Cain, Odór identification: the blind are better, „Physiology and Behavior", 37 (1986), s. 177-180. M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, 1.1: W stronę Swanna. Przeł. T. Żeleński (Boy), PIW, Warszawa 1974, cyt. s. 56-59. 332 D. C. Rubin, E. Groth, D. J. Goldsmith, Olfactory cuing of autobiographical memory, „American Journal of Psychology", 97 (1984), s. 493-507. F. R. Schab, Odors and the remembrance of things past, „Journal of Experimen-tal Psychology: Learning, Memory, and Cognition", 16 (1990), s. 648-655. F. R. Schab, Odór memory: taking stock, „Psychological Bulletin", 109 (1991), s. 242-251. P. Vroon, A. van Amerongen, H. de Vries, Yerborgen verleider. Psychologie van de reuk, Baarn 1994. UCZUCIE ŻALU K. van Bennekom, De familie Van Bennekom, Amsterdam 1990. G. Kroi, De kunst van het vergeten, „Tirade", 38 (1994), s. 55-60. ZAPIS DNIA WCZORAJSZEGO •,Vll •¦.iii W. A. Wagenaar, Remembering my worst sins: how autobiographical memory serves the updating of the conceptual self w: M. A. Conway, D. C. Rubin, H. Spinnler, W. A. Wagenaar (red.), Theoretical perspectives on autobiographical memory, Dordrecht 1992, s. 263-274. W. Wundt, Erlebtes und Erkanntes, Stuttgart 1920. WEWNĘTRZNA LAMPA BŁYSKOWA '¦- ,\ }¦;' '¦ .1 R. Brown, J. Kulik, Flashbulb memories, „Cognition", 5 (1977), s. 73-99. . F. W. Colegrove, Individual memories, „American Journal of Psychology", 10 (1899), s. 228-255. M. Conway, Flashbulb memories, Hillsdale 1995. U. Neisser, Snapshots or benchmarks?, w: U. Neisser (red.), Memory observed: remembering in natural contexts, San Francisco 1982, s. 43^ł8. U. Neisser, N. Harsch, Phantom flashbulbs: false recollections ofhearing the news about Challenger, w: E. Winograd, U. Neisser (red.),Ajfect and accuracy in recall: studies of „flashbulb memories", Cambridge 1992, s. 9-31. „DLACZEGO PAMIĘTAMY WPRZÓD, A NIE WSTECZ?" "v f': !' łj M. Amis, Time's arrow, London 1991. H. Bergson, Ewolucja twórcza. Przeł. F. Znaniecki, KiW, Warszawa 1957, cyt. s. 266-267. F. H. Bradley, Why do we remember forwards and not backwards?, „Mind", 12 (1887), s. 579-582. J. Hanlo, Verzamelde gedichten, Amsterdam 1970. G. Kroi, Wat mooi is is moeilijk, Amsterdam 1991. 333 ABSOLUTNA PAMIĘĆ FUNESA I SZERASZEWSKIEGO ¦.;..-. , xi Borges napisał swoje opowiadanie o Funesie w 1942 roku i umieścił je w zbiorze zatytułowanym Ficciones (1944). W Polsce wydane pt. Pamiętliwy Funes w tłum. S. Zembrzuskiego; tu cyt. wg wyd.: J. L. Borges, Opowiadania, PIW, Warszawa 1978, s. 93-109. D. Draaisma, De romantische neuropsychologie van Lurija, „Psychologie en Maatschappij", 75 (1996), s. 123-136. A. R. Łurija, O pamięci, która nie miała granic. Z oryg. ros. przet. J. Przesmyc-ka, PWN, Warszawa 1970, cyt. s. 31, 42, 85. A. R. Lurija, The making ofmind. A personal account of Sovietpsychology, Cambridge (Mass.) 1979. KORZYŚĆ WYNIKAJĄCA Z DEFEKTU: SYNDROM SAWANTA Anonim, The life oj Jedediah Bwcton, „Gentleman's Magazine", 24 (1754), s. 251-252. N. Geschwind, A. M. Galaburda, Cerebral lateralization, „Archives of Neurolo- gy", 42 (1985), s. 428^159. M. J. A. Howe, Fragments ofgenius. The strange feats ofidiots savants, London 