Anis D. Pordes Irek Grin ICH MIASTO Wspomnienia Izraelczyków, przedwojennych mieszkańców Krakowa Prószyński i S-Ka. Copyright © Anis D. Pordes & Irek Grin 2004 Projekt okładki: EMG Na okładce wykorzystano zdjęcie rodziny Efraima Rakowera, wykonane ok. 1906, pochodzące z prywatnej kolekcji; Autorzy i Wydawca dziękują profesorowi Aleksandrowi Skotnickiemu za udostępnienie prywatnych zbiorów i zgodę na wykorzystanie archiwalnych fotografii w książce; Zdjęcia bohaterów: Anis D. Pordes Zdjęcie autorów na czwartej stronie okładki: Adrian Fichmann Redakcja: Wiesława Karaczewska Redakcja techniczna: Małgorzata Kozub Barbara Wójcik Łamanie: Ewa Wójcik Korekta: Grażyna Nawrocka ISBN 83-7337-840-5 Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65 Pamięci Rafaela F. Scharfa Wstęp Zvi Barlev, wnuk naczelnego rabina Krakowa, Mozesa Samuela Bleichera, przyjechał do Polski po sześćdziesięciu latach i poszedł pokazać swoim dzieciom dom, w którym dorastał. Starszej kobiecie, wychylającej się z okna, powiedział, że niegdyś tu mieszkał. Chciał wiedzieć, czy może żyje tu jeszcze ktoś, kogo mógłby znać. „Niech pan pyta - odrzekła kobieta -ja tu mieszkam najdłużej". „A od kiedy?" - zapytał gość. „Od 1942..." Kilka lat temu profesor Zbigniew Mach, w owym czasie dziekan Wydziału Filozoficznego UJ, przyjął w Londynie zaproszenie na piątkową kolację w domu Rafaela E Scharfa. W pewnym momencie pan Scharf, ów niestrudzony eksplorator przedwojennego życia Żydów krakowskich, zapytał profesora, czy spośród jego studentów nie znalazłby się ktoś, zdolny dokonać dokumentacji tamtego Miasta za pomocą najwspanialszego narzędzia, dostępnego psychologowi i socjologowi - rozmów ze świadkami. Anis D. Pordes, studentka profesora Macha, szukała właśnie tematu pracy doktorskiej. I tak to się zaczęło. Miałem szczęście przyglądać się przez lata pracy Anis. Próbowałem pomagać. Jednak - bądźmy szczerzy - skorzystałem na tej współpracy znacznie więcej niż ona. Nie tylko miałem przed oczami całkowicie niepowtarzalny materiał, pisząc powieść „Ze złości", i scenariusz filmu dokumentalnego o przedwojennym żydowskim Krakowie, ale także, a może przede wszystkim, poznałem wielu ludzi, którzy pokazali mi Miasto w sposób niedostępny dla większości turystów. Spośród tysięcy żyjących na całym świecie krakowskich Żydów Anis Pordes wybrała grupę, która po opuszczeniu Polski osiadła w Izraelu, w państwie żydowskim. Wybór nie był podyktowany jedynie ograniczeniami badawczymi czy ekonomicznymi. Izraelscy krakowianie stanowią bardzo silną społeczność, której nie waham się nazwać: sąsiedzką. Zwykle ludzie mieszkający w miastach oddalonych o dziesiątki czy setki kilometrów nie mają wspólnych wspomnień szkolnych czy podwórkowych. Zasada ta nie dotyczy Żydów. Wskutek tragicznej historii narodu Żyd mieszkający w Hajfie i ten w Beer Szewie przechowują w pamięci nazwę tego samego sklepu, w którym ich matki robiły zakupy, albo pogrzeb Naczelnika Państwa w jakimś bardzo odległym kraju, od którego oddziela ich już nie tylko morze, ale i całe dojrzałe życie. Bo mimo że była wtedy sobota, krakowscy Żydzi wylegli na ulice wzdłuż trasy konduktu, aby pożegnać Marszałka. Z powodów, które chciałoby się nazwać magicznymi, to właśnie izraelscy krakowianie z konsekwencją bronią pamięci o Mieście, również wtedy, gdy - jakże często - uważają, że Polska ich zdradziła. Bo nawet jeśli nie ma w nich tęsknoty za krajem dzieciństwa, to pozostała miłość do Miasta. Powiedzą niektórzy: nie demonizujcie Krakowa, wspomnienia dzieciństwa, nawet krztuszące się dymem Holokaustu, pozostawiają idylliczny obraz Miasta oraz implikują idealizowanie miejsca. I zapewne będzie w tym trochę racji; zdają sobie z tego sprawę również bohaterowie tomu. Powiedzą inni: to nie pamięć o Krakowie ma taką siłę, to pamięć o rodzicach, braciach, siostrach, których zostawiło się na zawsze w obozach zagłady, tych którzy nie chodzą już po Grodzkiej, Rynku, Plantach, Błoniach. Im również przyznajemy jakąś część racji. Ale to właśnie świadomość złożoności zjawiska powoduje, że słowo „Miasto" zapisujemy wielką literą. I dlatego mówimy: Ich Miasto. Bo nasze jest zupełnie inne. Ta świadomość, ta używająca bezwzględnego zaimka „ich", jest udręczona. Wiele razy Anis Pordes podróżowała do Izraela, godzinami rozmawiała z bohaterami, zebrała sporo ponad dwa tysiące stron wspomnień o Mieście. Z perspektywy sześćdziesięciu lat i milionowego niemal Krakowa, w którym żyje obecnie kilkuset może Żydów, autorka dostarczyła nam materiału unikalnego. Jej rozmówcy zapraszają w podróż po ulicach, na których żydowscy obywatele stanowili przed wojną co najmniej jedną czwartą przechodniów. Słowo „podróż" jest tu jak najbardziej na miejscu. Przechadzka po tamtym Mieście w niczym nie przypomina wycieczki meleksem po krakowskim Kazimierzu, największej zachowanej dzielnicy żydowskiej w Europie, śladem synagog, z nosem wlepionym w broszurowe przewodniki. To jest podróż, a jak to stwierdzono celnie, tym się różni turysta od podróżnika, że ten drugi wykupuje bilet w jedną stronę. Bo nie ma powrotu z tej wyprawy. Poznawszy tamten świat, nigdy się już tak samo nie powędruje po Krakowie. Na czym polega wyjątkowość tej książki? Napisano wszak dziesiątki ksiąg na temat przedwojennego żydowskiego Krakowa - wiele z nich autorstwa bohaterów tomu. Otóż, po pierwsze, metoda badania pamięci przyjęta przez Anis Pordes implikuje powtarzalność i drobiazgowość pytań. Te same pytania, z pozoru nudne i niepotrzebnie pedantyczne, kierowane są do ludzi pochodzących z różnych środowisk żydowskiego Krakowa. Owo szczegółowe odtwarzanie mapy obyczajowej Miasta - a także jej różnorodności - pozwala na przywołanie nie tylko żydowskich ulic, szkół, sklepów i zwyczajów, ale także rodów, nazwisk, koligacji, imion. Staje się więc to kopanie w pamięci niczym wyprawa po skarb, uparte i wyczerpujące. Dużo skarbów - chociaż to nie te same, o których krążą legendy -zakopali w sobie Żydzi wygnani z Polski. To żmudna praca wydobyć je na zewnątrz, szczególnie jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że po tylu latach trudno będzie dociec ich historycznej prawdziwości. Anis Pordes się to udało. Na naszych oczach rysują się tamte ścieżki, zarówno w sensie topograficznym, jak i swoiście mistycznym. Bo zapełniają się ludźmi żywymi, uśmiechniętymi, szczęśliwymi, smutnymi, zmartwionymi, przerażonymi, wpatrzonymi znowu w frontony kamienic i kasztanowce i słuchającymi hejnału, który przed wojną niósł się znacznie dalej niż dzisiaj. Mieszają się światy, bo chociaż, jak mówi Miriam Gobernik, „w Krakowie jak jakiś kamień źle leżał kiedyś, to dalej tak leży", to nie ma kto go pokazać, a skąd my dziś mamy wiedzieć, że on od zawsze tak krzywo leżał? Sami zaś świadkowie, żegnając się z Polską, zostawiając tu głównie groby, najczęściej nie mieli już komu tego opowiedzieć. Wielką laskę czynią nam rozmówcy Anis Pordes. Powinniśmy być wdzięczni, że obcym ludziom opowiadają o swoim dzieciństwie i młodości. Bohaterowie tomu pochodzą w większości z rodzin całkowicie niemal zasymilowanych z polskim społeczeństwem. Wychowywani byli na polskich patriotów. Nie znali pisarzy żydowskich, w domach rozmawiali po polsku, judaizm był dla nich już tylko tradycją, nie zaś religią. Znacznie lepiej rozumieli polską kulturę niźli pobożność pokolenia dziadków. Rzadko bywali na ortodoksyjnym Kazimierzu. Wstydzili się, kiedy ortodoksyjni żydzi kaleczyli polszczyznę. Dopiero po wojnie, gdy nie było już pobożnych żydów, zaczynali odczuwać żal, że nie zwracali na nich uwagi albo wręcz traktowali ich jako przeszkodę w całkowitej asymilacji narodu żydowskiego z polskim. Być może dobitnie zrozumieli wówczas to, co przed wojną jedynie przeczuwali: oderwanie od własnej tradycji nie gwarantuje akceptacji ze strony polskich sąsiadów. „Kochałam Kraków w dziki sposób, ale Kraków mnie zdradził" - powie jedna z bohaterek. „To była jednostronna miłość" - doda inna. Zagłada nie pozwoli już nigdy odpowiedzieć, czy postępowanie spolonizowanych rodzin żydowskich, gdzie koszerną kuchnię utrzymywało się tylko dlatego, że „dziadkowie by do nas nie przyszli", i kultywowało się tradycję udziału członków rodziny w narodowowyzwoleńczych polskich powstaniach XIX stulecia przyniosłoby efekt w postaci aprobaty ze strony polskich sąsiadów. Czy bożonarodzeniowe drzewka, stawiane przez polskie służące w żydowskich domach, stałyby się czymś więcej niż tylko dziecięcą igraszką? Czy tradycja śpiewania polskiego hymnu w żydowskich szkołach nadal, po sześćdziesięciu latach, wywoływałaby takie samo wzruszenie w bohaterach książki, jak wtedy, gdy pieśń ta była także hymnem trzech milionów żydowskich obywateli Polski? Czy Zvi Nathan, sławny trębacz Gimnazjum Hebrajskiego, po pięćdziesięciu latach odgrywający dla izraelskiej młodzieży krakowski hejnał na górze Karmel w Hajfie, ma wciąż nadzieję, że będzie go słychać na Kazimierzu? Czy my, współcześni krakowianie, potrafimy usłyszeć symboliczne wezwanie trębacza? Jesteśmy odpowiedzialni za to, że krakowianie z Miasta, odwiedzając po półwieczu swoje mieszkania, rozpoznając tę samą farbę na ścianach dziecinnych pokojów i te same piece i szyby w drzwiach, witani są jak obcy i groźni. Nie pamiętając, że było Miasto, jesteśmy winni nienawiści. Dobrze, że świadkowie chcą nam jeszcze opowiadać. Dobrze, że Miasto nawiedza ich jak mara i każe snuć opowieści o historii, którą tutaj wciąż się świadomie i nieświadomie kastruje. Być może wielu czytelnikom te rozmowy właśnie uzmysłowią, że krakowskie żydostwo żyje i z daleka uśmiecha się do swojego Miasta, chociaż czasem tylko przez sen. Wnuk rabina Bleichera, Zvi Barlev, znowu jest w Polsce. Opowiadając o tym, gdzie był posterunek policji i przychodnia dla dzieci na Rynku Podgórskim, rysuje długopisem plan na dłoni. Wokół jest dość papieru, a on rysuje na dłoni. Nieco poniżej numeru obozowego. Dziwnie wygląda ten Rynek Podgórski na niemłodej już ręce Izraelczyka. Dziwnie znajomo. Irek Grin Podziękowania Dziękuję: Profesorowi Zdzisławowi Machowi za pomysł, zaufanie, cierpliwość i wyrozumiałość. Miriam Akavii za wsparcie i pomoc w dotarciu do krakowian w Izraelu. Piotrowi Puchcie za wszelką pomoc w Izraelu. Irkowi Grinowi za nieocenioną pomoc merytoryczną. Arturowi Kotwicy za ogromną pomoc techniczną. Monice Wasilewskiej za stałe wsparcie duchowe. Profesorowi Aleksandrowi Skotnickiemu za udostępnienie zdjęć do tej publikacji. Mojej Mamie za cierpliwość. Tacie za utwierdzanie mnie w wierze, że jestem na dobrej drodze. Wszystkim moim rozmówcom w Izraelu dziękuję za zaufanie i powierzenie unikalnych wspomnień. Dzięki tym rozmowom jestem dzisiaj lepszą krakowianką. Anis D. Pordes Shoshana Adler (Rozalia Kiihrneich) ur. 1926 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona w marcu 2001 r. w domu Shoshany Adler w Beer Szewie. Powtórzona, pierwsze spotkanie w marcu 2000 r. Anis D. Pordes: Cieszę się, że się znowu spotykamy. Shoshana Adler: Ja też się cieszę, że wróciła pani do mnie. Wtedy moja opowieść była bardzo pobieżna, a my mamy bardzo złożone i bardzo bogate biografie. Bardzo dużo wzlotów, ale też więcej upadków. Jesteśmy teraz na tym etapie życia, kiedy robimy flashbacki i podróże w przeszłość, oczywiście otwierają się wtedy traumy, ale to jest nieuniknione. Bardzo ważne jest dla nas teraz „zamykanie kręgów". To naturalne, że człowiek, który ma taki ciężar gatunkowy życiowych doświadczeń, bardzo często wraca do przeszłości, ale nie tylko do tych trudnych przeżyć w czasach okupacji, w czasach zagłady, ale też do dzieciństwa. Moje dzieciństwo było naprawdę sielskie, anielskie - jak pisał Mickiewicz... W którym roku pani się urodziła? W 1926, w Krakowie. Rodzina w ogóle pochodziła z Krakowa. Rodzice prowadzili bardzo udane z handlowego punktu widzenia interesy. Matka miała swój osobny zakład, dużą far-biarnię chemiczną. Farbiarnia nazywała się „Krakowianka", znajdowała się na ulicy Staro-wiślnej 18. Ojciec też miał swój sklep. Mieszkaliśmy we własnym domu, właśnie przy ulicy Starowiślnej 18. Ten dom należał do nas i mojej babci, matki ojca, która mieszkała razem z nami. Pralnia matki to był rodzaj takiej małej fabryczki, cały kompleks z maszynami, biurami i pokojem przyjęć - dość duże przedsiębiorstwo. Ojciec zajmował się dostawą mięsa, miał też w tej samej kamienicy sklep. Jak się nazywał ojciec? Józef Kiihrneich. Matka miała na imię Helena, z domu Grinberg. Babcia nazywała się Ama-lia Kiihrneich. Dziadek już wtedy nie żył. Mieszkaliśmy więc w tym domu, dom był bardzo 11 duży, z oficyną. Na dole były różne sklepy i przedsiębiorstwa. My zajmowaliśmy pierwsze piętro. To było duże mieszkanie, pięć pokoi. Myśmy mieli swoją część, babcia swoją. Czy to mieszkanie należało wcześniej do pani babci? Nie, to było nasze mieszkanie. Babcia po prostu chciała mieszkać z nami. Ojciec był jej ukochanym synem, a ponieważ stosunki z synową też układały się bardzo dobrze, więc mieszkała u nas. Ponieważ moja matka była bardzo zajęta interesami, mieliśmy też służącą, panią Anielcię, która była taką naszą zaufaną, ukochaną osobą. Mieszkała w oddzielnym, specjalnym pokoju, służbówce. Trudno nawet powiedzieć, że ona u nas służyła, bo była raczej członkiem rodziny. W czasie wojny bardzo nam pomogła! To była Polka? Oczywiście, Polka! Bardzo pobożna, chodziłam z nią do wszystkich kościołów. Dlatego teraz mam do tego taki sentyment. Kiedy był tutaj teraz papież, to wychodziłam z siebie, bo wracały od razu wspomnienia z dzieciństwa! Czy Anielcia opiekowała się też dziećmi? Nie, od tego była inna osoba. Anielcia zajmowała się domem, ale nie wykonywała ciężkich prac. Przed wojną było tak, że od czasu do czasu przychodziła do nas na przykład praczka, a ona tylko gotowała i prowadziła dom. W jakim była wieku? Była mniej więcej w wieku mojej matki, a moja matka była bardzo młoda, bo wyszła za mąż, mając siedemnaście lat. Anielcia była młoda, miała może ponad trzydziestkę. Była niezamężna. Czy pani rodzice zostali zeswatani? Nie, w jakiś inny sposób się poznali, przez kogoś. Matka pochodzi ze Skawiny. Opowiem o tym, bo moja druga babcia, właśnie ze Skawiny, była bardzo ważnym elementem w moim wychowaniu. Myślę, że jeśli wybrałam zawód pracownicy socjalnej, to korzenie tej decyzji sięgają właśnie babci. Więc jeździłam do tej Skawiny i przypominam sobie, że stanowiłam tam pewną atrakcję, bo pochodziłam przecież z Krakowa. Nasz ojciec wszystkie swoje wysiłki - to może trudno sobie teraz wyobrazić - poświęcał naszemu wykształceniu. Wszystkie pieniądze inwestował nie w jakieś stroje, nie w luksusy, ale w naszą naukę... Jak dużo miała pani rodzeństwa? Była nas dwójka, miałam jeszcze brata. Nazywał się Zygmunt Aleksander, urodził się w 1929 roku. Więc przede wszystkim ojciec inwestował we mnie. Przychodziła do nas panna Bronią, Żydówka, która opowiadała mi o literaturze i o przeczytanych książkach. To 12 było dosyć typowe, że taka żydowska, mieszczańska rodzina kładła nacisk przede wszystkim na wykształcenie dzieci. To było najważniejszym celem. Przychodziła więc ta panna Bronią, ja bardzo często chodziłam „pod łabędzie"1 i tam mówiliśmy o „Janie Krzysztofie" i o „Duszy zaczarowanej" Romaina Rollanda, i o wszystkich tych pisarzach pacyfistycznych, bo to było wtedy w modzie. John Dos Passos i „Rodzina Thibault"... Z drugiej strony, ojciec dbał bardzo, abym otrzymała wykształcenie muzyczne. Miałam stosunkowo dobry słuch, grałam na fortepianie, od momentu kiedy skończyłam sześć lat. Była więc również panna Jakubowicz, jedna z sióstr bliźniaczek, która była nauczycielką muzyki. Przychodziła do nas i uczyła mnie gry na fortepianie. Odbywały się też koncerty i tak dalej... Ojciec kupił mi bardzo piękne pianino, pamiętam, marki Petrof, czarne. Zrobię teraz dygresję: podczas wojny, kiedy chciałam od czasu do czasu uciec od tego wszystkiego, co się wtedy działo, do muzyki, to pamiętam, że grałam mazurka Chopina i „Pieśni bez słów" Mendelssohna. Potem przyszli Niemcy, zabrali wszystko, co mieliśmy w domu, również ten fortepian. Nie zapomnę tego, co wtedy się zdarzyło, to było bardzo wzruszające: nasza Anielcia, która nas bardzo kochała, wzięła szybko nożyk i na fortepianie wydrapała: „Fortepian Panny Rózinki" - bo nie nazywano mnie Róża2, tylko zdrobniale: Rózinka. Ona wyobrażała sobie, że ten fortepian kiedyś do mnie wróci, bo jak to tak: przychodzą i go zabierają! Poza tym miałam w domu nauczycielkę języka francuskiego, choć uczyłam się go też w szkole, w gimnazjum. Ciekawe jest to, że mój ojciec był takim pracownikiem socjalnym bez wykształcenia akademickiego. Był człowiekiem bardzo wrażliwym na cierpienie, ból i ludzkie nieszczęścia. Do jego sklepu przychodzili czasem ludzie, którzy pożyczali od niego pieniądze, opowiadali mu o swoich smutkach i radościach. Między innymi przychodziła pewna kobieta, dosyć zaniedbana, o siwych włosach. Ojciec widział, że ona coś bardzo głęboko przeżywa. Kiedyś zapytał ją: „Powiedz mi, co z tobą jest?". Wtedy opowiedziała mu bardzo niezwykłą historię. Ona była córką aktorów, którzy pracowali w Comedie Francaise w Paryżu. Zakochała się nieprzytomnie w Polaku, o którym dzisiaj powiedzielibyśmy: playboy. On jej tak zawrócił w głowie, że przyjechała za nim do Polski, do Krakowa, miała z nim trójkę dzieci, a potem on ją rzucił. Z tej rozpaczy rozpi-ła się bardzo. Więc ojciec powiedział do niej: „Dobrze byłoby, gdybyś mogła zacząć pracować. Ja mam córkę i jestem zainteresowany, żebyś nauczyła ją francuskiego, będę ci dobrze płacił! Ona ma koleżanki, też z takich domów, w których mogą sobie na to pozwolić, i dzięki temu będziesz miała jakiś dochód i mogła lepiej żyć!". Ona się zgodziła. Ponieważ to była rodowita Francuzka, to przekazała mi miłość do języka i literatury francuskiej. Te wszystkie piosenki... „Sur le pont d'Avignon", „Les petits bergers", „Al-lons enfants de la patrie..." - Marsyliankę. Przekazała mi to w taki sposób, w jaki potrafiłby to zrobić tylko człowiek, który się tam urodził i tęskni za tymi miejscami. Ta pani przychodziła do nas codziennie, można powiedzieć, że też była częścią naszej rodziny. Dzięki temu znałam dobrze francuski. Uczyła tylko panią czy również pani brata? Tylko mnie, brat był jeszcze za mały, miał wtedy może dziewięć lat. Uczyła też inne moje 1 Chodzi o nieistniejący staw na Plantach, po którym pływały łabędzie. 2 Hebrajskie imię pani Adler „Shoshana" oznacza właśnie „Róża". 13 koleżanki. Znałam również język niemiecki. W domu mówiło się wyłącznie po polsku, ja nie znałam na przykład języka żydowskiego, byliśmy dość zasymilowani. Pani rodzice znali żydowski? Matka rozumiała, ale mówiła raczej po niemiecku, ojciec tak samo. Kiedy chcieli, żebyśmy czegoś nie zrozumieli, to rozmawiali właśnie po niemiecku. Nie uczyłam się tego języka, tak jak francuskiego, ale znałam go na tyle, że -jak to się mówi - po niemiecku nie można mnie było sprzedać. Później, niestety, w czasie wojny, nauczyłam się go. Dopiero potem zrozumiałam, jaką wartość w moim życiu miały te starania ojca, żebym uczyła się języków. Doceniłam też później to, że otrzymałam wykształcenie muzyczne, które w najgorszych chwilach wojny pomagało mi uciec w świat dźwięków i fantazji. Miałam bardzo bogate dzieciństwo nie tylko ze względu na to, że zapewniano mi wszystko, czego potrzebowałam, ale też dlatego, że ojciec kładł wielki nacisk na zaspokojenie moich potrzeb w sferze emocjonalnej i intelektualnej. Ponieważ byłam pierwszą córką i pierwszą wnuczką ze strony matki, to oczywiście bardzo mnie rozpieszczały wszystkie ciotki i babka. Ale ojciec mówił mi: „Ty nigdy nie patrz w górę, na tych, którzy mają więcej. Patrz w dół i zauważaj tych, którzy mają mniej!". Ja z tym poszłam przez życie! Ojciec mówił mi też: „Tego, co człowiek umie, ani ogień, ani woda nie zabiorą. O to musisz dbać i na tym musi ci zależeć!". Bardzo to mocno zapamiętałam i można powiedzieć, że do dzisiaj wręcz obsesyjnie się uczę, choć to już mi do niczego nie jest potrzebne. Nie potrzebuję więcej naukowych tytułów, nie wpłynie to już na mój status życiowy, a jednak... Tak samo mój syn, to widocznie jest już w genach. Zajmuje się komputerami, pracuje w elektrowni atomowej w Dimo-nie, ale też ma zdolności humanistyczne, tak jak ja. Zdobył już drugi tytuł z przedmiotów humanistycznych - tylko dla samej przyjemności uczenia się, bo to nic więcej mu nie daje. Więc mój dom z czasów dzieciństwa był zawsze pełen miłości i światła. Zawsze przyjmowało się w nim wszystkich potrzebujących. Pamiętam, że jeszcze gdy byłam w szkole powszechnej, ojciec zawsze mówił: „Może są tam jakieś koleżanki, które nie mają swoich kanapek?", i zawsze robił ich więcej, żebym mogła się nimi podzielić. To są takie rzeczy, które zobowiązują na całe życie, człowiek idzie przez nie z takim właśnie bagażem. Do jakich szkół pani poszła? Chodziłam do szkoły im. Marii Konopnickiej, to było na ulicy Sebastiana. To była polska szkoła dla dziewczynek, ale pamiętam, że chodziła tam większość albo wyłącznie Żydówki. To była taka dzielnica - nie można powiedzieć, że żydowska, ale bardzo wielu Żydów mieszkało w rejonie ulic Dietla, Sebastiana, Jasnej3, Zielonej4, Starowiślnej. Także Natan Gross tam mieszkał. Nauczycielkami w tej szkole były Polki. Pamiętam, że było tam bardzo patriotycznie. Uczennice pochodziły raczej z asymilujących się domów, bo te z tych tradycyjnych chodziły do bardziej żydowskich szkół. Codziennie rano śpiewałyśmy: „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze...". W naszym domu nie było wtedy w ogóle żadnego nurtu syjonistycznego. Byłam wychowana w bardzo polskim duchu, wśród literatury polskiej, poezji, w której byłam rozkochana. 3 Dzisiaj ul. Bogusławskiego. 4 Dzisiaj ul. Sarego. 14 Czy w szkole były lekcje religii? Były lekcje religii żydowskiej. Pamiętam, że był taki nauczyciel, nazywał się Helfrot, ale ja niechętnie się tego uczyłam. A propos - ponieważ miałam tylu dodatkowych nauczycieli, to miałam też nauczyciela języka hebrajskiego, żeby znać podstawowe rzeczy. To był bardzo uroczy człowiek, taki humanista, liberał. Wiedział, że mnie to nie bardzo interesuje, więc rozmawialiśmy też na różne inne tematy. W ten sposób, ze szkodą dla mnie, nie nauczyłam się prawie nic. Nie chodziłam w dodatku do Hebrajskiej Szkoły5, poszłam później również do polskiego gimnazjum, na ulicy Starowiślnej, gdzie chodziły same Żydówki. Był tam zespół nauczycieli i polskich, i żydowskich. Pamiętam, że nauczycielka francuskiego nazywała się Krylówna i ona nas fantastycznie uczyła tego języka. Zdałam maturę ze wszystkich przedmiotów po wojnie, bo kiedy się zaczęła, nie miałam jeszcze czternastu lat. Potem byłam na Uniwersytecie Jagiellońskim, który miał już wtedy wielką renomę. Powiedziano mi, że gdybym, na przykład, chciała robić doktorat w Ameryce, to wszystkie tamtejsze uniwersytety uznają mój dyplom. To był jeden z najlepszych uniwersytetów na świecie, bez wątpienia. Co się czytało w pani domu? Oczywiście czytało się literaturę polską. Rodziewiczówna, Orzeszkowa, Mickiewicz, Słowacki, Krasicki - wszystko. Poza tym rodzice czytali przede wszystkim gazety. Mieliśmy zawsze „Kurier Codzienny", „Nowy Dziennik"6 , mama lubiła też pismo „Światowid". Czasem docierała do nas lwowska „Chwila"7, bo to było żydowskie pismo na bardzo dobrym poziomie. Oprócz tego przychodziły do nas „Wiadomości Literackie" i jeszcze inne pisma, takie bardziej rozrywkowe. Matka bardzo lubiła operetkę i chodziła na przedstawienia. Ojciec wolał muzykę klasyczną. Pamiętam, że kiedy przyjeżdżał do Krakowa Imre Ungar, to ojciec zawsze biegł szybko, żeby kupić nam bilety, i byłam raz na jego koncercie. W Bagateli występowała Josephine Baker, poszłam tam wtedy z matką. Pamiętam, jak śpiewała: „J'ai deux amours mon pays et Paris, Paris toujours...". Była też w Krakowie Habima8 i dała przedstawienie, „Krótki piątek". Na Bocheńskiej był Teatr Żydowski, tam też rodzice mnie zabierali. Chodziłam także na balet i na rytmikę, jedna z nauczycielek nazywała się Dusia Busterbinde, a druga Waksówna, bardzo znana. Była choreografem, miała własne studio baletowe. Pamiętam, że w Bagateli tańczyłam barkarolę, nie pamiętam już do czyjej muzyki. Byłam wtedy w takiej liliowej sukni! Innym razem tańczyłam mazurka Chopina. Otrzymywałam w ten sposób typowe dla mieszczańskiego, żydowskiego domu wykształcenie. Ponieważ byliśmy mniejszością, to ciągle trzeba było udowadniać, że nie jest się mniej wartym od innych, 5 Hebrajska Szkoła Powszechna i Żydowskie Gimnazjum Koedukacyjne, od 1936 r. Prywatne Gimnazjum Ko-edukacyjne im. Chaima Hilfsteina, mieszczące się na rogu ulic Podbrzezia i Brzozowej. Najbardziej znana szkolą żydowska w przedwojennym Krakowie, wychowująca młodzież przede wszystkim w duchu syjonizmu i polskiego patriotyzmu. Z racji wyjątkowej pozycji Szkoły Hebrajskiej we wspomnieniach bohaterów tomu przyjęto pisownię wielkimi literami. 6 „Nowy Dziennik" - gazeta żydowska wydawana w Krakowie w języku polskim od r. 1918 do 1939. Niezwykle popularna w środowiskach zasymilowanych rodzin o nastawieniu syjonistycznym. 7 „Chwila" - gazeta żydowska wydawana we Lwowie w języku polskim od r. 1919 do 1939. Dziennik o charakterze narodowo-syjonistycznym. 8 Habima (hebr. scena) - najsławniejszy teatr przedwojenny grający w języku hebrajskim. Założony w 1917 r. w Moskwie przez Cemacha Nachuma Dawida. 15 a może nawet, że trochę więcej. Maturę zdałam eksternistycznie już po wojnie. Z polskiego pisałam o szklanych domach Żeromskiego. Musieliście więc państwo udowadniać swoją polskość? Tak! Swoją polskość, co do której dla mnie nie było żadnych wątpliwości. Ja nie otrzymałam żadnego innego wychowania niż polskie. Z tym że święta obchodziliśmy żydowskie. Właśnie o to chciałam zapytać: w czym przejawiało się państwa żydostwo? Wszystkie święta obchodziliśmy bardzo uroczyście. Na przykład święto Pesach...9.To jest też to, co zostało mi z tamtych lat w tym moim bagażu rodzinnym: nie wolno pozwolić, żeby ktoś, kto nie ma nikogo bliskiego, spędzał to święto samotnie. Do dziś zbieram u siebie wtedy różnych ludzi i to jest ta nasza Wielkanoc, Święto Wiosny, Święto Wolności - wspomnienie chwili, kiedy Żydzi wyszli z Egiptu. Jak obchodziło się wtedy to święto? Ojciec odprawiał seder10, zbierała się rodzina, zapraszało się też różnych samotnych ludzi. Święto Pesach odbywało się u was, tak? Tak, dlatego, że mieliśmy bardzo duże mieszkanie i kucharkę, Anielcię. Wciąż wraca Anielcia... Anielcia była częścią wszystkiego i ona to rozumiała. Kiedy przychodziła niedziela, miała cały dzień wolny, chodziłam z nią wtedy do kościoła. Mogła też w niedzielę wyjechać do rodziny na wieś. Ona strasznie mnie kochała! Do dziś żyją we mnie różne ślady, które pozostawiła. Pamiętam wciąż: „Panna Rózinka się przeziębi, proszę włożyć ciepłe pończochy!", i nagle się reflektuję: po co ja się tak ciepło ubieram, nie jestem już małą dziewczynką! Nie za bardzo lubiłam jeść, więc ona się dwoiła i troiła, żeby mnie nakarmić. Denerwowała się, że trwonię różne rzeczy, bo na przykład dostawałam prezenty i je natychmiast rozdawałam. Mój ojciec był pod tym względem taki sam. Opowiadano o nim wtedy taką anegdotę: kiedy przychodzili do ojca różni ludzie po to, żeby pożyczyć od niego pieniądze, to on im je pożyczał. Kiedy matka mówiła: „Dałeś temu człowiekowi pieniądze, a przecież nawet nie zapytałeś, jak on się nazywa!", to ojciec odpowiadał: „Przecież jak będzie chciał mi je oddać, to i tak odda, a jeśli nie, to po co ja mam znać jego nazwisko?". Był człowiekiem majętnym, ale do materialnych spraw nie przykładał wagi. I widocznie również mnie to przekazał: nie trzymam się tak kurczowo przedmiotów. 9 Pesach (hebr. oszczędzony) - najważniejsze święto żydowskie przypadające 14 dnia miesiąca nisan. Tradycyjnie rozumiane jako święto upamiętniające wyjście Izraelitów z Egiptu. Podczas Pesach Żydzi powstrzymują się od jedzenia zakwasu. 10 Seder (hebr. porządek) - uroczysta kolacja pierwszego dnia święta Pesach. 16 Wróćmy jeszcze do sederu. Kto w czasie tego wieczoru zadawał cztery pytania?^ Mój brat, bo on był młodszy. Ze świąt Nowego Roku pamiętam tylko niektóre obrazy: ojca, który chodził do swojej bóżnicy w te święta, nazywała się chewretilem, po hebrajsku to jest chawertil. Ta bóżnica była w dzielnicy żydowskiej, ale nie pamiętam, przy jakiej ulicy. Więc ojciec, mimo że był zasymilowany, nie chodził do Templuu? Nie, właśnie chodził do tej bóżnicy. Być może dlatego, że tam chodzili jego znajomi. W czasie tego święta odmawia się modlitwę za umarłych, jizkor13, ojciec bardzo tego przestrzegał. Był też wtedy zwyczaj związany z rogami, które nazywają się szofar14, to była wielka atrakcja dla dzieci. Kiedy kończy się post, jest Sądny Dzień, Jom Kipur15. Wtedy też ojciec pościł i chodził do bóżnicy. Mimo że ja nie jestem w ogóle religijna, to też tego dnia teraz poszczę, choć to bardziej związane jest z Zagładą i tymi wszystkimi ludźmi, którzy zginęli. Czy w okresie świąt widać było na ulicach, że to jest jakiś szczególny czas? Widać było, bo tam mieszkali głównie Żydzi, może osiemdziesiąt procent. To nie była taka ludność ortodoksyjna, żeby chodzili od razu ubrani jak chasydzi, ale czuło się tę świąteczną atmosferę. Sklepy były pozamykane, bo ich większość była przecież żydowska. Pamiętam jeszcze, że w Nowy Rok szło się nad Wisłę i rzucało okruchy chleba rybom na znak, że zrzuca się z siebie grzech. Pamiętam, jak szło się wtedy na most, który prowadził na Podgórze. Było też święto Purim16, bardzo wesołe. Przygotowuje się wtedy „uszy Hamana". Robi się je z ciasta, do środka wkłada się czekoladę, mak, orzechy. Na ulicach w dzielnicy żydowskiej grali wtedy klezmerzy. Był też pochód w maskach, zwany adlojada17. Pamiętam Zielone Świątki - szawuot18, czyli przekazanie Tory na górze Synaj. Wtedy Anielcia przygotowywała bardzo dobre rzeczy z sera. Robiła cudowne serniki, paluszki z sera, pierożki z serem, naleśniki z serem - bo to jest takie święto, w czasie którego nie je się mięsa, tylko właśnie potrawy z sera. Było też święto Sukot19 - szałasy i wszystkie te biblijne opowiadania o mannie. 11 Cztery pytania tradycyjnie stawiane w czasie wieczerzy sederowej przez najmłodsze z dzieci. Są one ściśle określone i dotyczą wyjątkowości święta Pesach. 12 Tempel - synagoga postępowa w Krakowie na rogu ulic Miodowej i Podbrzezia. Zbudowana w latach sześćdziesiątych XIX w. W okresie międzywojennym skupiała wokół siebie zasymilowaną inteligencję żydowską. Kazania wygłaszano w języku niemieckim i polskim. Najbardziej znanym rabinem synagogi Tempel był Ozjasz Thon (por. przyp. 31). 13 Jizkor (hebr. Oby wspominał) - pierwsze słowa modlitwy za zmarłych krewnych oraz męczenników za wiarę. W okresie międzywojennym nazwą tą określano wszystkie modlitwy odprawiane w najważniejsze święta, a związane ze wspomnieniem zmarłych. 14 Szofar - instrument muzyczny wykonany z rogu baraniego. Dęcie w szofar tradycyjnie obwieszcza ważne wydarzenia, np. nadejście Nowego Roku i koniec Dni Pokuty. 15 Jom Kipur (hebr. Dzień Pojednania) - najważniejszy dzień w religii żydowskiej, obchodzony dziesiątego dnia miesiąca tiszri. Czas oczyszczenia z grzechów, rachunku sumienia, skruchy. Dzień wybaczenia bliźnim i prośby o wybaczenie tych, których się skrzywdziło. 16 Purim (hebr. Przeznaczenie) - święto przypadające czternastego dnia miesiąca adar. Obchodzi się je na pamiątkę uniknięcia przez Żydów zagłady z rąk Hamana. 17 Adlojada (aram. aż nie będziesz wiedział) - tradycja nadużywania alkoholu w czasie święta Purim. 18 Szawuot (hebr. Tygodnie) - święto obchodzone szóstego dnia miesiąca siwan. Związane z rozpoczęciem żniw, a także z przekazaniem Tory na Synaju. 19 Sukot (hebr. Szałasy) - święto przypadające piętnastego dnia miesiąca tiszri. Związane z zakończeniem zbiorów. Żydzi mają obowiązek zamieszkania na czas święta w szałasach na pamiątkę drogi z Egiptu do Ziemi Obiecanej. 17 2. Ich Miasto Czy u państwa stawiało się szałasy? \ Nie, nie przypominam sobie. Wiedzi się ono Kuczki, jadło się wtedy te; Chanuka20, na cześć zwycięstwa IV nazywają się lewiwot21. ¦ Te wszystkie potrawy przygotowywała i Anielcia wszystko potrafiła zrobić! I lam tylko, że jest takie święto, po polsku nazywało tradycyjne przysmaki. Potem było jeszcze święto ichabeuszy. Przygotowuje się wtedy placki, które [nielcia? waniaf Mama w ogóle nie wtrącała się dogot^ Nie, Anielcia była udzielną księżną vi kuchni! Poza tym miała wielką charyzmę, autorytet. Ojciec nas wychował tak, że nie bytó wolno podnieść głosu na Anielcię. On nigdy mnie nie uderzył, ale wystarczyło, że tylko r< i mnie spojrzał. Ona była naprawdę bardzo ceniona i bardzo kochana, ale odwzajemniła ?ię za to stokrotnie! Czy państwa dom był koszerny? i Teraz nie pamiętam już takich szcz6i?ółów... Być może był koszerny ze względu na naszą babcię, ale generalnie matka nie zwf acała na to chyba uwagi. Czy w piątek zapalano w domu świec ki? Kto je zapalał? Być może świecono... Pamiętam, żei )o wojnie matka zapalała świeczki, ale to za tych, którzy nie mogli zapalić ich sami. Przei wojną nie pamiętam, czy to było tak dokładnie przestrzegane. Dużo gestów było wykon Rwanych ze względu na babcię. Babcia postawiona była na piedestale, ojciec bardzo ją kochał. Przychodziła do niej fryzjerka, babcia była jeszcze z tego poprzedniego pokolenia, wię i nosiła perukę22. Była bardzo zadbana i bardzo siebie kochała, tak myślę. Wszystkie jej ż^:zenia zawsze spełniano, była taką prawdziwą matro-ną. Wszyscy wokół niej skakali i ws syscy się z nią liczyli. kaliśmy były dwa kina: w następnej kamienicy, obok nas kino Uciecha, a naprzeciwko, tam gdzie teraz jest teatr, kino Adria24. Chodziłam na filmy, na które wolno mi było chodzić, ale chciałam też bardzo zobaczyć te, które były tylko dla dorosłych. To był już okres dojrzewania, dziewczyny chciały oglądać filmy bardziej pikantne, podniecające, tymczasem przed wojną bardzo przestrzegano tych zakazów. Byłam też słaba z matematyki i na klasówkach potrzebowałam zawsze ściągawek. Więc co robiłam? Brałam kapelusz mojej mamy, a miała ich całą kolekcję, wkładałam buty na wysokich obcasach i szłam do kina! Pamiętam, że był na przykład taki film, „Krzyk ulicy" z Vivien Leigh, romans. Kiedy go tym sposobem zobaczyłam, to następnego dnia opowiadałam go w szkole, a w zamian za to dostawałam od koleżanek ściągawki z matematyki. Robiłam dobre interesy! Miałam wtedy więcej takich ograniczeń. Ponieważ przez dłuższy czas byłam jedynym dzieckiem wśród najbliższej rodziny, to wszyscy strasznie się o mnie martwili i bali. Nie wolno mi było chodzić na łyżwy, bo mogę złamać nogę, nie wolno mi było pływać, bo utonę... To jest jedyna rzecz, o którą mam dziś do swojej rodziny pretensje! W takiej sytuacji zawsze musiałam się najpierw wykradać z domu i dopiero wtedy biegać gdzieś z koleżankami. Kim były pani koleżanki? Kim byli najbliżsi znajomi rodziny? Moje najbliższe koleżanki poznałam jeszcze w szkole powszechnej. To były Żydówki, wszystkie potem zginęły. Szczególnie zaprzyjaźniona byłam z jedną, nazywała się Dunka Daffner, była ze mną bardzo związana, przez wszystkie lata. Chodziłyśmy później razem do tego samego gimnazjum. O tym, jak dalece byłam z nią zaprzyjaźniona, świadczy pewien zabawny epizod, który zdarzył się, kiedy byłyśmy w czwartej czy piątej klasie szkoły powszechnej. Ona zachowywała się wtedy niegrzecznie, rozmawiała na lekcji - a wtedy dyscyplina była dyscypliną, nie tak jak teraz. Postawiono ją więc do kąta. Ja wiedziałam, że to nie ona była winna, bo to ta druga dziewczyna zaczynała z nią rozmowę, ale ukarano tylko Dunkę. Wstałam wtedy i powiedziałam: „To jest bardzo niesprawiedliwe! Idę z nią stać w kącie, bo to nie ona zawiniła!", i stanęłam obok niej! Dunka zginęła potem tragicznie, została wysłana do Bełżca. Miałam jeszcze jedną koleżankę, Rutkę Meier, która była najlepszą uczennicą. Ona też zginęła. Przeżyła tylko jedna koleżanka, z którą chodziłam do gimnazjum, mieszka teraz w Tel Awiwie. Nazywa się Krysia Trajbicz. I jeszcze Marylka Monderer. Czy ubrania, które nosiliście, były szj l.e specjalnie, czy kupowano je gotowe? Ubrania dla mnie mama kupowała ^ ;r jednym z najelegantszych krakowskich salonów dla dzieci, który nazywał się „Koral". Prowadziły go siostry Koralówny, tam były najpiękniej- sze rzeczy dla dzieci. Sklep był na S ka ubierała się u bardzo dobrych kr; les. Kupowała też dużo kapeluszy ;Z kapeluszami mamy wiąże się też taka anegdota: bardzo kochałam kino! Przeżywalai 20 Chanuka (hebr. Poświęcenie) - święto ol zwycięstwa powstania Machabeuszy. 21 Lewiwot - rodzaj placków ziemniaczanyc 22 Ortodoksyjne Żydówki po zamążpójściu 23 Najprawdopodobniej na Floriańskiej. 18 :ewskiej23 czy gdzieś w tamtych okolicach. Moja mat-ivcowych: jedna z nich nazywała się Stein, druga Abe- bardzo mocno każdy film. W okolicy, w której miesz- thodzone dwudziestego piątego dnia miesiąca kislew na pamiątkę .inaly wtosy i nosiły peruki. Czy miała pani znajomych Polaków? Niekoniecznie z podwórka: czy w ogóle mieliście państwo kontakt z Polakami? W naszym domu mieszkali sami Żydzi. Tylko stróżka Antosia była Polką. Wiem, że matka miała kontakty z Polakami: z klientami, którzy przychodzili do pralni, mieliśmy też pracowników, wyłącznie Polaków. Oni bardzo przeżywali to, że nie mogli nam potem pomóc. Czy Polacy byli zapraszani do domu? Tak, przychodzili napić się kawy czy coś zjeść. Ale jeśli chodzi o stosunki towarzyskie, to nie, nie przypominam sobie takich. Po wojnie - owszem! 24 W miejscu tym znajduje się obecnie Scena Kameralna Starego Teatru. 19 Czy pani była w tych czasach w polskim domu? Kiedy jeździłam do Skawiny, to tam odwiedzałam wiele polskich domów. Moja babcia była tam wielkim autorytetem. Jeśli były jakieś problemy lub konflikty, to wszyscy przychodzili do mojej babci i radzili się. Babcia miała tam bardzo duży dom. Jak babcia się nazywała? Anna Grinberg. Była kobietą pełną takich niezwykłych ludzkich walorów! Była bardzo mądra, bardzo wrażliwa. Całe polskie otoczenie bardzo ją ceniło. Jej dom nazywano domem „na szpicu", bo to był największy dom w Skawinie. Mówiło się więc: „Aaa, Grinbergowa «na szpicu», to jest kobieta!". Babcia była bardzo aktywna, pamiętam to z czasów, kiedy jeździłam tam na wakacje. W piątki przygotowywało się w jej domu paczki dla wdów i samotnych osób. Pani zdaniem, dlaczego relacje polsko-żydowskie były w tym miasteczku lepsze? Może dlatego, że ludzie lepiej się znali? Była tam taka rodzina Różewiczów. Ich córka była bardzo piękna, miała fantastyczne nogi, pamiętam! Oni przychodzili często do babci, spotykali się. Było więcej takich rodzin. W Skawinie mieszkał też brat matki, Zygmunt. Był wspaniałym sportowcem, pływakiem, był bardzo przystojny. On miał bardzo dużo przyjaciół Polaków, więcej niż Żydów! To właśnie tam, w Skawinie, spotykałam się z Polakami tak bezpośrednio. Będąc w Krakowie, żyłam Polską, żyłam literaturą, ale nie pamiętam, żebym tam miała jakieś bliższe relacje z Polakami. Inni, którzy chodzili do polskiego gimnazjum, byli w odmiennej sytuacji, bo byli z nimi w jednej klasie. Moje gimnazjum było tylko dla dziewcząt i chodziły tam same Żydówki. U babci dużo częściej byliśmy razem. Urządzaliśmy pikniki nad Skawą, mieliśmy o wiele bliższy kontakt z Polakami, niż mogłam go mieć w Krakowie. Poza tym, kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje, a wyjeżdżaliśmy każdego roku, Anielcia pakowała wtedy wielkie kosze i wybieraliśmy się, na przykład, do Krynicy. Mieliśmy tam dom, który nazywał się „Willa Oaza". To był państwa dom? Tak. Ojciec po pierwszej wojnie światowej, kiedy była tak wielka inflacja i dewaluacja pieniędzy, zebrał razem z bratem zarobioną gotówkę i kupili dwa domy w Berlinie. Gdy do władzy doszli hitlerowcy, to ojciec jeden z tych domów sprzedał, a drugi zamienił na tę „Willę Oazę". I tam właśnie jeździliśmy na wakacje. Mogliśmy też pojechać do Rabki albo do Szczyrku. W Szczyrku spędzaliśmy chyba najwięcej czasu. Zostawaliśmy tam przynajmniej na sześć tygodni. Ojciec miał siostrę, która mieszkała w Katowicach, miała trzech synów. Wszyscy przyjeżdżali tam w tym samym czasie. Było zawsze bardzo wesoło. Ci wszyscy kuzyni zginęli. Jak wychowywany był pani brat? Wszyscy nazywali go „Kusociński", bo był bardzo dobrym biegaczem. Kiedy wybuchła wojna, miał dopiero dziewięć lat. Gdy zabierano nas do Płaszowa i była ta straszna selekcja, kiedy oddzielano dzieci od rodziców, kiedy dźgano przenoszone plecaki bagnetami, 20 żeby sprawdzić, czy nikogo się nie przemyca - wtedy bałam się, że nas rozdzielą. Brat miał wtedy zaledwie dwanaście lat. Na szczęście był wysoki, wysportowany i jakoś udało mu się - na palcach - przejść do obozu. Był z nami w Płaszowie, później zginął. Chodził wcześniej do polskiej szkoły, nie pamiętam dokładnie której. Na niego rodzice nie nakładali tylu obowiązków, bo zawsze był mały. Był wesołym dzieckiem, o takim dosyć hedoni-stycznym usposobieniu. Ja traktowałam poważnie naukę i obowiązki, a on prowadził swoje życie: wychodził z domu, lubił się bawić. Brat jak na swój wiek był bardzo rozwinięty. Dzięki temu tak długo przeżył w obozach, zginął dopiero w 1944 roku. Niewiele wiem na jego temat. Dopiero tutaj dowiedziałam się trochę od mojego kuzyna, doktora Friszera. On chodził z moim bratem do szkoły. W czasie wojny sześciodniowej25 był tu lekarzem, mieszkał u nas i wtedy trochę wspominaliśmy. Czy czytała pani jakichś żydowskich pisarzy przed wojną? Nie. Dlatego, że zawsze byłam bardzo obciążona obowiązkami. Dużo czytałam, ale po polsku, później relacjonowałam te lektury pannie Broni. Byłam bardzo wielką ignorantką w zakresie literatury hebrajskiej, teraz dopiero to trochę nadrabiam, chodzę na specjalny kurs. A nie czytaliście niczego z literatury hebrajskiej przed wojną? Nie, nie miałam z tym nic wspólnego. Może widziałam jakieś przedstawienie, może przeczytałam jakąś nowelę. Wiedziałam, że jest Bialik26 i takie rzeczy, ale nie żyłam tym. Przed wojną nie czytałam na przykład Singera. Tutaj, w Izraelu, są wspaniali pisarze. Ja dosyć późno zaczęłam czytać po hebrajsku. Dlaczego? Jeszcze dzisiaj, kiedy chcę mieć przyjemność z czytania, to biorę polską książkę. Jeśli się chce wychwycić te wszystkie niuanse, trzeba znać dobrze język. Kiedy tu przyjechałam, były straszne warunki, w ogóle nie było możliwości uczenia się języka. Dzisiaj są ulpany27 i wszystko jest zorganizowane. Wtedy wychodziła taka gazetka dla nowo przybyłych i przy lampie naftowej codziennie uczyłam się pięćdziesięciu lub więcej słów. Kiedy znałam już tysiące, to nie potrafiłam ich połączyć. Nie uczyłam się języka tak regularnie, jak te późniejsze fale imigrantów. Długo więc nie czytałam po hebrajsku. Później zaczęłam od gazet. Kiedy pracowałam w pomocy socjalnej, to musiałam wypełniać raporty, a przecież nie umiałam. Zrobiłam sobie wtedy takie szablony dla poszczególnych sytuacji rodzinnych, z którymi się stykałam, i wpisywałam tylko nazwiska. To było dla mnie bardzo trudne! Minęło wiele lat, zanim tak naprawdę „weszłam" w język. Byłam więc kompletną ignorantką. Największy pisarz izraelski, Szmuel Agnon28, który dostał Nagrodę Nobla, był dla mnie zupełnie nieosiągalny. Zupełnie nie znałam hebrajskiej poezji. 25 Wojna sześciodniowa - trzecia wojna izraelsko-arabska w czerwcu (6-11) 1967 r. Zakończona zwycięstwem Izraela i zjednoczeniem Jerozolimy. 26 Chaim Nachman Bialik (1873-1934) - wybitny poeta i prozaik, piszący w językach hebrajskim i jidysz. Zwany „odnowicielem poezji hebrajskiej". 27 Ulpan (hebr. Studio) - szkoła przygotowawcza dla nowych imigrantów do Izraela (por. przyp. 48). 28 Szmuel Josef Agnon (wt. Szmuel Josef Czaczkes, 1888-1970) - pierwszy piszący w języku hebrajskim autor, uhonorowany Nagrodą Nobla (1966). 