1989. M. J. A. Howe, J. Smith, Calendar całculating in «idiots savants»: how do they do it?, „British Journal of Psychology", 79 (1988), s. 371-386. W. Kayzer, Yertrouwd en o zo vreemd, Amsterdam 1995. J. Langdon Down, On some of the mental affections of chiłdhood and youth, London 1887. L. K. Miller, Musical savants. Exceptional skill in the mentalły retarded, Hillsdale (New Jersey) 1989. A. Ockelford, Derek Paravicini: a boy with extraordinary musical abilities, „Eye Contact", 1991, s. 8-10. N. O'Connor, B. Hermelin, Idiot savant calendrical calculators: maths or memo- ry?, „Psychological Medicine", 14 (1984), s. 801-806. N. 0'Connor, B. Hermelin, Yisual and graphic abilities of the idiot savant artist, „Psychological Medicine", 17 (1987), s. 79-90. O. Sacks, An anthropologist on Mars: seven paradoxical tales, London 1995. S. B. Smith, The great mental calculators, New York 1983. D. A. Treffert, Extraordinary people, New York 1989. S. Wiltshire, Floating cities: Venice, Amsterdam, Leningrad — and Moscow, London 1991. ,, . ^ .,-',<. u. \ : .'¦ on-'/. >¦» t , \t 1 " . ( U " ' i I i I' V ' 334 PAMIĘĆ MISTRZA: ROZMOWA Z TONEM SIJBRANDSEM A. Binet, L. Henneguy, La psychologie des grands calculateurs et joueurs d'echecs, Paris 1894. R. Fine, The psychology of blindfold chess. An introspective account, „ Acta Psy- chologica", 24 (1965), s. 352-370. A. D. de Groot, F. Gobet, Perception and memory in chess. Studies in the heuri- stics of the professional eye, Assen 1996. R. W. iongm&n, Het oog van de meester, Assen 1968. '..<\:i. : : T. Sijbrands. Goudse notities, „Dammen", 141 (2000), s. 15-26. ;.-.m\» ¦ T. Sijbrands, Wereldrecordblindsimultaan dammen, Gouda 2000. ' ¦ : ') ,.:(; .rtlti ,'i i TRAUMA A PAMIĘĆ: SPRAWA DEMIANIUKA ¦ ,;r '•»' "*> ¦ '¦¦ ».vVi-4'i ,¦ ..¦*•' • ¦ Y. Arad, Belzec, Sobibor, Treblinka: The Operation Reinhard death camps, Bloomington 1987. B. Bettelheim, Indiridual and mass behavior in extreme situations, „Journal of Abnormal and Social Psychology", 38 (1943), s. 417-452. B. Bettelheim, The informed heart, Glencoe 1960. E. A. Cohen, De afgrond. Een egodocument, Amsterdam/Brussel 1971. R. Glazar, Die Falle mit dem griinen Zaun. Uberleben in Treblinka, Frankfurt am Main 1992. D. de Mildt, In the name of the people: perpetrators of genocide in the reflection of theirpost-warprosecution in West-Germany. The„Euthanasia"and„Aktion Reinhard" trial cases, Den Haag 1996. D. Patterson, Sun turned to darkness. Memory and recovery in the Holocaust me- moir, Syracuse 1998. G. Sereny, lnto that darkness: an examination of conscience, London 1974. Y. Sheftel, Defending„Iwan the Terrible". The conspiracy to convict John Demia- niuk, Washington 1996. J.-F. Steiner, Treblinka, Paris 1966. W. A. Wagenaar, Identifying Ivan: a case study in legał psychology, New York 1988. W. A. Wagenaar. J. Groenweg, The memory of concentration camp survivors, „Applied Cognitive Psychology", 4 (1990), s. 77-78. Y. Wiernik, A Year in Treblinka, New York 1945. '!- •>¦><¦ RICHARD I ANNA WAGNEROWIE: bvy' ' .»