21 Wróćmy do Krakowa. Czy wśród pani rodziny mówiło się o Palestynie? Czy ktokolwiek spośród niej był syjonistą? Czy wiedziała pani cokolwiek o organizacjach syjonistycznych? Mogę powiedzieć, że prawie nic. W domu nigdy się o tym nie mówiło, nigdy nie pojawiła się żadna myśl o emigracji. Wiem tylko, że w 1938 roku była w Niemczech Kryształowa Noc i wyrzucono stamtąd wszystkich Żydów, którzy mieli obywatelstwo polskie. Myśmy przyjęli do domu dwie takie osoby. Wtedy właśnie ojciec postanowił, że musi coś zrobić z naszymi domami w Berlinie, że to nie ma już dłużej sensu. Były minorowe nastroje, bo widać było, że kraj kroczy ku przepaści, choć nikt nie wiedział jeszcze, jak wielkiej. Słyszało się o Chamberlainie i Daladierze i o tym, że oni nie reagują na to wszystko. Ci ludzie, którzy trafili do nas, opowiadali nam straszne rzeczy: jak to było, jak zabierano ich w nocy. To i tak było bardzo idylliczne w stosunku do tego, co nastąpiło potem, ale jednak stanowiło pewne symptomy początku katastrofy. Powinno się było wtedy wyciągnąć z tego wnioski i uciec gdzieś, ale nikt tego nie zrobił. Słyszałam, że byli pionierzy, którzy wyjeżdżali, opuszczając swoje ciepłe łóżka i kochające rodziny, i jechali tu, na pustynię, do Galilei, gdzie panowała malaria... Znałam te wszystkie opowiadania, ale nie rozumiałam do końca sensu takiego postępowania. W naszej rodzinie nikt nie sądził, że może nastąpić taki kataklizm. Gdyby było inaczej, to ojciec mógłby przecież sprzedać te domy w Berlinie i moglibyśmy wyjechać. Mówiło się o Sławo-ju-Składkowskim; były różne antysemickie wypowiedzi w Sejmie, ale to wszystko nie stanowiło jeszcze powodu do tego, żeby opuścić Polskę! Byliśmy przecież bardzo do niej przywiązani, od pokoleń. Niektórzy wyjeżdżali za granicę na studia, ale wszyscy wracali. Nie otrzymałam więc żadnego wychowania syjonistycznego, przeciwnie: byłam superpatriotką! Czy byt taki moment w pani życiu, kiedy uświadomiła sobie pani, że jest Żydówką? Cały czas wiedziałam, że jestem Żydówką. Miałam tę tożsamość. Wiedziałam, że jesteśmy mniejszością. Może jako młoda dziewczyna nie interpretowałam tego tak do końca, ale nie byłam przecież do tego stopnia wyłączona z rzeczywistości. Wiedziałam, jakie są różnice. Czasami były rozmowy na ten temat... Czyli odczuwała to pani głównie poprzez aspekty negatywne? Tak, ale z drugiej strony, widziałam, że wszystko toczy się normalnie, że nie wpłynęło to tak bardzo na moje osobiste życie - bo przecież nie wpłynęło. Chodziłam do szkół, korzystałam ze wszystkich dobrodziejstw kultury i codziennego życia. Kiedy wyjeżdżałam na wakacje i spotykałam się ze studentami, to oni oczywiście opowiadali o różnych incydentach. Czytało się też o tym w prasie. Byli przecież żydowscy przedstawiciele w Sejmie: Schwarzbart29 i Griinbaum30, którzy ciągle wnosili interpelacje w sprawie różnego rodzaju wykroczeń i incydentów. 29 Ignacy Schwarzbart (1888-1961) - prawnik, działacz syjonistyczny. Długoletni radny Krakowa. Od 1938 poseł na Sejm RR 30 Izaak Griinbaum (1879-1970) - działacz syjonistyczny. W latach 1919-1933 poseł na Sejm RE 22 Czy w szkole dyskutowało się z koleżankami o syjonizmie? Nie, nie pamiętam niczego takiego. Wszystkie moje koleżanki wychowane były w bardzo polskim duchu. Więc wiedzieliście o tym wszystkim, ale nie było to na tyle uciążliwe, żeby zdecydować się na wyjazd z Polski? Nigdy taka myśl nie przeszła nikomu przez głowę. Osobiście nikt z nas nie został dotknięty antysemityzmem, nie natrafialiśmy na to w swoim codziennym życiu. Może dlatego, że obracaliśmy się w środowisku żydowskim. Ale przecież, kiedy wyjeżdżaliśmy i wynajmowaliśmy mieszkania u różnych chłopów, to też nigdy nie doznaliśmy żadnych przykrości. Może jeszcze wtedy, kiedy ktoś pomyślał o wywołaniu jakiegoś incydentu, to zastanawiał się nad tym dwa razy. Pani rodzina była zasymiłowana. Spotkałam się już z wieloma mocno zasymilowanymi rodzinami i ich członkowie byli syjonistami. Skąd się to brało? Część rodzin posyłała dzieci do Szkoły Hebrajskiej, a to była szkoła o kierunku wybitnie syjonistycznym... Ale posyłali tam swoje dzieci z jakichś przyczyn... Możliwe, że byli bardziej dalekowzroczni. Wiedzieli, że nastąpi w końcu jakiś wybuch i wtedy może być za późno. Widocznie dlatego... Być może moi rodzice zajęci byli prozą codziennego życia i odsuwali od siebie myśl, że coś takiego może nastąpić. Może byli też tacy, którzy chodzili do Templu, gdzie był Ozjasz Thon31, który był wielkim syjonistą i głosił tam kazania. Oprócz tego przyjeżdżał z Palestyny Żabotyński32, wspaniały przywódca i orator. Przyjeżdżał na kilka tygodni, jeździł po całej wschodniej Europie i krzyczał: „Płonie, płonie!", to jest taka żydowska pieśń. „Gore, gore!"33. Mówił: „Zróbcie coś, bo tutaj będzie wielki pożar!". Oczywiście, nie wiedział, że będą piece i ten cały przemysł śmierci, ale ostrzegał. Przyjeżdżali do Europy inni przywódcy syjonistyczni z Palestyny, był tu Chaim Weizmann34, pierwszy prezydent Izraela. Przyjeżdżali też do Polski, porywali tłumy swoimi wystąpieniami, swoim entuzjazmem i swoimi proroctwami, które, niestety, się spełniły. Wtedy część ludzi szła za nimi, szczególnie młodzież... 31 Ozjasz Thon (1870-1936) - rabin i działacz syjonistyczny. Kaznodzieja w synagodze Tempel (por. przyp. 13). Poseł na Sejm RP w latach 1919-1935. Autor książek z zakresu historii i teorii ruchu syjonistycznego. W 1938 ukazał się pośmiertnie wybór kazań O.T. w języku polskim. 32 Włodzimierz Żabotyński (1880-1940) - jeden z najwybitniejszych przywódców światowego ruchu syjonistycznego. Twórca Nowej Organizacji Syjonistycznej. Inicjator powstania Legionu Żydowskiego w okresie I wojny światowej. 33 Chodzi o pieśń Mordechaja Gebirtiga „Gore" (jld: S'brent) z roku 1936 lub 1938, inspirowaną pogromem w Przytyku. W krakowskim getcie traktowana była jako hymn żydowskiego podziemia. Niektórzy badacze uważają, że powstała w 1942 w getcie. 34 Chaim Weizmann (1874-1952) - polityk syjonistyczny, wybitny chemik. Wieloletni prezydent Światowej Organizacji Syjonistycznej. Od 1949 pierwszy prezydent Izraela. 23 Ale to, że oni namawiali Żydów do wyjazdu, wynikało przecież nie tylko z tego, że musiał ktoś tam, w Palestynie, budować to państwo Izrael, ale również z obawy przed zagładą... Tak! Mówili: „Wstańcie, opuśćcie swoje domy i emigrujcie!". Część ludzi rzeczywiście podjęła to hasło, a część była wciąż uśpiona. Żydzi wyjeżdżali nie tylko do Palestyny. Emigrowali do Ameryki, do Europy, wiele osób wyjechało wtedy do Argentyny. Był wtedy Rothschild, bankier, niemiecki Żyd, z osiemnastowiecznej jeszcze dynastii multimilione-rów. On też wiedział, że zdarzają się różne incydenty, że jest antysemityzm. Ponieważ w Polsce Żydzi nie mogli być nigdy rolnikami, to on wykupił bardzo dużo ziemi w Argentynie i w Palestynie i powiedział: „Osiądźcie na roli i pokażcie, co potraficie...". Bardzo wiele osób wyjechało wtedy do Argentyny. Byli też tacy, którzy posyłali dzieci na studia za granicę, a później te dzieci nie wracały. Czasami zabierały potem do siebie rodziców i tak dalej... Różnie bywało. Ale masowych wyjazdów nie było. Powstawały wtedy różnego rodzaju organizacje: była Gordonia35, Dror36, Ha-Szomer ha-Cair37 i inne... Jak to było możliwe: wiedziała pani o tym wszystkim, ale w tym nie uczestniczyła? W domu nie było syjonistycznego ducha. Była Polska, i tylko Polska. To jest właśnie najbardziej tragiczne, że kiedy skończyła się wojna, to ja jak na skrzydłach leciałam do Polski i wpadłam od razu w atmosferę pogromów i prześladowań. Pomyślałam wtedy: skoro taka jest ta moja nieodwzajemniona miłość, to muszę stąd wyjechać! Tak rzeczywiście zrobiłam, tyle że wcześniej zdążyłam jeszcze skończyć studia. Tak się stało też z wieloma polskimi Żydami, którzy byli organicznie związani z tym krajem. Ci w 1967 roku byli z nim związani, ale ci w 1968 to już naprawdę bardzo, a przecież odebrano im obywatelstwo i tak dalej. To jest więc bardzo smutny epilog tego wszystkiego. Holokaust: Pani Shoshana Adler przeżyła w krakowskim getcie i w obozach: Plaszów, Brzezinka, Ravensbriick. Proszę opowiedzieć, jak wróciłyście z mamą do Polski? Kiedy jechałyśmy w stronę Polski, musiałyśmy bardzo uważać, bo było wtedy strasznie dużo gwałtów. Ukrywałyśmy się cały czas, aż przyjechałyśmy do miasteczka, które nazywało się Frentzlau, które było takim punktem węzłowym dla wszystkich ludzi, którzy wra- 35 Gordonia - młodzieżowa organizacja pionierska, powstała w 1923 w Galicji, później o zasięgu międzynarodowym. Głównym celem G. było dotarcie do niższych warstw społeczeństwa żydowskiego i przygotowanie jej członków do życia w Palestynie oraz pracy w kolektywie. 36 Dror (hebr. Wolność) - młodzieżowa organizacja socjalistyczna, powstała w 1938 w Polsce. Aktywnie wspierająca podziemie żydowskie w czasie wojny. D. współtworzyła Żydowską Organizację Bojową. 37 Ha-Szomer ha-Cair (hebr. młody strażnik) - międzynarodowa młodzieżowa organizacja skautowa o zabarwieniu lewicowym i syjonistycznym. Powstawała w okresie przed I wojną światową w Galicji. Głównymi założeniami organizacji była odnowa żydowskiej świadomości narodowej i przygotowanie do życia w Palestynie poprzez naukę języka hebrajskiego. W wychowaniu młodzieży Ha-Szomer ha-Cair wykorzystywała ideały skautowskie. Inicjatorka powstania Żydowskiej Organizacji Bojowej. 24 cali do swoich krajów. Na początku nikt się tam nami nie zajmował. Po jakimś czasie zauważyłyśmy bardzo eleganckich mężczyzn, jeden z nich podszedł do nas, zaczęliśmy rozmawiać po francusku. Powiedział nam: „Nie martwcie się, ja odtąd będę się wszystkim zajmował. Wszystko załatwię!". Matka się na początku bała, bo dla nas każdy mężczyzna to był wróg, w każdym widziała gwałciciela! Wzięłam jeszcze jedną koleżankę i poszłyśmy z nim. Kiedy przechodziłyśmy obok jakiegoś domu, usłyszałam mazurka Chopina, bardzo się, oczywiście, wzruszyłam i rozpłakałam... Zapytał, co mi to przypomina, ja powiedziałam, że dom rodzinny, Polskę i Kraków. On na to, że dziś na cześć zwycięstwa nad Niemcami będzie Piąta symfonia. Zaprowadził nas do obozu jeńców włoskich, tam dał nam pokój. Obiecał też, że zorganizuje nam jakiś transport. Z tymi Włochami też miałyśmy kłopot, bo i oni dawno nie widzieli kobiet. Więc od razu chciałyście wracać do Polski? Tak, od razu. Nad ranem zostawiłam temu oficerowi list, napisałam mu, że bardzo dziękujemy, że zwrócił nam wiarę w człowieka i tak dalej. Okazało się, że to był naczelny dowódca tamtego okręgu. Znów ruszyłyśmy w drogę, to była cała epopeja. Droga do Krakowa zabrała nam pięć tygodni. Ale wreszcie dotarłyśmy! Okazało się zaraz, że nikt więcej nie wrócił. Poszłyście do waszego domu? Poszłyśmy, ale o wejściu do mieszkania nie było nawet mowy. Matka otworzyła jeden z pokoi biura, które miała w oficynie, i tam znalazłyśmy wreszcie jakiś dach nad głową. Przez ten pokój przewinęły się setki osób, bo wszystkim dawałyśmy tam schronienie. Matka zaczęła pracować w spółdzielni, która powstała w miejsce tej jej farbiarni. Ja zastanawiałam się długo, co powinnam robić, od czego zacząć, gdzie się uczyć - przecież tyle lat straciłam! Któregoś dnia wsiadłam do tramwaju i jechałam tak przed siebie bez celu. To było w lipcu 1945 roku. Obok mnie siedziała jakaś starsza pani. Zapytała: „Skąd ty, dziecko, wróciłaś?". Powiedziałam jej, że z Oświęcimia, i zaczęła się między nami taka zwyczajna rozmowa. Kiedy dojechałyśmy na ulicę Straszewskiego, naprzeciwko uniwersytetu, ona, nie pytając o nic, wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Teraz będziesz pod moją opieką!". Mieszkała na Straszewskiego, na rogu, tam gdzie jest teraz ta jakaś restauracja ze słoniem. Zapytała mnie: „Co ty chcesz robić?", powiedziałam jej: „Chcę się uczyć! Ale nie wiem jak". Ona mówi: „Ja cię przygotuję do matury!". Tłumaczyłam, że nie mam pieniędzy, a ona na to: „Czy ja cię pytam o pieniądze? Przygotuję cię, nie martw się!". Odtąd codziennie przychodziłam do tej pani Słomnickiej, która była profesorem filologii angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jej syn zginął pod Westerplatte, miała jeszcze córkę. Pani Słomnicka nie tylko dla mnie otworzyła serce, ale tak samo dla wszystkich moich koleżanek. To było jakieś zjawisko nie z tej ziemi! Humanistka z najlepszymi polskimi tradycjami, wspaniały człowiek! Tak bardzo utożsamiała się z nami i okazywała nam tyle zrozumienia... Była gotowa dać z siebie wszystko. Przygotowała mnie do matury. Zapisałam się też wtedy na kursy TUR-u i tam poznałam największą przyjaciółkę mojego życia, Lidię Wyrobiec-Bank, której ojciec był bardzo wysokim polskim oficerem i adiutantem Piłsud-skiego. To była rodzina dość antysemicka, oprócz niej, która miała zawsze filosemickie ciągoty. Kiedy jeszcze przygotowywalam się do matury, zapisałam się na pierwszy rok 25 studiów, który po jej zdaniu miałam mieć zaliczony. Potem zapisałam się do Wyższej Szkoły Nauk Społecznych i na anglistykę. Ale tymczasem zdarzyły się rzeczy, które zmusiły mnie do radykalnej zmiany planów. Przede wszystkim zrozumiałam, że po tak wielkim kataklizmie ważne jest, żeby moje życie miało jakiś sens. Po drugie, widziałam, że może nie jestem tak bardzo pożądana w Polsce, jak bym chciała być. Były pogromy i cała masa innych zdarzeń, o wielu z nich dopiero teraz się dowiaduję. Ja wtedy byłam już bardzo aktywna w ruchu syjonistycznym, dużo podróżowałam. Widziałam po prostu to, o czym już wspominałam: że to jest moja nieodwzajemniona miłość! Zrozumiałam, że jeśli chcę mieć prawdziwą tożsamość i przynależność, i prawdziwy dom, to na pewno to nie może być tam. Byłam wtedy nastawiona bardzo lewicowo, wierzyłam w lepszy świat i że to właśnie socjalizm go przyniesie. Zapewniano mnie, że dzięki znajomości języków i temu, że jestem bardzo dobrą marksistką, będę mogła zrobić wielką karierę, ale to straciło dla mnie zupełnie znaczenie! Dążyłam tylko do tego, żeby wyemigrować. W tym czasie miały miejsce jeszcze inne ważne wydarzenia, mianowicie moja matka wyszła po raz drugi za mąż. Bardzo przywiązałam się do ojczyma, to był nadzwyczajny człowiek, notabene ocalony z listy Schindlera. Moje dzieci nie wiedziały w ogóle, że to nie jest ich biologiczny dziadek. Chodziłam w tym czasie z moją koleżanką Lidką na koncerty do Świtu i kiedy któregoś dnia wróciłam z takiego koncertu, to okazało się, że do naszego mieszkania przyszło UB i zabrało matkę. Byliśmy wtedy w trakcie przygotowań do wyjazdu. Mój obecny mąż wyjechał już wcześniej nielegalnie, przez Włochy. Poznaliśmy się w Krakowie, pochodził z bardzo zasymilowanej rodziny. Była pani już wtedy mężatką? Nie, kiedy skończyła się wojna, miałam zaledwie dziewiętnaście lat. Mój przyszły mąż był więc we Włoszech w takim obozie przygotowawczym i stamtąd przyjechał tu prosto na Wojnę Niepodległościową. Nie widzieliśmy się wtedy trzy lata. Ja byłam wciąż w Polsce i pracowałam tam w organizacji Ha-Szomer ha-Cair. Więc tego dnia rzeczywiście zabrali mamę, to miało być tylko jakieś przesłuchanie. Mieszkaliśmy wtedy wciąż w tym małym pokoiku, nic nie mieliśmy, przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, to usłyszałam w radiu, że ci aresztowani - bo uwięziono też wtedy wielu profesorów, żydowską inteligencję Krakowa - to są wrogowie narodu. To był początek 1950 roku. Przeprowadzono ich przez cały Kraków i uwięziono na Montelupich. Żaden adwokat nie chciał się podjąć obrony, mówili, że to przegrana sprawa. Byłam zrozpaczona, wiedziałam, że bez matki nigdy i nigdzie nie wyjadę! W takich aktach rozpaczy człowiek robi zwykle rzeczy, które decydują o jego losie. Tak było i wtedy. Poszłam do siedziby UB. Przedarłam się przez wszystkie posterunki policji i wojska i zaczęłam strasznie krzyczeć, że ja jako studentka Wyższej Szkoły Nauk Społecznych walczę o socjalizm, a tu wsadzają do więzienia moją matkę, która jest zwykłą pracownicą! Wyszedł do mnie wtedy jakiś człowiek, zaprosił mnie do środka i najzabawniejsze było to, że on był przekonany, że jestem jakąś ważną osobą! Marksizm był wtedy moją mocną stroną, kiedy czegoś się uczę, robię to zwykle bardzo intensywnie. Zapytał mnie o nazwisko, powiedziałam, że Kiihr-neich. Wtedy zapytał, czy mam coś wspólnego z Chrzanowem, a mój dziadek rzeczywiście pochodził z Chrzanowa, był tam nawet członkiem magistratu. Wtedy on mówi: „To był bardzo zamożny, ale zacny Żydek! No, towarzyszko, przyrzekam wam, że jutro wasza matka wyjdzie na wolność!", i mnie wypuścił. Okazało się potem, że całą tę inteligencję, którą 26 wtedy aresztowano, wysłano do obozu dla wrogów Polski Ludowej w Oświęcimiu. Moją matkę rzeczywiście wypuszczono. Wyjechałyśmy wtedy tak szybko, że nie zdążyłam się nawet pożegnać jak należy z naszą Anielcią, wysyłaliśmy jej potem paczki. Potem ona umarła, a ja do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że nie została uznana za Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, bo jej się to jak najbardziej należało. Teraz tylko wystawiam jej pomnik za każdym razem, kiedy o niej opowiadam. Wyjechała pani, matka i ojczym, tak? Tak. To był 1950 rok, lipiec. Kiedy dotarliśmy do Zbąszynia, to odebrali nam to, co jeszcze mieliśmy, a kiedy zobaczyli mnie i mój dyplom tej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych, pytali, gdzie ja jadę, czy tak w nieznane, tutaj przecież mogłabym zrobić taką karierę! Nie zależało mi już wtedy na żadnych dobrach materialnych, byłam dość rozgoryczona, bo naprawdę wracałam do Polski i do Krakowa jak na skrzydłach! W Krakowie po wojnie doznałam też bardzo wielu dobrych i ciekawych rzeczy. Na studiach miałam prawie wyłącznie przyjaciół Polaków, wspaniałych ludzi. Choćby ten profesor Tęcza, który był szefem TUR-u, czyli Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, ta moja Lidka, wspaniała do ostatniej chwili. Mam bardzo wielu przyjaciół w Krakowie! Jerzy Krasicki, przyjaciele profesor Słomnickiej, profesor Uziębło. Wśród nich czułam się wspaniale, ale wiedziałam, że nie mam tam przyszłości. Nie w rozumieniu statusu, bo po studiach mogłam zapewnić sobie jakiś start, a tu przyjechałam w warunki tak fatalne, że nie sposób sobie tego wyobrazić. Przyjechaliśmy tu przecież na kompletną pustynię. Proszę opowiedzieć teraz o dzieciach. Mój syn urodził się w 1952 roku, Juval Josef, po moim ojcu, a córka nosi imię po matce męża i nazywa się Eliza. Córka urodziła się w 1955 roku. Czy pani dzieci mówią po polsku? Mówią! Nie tak dobrze, ale... Syn mówi lepiej! Chciała pani, żeby umieli mówić po polsku? Przede wszystkim to nasi rodzice rozmawiali z nimi po polsku. Przyjechali tu już w takim wieku, że uczenie się języka nie szło im zbyt dobrze, mówili więc głównie po polsku. Potem się już tak utarło, że jeśli chcemy powiedzieć coś, czego inni mają nie zrozumieć, to mówimy w tym języku. Kiedy byliśmy w Polsce, to posługiwali się językiem bez żadnych trudności. Robią błędy gramatyczne, ale mówią. Kiedy pierwszy raz pojechaliście do Polski? To było ciekawe, że mimo iż mój mąż wyrósł wśród bardziej jeszcze polskiej atmosfery niż ja, to nie ciągnęło go w ogóle do Polski. A ja bardzo chciałam tam pojechać! Próbowałam zdobyć zezwolenie, ale mój wniosek trzykrotnie odrzucono. Raz starałam się pojechać jako była więźniarka obozu w Oświęcimiu, drugi raz jako absolwentka Uniwersytetu Jagiel- 27 lońskiego, a trzeci, tłumacząc, że po prostu chcę być w Polsce. W każdym razie dopiero w 1983 roku dowiedziałam się, że do Polski jedzie delegacja. Było tam między innymi kilka osób z Beer Szewy, na przykład burmistrz miasta, i ja też do nich dołączyłam. Kiedy znalazłam się pierwszy raz w Krakowie, to zaczęłam płakać! Z tym miastem wiążą się też moje bardzo dobre wspomnienia, całe dzieciństwo i tych pięć lat po wojnie, kiedy mimo tych zgrzytów miałam wiele wzlotów, wiele przeżyć artystycznych i osobistych! Gdybym twierdziła inaczej, to byłoby nie fair z mojej strony. Ale płakałam, bo było tam tak szaro i tak smutno, smutni byli ludzie! To nie był ten Kraków, to nie były te ulice, to nie te domy! Strasznie to przeżyłam! Poszła pani do swojego mieszkania? Poszłam do naszego domu, oczywiście, nikogo znajomego tam już nie zastałam. Pojechałam też wtedy do Oświęcimia i bardzo mną wstrząsnęło to, że nigdzie nie było zaznaczone, że zginęły tam trzy miliony Żydów. Przewodnik naszej grupy tak jakoś to przedstawił, pewnie zgodnie z instrukcjami, że byłam w strasznym szoku. Wróćmy do Krakowa. Czy kiedy tam pani pojechała, to czuła pani, że to jest wciąż jej czy już zupełnie obce miasto? Miałam bardzo ambiwalentne uczucia. Z jednej strony, muszę powiedzieć, że ogarnęła mnie głęboka nostalgia, wzruszenie w miejscach, w których upłynęło moje radosne dzieciństwo. Ale z drugiej strony, to spotkanie z Polską, przede wszystkim z obozami, choć wszyscy się bali, że psychicznie tego nie wytrzymam - przyniosło mi wielką ulgę! Bo kiedy stałam tam, obok bloku śmierci, i tych torów kolejowych, i miejsca, gdzie byliśmy w Brzezince, to pomyślałam sobie, że jednak zwyciężyłam tę nieuniknioną śmierć! Że mam teraz prawdziwy dom i ojczyznę, z którą jestem na dobre i na złe! Uświadomiłam tam to sobie dużo głębiej, niż mogłam to zrobić tutaj. Proszę powiedzieć jeszcze, czy w tym okresie międzywojennym utożsamiała się pani jakoś z ortodoksyjnymi Żydami? Nie. Mam nawet z tego powodu poczucie winy, bo jestem od nich bardzo daleka. Nie mam z nimi żadnej więzi! Przed wojną traktowałam to raczej jako zjawisko folklorystyczne. Wiedziałam, że oni istnieją, czasem widziało się tańce chasydzkie, ale to nie należało w ogóle do mojej rzeczywistości. Kiedy przyjechała pani wtedy do Polski, to poszła pani w ogóle na Kazimierz? Poszłam na ulicę Dietla, w miejsce, gdzie mieszkała moja rodzina, która już nie istnieje, na Stradom, na Grodzką. Poszłam do Templu, do muzeum na Szerokiej, ale nie byłam tak bardzo z tymi miejscami związana. Wiedziałam, że one istnieją, wiedziałam, że tam tętni żydowskie życie z wszystkimi jego tradycjami, ale ja nie byłam z tym związana. Tak było za pierwszym razem. Mój mąż dotąd nie chciał w ogóle słyszeć o wyjeździe do Polski. Aż któregoś dnia powiedział: „Obudziło się coś we mnie!". Stworzono wtedy grupę: rodzice, którzy niczego nie opowiadali swoim dzieciom, i to drugie pokolenie. Czyli ci, którzy 28 zachowywali się zupełnie inaczej niż ja, bo ja mówiłam o tym obsesyjnie. Moje dzieci wiedziały o wszystkim, odkąd skończyły pięć lat. W tej grupie byłam też trochę pracownikiem socjalnym, bo było tam kilka „uszkodzonych" osób. Była tam jedna kobieta uwolniona w Szczecinie, która przez jakieś dwa lata od tej chwili nie chodziła i nie mówiła! Tam rozgrywały się rozdzierające sceny! Ludzie opowiadali podczas tego wyjazdu swoje przeżycia. Jeden z chłopców strasznie płakał i mówił do swojego ojca: „Dlaczego tego mi nie powiedziałeś wcześniej? Zupełnie inaczej reagowałbym na twoje dziwactwa, na twoje zamykanie się, na twoje milczenie!". Wtedy znów przejechaliśmy od obozu do obozu i mieliśmy też niezwykłe spotkanie, które mój mąż zaaranżował na cześć Pankiewicza38, u Wierzynka. To było w 1987 roku. Pankiewicz przemawiał wtedy, mam to nagrane i mam też zdjęcia z tego spotkania. Wszyscy byli oczarowani jego szlachetnością i skromnością. Był poza tym bardzo pięknym człowiekiem. Tak. Był bardzo piękny... To był drugi raz, kiedy byliśmy w Polsce. Za trzecim razem, i to spotkanie ma największy ciężar gatunkowy, postanowiłam zabrać moje dzieci i wnuki! To było w 1995 roku. W następnym roku pojechałam jeszcze do Niemiec. To było ogromne przeżycie dla nas wszystkich! Moje dzieci były bardzo dobrze przygotowane do tego wyjazdu. Zabraliśmy też ze sobą moją siostrzenicę, która urodziła się nawet we Wrocławiu, ale dotąd nie ustosunkowywała się jakoś do tej całej historii. Pojechała razem z córką, która jest adwokatem. Przejechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz, dotarliśmy nawet do miejsc, gdzie spędzaliśmy wakacje, żeby nie zwiedzać tylko samych obozów. Byliśmy więc w Krynicy, w Zakopanem, w Krościenku. Oprócz tego w Majdanku, w Treblince i w Oświęcimiu. Jeden z moich wnuków miał wtedy czternaście lat, drugi trzynaście, i wnuczka też trzynaście. Najstarszy z moich wnuków, który dziś studiuje, jest na drugim roku, był już wcześniej z delegacją z gimnazjum39. Wtedy w Oświęcimiu jeden z wnuków recytował wiersz Primo Leviego, tego słynnego pisarza, który notabene popełnił samobójstwo, żeby nie być obojętnym wobec tego, co się stało. Więc to była ta najważniejsza wizyta pani życia? Zamknęła pani w ten sposób swoją historię? Tak właśnie się stało. Mój drugi wnuk przygotował wtedy wypracowanie o tym, że należy do trzeciego pokolenia i do czego go to zobowiązuje. Wnuczka napisała, że nosi imię babci, która przeżyła Holokaust. Kiedy zmarła pani mama? Miała wtedy pięćdziesiąt siedem lat. Zmańa, zanim pani pojechała do Polski? Dużo wcześniej. Inaczej pojechałaby z nami. Matka była bardzo związana z Polską i bardzo tęskniła za Krakowem! 38 Tadeusz Pankiewicz (1908-1993) - właściciel jedynej funkcjonującej w krakowskim getcie apteki i zapewne jedynej apteki „aryjskiej" na terenie gett w Polsce. Mieściła się ona na placu Zgody 18 (dziś plac Bohaterów Getta). Z narażeniem życia wielokrotnie pomagał mieszkańcom getta, zarówno umożliwiając ucieczkę, jak i informując o terminach akcji wysiedleniowych. 39 Wycieczki młodzieży izraelskiej do miejsc żydowskiej martyrologii. 29 Chciałabym teraz zapytać o pani tożsamość. Kim pani jest dzisiaj? Stuprocentową Izraelką! Nie mam z tym żadnego problemu, żadnych wątpliwości, żadnego rozdwojenia jaźni. Bardzo tęsknię za zapachami, za krajobrazami Polski, za książkami. W tej dziedzinie jestem na bieżąco, zawsze proszę każdego, kto jedzie do Polski, żeby przywiózł mi konkretne pozycje. Przekazałam moim wnukom te podstawy wychowania, które sama otrzymałam - stosunek do drugiego człowieka i te wszystkie humanistyczne zasady, które wyniosłam z rodzinnego domu. Mój wnuk mówi zawsze: „Moja babcia jest z Polski, i to ona mnie wychowała!". Mówi to z poczuciem, że wyszło mu to na dobre. Myśli pani po polsku? Po polsku. Liczę też po polsku! A z mężem rozmawiacie po...? Głównie po hebrajsku, ale dużo też po polsku. Mimo to czuje pani, że tu jest pani dom? Tak, jedyny! Chciałabym jeszcze pojechać do Polski, spotkać się tam z ludźmi, którzy są mi bardzo bliscy, z krajobrazami, zapachami i z moją przeszłością. Chciałabym pójść jeszcze na Wawel, być w Sukiennicach... Mówi pani o zapachach, co tak pachnie? Kuchnia polska i do pewnego stopnia ta moja przeszłość. Ulice, którymi kiedyś chodziłam, i pewne obrazy, które przechowuję - to wszystko istnieje we mnie! Różne uniesienia młodości, które przeżyłam przed i po wojnie. I teatr polski, który - według mnie -jest najlepszy na świecie po angielskim. Bardzo dużo jest rzeczy, które chcę zatrzymać i które istnieją we mnie, ale to jedyne moje miejsce pod słońcem jest tutaj! Nie mam takiego rozdwojenia, jak ci ludzie, którzy mówią, że nigdy nie zapuścili tu korzeni do końca. Nie ma we mnie tego. Przeżyłam tutaj bardzo trudne chwile, najcięższe, jakie można sobie wyobrazić. Przeżyłam depresję, bo przyjechałam tu dosyć idealistycznie nastawiona. Tymczasem dotarłam na pustynię, gdzie są tylko wielbłądy, nie ma wody, nie ma światła. Tęskniłam za tymi wszystkimi udogodnieniami, do których byłam przyzwyczajona. Śni się pani czasem Kraków? Tak, śni mi się! I kiedy tylko ktoś mi powie, że ma być coś o Krakowie, to ja już jestem nieprzytomna, już czekam... Co jest w tych snach? Śni mi się bardzo często, że chodzę ulicami, jestem na Plantach Dietlowskich. Ale kiedy przyjechałam pierwszy raz do Krakowa, to wydały mi się one zupełnie inne, stały się takie małe... Widziałam od tamtych czasów inne miasta, więc inne jest też spojrzenie. Ale te 30 Planty, które otaczają Kraków... Chodziłam tam pod te łabędzie, z panną Bronią, a później, po wojnie, te niekończące się rozmowy o życiu, świecie, ludziach z moją wspaniałą przyjaciółką Lidką. Oczywiście że wracam do tego. Wracam do Tatarkiewicza, zaczynam sobie przypominać te głosy, tę aulę... ciągle to do mnie wraca. Teraz, kiedy się już zbliżamy do końca życia, wyrzucam te wszystkie papiery i te wszystkie - jak to się mówi - stacje życia ludzkiego. Wciąż jeszcze chodzę na spotkania do szkół i do wojska, żeby ludzie wyciągali wnioski z Zagłady. Moje życie ma dwa bieguny. Teraz, na jego końcu, powracają wspomnienia, nostalgia... Oczywiście, że czuję tęsknotę za Polską, to nie ulega wątpliwości. Mam osobiste kontakty z wieloma - jak ja to nazywam - pięknymi Polakami. Cieszyłam się, że Szymborska dostała Nagrodę Nobla, mam jej wszystkie książki i gromadzę wszystkie nowości, które wychodzą. To wszystko jest ze sobą związane, niczego nie wymazuję, ale nie mam tej schizofrenii! Są tacy ludzie, którzy żałują, że tu przyjechali, bo może gdyby pojechali, na przykład, do Australii, mieliby tam łatwiejsze życie, nie byłoby ono ciągle zagrożone. Ale nie mam żadnego rozdwojenia, to jest mój jedyny dom. Dlatego jestem bardzo zatrwożona, że jest zagrożony. Poza tym, że jestem osobiście zaangażowana, bo mam wnuki na pierwszej linii... to jest bardzo ciężkie. Tak jak napisane było w liście, który dostałam z Polski: nie dość, że przeżyliśmy Zagładę, to musimy przejść jeszcze jeden „survival". To jest bardzo trudny bilans... Miriam Akavia (Maria Weinfeld) ur. 1927 r. w Krakowie Lea Shinar (Lea Weinfeld) ur. 1924 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona w sierpniu 1999 r. w domu Lusi (Lei) w miejscowości Michmoret pod Tel Awiwem. Anis D. Pordes: Proszę opowiedzieć o rodzinie matki i ojca. Skąd pochodzili? Jaki był stopień pobożności tych rodzin? Lea Shinar: Moja mamusia pochodziła z rodziny... mój dziadek był mitnaged40, znaczy przeciwnikiem chasydyzmu - ale bardzo pobożny, bardzo utrzymywał tradycję. Właściwie on jeden spośród swojego rodzeństwa był tak bardzo pobożny. Ja pamiętam też pradziadka, to znaczy jego ojca, który był również bardzo pobożny. Natomiast dwie córki, siostry mojego dziadka, które pielęgnowały swojego ojca, w ogóle nie były pobożne i cała rodzina właściwie też była zasymilowana. Ale my mówimy o dziadku: nie wiem dokładnie, z jakiej rodziny on pochodził. Wszyscy mieli niebieskie oczy i jasne włosy, jasny koloryt. Możliwe, że oni pochodzili z... jak się nazywali ci znad Donu...? Miriam Akavia: Chazarzy41. Lea: O, Chazarzy! Możliwe... nie wiem, ale mieli bardzo słowiańskie rysy. Miriam: Szczególnie nasza mamusia, zupełnie... Lea: Tak! Ale w ogóle, wszyscy! Oprócz tego, że znałam dziadka i tego pradziadka, to absolutnie nie wiem nic o innych przodkach. Nie było wtedy takiej świadomości korzeni... Miriam: A jego [dziadka] siostry były kompletnie zasymilowane! Lea: Kompletnie, kompletnie! No i też ten wujek, brat dziadka, który wyemigrował do Antwerpii, a potem był w Nowym Jorku. Nie podobało mu się na Kazimierzu! 40 Mitnaged (hebr. przeciwnik) - członek ortodoksyjnego ruchu religijnego przeciwników chasydyzmu. 41 Popr. Chazarowie - naród koczowniczy, w wiekach VII-X zamieszkujący ziemie pomiędzy Morzem Kaspijskim a Czarnym. Ok. VIII w. przywódcy Chazarów przyjęli judaizm. 32 Rodzina była rdzennie krakowska czy przodkowie przybyli tutaj z innych stron? Miriam: Od pradziadka byli na pewno w Krakowie; co było wcześniej - nie wiemy! Lea: Nie wiemy... Nazywali się... Miriam, Lea: Plessner. Lea: Teraz babcia - żona mojego dziadka: z domu nazywała się Freilich. Pochodziła z rodziny, która była właściwie spokrewniona z rodziną tatusia mojego, ale to było jakieś dalsze pokrewieństwo. Kuzynostwo, wtedy się mówiło: piąta woda po kądzieli42. To była bardzo pobożna rodzina. Kiedy dziadek był w wojsku podczas pierwszej wojny światowej, moja babcia zostawiła swoich czworo dzieci przyrodniej siostrze. Babcia jechała wtedy za dziadkiem! Takie kobiety nazywały się markietanki, one jechały w ślad za wojskiem. Oboje byli kupcami, mieli sklep. Babcia siedziała przy kasie. Gdzie był ten sklep? Lea: Na Kazimierzu... Miriam: Na Krakowskiej... Lea: To były właściwie trzy filie! Miriam: Magazyny były na Meiselsa. To była firma Plessnerów? Miriam: Tak! „A. Plessner i synowie", tak się nazywał sklep. Lea: Tak, bo dziadziuś nazywał się Aron Plessner. Jeden z wujków miał też sklep na Długiej, to była już dzielnica nieżydowska. Wszystkie te sklepy sprzedawały włóczki, wełny i nici do haftów... Miriam: ...kanwy... Lea: ...i siedziała tam panienka - panienka: już nie była taką panienką! - Erna, która dawała wskazówki, jak sztrykować... Miriam: ...jak robić na drutach, szydełkować, haftować. Lea: Przybrana siostra mojej babci miała też zakład hafciarski, haftowała bardzo pięknie! Jak miała na imię babcia? Lea: Szewa, Aron i Szewa. Miriam: Babcia była na ówczesne czasy emancypantką: nie lubiła gospodarstwa, nie lubiła gotować, nie lubiła sprzątać... Lubiła za to zarabiać pieniądze, lubiła siedzieć w kawiarniach, przyjmować gości, ładnie się ubierać... 42 Odpowiednik polskiego określenia: siódma woda po kisielu. 3. Ich Miasto 33 Te sklepy były prowadzone przez cały okres międzywojenny, tak? Lea: Tak, tak! Przybrana siostra mojej babki, Fela, prowadziła u siebie w domu ten sklep z haftami. Piękne, piękne hafty robiła razem ze swoimi pracownicami! Obrusy, firanki, poduszki ozdobne, wtedy się haftowało też wyprawę dla narzeczonych, poduszki... Fela miała też zmysł humoru, niezwykły. Miała jedynego syna, który był bardzo zdolny, matematyk. Grał też na skrzypcach. Miriam: Tak, i studiował matematykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, pomimo numerus clausus43. Lea: Był bardzo zdolny. Grał też w orkiestrze naszego gimnazjum, jak były jakieś parady narodowe. Trzeciego Maja i w Dzień Niepodległości każda szkoła wysyłała przecież na uroczystości swoją orkiestrę. Jego ojciec został zamordowany przez endeka44 - przed wojną, ale już wtedy były takie nastroje. Mąż cioci Feli, mój wujek, nie miał określonego zawodu. Świadczył różne usługi ludziom, na przykład posyłano go do banku... Jak wujek się nazywał? Lea: Nawet nie wiem... Miriam: Nazywał się Herzig. Wujek Herzig, oni się nazywali Herzigowie. Ten młody był Iziek, Izydor... Lea: No właśnie: i on [ojciec Izydora] został zamordowany. Ja nawet pamiętam nazwisko tego, który go zamordował: Ochalski. Zaraz... Ochalski czy Ochała? Ochalski! Został skazany na miesiąc więzienia. Tyłko? Lea: Tylko! Sędzia uznał, że to był odruch. Przejdźmy do rodziny taty. Skąd pochodzili jego przodkowie i jak dalece ta rodzina była pobożna? Miriam: Nazywali się Weinfeld. Ojciec ojca był przybyszem, przyjechał do Krakowa skądś z Węgier. Ze strony matki ojca naszej babci rodzina się nazywała Karmel. I ta rodzina przez długie pokolenia żyła w Krakowie. Karmel to wybitnie hebrajskie nazwisko! Kiedy oni byli tutaj, w Izraelu, to się ich pytano: „No, ale jak wyście się nazywali w Krakowie? Tutaj Karmel45, a tam?". No, więc: w Krakowie też Karmel! Krążyły w rodzinie takie przypuszczenia, nic pewnego, że może kiedyś, za czasów inkwizycji hiszpańskiej, przywędrowali z tamtych stron ludzie, pośród których był jakiś karmelita, który się zakochał, tak jak król Kazimierz, w jakiejś ładnej pannie z Krakowa i skrócili sobie z Karmelit na Karmel... 43 Numerus clausus (lac. liczba ograniczona) - norma prawna, ograniczająca liczbę uczniów lub studentów na niektórych kierunkach. Np. ograniczająca liczbę studentów pochodzących spośród mniejszości narodowych do procentowej reprezentacji danego narodu w społeczeństwie. W Polsce przedwojennej nie udało się przeprowadzić ustawowego ograniczenia dla studentów żydowskich, ale wskutek rozporządzenia ministerialnego (1923) uczelnie miały prawo samodzielnie wprowadzać n.c. na poszczególnych wydziałach. 44 Baruch Herzig zosta! zamordowany na ul. Wielopole w 1938 r. 45 Karmel - góra w Izraelu. Na jej zboczu położona jest Hajfa. 34 Lea: Nawet o tym nie wiedziałam... Miriam: No tak, jest taka historia. Przypuszczenia, nic pewnego. W każdym razie pewne jest, że to była rodzina bardzo arystokratyczna, ceniona przez Żydów krakowskich, utrzymująca wszystkie tradycje żydowskie. Z tym że młode pokolenie - to znaczy pokolenie naszego ojca, to byli młodzi ludzie w tamtych czasach - ono już się buntowało. Buntowało się w tym znaczeniu, że wszyscy przygotowywali się już do wyjazdu do Erec Israel46. Byli nastawieni wybitnie syjonistycznie. Część z nich przyjechała do ówczesnej Palestyny, nasi kuzyni. Gdzie oni mieszkali? Miriam: Mieszkali na Paulińskiej. Ta babka Karmel, z którą się dziadek, ten z Węgier, ożenił, umarła przy porodzie swojego ósmego dziecka. Dziadek Weinfeld był ubóstwiany przez wszystkie dzieci, bardzo go szanowały - ale to nie znaczy, że we wszystkim go słuchały. Bo znów to samo: córki były bardzo spolonizowane. Było też trzech chłopców: nasz ojciec, jego starszy brat, który się ożenił w Chrzanowie, tam miał żonę i dwoje dzieci, i młodszy brat, który zachorował na gruźlicę, leczył się w Zakopanem i umarł przed wojną. Dziadek zmarł, gdy oni wszyscy byli jeszcze stosunkowo młodzi. Zostało ośmioro rodzeństwa. Najstarsza córka, Mania, która wyszła za mąż za chasyda z Bobowej47, nim wyszła za mąż, dbała o młodsze rodzeństwo - ale zasadniczo wszyscy wychowali się sami. Ten najstarszy brat zginął w czasie pierwszej wojny światowej. Był w armii. Wdowa po nim pobierała rentę i została z dwojgiem dzieci w Chrzanowie. Młodszy brat ojca umarł na gruźlicę, więc z mężczyzn został tylko nasz ojciec i pięć sióstr. Ojciec miał na imię Hesiek. Lea: Hirsz, spolszczył je na Henryk. Miriam: Ale bardzo rzadko używał imienia Henryk, raczej Hirsz. Na firmowym papierze było H. Weinfeld. A nasze dzieci nazywają się po nim: moja córka Ofri, jej [Lei] syn Ofer, bo Hirsz to jeleń, a Ofer to dziecko jelenia... Lea: Jelonek... Miriam: Tak myśmy sobie to wykombinowały. A moja córka ma na imię Ronit, to jest od Bronią. Bo jak się odetnie „b", to zostaje Ronią... U nas musiało się dawać hebrajskie imiona i nazwiska, by dzieci nie wytykano, by się nie wyróżniały. „A... wy jesteście olim48" ... Chciałyśmy, żeby dzieciom było łatwiej. Lea: Zresztą myśmy były patriotkami, chciałyśmy dać imiona hebrajskie. Ja byłam zupełnie nastawiona na hebrajski. Zakochałam się w języku hebrajskim... To nie znaczy, że nie kocham polskiego! Postanowiliśmy z mężem mówić między sobą po hebrajsku. Mąż też nie znał ani jednego słowa i było to dosyć śmieszne, kiedy mówiliśmy po hebrajsku, między innymi dlatego, że oboje pochodzimy z Krakowa. Ale jak się urodziły dzieci, to stało się to naturalne. 46 Erec Israel (hebr. Ziemia [Kraj] Izraela) - termin właściwie tożsamy z Ziemią Obiecaną, ofiarowaną przez Boga Abrahamowi. 47 Chasyd (por. przyp. 70) z Bobowej - członek chasydzkiej wspólnoty wiernych, skupionej wokół dynastii cadyków z Bobowej. Dynastię założył, przenosząc swój dwór w 1893 r. do Bobowej, Szlomo ben Mejer Natan Halberstamm. 48 Olim - tu w znaczeniu „nowi imigranci" (hebr. olim hadashim). Zwyczajowa nazwa dla nowo przybyłych do Izraela Żydów. 35 Miriam: Ale wracając do rodzin rodziców... Ojciec nasz i mamusia byli więc oboje urodzeni w samym centrum Krakowa, byli prawdziwymi krakowianami. Lea: A ja chciałam dodać: tak jak ja nie wiedziałam o tym karmelicie, tak nie wiem, czyś ty wiedziała, bo byłaś jeszcze pędrakiem... Tatuś miał Gemarę49, gdzie zapisywał... ja nie widziałam, żeby tam było drzewo genealogiczne, ale tatuś tam notował daty, jak się dzieci rodziły, i w ogóle: tam była taka strona, gdzie zapisywał różne daty i różne imiona. Ja na to nie zwracałam specjalnie uwagi, bo przecież byłam niewiele starsza od Maniusi. Ale tatuś mi powiedział, że to jest Gemara, którą on dostał od swojego ojca, a jego ojciec od swojego ojca, i tam są zapisywane różne daty, i imiona, i kto kiedy z kim się pobrał. Powiedział mi też, że tradycja rodzinna mówi, że nasza rodzina sięga aż do króla Dawida! Ja byłam bardzo z tego dumna! Miriam: Tak, ojciec mawiał też: „Kto nie wierzy, niechaj to udowadnia!", (śmiech) Lea: Tego nie można ani udowodnić, ani temu zaprzeczyć, ponieważ syn Dawida, Salomon, miał tysiąc żon, a tylko jednego syna, o którym mówi Tora... Miriam: Nie, Salomon co innego powiedział - i wujek też to zawsze mówił: że między tysiącem ludzi jednego znalazłem, a między tysiącami kobiet ani jednej... Lea: No, ale to w ogóle nie należy teraz do rzeczy... (śmieją się obie) Nasz tatuś, który był wychowany w bardzo tradycyjnym duchu, za młodu uczył się w jesziwie50. Właściwie jego haskala51, jego oficjalne wykształcenie, to było wykształcenie Tory. Ale miał lotną inteligencję, był obyty we wszystkim i miał o wszystkim jakieś pojęcie. Sam się uczył i sam chłonął różne rzeczy. Kiedy ja chodziłam do gimnazjum, to on mi pomagał w algebrze, mógł mi też pomagać w niemieckim, mógł mi pomagać w hebrajskim, w geografii, w historii - wszystko jakoś znał! To po pierwsze, po drugie: tatuś nie był przekonanym syjonistą. Mamusia była syjonistką, była jedną z pierwszych syjonistek w Krakowie. Jako bardzo młoda dziewczyna należała do takiej grupy dziewcząt - bo dziadek w żaden sposób nie zgodziłby się, żeby tam byli też chłopcy - grupy, która uczyła się ogrodnictwa. To jest opisane w „Mojej winnicy"52. A tatuś - nie pamiętam, czyś to napisała, podczas wojny rosyjsko-polskiej, jak generał Haller ze swoimi hallerczykami napadał na żydowskie dzielnice - to tatuś był w samoobronie! Wiedziałaś o tym? Tak? Wtedy polski rząd, który dopiero powstał, dał Żydom broń, żeby się mogli bronić. Tatuś był więc między tymi ludźmi, którzy byli w samoobronie. Miriam: Zbiórki mieli u Siissera, dom stoi do dzisiejszego dnia, jest tam wielkie podwórko. To jest na Kazimierzu, róg Meiselsa i Krakowskiej. Tam się nasza mamusia urodziła, tam spędziła dzieciństwo. Tam jest taki wielki plac i o tym Bosak też mówił: o tym, że tam były różne spotkania. Między innymi tam właśnie, po pierwszej wojnie światowej, zorganizowała się samoobrona dla Kazimierza. Oficerowie Żydzi, którzy uciekli z armii, widzieli, że po drodze rabowane są żydowskie domy i miasteczka, i kiedy wracali, ostrzegali przed tym. Wtedy na krakowskim Kazimierzu postanowili, żeby nie czekać biernie, i zorganizowali się. 49 Gemara (aram. Zakończenie) - część Talmudu składająca się z dyskusji nad traktatami Miszny. Ojciec p. Lei notował ważne wydarzenia z życia rodziny właśnie na marginesach egzemplarza Gemary. 50 Jesziwa (hebr. posiedzenie) - uczelnia talmudyczna dla kawalerów w wieku od 13 lat, absolwentów podstawowych szkól religijnych. 51 Haskala (hebr. Oświecenie) - nurt myśli żydowskiej, zapoczątkowany pod koniec XVIII w. pod wpływem europejskich idei oświeceniowych i żydowskiej filozofii racjonalistycznej. Tu: wykształcenie. 52Miriam Akavia „Moja winnica", Kraków 2000. Gdzie rodzice się pobrali? W której bóżnicy? Miriam: W Krakowie. To było małżeństwo z miłości - wtedy bardzo często swatano dziewczęta, ale moi rodzice zakochali się w sobie. Tylko mamusia miała rodziców, tata był już sam. Postanowili, że jest odpowiednim kandydatem dla niej. (Miriam do Lei: Gdzie się pobrali nasi rodzice? Ja nie wiem, w której bóżnicy...) Lea: Najprzód w magistracie... My tak naprawdę mało o tym wiemy! Miriam: Gdzie ty się urodziłaś? Lea: Na Paulińskiej. Miriam: Ja się urodziłam już na Łobzowskiej. Lea: Chciałam jeszcze dodać, że niezależnie od tego, że generał Haller napadał na Żydów, to on adorował naszą mamusię! Miriam: No tak! (śmieją się) To też jest w „Mojej winnicy". Mnie to bardzo przeszkadzało - albo: dzisiaj mi to przeszkadza; ja nigdy nie wiem, czy ja to wówczas tak czułam, czy dziś jako dorosły człowiek tak to odczuwam. Pojechaliśmy wtedy na letnisko, wszyscy, z całym gospodarstwem, ze służącą. Ojciec był bardzo dobrym mężem i uważał, że mamie się należy czasem odpoczynek. Mama była więc w tym czasie sama w pensjonacie w Zakopanem i wróciła bardzo dumna z tego, że adorował ją polski oficer i że w ogóle się nie zorientował, że ona jest Żydówką. Świadomość tego dzisiaj mi przeszkadza! Lea: Ona mu o tym powiedziała! Miriam: No, nie wiem... Lea: No pewnie, że mu powiedziała! Miriam: Nie wiem, czy mu powiedziała. Spytać jej już nie możemy! Lea: Nie, nie! Ja jestem pewna, że tak! Miriam: W każdym razie była z tego zadowolona. Sprawiało jej wielką radość, że nie wiedzieli, że jest Żydówką... Lea: Bo to był komplement: nie wyglądać na Żyda, to jest zupełnie psychologicznie zrozumiałe. Żyd był tak wzgardzany i tak poniżany, że jak ktoś mówił: „Oo, pani w ogóle nie wygląda na Żydówkę!" - to był to komplement. Taka była tendencja: żeby traktować to jako komplement. Dzisiaj to mi bardzo przeszkadza... Miriam: Ten kompleks ja też miałam jako dziecko. Kiedy mieszkaliście na Paulińskiej... Lea: ...absolutnie tego nie pamiętam! Jak siostra Maniusia urodziła się na Łobzowskiej, to ja miałam cztery lata! Ona jest tak naprawdę pierwszym wspomnieniem w moim życiu -co było przedtem, to ja w ogóle nie pamiętam... (śmieją się) Pamiętam, że jak ona się urodziła, tatuś wszedł do pokoju dziecinnego - myśmy miały takie białe łóżka, jeszcze z prętami, żeby nie wypaść - i powiedział: „Urodziła się warn siostra!", i wtedy zaczęliśmy tańczyć w tych łóżkach, podskakiwać. Trzymaliśmy się tych prętów i podskakiwaliśmy, i ja się od razu zapytałam, jak ona się nazywa. Tatuś nie wiedział, ale powiedział: „Halinka!". Mnie się to imię bardzo podobało! A potem się rozczarowałam, że ona się nie nazywa Halinka! 36 37 Kiedy rodzice przeprowadzili się na Łobzowską? Lea: Nie mam pojęcia, nie pamiętam Paulińskiej. Miriam: Jak ja się urodziłam w 1927, to oni mogli się przeprowadzić w 1926 albo w 1925 roku. Wiadomo dlaczego? Miriam: Tak, bo chcieli sobie polepszyć warunki życia. Oboje mieli, a ojciec szczególnie, bardzo wyostrzony zmysł estetyczny. Mamusia miała aspiracje artystyczne i chcieli żyć lepiej, chcieli żyć w dobrej dzielnicy i chcieli mieć dobre mieszkanie. Lea: Blisko składu... Miriam: Nie wiem, co było wcześniej: jedno czy drugie. Potem ojciec tam sobie zrobił swoje królestwo. Na Krowoderskiej miał skład drewna i kupił okazyjnie ten dom na Łobzowskiej. Ja tak piszę w „Mojej winnicy", chociaż na sto procent nie wiem, ale tak sobie to zestawiłam, że ojciec, w okresie prosperity, kupił okazyjnie ten dom na Łobzowskiej, a potem go sprzedał. Ojciec miał wielki zmysł kupiecki - był bardzo rzetelnym kupcem. W którym to było roku? Miriam: To było w roku 1937. Sprzedał go z zyskiem, to był jego taki pierwszy znaczący zarobek, dzięki któremu mógł oddać długi. Myśmy tam spędziły nasze dzieciństwo: wśród tych desek, na tych parcelach... i w ogóle: ta Łobzowska, Krowoderska - to było nasze życie! Każdy kąt tam pamiętam: Szlak, Długa, Świętej Teresy, Aleje... Lea: Łobzowską bardzo lubiłam, ale tego Szlaku i tych innych ulic nie lubiłam! Opowiedzcie o pierwszych szkołach. Lea: Moja pierwsza szkoła była na ulicy Sebastiana. To była szkoła polska, państwowa, ale dla dzieci żydowskich. Bardzo ładny budynek, właściwie dwa budynki, o ile pamiętam: jeden był dla dziewczynek, a jeden dla chłopców. Pamiętam niektóre nauczycielki... grono nauczycielskie było mieszane, były tam nauczycielki Polki i były Żydówki. Pamiętam jedną, która była moją wychowawczynią w trzeciej klasie, bardzo nielubianą. Mimo że wtedy miałam wielki szacunek dla nauczycielek, nie wspominam jej dobrze. Była, niestety, gruba, niechlujna i niesympatyczna. Ale pamiętam, że raz przyszedł inspektor i wtedy ona dała cudowną lekcję. Pamiętam to, bardzo mi to utkwiło w pamięci! Pamiętam, jakie jej lekcje były na ogół bezbarwne i jak się pokazała, kiedy była ta inspekcja. Pamiętam też, że byłam bardzo grzeczną dziewczynką i chodziłam w fartuszku z białym kołnierzykiem. Nie czekałam na żadną pochwałę, ale tak właśnie wyglądałam. Tymczasem moja koleżanka, Hanka Heller, przyszła kiedyś w czerwonym fartuszku. Wtedy ta nauczycielka i wychowawczyni powiedziała: „Jaki piękny fartuszek!". Pomyślałam sobie wtedy: ona w ogóle nie jest ubrana, jak należy! Miriam: A wolno tak było chodzić w czerwonym fartuszku? Lea: No właśnie nie! A ona przyszła w takim czerwonym; nie tylko czerwonym, ale to był taki jaskrawy czerwony kolor! Fartuszek był uszyty jak wszystkie, ale mocno czerwony. A nauczycielka ją za to tak pochwaliła. Pomyślałam sobie wtedy, że to jest jakaś niesprawiedliwość! Co jeszcze pamiętam ze szkoły? Że było przedstawienie i miałam jakąś tam rolę. Nie pamiętam 38 jaką, ale w domu powiedziałam mamusi, że ja jestem krakowianką - widocznie tak zrozumiałam! Mamusia kupiła mi więc piękny gorset krakowski i krakowską chustkę u męża Rózi Man-sel, cały strój. Potem się okazało, że ja tego w ogóle nie potrzebuję! Ale ponieważ było już kupione, to nauczycielka się zlitowała nade mną i dała mi jakąś rolę jako krakowiance. Co jeszcze pamiętam? Pamiętam, że robiłam ogromne kleksy w zeszycie, i te kleksy to w ogóle było nieszczęście, bo mamusia nie mogła się pogodzić z tym, że to pióro mi zawsze plami. Jak się dostawałaś do szkoły? Może chodziłaś pieszo? Lea: Jeździłam autobusem. Miriam: Tramwajem! Lea: Tramwajem. Sama? Lea: Na początku mamusia mnie odprowadzała na przystanek, tam właśnie na Długiej -szło się przez cały Szlak. Ale tylko jakieś pół roku, bo tatuś zawsze bardzo dążył do tego, żebyśmy były samodzielne. Potem jeździłam sama. Co pamiętasz z tej drogi do szkoły? Lea: Pamiętam konduktora, który był bardzo miły i bardzo ładnie się odnosił do wszystkich dzieci. Miał takie piękne wąsy, zakręcone, jego pamiętam doskonale! Bardzo kochałam tego konduktora! Naprawdę! Taki dobry dziadzio, by} wspaniały! Nie przypominam sobie, żebym pamiętała coś z okolicy, nie rozglądałam się dookoła. Bardzo często się spóźniałam do szkoły, bo były śniegi i ten tramwaj czasem jechał strasznie powoli. Co jeszcze pamiętam? Pamiętam, że mi dawali dziesięć groszy, żebym miała na powrót, bo bilet kosztował dziesięć groszy. Raz te dziesięć groszy zgubiłam! Chodziłam po ulicy i strasznie płakałam, bo nie wiedziałam, jak ja wrócę do domu, a widocznie mi się nie uśmiechało wracać pieszo. Jakiś pan podszedł do mnie i pyta się: „Dziewczynko, dlaczego ty tak płaczesz?". „Bo zgubiłam dziesięć groszy na tramwaj...". On na to powiedział: „Nie płacz, ja ci dam dziesięć groszy". Pytam: „Jak ja panuje oddam?", a on: „Jak mnie tu spotkasz, to mi oddasz". Chodziłam potem jakiś miesiąc z tymi dziesięcioma groszami, żeby je oddać temu panu, i go nie spotkałam! Czy lubiłaś chodzić do tej szkoły na Sebastiana? Lubiłaś tę szkołę? Lea: Nie wiem, czyją lubiłam specjalnie. W ogóle cieszyłam się, że idę do szkoły, boja się w dzieciństwie bardzo nudziłam. U nas nie było przedszkola - Maniusia już chodziła do przedszkola, ale tylko jeden rok czy dwa lata. Za moich czasów nie było tam przedszkola, była tylko jakaś ochronka zakonnic. W Polsce szkołę zaczyna się dopiero przy siedmiu latach, więc ja do tego czasu się bardzo nudziłam. Opowiedz o pierwszych kołeżankach. Lea: Moja pierwsza koleżanka nie była ze szkoły, tylko z tej samej kamienicy, gdzie myśmy mieszkali, ale mieszkała w oficynie. To była rodzina bardzo... 39 Miriam: ...proletariacka. Lea: No, nie wiem, czy proletariacka. W każdym razie było im bardzo ciężko! Tego, czy oni byli komunistami, czy nie, nie wiem. Wiem tylko, że jej ojciec byl legionistą, w legionach Piłsudskiego, i dlatego miał jakieś fory, dzięki którym jego córki posziy potem do rządowego gimnazjum. Ale właściwie to żona zarabiała tam na życie, bo on nie miał stałej pracy. Strasznie było im ciężko! Mieli tylko jeden pokój i kuchnię. Ale bardzo lubiłam jej matkę, była serdeczna i dobra, i taka ciepła atmosfera była w tym domu. Siedziało się na ogół w kuchni, tam całe życie się koncentrowało. Ona, ta pani Biłgoraj, bo tak się nazywała, ona też gotowała dla różnych ludzi, szyła rękawiczki. Bardzo dużo krewnych zjeżdżało do nich z różnych miasteczek i żyło w tym jednym pokoju. Tak, Fela to była moja ukochana koleżanka z dzieciństwa. Miriam, a twoja pierwsza szkoła? Miriam: Moja pierwsza szkoła... Moja pierwsza klasa w ogóle była nieudana, bo chorowałam bardzo... Wiem, że chodziłaś do Bejtjaakow53 w soboty po południu? Miriam: Krótki czas, ale to nie było zamiast szkoły, to było dodatkowo, tylko w soboty. Do pierwszej klasy wróciłyśmy z Kowańca, to była taka kolonia dla dzieci z żydowskich domów. Stało się tak, że na tej kolonii na ogół bywały dzieci z całej naszej rodziny. Rodzina była przecież ogromna: Karmel, Freilich, Weinfeld, Schónfeld, Plessner - to wszystko była jedna rodzina i dzieci z tej rodziny to była specjalna kolonia. Dwie takie freblanki54 pojechały do Kowańca z nami... Ja potem w Czarnym Dunajcu zachorowałam na szkarlatynę czy coś takiego, były komplikacje, zapalenie nerek. Tak w ogóle to ja z tej kolonii uciekłam z moją kuzynką, bo miałyśmy kompleksy: pozostałe dziewczynki nie chciały nas w nic wtajemniczać. Robiły tam przedstawienia, różne sceny, deklamowały wiersze - a my takie małe, to do niczego, (śmieją się obie) Lea: W tym wieku cztery lata to ogromna różnica. Miriam: Więc postanowiłyśmy rano wstać i wziąć z kuchni marchewki na drogę. Szlyśmy potem przez las, ja i Irka, o rok starsza ode mnie. Szłyśmy w kierunku Krakowa. No i oczywiście w tym lesie jakieś duchy wyszły nam naprzeciw. W końcu sprowadzono nas z powrotem na tę kolonię. Potem zachorowałam i wróciłam do pierwszej klasy, do tej samej szkoły... to już nie była ta szkoła na Sebastiana, to już była szkoła... Lea: ...Lenartowicza. Miriam: Jeszcze nie Lenartowicza, to było gdzieś tam... Lea: Nie, nie -ja chodziłam tylko na Sebastiana i potem do Lenartowicza. Miriam: Więc: Lenartowicza. Ona [Lea] przyprowadziła mnie do pierwszej klasy i zostawiła na pastwę losu, jak to się mówi. (śmieją się obie serdecznie) Szczepili nas tam na ospę, i tercjan55 przyprowadził mnie do domu, bo zemdlałam przy szczepieniu. Potem stała się 53 Bejt Jaakow (hebr. Dom [Szkoła] Jakuba) - organizacja zajmująca się edukacją religijną dziewcząt. Zakładała szkoły i organizowała kursy wieczorowe dla kobiet. Powstała w 1919 r. z inicjatywy Sary Schenirer (por. rozmowę z Tulo Schenirerem). 54 Dawne określenie przedszkolanki. 55 Dawna nazwa woźnego w szkole. 40 jeszcze gorsza rzecz: może przez dwa miesiące uczyłam się w pierwszej klasie i gdy kiedyś szłam z mamusią, wszyscy mówili: „Jak ta Maniusia dobrze wygląda! Jakie ona ma policzki!" - a ja byłam cała spuchnięta: nogi mi spuchły i twarz mi spuchła! Okazało się, że mam zapalenie nerek... Lea: Komplikacja po szkarlatynie. Miriam: Tak, komplikacja po szkarlatynie. Parę miesięcy byłam w domu. Lea: Nie tylko że była w domu: leżała cały czas w łóżku. To było straszne! Wiejski lekarz w Czarnym Dunajcu powiedział, że to szkarlatyna, ale rodzice mu nie wierzyli, bo to wtedy była bardzo ciężka choroba, ludzie na to umierali. Więc posłali po profesora z Krakowa. Ten wyśmiał wiejskiego lekarza i ocenił, że to tylko zapalenie gardła. Niestety, to była szkarlatyna, i dlatego, że od początku nie została rozpoznana, nastąpiły komplikacje i zapalenie nerek. Miriam: Tak... jadłam takie paskudne jedzenie, bez soli. Wtedy ta Irka do mnie przychodziła z książkami, uczyła mnie pisać - Irka to była moja pociecha. To też kuzynka i córka ulubionej cioci naszej. A potem chodziłam do tej szkoły imienia Teofila Lenartowicza, na Pędzichów 13, aż do piątej klasy. Lea: Ale nie ma dzisiaj tej szkoły! Miriam: Nie ma szkoły, ale jest budynek. Myśmy szły Plantami. Szłyśmy tak: ja wychodziłam z domu pieszo z Łobzowskiej przez Szlak, na Krowoderskiej schodziła i dołączała do mnie Halinka Sternlicht, moja koleżanka. Dochodziłyśmy Szczepańską na Długą, na Długiej dołączała się Runią Siisskind, oni tam mieli jakiś sklep z przyborami do pisania. Lea: I bibliotekę Renesans na Długiej... Miriam: Nie, Renesans to nie byli Siisskindowie. Biblioteka Renesans to były trzy siostry Blumstein, czy jak one się tam nazywały. Lea: Chyba jednak Siisskind... Miriam: Nie, skąd! Pan Siisskind był ojcem mojej koleżanki i jeszcze jednej jej siostry. Oni mieszkali za sklepem, tam mieli takie maleńkie mieszkanko. Mówi się, że Żydzi byli bogaci - nie wszyscy, była biedota też. W każdym razie z tą Runią i z Halinką myśmy w trójkę szły przez Planty, koło domu Aleksandrowicza56, przez Planty „pod łabędziami"57. I te kasztany po drodze... Jak dalej wyglądała ta droga? Miriam: Szłam pieszo przez te Planty ukochane, z tymi dwiema koleżankami na ogól... Były wiewiórki na Plantach i łabędzie w stawie, i kasztany pod drzewami... Lea: A dlaczego nie chodziłyśmy razem? Miriam: Bo ja chodziłam z moimi koleżankami. A ty, Lusiu, chodziłaś ze swoimi koleżankami? Lea: Nie przypominam sobie... Miriam: Ja pamiętam tę panią Zegartowską w mojej klasie... Pamiętam wszystko, ale takie 56 Tzw. Dom pod Globusem na rogu Długiej naprzeciwko Plant. Przed wojną mieścił się tam znany sklep papierniczy Aleksandrowiczów (por. rozmowę z Dovem Aleksandrowiczem). 57 Por. przyp. 1. 41 szczególnie wyraziste wspomnienia dotyczą lekcji religii. W szkole siedziałyśmy w piątkę, bo było nas pięć dziewczynek Żydówek, w jednej ławce. O tym też gdzieś piszę. Jeżeli nas tak posadzono, to było to takie getto ławkowe58 - ale być może, że nie, że same chciałyśmy tak siedzieć: jedna koło drugiej. Było mało kontaktów z dziewczynkami Polkami... Nie miałaś koleżanek Polek? Miriam: Znów to samo: znów nie wiem, czy takie jest dzisiaj moje odczucie, czy wtedy tak czułam, ale po lekcjach religii nie było przyjemnie wchodzić do klasy. Patrzyły na nas tak jakoś inaczej te dziewczynki - czy ja wiem, co tam ksiądz im opowiadał? Nie wiem. W każdym razie: to nie było najprzyjemniejsze uczucie. W soboty myśmy nie chodziły do szkoły. Ponieważ lekcje odbywały się w soboty też, więc w niedzielę musiałam chodzić do Krysi odbierać od niej zadania i tego też nie lubiłam. Nie żeby ona mi coś powiedziała nieładnego, nigdy mnie nie obraziła, ale ja sama czułam, że przeszkadzam. Niedziela to jest dzień wolny i oni wracali z kościoła, i było tak świątecznie, a ja z moimi zeszytami! Było mi niezręcznie! Pamiętam, że ta pani Zegartowska bardzo dobrze się odnosiła do mnie, nazywała mnie Marylką - nie wiem dlaczego. Nie mówiła nigdy „Żydzi", tylko „Izraelici" i nie mówiła „Żydówki", tylko albo „Żydóweczki", czego też bardzo nie lubiłam, albo „Izraelitki". Wyróżniała mnie, bo ja ładnie czytałam, ładnie recytowałam. Wybierała mnie zawsze do czytania wierszy. Wiele wierszy znam na pamięć do dzisiejszego dnia. W przedstawieniach w szkole miałam rolę flisaka, byłam kiedyś górnikiem... Raz tylko dostałam dostatecznie z zachowania, bo pisałam wiersze miłosne na lekcji matematyki. Tak, tak, miłosne... Lea: To było, jak to się dzisiaj nazywa - pornografia! Miriam: Nie pornografia, jakieś idiotyzmy! Lubiłam pisać wiersze - zamiast się uczyć matematyki. To też po niej [Lei] odziedziczyłam, bo ona zawsze mówiła, że nie lubi matematyki, a ja jak taka małpa mała: ja też nie lubię matematyki! Ona lubi literaturę, to ja też lubię literaturę. Miałyśmy dość podobne zainteresowania... Pomagałyście sobie w domu w tych przedmiotach? Miriam: Nie za bardzo. Lusia dobierała mi lektury, to jej zawdzięczam. Ona czytała bardzo dużo i książki, które polecała, zawsze mi się podobały. Poza tym, jak Lusia czytała, to nie wolno jej było przeszkadzać, bo była cała w świecie książek. Co jeszcze z tych lat wczesnych szkolnych... - śmierć Piłsudskiego i budowanie kopca. Szłam z bratem, z jego kolegą i Irką, we czwórkę szliśmy na Salwator z taczkami i budowaliśmy kopiec Piłsudskiego. Ty, Lusiu, też budowałaś kopiec Piłsudskiego? Lea: Tak. Ja mam trochę inne wspomnienia ze szkoły - z tej samej szkoły, ale inne wspomnienia. Przede wszystkim nie pamiętam w ogóle, jak szłam do szkoły. Pamiętam Planty, ale nie pamiętam, czy szłam sama, czy z jakąś koleżanką. Dalej: o szkole mogę powiedzieć tylko same dobre rzeczy. Widocznie dlatego rodzice nas tam zapisali, bo to była szkoła 58 Zwyczaj oddzielania uczniów pochodzenia żydowskiego od reszty klasy. 42 bardzo liberalna. Dyrektorka się nazywała Amalia Ameisen. Miałyśmy z nią bardzo mało kontaktu, ale ona była bardzo liberalnym człowiekiem. Było nas w klasie trzynaście Żydówek, ale nauczycielki zachowywały się bardzo poprawnie i sprawiedliwie wobec nas. Maniusia w ogóle była wyróżniana, dostawała paczki na Świętego Mikołaja i listy -ja nawet nie śniłam o takich rzeczach, nie byłam faworyzowana. Nigdy. Raz mnie koleżanki poleciły jako wójta klasowego, ale dostałam za mało głosów i nie zostałam wybrana. Ale tak w ogóle to był zaszczyt, że w ogóle mnie... Miriam: ...poleciły, że byłaś kandydatką. A lekcje religii pamiętasz? Lea: Pamiętam tego księdza katechetę bardzo dobrze. Uśmiechał się, jak myśmy wychodziły, i głaskał nas po głowach, tak jak gdyby się litował nad nami, że my nie dotrzemy do raju. Ale dawano nam piłkę i myśmy się bawiły na Plantach. Nie miałam żadnego niemiłego uczucia, kiedy po tej lekcji wchodziłam do klasy. Maniusia była bardziej wrażliwa. Mnie to w ogóle nie przeszkadzało... Miriam: Nie chodzi o to, że mi przeszkadzało, ale powodowało takie uczucie obcości... Lea: Ja nie czułam się obca i mogę nawet stwierdzić z uznaniem, że kiedy, na przykład, była modlitwa poranna, to ta modlitwa była dla wszystkich. Żydówki mogły się modlić tak samo! Na majówkach nie, bo tam była Najświętsza Maria Panna i tak dalej... Miriam: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen, Żydówki się tak modliły? I robiły to? (żegna się) Lea: Nie, nie pamiętam, żeby tak było. Śpiewało się „Kiedy ranne wstają zorze...". Miriam: Ale one codziennie się żegnały, od tego się zaczynała modlitwa... Lea: Była modlitwa, to pamiętam, nie pamiętam czegoś innego. Nie pamiętam też, żeby mi to przeszkadzało. Możliwe, że tak było, ale nie pamiętam. Co jeszcze? W sobotę był taki program, że nie trzeba było odrabiać lekcji. Była właśnie lekcja religii, jedna z dwóch w tygodniu, były roboty ręczne, były rysunki. W każdym razie był taki program, że nie trzeba było odrabiać lekcji. Gdzie grałyście w piłkę? Miriam: Na Plantach. Z tej szkoły wychodziło się od razu na Planty i albo grałyśmy, albo rysowałyśmy klasy i skakałyśmy. Lea: Tam były takie skwery... O Plantach można mówić trzy dni i trzy noce! Miriam: Planty i park Krakowski, no właśnie... Lea: Ze szkoły pamiętam jeszcze panią Seifertową od muzyki, ona była bardzo mila. Pamiętam, że później sama dyrektorka powiedziała, że mam takie muzykalne imię. Mnie to imię bardzo przeszkadzało, bo to nie było polskie imię i to nie było żydowskie imię. Pytano się mnie w szkole, czy to jest skrót od „Aurelia". Spytałam tatusia, powiedział, że nie. Pani od muzyki powiedziała, że to takie muzykalne imię: „Lea", jak dwie nuty i kazała wszystkim dzieciom śpiewać „le, a". Co mi w szkole przeszkadzało? Przeszkadzała mi pani Zembaczyńska, mnie ona bardzo przeszkadzała... Miriam: Zembaczyńska to była moja nauczycielka... Lea: No, moja też. Ona nigdy nie była niesprawiedliwa, ale na pauzach czytała gazetę, to był „Mały Dziennik". Kiedy przechodziłam koło katedry, widziałam te nagłówki, że Żydzi 43 są nieszczęściem Polski, i Żydzi to, i Żydzi tamto. Wracałam do domu z płaczem strasznym i mówiłam, że ja chcę iść tylko do Hebrajskiego Gimnazjum59. To mi strasznie przeszkadzało. Teraz co do koleżanek - nie miałam żadnej bliższej koleżanki, absolutnie nie. Była tam jedna, Zosia Lubelska, może raz byłam u niej w mieszkaniu, ale tylko dlatego, że ona mieszkała blisko Irki Keller. Poza tym nie byłam u żadnej koleżanki w domu. Natomiast one mi się pięknie wpisywały do pamiętnika! „Najukochańszej Lei...", „Najdroższej...", „Najmilszej..." - cudownie mi się wpisywały! Jedna była taka, Marysia Wajdzian-ka, której ojciec pięknie rysował, więc mi narysował widoczek! Byłam bardzo dumna z tych wszystkich wpisów! Co robiłyście po lekcjach? Obiady jadało się w domu, tak? Miriam: Naturalnie! Codziennie, punktualnie o drugiej, był pięknie nakryty stół, każdy czekał, aż wszyscy zajmą miejsca. Z nami mieszkała ciocia, jedna z sióstr tatusia, którą bardzo kochałyśmy. Wszyscy siadali do stołu i podawano obiad. Regularnie, a nie tak, jak dzisiaj: łapie się coś i każdy je osobno. Lea: Obiad by} obiadem. To była ceremonia! Miriam: W ogóle: mamusia nasza była bardzo „up to date", chciała, żeby była urozmaicona kuchnia, jarskie jedzenie, z mięsem też, ale urozmaicone, zdrowe, witaminy, różności, tarta marchewka... To były wtedy w żydowskich domach dość nowe rzeczy. Ale kuchnia była koszerna? Miriam: Koszerna, oczywiście. Ojciec strasznie zwracał uwagę na to, jak się siedzi przy stole, żeby ładnie jeść widelcem i nożem. Ja nie raz stałam w łazience za karę. Iziu, biedny nasz brat, był mańkutem i bardzo chcieli go „przestawić", bo wtedy jeszcze z tym walczono. Jemu było bardzo ciężko i przez to czasem siedzieliśmy w dwójkę za karę w łazience... Lea: A ja siedziałam w spiżarni za karę! Byłam bardzo rozgoryczona, strasznie płakałam. Tam sobie wyobrażałam, że umarłam i mój tatuś stoi nad moim grobem i płacze, i teraz dopiero widzi, co mi zrobił, kiedy postawił mnie w spiżarni za karę. Wiesz, za co była ta kara? Ona zaczynała się bawić z bratem, zabawa toczyła się w wielkiej miłości, ale jakoś zawsze kończyła się bójką! Mamusia była nerwowa, zaczynała krzyczeć. Kiedy tatuś przychodził do domu, wołał: „Co się tutaj dzieje? Co się tutaj dzieje?". Mamusia zdenerwowana, cała w pąsach, oni płaczą - co się tutaj dzieje? No to bez żadnego sądu, chociaż w ogóle byłam niewinna, bo nie bawiłam się z nimi - to była smarkateria, no nie? a ja już chodziłam do szkoły! - więc ja do spiżarni, mój brat do klozetu, a ona do łazienki. Ona krzyczała wtedy, że otworzy gaz! Była okropna... Miriam: Ja pamiętam na odwrót! Lea: No, to jest miłość siostrzana, proszę bardzo. Co robiłyście po obiedzie? Miriam: Po obiedzie bawiłam się z bratem i z jego kolegą. Miałam też innego kolegę Por. przyp. 5. 44 w tym samym domu, małego Izia Gottesfelda, siostrzeńca pani Biłgoraj, więc albo szłam do niego, albo on przychodził do mnie. Chodziłam też czasem do Halinki. Albo do Rutki Maus, ona mieszkała blisko, to była córka Niemki i Żyda. Ale najlepszą moją koleżanką była Irka Orbach. To była córka cioci Hani i ja do niej maszerowałam przez Łobzowską i tymi wszystkimi skrótami, którymi ona uczyła mnie chodzić... Gdzie mieszkała? Miriam: Na Zwierzynieckiej. Pierwsze mieszkanie mieli na Topolowej, a potem się przenieśli na Zwierzyniecką. Na Zwierzynieckiej myśmy widziały z ich okien pogrzeb Piisud-skiego. I na Zwierzyniecką chodziłam. A ciocia, która mieszkała z nami, pracowała na Smoleńskiej60, koło Zwierzynieckiej. Tak że całą tę trasę też na ślepo pamiętam. W soboty chodziłyśmy z mamusią na Kazimierz, pieszo. Do kogo? Miriam: Do babci. Czasem był tam czulent. Chodziłyśmy też do cioci Feli, do tej, co haftowała obrusy. A ty, Lusiu, też chodziłaś na Kazimierz? Lea: Nie, ja wtedy już chodziłam do gimnazjum, miałam dwanaście lat i nie chciałam chodzić z mamusią i siostrą na Kazimierz. Miałam nowe koleżanki i byłam bardzo tym zaabsorbowana. Chciałam jakoś się dostać... jak to się mówi? Miriam: Być przyjęta. Lea: Być przyjęta do ich grona. One chodziły tam od pierwszej klasy powszechnej, ja przyszłam dopiero w pierwszej gimnazjalnej. One były już ze sobą sześć lat, a ja byłam nowa. Myśmy się umawiały zawsze pod uniwerkiem i ja tam też przychodziłam. Byłam taka nowa i nieśmiała... To mnie bardzo absorbowało, te nowe koleżanki. Na Kazimierz w ogóle nie chodziłaś? Lea: Chodziłam, ale nie w każdą sobotę. Miriam: Ja jeszcze dwa razy w tygodniu chodziłam do ŻTG, Żydowskiego Towarzystwa Gimnastycznego61 na ulicy Skawińskiej. Dzisiaj tam jest Staromiejskie Centrum Młodzieży. W tym budynku, kiedy go teraz odwiedziłam, widziałam moją salę gimnastyczną. Byłam bardzo wysportowaną dziewczynką, ładnie się gimnastykowałam. Moją nauczycielką była Marylka Aleksandrowicz, z tych Aleksandrowiczów. Do dzisiejszego dnia żyje jej syn. Jest lekarzem psychiatrą, profesor Aleksandrowicz. Jerzy. Miriam: Jerzy. Powiedziałam mu, że ja go znałam, jeszcze nim się urodził, a on na to: „Jak to 60 Chodzi o ul. Smoleńsk. 61 Jeden z oddziałów ŻTG Ha-Koah (hebr. Sita) przy ul. Skawińskiej. 45 jest możliwe?". Jego matka była moją nauczycielką gimnastyki i imponowała mi bardzo. Myślałam, że jak będę dorosła, to też będę nauczycielką gimnastyki. I raz mi powiedziano, że pani Marylka jest w ciąży, i od tej pory myśmy ją już w ogóle ceniły ogromnie, że jest w ciąży i nie przestała uczyć gimnastyki. Jak to opowiadałam, to pan Jerzy powiedział: „To ze mną!". Lea: Czasem z Gimnazjum Hebrajskiego szłam do babci, tam jadłam obiad, potem przychodziłam z powrotem do szkoły. Nie lubiłam tego specjalnie, ale... Miriam: A ja znów, jak szłam do ŻTG po południu, dwa razy w tygodniu, to z mamusią jechałyśmy tramwajami: trójką i jedynką. Przesiadka była na placu, nie Wszystkich Świętych, tylko na placu, gdzie jest krakowski magistrat... Może to i plac Wszystkich Świętych? Tam przesiadka z trójki na jedynkę, czy na odwrót, i jechało na Krakowską. Mamusia czekała na mnie w sklepie u babci, a ja szłam na gimnastykę. Gdy wracałam z gimnastyki, babcia kupowała mi ciastko u Beigla... Lea: ...taki pyszny rogalik z orzechami! Miriam: Wracałyśmy potem tramwajem do domu. Lea: Mamusia codziennie jechała do babci, dzień w dzień. Dzień w dzień po południu jechała do sklepu odwiedzić swoją matkę. Miriam: Na letniska też zapraszało się babcię i babcia jechała z nami. Czy to było daleko? Miriam: Kazimierz i Łobzowska? Daleko, daleko. Wyprawa może nie, ale jednak jechało się tramwajem. Rodzice często szli pieszo, bo rodzice byli modni ludzie! Wieczorami wychodzili do teatru, do kina i czasem pieszo na ten Kazimierz, żeby się przejść. Jeszcze większa wyprawa była na Podgórze! W Podgórzu mieszkała ciocia Mania, ta najstarsza siostra ojca - ją też się jeździło odwiedzać. Renia była zresztą Lusi koleżanką. Lea: Ja byłam z nią bardzo zaprzyjaźniona! Jej brat był mniej więcej trzy lata starszy. To był pobożny chłopak, ale z kuzynką rozmawiał. Miriam: Lubił, lubił ją. To była taka legitymacja, że to kuzynka i że to nic, że dziewczyna. Lea: Był pobożny, ale nie fanatyk i w ogóle: u cioci Mani nie było fanatyzmu. Oni tam dużo czytali i uczyli się. Ciocia sama wychodziła czasem z mamusią. Miriam: A ten jej pobożny syn przychodził do nas w niedzielę grać z ojcem w szachy i też lubił rozmawiać o kinie, o książkach... Lea: Przede wszystkim on był strasznym molem książkowym, nie do opisania. Czytał całymi nocami. Skąd się brało książki? Miriam: Myśmy były zapisane do biblioteki Renesans na Długiej. Były dwa abonamenty: mamusia miała swój i ona [Lea] swój, a ja brałam jeszcze dodatkowo. Ojciec czytał mało książek, czytał gazety. Ale w gazetach czytał o książkach, więc był zorientowany. W jakim języku mówiło się w domu? Miriam i Lea: Po polsku, tylko po polsku. 46 Rodzice znali język żydowski? Lea: Tatuś znał żydowski, mamusia słabo. Miriam: Myśmy się śmiały zawsze, że jak oni chcą, żebyśmy nie rozumiały - nie rozumieli, bo był też chłopak w domu - to mówili po żydowsku, a myśmy ich naśladowały:, jo", „najn"62, te dwa słowa znałyśmy. Lea: Jak mamusia mówiła po żydowsku, to był to po prostu polski język, tylko trochę przekręcany. Miriam: Tak, mamusia nie znała żydowskiego, natomiast po niemiecku mówiła ładnie, i chwalili się tym... Lea: Mamusia czytała też po niemiecku, czytała po francusku - tego się uczyła w szkole. Moi rodzice byli ludźmi wykształconymi! Tatuś też znał niemiecki, znał hebrajski, żydowski i polski... Miriam: To jest paradoksalne, bo przecież wszystko się urwało strasznie szybko, ale znałam dość dużo literatury polskiej, szczególnie poezji. Ubóstwiałam Mickiewicza, mieliśmy jego książki w domu, rozczytywałam się w tych wierszach i znam je na pamięć do dzisiejszego dnia. Słowackiego, Asnyka i prozę też. Najmniej znałam autorów żydowskich, w ogóle nie byłam w tym zorientowana. Dzisiaj znam, dzisiaj wiem, że Szalom Alejchem63, i Szalom Asz64, i Perec65, i ci wszyscy - ale wtedy to było dla mnie jakieś dalekie. Lea: Bardzo dalekie! Czyli dla ciebie, Lea, to też były obce rzeczy? Lea: Bardzo obce. Chodziłam do hebrajskiej szkoły, było tam dziesięć godzin hebrajskiego w tygodniu. Byłam w dodatku nową uczennicą i musiałam nadrobić te wszystkie lata. Nadrobiłam dosyć prędko, ale czytanie po hebrajsku to była dla mnie straszna męka! Przede wszystkim: inny alfabet. Za to lubiłam łacinę, bo byłam w tym dobra - a w czym się jest dobrym, to się lubi. Oprócz tego ubóstwiałam tego nauczyciela! Potem, jak się zmienił nauczyciel na nauczycielkę, i ta nauczycielka raz mnie obraziła, to już nie znosiłam łaciny. Miriam: Ale Gimnazjum lubiłaś? Tę szkołę lubiłaś? Lea: Bardzo, bardzo! „Lubiłam" to w ogóle nie jest dobre słowo! Wszyscyśmy kochali naszą szkołę, była tam taka miła, dobra atmosfera! Natan Gross mówił, że to była Wyspa...66 Lea: Tak, Wyspa! Ubóstwialiśmy Szkołę! 62 Jo, najn (jid.) - tak, nie. 63 Szalom Alejchem (wl. Szalom Rabinowicz, 1859-1916) -jeden z najwybitniejszych przedstawicieli literatury w języku jidysz. Autor wielu opowiadań i powieści. Do najbardziej znanych należą: „Tewje Mleczarz" (wyd. polskie 1960,1989), „Krawiec zaczarowany" (wyd. polskie 1959) oraz cykl prozatorski, związany ze szteti Kasry-lewka. 64 Szalom Asz (1880-1957) - prozaik i dramaturg tworzący w językach hebrajskim i jidysz. Najbardziej znane utwory powstały w jidysz i szybko utrwaliły jego pozycję klasyka nowożytnej literatury żydowskiej. Opublikował ponad 60 tomów prozy i dramatów. 65 Icchak Lejb Perec (1851-1915) - wybitny poeta, prozaik, dramaturg i publicysta, piszący w języku hebrajskim i jidysz. 66 M.in. w „To była Hebrajska Szkoła w Krakowie", red. Natan Gross, Tel Awiw 1989. Por. także rozmowę z Natanem Grossem. 47 Miriam: Natan to określił bardzo ładnie, że to była hebrajska szkoła, w której pielęgnowano polskość! Lea: Tak! Mieliśmy cudownych polonistów i broń Boże było zrobić jakiś błąd! To było nie do wybaczenia. Miriam, ty skończyłaś sześć klas? Miriam: Pięć, niestety. Wojna wybuchła pierwszego września, ja miałam zacząć szóstą klasę. Wróciliśmy z Muszyny, poszłam do szkoły. Nie wiem, po jakim czasie, Niemcy byli już w Krakowie, jednego dnia wszedł ktoś do klasy i zaszeptał coś do ucha nauczycielce. Powiedziała nam wtedy, żeby wstać i wyjść ze szkoły. Może to było trochę inaczej, ale tak to zostało w mojej pamięci. Wybuch wojny, ten dzień jest w „Jesieni młodości"67. Nadlatywały samoloty ze swastyką i mówili, że to na pewno polskie, ale ojciec wrócił i powiedział, że Niemcy przekroczyli granicę. Wtedy wypadły nam szyby w oknach, i w ogóle... Ale posłano nas do szkoły, oczywiście, normalnie. Potem pewnego dnia w szkole ktoś wszedł do klasy i powiedziano nam: „Wstać i wyjść!". To była pierwsza rana... Powiedziano to do was, do Żydówek, do tej piątki? Miriam: Tak, tak, do tej piątki. Właśnie to było najgorsze, że klasa nie wstała, że nikt nie powiedział „Nie!", i nikt nie zapytał: „Dlaczego?", i nikt nawet nie podszedł się pożegnać... To było tak, jakby naprawdę ciążyła na nas jakaś hańba, że mamy na sobie kto wie jakie grzechy. Wstać po pięciu latach i wyjść z klasy bez pożegnania, bez niczego - to jest pierwszy dramat, taki na całe życie. Kiedy o tym mówię, to ludzie może czasem rozumieją, ale, z drugiej strony, ja sama to usprawiedliwiam, bo potem przecież były takie okropności w obozach, na drogach i w wagonach. Ale tamten dzień wyjścia z klasy z polskiej szkoły, to, że nikt jakoś nie stanął koło nas, razem, żeby się solidaryzować - to był pierwszy okropny cios. I skończyło się, to było w szóstej klasie powszechnej. Wtedy myśmy jeszcze mieszkali na Łobzowskiej. Wprawdzie zaczęli nam już odbierać pokoje, dla Niemców, ale wtedy mamusia zorganizowała raz-dwa tak, żeby oni [starsze rodzeństwo] nas uczyli. Lusia zaczęła uczyć Halinkę, Runie i mnie historii i polskiego, a Izio nas uczył matematyki, fizyki i chemii. Robił różne doświadczenia, bawiliśmy się - to była taka nauka, półnauka. Gdzie Izio chodził do szkoły? Miriam: Izio chodził najpierw do świętego Wojciecha, gdzieś na Szlaku, i był jedynym Żydem w klasie. Raz wrócił pobity. Nosił okulary, a któregoś dnia wrócił bez okularów i coś tam bąkał, nie mówił dokładnie, o co była ta kłótnia, dlaczego się pobił. Niby że zarzucano mu, że Żydzi zamordowali Jezusa. Uczyłam się jeszcze prywatnie u pani Bau-minger. I ogromnie kochałam jej lekcje! Ona uczyła literatury i dawała przykłady z literatury polskiej, oczywiście, to wszystko było po polsku. Wtedy pierwszy raz się zetknęłam z takimi określeniami, jak na przykład metafora. Te lekcje, to mnie tak oddalało od rzeczywistości! Ale to się skończyło też bardzo szybko, raptem parę miesięcy. 67 Miriam Akavia „Jesień młodości", Kraków 1996. 48 A jeszcze wcześniej, przed tymi lekcjami, to za protekcją doktora Hilfsteina68, przyjaciela rodziców, po wyjściu z polskiej szkoły udało się załatwić, żebym została przyjęta do Hebrajskiej Szkoły. Trudno było się do niej dostać, bo panowało przepełnienie. Tam chodziły dzieci ze wszystkich małych miejscowości i jeszcze dzieci Żydów ze Zbąszynia. Wiesz, co to był Zbąszyń - pierwsze wysiedlenie Żydów z Niemiec? Kilka tysięcy Żydów z polskim obywatelstwem odstawiono do granicy polskiej. Polska nie chciała ich przyjąć, Niemcy nie chcieli ich zatrzymać, więc stali tam na granicy i trwały pertraktacje, co z tymi ludźmi zrobić. Wtedy, to jeszcze było w 1938 roku, gminy żydowskie się zorganizowały i próbowały wpływać na władze. Państwo polskie wreszcie jednak ich przyjęło, bo to w końcu byli obywatele polscy. Gminy żydowskie się zobowiązały wtedy, że ta cała absorpcja odbędzie się na koszt gmin żydowskich. Gimnazjum Hebrajskie też przyjęło te dzieci niemieckie. Ci ludzie mieli polskie obywatelstwo, ale mówili tylko po niemiecku - bo znów oni chcieli być Niemcami. To są te paradoksy żydowskie, ta żydowska tragedia: oni się chcieli spodobać Niemcom, chcieli być Niemcami. Tak że jak było to przesiedlenie nieszczęsne, to przyjechali ludzie z paszportami polskimi, z obywatelstwem polskim, ale mówiący po niemiecku. Ojciec przyjął jednego takiego pana do swojego interesu, on miał prowadzić korespondencję niemiecką - tylko dlatego, żeby mu zrobić grzeczność. Do naszego domu zaczęli przychodzić ci ludzie na obiady. Mamusia wtedy pierwszy raz zaangażowała się w pracę społeczną i pracowała w takiej specjalnej kuchni dla tych przesiedleńców. Więc ponieważ gimnazjum przyjęło niemieckie dzieci, trzeba było naprawdę się starać, żeby się tam dostać - ale w końcu się udało. Pamiętam też, że jak przyszłam do tej Hebrajskiej Szkoły, gdzie uczyli się Lusia i Iziu, to zrobiło na mnie ogromne wrażenie, że klasa jest taka wesoła i taka pełna życia! W polskiej szkole było tak cichutko i same dziewczynki, a tu chłopcy i dziewczęta broili, biegali - byłam zafascynowana! Szkoła była całkowicie koedukacyjna? Lea: Były też klasy czysto męskie. Dla chłopców z bardziej pobożnych domów, których rodzice nie chcieli posyłać do szkoły koedukacyjnej. Miriam: W każdym razie ja trafiłam do koedukacyjnej klasy. Lea: Ja też! Chłopcy bardzo ładnie się zachowywali, nie byli wcale dzicy. Tatuś raz poszedł odwiedzić szkołę i zobaczyć, jak oni schodzą ze schodów, i powiedział: „Naprawdę, schodzili bardzo ładnie: żadnych wybryków, nic!". Tata przychodził do szkoły? Miriam: Nie, tylko zanim mnie zapisał, zrobił taką inspekcję. Lea: Tatuś pomimo tego, że nie był syjonistycznie nastawiony, od czasu do czasu, jak to się mówi... Miriam: ...dawał datki. Była niebieska puszka. Ta niebieska puszka to był Keren Kaje- met69, pieniądze na wykup ziemi w Kraju. Niebieska puszka z białą gwiazdą Dawida. Wkra- 68 Chaim Hilfstein (1877-1950) - lekarz, działacz syjonistyczny, prezes Gimnazjum Hebrajskiego. 69 Keren Kajemet le-Israel (hebr. Żydowski Fundusz Narodowy) - fundusz międzynarodowy (od 1901), zbierający środki m.in. na zakup i zagospodarowanie ziemi w Palestynie. 49 . Ich Miasto czarny już trochę w te nieszczęsne czasy: kiedy potem Niemcy kazali zakładać opaski z gwiazdą Dawida, to nasz ojciec nam tłumaczył, że nie powinniśmy się tego wstydzić, bo nigdy tego nie ukrywaliśmy. Skąd brało się te puszki? Miriam: Puszki rozdzielała organizacja syjonistyczna, każdy żydowski dom miał taką puszkę. Lea: Syjonistyczne domy i niesyjonistyczne. Miriam: Każdy dom żydowski, to była taka solidarność. Chyba tylko antysyjoniści może nie. Byli wtedy antysyjoniści, do dzisiejszego dnia zresztą są. Lea: Chasydzi70. Miriam: Chasydzi, bundowcy71. Oni sprzeciwiali się syjonizmowi, także ultrapobożni. Dzisiaj macie w Polsce to samo, powtarza się... A ciocia Mania, która mieszkała w Podgórzu i mówiła, że ona poczeka, co się będzie działo... Miriam: ...aż Mesjasz przyjdzie... ...to czy też można powiedzieć, że była antysyjonistyczna? Miriam: Nie, nie! Oni nie, oni mieli w sobie taką jakąś miłość do Erec Israel. To znaczy: czekali na Mesjasza, to była ich polityka. Że trzeba się przystosować, trzeba być pobożnym, modlić się do Boga. Mesjasz przyjdzie i oswobodzi cały świat, a my czekamy na Niego. Ale oni kochali myśl o Erec Israel i o tym, że jest tam Jerozolima, że czeka na nas. Oni nie byli „anty". Lea: Byli bardzo dumni z tego, co się tam dzieje! Opowiedzcie jeszcze o życiu towarzyskim. Miriam: W sobotę do nas, na Łobzowską, przychodziły wszystkie ciocie z Kazimierza. Urządzane były piękne przyjęcia, mamusia piekła ciasteczka i torty. Przed słodyczami dawała śledziki i takie różne rzeczy. To w sobotę wieczór, po odejściu soboty - a w niedzielę umawiali się w kawiarniach! 70 Chasydzi (z hebr. pobożni) - członkowie mesjanistycznych ruchów religijnych, istniejących od poi. XVIII w. na Podolu i Ukrainie. Powstały pod wpływem pobożności sefardyjskiej chasydyzm charakteryzował się z jednej strony ascezą, z drugiej zaś ekstatycznym oddawaniem czci Bogu. Fundamentalną zasadą, regulującą życie społeczności chasydzkich, było skupienie wokół dynastii cadyków, z których każdy pełnił ubóstwioną niemal funkcję nauczyciela-przywódcy. Koncepcja podnoszenia „świętych iskier", chwalenie Boga poprzez taniec, śpiew, mistyczną kontemplację - oto cechy wyróżniające ch. pośród ówczesnych nurtów judaizmu. Tradycyjnie za założyciela chasydyzmu uważa się Baal Szem Towa zw. BESZT-em (Mistrz Boskiego Imienia, 1700-1760). Chasydzi pozostali przeciwni utworzeniu państwa Izrael, wedle nich bowiem państwo żydowskie powstanie dopiero wówczas, gdy nadejdzie Mesjasz. 71 Bund (Ogólnożydowski Związek Robotniczy „Bund" w Polsce) - posiadająca największe wpływy żydowska partia robotnicza w przedwojennej Polsce. Bundowcy byli przeciwni ideom syjonistycznym. Uważali, że zmiany ustrojowe w Polsce, szczególnie porządek socjalistyczny, wystarczą, by zaistniała prawdziwa autonomia narodowa i kulturalna Żydów na ziemiach polskich. 50 Których? Lea: W Esplanadzie. Miriam: W Esplanadzie, były też kawiarnie na Basztowej... Lea: Esplanada była na Batorego! Miriam: Na Batorego, nie istnieje dzisiaj. Albo kawiarnie na linii AB... Lea: Coś mi chodzi po głowie Grand Hotel, ale co tam było? Miriam: Tatuś się tam umawiał, bo jego goście byli z zagranicy i mieszkali w Grand Hotelu. Tatuś się umawiał też w Feniksie - w niedzielę rano miewał takie spotkania biznesowe w kawiarniach. Rodzice chodzili do kawiarni, a ja czasem szłam z nimi. Zamawiali kawę z pianką, pamiętam... Na Długiej była też taka cukiernia: kremówki i takie różne... Lea: Pamiętam, jak w Zakopanem mamusia nas pierwszy raz zabrała do kawiarni i piłyśmy prawdziwą kawę. Miałam może czternaście lat. Bo normalnie u nas dzieci nie piły kawy, tylko Kneippe72. Czy tata palił papierosy? Lea: Ooo, jeszcze jak! Jeszcze jak! Miriam: Podczas wojny przestał. Lea: Dla oszczędności? Miriam: Tak, żeby było więcej na żywność. A mama? Lea: Nie, mama nie paliła. Czy chodziło się gdzieś na obiady? Lea i Miriam: Nie, nie. Lea: Zdecydowanie nie! Miriam: Obiady były w domu. Na bar micwę73 dla naszego brata urządzono wspaniałe przyjęcie w domu! Lea: I to było najpiękniejsze wspomnienie z mojego dzieciństwa i z domu rodziców: bar miewa mojego brata! Miriam: Pięknie, pięknie przygotowane całe mieszkanie... Już wcześniej zamówiono kucharki i ryby pływały w wannie, przygotowywano się do przyjęcia. Nasz dziecinny pokój zamieniono na pokój dla mężczyzn, tych, którzy nie chcieli siedzieć z paniami - było w rodzinie paru takich. Ale byli też postępowi, kuzyni mamusi... Oni siedzieli razem z damami w jadalni. Jadalnia była pięknie przystrojona. W gabinecie tatusia zbierało się prezenty. On [Izio] dostał aparat fotograficzny i książki Dickensa. Lusia dostała nową sukienkę, granatową princeskę z haftowanym kołnierzykiem... Lea: Ja tego nie pamiętam... 72 Rodzaj kawy zbożowej dla dzieci. 73 Bar miewa (hebr. syn przykazania) - tu: określenie uroczystości związanej z pełnoletnością chłopca (ukończone 13 lat i jeden dzień). Od tego momentu chłopiec staje się odpowiedzialny za swoje czyny i nabywa praw religijnych, zastrzeżonych dotąd dla dorosłych. 51 Miriam: Ja też wtedy dostałam nową suknię i to było wielkie wydarzenie, bo na ogół musiałam dziedziczyć suknie po niej... Lea: Jak dostawała sukienki po mnie, a nie nową, to robiła awantury! W której bóżnicy Izio miał bar micwę? Lea i Miriam: Na Długiej. Więc na Długiej była bóżnica... Miriam: Taka mała. Przy tej bóżnicy była szkoła Bejt Jaakow, założona przez panią Sche-nirer, gdzie mnie posyłano po południu. Ojciec dawał na nią pieniądze. Wszystkie te instytucje potrzebowały zawsze pieniędzy. Ojciec współfinansował tę szkołę, więc pomyślał: skoro współfinansuję, to niech się tam dzieci uczą. Ale mnie się w Bejt Jaakow nie podobało! Lea: Mnie się też nie podobało, byłam tam raz albo dwa razy. Dłaczego warn się tam nie podobało? Miriam: Nie wiem. Co tam było takiego złego? Lea: Nic... Może nasze własne poczucie antysemityzmu... Nie wiem! Miriam: Myśmy były spolonizowane. Czułyście się na wskroś Półkami, tak? Lea: Ja ci powiem, co mi się nie podobało: ta pani, która tam przychodziła, była bardzo miła, taka freblanka. Ona uczyła nas jakichś piosenek, zupełnie neutralnych, ale podświadomie czułam, że to jest tendencyjne. Że to nie jest takie śpiewanie piosenek dla samych piosenek i nie po to, żeby nam umilić czas. Że to raczej taka tendencja do nawracania, czego nigdy nie lubiłam. Taka misjonarska postawa. Czy w Bejt Jaakow mówiło siępopołsku? Miriam: Po polsku, ale uczono tak jak w chederze74. Lea: Nie pamiętam, czego ona uczyła, ale to było po polsku! Miriam: Po polsku, ale miała nas nauczać Biblii i tych opowiadań... Lea: Nawet nie wiem, czy Biblii... Miriam: No tak, to było coś takiego. Lea: Ja tam byłam raz albo dwa razy i wyczuwałam, że to jest jakieś misjonarskie, takie 74 Cheder (hebr. izba) - elementarna szkoła religijna dla dzieci od 3. roku życia, przygotowująca do dalszych studiów. W pierwszej kolejności obejmowała naukę czytania i pisania. Następnie uczniowie opanowywali pamięciowo fragmenty Pięcioksięgu. Od 7-8. roku życia przychodził czas na studiowanie Talmudu. 