\v.. ¦ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ LAT POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO ' ¦?' >! " Seria fotografii małżeństwa Wagnerów znajduje się w kolekcji Heimatmuseum Charlottenburg w Berlinie. Kompletna seria została opublikowana w pracy: B. Jochens (red.), Deutsche Weihnacht. Ein Familienalbum 1900-1945, Berlin 1996. Z tego wydania zaczerpnięto również dane dotyczące życia Wagnerów. 335 „KRĄŻYMY WOKÓŁ W OWALNYCH LUSTERKACH": O ZJAWISKU DEJA VU G. Achterberg, Verzamelde gedichten, Amsterdam 1963. ¦•'¦ - - J. Anjel, Beitragzum Capittel tiber Erinnerungstduschungen, „Archiv fur Psychiatrie", 8 (1877), s. 57-64. E L. Arnaud, Un cas d'illusion de „deja-vu" ou „fausse memoire", „Annales medico-psychologiques", 3 (1896), 8. seria, s. 455-470. J. Bancaud, F. Brunet-Bourgin, P. Chauvel, E. Halgren, Anatomical origin of dejd-vu and „vivid memories" in human temporal lobe epilepsy, „Brain", 117 (1994), s. 71-90. H. Bergson, Le souvenir du present et la fausse reconnaissance, „Revue Philoso-phique", 66 (1908), s. 561-593. E. Bernard-Leroy, Llllusion de fausse reconnaissance, Paris 1898. G. E. Berrios, De'jd-vu in France during the 19th century: a conceptual history, „Comprehensive Psychiatry", 36 (1995), s. 123-129. R. Brauer, M. Harrow, G. Tucker, Depersonalisation phenomena in psychiatrie patients, „British Journal of Psychiatry", 117 (1970), s. 509-515. L. Couperus, Extaze. Een boek van geluk, Amsterdam 1892. C. Dickens, Dawid Copperfield. Powieść. Przei. K. Beylin, KiW, Warszawa 1989, cyt. t. I, s. 353; t. II, s. 119. A. Forel, Das Gedachtenis und seine Abnormitdten, Ziirich 1885. M. A. Harper, De'ja-vu and depersonalization in normal suhjects, „Australian and New Zeland Journal of Psychiatry", 3 (1969), s. 67-74. W. Hazeu, Gerrit Achterberg. Een biografie, Amsterdam 1988. A. F. Th. van der Heijden, Vallende ouders, Amsterdam 1983. G. Heymans, Eine Enąuete iiber Depersonalisation und „Fausse Reconnaissance", „Zeitschrift fur Psychologie", 36 (1904), s. 321-343. G. Heymans, Weitere Daten iiber Depersonalisation und „Fausse Reconnaissance", „Zeitschrift fur Psychologie", 43 (1906), s. 1-17. J. H. Jackson, On a particular variety of epilepsy „intellectual aura ", one case with symptoms of organie brain disease, „Brain", 11 (1888), s. 179-207. W. James, Principles of psychology, New York 1890. J. Jensen, Uber Doppelwahrnehmungen in der gesunden wie in der kranken Psyche, „Allgemeine Zeitschrift fur Psychiatrie und Nervenkrankheiten" (Supl.), 25 (1868), s. 48-64. K. van Kooten, Meer modemismen, Amsterdam 1986. D. H. Myers, G. Grant, A study of depersonalization in students, „British Journal of Psychiatry", 121 (1972), s. 59-65. F. W. H. Myers, The subliminal self, „Proceedings of the Society for Psychical Research", 11 (1895), s. 334-593. V. M. Neppe, The psychology ofdejd-vu: have I been here before?, Johannesburg 1983. O. Pfister, Schockdenken und Schockphantasien bei hóchster Todesgefahr, „Internationale Zeitschrift fur Psychoanalise", 16 (1930), Tom 3-4, s. 430-455. 