52 tendencyjne. W żydostwie nie ma misjonarstwa, ale to było w tym duchu: eliminować wszystkie inne postawy. Miriam: Tak, tak! I to nam się nie podobało. Czy do domu byli zapraszani Polacy? Miriam: W ostatnich latach, pamiętam, ojciec miał znajomości z jednymi państwem, z Polakami, którzy mieli miodosytnię. Bardzo był dumny z tej znajomości, przynosił do domu różne dobre miody. Raz też zaproszeni byli nie na obiad, ale na podwieczorek sąsiedzi z Chocimskiej. Na Chocimskiej ojciec budował nowy dom, który skończył w 1938 roku. Obok tego domu stała willa, w której mieszkali Polacy, polska inteligencja. Raz więc ojciec przyszedł i powiedział, że zaprosił tych państwa do nas. Mamusia się strasznie starała, żeby zrobić ładny podwieczorek, te owoce... Lea: ...torty! Miriam: Tak pięknie nakryte było wtedy do stołu! Żeby pokazać, że jesteśmy kulturalnymi ludźmi, że nie jesteśmy takimi, za jakich nas mają. Lea: A propos tych Polaków, którzy u nas bywali: nie utrzymywaliśmy z nimi stosunków towarzyskich, ale przychodzili czasem. Zaglądał do nas krawiec Ledwoń - zawsze był częstowany śliwowicą, zawsze był przyjmowany. Miriam: Bywali też lokatorzy, którzy mieszkali u ojca w domu. Lea: Byli zawsze zapraszani do stołu i częstowani. Nie byli zapraszani jakoś specjalnie, ale bywali. Rozumiem, że ten krawiec był Polakiem - czy szyłyście sobie u niego suknie i inne rzeczy? Miriam: On mieszkał w naszym domu na Krowoderskiej i zamiast płacić czynsz, szył nam różne rzeczy. Lea: Ale był też arcyporządnym i miłym człowiekiem. Bo, na przykład, nie pamiętam, żeby szewc, pan Gembarowski, do nas przychodził. Miał lewicowe poglądy, miły człowiek -jego też pamiętam z Polaków. Ale nie zdarzyło się, by kogoś zaprosić na obiad czy wręcz na szabas? Lea: Nie, nie zdarzyło się. Natomiast tatuś przychodził z bóżnicy z gośćmi przeokropny- mi! To byli tacy biedni chłopcy, którzy z prowincji przyjeżdżali do Krakowa, nie mieli krewnych, nie mieli znajomych i przychodzili do bóżnicy się modlić w nadziei, że ktoś ich zaprosi na kolację. Rzeczywiście, zawsze ktoś ich zapraszał. Mój ojciec był między tymi, którzy zawsze zapraszali. Miriam: Tak, ale Anis tu chodzi o to, czy były jakieś kontakty z Polakami... Lea: Ja rozumiem jej pytanie. Nie, nie było. Lusiu, twoje bujne życie towarzyskie? Lea: Moje bujne życie zaczęło się właściwie tuż przed wojną... Nigdy się mnie nie pytano, dokąd idę. Byłam bardzo odpowiedzialna! Przyjęte było wracać do domu o ósmej wieczorem. Przeważnie szłam do koleżanek: albo odrabiać lekcje, albo tak po prostu się 53 zbierałyśmy. Pomimo że chodziłyśmy do klasy koedukacyjnej i były takie dziewczynki, które miały adoratorów i nazywało się, że chodzą z kimś - ja nie chodziłam z nikim. To znaczy, przychodził po mnie do domu, pod dom, jeden taki adorator, można powiedzieć, chociaż wtedy nie myślałam, że on mnie adoruje. Ale tak było, przychodził po mnie i szliśmy razem do szkoły. Mówił, że jest mu po drodze, ale tak naprawdę to mieszkał na drugim końcu Krakowa. A ja byłam bardzo roztrzepana i zawsze zapominałam jakichś książek, więc dla pewności zostawiałam wszystkie w tornistrze. On, oczywiście, jako dżentelmen nosił tę teczkę, która była dosyć ciężka. Nazywał się Jerzy Fogiel. Został w Polsce, przechrzcił się widocznie... ale to już jest inna para kaloszy. W każdym razie tylko on przychodził po mnie. Gdzie kupowało się książki, podręczniki do szkoły? Lea: Mamusia zawsze kupowała na ulicy Szpitalnej. Tam były sklepy specjalne, tam były też antykwariaty, bardzo zresztą znane wśród bibliotekarzy. Żydowscy znawcy takich książek tam przychodzili, oglądali różne „białe kruki", jakieś niezwykłe egzemplarze. Były tam też bryki - na przykład jakeśmy się uczyli łaciny, to tam były przekłady, żeby ułatwić uczniom życie. Były też książki używane, w dobrym stanie, które można było taniej kupić. Miriam: To był taki targ... Lea: Ja tam nigdy nie byłam - mamusia sama tam chodziła i sama nam kupowała książki. Czy podręczniki do hebrajskiego też tam się kupowało? Mieliście w ogóle specjalne podręczniki do hebrajskiego? Lea: A wiesz, że nawet nie wiem? Ja żyłam w takim „raju głupich"... Nie wiem, nie wiem... To mamusia zawsze się o to troszczyła, o te książki. Kupowała nam wszystkie podręczniki, zeszyty, ołówki. Ku jej przerażeniu, ja zawsze gubiłam te ołówki, to była straszna tragedia. W każdym razie Jerzy Fogiel mnie odprowadzał do szkoły! Szedł ze mną razem, a żeby ta przechadzka była bardziej efektowna, tośmy szli na piechotę, przez Planty - nigdyśmy nie jechali tramwajem. Przez dwa lata mnie odprowadzał do szkoły i z powrotem. On chodził do tej samej szkoły? Lea: Tak, do jednej klasy ze mną. Ale w 1939 roku myśmy wyjechali do Muszyny, na letnisko, i tam się bardzo zaprzyjaźniłam z całą taką grupą. Właściwie wciągnęła mnie do tej grupy szkolna koleżanka, z którą wprawdzie nie chodziłam do jednej klasy - do jednej klasy chodziłyśmy do szkoły na Sebastiana - ale była chyba z naszej szkoły, teraz dokładnie nie pamiętam. Myśmy się dobrze znały, i to ona mnie wciągnęła do tej grupy. Już rok wcześniej też byłyśmy razem na letnisku. To była grupa mieszana i tam byli chłopcy, trochę starsi, siedemnaście, osiemnaście, nawet jeden miał dziewiętnaście lat, i kilka dziewcząt, niektóre starsze ode mnie. No i oni mnie zaczęli buntować: co to znaczy, żeby codziennie przychodzić do domu o ósmej, jak jakaś mała dziewczynka? Mamusia oczywiście żądała, żebym ja o ósmej była w domu. Kraków to było bardzo, bardzo solidne miasto. Była wtedy policja obyczajowa, kręciła się po ulicy i jak 54 widziała dzieci w szkolnym wieku, to pytała, dlaczego one są na ulicy, czy może trzeba je odprowadzić do domu. W każdym razie byłam przyzwyczajona o ósmej być w domu, a tutaj widzę, że ja jedyna wracam, pędzę do domu, a wszyscy jeszcze zostają się bawić. Jeden z chłopców podjął się pomówić z moją mamusią. Jego ojciec miał tam pensjonat, niedaleko tej chaty, którą myśmy wynajęli. Przyszedł do mamusi, elegancko pocałował ją w rękę i mówił tak przekonywająco, wziął na siebie odpowiedzialność, że będzie na mnie uważał. No i mamusia pozwoliła mi zostawać do dziesiątej. O dziesiątej wszyscy szli odprowadzić mnie do domu, a sami jeszcze zostawali, do pierwszej w nocy, jak dzisiejsza młodzież. Wtedy naprawdę miałam tam adoratorów, i były tańce, tańce, tańce... Czy w Krakowie się gdzieś tańczyło? Lea: W Krakowie tańczyłyśmy w domach. Zbierałyśmy się z dziewczynkami i tańczyłyśmy ze sobą. Czasem robiono jakąś potańcówkę, zapraszano chłopców, ale to było jakieś takie smętne... Miriam: Zunia Karmel-Freilich, która już nie żyje, opowiadała o czasach, w których było tyle dansingów, i mówiła: „Jak tutaj młodzież żyje, w tym Izraelu! Oni nie wiedzą, co to są młode lata! Myśmy w Polsce się wyżywali, były tańce, spotkania...". Lea: Widocznie ona była starsza ode mnie, ja nie chodziłam na żadne tańce! Pamiętam, że Stefa Grin, jak urządzała urodziny, to zaprosiła też kilku chłopców z klasy. Tam były jakieś płyty i się tańczyło, ale było strasznie smętnie! No i oczywiście tatuś zadzwonił przed ósmą z pytaniem, jak się bawię. Zrozumiałam, że to jest sygnał, że mam przyjść do domu... Miriam: Ale w getcie... Lea: W getcie to było coś innego. Ja opowiadam teraz o Muszynie. Byłam zawsze głodna, zawsze głodna, miałam wielki apetyt i mamusia była przerażona, jak jadłam na kolację pięć bułek. Na szczęście ten kolega mnie dożywiał, ten z tego pensjonatu. Chował dla mnie dobre ciasta i myśmy bardzo, bardzo mile spędzali czas w tej Muszynie. To się działo, gdy miałam tylko piętnaście lat, ale już czułam się taka dorosła, adorowana. Dużo tańczyłam wtedy w tej budzie, tam... Miriam: Na deptaku... Czy chodziło się do polskich lekarzy? Lea: Jak przyszło... doktor Bujak był Polakiem! Miriam: Jak przyszło... Lea: Profesor Bujak był naszym lekarzem dziecięcym i on był Polakiem. Miriam: A Forster, doktor Forster, chirurg? Lea: Nie pamiętam go. Oprócz tego mieliśmy lekarkę w rodzinie... Miriam: Tak, z rodziny Karmel-Czadora. Ona mnie leczyła na nerki. Pamiętam też, że jak miałam kiedyś takie coś na oku, to tatuś poszedł ze mną do szpitala Bonifratrów. To był polski szpital? Lea: Tak! Żydowski szpital byl na Skawińskiej. Bonifratrzy to właściwie nie był szpital, to była taka przychodnia. 55 Miriam: I ciocia Hela też, myślę, że chodziła do niej... Ale rodziło się w domach, prawda? Lea: Nie zawsze! Nasza mamusia rodziia w szpitalu. Nie pamiętam, w którym... Miriam: To był jakiś szpital polski. Lea: Tak, tak. Ciebie urodziła w szpitalu, pewnie. Na Garncarskiej, zdaje się, miała cesarskie cięcie. Miriam: No tak, ja tego nie pamiętam, {śmieją się obie) Ale zazwyczaj rodziło się w domach? Lea: Może jeszcze wcześniej - za czasów mojej mamusi już się rodziło w szpitalach, choć widocznie nie zawsze. Nie wiem, czemu! Miriam: Oczywiście, że nie zawsze. Ciocia Hania urodziła w domu, przy akuszerkach. Chyba że poród był ciężki, wtedy się rodziło w szpitalu. Ale nie w żydowskim... Dlaczego? Lea: Nie mam pojęcia! Miriam: Może nie był tak dobry, jak polski! Lea: Nie, żydowski szpital był dobry, nie wiem, dlaczego tak było. Miriam: A potem w getcie leczył mnie doktor Hilfstein, ten założyciel Hebrajskiej Szkoły, ale to już było co innego. Wróćmy jeszcze na chwilę do gimnazjum. Lea, opowiedz mi o spotkaniach, zajęciach po lekcjach. Miriam chodziła na gimnastykę, a ty? Lea: Ja też chodziłam na gimnastykę! Kiedy moja mamusia chciała chodzić na gimnastykę, to dziadek nie pozwolił. Kiedy jeszcze dowiedział się, że się gimnastykuje w spodniach, to już w ogóle nie było mowy. Mamusia się chciała uczyć gry na fortepianie, dziadek nie pozwolił. Więc ona chciała dać nam wszystko to, czego jej odmówiono. Ale Miriam była sportsmenką, a ja nie. Więc ja chodziłam na łyżwy z mamusią, chodziłam i płakałam, bo w ogóle tego nie chciałam... {śmieją się obie) Gdzie się chodziło na łyżwy? Lea: Do parku Krakowskiego, w lecie tam była pływalnia... Miriam: ...pływalnia, wspaniała... Lea: ...a w zimie tam się chodziło na łyżwy. Ja się też nie chciałam uczyć pływać, bo się bałam. Oni się nauczyli, Maniusia i mój brat. W końcu umiałam się utrzymać na wodzie, ale się bałam. Nie miałam do tego żadnego pociągu, wolałam siedzieć w domu i czytać książkę - a tutaj mnie ciągnęli na łyżwy, było mi zimno! {Miriam się śmieje) Miriam: Ten park Krakowski był wspaniały, bo tam była i pływalnia, w zimie łyżwy i był też staw z łódkami! Można było pływać kajakiem! Lea: Tam były też konie! Miriam: Tak, wspaniałe konie, osiołki. Wspaniały park, ubóstwialiśmy ten park! Lea: Tam było też takie duże boisko, gdzieśmy się bawili w lecie. Tam z magistratu przychodziły takie instruktorki i bawiły się z dziećmi, to były Polki. Myśmy się bawili razem 56 z polskimi dziećmi, ale tak raczej obok, nie dochodziło do bliższych kontaktów. Żydzi jakoś z własnej woli się izolowali. Żadna polska koleżanka mnie nie zapraszała do domu, ja ich też nie. To była jakaś przepaść... Miriam: A mieszkaliśmy wśród Polaków... Właśnie: opowiadacie, że mieszkałyście wśród Polaków, rozmawiałyście po polsku, mówiłyście, że miałyście słowiańską urodę... Lea: Dla Polaków może to nie było wystarczające. Ale mnie to nie przeszkadzało w ogóle! Ja w każdym razie nie miałam tego kompleksu! Miriam: Tak...? Lea: Nie, nie miałam żadnego takiego kompleksu! Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, czy wyglądam jak Żydówka, czy wyglądam jak Polka. Dla mnie było zupełnie jasne, że jestem Żydówką, i ten problem dla mnie nie istniał! Problemem było dla mnie co innego, bardzo się tego wstydziłam... Było nas trzynaście Żydówek w klasie, dwanaście z domów dobrych, porządnych i cudownych, a jedna była córką tego rebego Hóniga... Zawsze jak przychodziła higienistka, to ona była odsyłana do domu, bo miała wszy. Oni mieszkali tam w osiem czy dziewięć osób w jednej izbie... Na Kazimierzu? Lea: Nie, nie, nie! Na Szlaku! Więc ja odczuwałam taką osobistą przykrość, osobisty wstyd: jedna z Żydówek ma wszy! To było dla mnie straszne i takie upokarzające! To było coś jak zbiorowa odpowiedzialność - chociaż nikt mi tego nie powiedział, ani higienistka, ani żadna koleżanka w klasie. Odczuwałam też bardzo wielki wstyd, że ambitna matka jednej z moich koleżanek klasowych, Janeczki Landau, chciała ją ze wszelkich sił zapisać do harcerek. Tymczasem do harcerstwa nie przyjmowali Żydów, tak jak i YMCA. Mnie było strasznie wstyd za panią Landau, że ona tak się ubiega o to, żeby Janeczka należała do harcerzy... Miriam: Jak jej nie chcą... Lea: Jak jej nie chcą, to dlaczego ona się pcha?! A ty należałaś, Lusiu, do jakichś organizacji? Lea: Tak, zostałam zaagitowana do Akiby75. Ale poszłam do nich kilka razy i mi się nie podobało. Miriam: To była dobra organizacja! Lea: Pyszna organizacja! Ale oni organizowali manifestacje, chodzili po ulicach, urządzali pochody - a ja się wstydziłam chodzić na ulicy z jakimiś transparentami. Ja byłam taka, jak to się mówiło w kibucu, bardzo obraźliwie... Miriam: ...petit bourgeois. 75 Akiba (wł. Agudat ha-Noar ha-Iwri „Akiba", hebr. Związek Młodzieży Hebrajskiej „Akiba") - organizacja ogólnosyjonistyczna o charakterze tradycyjnym (1934). Wychowując młodzież za pomocą metody skautowej, dbano również o przestrzeganie tradycji religijnej. 57 Czemu akurat do Akiby? Od czego zależało, do jakiej organizacji się przystąpiło? Lea: Właściwie to zależało od środowiska. Jak się przebywało w jakimś środowisku, jeśli tam miałaś przyjaciół i znajomych, i nie kolidowało to z twoimi poglądami - bo, na przykład, nie wyobrażam sobie, że nawet gdybym miała znajomych z Betaru76, poszłabym do Betaru - ale jak to nie kolidowało... Na szczęście nie wszystkie organizacje miały takie skrajne, radykalne poglądy. Ludzie bywali fanatyczni, dla niektórych małe różnice to były wielkie różnice! Dla mnie nie było jakichś wielkich różnic między organizacją Akiba a innymi syjonistami. Ale tu miałam znajomych, zaproponowano mi: przyjdź, zobacz i bądź z nami - więc poszłam! Byłam tam ze dwa, trzy razy, a potem już nie. Potem poszłam do tej organizacji, która była dozwolona w szkole. Akiba nie była dozwolona dla uczniów, bo to była organizacja polityczna, a szkoła była, co prawda, syjonistyczna, ale apolityczna. W szkole była organizacja Ha-Cofim77, skauci. Chodziłam do nich co sobotę, po południu, ale tam też było bardzo smętnie. Bardzo, bardzo smętnie, nie było ciekawie. Miriam: Istniały wtedy hachszary78, w których przygotowywano do wyjazdu. Tam pracowano na roli, posyłano ludzi do polskich chłopów, żeby nauczyli się doić krowy. To miało na celu zrobienie z Żydów innego typu ludzi: przygotowanie ich do pracy fizycznej. To była rewolucja, kompletna rewolucja! Chciano odzwyczaić ich od tego kurczowego trzymania się religii. Religia utrzymała naród żydowski tysiące lat, inaczej Żydzi by się zasymilowali. Syjonizm przyszedł jako alternatywa: głosił, że jesteśmy także narodem... Lea: Opowiadałaś Anis, że koleżanki mamusi uciekły z domu? Miriam: Nie. Lea: W tej organizacji, w której była mamusia, były jej koleżanki, odważniejsze niż ona. Uciekły z domu i przyjechały do Erec Israel. Jedna z nich była w kibucu Beit Zera. Mamusia nie miała sumienia uciec z domu - jej ojciec był chory na serce. Miriam: A ta pani z Beit Zera oddała nam fotografię ze szkolnych lat, na której jest mamusia. To jest jedyna fotografia mamusi, jaką mamy. Lea: Kuzynów, którzy też pojechali do Kraju, rodzina uznała za wariatów! Miriam: Awanturników! Lea: A to byli chłopcy z porządnych domów. Czy ty, Lusiu, miałaś syjonistyczne poglądy, chciałaś pojechać do Izraela? Lea: Tak. Moje poglądy nie były bardzo skrystalizowane. Z jednej strony chciałam iść na polonistykę, myślałam, że jak skończę szkołę, to pójdę na polonistykę. Ale z drugiej strony, chciałam pojechać do Izraela! Nie wiem, jak bym to połączyła, ale w końcu nie stanęłam przed taką możliwością, przed taką alternatywą... 76 Betar - syjonistyczna organizacja młodzieżowa o charakterze rewizjonistycznym, konsekwentnie sprzeciwiająca się koncepcjom socjalistycznym. W wychowaniu młodzieży realizująca ideały skautowe. Pod wpływem m.in. Menachema Begina, a wbrew stanowisku W Żabotyńskiego (por. przyp. 32), Betar stał się w okresie międzywojennym organizacją o charakterze bojowym. 77 Ha-Cofim (hebr. Harcerze) -jedyna organizacja, która miała prawo działać na terenie Gimnazjum Hebrajskiego i jedyna, w której mogli się zrzeszać oficjalnie uczniowie gimnazjum. 78 Hachszara - nazwa ośrodka przygotowawczego dla emigrantów do Izraela. Najczęściej były to gospodarstwa rolne, w których młodzież żydowska - pozbawiona najczęściej takich doświadczeń - mogła poznać pracę na roli, niezbędną w życiu osadnika. W ramach h. organizowano także warsztaty rzemieślnicze. 58 Kiedy wybuchła wojna, nie skończyłaś jeszcze gimnazjum? Lea: Nie, skąd! Miałam piętnaście lat... Anis: Nie zrobiłaś więc matury? Lea: Nie, nie... nawet małej matury. Skończyłam trzecią klasę gimnazjalną. Podczas wojny na początku się uczyliśmy, zorganizowały się takie kółka. Oczywiście, nie wszystkich przedmiotów. W getcie myśmy się też zorganizowali, żeby się spotykać, rozmawiać, oneg szabat79, tak przed świętami. Jakieś odczyty, pogadanki kulturalne - ileśmy tylko mogli! Gdzie spędzałyście święta przed wojną? Miriam: W domu. Lea: Rodzice chodzili do bóżnicy, na Długą. Dopóki dziadek żył, to tatuś chodził na Kazimierz, tam gdzie się dziadziuś modlił - nawet nie wiem gdzie! Chodził tam razem z bratem. Po śmierci dziadka chodzili już na Długą. Mamusia też tam chodziła, w te wielkie święta... Miriam: ...Nowy Rok80, Jom Kipur....81. Lea: ...też chodziła wtedy do bóżnicy, miała zawsze nowy kapelusz. Ta bóżnica to było właściwie mieszkanie prywatne: dwa pokoje, jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Miriam: I ten generał, Żyd - Mond82 tam chodził... Mond czy Licht? Lea: Mond też! Mond był wujkiem mojej koleżanki, żeby zostać generałem, przechrzcił się. Myśmy zawsze na święta dostawały nowe ubrania. O dziesiątej zawsze przychodziliśmy do trąbek83, po modlitwach... Miriam: Najważniejsza była atmosfera, to, że każde święto spędzało się w domu! Lea: Uroczysta kolacja... Miriam: Dzień wolny od pracy... Lea: Świąteczna atmosfera w domu... Kto robił zakupy na święta? Miriam: Mamusia, na placu... Na którym placu? Miriam: Na Szczepańskim, między Krowoderską a Długą. Mamusia ciągnęła te kosze i ojciec strasznie się gniewał, dlaczego nie każe sobie przysyłać zakupów... Był też taki sklep spożywczy, Wirt, na rogu Szlaku: oni nam przysyłali codziennie do domu świeże bułeczki i masło. I był mleczarz, który przychodził z Bronowic, czy skądś tam, zza miasta i przynosił nam codziennie mleko, sery i masło koszerne... 79 Oneg szabat (hebr. radość soboty) - realizacja wszystkich nakazów szabatowych, mająca na celu odnalezienie radości (rozkoszy) w święcie. Tu: świętować szabat. 80 Rosz ha-Szana (hebr. Początek Roku) - święto Nowego Roku, obchodzone pierwszego i drugiego dnia miesiąca tiszri. 81 Por. przyp. 15. 82 Bernard Mond, gen. bryg. (1887-1957) - najwyższy stopniem oficer pochodzenia żydowskiego w przedwojennej Polsce. Odznaczony m.in. Virtuti Militari i - czterokrotnie - Krzyżem Walecznych. Zwolennik pełnej asymilacji Żydów. Dał wyraz swoim przekonaniom, przechodząc na katolicyzm. 83 Zwyczajowe określenie czasu, w którym dęło się w szofary (por. przyp. 14). 59 A mięso? Miriam: Mięso się kupowało w koszernych jatkach, ale nie wiem gdzie. Lea: Na pewno były koszerne jatki gdzieś na Długiej... Miriam: Nie jestem pewna! Może mięso kupowano na Kazimierzu? A czy jadało się szynkę? Miriam: Nie, absolutnie! Co do szynki, przyjęte było, nawet u bardzo pobożnych Żydów, jeśli lekarz powiedział, że wskazane jest jeść szynkę, to wolno było jeść szynkę. Mnie pozwolono na to, na przykład, w getcie, gdy miałam już płuca zaatakowane i kiedy był już początek głodu. Wtedy doktor Hilfstein powiedział do ojca: „Jak zdobędziecie dla niej szynkę, to koniecznie trzeba jej dać!". Bo w żydowskiej religii jest taki nakaz, że jeśli trzeba ratować życie, to wszystko wolno. Ale na ogół szynki nie jadano... Lea: Ale ciocie jadły, ciocia Hania jadła... Miriam: Ciocia Hania miała zupełnie zasymilowany dom. Lea: Mnie tatuś załatwił wieprzowinę w Płaszowie84, ale ja nie mogłam tego jeść. Pytałam się tatusia, czy to jest koszerne. Tatuś powiedział: „Nie, ale wolno ci to jeść", a ja nie chciałam... Miriam: Ale dlatego, że było niekoszerne, czy dlatego, że ty w ogóle nie lubisz mięsa? Lea: Wtedy przez niekoszerność. Już wtedy nie jadłaś mięsa, Lusiu? Lea: Jadłam mięso. Tylko ryb nie jadłam... Miriam: (śmieje się) No tak, wtedy ryb nie jadła. Lea: Miałam taką niechęć do mięsa, ale podczas wojny jadłam wszystko, jeśli tylko było. A po wojnie jadłam już dosłownie wszystko, nawet wieprzowinę, i nie pytałam nawet, co to jest. W Szwecji jadłam wszystko, co nam dawali... Wróćmy do waszego życia kulturalnego... Miriam: Teatry... Rodzice chodzili do opery, do operetki, do teatru Słowackiego... Lea: Ja chodziłam dwa razy w miesiącu do teatru: raz z rodzicami, a raz ze szkołą. Do teatru Słowackiego? Lea: Tak, na ogół do Słowackiego. Raz byłam w Teatrze Żydowskim na Bocheńskiej85. Dawali wtedy, zdaje mi się, „Dzwonnika z Notre Dame". Tak, dawali też sztuki nieżydow-skie... 84 Chodzi o obóz koncentracyjny w Płaszowie. 85 Krakowski Teatr Żydowski powstał w 1926 r. pod patronatem Żydowskiego Towarzystwa Teatralnego. Pierwszym kierownikiem teatru byt Jonasz Turków. Teatr miał siedzibę przy ul. Bocheńskiej 7. Próba stworzenia stałej zawodowej sceny udawała się jedynie przez kilka sezonów. Niemniej - jako miejsce, w którym grano wiele gościnnych przedstawień - teatr przy Bocheńskiej był ważnym punktem na kulturalnej mapie żydowskiego Krakowa. I Ale w jidysz? Lea: W jidysz. Rozumiałaś? Lea: (śmieje się) Nie! Kiedyś, chyba w 1937 albo w 1938 roku, przyjechała Habima86 i dawali trzy sztuki. „Dybuka", „Koronę Dawida" i „Uriela da Costę". Ja poszłam na „Koronę Dawida", nic nie zrozumiałam... To było po hebrajsku? Lea: Po hebrajsku, ale nic nie zrozumiałam. Miałam za to bardzo wielką satysfakcję z tego, że byłam, język mnie oczarował! To był trochę inny hebrajski niż ten, którym dzisiaj mówimy, ale byłam nim oczarowana. Byłam też strasznie dumna z tego, że jakiś krytyk polski, bardzo znany, siedział w loży i potem napisał bardzo pochlebną recenzję! Miałam takie poczucie dumy narodowej! Gdzie się odbywały te przedstawienia Habimy? Lea: W Bagateli! Miriam: Bagatela to był mój teatr... Ty chodziłaś do Bagateli? Miriam: Tak, chodziłam do Bagateli na „Królewnę Śnieżkę", na „Kopciuszka", na takie rzeczy! Lea: Ja pamiętam, że jako dzieci, chyba dwunastoletnie, dostałyśmy właśnie taki temat: opisać jakąś sztukę teatralną. Wtedy jedna dziewczynka, która też przyszła do pierwszej klasy do gimnazjum, a przedtem chodziła do polskiej szkoły w Niepołomicach, napisała, że ona widziała „Kopciuszka". Jak się wtedy cała klasa obraziła! Gimnazjaliści, a ona pisze o „Kopciuszku"! Ona była też ruda, więc od tego czasu wołali na nią „zardzewiały Kopciuszek". A kino? Lea: Raz w tygodniu! Do których kin się chodziło? Miriam: Świt, Apollo... Świt był na Zwierzynieckiej87, tam gdzie Irka mieszkała. „Ostatni Mohikanin"... To Irka mnie ciągnęła do kina na te wszystkie filmy. A raz poszłam z mamusią na Jeanette MacDonald... 86 Por. przyp. 8. 87 Na rogu Zwierzynieckiej i Straszewskiego. 60 61 Lea: Jeanette MacDonald z Nelsonem Eddym! Miriam: Byłam szczęśliwa, że poszłam z mamusią. Jeszcze na „Pensjonarkę" z Deaną Durbin... Lea: Ja bardzo lubiłam kino, byłam kinomanką. Raz w tygodniu chodziłam do kina z koleżankami i jak był smutny film, tośmy potem wychodziły takie zapłakane! Jeszcze chodziłam wtedy do bramy się wypłakać, bo się wstydziłam iść po ulicy z takimi oczami! Miriam: „Znachor", „Tragedia Meyerlingu" (o księciu Rudolfie i Marii Vetsera), „Pani Walewska"... Lea: Tak, filmy z Gretą Garbo... Był też film „Romeo i Julia", na który mamusia nie pozwoliła mi pójść, do dzisiejszego dnia nie wiem dlaczego... {śmiejemy się wszystkie) Co tam było, czego nie mogłam widzieć? {Miriam wzdycha) Gdzie się w tamtych czasach chodziło na randki? Na pewno w gimnazjum chłopcy zapraszali gdzieś dziewczyny. Lea: Jak ja byłam w gimnazjum, to nigdy nie chodziłam z chłopakami... Miriam: Na linię AB w Rynku... Lea: No, ale to było takie nieintymne, a ty się pewnie pytasz o jakieś bardziej intymne spotkania... Pary się spotykały w parku Krakowskim albo na Plantach, w Cichym Kąciku - ale to już było bardzo daleko... Czy zapraszano się do kawiarni? Lea: To była smarkateria, nikt z nas nie miał przecież swoich pieniędzy... Miriam: Na linii AB, słyszałam, że tam się spotykano. Lea: Ale młodzieży, która należała do syjonistycznych organizacji, nie wolno było chodzić na linię AB. {Miriam się śmieje) Dlaczego? Lea: Nie wiem! {śmieje się) To było takie drobnomieszczańskie! A propos organizacji: czy organizacje kontaktowały się ze sobą? Lea: Raczej rywalizowały! Miriam: To nie była socjalistyczna organizacja, ta Akiba. Socjalistyczna to była Ha-Szo- mer ha-Cair88, Gordonia...89 Lea: Tak, one nie były socjalistyczne, ale były wszystkie przeciwne tańcom, spotkaniom salonowym. Linia AB była zabroniona, trzeba było być skromnie ubranym, mieć skromne wymagania i przygotowywać się do ciężkiego życia, ale... Miriam: ...ale myśleć! I A szkoły? Czy były jakieś kontakty między szkołami? Miriam: Chyba były, chyba były jakieś spotkania. Drużyna Makabi występowała w zawodach razem z drużynami polskimi, były różne konkursy, w których brali udział uczniowie. Na pewno były kontakty! Natan może by wiedział... Imię i nazwisko Natana ja pamiętam jeszcze sprzed wojny, z konkursów...90 Lea: Co do sportu: Makabi była bardzo wyśmiewana przez polskie organizacje sportowe. W gazetach zawsze były karykatury... Miriam: Tak, ale Bauminger opowiadał inaczej. O tym, z jaką dumą maszerowały te grupy z Makabi, z bialo-niebieskimi flagami przez Kraków. Było więc i to, i to. Lea: Tak: i to, i to! Miriam: Ja pamiętam, że kiedy Trzeciego Maja były defilady wojskowe, to szliśmy na Błonia, patrzyliśmy na te defilady wojsk polskich. Lea: Ja byłam bardzo dumna z polskiej historii, czułam się Polką! Tak, bezsprzecznie! Czułam się Polką, ale czułam się Żydówką z Polski. Ja mam do dzisiejszego dnia koleżankę, z którą prowadzę dyskusje, ale przekonałam się, że to nie pomaga zbyt dużo. Ona jest urodzona tutaj91 i to, co wie o Polsce, to tylko jedno: pogromy...! Ile ja jej tłumaczyłam, że to, czego oni się nauczyli, to jest tylko taki przerywnik historii! To się zdarzyło, ale było też bardzo dużo innych rzeczy, o których ona nie wie! Ale ona jest bardzo uprzedzona, tak jak wielu ludzi. Miriam: Stereotypy... Lea: Dużo nauczycieli historii tutaj wie tyle, ile wie ta moja koleżanka - i tak uczą! Wspominałyście, że na Błoniach odbywały się defilady...? Miriam: Na Błoniach były defilady Trzeciego Maja. Myśmy wtedy biegli tam z Irką i z Iziem. Były tam karuzele i był lunapark, ale Trzeciego Maja odbywały się defilady wojsk polskich. Czy chodziło się na Błonia na spacery? Miriam: Pewnie, jeszcze jak! Do parku Jordana i na Błonia. Park Jordana łączył park Krakowski z Błoniami... park Jordana, te popiersia wielkich ludzi, znaliśmy tam każdy kąt... Lea: Ja lubiłam park Krakowski, nie lubiłam parku Jordana... Miriam: Ciocia Hania chodziła do parku Jordana i ja chodziłam z nimi. Ciocia Hania miała wtedy małą córeczkę, Ninkę. Kiedy tak siedziałyśmy, Ninka, Irka i ja, to ciocia Hania absolutnie nie chciała, żeby rozpoznano, że jest Żydówką. Lea: Absolutnie! A z drugiej strony, była syjonistką! Ona była taka: albo, albo. Albo być we własnym kraju, albo jak nie, to się asymilować. Miriam: Kiedy chodziłam do szkoły przez Planty i czasem szedł taki Żyd z Kazimierza, z brodą i pejsami, to nie bardzo się z nim solidaryzowałam... Lea: Do dzisiejszego dnia nie lubimy tych ortodoksyjnych Żydów! Miriam: Wolałam się nie przyznawać do tego, że to jest „mój" człowiek. Nie czułam, że to jest „mój" człowiek... 88 Por. przyp. 37. 89 Por. przyp. 35. 90 Chodzi o Natana Grossa. 91 Tzn. w Izraelu. 62 63 Lea: Ale z drugiej strony: widziałam raz, jak endecy napadli na takiego Żyda. To mnie strasznie bolało! Przede wszystkim jako Żydówkę, ale też jako człowieka. Kiedy chodziłaś, Lusiu, do Gimnazjum Hebrajskiego, to pewnie spotykałaś tych Żydów z Kazimierza? Lea: Może tak, nie zwracałam uwagi. Nie lubiłam Kazimierza! Ale to zależy: moja rodzina była przecież też ortodoksyjna, a moją rodzinę bardzo kochałam... Ciocia Mania, bardzo ją kochałam... Holokaust: Miriam Akavia i Lea Shinar przeżyły krakowskie getto i obozy koncentracyjne: w Płaszowie, w Oświęcimiu, w Bergen-Belsen. Miriam: W Szwecji, do której przewiózł nas Międzynarodowy Czerwony Krzyż, była młodzież z Polski - nie z Krakowa, głównie z małych miasteczek. Młodzież, która mówiła po żydowsku albo po polsku, parę osób z Węgier, z Rumunii - ale większość z Polski. Szwedzi mówili o nas polsk flickor ipolskpojkar, to znaczy: „polskie dziewczyny" i „polscy chłopcy" - mimo że myśmy się uważali za Żydów. Do Polski nikt nie chciał wracać, ale w Szwecji też nie chcieliśmy zostać. Była jedyna droga: do Erec Israel. Ziemia Izraela była zamknięta, nie wpuszczano tam, Anglicy ograniczali wjazd i tylko dawali certyfikaty. Ta szkoła dostała pięć certyfikatów i wśród osób, które je dostały, byłam ja i Hanan, mój obecny mąż -to też jest osobna opowieść: dlaczego my, tragiczna, straszna historia! Myśmy wyjechali stamtąd z młodocianą aliją92, Alija Ha-Noar, alija młodzieży, okrętem, prosto do kibucu. A oni odczekali jakiś czas i pojechali Aliją Bet93, nielegalną aliją, taką przeładowaną łódeczką, i odesłano ich na Cypr. Przez to Lusia przyjechała do kraju, dopiero gdy powstało państwo Izrael. Myśmy już byli w Izraelu blisko dwa lata, kiedy przyjechała. Lea: Na Cyprze był taki obóz, w którym próbowano zniechęcić imigrantów do przyjazdu do Kraju. Miriam: A oni przecież nie mieli dokąd wracać... Pierwszy przyjazd do Polski, po latach, Miriam? Miriam: Myśmy z mężem byli potem na placówce dyplomatycznej na Węgrzech. To były czasy komunistyczne. Izrael był uważany za państwo wrogie, imperialistyczne, kapitalistyczne, i jakieś tam jeszcze inne kłamstwa rozpowszechniano. To był mój pierwszy wyjazd z Izraela do Europy. Budapeszt przypominał mi Kraków, bardzo! Na Węgry docierali turyści z Polski, bo kraje komunistyczne kontaktowały się ze sobą. Wtedy dopiero odkryłam, jaka jestem wrażliwa na dźwięk polskiego słowa - bo ja nie mówiłam po polsku, to 92 Alija (hebr. wstępowanie) - tu: imigracja Żydów do Palestyny. Chodzi o szóstą i siódmą aliję z lat 1940-48, którymi do Palestyny dostało się ok. 100 000 Żydów - ocaleńców z Zagłady. 93 Alija Bet - nielegalna emigracja do Palestyny, rozwijająca się ze względu na ograniczenia w przyjmowaniu Żydów ustanowione w trakcie mandatu brytyjskiego. był wstyd, odpychałam całą tę przeszłość! Tam, kiedy usłyszałam polskie słowo, czułam, że to coś się we mnie budzi... Hanan miał jakiś bronchit, leczył się i ktoś zapytał, dlaczego nie pojedziemy do Zakopanego? Poszłam więc do ambasady polskiej w Budapeszcie z moim dyplomatycznym paszportem... Lea: (śmiejąc się) Myślałam, że ze swoim „dyplomatycznym mężem"... Miriam: No nie, z paszportem! Konsul zaczął mi opowiadać, że jego ojciec też zginął w Oświęcimiu. To nawyk niektórych ludzi, że od razu zaczynają opowiadać o swoich kłopotach. Jego ojciec zginął w Oświęcimiu za komunizm. Ale co było dla mnie zaskakujące? To, że on powiedział: „Mówi pani taką piękną polszczyzną!". Wtedy, nagle, to mi sprawiło tyle radości! Pierwszy raz zaczęłaś wtedy znowu mówić po polsku? Miriam: Nie, mówiłam tu i tam po polsku, jeśli ktoś nie umiał inaczej, ale nie używałam tego języka. Jakbym chciała go zapomnieć! A on mi powiedział, że ja mówię piękną polszczyzną! To mi sprawiło tyle radości, tak bardzo mnie ucieszyło! Pojechaliśmy więc wtedy z Hananem do Polski, i to była bardzo smutna wizyta... Pierwsza wizyta w Polsce po tej tragedii... Pojechałam do Krakowa i chodziłam po Krakowie, a wszystko było takie obce: takie bliskie i jednocześnie takie obce. Takie puste i takie szare, okropne! Stało się pod domem, patrzyło się na górę i nie miało się odwagi wejść! Patrzyłam na skrzynkę na listy, tam gdzie było nasze mieszkanie, mieszkały cztery rodziny... i nie poszłam ani do doktora Stanow-skiego, ani do nikogo. To była krótka wizyta. Druga wizyta była już w 1982 roku. U nas toczyła się wtedy wojna na Wzgórzach Golan, a w Polsce był stan wojenny. Ja już wtedy napisałam jedną czy dwie książki i Towarzystwo Korczakowskie poprosiło mnie, żebym przyjechała do Polski z małą delegacją. Pojechałam wtedy z dwoma osobami, i to już był inny świat, chociaż była wojna i stan wojenny w Polsce. Siedzieliśmy w Domu Nauczyciela, przyszli pisarze, przyszli młodzi ludzie - wasz Krajewski, Gebert, Ficowski i Sito... Polacy mówili wtedy, że „oni" mogą podsłuchiwać nasze rozmowy, cenzurować listy, ale że się nie boją, do ich dusz nie mogą się wkraść! Przyszli solidaryzować się z nami, to była przecież delegacja z Izraela. To był ogromny przełom i w zasadzie wtedy zaczęły się moje kontakty kulturalne z Polską. Potem były też inne wizyty, ale te dwie pierwsze były przełomowe. A ty, Lusiu, kiedy przyjechałaś po raz pierwszy do Krakowa? Lea: Myśmy z mężem bardzo dużo mówili zawsze o Krakowie, od pierwszego naszego spotkania w Kraju... Tu była ławeczka, tam było drzewo, pamiętasz to, pamiętasz tamto... Zawsze myśleliśmy: może pojedziemy jeszcze raz zobaczyć ten Kraków, pożegnać się z nim - ale jakoś nie mieliśmy odwagi! Po śmierci męża w 1983 roku postanowiłam pojechać sama, zobaczyć to więzienie na Montelupich, gdzie mój mąż siedział przez cały okres wojny, zobaczyć dom, w którym mieszkał na Kazimierza Wielkiego... jakoś się pożegnać. Dużo odwagi nie miałam, ale jakoś się zebrałam i pojechałam w 1984, rok po jego śmierci. Wydawało mi się, że jak wyjdę z dworca kolejowego, to będę mogła iść z zamkniętymi oczami... Moje oczy naprawdę były zamknięte, bo cały czas płakałam: nie widziałam nic, nic, nic... Byłam wtedy kilka dni w Krakowie, pojechałam z wycieczką. Inni pojechali też do obozów, a ja tylko do Krakowa - do obozów nie miałam siły jechać. Powiedziałam, że ja byłam 64 65 5. Ich Miasto w tych obozach, więc ją sobie daruję, i pojechałam do Krakowa. W Polsce wciąż jeszcze panował komunizm, ale nie miałam uczucia, że ktoś mnie śledzi. Nie widziałam wtedy dużo Krakowa. W moich myślach, w moich marzeniach, w moich snach on był o wiele piękniejszy niż w rzeczywistości. Czy poszłaś wtedy na Łobzowską? Lea: Pewnie, poszłam na Łobzowską. Stałam przed domem i myślałam, że nie wejdę, ale jakoś nogi same mnie poniosły. Weszłam do tego domu, nogi same mnie zaprowadziły na drugie piętro, i zapukałam do drzwi. Jakaś pani mi otworzyła drzwi, ja się przedstawiłam, powiedziałam, że przyjechałam z Izraela i że mieszkałam tutaj z rodziną w tym mieszkaniu i że bardzo bym chciała je zobaczyć, o ile mi jest gotowa pokazać. Ona była bardzo uprzejma, pokazała mi część mieszkania. Wciąż się usprawiedliwiała, że dostała to mieszkanie z kwaterunku. Nie było w nim nic znajomego, nic... Miriam: Nic, tylko szyby w drzwiach... Lea: Tam było coś szczególnego w tych drzwiach? Miriam: Nie, nie. W jadalni były po prostu takie szklane drzwi... Lea: To pamiętam, ale teraz w skład tego mieszkania wchodził tylko gabinet, pokój i kuchnia. W drugiej części mieszkania mieszkała inna rodzina, nie było ich w domu, więc nie mogłam niczego tam zobaczyć. Potem, kiedy byłam w Krakowie, już nie poszłam do tego mieszkania. Wiem, że Miriam pozostał sentyment do Krakowa, a tobie? Nie wiem, czy świadomie użyłaś słowa, że pojechałaś tam się pożegnać. Lea: Właśnie: myślałam wtedy, że to będzie ostatni raz. W ogóle nie myślałam, że jeszcze przyjadę - ale przyjechałam, byłam jeszcze dwa razy i w tym roku jadę znowu, więc to pożegnanie nie było ostateczne. Ale jednak pożegnanie. Pożegnałam się z tymi ulicami, które były przedtem zaludnione przez moich krewnych, moich przyjaciół, i to było pożegnanie, bo dzisiaj to już nie jest to! Kraków został, ale tego żydowskiego Krakowa, Krakowa, który był mi bliski - nie dlatego, że był żydowski, tylko dlatego, że tam była moja rodzina, moi przyjaciele, ludzie, których kochałam - tego Krakowa już nie ma. Mam teraz kilku przyjaciół w Krakowie... Mam koleżankę szkolną z tamtych lat i ona właściwie jest jedynym łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością, tylko że nie jest „na bieżąco". Nawet nie wiedziała, że istnieje Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Jest oderwana od życia żydowskiego. Jej mąż jest takim żydowskim antysemitą, zbiera wszystkie wycinki z gazet, w których piszą źle o Żydach. Dov Aleksandrowicz (Ryszard Aleksandrowicz) ur. 1925 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona w domu Dova Aleksandrowicza 26 sierpnia 1999 r. w Tel Awiwie. Anis D. Pordes: W którym roku się pan urodził? Dov Aleksandrowicz: W 1925. W Polsce też pan się nazywał Dov? Nie, Rysiu, Ryszard. Dov to jest drugie imię, dlatego że w metryce był Ryszard Bernard, a Bernard po hebrajsku jest Dov, więc ja zamieniłem te imiona i dzisiaj nazywam się Dov Ryszard, zamiast Ryszard Dov. Mój ojciec urodził się w Krakowie, rodzina jest z Krakowa, a matka z Wadowic. Jak się nazywał pana ojciec? Dawid. Matka: Rozalia z domu Gronner. Urodzona w Krakowie, ale jej matka była z Wadowic. Ojciec pochodził ze starej rodziny Ałeksandrowiczów z Krakowa? Tak. Jeden z kuzynów szukał początków tej rodziny i ustalił, że mieszkała w Krakowie od wielu pokoleń, nie wiem, od ilu, ale od wielu, to prawda. Gdzie mieszkali rodzice, kiedy pan się urodził? Na placu Biskupim. Jaka to była rodzina? Zasadniczo, tak jak w większości rodzin, pokolenie dziadków było religijne. A nasz dom już nie. Jedzenie mniej więcej koszerne było dla gości, ale już nie przestrzegano ściśle zakazów, bo, na przykład, w sobotę się gotowało. Kiedy jedliśmy szynkę w domu, to nie 67 podawano jej na talerzu, tylko na papierze94. Do bóżnicy chodziło się tylko w najważniejsze święta. Tradycyjny był seder95, ale to było wszystko. Do której bóżnicy ojciec chodził w święta? Ja też z nim chodziłem. Właśnie nie pamiętam, do której... wiem, że to nie był Tempel96, to była jakaś bardziej tradycyjna bóżnica na Kazimierzu. A mama? Nigdy nie chodziła do bóżnicy, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek poszła do bóżnicy. Chociaż jej rodzice mieli sklep z koszernym mięsem i babcia była pobożna. A na świąteczne kolacje chodziliście gdzieś, czy odbywały się w domu? Czasem były kolacje świąteczne u babci. A szabasowe? Nie, nie, tylko w święta. A u nas? Mój stryj, starszy brat mojego ojca, był pobożny, więc jak on przyszedł, to na pewno była bardziej uroczysta sobota. Czym się rodzice zajmowali? Mój ojciec i jego starszy brat mieli dużą firmę hurtową. Importowali papier. Gdzie się mieściła? Centrala była w Krakowie, a w kilku innych miastach filie. Pamięta pan, gdzie była centrala? Tak, oczywiście, tam gdzie był sklep babci. Bardzo znany sklep z papierem i przyborami biurowymi i malarskimi. Na Długiej, w Domu pod Globusem. Kolo tego sklepu jej synowie właśnie założyli hurtownię. To nie było daleko od naszego mieszkania i myśmy często zachodzili do babci do sklepu. A mieszkanie było wielopokoleniowe czy tylko waszej rodziny? Babcia mieszkała na Długiej, naprzeciw sklepu, to był dom, który należał do rodziny, i w tym domu mieszkała jeszcze jedna siostra mojego ojca z mężem i dziećmi. Druga babcia mieszkała naprzeciwko nas. 94 Wieprzowina jest trefna, więc nie podawano jej na zastawie. Por. rozmowę z Miriam Gobernik. ss Por. przyp. 10. 96 Por. przyp. 12. 68 Pamięta pan numer domu? Tak, Biskupia 4. Mam fotografię tego domu. Byłem tam. Dom należał do rodziny, mieszkała tam jeszcze jedna ciotka z mężem i dziećmi i lokatorzy. Wasze otoczenie to byli Żydzi czy Polacy? Sąsiedzi byli Polakami, bo to nie była żydowska dzielnica, ale w samej kamienicy, w jednym mieszkaniu, mieszkali dalsi krewni. A innych lokatorów to właściwie nie pamiętam, ale nie musieli to być Żydzi. Myśmy mieszkali naprzeciwko szkoły, dlatego że na placu Biskupim była szkoła Świętego Wojciecha. Do niej uczęszczałem. To była polska szkoła? Tak, powszechna państwowa. W tej klasie było mniej więcej czterdziestu chłopców, szkoła była tylko dla chłopców, z tego sześciu albo siedmiu Żydów, a reszta to katolicy. Pamięta pan lekcje religii? Tak. Myśmy wychodzili, kiedy się zaczynały. My mieliśmy po południu lekcje religii z jednym mełamedem97, bardzo nieszczęśliwym. Lekceważyliśmy te lekcje i tego nauczyciela. Reszta klasy miała księdza. Czy to było jakimś źródłem konfliktu? Nie wiem, czy to można nazwać konfliktem, raczej poczuciem, że się gdzieś nie należy, że to jest coś innego. To było bardzo podkreślane w rozmaitych sytuacjach. Dzisiaj to jest nieaktualne, bo nie ma mniejszości, ale kiedy się mówiło w Krakowie „Polak", to miało się na myśli katolika, nie Ukraińca, nie Żyda i nie Niemca. Kiedy pan sobie uświadomił, że jest pan Żydem? Bardzo wcześnie. Nie pamiętam, co było, zanim poszedłem do szkoły, ale w szkole na pewno to się odczuwało. Przede wszystkim dlatego, że nie mówiliśmy pacierza. Przecież był pacierz, myśmy wstawali, aleśmy nic nie mówili. A pana najbliżsi towarzysze zabaw to byli Żydzi czy Polacy? Z biegiem lat to było coraz bardziej kółko Żydów. Ale cały czas miałem również kolegów Polaków. Był Kaziu Kowalski i jeszcze jeden, z którym się też spotkałem teraz w Krakowie, ale to było wyjątkowe, raczej spotykaliśmy się jako grupa Żydów osobno. 97 Melamed (od hebr. melamed, nauczyciel) - nauczyciel w chederze, często jego właściciel (por. przyp. 74). Tu w znaczeniu: nauczyciel religii. 69 Do którego gimnazjum pan chodził? Do Gimnazjum Hebrajskiego98. Mogę pani opowiedzieć, jak do tego doszło. Ja mam starszą siostrę - Miriam. Siostra skończyła szkoię powszechną, była dobrą uczennicą i powiedziano mojemu ojcu, ktoś mu to powiedział, że ona może być przyjęta do polskiego gimnazjum, dosyć prestiżowego, ale z protekcją, dlatego że jest Żydówką. Na to mój ojciec powiedział, że jeżeli trzeba protekcji, to on woli zrezygnować, i posłał ją do Gimnazjum Hebrajskiego. Tym bardziej że ojciec był syjonistą, a stryj był wiceprezesem zarządu tego gimnazjum. Później ja poszedłem do tego samego gimnazjum, nawet nie próbowano znaleźć dla mnie jakiejś innej szkoły średniej. Rodzina była zasadniczo syjonistyczna. Matka mniej, matka się tym nie interesowała, można by ją określić jako asymilantkę. Nie umiała po żydowsku. W jej domu mówiło się po niemiecku. Ojciec jeszcze pamiętał język żydowski, matka już nie. Ojciec należał do jakiejś organizacji? Nie, ale dawał pieniądze na rozmaite cele, był filantropem. Stryjek działał w gminie żydowskiej, był członkiem rady miasta przez pewien czas, był czynny w polityce jako działacz syjonistyczny. Proszę opowiedzieć o Gimnazjum Hebrajskim. Wszystkiego byłem tam, zdaje się, rok, później wybuchła wojna. Jak pan wspomina ten rok? Z początku się czułem trochę onieśmielony, dlatego że większość uczniów uczyła się w szkole powszechnej, która była związana z tym gimnazjum. Ja byłem tym, który przyszedł do nich. Ale później czułem się dosyć dobrze i coraz bardziej stawałem się żydowskim patriotą. To była pewna zmiana, dlatego że jak długo byłem w szkole Świętego Wojciecha, to tak długo moje korzenie były pomieszane. Były i żydowskie, żydowsko-sy-jonistyczne trochę, troszkę religijne, ale nie bardzo dużo, i polskie. Dlatego że poza lekcjami religii brałem udział we wszystkich zajęciach. A w Gimnazjum Hebrajskim byłem już izolowany od społeczności polskiej, znalazłem się całkowicie w środowisku żydowskim, silnie syjonistycznym. Myśmy na przykład w szkole próbowali w czasie przerw mówić tylko po hebrajsku. Oczywiście, to się nie udawało, dlatego że nie znaliśmy współczesnego hebrajskiego. Myśmy byli bardzo dumni z tego gimnazjum, ponieważ aż cztery przedmioty mieliśmy właśnie po hebrajsku: język hebrajski, historia Żydów, Biblia i religia. Nauczyciele mówili po hebrajsku, jak czegoś nie rozumieliśmy, to tłumaczyli jakieś słowo czy zdanie na polski, ale zasadniczo uczyli po hebrajsku i myśmy im odpowiadali po hebrajsku. Przynajmniej staraliśmy się. Należał pan do jakiejś organizacji syjonistycznej? Nie. Moja siostra była w skautach Gimnazjum Hebrajskiego. Ja nie zdążyłem, i nie należałem ani wtedy, ani później do żadnej organizacji politycznej, tak jak mój ojciec. 98 Por. przyp. 5. 70 Czy w domu mówiło się o Palestynie, żyło się tym? „Żyło się tym" to przesada, ale mówiło się, oczywiście. Ojciec mówił o tym, że każde z nas po skończeniu gimnazjum powinno studiować na Uniwersytecie Hebrajskim, bo nas było troje - siostra, młodszy brat i ja. Ojciec mówił, że jak będziemy w Palestynie, to on się też przyłączy, ale tymczasem wybuchła wojna. Jak ma na imię brat? Po polsku Wiktor, a tu się nazywa Zeev. Jakie książki czytało się w domu? Polskie książki. A gazety? „Nowy Dziennik"99. To była żydowska gazeta. Zresztą jej dyrektor administracyjny to był najlepszy przyjaciel mojego ojca. Jak się nazywał? Zygmunt Hochwald. Chodziliście do redakcji „Nowego Dziennika"? Raz myśmy tam, zdaje się, byli, nie pamiętam dokładnie. Proszę mi powiedzieć, kogo się zapraszało do domu, kim byli goście domu, czy to byli Polacy, czy Żydzi? Do domu ojciec w ogóle nie lubił zapraszać gości. Zawsze podziwiał Anglików, że oni się spotykają z gośćmi w klubie, a nie w domu. I rzeczywiście spotykał się z ludźmi w rozmaitych kawiarniach, to miało związek z jego interesami. Ale był bardzo zaprzyjaźniony z jakimś panem z Wiednia, i on do nas przychodził na kolację albo na obiad. Nie wiem, czy był katolikiem, czy protestantem, ale nie był Żydem. Do domu przychodził również ten Hochwald, który nie był żonaty, przychodził od czasu do czasu stryjek albo inni krewni. Rodzice bywali gdzieś zapraszani? Poza rodziną? Sądzę, że tak, ale nie pamiętam, myśmy nie brali w tym udziału. Wokół domu było kilku przyjaciół bliskich, ale wszyscy byli Żydami. Ojciec miał przyjaciół nie-Żydów, ale nie takich, którzy przychodzili do domu. Wiem, że w kawiarni się z nimi spotykał. 99 Por. przyp. 6. 