336 A. Pick, Zur Casuistik der Erinnerungstauschungen, „Archiv fur Psychiatrie", 6(1876), s. 568-574. T. F. Richardson, G. Winokur, De'ja-vu in psychiatrie and neurosurgicalpatients, „Journal of Nervous and Mental Disease", 146 (1968), s. 161-164. W. Scott, Guy Mannering, czyli astrolog. Prze). A. Przedpełska-Trzeciakowska, Nasza Księgarnia, Warszawa 1975, cyt. s. 322. H. N. Sno, The de'jd-vu experience. A psychiatrie perspective, Amsterdam 1993. H. N. Sno, D. Draaisma, An early Dutch study ofde'jd-vu experiences, „Psycholo- gical Medicine", 23 (1993), s. 17-26. H. N. Sno, D. H. Linszen, The dejd-vu experience: remembrance of things past?, „American Journal of Psychiatry", 147 (1990), s. 1587-1595. H. N. Sno, D. H. Linszen, F. E. R. E. R. de Jonghe, Een zonderlinge zweming... Over de'jd-vu eryaringen in de bellettrie, „Tijdschrift voor Psychiatrie", 4 (1992), s. 243-254. H. N. Sno, D. H. Linszen, F. E. R. E. R. de Jonghe, De'jd-vu experiences and re- duplicative paramnesia, „British Journal of Psychiatry", 160 (1992), s. 565-568. J. Sully, Illusion. A psychological study, London 1881. A. L. Wigan, The duality ofthe mind, London 1844. REMINISCENCJE ' , Wdowa po ostatnim potomku przybranego syna Van den Hulla ofiarowała w 1992 roku rękopis autobiografii Archiwum Miejskiemu w Haarlemie. Tekst ten, opatrzony wstępem Raymonde Padmosa i uzupełniony bibliografią oraz drzewem genealogicznym Willema van den Hulla, ukazał się pod tytułem Autobiografie (1778-1854) w serii Egodocumenten, Hilversum 1996. M. A. Conway, D. C. Rubin, The structure of autobiographical memory, w: A. F. Collins, S. E. Gathercole, M. A. Conway, P. E. Morris (red.), Theories of memory, Hove 1993, s. 103-137. J. M. Fitzgerald, Autobiographical memory and conceptualizations ofthe self, w: M. A. Conway, D. C. Rubin, H. Spinnler, W. A. Wagenaar (red.), Theoreti-cal perspectives on autobiographical memory, Dordrecht 1992, s. 99-114. P. Fromholt, S. F. Larsen, Autobiographical memory and life-history narratives in aging and dementia (Alzheimer type), w: M. A. Conway, D. C. Rubin, H. Spinnler, W. A. Wagenaar (red.), Theoretical perspectives on autobiographical memory, Dordrecht 1992, s. 413—426. F. Galton, Psychometric experiments, „Brain", 2 (1879), s. 149-162. A. Jansari, A. J. Parkin, Things that go bump in your life: explaining the remini-scence bump in autobiographical memory, „Psychology and Aging", 11 (1996), s. 85-91. P. D. McCormack, Autobiographical memory in the aged, „Canadian Journal of Psychology", 33 (1979), s. 118-124. 337 D. C. Rubin, T. A. Rahhal, L. W. Poon, Things leamed in earty adulthood are re-membered best, „Memory and Cognition", 26 (1998), s. 3-19. D. C. Rubin, M. D. Schulkind, The distribution of autobiographical memories across the lifespan, „Memory and Cognition", 25 (1997), s. 859-866. H. Schuman, J. Scott, Generations and collective memories, „American Sociolo-gical Review", 54 (1989), s. 359-381. DLACZEGO ŻYCIE PŁYNIE SZYBCIEJ, GDY SIĘ STARZEJEMY ,.„ A. D. Baddeley, Reduced body temperaturę and time estimation, „American Journal of Psychology", 79 (1966), s. 475^t79. A. Camus, Obcy. Przef. M. Zenowicz. Cyt. wedtug wyd.: Obcy. Upadek, Krąg, Warszawa 1991, s. 56, 57. A. Carrel, Man, the unknown, London 1953. S. E. Crawley, L. Pring, When did Mrs. Thatcher resign? The effects ofageing on the dating ofpublic events, „Memory", 8 (2000), s. 111-121. L. W. Dobb, Patteming of time, New Haven/London 1971. M. G. Flaherty, A watched pot. How we experience time, New York/London 1999. P. G. Gray, The memory factor in social surreys, „Journal of the American Stati- stical Association", 50 (1995), s. 344-363. J.