71 I I Pamięta pan, w której kawiarni? Tak, u Bisanza. Gdzie to było? To było na Dunajewskiego, ten lokal istnieje, ale tam jest teraz coś innego. To było niedaleko domu. Tam zawsze w niedzielę po południu ojciec siedział z kilkoma przyjaciółmi i jeden z nich, pan starosta, nie pamiętam jego nazwiska, to był Polak. A mama? Na ogół jeżeli wychodzili, to tylko razem. To znaczy, często chodzili razem do tej kawiarni, ona się spotykała z jakimiś paniami, nie wiem, kim one były, nie interesowałem się. Ale matka była bardziej związana z rodziną, nie miała bliższych przyjaciółek, powiedzmy. Mama nie pracowała? Nie, nigdy. Wyszła za mąż jako młoda kobieta i nigdy nie pracowała zawodowo, nie miała żadnego zawodu, skończyła gimnazjum. A mój ojciec nie uczył się w gimnazjum, uczył się tylko w szkole powszechnej, bo rodzina była bardzo biedna. Później był na pierwszej wojnie światowej, w wojsku; nie chciał się wykręcać, chociaż jego matka bardzo była z tego niezadowolona. Ale on poszedł do wojska i był jeńcem wojennym we Włoszech przez kilka lat. Firma ojca była bardzo duża. Kto był w niej zatrudniony? W firmie pomału, pomału pracowało coraz więcej Żydów. Ponieważ Żydom było trudniej dostać pracę, to ojciec i stryj uważali, że powinni im pomagać. Mimo to prawie wszyscy wyżsi urzędnicy to byli Polacy. Dyrektorem firmy i plenipotentem był pan Kawczyński, jego brat był dyrektorem filii w Bydgoszczy, Piotrowski był dyrektorem we Lwowie. Bu-chalterem był pan Horowitz - Żyd, a dyrektorem sprzedaży pan Fuks - Żyd. Większość wyższych urzędników to byli Polacy, oni pracowali przez wiele lat. Wracam do życia towarzyskiego, gdzie się chodziło na spacery? Na Planty, do parku Krakowskiego. Nie wiem w jakim parku, czy w Krakowskim, czy w Jordana, był staw, myśmy tam chodzili na łódki. Na Błonia, na kopiec Kościuszki, dookoła Krakowa, na Skałę Janosika, tam nas tata zawoził. Na spacery się chodziło czy jeździło? Dużo się chodziło, trochę się jeździło, zależy dokąd, tramwajem albo taksówką. Ojciec miał samochód? Firma miała samochód, ale ojciec i stryjek nie pozwalali go używać prywatnie. Wolno było go tylko używać w pewnych celach, na przykład, kiedy jechaliśmy na wakacje do Rabki. Jak byliśmy mniejsi, to jeździliśmy do Austrii, do północnych Włoch. Później spędzaliśmy wakacje tylko w Polsce, w ostatnich latach w Rabce, w Zakopanem. Wtedy się brało ten samochód, jednorazowo, albo taksówkę, albo jechało się koleją. Kiedy pan chodził do szkoły, to czy wtedy to było daleko? Mnie się wtedy wydawało dosyć daleko. Dzisiaj wszystko się zmniejszyło, cały Kraków zrobił się dużo mniejszy, niż ja go pamiętam. Poza tym nic się nie zmieniło. Do gimnazjum szliśmy na ogół pieszo albo jechaliśmy tramwajem. Pamiętam, że na Rynku się zmieniało tramwaj, a na Starowiślnej wysiadaliśmy. Uczyliśmy się w niedzielę, więc szliśmy pieszo. Było bardzo nieprzyjemnie, dlatego że od razu było widać, że jesteśmy Żydami, bo nikt nie chodził do szkoły w niedzielę. To czasem prowokowało rozmaite uwagi albo ktoś nas zaczepiał. Ojciec nam pozwalał w specjalnych wypadkach, jeżeli mogliśmy się spóźnić, wziąć taksówkę, ale ona miała się zatrzymać nie przed wejściem do szkoły, tylko za rogiem, żeby wszyscy nie widzieli, że przyjeżdżamy do szkoły taksówką. Tam było bardzo wielu biednych uczniów, myśmy byli zamożni. Kiedy ja byłem dzieckiem, to ojciec był już bogaty. Ojciec był syjonistą, ale też socjalistą, nie chciał się chwalić zamożnością. A co świadczyło o statusie majątkowym oprócz samochodu w firmie, co posiadaliście takiego, czego inni nie mieli? Bardzo mało, no, były te wakacje. Ojciec nie pozwalał nam żyć, jak to się mówi, ponad stan. Wymagał takiego dosyć skromnego życia. To znaczy, wszystkośmy mieli: była służąca, był człowiek, który przychodził raz na tydzień gruntownie czyścić dywany, były właśnie drogie dywany, były obrazy, ojciec kupował dzieła sztuki, jeździliśmy na wakacje, ale na tym mniej więcej się kończyło. Czy była u was Puszkaioo, taki rodzaj skarbonki? Puszka, puszka, tak. Biało-błękitna oczywiście, w każdym domu była taka puszka, i u nas też. Co pan zapamiętał z drogi do szkoły? Planty, Rynek. Planty... od małego dziecka pamiętam te male zwierzątka, które jedzą orzechy. Wiewiórki? Wiewiórki! Wiewiórki goniące po drzewach, jesień, liście żółte, tak, to pamiętam. 100 Por. przyp. 69 i rozmowę z Leą Shinar i Miriam Akavia. 72 73 Mówił pan, że nie należał do żadnej organizacji, ale na pewno prowadziło się życie towarzyskie, spotykaliście się z kolegami? Ja chodziłem do ŻTG - Żydowskiego Towarzystwa Gimnastycznego, nie wiem, gdzie to było nawet, nie pamiętam, ale pamiętam, że chodziłem tam. Były takie drabinki i koń do skakania. Ja tego nienawidziłem. Ale rodzice chcieli, żebym był zdrowy. Chodziłem na rozmaite sporty. Do pływalni. Graliśmy w tenisa. Jako małe dzieci jeździliśmy konno, gdzieś w parku Krakowskim. Kiedyś były takie ogromne konie, pamiętam, że jak siedziałem na tym koniu, to nogi nie zwisały z boku konia, tylko sterczały w powietrzu, bo ja byłem maleńki, a te duże konie były spokojniejsze, więc na nich jeździliśmy. Narty w zimie, dosyć dużo, a w ostatnich dwóch latach ojciec mnie posłał na szermierkę. To była skomplikowana sprawa, dlatego że szermierka była w domu studentów Akademii Górniczo-Hutniczej, i to było bardzo antysemickie środowisko. Tam w ogóle nie było Żydów, na Akademii nie było ani jednego Żyda, ale instruktor szermierki to był ten sam nauczyciel, który nas uczył pływać w lecie. Więc ja, jako jego prywatny uczeń, tam chodziłem. Ale tam była bardzo niemiła atmosfera. Wiedziałem, że to jest takie centrum antysemityzmu krakowskiego ta Akademia Górnicza. Na Węgrzech był żydowski sport, większość mistrzów to byli Żydzi, ale to na Węgrzech, nie w Polsce. Wróćmy jeszcze do szkoły. Pamięta pan kontakty z innymi szkołami? Wiem, że było jeszcze jedno gimnazjum żydowskie, bardziej religijne101, ale nie mieliśmy żadnego kontaktu z nimi. Spotykaliście na Kazimierzu ortodoksyjnych Żydów, co czuliście w stosunku do nich? Mam wrażenie, że było początkowo takie poczucie obcości. Nawet pewnego zakłopotania, dlatego że oni nie umieli po polsku, a u nas było to uważane za bardzo ważne, że właśnie jako Żydzi znamy język. I wstydziliśmy się łamanego języka, którego oni używali, albo śmialiśmy się z tego. Z biegiem lat, jak antysemityzm robił się coraz silniejszy, bardziej odczuwaliśmy wspólnotę. Chodziło się na Kazimierz? Do bóżnicy, do szkoły. Ale tak na spacer, to nie. Chodził pan do Tempłu? Nie, właśnie mój ojciec nie chciał chodzić do Templu. On się modli! w jakiejś innej bóżnicy. Wytłumaczył mi, że Tempel jest dla niego zbyt nowoczesny, woli bardziej tradycyjną bóżnicę. Mimo że był syjonistą i rabin Thomo2 tam miał kazania? On znał Thona. Opowiadał mi o nim. Thon zresztą był związany z naszym gimna- 101 Chodzi o Tachkemoni, gimnazjum przy ul. Miodowej, będące jedną ze szkól otwartych (w 1931) przez organizację Mizrachi. Szkoła ta nie posiadała państwowych uprawnień maturalnych i w odróżnieniu od np. Gimnazjum Hebrajskiego oprócz przedmiotów ogólnych kładziono tam szczególny nacisk na przedmioty judaistyczne. i°2 Por. przyp. 31. zjum też, chociaż nie wiem dokładnie, jaką miał funkcję103. To była bardzo znana osobistość. A interesowano się polską polityką w domu? Dosyć. Przede wszystkim dlatego, że rodzina była socjalistyczna, stryjek mniej, ale ojciec od dziecka uważał się za socjalistę. Był zaprzyjaźniony z Cyrankiewiczem i znał Kota, działacza Stronnictwa Ludowego. Jego siostra, moja ciotka, była czynnym członkiem PPS. Pamięta pan pogrzeb Piłsudskiego? Pamiętam doskonale, to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Byłem w sklepie babci na Długiej, tam były trzy duże okna, i w jednym oknie coś w rodzaju półki. Pamiętam, że któryś z urzędników ojca wsadził mnie na tę półkę, ja tam siedziałem i widziałem cały pogrzeb, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, miałem wtedy dziesięć lat. Wiedziałem, kto to był, i do dzisiaj pamiętam tę lawetę z trumną i Kasztankę, która szła za nią. Pamiętam to wszystko doskonale, te odznaczenia, które tam niesiono... Czy czuł się pan Polakiem? Nie. Trudno powiedzieć, bo myśmy wszyscy byli bardzo tacy, jak by to powiedzieć, zmieszani. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, dlatego że nie mogłem się nie czuć i nie mogłem się czuć Polakiem. Dlatego że słowo „Polak", jak się mówi, to znaczy, że to nie jest Żyd, a jak ja mogę się czuć Polakiem, jeżeli nie jestem katolikiem, i to od małego dziecka pamiętałem, że się w ten sposób wyrażano. Z drugiej strony, ja wyrosłem jednak w polskości. Pamiętam jeszcze do dzisiaj piosenki, które moja niania mi śpiewała. Mój pierwszy język i pierwsze wspomnienia są takie, jak każdego innego dziecka w Polsce. Pamiętam to wszystko, czego uczyliśmy się w szkole, na przykład katechizm. A wierszyk: „Kto ty jesteś? Polak mały...", czy jeszcze dzisiaj się to mówi? Ale od małego dziecka wiedziałem, że Polak to nie ja, że Polak to jest katolik. A pierwsze ekscesy antysemickie, pamięta pan takie sytuacje? Nic poważnego, ale pamiętam, że raz jak gdzieś szedłem, też jako male dziecko, to jakichś kilku chłopaków się do mnie przyczepiło i jeden z nich powiedział: „No, co chcesz od niego, to jeden z naszych", to znaczy, że ja nie jestem Żydem, i zostawili mnie. Było nieprzyjemnie, było takie poczucie, że zawsze może się zdarzyć coś przykrego i że trzeba uważać. Mojego kuzyna ze strony matki wyrzucili z gimnazjum dlatego, że broni! jakiegoś Żyda, któremu koledzy dokuczali. Mówiło się przed wojną o wyjeździe do Palestyny? Myślę, że ojciec marzył o tym, chociaż to nie był jakiś konkretny plan. Miał nadzieję, że do tego dojdzie. 103 By} m.in. egzaminatorem maturalnym. 74 75 Holokaust: Pan Dov Aleksandrowicz przeżył na Uralu, później był w armii Andersa, w 1942 r. osiadł w Palestynie. Tęsknił pan za Krakowem? Nie tęskniłem zupełnie. To wszystko było bardzo dalekie. Kiedy pan przyjechał po raz pierwszy? W ogóle nie chciałem jechać do Krakowa. Przede wszystkim dlatego, że po tych trzech latach Związku Radzieckiego miałem dosyć władz komunistycznych. A wtedy był jeszcze rząd komunistyczny, wprawdzie już był koniec, ale to było w 1988 roku. Żona mnie namówiła, powiedziała: ty znasz moje dzieciństwo - urodziła się w Tel Awiwie, jej ojciec przyjechał do Palestyny jeszcze za czasów tureckich - ja twojego nigdy nie widziałam. I namówiła mnie, żebyśmy pojechali. Dokąd pan najpierw poszedł? Myśmy przyjechali po południu. Wyszliśmy na miasto. I okazało się, że miasto zrobiło się trochę mniejsze. Po kilku krokach byliśmy koło sklepu babci, koło Domu pod Globusem. Powiedziałem: widzisz, tutaj był sklep babci, tutaj było biuro ojca i stryjka, a babcia mieszkała naprzeciw. Poszliśmy na Krowoderską, przez Krowoderską na Sere-no-Fenna, na plac Biskupi, na Planty. Wszystko jej pokazałem, to był pierwszy wieczór w Krakowie. Jak się pan czuł? Dosyć wzruszony. Ja mam bardzo miłe wspomnienia z Krakowa, pomijając ten cały antysemityzm. Żona się wtedy zakochała w Krakowie, jej się bardzo spodobało. Poszedł pan do swojego mieszkania na placu Biskupim? Nie, dlatego że byłoby to bardzo niemiłe spotkanie z ludźmi, którzy tam mieszkają. Może by się czuli skrępowani albo źli, wolałem nie. A poza tym dom - teraz może jest lepiej, ale wtedy, kiedy myśmy pierwszy raz przyjechali - dom był w strasznym stanie, śmierdział brudem, były śmieci na podwórku, tam gdzie ja jako dziecko zawsze się bawiłem. Przez lata powojenne nie mówił pan po polsku? Nie miałem powodu i nie miałem z kim. Może trochę z matką. Nie miałem żadnego powodu, żeby mówić po polsku. Dopiero jak zacząłem przyjeżdżać do Krakowa, teraz, regularnie, to się zmieniło. 76 Pamięta pan swoją bar micwę104? Tak, oczywiście. Gdzie się odbyła? W szkole. Bar miewa u nas w Gimnazjum Hebrajskim była standardowa i bardzo skromna. To było w bóżnicy w szkole. Był pokój, który służył jako bóżnica, i w niej odczytałem to, co miałem odczytać105. Pamiętam, że miałem bardzo krótki ten rozdział, i mówiono, że mam szczęście. Później było skromne przyjęcie, słodycze. Dzisiaj, w Izraelu, utrzymujecie tradycję? Tak, nie jesteśmy religijni, ale tradycyjni. Ja na Nowy Rok106 i na Pesach107 przyrządzam gefiltefisz dla całej rodziny, bo ja to robię najlepiej. 104 Por. przyp. 73. 105 -yv czasie uroczystości bar micwy chłopiec jest po raz pierwszy wzywany na bimę, gdzie odczytuje z Tory fragment przypadający na dany tydzień. 106 Por. przyp. 80. 107 Por. przyp. 9. Zvi Barlev (Henryk Bleicher) ur. 1926 r. Wywiad przeprowadzony 25 lutego 2000 r. w domu Zvi Barleva w Ramat Ha-Szaron. Anis D. Pordes: Rozpocznijmy od rodziny taty. Czy była pobożna, w jakim stopniu? Gdzie mieszkała? Zvi Barlev: Zaczniemy więc od dziadka. Miał dziesięcioro dzieci. Dziadek był przewodniczącym sądu rabinackiego w Krakowie. Miał sklep kolonialny, hurtowo-detaliczny. On sam nie prowadził nigdy sklepu, nawet tam nie przychodził. Dziadek siedział w rabinacie, sklep prowadziła żona. Gdzie był ten skłep? Na placu Nowym 4, to jest w centrum Kazimierza. Jak dziadek miał na imię? Mozes Samuel Bleicher. Nie był chasydem. W roku 1934, ostatnim przed śmiercią, został mianowany głównym rabinem krakowskim, pełnił tę funkcję przez rok. W 1935 roku przypadała osiemsetna rocznica urodzin Mąjmonidesa108. Dziadek wtedy przemawiał w gminie żydowskiej. Przed końcem źle się poczuł. Zamówili dorożkę, zabrali go do domu. Tam powiedział żonie, że się źle czuje, i poszedł spać. I nie wstał. Ja sobie życzę takiej śmierci! Mówili wtedy, że zmarł jak cadyk109, że to była śmierć cadyka. On był jeszcze za młody na śmierć, miał sześćdziesiąt trzy lata - ja już jestem o jedenaście lat starszy od niego. Kiedy sobie przypominam, jak on wyglądał, to dziś tak wygląda ktoś, kto ma sto lat. Chodził powoli, miał długą brodę. 108 Majmonides (wi. Mosze ben Majmon, zwany RAMBAM, 1136-1204) - jeden z najważniejszych kodyfikato-rów żydowskiego prawa religijnego, filozof, lekarz. 109 Cadyk (z hebr. sprawiedliwy) - w koncepcjach chasydzkich pośrednik pomiędzy wiernymi a Bogiem. Przywódca i przewodnik wspólnoty chasydzkiej tak w sferze duchowej, jak i dotyczącej problemów realnego życia. 78 Proszę opowiedzieć o rodzeństwie taty. Najstarszy był Jechiel, został kupcem. Później był Icchak, on został rabinem. Następna jest Hadasa, która pobrała się z rabinem Włodawy. Dalej jest Sara, która wyszła za Sterna i wyjechała do Bielska-Białej. Następna jest Chana - ona pobrała się z chłopakiem ze znanej rabinackiej rodziny Eigerów z Lublina, mieszkali później w Krakowie. Rywka-Regina wyjechała do Chrzanowa, pobrała się z Lauferem. Później byl Aziel, mieszkał w Krakowie cały czas. Dalej był Gad-Godek - też mieszkał w Krakowie. I jeszcze Dawid, też cały czas w Krakowie. Opowiedzmy teraz o tych rodzinach, które były w Krakowie i wywierały wpływ na pana życie. Zacznijmy może od tego, że na parterze domu, w którym mieszkał dziadek, była bóżnica. Dzisiaj tam jest jakiś magazyn. W każdy piątek wieczór, w sobotę rano i we wszystkie święta tam się spotykaliśmy. To było przynajmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Tak że byłem w kontakcie i z ciotkami, i z wujkami, z kuzynami - ze wszystkimi. W Krakowie był Jechiel, najstarszy brat ojca, który miał troje dzieci, Icchak, który też miał troje dzieci, później nasza rodzina, dalej był Aziel, Godek i Dawid - oni wszyscy byli w Krakowie. Jeśli chodzi o córki, wszystkie zostały wydane poza Krakowem: mieszkały we Włodawie, Lublinie, dalej w Bielsku-Białej i w Chrzanowie. Córki wyszły za mąż w pobożnych rodzinach z domów rabinackich. Przed wojną było tak, że w rodzinach rabinackich córki nie chodziły na dancing, żeby poznać jakiegoś pana, tylko były swatane. Kiedy się swatało rodzinę rabina z Krakowa, przewodniczącego sądu krakowskiego rabinackiego, to musiała to być dobra partia. Szukało się więc u rabinów - w ten sposób cała rodzina była taka. Ale moja mama miała na nas taki wpływ, że byliśmy mniej pobożni. Na zewnątrz było wszystko w porządku, a wewnątrz... mama wiedziała, że chodzę w sobotę do kina, i dawała mi nawet te 54 grosze na bilet. Jaka była rodzina mamy? Też pobożna. Mieszkali na Grodzkiej 69. Dziadek, Chaim Ehrlich, miał elegancki szynk, nie zwykłą knajpę. Ten dom już nie istnieje, {rysuje) Kiedy Niemcy weszli do Krakowa, zburzyli szereg domów na Grodzkiej, wśród nich ten. W jednym z nich na parterze była poczta, w drugim szynk, który należał do dziadka. Vis-a-vis domu był Instytut Geografii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ja pamiętam Kraków, mogę rysować mapy. Rodzice mojej mamy mieli tam duże, sześciopokojowe mieszkanie. Dziadek był bardzo pobożny. Wstawał o drugiej nad ranem i studiował Gemarę. O szóstej szedł do łazienki. Miał tam przygotowaną wannę. Wypełniano ją zimną wodą i wchodził do wanny - zamiast, tak jak pobożni Żydzi, chodzić do mykwy. On to robił w domu - szczególnie w zimie, kiedy był śnieg. Wiele razy spałem u dziadka, stale prosiliśmy babcię, żebyśmy mogli zostać. Nasz kontakt był większy z Ehrlichami niż z rodzicami ojca. Tam nie było miejsca, oni mieli dziesięcioro dzieci. Mieszkanie było na górze, mieli może cztery pokoje. Dzieci stale były w jednym pokoju. Ludzie przychodzili się pytać, czy kura koszerna, czy niekoszerna i tak dalej... 79 Mama miała dużo rodzeństwa? Sześcioro. Trzy siostry i trzech braci. Najstarszy, Henryk, w 1918 roku opuścił Kraków i wyjechał do Ameryki. Jak to się słało, że została wybrana przez rodzinę rabinacką jako przyszła żona? Rodzina dziadka Ehrlicha to była dobra rodzina, znana rodzina. Chociaż dzieci nie były już takie pobożne. Dla Bleicherów to była dobra kandydatka na żonę? Jest taka historia, którą mamusia zawsze mi opowiadała. Kiedy była młodą dziewczyną, miała piętnaście, szesnaście lat, pewnego dnia dziadek ją woła i mówi: „Wyobraź sobie, co ja słyszałem! Przyszedł do mnie ten i ten i mówi, że ciebie, moją córkę, widział w sobotę w tramwaju! Wyobrażasz sobie, co to za człowiek jest?". Dziadek nie miał pretensji, on nie mówił: dlaczego jechałaś tramwajem?, tylko: czy możesz sobie wyobrazić, co to za człowiek? Moja mama mówiła, że już nigdy odtąd nie jeździła w sobotę tramwajem Jakby krzyczał na nią, to-by jeździła. On wiedział, jak to powiedzieć, był wychowawcą. Był chasydem bełskim110. Gdzie zamieszkali rodzice po ślubie? W Podgórzu, na ulicy Wilgi 18. Mieliśmy tam dwa pokoje z kuchnią. Rodzice nie byli bogaci, kiedy się pobrali, później też, żyli mniej więcej na takim średnim poziomie. W Podgórzu było taniej. Tam ja się urodziłem i moja młodsza o cztery lata siostra też. Pola, po hebrajsku Pnina. Moja jedyna siostra. Urodziła się w 1930 roku. Tam mieszkaliśmy aż do 1934 roku. Mój tatuś pracował u babki, w jej sklepie. Dziadek był w rabinacie, a interes prowadziła jego żona i synowie. Jednym z nich był mój tata. Sklep był przy placu Nowym 4, na parterze. To był duży, frontowy sklep, hurtownia towarów kolonialnych. Sprzedawali kawę, herbatę, rodzynki i orzechy, ale mieli też naftę i smary. Miałem kuzyna z Podgórza, który mawiał: „Wy macie smar, mydło, powidło i inne delikatesy!". Tego domu na Wilgi 18 nie ma dzisiaj, został zburzony. Szukałem go, kiedy byliśmy trzy lata temu w Krakowie. Tam już nie ma nic, tam jest teraz taki duży hotel nad Wisłą: Forum. Tam gdzie jest parking przed hotelem, była ulica Wilgi, naprzeciwko garbarni. Nie wiem, czy garbarnia jeszcze istnieje. Tata utrzymywał się z pracy w sklepie przez cały okres przedwojenny? Nie. Ja jestem urodzony w 1926 roku. W 1932 zacząłem chodzić do szkoły. Chodziłem do religijnej szkoły111 na Kazimierzu. Miałem sześć lat, kiedy do niej poszedłem. Uczyliśmy się od ósmej do pierwszej przedmiotów hebrajskich, Tora, Gemara112 etc. Po południu, od trzeciej do siódmej, wszystkich przedmiotów polskich. To była normalna szkoła, na Miodowej 26, nie Gimnazjum Hebrajskie113. Dzisiaj tam jest jakaś firma handlowa. 110 Chasyd (por. przyp. 70) bełski - członek wspólnoty skupionej wokół dynastii cadyków z Bełza, założonej przez Szaloma Rokeacha, zwanego m.in. Rabim, z Bełza w r. 1817. 111 Chodzi o Tachkemoni (por. przyp. 101). 112 Por. przyp. 49. 113 Por. przyp. 5. 80 Kto wybrał tę szkołę, dlaczego akurat ta? Bo ta szkoła była troszkę pobożniej sza niż ta na Brzozowej114. Tutaj uczyli też Gemary i Tory. Ale to nie była talmud-tora115. Ja nigdy nie miałem pejsów. Zdaje mi się, że byłem jedynym wnukiem mojego dziadka Bleichera, który nie miał pejsów. Tato też nie. W 1932 roku zacząłem uczęszczać do szkoły, do tej hebrajskiej, na Kazimierzu. W zimie musiałem przejść z Wilgi, a to było w Ludwinowie, przez most. Wtedy dopiero wybudowano most Piłsudskiego, ale ja chodziłem drugim mostem, drewnianym na Mostowej. Nie ma go dzisiaj. I szedłem przez Wolnicę, Józefa, Bożego Ciała, Miodową. I tak to trwało - w zimie, sześcioletnie dziecko tak musiało chodzić do szkoły. Trudno było, więc rodzice zaczęli szukać mieszkania w Krakowie, i w 1934 albo 1935 roku przenieśliśmy się do Krakowa, na Kazimierz, na Paulińską 30. To był dom narożny. Na trzecim piętrze wynajęliśmy dwu-pokojowe mieszkanie. Dziś, jak się ktoś pyta, to mówię: trzy pokoje, bo się wstydzę. (śmiech) W mieszkaniu była bieżąca woda, ubikacja, łazienka, mieszkanie było dobre, ale małe. Można więc powiedzieć, że rodzice przenieśli się ze względu na pana? Tak. Choć może nie tylko ze względu na mnie. Im było też trudno, codziennie trzeba było iść do sklepu na siódmą rano. Ja chodziłem na ósmą, trochę później. Jak było zimno, to tatuś odprowadzał mnie do szkoły, trzymał mnie za rękę. Wiele razy w zimie skracaliśmy sobie drogę - szliśmy przez Wisłę, stała skuta lodem. Nie trzeba było wtedy iść do mostu, skracało się drogę, i byliśmy od razu na ulicy Krakowskiej, szliśmy nią aż do Miodowej. A można było też jechać tramwajem. Najpierw przejść do Krakowa na ulicę Krakowską i stamtąd pojechać. Tramwaj kosztował 20 groszy, nie lekceważyło się takiej sumy. Co można było kupić wtedy za 20 groszy? To, co mnie interesowało: cztery kremówki. (śmiech) Jak miałem dziewięć, dziesięć lat i szedłem czasem ze sklepu - bo ja nieraz pomagałem w sklepie - i tatuś mnie posyłał, żeby włożyć 200,300, 500 złotych do banku, to szedłem na Szpitalną, do KKO - Komunalnej Kasy Oszczędności, bo tam mieliśmy konto. Byłem dosyć dorosły, żeby mi dać nawet 500 złotych - a to była duża suma. I to był kawał drogi, dlatego dostawałem 40 groszy na tam i z powrotem. Jak zaoszczędziłem, to miałem na kremówki albo w sobotę na kino. (śmiech) Wróćmy jeszcze do mamy, czy mama gdzieś pracowała? Mama pracowała tak jak tata, w sklepie. Ciężko, pięć razy w tygodniu, a w niedzielę, chociaż nie wolno było, do sklepu klienci przychodzili tylnym wejściem. Czasami w niedzielę wstępował posterunkowy, to mu się dawało jakąś łapówkę; o tym się dzisiaj 114 Chodzi o Gimnazjum Hebrajskie. 115 Talmud-tora (hebr. nauczanie Tory) - tu w znaczeniu elementarnej szkoły religijnej, organizowanej na wzór chederów (por. przyp. 74). T-t. nie była jednak przedsięwzięciem prywatnym, udostępniając możliwość podstawowej edukacji religijnej dzieciom z rodzin, które nie mogły pozwolić sobie na opłaty chederowe. W Krakowie międzywojennym na rogu ulic Estery i Warszauera znajdowała się szkoła Talmud-Tora i była to najstarsza szkoła żydowska - jej statut opracował w XVII w. rabin Joel Syrkis - dla dzieci z rodzin najuboższych. Oprócz elementarnych studiów judaistycznych uczono tam także alfabetu łacińskiego i rachunków. 81 6. Ich Miasto nie mówi, ale trudno było wtedy w sklepie żydowskim pracować, trudno było zarabiać. Podatki były takie wysokie! Wtedy była propaganda antyżydowska: „Kupuj u swego!", „Idź do swego po swoje!", „Nie kupuj u Żyda!". Dlatego podatki też były większe na żydowskich interesach. Jak mnie ktoś pyta, czy był wtedy antysemityzm w Polsce -był, ale ja tego nie czułem. Może przez jeden rok. W 1935 roku wyjechałem na wakacje. Mieliśmy ciotkę, siostrę mamusi, która wyszła za mąż w Morawskiej Ostrawie za Czecha Żyda. Byli bogaci, mieli sklep z futrami, jej mąż jeździł stale do Anglii je kupować. Byli dobrze sytuowani, to zaprosili nas na wakacje. Te moje wakacje zamiast dwa miesiące przeciągnęły się do trzech i pół miesiąca. Opisuję to w książce116. Kiedy wróciłem do Krakowa, to mówiłem po czesku, nie po polsku. Miałem wtedy dziewięć lat. Nauczyciele hebrajskiej szkoły doradzili mamusi, żeby mnie posłała do innej szkoły. W normalnej szkole państwowej nauka trwała pół dnia, od ósmej do pierwszej czy do drugiej. Doradzili, żebym po południu brał dodatkowe hebrajskie lekcje, bo za dużo materiału straciłem przez te półtora miesiąca. To poszedłem do szkoły państwowej numer 5 na końcu ulicy Miodowej. To była szkoła męska powszechna? Tak, męska powszechna, na Miodowej, róg Starowiślnej. Po południu przychodził nauczyciel albo ja szedłem do niego, i poduczał mnie tych hebrajskich przedmiotów. Nasza szkoła hebrajska była na poziomie znacznie wyższym niż ta szkoła, w której się teraz uczyłem. To było w trzeciej klasie. W czwartej klasie wróciłem do hebrajskiej szkoły. Pamiętam moje przyjęcie tam, nauczyciel mówił wtedy tak: „Możecie sobie wyobrazić, że Bleicher został wpisany do złotej księgi szkoły państwowej?". Ja byłem uczniem takim sobie - w piłkę nożną grałem, pływałem, ale uczyć się tak bardzo nie lubiłem. A tam byłem wpisany do złotej księgi. To było dla mnie głupie - być od rana do wieczora w szkole, tam już o drugiej byłem wolny. Tam było dużo, dużo łatwiej. Mówił pan, że po powrocie z Czech spotkał się po raz pierwszy z antysemityzmem? W szkole państwowej było nas trzydziestu w klasie, z tego może sześciu Żydów. Szkoła była już trochę poza dzielnicą żydowską, ale większość uczniów tam to nie byli synowie lekarzy, ale synowie dozorców czy pracowników fabryki. Tam było wielu antysemitów. Jak przyszedłem do szkoły, to zaraz po kilku dniach było: „Słuchaj, przyniesiesz mi jutro kanapkę z kiełbasą! Przyniesiesz mi, bo jak nie, to ci zęby wybiję!". Ale ja byłem taki, że nie dałem się. Pewnego dnia przyszedłem do domu podrapany, poobijany. Mama następnego dnia poszła do szkoły, do kierownika i mówi: „Co się tu dzieje, zobacz pan, jak syn przyszedł do domu!". Kierownik powiedział sekretarce, żeby zawołała z klasy tego chłopaka - nie pamiętam, jak się nazywał, zdaje się, że Kulig. Jak tamten przyszedł, to moja mama nie mówiła już nic, bo on wyglądał dużo gorzej ode mnie. Ja się nie dawałem! Ale inni... Był tam w mojej klasie jeden taki Sachs, on przynosił stale kanapki, żeby go nie bili. Dzisiaj mogę to zrozumieć. Tamci byli z takich domów, że może nie mieli tego, co my, nie widzieli kiełbasy. Dzisiaj to trochę można zrozumieć. Patrzy się teraz innymi oczyma. ™ Zvi Barlev „Would God It Were Night", Nowy Jork 1991. 82 Czy dziadkowie nie miełi wpływu na wybór szkoły dla pana? Mieli wpływ - nie podobało im się. Ale mama moja nie dała się przekonać. Chodził pan do chederuii7? Do chederu tak, jak mieszkaliśmy w Podgórzu. Miałem wtedy cztery lata i chodziłem do chederu na ulicy Kalwaryjskiej, róg Długosza. Jak byłem w Krakowie, widziałem ten mały domek. Dwa lata tam chodziłem. Ale nie sam, był taki - to się nazywało: belfer118, pomocnik mełameda. Zbierał dzieci, wołał je po imieniu, albo dzieci już na niego czekały przed domami. Później prowadził pięcioro, sześcioro. Tam się uczyliśmy, to była taka nauka - mówiło się: aaaaaaaaa (śpiewnie), i wszyscy powtarzali to jak papugi. Po żydowsku? Po żydowsku! To była hebrajska Tora, tłumaczona na żydowski. Znał pan żydowski? Nie. Rozumiałem, ale nie mówiłem. Ale to, czego mnie uczono, powtarzałem jak papuga... To tylko wśród ludzi z Krakowa pani może spotkać kogoś, kto jest z rabinackiej rodziny i nie mówi po żydowsku. A dzisiaj mówię po żydowsku, przejdziemy jeszcze do tego, kiedy się uczyłem. Później od razu poszedłem do tej religijnej szkoły na ulicy Miodowej. Gimnazjum naszej szkoły nazywało się Tachkemoni. Matura zdawana w tej szkole nie była uznawana, więc maturę się zdawało w szkole państwowej na ulicy Grodzkiej. Ja skończyłem tylko sześć klas i kiedy później szedłem do siódmej klasy, rodzice chcieli wysłać mnie do handlówki na Stradomiu119. Wtedy mnie nie przyjęli, bo byłem za młody. Mówili, że za rok, żebym najpierw poszedł do siódmej klasy, po siódmej klasie mnie przyjmą. Siódmą klasę robiłem w szkole państwowej numer 11, to było pięćdziesiąt metrów od domu, na Dietlowskiej. Nie ma tej szkoły dzisiaj. Tam też byłem bardzo dobrym uczniem. Rok później wybuchła wojna. Jak wojna wybuchła, to już nie było mowy o szkole handlowej. Dlaczego? Bo w domu, który stał obok tej szkoły, było DOK, Dowództwo Okręgu Korpusu przed wojną. Jak Niemcy weszli do Krakowa, zajęli ten dom i zamknęli tę szkołę, handlówkę. Wtedy poszedłem na ulicę Brzozową, naprzeciwko tej Hebrajskiej Szkoły - tam była szkoła rzemieślnicza. Uczyłem się w niej przez miesiąc ślusarki. Pana rodzice pochodzili z bardzo pobożnych rodzin. Jak dalece oni sami byli pobożni, w czym się to wyrażało? Krewni z rodziny tatusia byli pobożni bardziej na zewnątrz - bo nie wypadało inaczej. A synowie, córki... Córki tak, córki się pobrały z pobożnymi i były pobożne. Ale synowie? 117 Por. przyp. 74. 118 Belfer (niem. Behelfer, pomocnik) - pomocnik mełameda (por. przyp. 97) w chederze. 119 Żydowska Koedukacyjna Średnia Szkoła Handlowa (przemianowana później na Żydowskie Gimnazjum Kupieckie) powstała w 1933 r. Oprócz przedmiotów ogólnych i zawodowych w programie znajdowały się również przedmioty judaistyczne. Jedną z nauczycielek w handlówce była Mala Mandelbaum (por. rozmowę). Szkoła mieściła się przy ulicy Stradomskiej 10. 83 T Pierwszy był pobożny, Jechiel, drugi był rabinem. A ojciec to tylko tak, żeby nie robić wstydu rodzinie. Na zewnątrz było w porządku - bo co inni powiedzą, nie wypada przecież. Nie chcieli robić wstydu rodzicom. A z mamy strony... Dziadkowie mieli sześcioro dzieci i ani jedno z nich nie było pobożne. Trzeba powiedzieć, że są różne stopnie pobożności. To znaczy, że oni nie jedli trefnego, nie kupowali szynki czy kiełbasy u Hawełki. Ale w sobotę wyjść na Błonia czy kupić coś - to tak, tylko jak nikt nie widział. Żeby dziadkowi nie robić jakiejś przykrości. Dzisiejsi rodzice podchodzą do tego inaczej. Relacje między rodzicami a dziećmi są zupełnie inne. Wtedy się uważało, żeby rodzicom nie robić wstydu, żeby się prowadzić tak jak oni mniej więcej. Dzisiaj dzieci gwiżdżą na to. Dom był koszerny? Był koszerny, nie było w domu trefnego. Ponieważ mama pracowała w sklepie, mieliśmy w domu pomoc. To była Polka z okolic Krakowa, Stasia, wciąż ją wspominam. Mieliśmy też pracownicę żydowską ze Słomnik, pracowała w sklepie. Przychodziła do sklepu o dziesiątej, jedenastej, a do dziesiątej była w domu i gotowała koszerne. Robiła też zakupy? Możliwe, ale nie pamiętam. Myślę, że tak. Albo robiła zakupy, albo posyłali je nam do domu. Zamawialiśmy, mieliśmy telefon w domu - 103 41. To był ten sam numer, co w sklepie, dzwoniło tu i tu. W jakim stopniu był pan zdecydowany przestrzegać reguł pobożności? Mówił pan, że nie miał zbyt wiele chęci, by to robić. Tak, ale zawsze chodziłem z nakrytą głową. Miałem czapkę, bez czapki nigdy nie chodziłem. Nie wolno było. To są takie różne poziomy tej pobożności. Ojciec zabierał pana do bóżnicy? Tak, co sobota i w piątek wieczór. A czy zdarzało się, żejedłiście szynkę w domu? Nigdy, nigdy. Pierwszy raz jadłem szynkę w getcie. Nie było nic innego, a tato dostał szynkę, kiedy pracował poza gettem. Szynka śmierdzi, to śmierdziało. Jak myśmy przechodzili koło sklepu, gdzie sprzedawano szynkę, to zatykaliśmy nos, oczywiście gdy nikt nie widział. Taka sugestia. Dzisiaj to przecież pachnie, {śmiech) Czy miał pan bar micwęuo? Gdzie to było i jak wyglądała? Miałem, u mnie w domu. Jednego dziadka, Bleichera, już nie byio. Bar miewa była w 1939 roku, w styczniu. Dziadek Ehrlich jeszcze żył. Trudno mu było wejść na trzecie piętro, ale !2° Por. przyp. 73. 84 przyszedł. W mieszkaniu było pełno ludzi, może pięćdziesiąt osób - wujkowie, ciotki. Dziadek miał przemowę, ja również. W domu czy w bóżnicy? W bóżnicy to jest coś innego. To się działo w sobotę, nazywało się alija - wzywano mnie do Tory. Czytałem fragment na ten tydzień. Później mówiłem derasz121, to znaczy opowiadałem jakiś fragment, przypuśćmy z Gemary, i tłumaczyłem, dlaczego tak, dlaczego nie inaczej. Miałem to przygotowane na cztery strony, nauczyłem się na pamięć. Dziadek był bardzo zadowolony, specjalnie dla dziadka to zrobiłem. To wszystko było w bóżnicy przy placu Nowym 4. Jakie prezenty pan dostał? Chanukiję, to jest taki świecznik na Chanukę122. Chciałem rower, ale nie dostałem... Chce pani wiedzieć, jakie zabawki miałem? Jak miałem pięć czy sześć lat, miałem klocki. Później, pamiętam, miałem konia na biegunach, wszystkie włosy z grzywy były już wyrwane, był łysy, nie miał włosów. W Chanukę bawiliśmy się drejdl123. Moja córka zbiera takie... To jest w ogóle chanukowa zabawka. Kręci się, każdy stawia grosz na to, która strona bączka wypadnie. Jak się nazywa taka zabawa? Sevivon. Miałem jeszcze piłkę, szmaciankę najpierw, później z gumy. Nigdy nie miałem piłki nożnej, takiej skórzanej. Tam, na Paulińskiej, były z jednej strony domy, a z drugiej strony klasztor, i pod tym murem klasztornym był trotuar. Tam graliśmy w szmaciankę. Robiło się dwie bramki i... grało. Kim byli pana najbliżsi koledzy? Czy to byli Polacy, czy Żydzi? Żydzi. Ani jeden Polak nie był moim kolegą. Tam gdzie mieszkaliśmy, nie-Żyd to mógł być tylko albo syn dozorcy, albo ktoś, kto mieszkał poza Kazimierzem, przypuśćmy, najbliżej na Starowiślnej czy w Podgórzu. Jakbym miał kolegę nie-Żyda i jakbym chodził do niego z wizytą, to przecież dawaliby mi jeść, i to nie byłoby koszerne. Nie wolno. A zdarzało się, że Polacy do pana przychodzili? Nie. Kim byli przyjaciele domu rodziców? Przeważnie to była rodzina - albo bracia i siostry moich rodziców, albo kuzyni. 121 Derasz (hebr. wykiad, wyjaśnienie) -jeden z czterech sposobów tradycyjnej interpretacji Tory. 122 Por. przyp. 20. 123 Drejdl (jid. bączek) - czworokątny bączek, najczęściej drewniany, na którego bokach wypisuje się cztery litery, będące pierwszymi literami stów oznaczających wygraną lub przegraną. 85 A kim byli klienci sklepu? Klienci sklepu to byli przeważnie Żydzi z okolicy Słomnik, Miechowa, Skawiny. Było kilku nie-Żydów, niedużo, ale później też nas zostawili, bo: „Nie kupuj u Żyda, kupuj u swojego"... Nigdy się nie zdarzyło, że rodzice zapraszali któregoś z klientów do domu? Tak, byl taki jeden, ale on nie był naszym klientem. On był przedstawicielem jakiejś firmy, Stanisław Bigosiński, Polak. Przychodził często do nas do domu. Lubił zjeść galaretę, takie różne rzeczy - przeważnie w niedzielę. W niedzielę sklep był otwarty z tyłu tylko przez pół dnia. O pierwszej już się szło do domu. Po południu przychodził Bigosiński. To, że pamiętam to nazwisko, jest dowodem, że nie było takich wielu. Może był jeszcze jeden, może dwóch. Nie było kontaktów towarzyskich z nie-Żydami. A państwa sąsiedzi z ulicy Paulińskiej to byli też tylko Żydzi? Tylko Żydzi. Na Paulińskiej nie mieszkał ani jeden nie-Żyd. Tylko dozorca domu był Polakiem. We wszystkich domach na Kazimierzu nie było nie-Żydów. Kiedy byłem trzy lata temu w Krakowie, pojechałem z córką i z synem, to zabrałem ich tam. Zrobili teraz na Paulińskiej 30 taki zamek elektryczny, nie można wejść do domu. Ja chciałem pokazać im mieszkanie, wejść na trzecie piętro. Jakaś pani tam była, stała w oknie na parterze. Mówi: „A kogo pan szuka?". Ja tłumaczę: „Chciałem wejść na trzecie piętro, myśmy tutaj kiedyś mieszkali. Kto tu mieszka na trzecim piętrze, może kiedyś też mieszkali?". Ona: „Może się pan pytać, ja tu znam wszystkich, jestem najstarsza w tym domu!". Więc pytam: „Od kiedy pani tu mieszka?". Mówi: „Od 1942"... Wpuściła pana? Tak, tak, otworzyła. Weszliśmy na trzecie piętro, ale lokatorzy byli na wakacjach, do mieszkania się nie dostaliśmy. Wróćmy jeszcze do pana najbliższych kolegów, na podwórko. Mówił pan, że graliście w szma-ciankę, co pan jeszcze robił po szkole? O pierwszej szło się do domu, jadło obiad i odrabiało to, co mieliśmy zadane na popołudnie. W zimie, kiedy szkoła kończyła się o siódmej, to było już ciemno. Odrabiało się lekcje i szło spać. Wszyscy, którzy mnie pamiętają - koledzy, koleżanki, wszyscy pamiętają, że miałem zawsze książkę w ręku. Dużo czytałem, nigdy nie byłem bez książki. Skąd pan brał książki? Nie kupowało się, to nie były nowe książki. Były takie broszury, Sherlock Holmes, „Win-netou", wszystkie książki Karola Maya. Hm, skąd się brało, nie kupowaliśmy przecież książek?... W szkole można było korzystać z czytelni i z biblioteki. 86 W pana domu były książki? W domu były książki, wiele książek. Jak będziemy mówić o mojej mamie, to o tym opowiem. Ona władała polskim, niemieckim, francuskim i angielskim. Była szafa książek w domu. Te książki były na zbyt wysokim poziomie dla mnie, za mądre, nie mogłem zrozumieć. Nawet jak były po polsku... Książki o myśli, o logice... A co ojciec czytał? Ojciec czytał tylko gazetę, „Nowy Dziennik"124. Od czasu do czasu mieliśmy „Jidisze Cajt", ale ojciec nie czytał po żydowsku. Czytał po polsku, „Nowy Dziennik". Redakcja była na ulicy Orzeszkowej. Czy pana rodzice mówili po żydowsku? Jakim językiem mówiło się w domu? Mówili po żydowsku, ale w domu mówiło się po polsku. Ani ja, ani siostra nie mówiliśmy po żydowsku. A w jakim języku rozmawiał pan z dziadkami? Jak miałem sześć lat, to dziadek Bleicher pytał mnie po żydowsku: „Kiedy będziesz już mówił po żydowsku?". To ja mu odpowiadałem: „Dziadku, a kiedy ty będziesz mówił po hebrajsku?". Po hebrajsku jeszcze wtedy nie umiałem mówić płynnie, ale tak mu odpowiadałem zawsze. On nie mówił po hebrajsku. Ja mam jego wyroki z sądu po hebrajsku, wszystkie wyroki pisane pięknym pismem, ale on nie mówił w tym języku. Bo to święty język, którego nie można było używać na co dzień. Więc dziadek mówił po żydowsku? Tak, w domu u dziadka mówiło się po żydowsku. Z synami i córkami... Nie wiem, czy dziadek Bleicher mówił po polsku. To w jakim języku zwracał się pan do dziadka? Po polsku. On rozumiał po polsku. Ja rozumiałem po żydowsku. Poza tym - jaka mogła być ta moja rozmowa z dziadkiem: „No, co słychać, daj całusa", czy coś takiego. Nie było żadnych rozmówek filozoficznych. Dziadek Ehrlich pięknie po polsku mówił. Jego dzieci wszystkie po polsku mówiły. On był chasydem, ale pięknie mówił po polsku. On miał znajomego, nie wiem, czy to był biskup, czy ksiądz - taki elegancki, i dziadek uczył go hebrajskiego. A babcie? Babcia Ehrlich mówiła po polsku doskonale. Babcia Bleicher - też z nią mówiłem po polsku, ale w domu ona z dziećmi rozmawiała po żydowsku. 124 Por. przyp. 6. 87 Jak doszło do tego, że odsunęliście się od religii, że dom stal się mniej pobożny? Mimo że korzenie były tak silne? Taki stan, jaki opisuję, trwał aż do wojny. To podczas wojny coś się zmieniło. Czy byt taki moment, kiedy jako dziecko dowiedział się pan o pochodzeniu żydowskim? Ja się nie dowiedziałem nagle, ja przecież w tym żyłem, w tym wyrosłem - urodziłem się taki. Był za to odwrotny moment. Pierwszy raz, jak szedłem do szkoły państwowej numer 5, to zobaczyłem, że jest różnica między mną a uczniami nieżydowskimi. Jak pan tę różnicę odczuwał? Nie lubiłem jej. Nie było mi dobrze w tej szkole. Albośmy się bili, albo... Ja nie umiałem przeklinać, ale przeklinali mnie. Ja nawet dzisiaj nie umiem przeklinać, dla mnie to zbyteczne, po co? Czasem, jak się złoszczę, to mówię: „cholera" i to jest największe przekleństwo. Jak wyglądało takie życie pana rodziny? Jak się spędzało święta? Jak wyglądało życie towarzyskie na Kazimierzu? W sobotę cały Kazimierz zamierał. Nie było ani jednego sklepu otwartego. Było cicho. Widziało się tylko tych ludzi, którzy idą do bóżnicy w takich aksamitnych kapotach. Ja miałem też ubranie na sobotę - w sobotę było specjalne ubranie, takie ładniejsze, nowe, nie to, w którym chodziłem do szkoły cały tydzień. Były specjalne przygotowania na sobotę. W piątek się grzało wodę w łazience, była kąpiel. Nie myliśmy się tyle, ile dzisiaj. A jedzenie, czy nosiliście czulent do piekarni? Tak. Wstawiało się tam czulent do takiego pieca. Były różne czulenty. U bogatszego to było więcej mięsa, a u uboższego - pęcak, kartofle i kawałek jakiejś kości. A pamięta pan, dokąd się go nosiło? Tak, pewnie. Do Wenduma, na placu Nowym. Tam była piekarnia, nazywała się Wendum, to jest nazwisko rodziny. Tam się szło w piątek po południu, o drugiej, trzeciej125 - zależy, co było: lato czy zima, wstawiało się ten garnek z pokrywką, owinięty w taki szary papier i obwiązany sznurkiem, dostawało się kopię numeru, który nalepiali na garnek. W sobotę się przychodziło o dwunastej czy wpół do dwunastej, oddawało się ten numerek i dostawało się garnek z powrotem. W religii żydowskiej jest wiele zakazów dotyczących pracy w szabat. Tymczasem wy szliście po czulent, a poza tym przecież piekarz musiał pracować'? Jest coś takiego w judaizmie, co się nazywa tchum szabat126. W piątek robiło się takie ogro- 125 Szabat (hebr. odpoczywać) - dzień odpoczynku w judaizmie. Zaczyna się w piątek, gdy zajdzie słońce, i czas jego rozpoczęcia jest uzależniony od godziny, w której następuje to danego dnia. dzenie Starego Kazimierza, nie wiem, jak to robili, może to było tylko napisane, że w tym okresie, między takimi granicami, wolno nosić. Nie wiem, czy to była wstęga, czy pisali na ulicy. Wtedy się udaje, że to jest jeden dom, jedność. A w domu można chodzić, przenosić, są inne zasady szabatu. Na zewnątrz nie wolno. Pamięta pan, jakie były te granice? Cały Kazimierz pewnie. Może w Podgórzu mieli też takie granice wyznaczane. Piekarz, który to przygotowywał, musiał przecież pracować? Pewnie miał pracowników nie-Żydów, szabes-gojów127. W sobotę szło się odwiedzać dziadków? Tak, tak. Specjalnie do Ehrlichów. U Ehrlichów było dużo miejsca. Kuzyni tam byli, można było biegać z jednego pokoju do drugiego, naokoło. Babcia krzyczała! Ona miała wtedy może pięćdziesiąt lat i nigdy nie pamiętała, jak my się nazywamy. Jak chciała mnie zawołać, to najpierw mówiła: „Maniuś..., Henuś..., Szymuś...", bo już nie pamiętała. Musiałem ją stale poprawiać: „Ja nie jestem Szymuś, ja jestem Henuś!". Gdzie Ehrlichowie chodzili do bóżnicy? Dziadek chodził do bóżnicy na Krakowskiej, dość daleko. Szedł Grodzką, Stradomiem... Na Krakowskiej gdzieś była taka bóżnica Chasidej Bełz, tych chasydów bełskich. On tam chodził. Czasem, w Jom Kipur128 albo Rosz ha-Szana129, to dziadek siedział cały dzień. W Rosz ha-Szana do drugiej, ale w Jom Kipur spędzał tam cały dzień, nie wychodził stamtąd. Chodziliśmy go odwiedzać. Pamiętam, że zawsze, jak przyszedłem do dziadka, to wszyscy mówili: Ooo, di bist Chamu Erlichs ejnikel! To znaczy: „Ty jesteś wnukiem Chaima Ehrlicha!". To było dla mnie powodem do dumy. Dumny byłem, że oni szanują dziadka. Nie był rabinem, ale był uznany jako uczony. Na czym polegała praca dziadka Bleichera w rabinacie? On siedział pięć dni w tygodniu w Gminie Żydowskiej, na ulicy Krakowskiej 41. Duży, ładny dom. Wciąż istnieje, wygląda, tak jak wyglądał, może zaniedbany trochę - ale w ogóle 126 Tchum szabat - odległość, jaką można przebyć w szabat. Wynosi ona 2000 łokci i o tyle można rozszerzyć przestrzeń domową, nie tamiąc zakazu przemieszczania się w szabat. Przedłużenie odległości dozwolonego oddalenia się od domu o następne 2000 łokci dotyczy sytuacji, gdy świętujący przygotował sobie posiłki szabato-we właśnie w takiej odległości od domu i musi się po nie udać, by spełnić inny ważny nakaz szabatowy: zjedzenia trzech posiłków. 127 Szabes-goj (jid. goj szabatowy) - określenie nie-Żyda, zatrudnianego do prac w domach żydowskich w szabat i wykonywania czynności, których pobożny Żyd wykonać nie mógł ze względu na kategoryczny zakaz pracy w dzień odpoczynku. 128 Por. przyp. 15. 129 Por. przyp. 80. 89 wszystko w Krakowie jest zaniedbane. Planty krakowskie to coś strasznego, nie można przecież usiąść na ławce, przez gołębie. Dawniej był na Plantach plantowy, pilnował stale, nie można było wejść na trawnik. Dzisiaj są strasznie zaniedbane. Nie mówiąc o domach, niemalowanych. Na Paulińskiej 30, na klatce schodowej jest ten sam kolor farby, który ja pamiętam sprzed wojny. Te ściany nie widziały pędzla. Straszne. Wróćmy na Krakowską 41. Tam pracował dziadek? Tak. Procesy, sądy, świadkowie, przesłuchania, wydawał wyroki. Pamięta pan, czy się opowiadało w domu o pracy dziadka? Nie w mojej obecności, byłem za mały. W jakim stopniu praca dziadka wpływała na rodzinę? Myśmy byli dumni. Każdy wiedział, że ja jestem wnukiem krakowskiego rabina. Czasem się pytali: „Ty jesteś wnukiem krakowskiego rabina?". Byli tacy, którym się to nie podobało. Nie byłem nigdy u dziadka w biurze. Ja tylko wiedziałem, że on tam pracuje. W piątek przyjmował w domu. W piątek przychodzili pytać, czy kura koszerna, czy nie. Panie z kurami stały w ogonku. Jak można ocenić, czy kura jest koszerna, czy nie? To rabin wie. Jak jest złamana noga czy jakaś kość, to niekoszerna. Jeżeli ma jakieś robaki w żołądku, to niekoszerna. Szczególnie kaczki, połowa nie była koszerna, ponieważ pływały w stawach i miały robaki, niekoszerne. Teraz tak: Bejt Szammaj130 to była bardziej sroga, surowa szkoła, a Bejt Hillel131 łagodniejsza. Mówili, że dziadek mój jest zwolennikiem szkoły Hillela. Ojciec mi opowiadał, że dziadek kiedyś mówił tak: „Jak przychodzi do mnie jakaś pani i coś nie jest w stu procentach koszerne, jest tak na granicy, to ja zawsze mówię, że koszerne. Dlaczego? Żeby jej nie robić kłopotu, bo to już późno jest, piątek, godzina dziewiąta czy dziesiąta. Jak powiem, że trefne, to już nie będzie miała na sobotę kury. To jest tak, jakby się ważyło na wadze, która decyzja przyniesie większą przykrość". Co się działo zjedzeniem niekoszernym? Wyrzucić trzeba było albo oddać dla psów, kotów. A jak się miało dozorcę, to on dostawał kurę. 130 Bejt Szamraaj (hebr. Dom [Szkoła] Szammaja) - szkoła interpretacji Prawa stworzona przez Szammaja (50 p.n.e. - 30 n.e.), charakteryzująca się surowością reguł i konserwatyzmem (por. przyp. 131). 131 Bejt Hillel (hebr. Dom [Szkoła] Hillela) - szkoła założona przez Hillela Starszego (70 p.n.e. - 10 n.e.), wielkiego uczonego i kodyfikatora żydowskiego prawa. W przeprowadzonej przez siebie próbie zbliżenia egzegezy Tory Pisanej i Tory Ustnej formułował obowiązujące w judaizmie normy prawne (tzw. Siedem reguł Hillela). Rozumienie Prawa i jego interpretacja w szkole Hillela była łagodniejsza niż w wielu innych. W ostatniej - piątej - parze uczonych, którzy wedle tradycji przechowali Torę Ustną dla przyszłych pokoleń, był przeciwnikiem Szammaja. 90 Wróćmy do życia towarzyskiego. Koncentrowało się tylko w rodzinie? W dziewięćdziesięciu pięciu procentach to była rodzina. Bracia i siostry rodziców, kuzynowie. Sąsiedzi z tego samego domu, koledzy, koleżanki. Pan chodził na kremówki, a gdzie się jeszcze bywało? Na Kazimierzu, na rogu ulic Dietlowskiej i Stradom, w narożnym domu była cukiernia. Nazywała się Szmatka albo Pod Szmatką. Tam było koszerne jedzenie? Tak. Nie było niekoszernych restauracji ani cukierni na Kazimierzu. Nikt by w nich nie kupował, musiały być koszerne. Czy w ogóle był zwyczaj, że pobożne rodziny chodziły do restauracji, czy jednak się jadało w domu? Przeważnie się jadło w domu. Czasem się szło do Thorna na Krakowską, to była taka przechodnia kamienica, pasaż na Augustiańską. Tam się chodziło na czulent. Na flaczki z kiszką szło się na Starowiślną, róg Dietlowskiej, do Weissbrota. I jeszcze chodziło się na serwolatki do restauracji Spira, na Krakowskiej 13. To też był przechodni dom z Krakowskiej na Meiselsa. Ja byłem w Krakowie trzy lata temu. To był pierwszy raz i nie wiem, czy jeszcze będę miał okazję. Byłem na Starowiślnej, niedaleko kina Uciecha. Tam jest ten bar, gdzie były flaczki. Jadłem je, ale to już nie są te same flaczki. Czy w domu zasady wychowania dziewczynki i chłopca, to znaczy pana i pana siostry, były różne? Hm, chyba nie. Tylko mnie traktowano bardziej surowo. Tato mnie tak nie rozpieszczał jak siostry, ale to dlatego, że ona zawsze była młodsza. Ja miałem pięć lat, no to ona roczek, potem ja trzynaście, ona tylko dziewięć. Ale też zasady były zupełnie inne. Jak miałem trzynaście lat, to już mnie traktowano jak dorosłego. Zresztą już wtedy należałem do organizacji syjonistycznej. Do której? Do Ha-Noar ha-Cijonii32, to była organizacja młodych syjonistów. Myśmy się spotykali na Dietlowskiej, gdzieś między numerem 105 (fabryka wody sodowej Sznajdera) a wiaduktem kolejowym. Czemu należał pan właśnie do tej grupy? Bo tam chodziła dziewczynka, która mi się bardzo podobała. To zawsze tak było. Myśmy 132 Ha-Noar ha-Cijoni (hebr. Młodzież Syjonistyczna), właśc. Zjednoczenie Młodzieży Syjonistycznej „Ha-Noar ha-Cijoni" - organizacja powstała w Polsce w 1932. Utrzymując w wychowaniu młodzieży metodę skautową i zaszczepiając ideały syjonistyczne, przeciwstawiała się lewicowym wpływom, które umacniały się w innych młodzieżowych organizacjach syjonistycznych. 91 byli za mali na jakieś poglądy polityczne. Szło się tam, gdzie się kogoś znało albo gdzie koledzy zaprowadzili, gdzie spotykało się znajomych ze szkoły. Jaka była atmosfera polityczna w domu? Nie mówiło się o tym za wiele. Ojciec nie był syjonistą, u dziadka w domu nie było syjonistów. Co mówiło się o Palestynie? Że to nasz kraj, że kiedyś się wróci do niego. Ale to „kiedyś" było takie dalekie... A jak było w domach dziadków? Dziadek Bleicher nie był syjonistą. Mawiał: „Nie wolno przyśpieszać końca". Jak przyjdzie Mesjasz, to będzie koniec świata, ale nie wolno tego próbować przyśpieszać. Przyjdzie, kiedy przyjdzie. Obydwoje dziadkowie byli tacy? Szczególnie ten rabin. Tamten był chasydem, chasydzi byli przeciwko syjonistom. Oni mówili: ten ruch do Izraela, do Palestyny będzie wtedy, jak przyjdzie Mesjasz. Jak wyglądała pana działałnośćw organizacji? W sobotę po południu, jak rodzice szli spać - po czulencie trzeba było spać, to było ciężkie jedzenie (śmiech), szedłem z kolegami do Organizacji na Dietlowską. Tam była rozmowa na jakiś temat, przeważnie to było związane z palestynografią: o Palestynie, o życiu w Palestynie. Instruktor tłumaczył nam, jak się tam żyje, i była dyskusja. Później śpiewaliśmy różne hebrajskie piosenki albo się tańczyło horę. Czy pana rodzice to popierali? Tak, mama sama była w takiej organizacji, jak była młoda. W jakiej? Ona była w jednej grupie z burmistrzem Tel Awiwu, Chaimem Levanonem, on był burmistrzem w latach pięćdziesiątych. To była organizacja Ha-Szomer1^. Mama była więc syjonistką? Mama była syjonistką. Nie wspomniałem: mówiła też po hebrajsku. 133 Najprawdopodobniej chodzi o Szomer Israel, organizację skautową powstałą w Galicji jeszcze przed I wojną, a wzorowaną na Ha-Szomer (hebr. Strażnik), organizacji Żydów w Palestynie, mającej za zadanie ochronę osadników przed arabskimi napaściami. Szomer Israel byla poprzedniczką Ha-Szomer ha-Cair (por. przyp. 37). 92 Z panem również mówiła po hebrajsku? Jak nie chciała, żeby tata rozumiał. Tata się denerwował... Czy ktokolwiek z rodziny myślał przed wojną o wyjeździe do Palestyny? Mówiło się o tym, że jak ja dorosnę, pójdę do szkoły handlowej, to wtedy... Ale to były takie marzenia ściętej głowy, mrzonki. Jak wyglądało życie towarzyskie w tej organizacji? Tam byli chłopcy i dziewczęta, prawda? Przypuśćmy, że nie byłoby wojny. Ja miałbym siedemnaście lat i jakbym miał jakąś koleżankę z tej grupy i chciał się z nią pobrać, i gdyby jej rodzina odpowiadała naszej rodzinie - to pewnie bym się pobrał, nie szukałbym swata. Są różni swaci, są też tacy, którzy przychodzą i uzgadniają wszystko między rodzinami. Później jest taki moment, że młodzi się spotykają na pięć minut. Pięć minut się widzą i później dopiero na ślubie. U mnie by tego nie było. W naszej generacji już tego nie było. Ale jeszcze u naszych rodziców - tak. Gdzie odbywały się śluby? Największy ślub, który pamiętam, był w Zawierciu. Mamusi kuzyn miał tam cegielnię. Rodzina nazywała się Schwarzhauer i tam jedna z córek się pobrała z kimś z Kielc czy Jędrzejowa, z tamtych okolic. Byliśmy zaproszeni, ten ślub trwał cztery dni. Oni mieli duży dom, spaliśmy na podłodze, było może pięćdziesiąt osób. Miałem wtedy pięć lat. Było wesoło - kuzyni i kuzynki, takie, których wcześniej nawet nie znałem. Tańczyło się osobno? Tańce były osobno. Jak tańczyliśmy horę, to razem. Trzymało się koleżankę za rękę, o całusie nie było mowy. Całusy to było coś specjalnego. Kiedy pan słyszy: Kraków przedwojenny, to co przypomina pan sobie od razu? Od razu widzę sobotę i ulice, tych ludzi, których się już teraz nie widzi, w aksamitnych chałatach, kapotach i sztrajmlach, to są czapki z lisim ogonem, w tałesach134. To był mój świat, żyłem tam pośród tego wszystkiego. Czy znał pan ten świat, który był dalej od Kazimierza - Rynek, Planty? Wspominał pan przecież spacery na Błonia. Czy ten świat też był pański? Znałem ten świat też. Miałem kuzyna, który był sześć miesięcy starszy ode mnie, Szymka. Nie tylko że szliśmy, ale wsiadaliśmy na tramwaj, na resory z tyłu, i jechaliśmy na Błonia. Chodziliśmy, spacerowaliśmy, kupowaliśmy obwarzanki. Ja nie wyglą- 134 Tales - szal modlitewny, używany przez wyznawców judaizmu w czasie modlitw porannych. 93 dałem na Żyda i Szymek tak samo. Ale ktoś, kto by był ubrany inaczej, albo z pejsami, nie mógłby tam iść, zbiliby go. Jednak pan czuł, że pana wygląd nie wskazuje na pana pochodzenie? No tak, dlatego mogłem tam iść. Dlatego pytałam, czy byl taki moment, że pan poczuł, że jest pan pochodzenia żydowskiego. Jednak pan wiedział, jak wygląda i jak nie wygląda Żyd? No pewnie, poza dzielnicą żydowską czułem, że nie jestem w domu. Chodziliście na jakieś mecze? Makabi? Tak. Igrzyska były w sobotę. Z początku to się chodziło z kozikiem, to jest taki scyzoryk, wycinało się nim dziury w drewnianym parkanie, żeby można było widzieć. Albo, jak mieliśmy szczęście, to łapaliśmy jakiegoś starszego pana, który miał bilety, i on nas brał jako swoich synów. Nigdy nie kupiłem biletu. Jakbym miał pieniądze na bilet, to poszedłbym do kina. Kino Atlantic, nie wiem, czy istnieje. Gdzie to było? Na Stradomiu, jak się wychodzi z Koletek. Teraz nazywa się Warszawa. To kino kiedyś nazywało się Warszawa. Za moich czasów był Atlantic, teraz wrócili do Warszawy135. Na jakie filmy? Filmy z Adolfem Dymszą, na „Znachora", „Doktora Wilczura", to polskie. Zagraniczne to były: „Tarzan", „Flip i Flap" - takie, które nam się podobały. Czy były tendencje, żeby promować i rozwijać kulturę żydowską? Nie. Ale był Teatr Żydowski na Bocheńskiej. Rodzice chodzili tam częściej niż ja, byłem tam może cztery albo pięć razy. A w teatrze Słowackiego? W Słowackim byłem raz, jak moja siostra występowała tam jako baletnica. Ona miała pewnie osiem lat, ja miałem wtedy dwanaście. To było jakieś specjalne popołudnie dla tych baletnic ze szkoły. Cały tydzień mówiło się, że Pola będzie baleriną. 135 Teraz znowu nazywa się Atlantic. 94 Rodzice chodzili do teatru Słowackiego? Rodzice tak, jak było coś specjalnego. Więc jak było z tą promocją kultury żydowskiej? Czy to było potrzebne? Czy myśleliście tak: dobrze by było, gdyby był jakiś żydowski film? Były filmy żydowskie, wtedy chodziło się z całą rodziną. To były amerykańskie filmy przeważnie, amerykańskie, nie miejscowe. A czytało się na przykład książki pisarzy żydowskich? Szaloma Asza136, wiersze Bialika137. Mamusia miała w domu te wszystkie książki. Dziadkowie czytali? Nie. Oni czytali tylko święte książki. Dziadek Ehrlich - nie wiem, ale dziadek Bleicher nie wziął do ręki nawet gazety. Nigdy nie widziałem u niego gazety, nawet żydowskiej. Za to w gazecie żydowskiej przeczytałem o nim, jak zmarł, było o tym na pierwszej stronie. Kiedy dziadek został rabinem Krakowa, to zostało to oficjalnie uczczone? Nie było nic specjalnego. Nie było jakiegoś przyjęcia. Ojciec i jego bracia byli dumni. Dziadek został rabinem tylko dlatego, że zmarł poprzedni rabin. To było naturalne, on był przewodniczącym sądu. Może byli jeszcze inni kandydaci, ale on został wybrany. Czy braliście udział w narodowych polskich świętach? Pewnie! W szkole były zawsze przedstawienia. Był capstrzyk, maszerowaliśmy wszyscy ze szkołą do Rynku Głównego, Hebrajska Szkoła i nasza szkoła. „Talmud-Tora" nie, my tak. A rodzina? Trzeciego maja sklep był zamknięty, jedenastego listopada sklep był zamknięty. Dla mnie najlepsze święto było pierwszego lutego: imieniny Ignacego, Ignacego Mościckiego. Nie uczyliśmy się wtedy w szkole, było specjalne przedstawienie, ale byliśmy wolni, a sklepy były otwarte, wszystko było otwarte. W inne święta wszystko było zamknięte. Czemu szkoła obchodziła imieniny Mościckiego? Był prezydentem. Wszystkie szkoły obchodziły jego imieniny. Józefa Piłsudskiego też? Byłem na pogrzebie Józefa Piisudskiego w 1935 roku. On został przecież pochowany tak: 136 Por. przyp. 64. 137 Por. przyp. 26. 95 mózg w Wilnie, serce w Warszawie, a ciało na Wawelu. Na Wawelu byłem co tydzień. Jak byliśmy na Grodzkiej, to z Szymkiem czy z Mankiem szło się na Wawel na spacer. Wchodziliśmy z drugiej strony, tam gdzie te armaty były, na Planty Zamkowe. Dziadkowie też przywiązywali wagę do świąt narodowych? Nie, dla nich nie było świąt narodowych. Oni nie czytali gazet. Dla nich wszystko, co nie jest święte, to nie było święto. To, że ktoś ma urodziny, nie miało znaczenia. A polskie święta religijne? Też się nie respektowało. Tylko sklep musiał być zamknięty, bo taki był nakaz. Mieliście służącą Polkę. Gdzie ona obchodziła swoje święta? W swoim domu. Dostawała wolne co drugą niedzielę. Czasem podobno służące ubierały choinkę w domach swoich pracodawców - Żydów. Choinkę - tak. Była w domu choinka? Czasem, nie zawsze. Czasem służąca jechała do domu, ale pamiętam, że była choinka. Ozdabiała ją, nawet brała od nas ze sklepu czekoladki. Kim się pan czuł w sensie przynależności narodowej? Ja byłem patriotą polskim. Nie wiem nawet, jak to opisać. Mimo że był pan w organizacji syjonistycznej? Palestyna, syjonizm - to była taka atrakcja. To było coś, co jest nie dzisiaj, czego nie będzie jutro - będzie „kiedyś". Ale jak w szkole był jakiś specjalny wieczór, z okazji 3 Maja, 11 Listopada, kiedy śpiewałem „Jeszcze Polska", to było takie wzruszenie... Nie sztuczne, prawdziwe. Dlatego nas jeszcze bardziej bolało, jeżeli uważano nas za obcych i nie mieliśmy tych samych praw. Ściśle mówiąc: prawa były te same, ale nie respektowano ich. Pan Z vi Barlev przeżył krakowskie getto, obozy w Płaszowie, Oświęcimiu, Mauthausen i Gusen. 96 Czy po emigracji do Izraela chciał pan kiedykołwiek wrócić do Krakowa? Nie, nie byłem w ogóle zainteresowany, żeby jechać do Polski. Nie mam żadnych dobrych wspomnień. Te, które były, są zamglone takimi niedobrymi rzeczami. Pojechałem do Polski tylko dlatego, że musiałem zgłosić się do sądu, żeby zeznawać w sprawie domu. Dlatego pojechaliśmy. Ponieważ to był pierwszy raz i nie wiedziałem, czy nie będzie ostatni, to pojechała ze mną żona. Powiedziałem też córce i synowi: „Jedźcie z nami, to wam pokażę, gdzie mieszkała wasza rodzina". Pojechała też siostra z mężem, było nas sześcioro. Opowiem, o co mnie pytała rodzina, u której mieszkaliśmy. Wynajęliśmy mieszkanie w prywatnym domu, fajni ludzie. Byliśmy tydzień w Krakowie. Po dwóch, trzech dniach zapytali: „No, jak się wam Kraków podoba?". Powiedziałem wtedy, że to dla mnie cmentarz. Gdziekolwiek pójdę: tu miałem kolegę, tu miałem wujka, tu miałem kuzyna... Te domy to tak jak cmentarz dla mnie. Kraków też nie jest ładniejszy, jest brzydszy. Był ładniejszy, było czysto. Karano, jak ktoś rzucił śmieci czy papier. Nie czuł pan, że wrócił do swojego miasta? Nie. Obce, kompletnie obce. Na Paulińskiej 30 był dozorca. Pewnego dnia powiedział tatusiowi: „Jak nie dasz..., to doniosę na gestapo, co wyście wzięli ze sklepu waszego". Chciałem go zobaczyć i przypomnieć mu to, ale mówili, że zmarł. Ja nie czuję nienawiści do Polaków, bo znam też dobrych. Ale nie czułem się dobrze w Krakowie, było tak, jakbym był na cmentarzu. A te miejsca, wasze miejsca? To cmentarz. Miriam Akavia, jak jedzie do Krakowa, to ma zupełnie inne odczucia, ja jej nie rozumiem. Może ona nie przeżyła tego, co ja przeżyłem. Opiszę zdarzenie na dzień czy dwa przed końcem wojny. Jeden Polak o mało mnie nie zabił, a drugi uratował mi życie. Dlaczego? Mówił temu, który bił: „Co go bijesz, przecież widzisz, że on sam zdechnie! Dlaczego masz mieć go na sumieniu?". I on mi uratował życie, tamten mnie zostawił. Może dlatego nie chcieli mi wydać książki w Polsce. Czy język połski ma jeszcze jakieś znaczenie dla pana? Nie posługuję się nim w ogóle. Hebrajski jest moim najlepszym językiem, drugi jest angielski, ale czasem zdarza się coś, co mogę wyrazić tylko polskim słowem. Myśli pan po hebrajsku? Ja nawet liczę po hebrajsku, to jest ważne. Z początku starałem się, żeby to było po hebrajsku, a dzisiaj to po prostu jest po hebrajsku. Pana dzieci znają polski? Nie. 97 7. Ich Miasto Pytały o pana korzenie? Tak, pewnie. Czytały moją książkę po hebrajsku. Jak byliśmy w Krakowie, pokazałem synowi i córce wszystko. Gdzieśmy mieszkali, gdzie mieliśmy sklep, gdzie mieszkał dziadek -tego domu akurat nie ma, ale opisywałem im wszystko. Przez tych sześć dni wszystko im opowiadałem. Oni chcieli jechać do Oświęcimia, ja nie chciałem, ale chcieli, więc pojechałem - żona nie. Moja żona była jedną z sześciorga dzieci. Przyjechała do obozu z rodzicami i wyszła sama. Kiedy wracaliśmy z Polski, to w samolocie syn powiedział: „Ja wiedziałem wszystko, czytałem twoją książkę, wiedziałem, co się stało, ale teraz to zobaczyłem i nigdy tego nie zapomnę". Zdarzało się panu czasami śnić o Krakowie, tym przedwojennym, o tych dobrych czasach? Przedwojennym? Nigdy, nigdy! Ale mam sny-koszmary po obozie. Stale, nie co noc, ale często. O niczym dobrym, tylko obrazy z obozów... Biją nas, jest mróz, stoimy na apelu, śnieg pada na nas, taje na koszuli... Czy po wizycie w Krakowie sprzed trzech lat ma pan wrażenie, że zamknął pan polski rozdział swojej historii? Nie. Dlatego mówię, że nie wiem, czy tam pojadę, może pojadę jeszcze. Chciałbym jeszcze pojechać. Ale ciągle się waham. Józef Bosak ur. 1919 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona 24 sierpnia 1999 r. w domu Józefa Bosaka w Tel Awiwie. Anis D. Pordes: Proszę opowiedzieć mi o rodzinie, z której pan pochodzi. Józef Bosak: Moi dziadkowie ze strony matki ze względu na jakieś austriackie przepisy nie mogli zarejestrować się jako małżeństwo. Tak więc dzieci, które się im urodziły, były dziećmi nieślubnymi. Nieślubne dziecko nosi wtedy nazwisko matki. Moja mama, której ojciec nazywał się Vogelhut, właściwie nazywała się Estera Lindberg. Urodziła się w Szczurowej koło Brzeska. Posiadam dokument, kontrakt między moimi dwoma dziadkami. Żydzi zawsze dawali swoim córkom posag, więc moja matka dostała w posagu 7000 koron. Tymczasem drugi dziadek, Zachariasz Bosak, nie chciał, żeby jego syn wyszedł na jakiegoś łapserdaka, więc dał mu 2000 koron. Ten dokument jest podpisany przez jednego dziadka, przez drugiego dziadka, podpisany przez świadków... a później był ślub! Jak się nazywali pańscy ojciec i dziadek? Dziadek mój nazywał się Zachariasz Bosak, urodził się w Krakowie. Kraków, co prawda, należał do Austrii, ale krakowscy Żydzi byli spolonizowani. Widziałem na zdjęciach, że mój ojciec i dziadek nosili brody i byli religijnymi Żydami. Mam modlitewnik z roku 1838, w którym znalazłem pieczątkę mojego dziadka. Tutaj jest napisane po polsku: „Zachariasz Bossak..." - przez dwa „s", i dalej: „Skład naczyń kuchennych i żelaznych w Krakowie, ul. Kupa 6". To wskazuje na jedną rzecz: była tam władza austriacka, a pomimo to dziadek pieczątkę miał polską! Naprawdę ciekawa rzecz! Gdzie urodził się pana ojciec? Pójdźmy wstecz... Pierwszy Bosak, który jest zapisany w magistracie, zajmował się spisem ludności i był to Anszel Bosak, rok 1794. Ciekawa rzecz, że w tym okresie, nawet sto lat później, zmuszano ludzi do posiadania nazwiska. Wśród Żydów popularne były nazwiska, które pochodziły od nazw pewnych miast w Niemczech. Znałem też Żydów, którzy nazywa- 99 li się Orlean - to nazwisko pochodziło z Francji. Te wszystkie nazwiska, na przykład Goldberg, które kończą się na -berg, albo takie jak choćby Goldstein, z końcówką -stein, one wszystkie wskazują na miasta czy miasteczka położone najczęściej w Niemczech. Wszyscy ci ludzie przybyli do Krakowa. Przyjechał też wtedy do Krakowa jakiś Bosak, w tym a tym roku. Skąd się w ogóle wzięło to nasze nazwisko? Byli w rodzinie tacy, co twierdzili, że tak naprawdę pochodzimy z Francji, bo jest tam miasteczko o nazwie „Boussack". Rzeczywiście: znalazłem na mapie to miasteczko. Byli też tacy, którzy ze wstydem twierdzili, że właściwie rodzina nasza pochodzi z okolic Warszawy i między pierwszym a trzecim rozbiorem, w okresie, który trwał dwadzieścia lat, nasza rodzina była frankistyczna138. Wszyscy ci frankiści przeszli właściwie na chrześcijaństwo, z Jakubem Frankiem na czele, którego król Stanisław August Poniatowski był ojcem chrzestnym. Był też w Polsce generał Józef Hauke-Bosak. On sam twierdził, że pochodzi z Żydów. Był w legionach Dąbrowskiego, w Księstwie Warszawskim, był generałem w szkole oficerskiej i szefem tej szkoły. Jak wybuchło powstanie w 1831 roku, powstanie listopadowe, kadeci zwrócili się do niego z prośbą, żeby przystąpił do powstania. Nie chciał się na to zgodzić i wtedy go zastrzelili. Około roku 1850 inny Bosak był generałem rosyjskim, też miał na imię Józef. Tenże generał w czasie powstania styczniowego w 1863 roku odszedł z wojska i stał się jednym z naczelników powstania, naczelnikiem okręgu sandomiersko-krakowskiego. Tylko część mojej rodziny pozostała w żydostwie. W tamtych czasach Żydzi się tym nie szczycili. Przeciwnie: gdy ktoś przeszedł na inną wiarę, to widziano w nim zdrajcę. Później mieliśmy w rodzinie podobną sytuację: była żona profesora Turka, o której w ogóle nie wiedziałem, że się przechrzciła, dopiero w czasie wojny się o tym dowiedziałem. Rodzina ukrywała to bardzo. W czasie powstania styczniowego nagle aresztowano mojego pradziadka Lipę Bosaka za to, że popierał powstańców. Lecz jak mógł popierać powstańców, przecież w Krakowie nie było powstania, tylko w zaborze rosyjskim. Ponoć, tak mi ojciec opowiedział, byli powstańcy niedaleko Krakowa, w Bronowicach. Tam przebiegała granica. Powstańcy przedostawali się na teren Królestwa Polskiego i podobno dziadek mój ich uzbrajał. W każdym razie go aresztowali i siedział w więzieniu. To jest historia, co do której nie ma zupełnie wątpliwości. Dlaczego? Bo gdy powstała Polska, w 1918 roku - a wtedy ten dziadek już nie żył, zmarł w 1909 roku w Krakowie - to do jego syna Zachariasza przyszły papiery z komisji, która sprawdzała w sądach, kogo skazywano za to, że popierał powstanie. Zachariasz dostał list, żeby stawił się wtedy a wtedy, ponieważ jego ojciec jest na liście osób, które brały udział w powstaniu. Tak to określali, chociaż zastrzegam, że on nie brał w nim udziału, tylko popierał powstanie. Dostał za to order Polonia Restituta. Lipa Bosak wybudował dom na placu Bawół. Ten dom dalej stoi, to jest jedyny dom dwupiętrowy po lewej stronie. To był pierwszy dom na Kazimierzu, który miał bieżącą wodę. Lipa Bosak urodził się w 1840 roku, zmarł w 1909. Był kupcem towarów i naczyń żelaznych przy ulicy Mostowej. Tam dawniej były takie budki z towarami. Na ulicy Mostowej stał wtedy most drewniany, jeszcze za moich czasów. Później, gdy wybudowano most na przedłużeniu ulicy Krakowskiej - most Piłsudskiego - ten drewniany most zburzono. Wtedy tramwaj linii numer 1 szedł od stacji kolejowej przez ulicę Krakowską aż do placu Wolnica. Tam była pętla i wracał, bo przez drewniany most tramwaj nie mógł jechać. 138 Frankizm - ruch zwolenników Jakuba Lejbowicza Franka (1726-1791), który głosił nową koncepcję sabata-izmu, ogłaszając się wcielonym Bogiem i Mesjaszem. Wraz z wyznawcami przyjął chrzest w 1759 r. 100 Dalej: Lipa Bosak miał trzech synów. Jeden z nich nazywał się Józef Bosak, wyjechał w którymś momencie do Ameryki. Gdy mój dziadek Zachariasz Bosak umarł w 1928 roku, to Józef w tym samym roku przyjechał z żoną z Ameryki do Karlsbadu i nagle zjawił się w Krakowie. Przez czterdzieści lat nie wiedziano, co się z nim dzieje. Przyjechał właśnie do swojego brata Zachariasza, ale spóźnił się, bo dziadek zmarł kilka miesięcy wcześniej. Wtedy go poznałem! Później wrócił do Ameryki. Był bardzo bogatym człowiekiem, wielkim kupcem, ale stracił cały majątek w czasie bessy w 1929 roku. Powróćmy jednak do Zachariasza Bosaka, który był jedynym Bosakiem, jaki został w Krakowie. Lipa Bosak miał tylko siostry, więc byliśmy jedyną rodziną Bosaków, którzy mieszkali w Krakowie. Zachariasz Bosak był wielkim hurtownikiem, może największym w zachodniej Galicji - hurtownikiem żelaza i naczyń kuchennych. W budynku przy ulicy Kupa 6 i w drugim, przy ulicy Kupa 12, były magazyny. Później założyliśmy skład żelaza, stali, śrub i gwoździ przy ulicy Wawrzyńca 9. Tam jest teraz elektrownia, która zajęła tę parcelę. Oprócz tego mieliśmy na ulicy Berka Joselewicza fabrykę wideł, nazywała się Wi-dła. To wszystko działało do wybuchu drugiej wojny światowej. Zachariasz Bosak mieszkał z początku na placu Bawół 3, gdzie on, mój ojciec i ja się urodziliśmy. W którym roku pan się urodził? Urodziłem się w 1919 roku, mam już osiemdziesiątkę! Później cała rodzina powoli przeniosła się na ulicę Sebastiana 32. Ten dom też należał do dziadka i ojca, ale nie mogliśmy od razu się przenieść, bo mieszkali tam lokatorzy czynszowi. Płacili za mieszkanie, więc nie można było ich usunąć. Tymczasem mój dziadek był tak związany ze swoją rodziną, że chciał wszystkich skoncentrować w jednym miejscu. Kiedy przenieśli się państwo na ulicę Sebastiana? Myśmy się przenieśli w 1924 roku, dziadek w 1927. Były też ciotki, które gdy wyszły za mąż, to oprócz posagu dostawały jeszcze mieszkania w tej samej kamienicy, mieszkania, które dziadek wykupił od lokatorów. W każdym razie w tym domu mieszkały cztery ciotki, dziadek i my. Tam mieszkaliśmy do 1934 roku i wtedy przenieśliśmy się na ulicę Sebastiana 33. Byliśmy w tym mieszkaniu trzy lata temu - wtedy to mieszkanie było czteropokojowe, teraz je inaczej podzielono: są trzy pokoje i kuchnia z jeszcze jednym pokojem. Dziadek umarł w roku 1928, miał sześćdziesiąt trzy lata. Było przyjęte w rodzinie, że po śmierci ojca najstarszy syn administruje majątkiem, bo nie chciano dopuścić do tego, żeby majątek został podzielony. Ojciec więc, który był najstarszy z rodzeństwa, jeszcze za życia dziadka dostał 40 procent udziałów, a jego brat dziesięć. Po śmierci dziadka każdy z nich dostał kolejne 25 procent udziałów. Jak się nazywał pana ojciec? Leibisz Bosak, choć podpisywał się wszędzie Leon Bosak; przez jedno „s" - Zachariasz Bossak był ostatnim, który pisał nazwisko przez dwa „s". Było nas w domu czterech braci. Najstarszy brat, Marek (Mejer) Bosak, był profesorem gimnazjalnym. Był absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego. Uczył filozofii i hebrajskiego w Gimnazjum 101 Hebrajskim139. Umarł siedem lat temu, był ostatnim żyjącym profesorem, który uczył w tym gimnazjum, a było tam blisko stu nauczycieli. Drugi mój brat, Lipman Bosak, był architektem, ukończył szkolę w Krakowie. To była szkoła techniczna, do której się szło po sześciu klasach gimnazjalnych. Otrzymywało się tytuł architekta, który był niższy od tytułu inżyniera. To była żydowska szkoła? Nie, państwowa, i bardzo niewielu przyjmowano tam Żydów. Po nim, z braci, byłem ja -Józef Bosak, który po siódmej klasie gimnazjalnej powiedział, że nie chce iść do ósmej... Ojciec się pytał dlaczego. Więc mu wytłumaczyłem: co z tego, że zrobię maturę, i tak na medycynę nie przyjmują Żydów, na stomatologię też - pozostaje więc tylko prawo, a ja nie chcę być adwokatem! Ojciec mi odpowiedział: „W porządku! Przyjdziesz pracować do sklepu, ktoś musi prowadzić to dalej". Cztery pokolenia prowadziły sklep, a tu dwóch najstarszych synów nie chce przejąć sklepu, więc ktoś w końcu musi. W którym to było roku? To było w roku 1936. Oprócz tego, prawdę powiedziawszy: miałem lewicowe nastawienie. To też wpłynęło na moją decyzję. W ogóle nie podobało mi się to, czego uczono nas w szkole. Do którego gimnazjum pan chodził? Najpierw chodziłem do religijnego gimnazjum Tachkemoni140. Potem przez rok chodziłem do Gimnazjum Hebrajskiego, tylko jeden rok. Pisałem wiersze, to jest ta moja młodość. Była we Lwowie gazeta lewicowa, nazywała się „Sygnały". Oni dwa moje wiersze opublikowali. Mnie się wydawało, że ze mnie drugi Mickiewicz rośnie... Miałem jeszcze jednego brata, nazywał się Mojżesz Bosak, chodził do Szkoły Handlowej. Ojciec był wielkim kupcem, więc z materialnego punktu widzenia niczego nam nie brakowało. Jeździliśmy całą rodziną na wakacje do Zawoi, Rabki, Jordanowa, Krościenka. Na dwa lata przed wojną, kiedy miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat, jeździłem na obozy akademickie, do Szczyrku. Byłem tam dwa razy. W 1939 roku miałem właściwie pojechać do Krościenka. Do Krościenka jechało się pociągiem przez Nowy Sącz, a tam wsiadało się w autobus. Wysiadłem z autobusu i zobaczyłem ciotkę z dziećmi... Pomyślałem sobie: jak ciotka tutaj jest, to mnie tu nie ma! Wsiadłem do autobusu i wróciłem do Krakowa. Ojciec się pytał: „Co z tobą jest?". Powiedziałem, że nic, że nie czułem się dobrze. Dwa dni później pojechałem do kolegów, którzy byli w Bystrem. Czy pana mama pracowała? Nie, mama była w domu, miała pod opieką dzieci. Dziadek, ojciec matki, jak wydał za mąż dwie córki, a jego syn uciekł gdzieś na Alaskę, sprzedał wszystko, co miał, cały 139 Por. przyp. 5. 140 Por. przyp. 101. 102 majątek w Szczurowej, i kupił dom na Dębnikach. W 1921 roku zmarł, miał osiemdziesiąt dwa lata. Czy miełi państwo służącą? Tak, zawsze. Nie mieliśmy bony do dzieci, ale służąca była zawsze, do ostatniej chwili. Jedna z nich nazywała się Tereska, ona zwłaszcza mną się opiekowała i kochała mnie bardzo. Co niedziela przed południem prowadziła mnie do kościoła, ale zawsze gdy inni klękali, to mówiła mi: „Ty nie klękaj!". W czasie wojny, kiedy były wysiedlenia w getcie, moja matka uciekła do miasta i często nocowała u niej po kilka dni. Były też inne służące. Jedna z nich mówiła po niemiecku, uczyła nas w tym języku śpiewać różne piosenki, takie kabaretowe. W domu dziadków, kiedy już przeprowadzili się na ulicę Sebastiana, nie było służących, oni nie potrzebowali takiej pomocy. Za to u ciotek, tak jak u nas, zawsze były służące. Kto w państwa domu robił zakupy? Kto prowadził dom? Dom prowadziła mama. Był sklep spożywczy na ulicy Sebastiana 32 i naprzeciwko nas był sklep spożywczy. Mama posyłała służące lub sama szła kupować. Na placu Estery141, to był plac żydowski, gdzie jest taka rotunda, wewnątrz sprzedawali mięso i była rzeźnia -ale wyłącznie kur. Na placu sprzedawano jarzyny. Przyjeżdżały tam wieśniaczki, ale były stragany prowadzone przez Żydów. Miałem nawet koleżankę, która nie podobała się ojcu, bo jej matka sprzedawała tam jarzyny. Nazywała się Irka Blau. Ojciec mówił: „Zostaw ją, to nie dziewczyna dla ciebie!". Czy państwa dom był koszerny? Tak, kuchnia była koszerna, a dom religijny. Ojciec ostatni z rodu nosił brodę. Czy pana ojciec czuł jakiś związek z ortodoksyjnymi Żydami? Ponieważ ojciec pochodził z czwartego albo piątego pokolenia, mieszkającego w Krakowie, na pewno był jakiś związek. Był przywiązany do Kazimierza, urodził się w jego sercu, przy placu Bawół. Ludzie, którzy tam mieszkali aż do wojny, którzy z nim się tam wychowali, byli biedni. Oni chwalili się, że Bosak wywodzi się z Kazimierza. Pewnego razu podeszli do mnie na ulicy dwaj chasydzi142 i mówią: „Czy to prawda, że twój ojciec oprócz sklepów ma jeszcze fabrykę naczyń emaliowanych?". Mówię im: „Nie!". Oni na to: „E, ty jesteś synem, a nawet o tym nie wiesz...". Ludzie wyolbrzymiają niektóre sprawy. Pamiętam, że gdy w Krakowie umarł niejaki Bauminger, senator, który miał fabrykę gwoździ, to opowiadano, że on jadał na stole ze srebra. To już tak jest... Mój ojciec był w każdym razie związany z Kazimierzem i z ludźmi z tej dzielnicy. Byli tacy, którzy przychodzili do ojca i nikt by nie powiedział, że mogą do siebie mówić na „ty" - a tak było, bo okazywało się, że oni razem chodzili do szkoły czy do chederu143. 141 Chodzi o plac Nowy, ulica Estery biegnie wzdłuż jednego z jego boków. 142 Por. przyp. 70. i«Por. przyp. 74. 103 Muszę, niestety, wspomnieć o jednej rzeczy... Byłem w obozie z moim młodszym bratem Mojżeszem. Byli tam krakowscy Żydzi. Był też jeden kolega ojca, który kupował u nas. Sam miał sklep żelazny przy ulicy Józefa, nazywał się Kieler. Kiedy mój brat Mojżesz umarł, ja też zachorowałem na tyfus. Leżałem w tej samej piwnicy, w której leżał Kieler. Jak mnie zobaczył, to się złapał za głowę i powiedział: „O, ostatniś z Bosaków, co będzie z tobą?". Oni byli tak bardzo związani z naszą rodziną. Jak potrzebowali pieniędzy, żeby wydać za mąż córkę, to zawsze przychodzili do ojca. Któregoś wieczoru przyszedł do nas do domu jeden z nich, już po zamknięciu sklepu, usiadł naprzeciw ojca i płaczliwym głosem mówi: „Panie Bosak, panie Lejbisz! Straszne poruszenie jest we wszystkich siedmiu niebiosach!". Ojciec na to: „Co jest? Co się dzieje?". Tamten mówi: „Pan sobie nie wyobraża, co się tam dzieje! Jest jedna dziewczynka, sierota, której jeśli się nie da posagu, to ona nie wyjdzie za mąż!". Ojciec odpowiedział: „Słuchaj pan! Ja nie mogę zapewnić spokoju we wszystkich siedmiu niebiosach, ale powiedzmy, w dwóch, trzech niebiosach mogę...!", i dał mu część pieniędzy. Ciągle tacy do nas przychodzili! Był też w Krakowie człowiek, który nazywał się Berl Baaltszuwa. „Baaltszuwa" to znaczy człowiek, który był niewierzący i się nawrócił. To była niezwykła postać. Ten mężczyzna był bardzo chudy, wysoki, zasuszony, nie wiem, czy jadał raz dziennie, brodę miał taką żółtawą. Co rano chodził do Wisły wykąpać się, według obrządku żydowskiego - ale nie do mykwy144, tylko do Wisły. W zimie miał specjalne miejsce, gdzie wybijał w lodzie otwór i tam się kąpał. Następnego dnia warstwa lodu nie była jeszcze tak gruba i znowu mógł się kąpać w tym samym miejscu. Ten człowiek miał dwie córki. Wiele razy byłem w jego mieszkaniu, to było przy ulicy Estery. Tam dawniej była szkoła Talmud-Tora145. Miał dwie córki i żonę, ale zaniedbał je, nie wyszły nigdy za mąż. Za to zadbał, żeby wiele córek innych ludzi miało ubranie do ślubu i posag. Ten człowiek przychodził do mojego dziadka. Dziadek, gdy go widział, to wychodził ze sklepu do biura. Nie chciał widzieć, co on weźmie! Ponieważ na drugim piętrze myśmy mieli naczynia emaliowane, to ten człowiek zabierał te naczynia emaliowane: garnki, czajnik, rondle i inne rzeczy, które są potrzebne w domu po ślubie. Przynosił ze sobą worek i wkładał to wszystko do worka. Potem mówił: „Zachariasz, ty zrobiłeś wielką micwę!", dobry uczynek. Dziadek nic na to nie mówił - nie chciał nawet widzieć, co on zabiera! Gdy ten człowiek umarł, to przez pewien czas ojciec posyłał mnie co czwartek do ich domu - bo ta rodzina nie miała z czego żyć. Wkładał pieniądze do koperty, zaklejał ją i mówił mi zawsze: „Nie zaglądaj do środka! To nie twoja rzecz!". Tak było aż do wojny. Ci ludzie mieszkali w strasznych warunkach. Ale ten człowiek, Baaltszuwa, to była postać! Cały żydowski Kraków go znał! Czy pana rodzina żyła tradycyjnie? Tak, dom był religijny. Tam jest zdjęcie ojca mojego i mojej matki. Ojciec był ostatnim z rodziny, który nosił brodę, tak jak stryjkowie z jego pokolenia. Myśmy już golili brody. Ale rodzina była religijna. Brat, który się uczył, chodził do szkoły w soboty - pomimo że w sobotę nie wolno pisać i tak dalej. Ale w domu byliśmy rodziną religijną i przestrzegaliśmy koszerności. Sobota była sobotą, świeciliśmy świece, chodziliśmy do bóżnicy. Ta bóżnica nazywała się Na Górce. 144 Mykwa - rytualna łaźnia żydowska. 145 Por. przyp. 115. 104 Gdzie to było? Jak się kończy ulica Szeroka, przed Starą Bóżnicą, na lewo, jest przejście na Dajwór. Ulica nazywała się Na Przejściu, to krótka uliczka. Tam, po prawej stronie, stała bóżnica, która nazywała się Na Górce. Rabin, który ją założył, nazywał się Natan Spira146, nazywali go Megale Amukot147 - jego pomnik jest na cmentarzu Remu148. On wydał książkę „Odkrywca głębin Tory". Umarł w 1630 roku149, a ta bóżnica została wybudowana jakieś trzydzieści lat wcześniej. Dlaczego modlili się państwo właśnie w tej bóżnicy? Powiem najpierw, dlaczego w książkach, gdy mowa o tej bóżnicy, wskazuje się na jakiś dziewiętnastowieczny dom, choć ta bóżnica istniała tam od XVII wieku. Kiedy w czasie wojny, w marcu 1941 roku, Żydzi opuścili tę dzielnicę, w te okolice przenieśli się Polacy. Rozpowszechniła się wtedy jakaś bajka, że w tej bóżnicy Żydzi przechowywali złoto. Wtedy przyszli Polacy z kilofami i w ciągu tygodnia może zburzyli ją całkowicie, szukając tego skarbu. Dlaczego myśmy się modlili akurat w tej bóżnicy? To się zaczęło właściwie od strony mojej babki. Natan Spira miał tam swoją jesziwę150. Tam odbywały się nauki religijne, ale modlono się tylko w Starej Synagodze151. Po śmierci tego rabina, ci, którzy tam studiowali - a między nimi był jeden z moich przodków - nie mogli znaleźć uczonego godnego zająć miejsce Natana Spiry. Postanowili wtedy zamienić ten budynek na bóżnicę. Jeden z moich pradziadów był pośród tych uczniów i dzięki temu nasza rodzina modliła się tam od dziada pradziada. Mam nawet książkę z roku 1849, ostatnią księgę pinkasi52 z tej bóżnicy. Jest zapisany mój ojciec, mój dziadek i pradziadek. Bóżnica nazywała się Na Górce - dlaczego? Ulica Szeroka po żydowsku nazywała się Hojhe Has - ulica Wysoka. Stara Bóżnica znajduje się kilka stopni niżej i z jej perspektywy wydaje się, że ulica Szeroka biegnie powyżej. Z kolei z boku, między Starą Bóżnicą a Dajworem, stał ten budynek bóżnicy, o której mówimy, położony jakby „na górce" w stosunku do Starej Bóżnicy. Dlatego tak ją nazwano. Pan sam był bardzo religijny? Do pewnego wieku. Kiedy byłem starszy, kiedy miałem może piętnaście lat i mogłem się wykręcić od modlitw, to się wykręcałem! To jest prawda! Rodzina była związana z tą bóżnicą, z Kazimierzem, ze swoimi sklepami - to było najważniejsze. W pojęciu ludzi z Kazimierza, o czym słyszałem później, rodzina Bosaków to był klan! To dlatego, że myśmy się 146 Natan Nata ben Szlomo Spira (1585-1633) - wybitny kabalista i talmudysta. Przewodniczący sądu rabinac-kiego w Krakowie i rektor krakowskiej akademii talmudycznej. 147 Megale Amukot (hebr. Odsłaniający Tajemnice) - przydomek związany z tytułami dwóch kabalistycznych dzieł Natana Spiry: „Megale amukot al ha-pasuk" (Odsłaniający tajemnice wersetów biblijnych, Kraków 1636-39) i „Megale amukot al ha-Tora" (Odsłaniający tajemnice Tory, Lwów 1795). 148 Założona w 1553 r. bóżnica Remu znajduje się przy ul. Szerokiej. Na cmentarzu obok niej pochowany jest Rabi Mosze Isserles (REMU), od którego wzięła swe miano. 149 Inne źródła podają rok 1633. 150 Por. przyp. 50. 151 Najstarsza zachowana synagoga na ziemiach polskich. Znajduje się przy ul. Szerokiej. Pochodzi prawdopodobnie z końca XV w. Nazwa „Stara" pojawia się po raz pierwszy w 1556. 152 Pinkas (hebr. kronika) - księga, w której notowano wydarzenia z życia gminy żydowskiej. 105 tak trzymali razem. Później mieliśmy też sklepy w innych rejonach Krakowa. Wtedy już nie tylko Kazimierz, ale cały Kraków byl nam bardzo bliski! Bardzo go kochaliśmy! Proszę opowiedzieć teraz o państwa życiu towarzyskim. Jako dwunasto-, trzynastoletni chłopcy byliśmy przede wszystkim kinomanami i futboli-stami! Szkoła była gdzieś na trzecim miejscu... Ja obracałem się w grupie, w której byli i Polacy, i Żydzi. Był, na przykład, Jasiu Korczak, byl Felek Dzierwa, był Tadek Świątek -to byli Polacy. Gdzie się poznaliście? Tam gdzie mieszkaliśmy, mieszkało też trochę Polaków. Mieliśmy wspólny klub sportowy Wiktoria i graliśmy przeciwko innym ulicom. Tego boiska, na którym graliśmy, już nie ma. Jak się idzie ulicą Berka Joselewicza, widać wały kolejowe. Po drugiej stronie wałów było boisko Olszy. Tam gdzie cmentarz żydowski153, tam był klub kolejowy Olsza, dzisiaj już nie istnieje. Koło Olszy było nasze boisko i tam odbywały się mecze pomiędzy ulicami. W jakim wieku zaczął pan chodzić tam sam? Bardzo wcześnie! Gdy zamieszkaliśmy na ulicy Sebastiana 32, miałem pięć lat. Na Die-tlowskiej były jeszcze wtedy zieleńce - nie wiem, czy na całej długości, bo nie odważałem się sam iść dalej. Na pewno były na odcinku między Sebastiana a Brzozową. W tych krzakach się bawiliśmy. Później ogrodzili ten teren i zrobili Planty Dietlowskie. Pamiętam, że otwarcie było 3 maja, w święto narodowe. Wtedy już się tam bawiliśmy sami. Zresztą wszędzie było dużo dzieci! To była, co prawda, dzielnica żydowska, ale bawiliśmy się razem z polskimi dziećmi - nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wtedy powiedział na mnie: Żyd! Wtedy i później też. Razem chodziliśmy na mecze, przeważnie na boisko Makabi154 - zdaje się, że dzisiaj to jest boisko Nadwiślanina. Czy wtedy to było daleko? Trzeba było przejść całą ulicę Dietla, boisko było niedaleko Wisły. To było na tyle daleko, że nam się wydawało, że ulica Dietlowska to najdłuższa ulica na świecie! Jak znaleźliśmy sobie jakieś miejsce stojące, to było dobrze. Ale jeśli przyszedł ktoś większy i wyrzucił nas stamtąd kopniakiem, to zostawały już tylko miejsca leżące na trawie. Chodziliśmy też na boisko Wisły, na Błonia. Kiedy nie szliśmy do szkoły, przychodziliśmy kilka godzin wcześniej i siadaliśmy na drzewach. Nie było was stać na bilet? Mieliśmy wtedy po dwanaście lat. Bilet był drogi. Nikt nie myślał o tym, żeby kupować bi- 153 Chodzi o drugi - oprócz cmentarza Remu - zachowany cmentarz przy ul. Miodowej. 154 Makabi (Żydowskie Towarzystwo Gimnastyczno-Sportowe w Krakowie) - klub sportowy założony w 1907. Stadion Makabi znajdował się pomiędzy ulicami Dietla i Koletek. W tym miejscu obecnie boisko KS Nadwiślanin. 106 let! Na Cracovie było trudniej się dostać. Łapaliśmy więc jakiegoś robotnika czy murarza i on, wchodząc z nami, mówił, mrugając okiem do kasjera: „To jest mój syn!", i w ten sposób wchodziliśmy. W takim razie ta droga na Błonia to dopiero musiała być wyprawa! Tak, to było daleko. Szliśmy przez Dietla aż do Wisły, potem Groblami, pod Wawelem i dalej na Błonia. Nie przechodziliście przez Rynek? Nie, to była najkrótsza droga. A co do krakowskiego Rynku... Gdybym dzisiaj to opowiedział, to nikt by nie uwierzył, ale większość sklepów w Rynku, na Szewskiej, Brackiej, Długiej, Floriańskiej to były sklepy żydowskie! Może nie większość, ale przynajmniej połowa kramów w Sukiennicach to też były kramy żydowskie, w sobotę i w niedzielę zamknięte! Czy spotykaliście się z kolegami z innych szkół? Jakiego rodzaju to były kontakty? Były w tym czasie walki między szkołami polskimi i żydowskimi. Te walki rozgrywały się na Plantach, w okolicach ulicy Świętej Gertrudy. Raczej się nie biliśmy, bardziej chodziło o to, żeby nie dostać się do niewoli! Do jakich szkół chodziły dzieci żydowskie? Było kilka rodzajów szkól. Były szkoły państwowe: jedna na ulicy Miodowej, imienia Klementyny Tańskiej -to była duża szkoła dla dziewcząt. Podobna szkoła była na ulicy Wąskiej. To były takie czerwone budynki, stoją do dzisiaj. Trzecia szkoła była na ulicy Sebastiana. Dalej były tak zwane baraki, czyli szkoła imienia Mikołaja Reja - na końcu Dietla, obok boiska Makabi. Te szkoły myśmy nazywali „szabasówki", ponieważ do tych szkól nie chodziło się w sobotę i w niedzielę -ale to były szkoły państwowe, nauczyciele przeważnie byli Polakami. Te szkoły nie były ko-edukacyjne: dziewczęta chodziły najczęściej na Wąską i na Miodową, a chłopcy na Sebastiana i do „baraków" na Dietla. Nie za bardzo podobało się wszystkim to, że tam się chodziło z odkrytą głową, ale ponieważ te szkoły były bezpłatne, mimo to posyłano tam żydowskie dzieci. Ale po południu wszyscy ci uczniowie szli do Talmud-Tora, na ulicy Estery, róg Warszauera -taki duży budynek. To była religijna szkoła dla chłopców, tam się uczyli Tory i Gemary, i innych rzeczy. Były też żydowskie szkoły powszechne. Obok „baraków" na Dietla była ortodoksyjna szkoła, która nazywała się Jesodej ha-Tora155. Była też religijna szkoła syjonistyczna na ulicy Miodowej, Mizrachi156. Ta szkoła miała też gimnazjum, ale z prawami państwowymi tylko dla sześciu klas. Po szóstej klasie gimnazjalnej jej uczniowie przechodzili do Gimnazjum Hebrajskiego na Podbrzeziu157. Tam zresztą też była szkoła powszechna, cztery klasy. 155 Por. rozmowę z Arie Braunerem. 156 Mizrachi (hebr. akronim słów merkaz ruchani, centrum duchowe, ale także: wschodni) - syjonistyczna organizacja religijnych ortodoksów, powstała w 1902 r. M. stawiało sobie za cel osiągnięcie autonomii żydowskiej w diasporze poprzez odrodzenie tożsamości narodowej i religijnej, włączając w cykl kształcenia ogólną wiedzę, dotyczącą kraju, w którym przebywali Żydzi. W Krakowie organizacja założyła szkołę powszechną Cheder Iwri w 1921 przy ul. Kupa, a następnie gimnazjum Tachkemoni w 1926 (od 1931 w budynku przy Miodowej 26, por. przyp. 101). 157 Nie tylko do Gimnazjum Hebrajskiego (por. rozmowę z Zvi Barlevem). 107 W którym miejscu była ta szkoła? Ten budynek wciąż stoi! Jak się idzie w kierunku ulicy Bożego Ciała, ona jest po prawej stronie między Brzozową a Podbrzeziem, niedaleko Templu. Po prawej stronie, trzypiętrowy budynek, takie duże okna, brama taka ładna... Na tej szkole były wmurowane tablice z nazwiskami tych, którzy ją ufundowali. Mój ojciec też tam był zapisany; te tablice potem, niestety, zdjęli. Po drodze na Wawel - nie wiem, czy dzisiaj też - po lewej stronie jest mur biegnący do góry, w kierunku pomnika Kościuszki. Na tym murze były tablice z nazwiskami ludzi, którzy dawali pieniądze na odnowienie Wawelu. Tam była też tablica mojego dziadka, Zachariasza Bossaka. Czy dzieci z żydowskich rodzin chodziły do jakichś szkół poza obrębem Kazimierza? Tam158 nie było szkół wyłącznie dla dzieci żydowskich. Ale, na przykład, na Starowiślnej, idąc od mostu po prawej stronie, niedaleko narożnika ulicy Miodowej, były „baraki" dla Polaków i dla Żydów. Tyle że tam trzeba było chodzić w sobotę i w święta żydowskie też. Ostatnia graniczna szkoła była na ulicy Stradom 10, Żydowska Szkoła Handlowa. Ponadto w Krakowie było 11 gimnazjów, w tym 9 męskich i 2 żeńskie. Było jeszcze jedno: u sióstr urszulanek na Starowiślnej, naprzeciwko „Kuriera", Pałacu Prasy - ale to było gimnazjum katolickie. Do tego gimnazjum nie chodzili żydowscy uczniowie. Miałem za to dużo kolegów, którzy chodzili do gimnazjów klasycznych. Nie było więc ściśle żydowskich szkół i synagog też tam nie było. Jedyna synagoga w obrębie Plant mieściła się przy ulicy Szpitalnej; została zresztą po wojnie zamieniona na cerkiew. A synagoga na ulicy Długiej? Nie pamiętam synagogi na Długiej, może po wojnie. Były małe bóżnice na Dębnikach, była bóżnica na ulicy Kościuszki - tam gdzie mieszkali Żydzi. Podobnie w Podgórzu. W Podgórzu była zresztą duża gmina żydowska, bo gmina podgórska nie należała do gminy krakowskiej. Ten podział pochodził z czasów, kiedy powstała Republika Krakowska, aż do 1846 roku. Wtedy w Podgórzu była Austria. I tak to trwało, u Żydów długo się nic nie zmienia. Nawet były dwa osobne cmentarze: jeden krakowski, jeden podgórski. Chodziliście jako młodzi chłopcy do Podgórza? Ciągle tam chodziliśmy! W parku Podgórskim na dole jest jakby kotlina. Tam często graliśmy w piłkę! Potem chodziliśmy na Krzemionki. Po deszczach były tam takie stawy, w których łapaliśmy żaby. Nawet czasami chodziliśmy na piechotę do Swoszowic - ale to już, kiedy miałem piętnaście lat. Tam, w Swoszowicach, czuliśmy się wolni! Tam była orkiestra, był jakiś pawilon kąpielowy. Na to, co tam robiliśmy, w Krakowie nigdy byśmy sobie nie pozwolili. Tam były tańce i niektóre pary znikały w krzakach... Kiedy stamtąd wracaliśmy, można było bez biletu wsiąść do pociągu. Kupowaliśmy dwa bilety, powiedzmy na pięciu, sześciu. Ze Swoszowic do Podgórza jedzie się kilka minut, więc gdy przychodził konduktor, to ci dwaj, którzy mieli bilety, zaczynali z nim rozmawiać - a ta trójka bez biletów dojeżdżała jakoś na dworzec. Robiliśmy też inną sztuczkę. Gdy widzieliśmy, że jakiś 158 W obrębie Plant. 