-M. Guyau, La genese de l'ide'e de temps, Paris 1890. H. Hoagland, The physiological control of judgments of duration: evidence for a chemical clock, „Journal of General Psychology", 9 (1933), s. 267-287. WJames, The principles of psychology, New York 1890. P. Janet, Une illusion d'optique internę, „Revue Philosophiąue", 3 (1877), s. 497-502. E. Jiinger, Das Sanduhrbuch, Frankfurt am Main 1954. G. Kroi, Een Fries huilt niet, Amsterdam 1980. P. A. Mangan, Report for Annual Meeting of the Society for Neuroscience, Washington 1996. T. Mann, Czarodziejska góra. Przet. J. Kramsztyk, Czytelnik, Warszawa 1998, cyt. t. I, s. 152, 153. E. Meumann, Beitrage zur Psychologie des Zeitbewusstseins, „Philosophische Studien", 12 (1896), s. 127-254. J. Michon, V. Pouthas, J. Jackson (red.), Guyau and the idea of time, Amster- dam/Oxford/New York 1988. C. Orlock, lnnertime, New York 1993. M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. III: Strona Guermantes II. Przeł. T. Żeleński (Boy), PIW, Warszawa 1974, cyt. s. 390, 427. Th. Ribot, Choroby pamięci. Przet. J. Steinhaus, Warszawa 1886, cyt. s. 44^5. M. S. Shum, The role oftemporal landmarks in autobiographical memory proces- ses, „Psychological Bulletin", 124 (1998), s. 423-442. J. Sully, Illusion. A psychological study, London 1881. E. J. Zwaan, Links en rechts in waarneming en beleving, Utrecht 1966. 338 KSIĘGA ZAPOMNIENIA V ,.' 'bo .! A G. Achterberg, Verzameldegedichten, Amsterdam 1963. ¦.•¦.t<<.*'O'- , i' A. D. Baddeley, Human memory. Theory and practice, Hove 1990. H. P. Bahrick, Semantic memory content in permastore: 50 years of memory for Spanish leamed in school, „Journal of Experimental Psychology: General", 113 (1984), s. 1-29. R. Brown, D. McNeill, The «tip of the tongue» phenomenon, „Journal of Verbal Learning and Verbal Behavior", 5 (1966), s. 325-337. P. G. de Bruijn, De tegenwereld in stellinggebracht: historisch-kritische uitgave van de gedichten van Gerrit Achterberg, Den Haag 2000. W. James, The principles of psychology, New York 1890. E. F. Loftus, On thepermanence ofstored Information in the human brain, „American Psychologist", 35 (1980), s. 409^120. Th. Ribot, La memoire commefait biologiąue, „Revue Philosophiąue", 9 (1880), s. 516-547. Th. Ribot, Choroby pamięci. Przeł. J. Steinhaus, Warszawa 1886. D. Schacter, Searching for memory: the brain, the mind, and thepast, New York 1996. A. Sunderland, J. E. Harris, A. D. Baddeley, Do laboratory tests predict everyday memory?, „Journal of Verbal Learning and Verbal Behavior", 22 (1983), s. 341-357. W. A. Wagenaar, My memory: a study of autobiographical memory over shc years, „Cognitive Psychology", 18 (1986), s. 225-252. TJifDiO! .H;;v>fl .! „WIDZIAŁEM SWOJE ŻYCIE JAK PRZESUWAJĄCY SIĘ PRZEDE MNĄ FILM" : PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować osobom, których zachętom, krytyce i pomocy wiele zawdzięczam; są to: Ann Boer, Trudy Dehue, Maarten Derksen, Yvette Draaisma, Ellis Ellenbroek, Goffe