108 kmiotek wchodzi do klozetu - szliśmy za nim. Po chwili pukaliśmy w drzwi i wołaliśmy: „Kontrola biletów!". Kiedy już wysunął bilet przez szparę w drzwiach, to więcej go nie widział! Rodzice wiedzieli, że jeździcie do Swoszowic? Nie. W soboty grywaliśmy nawet w bilard w jednym czy drugim szynku! Najczęściej na Starowiślnej. Myśmy w domu nie palili papierosów. Tymczasem w którąś sobotę przychodzę do domu, a moja mama pyta: „Gdzieś ty był? Sobota! Ty paliłeś papierosy?". W szynku u Wasnera paliliśmy i moje ubranie tak nasiąkło dymem. Ale ja mówię: „Nie paliłem, w ogóle! Siedzieliśmy na Plantach!". W każdym razie chodziliśmy tam grać w bilard. Wrzucało się dwadzieścia groszy, a po pewnym czasie łuzy automatycznie się zamykały. Gdzie się zapraszało dziewczyny? Do kawiarni, restauracji? Na spacery? W niedzielę po południu zapraszaliśmy je na flaczki, a po flaczkach szliśmy przeważnie do kina. Gdzie chodziliście na te flaczki? Są dwa miejsca, które pamiętam. Jedno na ulicy Bożego Ciała, u Straussberga. Drugie było bardziej znane, na Krakowskiej, u Thorna. Ale my do Thorna nie chodziliśmy, bo choć tam podawano na dwóch talerzach, to było mało flaczków - a porcja kosztowała 70 groszy. A u tego Straussberga dawali większą porcję flaczków i dwie bułki do tego. Później przeważnie szliśmy do kina Warszawa, które później nazywało się Atlantic, to było na Strado-miu - albo do Adrii, naprzeciwko Uciechy na Starowiślnej. Kiedy byliśmy jeszcze mali, chodziliśmy do kina Świt na Podwalu. To kino należało do księży, wyświetlano tam tylko filmy kowbojskie. Jasne, że chodzili tam przeważnie polscy chłopcy, ale między nami nigdy nie było jakichś konfliktów. Pamiętam, że raz szliśmy w trójkę przez Rynek, obok Ha-wełki, to był piątek. Nagle ktoś wyciągnął rękę i uderzył mnie w głowę. Pobiegliśmy za nim i wpadliśmy do bramy. On potknął się na schodach. Porządnie go wtedy natłukliśmy! Ale to był jedyny przypadek, jaki pamiętam. A w latach trzydziestych? Tak, były już różne ekscesy! Miałem kolegę, który wyglądał jak Polak. Któregoś dnia stał z koleżanką pod uniwersytetem. Podszedł wtedy do nich jakiś chłopak, uderzył tę dziewczynę w twarz, a do niego powiedział: „Jak jeszcze raz cię zobaczę z Żydówką, to ty dostaniesz też!". Były ekscesy, to byli endecy albo ci z ONR-u, nosili przypięty mieczyk Chrobrego. Raz w roku, w listopadzie, maszerowali z uniwersytetu aż do domu akademickiego na Przemyskiej. Tam stoi duży budynek, to był żydowski dom akademicki. Zawsze szły tam w listopadzie demonstracje; często po drodze wybijano szyby w żydowskich sklepach. To wszystko zaczęło się od pewnej bójki między Żydami a polskimi studentami. W jej trakcie żydowski student przytrzymał jakiegoś Polaka w podwójnym nelsonie i złamał mu kręgosłup. Ten Polak stał się niemal świętym w oczach innych i stąd te demon- 109 stracje każdego roku159. Ale na pięć, sześć lat przed wojną młodzież syjonistyczna zorganizowała się i gdy taki pochód wchodził w ulicę Starowiślną, napadano na maszerujących. W ostatnich latach musiała ich eskortować policja, bo inaczej Żydzi by ich pobili. Ale te ekscesy zdarzały się przede wszystkim na uniwersytecie. Było getto ławkowe, a z drugiej strony, był też numerus clausus i numerus nullus. Na przykład, na medycynę przyjmowano rocznie tylko jednego Żyda. Miałem kolegę, który nazywał się Henryk Wachter. Jego wujek to był generał Bernard Mond160 - ciekawa postać! Matka Wachtera była siostrą Monda. Generał Mond był piłsudczykiem, naprawdę nazywał się Monderer. To była rodzina znana w Krakowie. Piłsudski po przewrocie majowym w 1926 roku chciał pokazać światu, że on daje równouprawnienie Żydom. Mówiono wtedy, że najwyższą rangę ma Żyd, który jest pułkownikiem - Mond, i on dostanie awans na generała. Jak Mond o tym usłyszał, to się przechrzcił. Piłsudski na to, że skoro się przechrzcił, to niech teraz czeka trzy lata! No, ale potem Mond był generałem brygady. Drugi znany przechrzta to był Kaplicki, też piłsudczyk, jako Żyd nazywał się Kapelner161. Ten był z kolei prezydentem miasta Krakowa, bardzo katolickim. Tu ciekawa rzecz: w Polsce zawsze odbywały się manewry jesienne. Brygady krakowskie szły w góry, w Tatry, i tam przeprowadzano manewry. Potem żołnierze wracali do miasta, i szli do kościoła Mariackiego na modlitwę dziękczynną. Żydzi, którzy wtedy też przecież służyli w wojsku, oczywiście, nie wchodzili do kościoła. Wśród żołnierzy szedł arcybiskup Sapieha, Kraków nie miał jeszcze wtedy kardynała. Po jego prawej stronie szedł generał Mond, przechrzta, a po lewej stronie Kaplicki - też przechrzta, i tak wchodzili do kościoła... Mond był generałem brygady, a był jeszcze Łukasiewicz, który był generałem dywizji. Ten Mond przeżył wojnę, po wojnie był nawet w Krakowie. Ale gdy wojna obronna 1939 roku się zakończyła, to antysemici zaczęli mówić: Polska przegrała, bo Mond zdradził! Zaczął pan opowiadać o relacjach między Polakami i Żydami na uniwersytecie... W Krakowie na uniwersytecie byli profesorzy Żydzi, kilku Żydów, ale byli też tacy żydowscy profesorowie, którzy się przechrzcili. Żyd, który się przechrzcił, nie miał problemów -powiedzmy, że uważano go za swojego. Był jeden profesor, kuzyn ojca, nazywał się Rosen-zweig - on mówił o nich: to są Żydzi z defektem polskim. Dlaczego? Bo można być dobrym Polakiem i dobrym Żydem jednocześnie. Tymczasem im się wydawało, że jak się nie hą, to nie mogą być dobrymi Polakami. Czy pan należał do jakiejś organizacji syjonistycznej? Tak. Należałem do młodzieżowej lewicowej organizacji syjonistycznej. Jeszcze jako młody chłopiec, kiedy miałem może dziesięć lat, wciągnięto mnie do Gordonii162, ale długo tam nie wytrzymałem. Jak miałem piętnaście, szesnaście lat, byłem już trochę zradykalizowa-ny. A miałem już kolegów, którzy się skomunizowali, i ciągle z nimi dyskutowałem. 159 Marsze te złośliwie nazywano „manewrami jesiennymi", taką nazwę nosiły doroczne ćwiczenia wojska krakowskiego. 160 Por. przyp. 82. 161 Mieczysław Kaplicki - prezydent Krakowa w okresie 16 II1933 - 1711939. 162 Por. przyp. 35. 110 Wszystkie organizacje syjonistyczne były legalne? Wszystkie były legalne. Ale były też takie, jak na przykład Bund163 - organizacja lewicowa, antysyjonistyczna, związana z PPS. Była też organizacja, która się nazywała Poalej Syjon--Smol164, która swego czasu chciała się przyłączyć do III Międzynarodówki Komunistycznej, ale jej nie przyjęli - i ta organizacja była legalna. W Polsce wychodziły wszystkie gazety oprócz komunistycznej. Także takie, które atakowały rząd. W momencie, gdy się pan „zradykalizowal", zmienił pan organizację? Nie. Opuściłem je wszystkie zupełnie. Jeszcze tylko czasem dyskutowałem z kolegami tu i tam. Jaką prasę pan czytał? Czytałem codziennie „Nowy Dziennik"165- abonowaliśmy tę gazetę. Oprócz tego czytałem „Sygnały", „Kulturę" - to był miesięcznik, także „Ateneum". Widywałem też w kioskach gazetę, która nazywała się „Bezbożnik"... ale nigdy jej nie kupiłem, potem gdzieś zniknęła. W czytelni na Sławkowskiej czytałem wszystkie lewicowe gazety, często siedząc przy jednym stole z Kruczkowskim, Polewką, Czuchnowskim i innymi. Oni dyskutowali, a ja się przysłuchiwałem. Czy w pana domu panowała atmosfera syjonistyczna? Tak, panowała! Dziadek i ojciec byli nastawieni syjonistycznie, ale nie było planów, żeby wyjechać do Palestyny. Mój brat, architekt, był rewizjonistą. Czy pana rodzice prowadzili jakieś' życie towarzyskie? Czy, na przykład, chodzili gdzieś na obiady? Na obiady nie. Na obiady ojciec chodził tylko, gdy my wyjeżdżaliśmy na wakacje. Ale rodzice chodzili za to do teatru! Po pierwsze, był Teatr Żydowski na ulicy Bocheńskiej. Ojciec więc chodził do Teatru Żydowskiego, a mama chodziła często do Teatru Miejskiego im. Słowackiego i do Starego Teatru. Zdarzyło się też, że ojciec poszedł do Starego Teatru, gdy grano tam „Dybuka". Jeżeli przedstawienie miało związek z Żydami, to ojciec szedł -inaczej nie chodził. Do kina też chodzili, ale przeważnie na ostatni seans, między dziewiątą a jedenastą. Do kawiarni nie chodzili. Ojciec tak zżył się ze swoją bóżnicą, był tam w zarządzie, dziadek był prezesem - to bardzo go absorbowało. Poza tym ojciec był też członkiem Towarzystwa Pogrzebowego, chociaż tego obowiązku nie lubił. To się nazywało Chewra Kadysza. Oprócz tego był w Mizrachi. Poza tym ojciec czytał tylko „Historię Żydów" Graetza, po żydowsku nawet. 163 Por. przyp. 71. 164 Poalej Syjon-Smol (hebr. Robotnicy Syjonu-Lewica), wlaśc. Żydowska Socjalno-Demokratyczna Partia Robotnicza „Poalej Syjon" w Polsce - partia opowiadająca się za ustrojem socjalistycznym i utworzeniem w Palestynie socjalistycznego państwa żydowskiego. Największe wpływy posiadała w środowiskach żydowskich proletariuszy. 165 Por. przyp. 6. 111 W państwa domu mówiło się po polsku? Tak, mówiło się po polsku. Mama mówiła tylko po polsku - wychowała się na wsi. Ojciec z kolei chodził do szkoły w Bielsku, to była szkoła handlowa, i musiał mówić po żydowsku, bo wszyscy kupcy z prowincji, z małych miasteczek mówili po żydowsku. Holokaust: Pan Józef Bosak przeżył krakowskie getto, a następnie obóz w Płaszowie. Później roboty przymusowe w Rzeszy. Na koniec obóz w Terezinie (Theresienstadt). Co zrobił pan po zakończeniu wojny? Po wyzwoleniu w Terezinie wyjechałem do Krakowa. Przed Krakowem chcieli mnie nawet Polacy wyrzucić z pociągu. Jechałem wtedy pociągiem towarowym z Katowic, siedziałem przy otwartych drzwiach, z nogami na zewnątrz. Z boku siedziała jakaś grupa Polaków. Nagle ktoś do mnie podchodzi i pyta: „Kolego, dokąd jedziesz?", i tak dalej. Później koledzy powiedzieli mi, że tamten sprawdzał, czy ja jestem Żydem, że chciał mnie wypchnąć z pociągu. Przyjechałem do Krakowa. W naszych sklepach był zarząd komisaryczny, prowadzili go Polacy. Jeden z nich nazywał się profesor Czaska, pochodził z Katowic i przed wojną był posłem z ramienia Narodowej Demokracji - ale w czasie wojny był w porządku. Oddał klucze do sklepów, tylko że niczego już tam nie było. Myśmy byli już piątym, szóstym pokoleniem kupców. Chciałem zostać, bo nasze sklepy były stare, z tradycjami. Myślałem, że będzie można je dalej poprowadzić. Nawet mimo to, że w 1946 roku był pogrom w Kielcach i wtedy dużo Żydów wyjechało z Polski, myśmy zostali. Potem, gdy powstało Państwo Żydowskie, to już ten komunizm był tak silny... Urzędnicy przychodzili do sklepu na Kupa, przeglądali księgi, rachunki, nakładali nowe podatki. Wtedy już nie mieliśmy sklepu na Wawrzyńca, został po prostu zamknięty. To było nie do wytrzymania, nie było z czego żyć. Więc z końcem 1948 roku zlikwidowaliśmy ten sklep. Wyjechałem też zaraz do Izraela. A tutaj od razu wcielono mnie do wojska i walczyłem na trzech kolejnych wojnach. Kiedy przyjechał pan do Polski pierwszy raz po wojnie? Trzy lata temu, w 1996 roku, pierwszy raz od 1948. Byłem tylko w Krakowie, Wieliczce i Oświęcimiu. Jakie wrażenie zrobił na panu Kraków? Wiedziałem, że nie ma tam gminy żydowskiej [sarkastycznie], że jest tam może ze stu pięćdziesięciu Żydów. Byłem przecież w Krakowie przez pierwsze trzy lata po wojnie. Wiedziałem mniej więcej, co się tam dzieje i że nie ma tam Żydów. Chciałem tylko pokazać synom to, co było. Byłem na cmentarzu, te pomniki... 112 Czy poszedł pan do swojego dawnego mieszkania? Byliśmy na Sebastiana 33. Dzisiaj przecież nie ma stróżów, każdy ma klucz do domu. Był deszcz i staliśmy przed numerem 33, brama była zamknięta. Jest tam taki daszek, staliśmy pod tym daszkiem. Nagle ktoś wyszedł z wewnątrz, jakiś starszy człowiek. Popatrzył i pyta: „Panowie czego szukają?". Synowie nie mówią po polsku, żona kaleczy, więc ja mu tłumaczę: „Wie pan, ja tutaj mieszkałem!"; nawet go ocyganiłem troszkę, bo powiedziałem, że ja się tam urodziłem. On pyta: „Gdzie?". Pokazałem, to było na pierwszym piętrze. A on na to: „Ja tam mieszkam! Chce pan zobaczyć to mieszkanie?". „Dlaczego nie?" - odpowiedziałem. Co pan czuł? Szedłem z pewną bojaźnią za człowiekiem, który mieszkał w naszym przedwojennym domu. Ale też cieszyłem się, że będę mógł pokazać moim dzieciom to miejsce. W pierwszym pokoju zaskoczyło mnie to, że wokół ścian, pod sufitem, wciąż namalowany jest brązowy pas - taki, jakie malowało się dawniej, w dodatku ten sam od 1938 roku! Powiedziałem im: „Tu stał ten stół, przy którym w 1939, 1940 roku siadał wasz dziadek razem z Schindle-rem i popijając śliwowicę, załatwiał interesy". Ten człowiek wychwalał stary piec w sypialni, piec, który dobrze znałem. Wszystko zrobiło ogromne wrażenie na synach. Tęskni pan za Krakowem? Kraków będzie zawsze przyciągał dawnych krakowian, jak zamglona, ukochana zjawa przeszłości. Ale tam już nic nie ma. Niech pani pojedzie na ulicę Kupa 6, zobaczy pani, że zostały tam dwa łuki betonowe. Kiedy zburzyli ten dom, pozostały tylko te łuki, na których kiedyś opierało się drugie piętro. Powiedziałem synom, że właśnie tutaj żyli ich praojcowie i ojcowie. To, co mogłem, to im pokazałem. Potem byliśmy w getcie. Tam, Pod Orłem166, jest ta słynna apteka. Dzisiaj to się nazywa plac Bohaterów Getta, dawny plac Zgody. Potem byliśmy na cmentarzu na Miodowej. Znalazłem tam nagrobki moich pradziadków i dziadków. Potem pokazałem im Kraków, Sukiennice, byliśmy w Muzeum Czartoryskich. Cieszył się pan, że zobaczył te miejsca? Prawdę powiedziawszy, trochę ciągnie mnie w tamte miejsca, nawet do dzisiejszego dnia... Ale żebym powiedział, że się cieszę... nie! Dlaczego? Bo gdy po tylu latach chodzę ulicami, to ciągle sobie przypominam, że tu był sklep należący do tego, a tu był sklep należący do tego. Ja znałem Kraków jak swoją własną kieszeń, wszędzie się kręciliśmy. Teraz tego nie ma, nie ma śladu... 166 Chodzi o aptekę Tadeusza Pankiewicza (por. przyp. 38). 8. Ich Miasto 1 Arie Brauner ur. 1920 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona w marcu 2000 r. w Tel Awiwie w bibliotece Uniwersytetu. Anis D. Pordes: Z jakich rodzin pochodzili pana rodzice? Arie Brauner: Obydwie rodziny były pobożne. Ojciec mamy, to znaczy mój dziadek, byt chasydem167 z Góry Kalwarii. Dziadek ze strony ojca nie był wprawdzie chasydem, ale człowiekiem pobożnym: nosił brodę, był biegły w naukach judaistycznych, Torze, Talmu-dzie i tak dalej. Z zawodu był krawcem, tego zajęcia nauczył prawie wszystkich swoich synów - mój ojciec też był krawcem, majstrem krawieckim. Dziadek ze strony ojca pochodził z Lipna, dziadek ze strony matki z Olkusza. W jaki sposób znaleźli się więc w Krakowie? Przenieśli się do Krakowa w interesach. Dziadek ze strony matki miał w Krakowie wielki plac przy ulicy Starowiślnej i tam handlował starym żelastwem: skupował je i sprzedawał dalej. Gdzie mieszkał dziadek? Na ulicy Starowiślnej 36. Dziadek ze strony ojca mieszkał przy ulicy Dietlowskiej 15. Tam mieszkał i miał swoją pracownię krawiecką. Dziadek zajmował się przede wszystkim krawiectwem dla ludzi pobożnych: szył bekiesze i tak dalej. Ojciec natomiast był modnym krawcem. Przez pewien czas przed pierwszą wojną światową jeździł nawet w związku z tym do Wiednia... Pana ojciec pracował u dziadka czy miał swoją własną pracownię? Ojciec nauczył się zawodu u dziadka, ale kiedy się ożenił, to obydwoje rodzice wyjechali do Belgii i mieszkali tam do 1914 roku. W tym czasie urodzili się moi dwaj starsi bracia, 167 Chasyd (por. przyp. 70) z Góry Kalwarii - członek wspólnoty chasydzkiej, skupionej wokół dynastii cadyków z Góry Kalwarii. Dynastię założył w 1859 r. rabi Icchak Meir Alter, zwany m.in. Rabim z Góry. 114 jeden w 1910, a drugi w 1912 roku. Urodzili się w Krakowie, bo matka na czas porodu przyjeżdżała do swoich rodziców. Mają więc krakowskie metryki. Jakie mieli imiona? Starszy był dwojga imion: Chaim Rubin, ale nazywaliśmy go Rubin. Młodszy miał na imię Arnold, hebrajskie imię: Aron. W1914 roku rodzice wrócili więc do Krakowa? Zostali właściwie wysiedleni, jako obywatele wrogiego państwa. Belgia była przecież po stronie aliantów, a Austria, do której należał Kraków, po stronie Niemiec. Wrócili więc do Krakowa. W 1915 roku ojciec został zmobilizowany do armii austriackiej i wysłany na front rosyjski. Tam został ranny i wzięty do niewoli. 11 listopada 1918 roku zakończyła się wojna, nastąpiła demobilizacja i jednocześnie do swoich rodzin wrócili też jeńcy wojenni. Ojciec przyjechał więc stamtąd do Krakowa w 1919 roku. Ja urodziłem się w styczniu 1920 roku. Co działo się w tym czasie z pana mamą? Mieszkała razem ze swoimi rodzicami i dwójką synów. Gdzie zamieszkali pana rodzice, kiedy ojciec wrócił do Krakowa? Rodzice mamy mieszkali wtedy, zdaje się, gdzieś na końcu ulicy Szerokiej. Dziadek miał tam własny dom i mieszkał w nim ze swoimi dziećmi. Kiedy ojciec wrócił, rodzice wynajęli mieszkanie przy ulicy Miodowej, zdaje się trzydziesty któryś numer. Właścicielem domu był niejaki Gross... To był dom przed budynkiem szkoły powszechnej, w stronę ulicy Starowiślnej, naprzeciwko tej uliczki, która prowadzi na ulicę Szeroką. Tam mieszkaliśmy do 1925 roku, to było mieszkanie jednopokojowe. Pracownię ojciec miał przy ulicy Sław-kowskiej, wynajmował tam odpowiednie pomieszczenie. W 1925 roku przeprowadziliśmy się na ulicę Pijarską 11, obok Hotelu Francuskiego. Na drugim piętrze wynajęliśmy mieszkanie, wtedy mówiło się, że „obszerne": dwa pokoje z kuchnią i przedpokojem. Tam ojciec przeniósł też wtedy pracownię. Mieszkaliśmy w tym mieszkaniu do 1934 roku. Wtedy ów dom kupił pewien adwokat, nie pamiętam, jak się nazywał, i zaczął nalegać, abyśmy opuścili mieszkanie. Chciał podnieść czynsz i tak dalej. Wtedy ojciec wynajął miejsce na pracownię przy ulicy Brackiej, a mieszkanie wynajęliśmy na ulicy Emaus... Daleko! Tak, daleko! Mieszkaliśmy tam blisko dwa lata. Stamtąd wyprowadziliśmy się gdzieś z początkiem 1936 roku na plac Matejki. Tam wynajęliśmy trzypokojowe mieszkanie. Razem z nami zamieszkała wtedy babcia, mama mamy. Dziadek zmarł jeszcze w 1932 roku, a ona została sama z jednym ze swych synów. Opuścili wtedy mieszkanie, które wynajmowali, i babcia zamieszkała z nami. Mieszkała cały rok, miała osobny pokój. Na placu Matejki mieszkaliśmy do 1938 roku. Wtedy babcia nas opuściła, wróciła na ulicę Starowiślną, do 115 mieszkania na parterze - u nas było trzecie czy czwarte piętro, więc było jej trudno. Zamieszkała znów z tym swoim synem, który kilka lat wcześniej się rozwiódł i został sam. Myśmy się przenieśli do pracowni ojca, na Bracką, były tam dwa pokoje. Najstarszy z moich braci wyjechał w 1930 roku do Palestyny, był tutaj cztery lata. W1934 wrócił do Polski. Mieszkał osobno, ożenił się z własną kuzynką. Drugi brat po służbie wojskowej przeniósł się do Katowic i tam pracował. Zostałem więc tylko ja i najmłodsza siostra, która urodziła się w 1925 roku. Jak miała na imię pana siostra? Teraz ma na imię Shoshana, a wtedy nazywała się Róża168. Na Brackięj mieszkaliśmy aż do wybuchu wojny. Czy pana mama pracowała? Zajmowała się czymś zawodowo? Mama zajmowała się tylko gospodarstwem domowym. Jak dałece pana rodzina była pobożna? Ojciec golił brodę, chociaż mieliśmy też jego zdjęcie w mundurze wojskowym, kiedy jeszcze ją nosił... Potem był inwalidą wojennym, został ciężko ranny w czasie pierwszej wojny światowej. Po wojnie miał już jednak brodę zgoloną, nosił się zupełnie świecko. Wszyscy ubieraliśmy się świecko, ale zachowywaliśmy tradycje. W sobotę się nie pracowało, w domu była koszerna kuchnia. Ja sam uczęszczałem przez pięć lat do szkoły religijnej, wybitnie religijnej, tak zwanej Jesodej ha-Tora, która mieściła się w budynku Bejt Lehem. Gdzie to było? Na ulicy Dietlowskiej, niedaleko szkoły „baraków". Baraki tamtej szkoły były po jednej stronie, a po drugiej stronie ulicy był plac i Bejt Lehem. Bejt Lehem to była jadłodajnia dla ubogich Żydów, „Dom Chleba". Część tego budynku jej zarząd wynajął na szkołę i powoli organizacja zaczęła się kurczyć, a szkoła rozrastać. Kiedy zacząłem chodzić do tej szkoły, dwie pierwsze klasy mieściły się jeszcze w małej synagodze, bóżnicy przy ulicy Dietlowskiej. Później przenieśliśmy się do bóżnicy na ulicy Koletek, a stamtąd do budynku Bejt Lehem. Przenosiłiście się tak co chwila w ciągu tych pięciu lat? Tak, ta szkoła była na początku rozrzucona po kilku bóżnicach, aż wreszcie skoncentrowana została w budynku Bejt Lehem. W języku żydowskim to się nazywało cheder, ale to była szkoła, w której nauczano też przedmiotów świeckich: języka polskiego, rachunków, historii i tak dalej. Ta szkoła była uznana przez kuratorium. Przez pierwsze dwa lata na koniec roku szkolnego prowadzano nas do szkoły powszechnej na egzaminy, ale już na trzeci rok jej świadectwa były respektowane. 168 Imię Shoshana znaczy po hebrajsku: Róża. 116 Więc chodził pan do tej szkoły tak jak do szkoły powszechnej? Tak, aż do piątej klasy. Potem przeniosłem się do Gimnazjum Hebrajskiego169, do drugiej klasy, bo piąta powszechna była równoległa do pierwszej gimnazjalnej starego typu. Maturę zdał pan więc w 1938 roku, tak? Tak. Czy w szkole Jesodej ha-Tora uczono pana hebrajskiego? Oczywiście! Tam od pierwszej klasy szkoły powszechnej uczono nas języka, nie tylko nauk religijnych. Gramatyki hebrajskiej, pisania krótkich wypracowań. A pana bracia? Najstarszy ukończył szkołę wydziałową, bo w Polsce przed wojną po siódmej klasie można było iść do tak zwanej szkoły wydziałowej. Ukończył ją, a potem jeszcze jakieś kursy zawodowe. Średni brat, Arnold, także ukończył szkołę powszechną i szkołę wydziałową, a potem też kursy zawodowe i w ten sposób został krawcem. Najstarszy brat po ósmej klasie wstąpił do organizacji Ha-Szomer ha-Cair170. Ojciec nie był z tego zbyt zadowolony, bo to była organizacja lewicowa. Dlatego brat opuścił wtedy dom, przeniósł się do dziadka, na Starowiślną, i pracował u niego w tym składzie żelaza. Nauczył się tam trochę ślusarki i innych podobnych rzeczy. W1928 roku przeniósł się na tak zwaną hachszarę171. Pierwsza hachszara była w Nadwornej, to było województwo lwowskie lub tarnopolskie. To była znana miejscowość, była nawet piosenka, w której ją wspominano. Potem wrócił do Krakowa, na hachszarę na Cichym Kąciku, tam spotkaliśmy się z nim, oczywiście. W końcu, w 1930 roku, wyjechał do Palestyny. Jak rodzice przyjęli to, że wyjeżdża do Palestyny? Byli z tego bardzo zadowoleni! Byli dumni, korespondowaliśmy z nim cały czas. W 1932, 1933 roku, kiedy przyjeżdżało tu wielu Żydów z Niemiec i z Polski, byliśmy nawet zainteresowani tym, aby sprowadził nas tutaj, do Kraju. Chcieliśmy wyjechać, mówiliśmy o tym, że należy wyemigrować. Ale co się okazało? Brat wystąpił z kibucu, został komunistą i zaczął współpracować z arabskimi komunistami. Doszło do tego, że władze brytyjskie zaczęły go prześladować. W 1933 roku musiał uciec przed nimi i różnymi krętymi drogami, przez Syrię, Grecję, Włochy, wrócił do Polski. Okazało się jednak, że policja brytyjska porozumiała się jakoś z polską policją i na kilka miesięcy przed powrotem brata przyszedł do naszego domu komisarz i pytał, czy mamy z nim kontakt. Powiedział, żeby z chwilą, kiedy wróci do Polski, natychmiast się do nich zgłosił. W 1934 roku, na wiosnę, brat przyjechał do Polski, zgłosił się na policję, skierowano go do Ministerstwa Spraw Wojskowych, zmobilizowano i odsłużył potem dwa lata w 12. Pułku Piechoty! Dosłużył się stopnia kaprala... 169 Por. przyp. 5. 170 Por. przyp. 37. 171 Por. przyp. 78. 117 Jak ojciec zareagował na tę sytuację? Ojciec bardzo żałował, że brat do tego stopnia zmienił zapatrywania i że wrócił do Polski. Mówiliśmy ciągle, że szkoda, że nie przyjechaliśmy tutaj, do Kraju, ale: trudno! Co się działo z drugim bratem? Był krawcem, pracował u ojca. Potem służył w wojsku, w 20. Pułku Piechoty w Krakowie, i często przychodził do domu. Po wojsku jeszcze przez jakieś dwa lata pracował u ojca, a później przeniósł się do Katowic i tam pracował już samodzielnie. Opowiedział pan o swojej pierwszej szkołę. Jak pan wspomina gimnazjum, do którego uczęszczał pan później? Nie chcę się chwalić, ale byłem dobrym uczniem! Tym bardziej że miałem świetne podstawy w naukach judaistycznych. Wybijałem się w tym zakresie w gimnazjum, bo większość uczniów, która chodziła wcześniej do szkoły powszechnej połączonej z tym gimnazjum, uczyła się dużo mniej tych rzeczy. Byłem więc dobrym uczniem... Z kim pan chodził do kłasy? Kogo pan jeszcze pamięta? Pamiętam wielu kolegów... Jednym z najbliższych, tym, z którym bardzo serdecznie się związałem, był niejaki Lusiek Daniel. On był moim najbliższym kolegą w klasie, z nim razem wstąpiłem do organizacji Akiba172. Był też niejaki Witek Cypres, który też był razem ze mną w organizacji, ale został później w jednej z klas na drugi rok, opuścił w ogóle gimnazjum i przeniósł się do Szkoły Handlowej na Stradomiu. Pozostał jednak w organizacji. Zaprzyjaźniłem się bardzo z Natkiem Grossem, był jeszcze Wilek Nachauzer i jeszcze kilku innych. W 1937, 1938 roku przybyła tam grupa uczniów, którzy byli wcześniej w tej szkole Tachkemoni173. Jednym z nich był Emanuel Melzer, był też Mandelberger, który zmarł tutaj trzy lata temu, Lewkowicz, który zmarł dwa lata temu... Z nimi utrzymywałem kontakt. Jednym z dobrych kolegów, z którym byłem w kontakcie, był Janek Zimerman... Bardzo często przeprowadzali się państwo przed wojną. Czy miał pan jakieś kłopoty z dotarciem na co dzień do szkoły? Czy był pan do niej odprowadzany? Nie, jeszcze kiedy chodziłem do tej szkoły religijnej, jeździłem do niej sam tramwajem, jedynką. Tramwaj dojeżdżał do rogu Dietlowskiej i Stradomia, a stamtąd było jeszcze jakieś pięć minut drogi do Bejt Lehem. Kiedy chodziłem do gimnazjum, jeździłem z kolei trójką aż do rogu Dietlowskiej i Starowiślnej, a stamtąd pieszo aż na Podbrzezie. Proszę opowiedzieć teraz o organizacji, do której pan należał. Do organizacji wstąpiłem w 1932 roku. Byłem tam w najmłodszej grupie, czyli wśród młodzieży dwunasta-, trzynastoletniej. Była grupa pięciu, sześciu osób z naszej klasy, z którą 172 Por. przyp. 75. 173 Por. przyp. 101 i 156. 118 razem wstąpiliśmy do organizacji. Naszym instruktorem był niejaki Szmulek Grunberg, ale on później opuścił organizację, przeniósł się do Ha-Szomer ha-Cair. Naszym instruktorem został uczeń gimnazjum z szóstej czy siódmej klasy, Maks Hoffman. Kiedy on wyjechał na hachszarę, instruktorem był niejaki Nahum Waksman, po nim Mosze Landau i tak dalej. Później ja sam zostałem instruktorem takiej grupy młodzieży. To była organizacja ogólnosyjonistyczna z nastawieniem tradycjonalnym. Przywódcami tej organizacji byli doktor Juda Ohrenstein i Joel Dreiblatt. Oni jeszcze przed pierwszą wojną światową założyli taką grupę, która potem przeistoczyła się w organizację Akiba. W latach trzydziestych Akiba bardzo się rozwinęła, gniazdo krakowskie liczyło około tysiąca pięciuset członków. Gdzie się spotykaliście? Organizacja miała lokal, który przenosił się co pewien czas. Z początku były dwa gniazda Akiby: krakowskie i podgórskie. Nasza grupa zaliczała się do gniazda podgórskiego i w pierwszym roku spotykaliśmy się gdzieś na ulicy Józefińskiej. Później przyłączono nas do grupy krakowskiej i mieliśmy lokal na ulicy Koletek. Stamtąd przenieśliśmy się na Krakowską, tam, na końcu, blisko Wisły, był wielki budynek, który nazywał się domem Betera, jego właścicielem był niejaki Beter. Na parterze było kilka naszych pomieszczeń i spotykaliśmy się w tym domu, zdaje się, aż do 1936 roku. Jak sądzę, pana najbliżsi przyjaciele to byli jednak koledzy ze szkoły? Ze szkoły, ale miałem też wielu przyjaciół w organizacji. Na przykład Lusiek Daniel czy Witek Cypres, Melzer, Mandelberger - oni byli członkami Akiby. Był jeszcze jeden chłopak, Lolek Holzel, on był w Ameryce, a tu, w Kraju, jest jego siostra. Był też niejaki Lolek Horowitz, również z naszej klasy i też z organizacji. Z nimi wszystkimi oprócz szkoły miałem też kontakt w organizacji. Czy z tymi chłopcami spotykał się pan też poza szkołą i poza organizacją? Czy mieliście jakieś własne, prywatne życie towarzyskie? Wieczory spędzaliśmy na ogół w organizacji. A poza nią spotykałem się najczęściej z Luś-kiem Danielem, bo mieszkaliśmy blisko i razem odrabialiśmy lekcje. Poza tym jego matka grała na fortepianie, była kiedyś śpiewaczką i lubiłem tam chodzić i słuchać muzyki. Czy mieliście czas, aby prowadzić jakieś inne życie towarzyskie: chodzić gdzieś na spacery, na boisko czy do kawiarni? Członkom organizacji harcerskiej takiej jak nasza chodzenie do kawiarni było w ogóle wzbronione! Nie wolno było chodzić! Na dancingi, do kawiarni... nie było o tym w ogóle mowy! Więc może do kina, do teatru? Kino i teatr to już była sztuka... 119 Wobec tego do których kin i teatrów chodziliście? To zależało od filmu, w którym kinie był wyświetlany. Było kino Uciecha, Sztuka, Wanda... Jeśli chodzi o teatr, to chodziliśmy najczęściej na przedstawienia dla szkół, to były poranki, na ogół w teatrze Słowackiego. Poza tym jeden z naszych kolegów, niejaki Tolek Senft, był synem dyrektora Bagateli! Kilka razy nas tam zaprosił. Natomiast jeśli chodzi o koncerty, to odbywały się one głównie w Starym Teatrze, to też na ogół były poranki. Występowała tam krakowska orkiestra symfoniczna. Przypominam sobie nawet jeden koncert, kiedy grano IX symfonię Beethovena i dyrygował Bierdiajew. Jego koncertu nie zapomnę jeszcze z jednego powodu. To był poranek w niedzielę przed południem, a w Gimnazjum Hebrajskim chodziliśmy w niedziele do szkoły. Lusiek Daniel i ja szczególnie interesowaliśmy się muzyką, a propos: byliśmy członkami chóru Akiby, śpiewaliśmy też w szkole! Chcieliśmy więc koniecznie pójść na ten koncert. To było w czwartej czy piątej gimnazjalnej. Przyszliśmy więc do Starego Teatru, a tam naprzeciw nas profesor Juliusz Feldhorn, który uczył nas polskiego! Wystraszyliśmy się! Skończył się koncert, wyszliśmy i myślimy: co to będzie? Wyrzucą nas z gimnazjum! Feldhorn był przecież wtedy zastępcą dyrektora. Przychodzimy do szkoły, a tam: nic! Pomyśleliśmy sobie, że to dlatego, że Feldhorn był jednym z tych, którzy wychowywali uczniów muzykalnie. On urządzał swoje koncerty w szkole i tłumaczył nam muzykę. Wyobraziliśmy sobie, że pomyślał: jeśli moje wychowanie doprowadziło do tego, że oni uciekli ze szkoły na koncert, to trzeba im to wybaczyć! Nic nam wtedy nie zrobiono! Chodziliście też do Teatru Żydowskiego? Chodziliśmy od czasu do czasu, szczególnie w późniejszych klasach. To było w 1936,1937 roku. Moi bracia lubili Teatr Żydowski i zabierali mnie tam czasem, szczególnie kiedy były takie występy gościnne: jak na przykład Zygmunta Turkowa174 - byłem na kilku takich przedstawieniach. Pamięta pan występy Habimy 175? Habima występowała w Bagateli i na te przedstawienia wprowadził nas właśnie ten kolega, którego ojciec był tam dyrektorem. Widziałem wszystkie trzy przedstawienia Habimy: „Dybuka", „Koronę Dawida" i jeszcze jedno, którego tytułu sobie nie przypominam. Pierwsze przedstawienie w teatrze Słowackiego obejrzałem, kiedy miałem pięć lat. Moi bracia dostali wtedy zaproszenia, nie wiem jak - przez szkołę pewnie - na przedstawienie „Krzyżaków" Sienkiewicza. Przedstawienie? Tak, to była dramatyzacja „Krzyżaków" Sienkiewicza! Miałem wtedy pięć lat, wszedłem ¦bez biletu, bo bracia posadzili mnie sobie na kolanach, i w ten sposób zobaczyłem swoje pierwsze przedstawienie! Drugie obejrzałem, kiedy miałem osiem lat, to była „Ballady-na". To też było ciekawe zdarzenie! Mianowicie u ojca pracował praktykant, który pocho- 174 Zygmunt Turków (1896-1970) - aktor i reżyser. Jeden z najwybitniejszych żydowskich twórców teatralnych. 175 Por. przyp. 8. 120 dził ze wsi, ze Skały pod Ojcowem. Było wtedy przyjęte, że taki chłopak mieszkał u majstra, dostawał niewielką miesięczną pensję, a jego rodzice płacili majstrowi za naukę zawodu. Nie pieniędzmi, ale w naturze: pamiętam, że była umowa, że dostarczali nam na zimę jakieś dwa worki ziemniaków, poza tym jeszcze masło czy mleko. Więc on u nas mieszkał. Kiedyś, było to późnym latem czy jesienią, nie było nic do roboty, więc ojciec powiedział: „Weź Lolka i idźcie na spacer!". Mieszkaliśmy niedaleko teatru Słowackiego. Poszliśmy sobie więc Plantami, pod łabędziami, i zbliżaliśmy się do teatru. Podchodzi do nas wtedy jakiś nieznajomy i pyta tego praktykanta, czy nie potrzebujemy biletów na przedstawienie. On pomyślał pewnie wtedy, że trzeba to wykorzystać, bo nigdy nie był w teatrze! Poszliśmy więc, zaczyna się przedstawienie i słyszymy: Kirkor, Goplana... na mnie to wywarło potężne wrażenie! Kiedy wróciliśmy do domu, pytają nas: „Gdzieście tak długo byli?!". Opowiedzieliśmy więc im tę historię. To było pierwsze przedstawienie, które tak dobrze zapamiętałem, choć z „Krzyżaków" też przypominam sobie wiele scen. „Balladynę" za to zapamiętałem doskonale na długie lata. Po raz drugi widziałem tę sztukę, kiedy byłem po maturze, w 1939 roku, na wiosnę. Wtedy już poszedłem z kolegą, samodzielnie. Później widziałem jeszcze wiele spektakli, na tych porankach dla szkół. Wspominał pan, że lubił muzykę. Co pan robił w związku z tym? Uczył się jej, chodził na koncerty? Grałem w orkiestrze szkolnej na puzonie. Mówiąc prawdę, marzyłem o karierze muzyka! Niestety, nie mogliśmy sobie na to pozwolić, abym uczył się prywatnie muzyki. Poza tym w 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, razem z braćmi uciekliśmy na stronę rosyjską. W Krakowie zostali rodzice, żony braci, a my wyjechaliśmy, ponieważ mówiło się wtedy, że młodzi mężczyźni muszą uciekać, bo stanie się coś okropnego. Holokaust: Pan Arie Brauner przeżył we Lwowie, Archangielsku (zaciągnął się do armii generała Andersa, ale jak większość Żydów, został z niej zwolniony), Magnitogorsku, Czelabińsku. W 1946 roku jako repatriant wróciłem do Krakowa. Tam zgłosiłem się do kibucu byłych członków Akiby. Wyjechałem razem z nimi po wypadkach w Kielcach. Dotarliśmy do Austrii i aż do października byliśmy w Salzburgu. Tam był obóz dla uciekinierów imienia Bia-lika176. W październiku wyjechałem do Niemiec, bo moja siostra, która przeżyła obozy, była wtedy właśnie w Niemczech. Chciałem jakoś się z nią połączyć i zabrać ją stamtąd. Kto z pana rodziny przeżył wojnę? Z mojej najbliższej rodziny wojnę przeżyła siostra. Z dalszej - dwie kuzynki, które są teraz w Kanadzie. 176 Por. przyp. 26. 121 Czy pana siostra przyjechała tutaj z panem? Tak. Wróćmy jeszcze do historii przedwojennej. W jakim języku mówili państwo w domu? Z ojcem rozmawialiśmy przeważnie w języku żydowskim. Z mamusią po polsku, między sobą - bracia i siostra - też po polsku. Znaliście państwo język żydowski na tyle dobrze, żeby zupełnie płynnie rozmawiać w nim z ojcem? Tak, oczywiście! Kiedy uczyłem się w tej religijnej szkole, tam wszystko było po żydowsku. Oprócz tej części, w której uczyliśmy się języka polskiego, gramatyki, historii Polski, historii powszechnej, rachunków, geografii. Ale tego były dwie godziny dziennie, a przez sześć godzin uczyliśmy się po żydowsku. Więc mówiliśmy po żydowsku płynnie! Jakie książki czytało się w pana domu? Czytaliśmy polskie książki. Później, kiedy chodziłem do Gimnazjum Hebrajskiego, czytałem, oczywiście, też książki hebrajskie, ale jeśli chodzi o literaturę dla dzieci, dla młodzieży - była po polsku. A pana rodzice? Rodzice również czytali po polsku. Ojciec przez pewien czas abonował gazetę w języku żydowskim, więc ją też czytaliśmy. Natomiast ojciec na ogół mało zajmował się czytaniem literatury. Kiedy my przynosiliśmy do domu polskie książki, to przy tej sposobności on też je czytał. Matka także. Jakie gazety czytało się w pana domu? Czytaliśmy „Nowy Dziennik"177. Kiedy chodziłem do tej religijnej szkoły, ojciec abonował żydowską gazetę „Tugblat". To była gazeta ortodoksów. Od czasu do czasu przyszwendał się jakiś egzemplarz gazety „Hajnt"178, a jeśli chodzi o gazety polskie, to czasami „Kurier", a przeważnie „Express Poranny". Kim byli ludzie z najbliższego towarzyskiego grona pana rodziców? Najbliższe grono towarzyskie rodziców to była rodzina. Czy mieliście państwo w ogóle kontakt z Połakami? Mieliśmy kontakt przede wszystkim z sąsiadami, z którymi utrzymywało się przecież jakieś stosunki - niekoniecznie bliskie, ale zawsze. Poza tym ojciec miał przeważnie polską 177 Por. przyp. 6. 178 „Hajnt" (jid. Dzisiaj) - dziennik wydawany w Warszawie w języku jidysz od r. 1908 do 1939 o orientacji syjonisty czno-narodowej. 122 klientelę, wybitnych ludzi. Ja nawet na ten temat napisałem wspomnienia, które w swoim czasie zostały wydrukowane w „Tygodniku" w Londynie i przedrukowane w „Konturach". Może mi pan o tym opowiedzieć? Zastanawiałem się nawet, czy nie przynieść pani egzemplarza „Konturów"... Mogę pani to skserować i przesłać. W jednym z opowiadań piszę tam o klienteli ojca. To byli profesorowie uniwersytetu, artyści malarze, inżynierowie - w większości Polacy. Klientami ojca byli Wojciech i Jerzy Kossak, Uziembło - jeśli chodzi o malarzy, profesor Estreicher z uniwersytetu, inżynier Warchałowski. Ten inżynier Warchałowski zajmował się konserwacją budynków na Wawelu. Było jeszcze kilku, których nazwisk sobie nie przypominam - oni wszyscy byli klientami ojca. Mieliśmy w domu dużo obrazów Kossaka i Wodzinowskiego. Czy zdarzało się panu siedzieć w pracowni ojca i rozmawiać z nimi? Właśnie to wspominam: kiedy miałem pięć lat, może cztery, ojciec zabrał mnie na wizytę do Jerzego Kossaka, do jego willi. Posłano po nas auto, szofer nas tam zawiózł. Żona Kossaka poczęstowała mnie czekoladą! Wodzinowski był kilka razy u nas, w pracowni, widziałem go. Bezpośrednio z nim nie rozmawiałem, bo byłem małym chłopcem, ale przypominam sobie to wszystko. Czy zdarzało się panu chodzić do pracowni dziadka? Dziadek pracował u siebie w domu. Oczywiście, że bywałem u niego i u stryjka w pracowni! Tam klientela była już taka... wybitnie religijna. Jaki był pana stosunek do ortodoksyjnych Żydów? Bardzo dobry! Ja chodziłem z ojcem do synagogi... Której? Kiedy mieszkaliśmy jeszcze na Miodowej, chodziliśmy do synagogi Remu. To była znana synagoga, tam był też stary cmentarz, chodziliśmy tam. W tej synagodze nie wszyscy byli tak krańcowo pobożni, było też wielu po prostu tradycyjnie religijnych - ale wszyscy byli religijnymi Żydami. Kiedy uczyłem się już w tej religijnej szkole, miałem sześć czy siedem lat, były okresy, że nocowałem u dziadka na Starowiślnej, żeby mieć blisko do szkoły. Wtedy razem z nim chodziłem w soboty do bóżnicy chasydzkiej, chasydów z Góry Kalwarii. Gdzie była ta bóżnica? Przy ulicy Estery 4. Tam były dwie bóżnice: na piętrze chasydów z Góry Kalwarii, a na parterze bóżnica chasydów z Czortkowa179. To była wschodniogalicyjska rodzina. Różnili 179 Chasydzi (por. przyp. 70) z Czortkowa - członkowie wspólnoty wiernych, skupionych wokół dynastii cadyków z Czortkowa. Pierwszy dwór w Czortkowie założył w 1895 Dawid Mosze Friedmann. 123 się między sobą tym, że chasydzi z Góry Kalwarii chodzili w butach z cholewami, tak jak rosyjscy chłopi, a ich surduty były krótsze. Chasydzi, którzy mieli bóżnicę na dole, nosili długie spodnie i dłuższe surduty, natomiast lisie czapy, tak zwane sztrajmle, nosili z „ogonami". Była jeszcze jedna różnica: ci byli dość umiarkowani, natomiast chasydzi z Góry Kalwarii byli bardzo fanatyczni. Przypominam sobie nawet, że raz tam, na górze, urządzili jakąś uroczystość i tańczyli tak zapamiętale, że na dole pospadały lampy! W jakim języku rozmawiał pan z dziadkiem? Z dziadkiem po żydowsku! Z dziadkiem i z babcią rozmawialiśmy tylko po żydowsku, oni z trudem mówili po polsku. Jak dziadkowie odnosili się do tego, że państwo zaczynali się coraz bardziej asymilować? Nie byliśmy przecież jedyni... Obydwie rodziny miały po dziesięcioro, jedenaścioro dzieci. Większość z nich była nastawiona raczej świecko. Ze strony dziadka najmłodszy syn był także chasydem... Ze strony którego dziadka? Ojca mojej matki. Ze strony ojca -jego młodszy brat był chasydem z Bobowej180. Ojciec był pierworodnym synem. Reszta braci nie była chasydami. Utrzymywali tradycję, byli pobożni, ale chasydami nie byli. Czy lubił pan chodzić do dziadka? Jako dziecko bardzo lubiłem chodzić do dziadka! Nawet później, kiedy chodziłem już do gimnazjum, bardzo często tam bywałem. Dziadek ze strony matki zmarł w 1932 roku, wtedy byłem dopiero w pierwszej czy drugiej klasie gimnazjalnej. Dziadek zmarł w zimie, gdzieś w styczniu. Drugi dziadek, ojciec ojca, zginął w getcie, miał osiemdziesiąt kilka lat. Chodziłem do nich, bardzo mnie lubili. Czy dziadkowie kontaktowali się ze sobą? Kontakt między dziadkami, jak i między obydwiema rodzinami, był słaby. Kiedy były jakieś uroczystości rodzinne, ślub czy wesele, to zapraszali się wzajemnie, ale bezpośredni kontakt między nimi był bardzo słaby. Wspomniał pan o ślubie... Czy pamięta pan jakiś ślub z tamtych czasów? Pamiętam, że kiedy jeszcze byłem małym dzieckiem, odbył się ślub jednego z moich wujków, brata matki. Było to w jakimś lokalu i pamiętam tylko tyle, że tak jak zwykle na żydowskich ślubach, występował jakiś komik, który rozśmieszał ludzi. To sobie przypomi- 180 Por. przyp. 47. 124 nam! Pamiętam potem ślub tego najmłodszego syna dziadka, chasyda z Góry Kalwarii, byłem na tym ślubie. Później był ślub najmłodszego syna dziadka ze strony ojca. Był też ślub mojego kuzyna, najstarszego syna brata ojca, brata tych moich kuzynek, które wyszły później za mąż za moich braci. Czy, pana zdaniem, było coś charakterystycznego w ślubach, które odbywały się w Krakowie? Krakowskie śluby religijne miały na ogól ten sam charakter. Ślub był pod baldachimem i zwykle wynajmowano jakąś małą orkiestrę, która składała się z trzech czy czterech grajków. Grali trochę melodii chasydzkich, ale też melodie świeckie, tańce, bo jeśli chodzi o moich braci, to mieli dużo kolegów, koleżanek i w swoim pokoju tańczyli fokstrota, tango... Razem, dziewczęta z chłopcami? Tak. Na ślubie tego najmłodszego wujka ze strony matki były jeszcze osobne tańce, ale przypominam sobie, że też gdzieś tam, w kącie, tańczyły pary... Natomiast na ślubie wujka, najmłodszego syna dziadka ze strony ojca, było kilka par, które tańczyły tańce świeckie. Czy pamięta pan jakieś pogrzeby? Powiem pani prawdę: mieszkaliśmy na Miodowej, obok cmentarza żydowskiego. Nie było pogrzebu, który nie przechodziłby obok naszego domu. Widywaliśmy je ciągle! Często, kiedy wychodziliśmy na ulicę, przypadkowo trafialiśmy na pogrzeb. Jeśli chodzi o rodzinę, jedyny pogrzeb, który sobie przypominam, to był pogrzeb dziadka. Dziadek był jedynym, który zmarł, kiedy byłem jeszcze w Krakowie. Poza tym był pogrzeb, w którym brałem udział jako uczeń gimnazjum - rabina, doktora Thona181. Na jego pogrzeb pomaszerowało cale gimnazjum. Czy było coś charakterystycznego w tym pogrzebie? Czy był zwyczajnym, religijnym pogrzebem, czy był zupełnie inny? To był absolutnie religijny pogrzeb - z tym tylko, że w kondukcie szły masy Żydów również bardziej postępowych. Jeśli chodzi o samego doktora Thona, to on wprawdzie był rabinem w Templu182, ale osobiście głęboko religijnym człowiekiem! Przestrzegał ściśle przepisów religijnych. Czy z obrazu tych pogrzebów, które przechodziły przed pana domem, zostało panu coś w pamięci? Dużo płaczu, dużo płaczu... 181 Por. przyp. 31. 182 Tutaj chodzi o fakt głębokiej religijności rabina Thona, mimo że przewodził on synagodze postępowej (por. przyp. 12). 