Jensma, Gerrit Kroi, Sarah de Rijcke, Willem Wagenaar i Annę Wolff. Odrębne słowa podziękowania, co stało się już zwyczajem, rezerwuję dla Patricka Everarda: za niezawodność w kwestii stylu i smaku oraz za to, że jest czytelnikiem, dla jakiego chętnie się pisze. i i. u, , ' >t ' > " ••,(.! SPIS ILUSTRACJI Eksperyment w stylu Ebbinghausa dotyczący pamięci. R. Schulze,v4i« der Werk-statt der ex- perimentellen Psychologie und Pddagogik, Leipzig 1913 (s. 14). Wykres słupkowy przedstawiający przeciętny udział wspomnień autobiograficznych w zależności od wieku. S. Chu, J.J. Downes, Long live Proust: the odour--cued autobiographical metnory bump, „Cognition" 75 (2000), B41-B50 (s. 48). Dziadek z wnuczkiem. Ze zbiorów autora (s. 57). Jasmijnstraat 1959. K. van Bennekom, De familie van Bennekom, Amsterdam 1990 (s. 58). Wszystkie zwierzęta z lasu do dzisiaj wiedzą dokładnie, gdzie się znajdowały i co robiły w chwili, gdy usłyszały, że zastrzelono matkę Bambi. G. Larson, The chickens are restless, Kansas City 1993 (s. 65). Sztuczny wzór, który Łuria przedstawił geniuszowi pamięci, Szeraszewskiemu. A. Lurija, Een teveel aan geheugen, Amsterdam 1990 (s. 84). Mężczyzna obdarzony nadzwyczajnym talentem arytmetycznym, Jedediah Bux-ton (1707-1772). S. B. Smith, The great calculators, New York 1983 (s. 96). Rysunek przedstawiający Westerkerk w Amsterdamie wykonany przez Stephe-na Wiltshire. S. Wiltshire, Floating cities. Venice, Amsterdam, Leningrad -and Moscow, London 1991 (s. 104). Rysunek przedstawiający Westerkerk w Amsterdamie wykonany przez nieznanego artystę. Historisch Topografische Atlas, Gemeentelijke Archiefdienst Amsterdam (s. 104). Arcymistrz Ton Sijbrands. © Herman Zonderland 1993 (s. 123). Ustawienie szachów oraz rysunek Sittenfelda przedstawiający, jak wyobraża on sobie to ustawienie. A. Binet, L. Henneguy, La psychologie desgrands calcu-lateurs et joueurs d'e'checs, Paris 1894 (s. 130). Trzy zdjęcia Demianiuka. W. A. Wagenaar, Identifying lvan: a case study in legał psychology, New York 1988 (s. 136). Strona albumu, na której naklejono zdjęcia Demianiuka oraz Federenki. Jw. (s. 142). Seria zdjęć z Trawnik. Jw. (s. 145). Franz Stangl. Y. Arad, Belzec, Sobibor, Treblinka: The operation Reinhard death camps, Bloomington 1987 (s. 162). 342 Kurt Franz. Jw. (s. 162). Iwan Marczenko. Y. Sheftel, Defending „Ivan the Terrible". The conspiracy to convict John Demjanjuk, Washington, DC, 1996 (s. 162). Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1900 r. B. Jochens (red.), Deutsche Weihnacht: Ein Familienalbum 1900-1945, Nicolai Verlag, Berlin 1996 (s. 166). Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1915 r. Jw. (s. 168). Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1917 r. Jw. (s. 169). Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1927 r. Jw. (s. 170). Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1935 r. Jw. (s. 171). , ¦'{''•:.¦' Małżeństwo Wagnerów, wieczór wigilijny 1937 r. Jw. (s. 172). Anna Wagner, czerwiec 1945 r. Jw. (s. 174). Sztych przedstawiający dwie półkule mózgowe: obkurczoną i nienaruszoną. J. Cruveilhier, Anatomie pathologiąue du corps humaine, Paris 1835 (s. 190). Filozof i psycholog Gerard Heymans (1857-1930). D. Draaisma (red.), Een laboratorium voor de ziel. Gerard Heymans en het begin van de experimentele psychologie, Groningen 1992 (s. 195). Wykres słupkowy przedstawiający wspomnienia badanych osób w wieku przeciętnie siedemdziesięciu lat w reakcji na bodźce słowne. M. A. Conway, D. C. Rubin, The structure of autobiographical memory, w: A. Collins, S. E. Gathercole, M. A. Conway, P. E. Morris (wyd.), Theories of memory, Hove 1993 (s. 217). Tył „Szkoły francuskiej" Willema van den Hulla przy St. Jansstraat w Haarle-mie. Rysunek Gerrita Scholtena, 1822 r. W. van den Hull, Autobiografie (1778-1854), Hilversum 1996 (s. 232). Jean-Marie Guyau (1854-1888). J. Michon, V. Pouthas, J. Jackson (wyd.), Gu-yau and the idea oftime, Amsterdam-Oxford-New York 1988 (s. 252). Zaprojektowany przez Wilhelma Wundta Taktir-Apparat przeznaczony do studiowania czasu. E. Zimmermann, Preisliste uber psychologische und physio-logische Apparate, Leipzig 1903 (s. 263). Dagerotyp przedstawiający Sir Francisa Beauforta (1774-1857). A. Friendly, Beaufort of the Admiralty. The life of Sir Francis Beaufort 1774-1857, New York 1977 (s. 297). Albert Heim (1849-1937) na krótko przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami. Festschrift Albert Heim, Ziirich 1919 (s. 300). David Bailly, Martwa natura „ Vanitas" z portretem młodego artysty. Stedelijk Mu-seum De Lakenhal, Lejda (s. 327). Fragment obrazu Bailly'ego (s. 329). SPIS RZECZY „Wspomnienie jest jak pies, który kładzie się, gdzie zechce" .... 5 Przebłyski w ciemności: pierwsze wspomnienia........21 Zapach a wspomnienia...............40 Uczucie żalu ..........v:.......56 Zapis dnia wczorajszego.......,-.»•.......60 Wewnętrzna lampa błyskowa .......,.......64 „Dlaczego pamiętamy w przód, a nie wstecz?" n.........72 Absolutna pamięć Funesa i Szeraszewskiego . >........79 Korzyść wynikająca z defektu: syndrom sawanta........91 Pamięć mistrza: rozmowa z Tonem Sijbrandsem H.......122 Trauma a pamięć: sprawa Demianiuka...........134 Richard i Anna Wagnerowie: czterdzieści pięć lat pożycia małżeńskiego 164 „Krążymy wokół w owalnych lusterkach": o zjawisku deja vu . . . . 176 Reminiscencje..................214 Dlaczego życie płynie szybciej, gdy się starzejemy .......249 Księga zapomnienia................279 „Widziałem swoje życie jak przesuwający się przede mną film" . . . 294 Z pamięci - Portret z martwą naturą...........326 Bibliografia..............¦.. . . . . 331 Podziękowania ,„<„.,. . . <:., . . ..„,. .... ...,, . . ^'. . 341 Spis ilustracji . . '. . . » • ..,.¦.,. . . . <\t. . . ... 342 BIBLIOTEKA MYŚLI WSPÓŁCZESNEJ Tytuły roku 2006 Giorgio Agamben Profanacje Zygmunt Bauman Globalizacja Guy Debord Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektaklu Douwe Draaisma Dlaczego życie płynie szybciej, gdy się starzejemy O pamięci autobiograficznej Ronald Ingelhart Fala przypływu O równości płci Doreen Kimura Płeć i poznanie Sheldon Krimsky Nauka skorumpowana? O niejasnych związkach nauki i biznesu Annę Moir David Jessel Płeć mózgu O prawdziwej różnicy między mężczyzną a kobietą Praca zbiorowa Czy przed Wielkim Wybuchem był Bóg? Argumenty naukowców i teologów