125 Czy w pogrzebach brały udział płaczki? Płakały kobiety i mężczyźni. Na ogół kobiety, najbliższe krewne tych zmarłych, wznosiły okrzyki... ale nic poza tym. Jak pan zapamiętał Kraków? Mieszkał pan w bardzo różnych dzielnicach, które z tamtych miejsc jest panu najbliższe? Która dzielnica, która ulica, który dom? Najbliższa mi jest ta okolica Plant „pod łabędziami", bo to był okres mojego dojrzewania. Kiedy się tam przeprowadziliśmy, miałem pięć lat, i mieszkaliśmy tam przez następnych dziewięć. To było moje dzieciństwo, młodość, pierwsze lata dojrzewania. Z siostrą i z braćmi chodziliśmy na Planty, czy to wiosną, czy latem, przed południem czy wieczorami... Często latem, wieczorami chodziliśmy aż do placu Szczepańskiego. Tam na rogu była znana kawiarnia - tam była orkiestra, tam była muzyka, i słuchaliśmy tej muzyki. Chodziliśmy też w drugą stronę, w kierunku ulicy Szpitalnej - tam też była kawiarnia, nie pamiętam jej nazwy, i także orkiestra. Lubiliśmy tam chodzić i po prostu słuchać muzyki! A krakowskie ulice? Te, którymi chodził pan do szkoły? Co pozostało w pana wspomnieniach? Pisałem też na ten temat... Na rogu ulic Świętego Jana i Świętego Marka był dom, który należał do Karola Huberta Rostworowskiego. Kiedy byłem w gimnazjum, w czwartej czy piątej klasie, dostaliśmy zadanie: opisać jakiś krakowski zabytek. Ten budynek tak rzucał mi się w oczy, że go wtedy opisałem. W związku z tym przeprowadziłem wywiad z Karolem Hubertem Rostworowskim! Byłem u niego w domu, razem z kolegą, Luśkiem Danielem. Przeprowadziliśmy wywiad, pytaliśmy o wszystkie szczegóły: jak ten budynek został zbudowany i tak dalej. Opisuję to w dodatkowym wspomnieniu, które też było drukowane później w „Konturach". Kiedy chodził pan do szkoły, to którą drogę najbardziej pan lubił? Najkrótsza droga do szkoły prowadziła wtedy właśnie przez Świętego Jana, przez Rynek Główny, Sienną, Starowiślną i Dietlowską. To było daleko? Nie, szło się pieszo. To było piętnaście minut drogi, nie więcej. Tramwajem cztery przystanki. Chodziło się, szczególnie po południu, na przykład na próby orkiestry, o czwartej. Poza tym - kiedy byłem już członkiem organizacji, to wtedy często chodziłem pieszo, wieczorem, do jej lokalu. Kiedy ten lokal mieścił się w domu Betera, chodziłem przez Stradom i Krakowską. Gdy mieliśmy przez pewien okres lokal przy ulicy Starowiślnej, to chodziłem znów przez Starowiślną. Tam też chodziłem do dziadka... Gdyby ktoś'poprosił pana o odtworzenie tej drogi: ulic, budynków - czy byłby pan w stanie to zrobić? Owszem, przypominam to sobie. Obok był budynek Hotelu Francuskiego. Naprzeciwko kościół Pijarów i klasztor. Dalej Muzeum Czartoryskich. Później Brama Floriańska i ulica 126 Floriańska. Natomiast gdy się szło przez Świętego Jana - tam był ten dom Rostworowskiego, a na rogu Świętego Tomasza kino Sztuka. Wychodziło się na linię AB. Z jednej strony była linia CD, z drugiej kościół Mariacki, ulica Sienna i ten znany dom... Szara Kamienica, gdzie Szarski miał hurtowy skład herbaty „Herbata z wieżą". A propos, na temat tego Szarskiego też napisałem wspomnienie w języku hebrajskim. Szarski był Gruen183. Co ciekawe, w tym domu Szarskiego mieścił się lokal ONR-u. To był ruch wybitnie antysemicki, który organizował różne antyżydowskie wybryki. Tam zbierała się młodzież z tego ruchu. Potem szło się dalej przez Sienną, w prawo na Planty. Kiedy się je minęło, po lewej był „Kurier Codzienny", a dalej już Starowiślną, kino Uciecha, a później już Dietlowską i okolica, gdzie mieszkał dziadek, aż do Miodowej... Kiedy szło się na Grodzką, były znów z prawej strony Sukiennice i kościół Świętego Wojciecha. Gdy się szło Grodzką w stronę Kazimierza, z jednej strony był plac Dominikański, z drugiej plac Franciszkański. Budynek ratusza, a na placu Franciszkańskim magistrat. Dalej na Grodzkiej, po lewej, był kościół Wszystkich Świętych... Kościół Świętego Piotra i Pawła... Tak, ale na froncie kościoła były postumenty dwunastu apostołów, dlatego się pomyliłem. Po żydowsku nie mówiło się: kościół Świętego Piotra i Pawła, ale „kościół dwunastu mężczyzn", „dwunastu apostołów". Na końcu Grodzkiej, naprzeciwko Plant, był malutki kościółek Świętego Idziego. Dalej był plac Bernardyński, hotel Royal i ulica Stradom. Czy były jakieś miejsca w Krakowie, które pan szczególnie lubił? Chodziliśmy często wieczorami na Planty pod uniwerkiem, na Planty „pod łabędziami". Od czasu do czasu chodziło się na kopiec Kościuszki, byłem w dzieciństwie na kopcu Krakusa, bywało się też w Cichym Kąciku. Kilka razy byłem także na Woli Justowskiej, jak nazywa się ten klasztor... Nie pamiętam... Jeździło się tam na majówki... Co to znaczy „jeździło się tam na majówki"? Z początkiem maja, ósmego, zdaje się, młodzi ludzie jeździli na Wolę Justowską, do lasu, i tam urządzano pikniki. Myśmy byli jeszcze wtedy młodzi, ale dla młodzieży osiemnaste-, dwudziestoletniej to było jak to święto zakochanych w Ameryce. Dlaczego akurat ósmego maja? Nie pamiętam dlaczego, ale to było jakieś oficjalne święto w polskim kalendarzu. 183 Interesujące, ale wokół Szarej Kamienicy (Rynek Główny 27), a szczególnie momentu, w którym jej właściciele postanowili przejść na katolicyzm, krąży wiele sprzecznych opinii. Budowniczymi kamienicy byli bez wątpienia Feintuchowie, którzy ok. 1846 r. zmienili wyznanie na ewangelickie, a później na katolickie. Jeden z synów Marcina Feintucha i Salomei z domu Dattelbaum zmieni! później nazwisko na Szarski (stąd „Szara Kamienica"), a inny na Zawieyski (por. także rozmowę z Miriam Gobernik). 127 Wspomniał pan o tej specjalnej nazwie dla kościoła Świętego Piotra i Pawła: „kościół dwunastu mężczyzn". Czy były jeszcze inne, specjalne, żydowskie nazwy na określenie jakichś miejsc w Krakowie? Nie przypominam sobie... Czy od chwili, kiedy przyjechał pan tu, do kraju, był pan w Krakowie? Od momentu przyjazdu do kraju nie byłem ani w Polsce, ani w ogóle za granicą! Dlaczego? Powiem pani prawdę: nie byłem w stanie tak wyjeżdżać. Nie należałem nigdy do ludzi, którzy mogą sobie na to pozwolić. W wojsku służyłem pięć lat, od 1948 roku, jako oficer do spraw wychowania i kultury w stopniu porucznika - ukończyłem także szkołę oficerską. W 1953 roku zwolniłem się z wojska i najpierw przez rok pracowałem z ramienia Zarządu Miasta w klubie młodzieżowym jako jego sekretarz, a potem także jako sekretarz seminarium dla wychowawców młodzieży. Po roku przeniesiono mnie do pracy w bibliotece uniwersyteckiej. Tu pracowałem do emerytury. W czasie tej pracy przystąpiłem do studiów uniwersyteckich, ukończyłem pierwszy stopień nauk klasycznych - trochę łaciny, trochę greki i poza tym trochę historii antyku. Ponieważ miałem za sobą nauki judaistyczne, jako drugiego przedmiotu uczyłem się Talmudu. Poza tym ożeniłem się, żona była fre-blankąi84. Jak ma na imię pana żona? Sonia. Urodziła się tutaj? Żona urodziła się w Lidzie, jest litewską Żydówką. Mieszkała do czasów wojny w Grodnie. Czy mają państwo dzieci? Tak, córkę. Jak ma na imię? Hanna. Czy jest mężatką? Nie. 184 Por. przyp. 54. 128 Więc nosi nazwisko Brauner, tak? Brauner. Czy państwa córka mówi po polsku? Nie. Córka mówi po hebrajsku, zna dobrze angielski, trochę francuski, bo uczyła się go w szkole średniej. Z żoną rozmawia pan po hebrajsku? Z żoną rozmawialiśmy po hebrajsku. Wprawdzie żona, jako litewska Żydówka, znała dobrze żydowski, ale mówiliśmy tutaj przede wszystkim po hebrajsku. Tu i ówdzie trochę po polsku, czytaliśmy też w domu „Nowiny Kurier"185... Żona, niestety, zmarła w 1985 roku. Czy tęsknił pan za Krakowem? Czy tęskniłem? Znałem ludzi, którzy bardziej tęsknili i którzy starają się niemal co roku jeździć do Krakowa. Gdybym miał pieniądze i sposobność, żeby wybrać się do Polski, to jasne, że chętnie bym odwiedził Kraków i te wszystkie miejsca... Powiem pani prawdę: długie lata utrzymywałem kontakt z Krakowem, ponieważ ten czeladnik, który wtedy był ze mną w teatrze, mieszkał w Krakowie i po wojnie utrzymywaliśmy ze sobą kontakt listowny. On teraz już zmarł, została tylko jego żona, długie lata nie mieliśmy z nią kontaktu. Moja siostra była kilka razy w Polsce i w Krakowie. Ona utrzymywała ściślejszy kontakt z tym czeladnikiem. Czy język hebrajski stał się teraz dla pana bliższy niż polski? Owszem! Nie tylko że stał się bliższy: ja teraz już piszę i utrzymuję wszelkie kontakty w języku hebrajskim. Jeśli chodzi o te wspomnienia, o których mówiłem, to je też najpierw napisałem po hebrajsku, a dopiero później sam przetłumaczyłem na polski. Zajmuję się nadal przekładami z polskiego na hebrajski i z niemieckiego na hebrajski. Znam też dobrze rosyjski, więc i z rosyjskiego tłumaczę na hebrajski. Jeśli chodzi o tłumaczenia na odwrót, to na ogół tłumaczę na polski, te przekłady drukowane są zwykle w „Konturach". Kiedy zdarza się panu wspominać Kraków, to do czego pan wraca? Wspominam różne zdarzenia z historii rodziny, ze szkoły, zdarzenia związane ze społecznością żydowską w Krakowie, ale także ważne zdarzenia, których byłem świadkiem. Na przykład, pogrzeb Piłsudskiego czy inne - pamiętam! Bardzo lubiłem przyglądać się defiladom z okazji 3 Maja czy 11 Listopada. Jedenastego listopada razem z orkiestrą szkolną brałem udział w defiladach i capstrzyku na Rynku. Orkiestry szkolne defilowały wtedy wraz z orkiestrą wojskową. 185 Polskojęzyczna gazeta, ukazująca się w Izraelu. 9. Ich Miasto 129 Czy kultura izraelska jest teraz panu bliższa niż kultura polska? Jasne, że kultura izraelska jest mi bardzo bliska, ale nie wyrzekam się kultury polskiej, bo jestem nią silnie przesiąknięty. Lecz skłaniam się bardziej do tego, aby pielęgnować kulturę hebrajską. Czy może pan teraz powiedzieć, że pana tożsamość to tożsamość Izraelczyka? Zdecydowanie uważam się za Izraelczyka! Miriam Gobernik (Maria Fraenkel) ur. 1919 r. w Krakowie Wywiad przeprowadzony 21 lutego 2000 r. w mieszkaniu Miriam Gobernik w Hajfie. Anis D. Pordes: Z jakich rodzin pochodzą pani rodzice? Miriam Gobernik: Rodzina mamy, Dunkelblumowie, mieszkali w Podgórzu, na Lwowskiej 4. Potem, w czasie pierwszej wojny światowej, bardzo się bali najazdu Rosjan i uciekli do Wiednia. Dziadkowie zostali tam do 1938 roku. Pół roku przed anszlusem Austrii wyjechali do Palestyny. Jeden z ich synów, brat mojej matki, skończył prawo w Krakowie, wyjechał do Palestyny i był tu adwokatem. Oni zdecydowali się wtedy pojechać do niego. Rodzina ojca mieszkała z kolei na ulicy Meiselsa 8. Fraenklowie to była rodzina osiadła w Krakowie od ośmiu pokoleń. Kiedyś dotarli do Krakowa z Tarnowa. Pamiętam, że jak wybuchła wojna, matka wzięła nas na cmentarz i pokazała groby. To było rzadkie, bo kobiety w Krakowie nie chodziły na pogrzeby i tylko czasami na cmentarz. Wtedy powiedziała nam: „Jesteśmy już od kilku pokoleń w tym mieście!". Gdzie pani rodzice się poznali? To były swatane partie! Rodziny znały się nawzajem, wiedziano, która rodzina której odpowiada. Wiem, że ślub był w Podgórzu, bardzo huczny. W Krakowie zachowały się wszystkie księgi i jest tam też świadectwo ślubu rodziców. To było przed pierwszą wojną światową. Mój starszy brat, Henryk, urodził się w 1908 roku, a ja w 1919. W 1922 roku urodziła się moja siostrzyczka Dorota Danusia. Zginęła podczas wojny. Gdzie państwo mieszkaliście? Myśmy mieszkali przy ulicy Grodzkiej 8, przez osiemnaście lat, a przez dwa ostatnie lata przed wojną mieszkaliśmy przy ulicy Zyblikiewicza 15. 131 Czyją własnością był dom na Grodzkiej? To wszystko były domy czynszowe. Najpierw był dobrobyt, a potem nastały złe czasy dla nas. Ojciec sprowadzał z Niemiec z fabryki Milch&Co. nawozy sztuczne. W 1933 roku zaczął się bojkot niemieckich towarów i ojciec zaprzestał importu. Zaczęły się kiepskie czasy. Mama pracowała, założyła sobie pensjonaty. Jeden działał w Zakopanem zimą, a drugi w Rabce latem. Ciężko wtedy pracowała. Pamięta pani nazwy tych pensjonatów? W Rabce byłam po wojnie i nie ma już teraz tego domu, nazywał się „Poranek". A w Zakopanem to była między innymi taka ładna, drewniana willa, „Obrochtówka". Po wojnie nad frontowym wejściem była tabliczka, że Stalin i Lenin tam nocowali. Domów było kilka, dzierżawione - to przecież trwało od 1933 do 1939 roku. Wcześniej mama nie pracowała zawodowo, byia w domu. Jak to się stało, że tatuś zajął się właśnie handlem nawozami sztucznymi? Rodzina miała tradycje handlowe. Dziadek Fraenkel był wielkim handlowcem. Miał na przykład pasieki we wschodniej Galicji, w Brodach. W Krakowie Fraenklowie mieli cegielnię. Dziadek dostarczał też miód do wielkiej fabryki miodu pitnego w Krakowie, fabryki Wójcikowiczów. Dziadek, Dov Ber Fraenkel, był pobożnym Żydem. Z jednej strony był człowiekiem bardzo religijnym, a z drugiej, człowiekiem interesów. Rano się modlił, a potem brał synów i uczył ich handlu. Do której synagogi chodził dziadek? Aaa, proszę pani! W Krakowie wtedy były nie tylko synagogi oficjalne, ale też w każdym domu, w którym było choćby dziesięciu Żydów186, to już się razem modlono, i to się nazywało sztibl1S7. Tak samo się modlono na Meiselsa 8, trzy razy dziennie. Dziadek się modlił, a potem szedł do domu. Jadł razem z synami, bo przecież pobożny Żyd przed modlitwą nie je, i potem dopiero się zabierali do handlu. Ilu braci miał pani ojciec? Tam było siedmioro dzieci: pięciu braci i dwie siostry. Jedna z tych sióstr jest babcią tego Dawida, on jest synem mojego ciotecznego brata [mowa o chłopcu, który był u Miriam przed naszym spotkaniem]. Nie wszystkie dzieci zostały w Krakowie. Jeden z braci ojca mieszkał w Krośnie. Dwaj najmłodsi przed samą wojną szukali zarobku i założyli przedstawicielstwa firmy Józefa Fraenkla, ich stryja - jeden w Katowicach, a drugi w Wilnie. To była firma, która produkowała w Bielsku wełny. Byli agentami tej fabryki. 186 Dziesięciu dorosłych Żydów tworzy minjan (hebr. liczba, quorum). Tylko jeśli zbierze się minjan, można m.in. odprawić wspólne modły w synagodze czy odczytać Torę. 187 Sztibel, sztibl (jid. mały pokój, izdebka) - prywatna bóżniczka, jednocześnie miejsce studiów. 132 Pani dziadek był człowiekiem religijnym, a rodzice? Rodzice byli mniej religijni, ale jednak była tradycja w domu. Na przykład, w sobotę ojciec nie pracował, w piątek wieczór u nas zapalało się świece i była tradycyjna kolacja. Obowiązkowo należało być na tej kolacji! W sobotę już nie. Jak wyglądało to utrzymywanie tradycji żydowskiej? Ojciec nie chodził do bóżnicy. W sobotę przed południem chodził do swoich rodziców. Jak go dziadek poprosił, żeby przystąpił do minjanu, to szedł, jak nie - to tego unikał. Mój ojciec był najmniej pobożny z tej całej rodziny. Pozostali byli tradycyjni o wiele bardziej. Ojciec był niewierzący, dopiero tutaj niby się nawrócił - dalej nie wierzył za bardzo w Boga, ale zaczął chodzić do bóżnicy. A pani mama? Mama chodziła do bóżnicy tylko w wielkie święta: Jom Kipur188, Rosz ha-Szana189. Do której bóżnicy? Nazywała się Deiches, przy ulicy Brzozowej190. Nazywała się od nazwiska właściciela tego domu. Wnuk tego Deichesa po wojnie zmienił nazwisko - z Rożen na Różański i był w powojennej Polsce sędzią Sądu Najwyższego. To był rzadki wypadek! Wróćmy jeszcze do pani domu... Czy prowadzili państwo koszerną kuchnię? Koszerna kuchnia była dlatego, że inaczej dziadkowie by do nas nie przyszli w odwiedziny. To było bardzo ważne, żeby rodzina trzymała się razem! Dlatego też dzieci musiały mieć koszerny dom! To nie znaczy, że u nas było wszystko koszerne, ale były osobne mleczne i mięsne nakrycia. I zupełnie specjalne naczynia na Pesach191, których nie używano przez cały rok, tylko właśnie przez ten jeden tydzień. Dzieciaki jadały szynkę? O, właśnie! Ta koszerna kuchnia nie oznaczała, że się nie jadało szynki! W Krakowie Żydzi ubzdurali sobie {śmiech), że szynka jest bardzo dobra po chorobie. Na przykład, jak ktoś miał grypę, to powinien potem jeść szynkę! Szynkę się jadło na szklanych talerzykach, żeby nie strefnić zastawy. To było specjalnie krakowskie! Jak to opowiadam, to śmieją się ci, którzy mieszkali w innych miastach. Ciekawe, że mój ojciec się tego wypierał. Tylko mój brat powiedział mu: „Tatuś nie pamięta, jak codziennie wieczór kupowałem szynkę u Kurkiewicza?". Na Grodzkiej była taka wielka masarnia Kurkiewi-cza. Zresztą wtedy, w czasach tej wielkiej nagonki na Żydów, śmialiśmy się, że sklep 188 Por. przyp. 15. 189 Por. przyp. 80. 190 Bóżnica Solomona Deichesa, założona w 1910 r. w domu przy Brzozowej 6. 191 Por. przyp. 9. 133 Kurkiewicza był jedynym chrześcijańskim sklepem na Grodzkiej. Mój tato w każdym razie udawał, że nie pamięta. Mięso kupowali państwo koszerne? Tak, koszerne. Koszerne jatki były na Kazimierzu. Kto przywoził to mięso do domu? Właśnie się teraz zastanawiam... bo moja mama nie chodziła na takie zakupy! Na placu Nowym, tam się kupowało mięso, tam się też kupowało drób, zabijany na miejscu, i były takie kobiety, które skubały pióra. A na Rynku Głównym? Na Rynku Głównym był tylko nabiał, od strony Przysięgi Kościuszkowskiej, a z drugiej strony Sukiennic były kwiaty, ale mniej niż dzisiaj, i bardzo dużo owoców. Z okolicznych wsi przywożono owoce wozami i tam je sprzedawano. Moja matka chodziła tam kupować, a myśmy jej pomagali: jabłka, gruszki, truskawki. Często też robiło się zakupy na Stolarskiej, tam były różne sklepiki, na przykład z suszonymi owocami. Matka kupowała je do pensjonatów. To były wielkie ilości! Były też małe sklepiki, w których na co dzień kupowało się twarogi, białe sery, żółte sery. U Hawełki były z kolei różne ekskluzywne artykuły. Pamiętam, jak matka zaprowadziła mnie tam raz i powiedziała: „Popatrz, to są bakłażany!". Sprzedawano tam kawior, wędzonego łososia... Tam jedna kanapka kosztowała tyle, ile kolacja w domu dla pięciu osób. Na linii Sławkowska-Floriańska, linii AB, była cukiernia Maurizius. To musiał być Włoch, który zawędrował do Krakowa, i sprzedawał tam ptysie i kremówki nie z tej ziemi! Jak byłam ostatnio w Krakowie, to zawędrowałam tam, ale już nie ma tam takich ciastek! Pamięta pani jeszcze inne miejsca na Rynku? Na rogu Sławkowskiej, tam gdzie dzisiaj jest księgarnia, był wielki sklep chemiczny. Tam się chodziło kupować terpentynę i tego rodzaju rzeczy. Na podłogach w domu były parkiety i te parkiety trzeba było froterować, szczególnie przed świętami. Od strony Grodzkiej był pasaż i wielki sklep z kryształami i porcelaną, który należał do Grossów. Ogromny sklep! Zresztą większość Grossów ocalała i jeden z nich jest [już nie - red.] redaktorem tygodnika polskiego, który tu wychodzi - „Nowiny Kurier". Dalej na Rynku, za Bracką, była księgarnia - Gebethner i Wolf, ogromna księgarnia i wypożyczalnia. Obok była wielka apteka, nie pamiętam, jak się nazywała. Obok był pałac Pod Baranami... Tych wszystkich kawiarni, które mają dzisiaj ogródki - tego nie było. A Feniks? Feniks był na Świętego Jana. Był wtedy budowany i była wielka dyskusja krakowian, przede wszystkim architektów, czy nie zepsuje to perspektywy Rynku. Mówiono, że to zbrodnia i że tak nie wolno budować. Na jednej z kamienic na Rynku, na rogu Floriańskiej, 134 jest napis: „Niech stoi ten dom, dopóki mrówka nie przejdzie dookoła równika, a żółw nie wypije całego morza". Tam na dole była apteka - w ogóle było dużo aptek w Krakowie. Była też tak zwana Szara Kamienica, która należała do człowieka z pokolenia naszych dziadków, to był pan Grau192. Obowiązywało wtedy postanowienie Rady Miasta, że Żydzi nie mogą być właścicielami kamienic193. Wtedy ten pan Grau, który był pobożnym Żydem, a jego żona jeszcze bardziej pobożną Żydówką - powiedzieli: „No, jak trzeba, to się będziemy chrzcić...". Rzeczywiście się wychrzcili i mogli pozostać właścicielami tej kamienicy. Grau tłumaczył się na „szary" i tak powstała Szara Kamienica. Do jakich szkół chodziła pani i pani rodzeństwo? Mój brat Henryk chodził do polskiego gimnazjum państwowego, natomiast ja, a po mnie moja siostra, chodziłyśmy do Gimnazjum Hebrajskiego194. Brat chodził do polskiego gimnazjum z dwóch przyczyn. Przede wszystkim dlatego, że mój dziadek Fraenkel nie zgadzał się na świeckie wychowanie, a szczególnie nie akceptował Hebrajskiej Szkoły. Hebrajska Szkoła była dla niego pierwszym stopniem do asymilacji. Tymczasem on chciał, żeby wnuki zostały pobożnymi Żydami. Nie rozumiał, że to już niemożliwe. Dziadek miał decydujący głos w rodzinie? Nie miał, ale nikt go nie chciał obrazić. Opowiem coś jako ciekawostkę. Mój brat był o jedenaście lat starszy ode mnie. Raz dziadek przyszedł do nas. U nas pracowała wtedy gosposia, nazywała się Frania, była w naszym domu dwadzieścia parę lat. Brat był wtedy w szkole, więc dziadek pyta Frani - bo wiedział, że pytając rodziców, nie dojdzie prawdy: „Gdzie jest Heniek?". Frania zaczęła się wykręcać, więc dziadek zwrócił się do mnie i pyta znowu: „Gdzie Heniek jest?". Ja zdążyłam tylko powiedzieć: „W szko...", zanim poczułam na sobie lodowate spojrzenia rodziców. Frania zamarła, a ja nie zdołałam już nic więcej wykrztusić. Dziadek się zorientował, oczywiście. On chciał, żeby brat się uczył eksternistycznie w domu i zdawał tylko egzaminy. Nie chciał mu ukierunkowywać życia, ale też nie chciał, żeby on przebywał w polskiej szkole z kolegami. Nie rozumiał wówczas, że Heniek był w większym niebezpieczeństwie w ogólnym polskim gimnazjum, razem z kolegami Polakami i postępowymi Żydami, aniżeli w Gimnazjum Hebrajskim, które jednak miało ten żydowski koloryt. Gdzie mieściła się szkoła brata? To była szkoła Jaworskiego, u zbiegu Rynku i Grodzkiej - tam gdzie Wierzynek. To była szkoła męska? Tak. Były tylko gimnazja męskie. Jedno państwowe gimnazjum było żeńskie, ale tam przyjmowano tylko dwie Żydówki do każdej klasy. Było jedno takie gimnazjum państwowe. Pol- 192 Por. przyp. 183. 193 Do potowy XIX w. Żydzi nie mogli nabywać nieruchomości ani ziemi na własność. Dokonywała tego gmina żydowska, a poszczególne osoby dzierżawiły kamienice i grunty od gminy. 19" Por. przyp. 5. 135 skich gimnazjów było więcej, ale prywatnych. W każdym razie w całym Krakowie żeńskie gimnazjum państwowe było jedno, gdzieś na Starowiślnej, nie pamiętam dokładnie gdzie. Ale wiem, kogo tam przyjmowali! Na przykład myśmy mieszkali w jednym domu z bardzo wysokim urzędnikiem kolei państwowych, inżynierem Menasze. Jego dwie córki zostały przyjęte do tej szkoły, dlatego że on był urzędnikiem państwowym. Były prywatne gimnazja, na przykład w pałacu Spiskich albo na Wolskiej - gimnazjum imienia Emilii Plater. A nasze Gimnazjum Hebrajskie to była wielka szkoła i na wysokim poziomie. Nauczyciele byli bardzo inteligentni! To byli młodzi ludzie i gdyby nie trudności, gdyby nie głęboki antysemityzm w społeczeństwie, mogliby być wykładowcami akademickimi. Mieliśmy doskonałych nauczycieli, takich, którzy rzeczywiście wpłynęli na dalsze nasze życie. Kto lub co zadecydowało o tym, że poszła pani do Gimnazjum Hebrajskiego, mimo że pani dziadek był przeciwny takiemu wychowaniu? Przede wszystkim: jestem o jedenaście lat młodsza od brata. Nie pamiętam, czy dziadek jeszcze żył, gdy ja szłam do szkoły. Chodziła pani do Gimnazjum Hebrajskiego od pierwszej klasy? Przez pierwsze trzy lata chodziłam do szkoły powszechnej imienia Marii Konopnickiej, na ulicy Sebastiana, róg Dietla. Po tych trzech latach rodzice wiedzieli, że będę miała trudności z hebrajskim, więc mnie posłali do czwartej klasy Gimnazjum Hebrajskiego. Nasze gimnazjum było bardzo drogie, bo było prywatne. Mój ojciec był na szczęście jednym z założycieli tej szkoły i myśmy z siostrą miały zniżkę. Zniżka była też za posyłanie więcej niż jednego dziecka i za dobre wyniki w nauce. Mimo wszystko prywatna szkoła to jednak był wtedy wielki wydatek. Ale najważniejsze zawsze było wykształcenie - w ogóle u Żydów i szczególnie w naszej rodzinie. Czy w pani domu panowała syjonistyczna atmosfera? Nie raz mówiło się o tym, ponieważ mój ojciec był syjonistą - ale socjalistą. On widział, że w Polsce nie ma wielkich szans dla Żydów. Dopóki trwały rządy marszałka Piłsud-skiego, nie było dyskryminacji. Potem Żydzi zobaczyli, że wielkiej przyszłości przed nimi nie ma. Pamiętam, że jak szłam na uniwersytet, to wszyscy pytali: „Po co ty idziesz na uniwersytet, przecież i tak nigdy nie dostaniesz pracy!". Moja matka, która była bardzo rozsądna, gdy raz usłyszała to pytanie, powiedziała: „Świat przecież jest szeroki, można gdzieś indziej pracować!". Ja za to przez chwilę nawet nie myślałam wtedy o żadnej emigracji, sądziłam, że zostanę w Polsce. Nie zastanawiałam się, co będę robić, gdy skończę studia. Pamiętam, że było bardzo dużo absolwentów uniwersytetu, którzy u nas w gimnazjum odbywali praktyki. Oni rzeczywiście po studiach i tych praktykach nie mogli dostać żadnej pracy, chyba że gdzieś na prowincji, też w szkołach hebrajskich. Na studia można było się wtedy dostać na różne fakultety, nie było ograniczeń. Ograniczenia były na medycynę - numerus nullus195, a na farmację - numerus clausus196. 195 Numerus nullus (lac. liczba żadna) - całkowity zakaz przyjmowania na studia lub do jakiegoś rodzaju pracy przedstawicieli mniejszości narodowych. 196 Por. przyp. 43. 136 Który okres z czasów szkolnych najlepiej pani zapamiętała? Ooo, studiów to raptem były dwa lata wszystkiego. Ja w 1937 roku zdawałam maturę, a w 1939 wybuchła wojna. Kim byli pani najbliżsi przyjaciele, koleżanki, koledzy ze szkoły? W gimnazjum, które, trzeba pamiętać, było szkołą koedukacyjną, myśmy byli samowystarczalni. Tworzyliśmy zgrane towarzystwo chłopców i dziewcząt. Ja znałam trochę młodzieży polskiej. Spotykaliśmy się na Plantach, w końcu miejsca zabaw i spotkań były te same. Ale było to dla nas krępujące: zarówno na nich patrzono złym okiem, jak na nas - nasi krewni i znajomi. Moja najbliższa przyjaciółka chodziła z chłopcem Polakiem. Pamiętam, że kilka razy przychodziła do mojej mamusi po poradę. Ze swoją matką bała się o tym rozmawiać. Moja mama jej tłumaczyła, że ten związek nie ma żadnej przyszłości. To było w 1938 roku. Czy należała pani do jakichś' organizacji? Ja byłam socjalistką. W szkole nie wolno było oficjalnie należeć do żadnej organizacji, to było zabronione. Działała tylko drużyna skautowska197. Ale ja do niej nie należałam, nie jestem takim zorganizowanym typem. Gdzie się spotykaliście ze znajomymi? W domach, a poza tym chodziliśmy na długie spacery na Błonia, do parku Krakowskiego, parku Jordana, na Wolę Justowską, kopce, jeden i drugi, okolice Krakowa: Krowodrza, Krzemionki. Planty Dietla. Zimą jeździliśmy na nartach, tam, na Woli Justowskiej, latem chodziliśmy na baseny, a po Wiśle pływaliśmy kajakami. W czym przejawiały się pani socjalistyczne przekonania? Na ogół socjalizm wyrażał się w służbie. Wobec tego przede wszystkim brałam udział w zebraniach PPS, potem zbierałam pieniądze dla ludzi, którzy przebywali w więzieniach. Należała pani do PPS? Nie, byłam za młoda. Zbieraliśmy pieniądze dla więźniów komunistycznych, chodziliśmy na wiece pierwszomajowe i tak dalej. Moja mama zawsze ze mną chodziła, bo się bała, że mnie aresztują. Koledzy ze szkoły należeli na ogól do organizacji syjonistycznych. Wiedziało się o tym, prawda? Wiedziało się. Patrzyło się na to nieobojętnie, raczej przychylnie. Dlatego że tacy młodzi ludzie mieli nieegoistyczne podejście do życia. Młodzież, która się interesowała sprawami socjalnymi, względnie syjoniści, była lepiej postrzegana wśród swoich. 197 Por. przyp. 77. 137 Byliśmy idealistami! Zresztą może mi się tylko tak wydaje, bo młodymi oczami widzi się troszkę inaczej. Dlaczego zdecydowała się pani studiować biologię? Ja chciałam studiować medycynę, ale tam mnie nie przyjęli. Najbardziej pokrewna jest biologia. Poza tym była taka zasada na uniwersytecie, że kto skończy! jeden fakultet, mógł bez egzaminów zostać przyjęty na drugi. Myślałam więc, że biologia na pewno mi w tym pomoże. Za daleko wybiegałam w przyszłość... Gdzie odbywały się zajęcia? Na Świętej Anny wykładana była anatomia porównawcza kręgowców... Zapamiętała to pani! O, ja pamiętam jeszcze wiele takich rzeczy. Byłam bardzo ambitna, myślałam, że jak będę miała same celujące, to mnie przyjmą na medycynę. Czy atmosfera na waszym wydziale była nieprzyjazna dla Żydów? U nas, na przyrodzie - nie, gdzie indziej nawet się bito. We Lwowie strzelano, u nas nie. Na uniwersytecie grono profesorskie bardzo przyzwoicie się zachowywało. Wszystkich traktowało jednakowo. To byli bardzo kulturalni ludzie i bardzo wykształceni. A studenci... nie mogę powiedzieć, żebyśmy razem żyli, myśmy żyli obok, zawsze obok. Ja miałam wokół siebie raczej towarzystwo żydowskie. Pamiętam taką nieprzyjemną historię: to było na chemii. Weszła do sali bojówka i kazali mnie i mojej przyjaciółce wstać z ławki. Myśmy nie chciały. Wtedy jeden z tych chłopaków podszedł do koleżanki i przeciął jej sukienkę. Sukienka była zrobiona z włóczki. On zaczął nawijać ją wtedy na kłębek, prując sukienkę. W tym momencie wszedł do sali wykładowca anatomii - profesor Grudziński. Kiedy to zobaczył, wyrzucił chłopaków natychmiast. Podszedł do mojej koleżanki, podniósł ten kłębek i powiedział: „Bardzo mi przykro, że coś takiego zdarzyło się na naszej uczelni! W imieniu całego narodu polskiego panią przepraszam!". Ten profesor później spotkał mnie w czasie wojny i zaproponował, żebym zrobiła u niego pracę magisterską. Nic z tego nie wyszło, bo musiałam przecież uciekać. Wspominała pani o pobiciach... Tak... W 1939 roku były ostatnie zapisy na wykłady. Mądrzy Żydzi wkładali do indeksu banknot i podawali go urzędnikowi, a ten po prostu wpisywał nazwisko na listę. Ale nie ja! To była ostatnia sobota, kiedy można się było zapisać, tuż przed samym wybuchem wojny. Przy wejściu - wszystko działo się w Collegium Novum - był stolik z ulotkami i stała grupka studentów, którzy chcieli mi wręczyć ulotkę. Ja odmówiłam, powiedziałam: „Nie, dziękuję!". Jeden z nich pobiegł za mną i pyta: „Bo co, koleżanka może Żydówka?". Drugi krzyknął: „A może komunistka?". Ja odkrzyknęłam na to: „Jedno i drugie!". Podbiegłam do okienka po lewej stronie, tam była taka żelazna poręcz, i się jej chwyciłam. Oni zaczęli mnie szarpać, wreszcie przybiegł jeszcze jeden, który uderzył mnie kastetem po rękach. 138 Puściłam wtedy poręcz i spadłam ze schodów. Wtedy mi się wydawało, że to było bardzo wysoko - gdy byłam tam niedawno, to zobaczyłam, że tam są tylko cztery schody, a myślałam, że było ich znacznie więcej! To wszystko było strasznie przykre! Potłukłam się bardzo, ale dowlokłam się jakoś do apteki na Rynku i zadzwoniłam do ojca, żeby po mnie przyjechał. Ojciec wziął fiakra, zawiózł mnie do domu, a sam wrócił, poszedł do tego pedla198, który przyjmował zapisy, i wpisał mnie na zajęcia. Ale to już było w przededniu wojny... Byłam wtedy na trzecim roku studiów. Miała pani przyjaciół na uniwersytecie? Byłam już wtedy w Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. Ta organizacja należała do PPS, to była ich młodzieżówka na uniwersytecie. Bardzo ciekawa grupa ludzi! Na przykład Cyrankiewicz, jego pierwsza żona i cała masa innych ludzi. Niestety, jak się kończy naukę, to takie grona zwykle się rozpadają. Dlatego ta grupa była dla mnie przez chwilę moim najbliższym towarzystwem. Gdzie odbywały się spotkania? Przede wszystkim w lokalu PPS, poza tym mieliśmy pokoik na uniwersytecie. To była legalna organizacja, więc myśmy mieli też opiekuna na uniwersytecie. Jakie książki pani czytała? O, ja dużo czytałam! Polskie książki. Nie czytała pani książek po hebrajsku? Hebrajskiego w szkole uczono, ale wykładowym językiem był polski. Były takie przedmioty, jak historia Żydów, literatura hebrajska. Nasz nauczyciel w szkole był lektorem na uniwersytecie, nazywał się Benzion Katz. Potem został rektorem uniwersytetu w Tel Awiwie. Był nie tylko nadzwyczajnym pedagogiem... Uczył u nas hebrajskiego i łaciny. Znał też grekę, ale greki już się nie uczyliśmy. Cale nasze gimnazjum było prowadzone w języku hebrajskim współczesnym, ponieważ było nastawione na to, żeby ułatwić jego wychowankom aklimatyzację w Palestynie. Wielu naszych kolegów pojechało na Technion w Hajfie. A dziewczyny jechały albo na uniwersytet, albo do szkoły pielęgniarskiej - to była bardzo dobra szkoła w Jerozolimie, przy szpitalu Hadasa. Wróćmy jeszcze do nauki języków... Łatwiej czytało mi się po polsku aniżeli po hebrajsku. Moim językiem rodzinnym był polski. W szkole czytałam po hebrajsku bardzo mało, poza tym trzeba było czytać te książki, które w tamtych czasach po hebrajsku pisano. Niestety, te książki były strasznie nieciekawe! Język hebrajski był bardzo ubogi, nie to co dziś! Więc czytaliśmy po polsku, bardzo dużo. Radia właściwie nie było i dlatego to lektura stanowiła naszą ulubioną rozrywkę. 198 Dawna nazwa woźnego uniwersyteckiego. 139 Czytałam całą literaturę światową! Wtedy były takie piękne wydania dzieł laureatów Nobla... Czytali państwo jakieś gazety? Mało gazet czytałam. „Wiadomości Literackie", „Szpilki"... Przyznam, że codziennych gazet nie czytałam. W domu czytano „Nowy Dziennik"199 - nie wiem, czy był prenumerowany, ale wiem, że czytano. Mój ojciec czytał dużo prasy, siadywał w kawiarni u Noworol-skiego i tam czytał wszystkie gazety. Brat czytał, oczywiście, gazetę socjalistyczną. Ale on w Krakowie bywał mało, bo studiował w Warszawie. Mój brat był komunistą i nawet siedział przez dwa lata w więzieniu. Właściwie został zmuszony do opuszczenia Polski. Skreślono go z listy adwokatów, dlatego że stracił prawa obywatelskie i nie miał z czego żyć. Nie wiedział, co ma robić! Wtedy rodzice postanowili, że pojedzie do Wiednia, do dziadków Dunkelblumów. W Wiedniu była wyższa szkoła handlu zagranicznego, bardzo znana. Istniały właściwie trzy takie szkoły: jedna we Lwowie, druga w Wiedniu, a trzecia w Antwerpii. Rodzice zdecydowali więc, że brat zamieszka u dziadków i będzie mógł się tam uczyć. Wyjechał, a z jego wyjazdem wiąże się ciekawa historia. Któregoś dnia mój ojciec, idąc ulicą, spotkał prokuratora Szypułę, który prowadził proces, w którym mój brat został skazany. W tym procesie mój brat nie był zresztą głównym oskarżonym, skazano większych działaczy od niego. Więc spotkali się i Szypuła zapytał wtedy mojego ojca: „Co pana syn robi?". Ojciec odrzekł: „Mój syn wyjechał za granicę!". Na co prokurator: „Bo właśnie szykuje się nowy proces, rewizyjny!". Taka sytuacja nigdzie nie mogłaby się zdarzyć: żeby prokurator rozmawiał z ojcem oskarżonego, i to w dodatku Żyda! Nigdzie, tylko w Krakowie. W każdym razie mój brat nie wrócił do Polski. W 1939 roku wyjechał do Anglii, na Oksford. Poszedł potem do angielskiego wojska - chciał zaciągnąć się do polskiej armii, ale go nie przyjęto. W armii angielskiej był do końca wojny, wrócił do Oksfordu i był tam przez trzydzieści lat profesorem ekonomii rolniczej. Zaproszono go wreszcie do Wrocławia, aby tam stworzył nową katedrę. Wrócił, ale był bardzo rozczarowany ustrojem. Kim byli goście w państwa domu, najbliżsi znajomi pani rodziców? Za moich czasów Polacy nie przychodzili już do naszego domu. Wiem tylko, że gdy byliśmy jeszcze mali, zdarzały się jeszcze takie wizyty. W święta rodzice posyłali znajomym Polakom macę, a na Boże Narodzenie dziadek posyłał temu właścicielowi fabryki miodu pitnego wielką rybę z marcepanu. Powiedziałabym więc, że stosunki między nami a Polakami były bardzo poprawne. Czy Polacy rewanżowali się podobnymi prezentami? Nie pamiętam. Ale pamiętam, że zapraszali nas na choinkę w Boże Narodzenie. Moja matka była bardzo zaprzyjaźniona ze swoją mamką. Ta właśnie mamka razem ze swoim mężem często do nas przychodzili. Ale to byli już inni ludzie: to nie była inteligencja, ale osoby z „ludu". Bardzo mili, stosunki między nami były wręcz rodzinne. Moja matka odnosiła się do tej mamki jak do bardzo bliskiej osoby i ona do mojej mamy też. 199 Por. przyp. 6. 140 Czy pani rodzice bywali gdzieś? Byli do kogoś zapraszani? Tak, ale bywali bez nas. Chodzili na przykład na bale. Był bal Reduty, na przykład. No i oczywiście wychodzili gdzieś na sylwestra i tańczyli. Pamięta pani gdzie? Hm... nie. To było, kiedy byliśmy mali. Wiem, że bale Reduty to były bale maskowe. Raz wujek z Palestyny przysłał mamie taki strój Beduinki. A potem były ciężkie czasy... A wy, młodzi, tańczyliście? Tak, myśmy tańczyli bardzo dużo! Gdzie? W Żydowskim Domu Akademickim200 na ulicy Przemyskiej. Tam mieszkali chłopcy z prowincji i oni urządzali zawsze bardzo ładne bale. Czy były jakieś studenckie kawiarenki? Do Cyganerii mnóstwo nas chodziło! Chodziło się na five o'clock. Ale bywała tam raczej złota młodzież, bo to dużo pieniędzy kosztowało. Poza tym po południu miało się jeszcze zajęcia na uniwersytecie. Myśmy uczyli się na ogół do szóstej wieczór, a ja dawałam jeszcze korepetycje. Polakom? Nie, Żydom. Czy w czasach studenckich Polacy i Żydzi pomagali sobie nawzajem? W przerwach znajdowaliśmy sobie miejsca na Plantach czy jakąś salę i uczyliśmy się razem. Ale oni się bali, bo byli potem szykanowani: że z Żydami i tak dalej... Holokaust: Pani Miriam Gobernik przeżyła we Lwowie i na aryjskich papierach w Krakowie. Jak to się stało, że pani wyjechała do Palestyny? Zdecydowałam się już po wojnie. Ojciec przeżył wojnę w Chinach, potem cała rodzina 200 Powstały w 1926 r. Żydowski Dom Akademicki na ul. Przemyskiej 3 byt jednym z najistotniejszych punktów na kulturalnej mapie przedwojennego żydowskiego Krakowa. Najbardziej znane i najczęściej wspominane spośród wydarzeń artystycznych były niezliczone wystawy malarstwa i rzeźby autorstwa twórców żydowskich. 141 przeniosła się do Nowej Zelandii. Mnie koniec wojny zastał w Tyrolu. Wiedziałam wtedy, że w Polsce nikt nie przeżył. Ale - to ważne - nie wiedziałam, że powstała Polska Ludowa, bo gdybym wiedziała, wróciłabym do Polski, byłam przecież komunistką! Ale nie wiedziałam, na swoje szczęście... Do Tyrolu przyjechali żołnierze z brygady żydowskiej, w której służył też mój przyszły mąż. Były takie żydowskie oddziały palestyńskie w wojsku angielskim, i ci żołnierze się nami bardzo dobrze zaopiekowali. Dzięki nim właściwie przyjechałam tutaj. Dlatego że w nich zobaczyłam innych ludzi niż tych Żydów, których znałam i nie lubiłam. Pojechałam więc do Palestyny. Przez chwilę miałam zamiar jechać do Anglii, ale mój brat był jeszcze w armii, nie mógł mi pomóc i sam powiedział: „Jedź do Palestyny, tam są przecież dziadkowie, wujek i ciotka. Odetchnij trochę po tej wojnie, a potem zobaczysz!". Postanowiłam więc pojechać, potem poznałam mojego męża i nie żałowałam tej decyzji. Kiedy po raz pierwszy przyjechała pani do Polski? Pięćdziesiąt dwa lata później. Jakie były pani wrażenia? Przyjechała pani wtedy do Krakowa? Tak, ale zaczęło się od tego, że... wie pani, gdybym była umarła i po tych pięćdziesięciu latach zmartwychwstała albo żyła na jakiejś innej planecie i stamtąd przyjechała do Polski, to dokładnie tak bym się czuła. Ja byłam u siebie i zupełnie obca jednocześnie. To było bardzo wielkie przeżycie dla mnie. Najpierw spędziłam dwa dni w Warszawie, więc troszeczkę się oswoiłam. Byłam zresztą razem z moją synową, pokazywałam jej to wszystko, więc czułam się trochę jak mentor. Musiałam się trzymać! A potem pojechałyśmy do Krakowa. W Krakowie jak dawniej jakiś kamień krzywo leżał, to tak leży do dziś dnia. Tyle że Rynek był kiedyś pokryty kocimi łbami, a teraz nie - to jedyne, co się zmieniło. Poszła pani do swojego dawnego domu? Tak, ale nie weszłam do mieszkania. To dlatego, że wiedziałam, że tam mieszkają trzy rodziny. Brat był w Polsce zaraz po wojnie. Pojechał też wtedy do Kielc szukać grobu matki i siostry. W Kielcach go wyśmiali, powiedzieli: „Proszę pana, tu rozstrzeliwali codziennie dziesiątkami, więc gdzie i jak pan chce coś znaleźć?!". Więc ja nie pojechałam już do Kielc. Brat poszedł też do naszego mieszkania, ale do tego na Grodzkiej. To był dobry wybór, bo w mieszkaniu na Zyblikiewicza może by zobaczył jakieś znajome meble, może byłoby nieprzyjemnie. A w tym mieszkaniu na Grodzkiej mieszkaliśmy tylko do 1937 roku. Poprosił tam, żeby pozwolono mu wyjść na balkon i popatrzeć stamtąd na Rynek. Kiedyś to były trzy pokoje, teraz zrobiono cztery. Zaraz po wojnie mieszkały tam trzy rodziny, miały wspólną kuchnię i łazienkę. Czy pani poszła na Zyblikiewicza? Poszłam zobaczyć dom z zewnątrz, również na Grodzką. Popatrzyłam na to wszystko i tyle. Nie chciałam ludziom przeszkadzać. 142 Czuła się pani w Krakowie dobrze czy źle? Byłam bardzo szczęśliwa. Po tym pierwszym, smutnym spacerze przez dzielnice, w których przed wojną mieszkali Żydzi, było już wszystko dobrze. Już jak mordowano Żydów w czasie wojny, było mi ich żal, od razu poczułam się też Żydówką. To zresztą było bardzo powszechne wśród Żydów, którzy czuli się Polakami, że gdy zabijano Żydów, to oni jednak odczuwali wspólnotę. Czytałam o tym potem we wspomnieniach wielu ludzi. Przeszłam przez te żydowskie dzielnice... na przykład ulica Jasna201, wtedy Jasna, a teraz czarna zupełnie; ulica Sarego, która kiedyś nazywała się Zielona - w ogóle te nazwy zupełnie nieprzystające do rzeczywistości... Poszłam oczywiście pod szkołę, weszłam do środka. Sprzątaczka, która tam stała, mówi: „Ja już wiem, pani patrzy takim łzawym okiem - pani na pewno była tutaj uczennicą!". Przeszłyśmy troszeczkę dzielnicą żydowską, która zupełnie inaczej została mi w pamięci. Zresztą dzisiaj Kazimierz jest o wiele ładniejszy - na przykład ulica Krakowska, która jest piękna, wyremontowana. Jak się pani czuła wtedy w Krakowie? Moja synowa mówiła mi: „Ty jesteś tutaj taka młoda!". Więc kiedy stałyśmy tam, na Rynku, powiedziałam jej: „Bo tutaj stoi dziesięcioletnia dziewczynka! Właśnie tak czuję się na Rynku, tam gdzie mieszkałam, gdzie upłynęło moje dzieciństwo!". Ciekawe, że dzisiaj mówi się o antysemityzmie w Polsce - ja go nie odczuwałam. Może dlatego, że ludzie, których spotkałam, wiedzieli, że jestem z Izraela, i nie chcieli mnie obrazić... Czym jest dzisiaj dla pani Kraków? Ooo, bardzo ważnym miejscem! Zastanawiam się, czy raz jeszcze pojadę do Krakowa, tak bez przyczyny. Ale gdyby któreś z moich wnuków chciało pojechać... Na przykład, jedna z wnuczek powiedziała mi: „Już wszyscy byli w Krakowie: mama była w Krakowie i tyś była w Krakowie, a ja jeszcze nie byłam!". Ja na to: „Jak tylko chcesz jechać, to ja pojadę! Wiesz o tym, że pojadę!". Sama nie... Dlaczego? Bo ja się tam okropnie czuję sama. Nie dlatego, że to akurat Kraków, ja wszędzie, jadąc sama, będę się czuła samotnie. Ja tam mam gdzie chodzić, ja się tam czuję bardzo dobrze, ale jednak samotnie. Co godzina ten hejnał... Kiedy jestem z rodziną albo z przyjaciółmi, to jest coś innego. Kiedyś przyjaciółka opowiadała mi, że poszła do biblioteki uniwersyteckiej w Collegium Maius. A tam dzisiaj już nie ma biblioteki - ja o tym wiedziałam, a ona jeszcze nie. Tam się z niej śmiali, nawet nie wiedzieli, że przed wojną mieściła się tam biblioteka. Czy śni się pani Kraków? Tak! 201 Obecnie ul. Bogusławskiego. 143 Ten przedwojenny? Nie ma przedwojennego Krakowa! Kraków jest jeden! Nie śnią mi się ludzie, śni mi się miasto. Chodzę po Krakowie! To miasto jest we mnie bardzo zakorzenione, wrosło mi w serce. Rozmawiam z ludźmi pochodzenia polskiego, którzy są z innych miast albo z innych miasteczek, nawet z Warszawy. Oni nie są tak przywiązani do Warszawy, jak my do Krakowa. Może dlatego, że dzisiaj Warszawa jest inna. Niemcy zburzyli Warszawę, nie ma starej Warszawy. A nasz Kraków został taki, jaki był. Szofer, który mnie woził po mieście - bardzo miły człowiek, z jego rodziną bardzo się zaprzyjaźniliśmy - tłumaczyłam, gdzie co dawniej było. Ja go oprowadzałam po Krakowie przedwojennym, a on mnie po Krakowie dzisiejszym. Zresztą zmieniło się mało. Czym się pani zajmowała w Izraelu? Byłam nauczycielką, uczyłam przez trzydzieści lat przyrody. Wykładała pani na uniwersytecie? Uczyłam w szkole średniej. Tutaj w końcu ukończyłam studia, które trzykrotnie przerywała mi wojna. Przecież nawet tu, w Jerozolimie, po dwóch latach mojego pobytu też wybuchła nasza wojna. Ale dzisiaj biologia się zupełnie zmieniła, dzisiaj jest biochemia... Czym jest dla pani język polski? Bardzo mi jest bliski, bliższy niż hebrajski. W dalszym ciągu bliższy niż hebrajski? Nie mogę chyba właściwie powiedzieć, że bliższy. Byłam przecież nauczycielką, z mężem mówię po hebrajsku, tak samo z dziećmi. Ale ile razy się spotykamy, krakowianie i Polacy, to zawsze mówimy po polsku. Czy uważała pani, że dzieci nie muszą mówić po polsku? Naszym językiem jest hebrajski, ale moje dzieci musiały się też uczyć innych języków. Przede wszystkim angielskiego, w szkole. Moi synowie trochę rozumieją po polsku i troszkę rozumieją po rosyjsku. Słyszeli, jak mówiliśmy tymi językami w rodzinie, ja tu przecież miałam rodzinę - między innymi tych, którzy ocaleli w Rosji. W Polsce po zagładzie nikt nie ocalał. Byli więc tutaj Dunkelblumowie, Fraenklowie - i mówili po polsku. Tym z mojej generacji było bardzo trudno nauczyć się hebrajskiego, niektórzy do końca życia mówili tylko po polsku. Kim się pani dzisiaj czuje? Dzisiaj czuję się Izraelką, ale polskiego pochodzenia. Wie pani, Tuwim to tak ładnie napisał: „My, Żydzi polscy". Dzisiaj mnie dotyczy przede wszystkim to, co się dzieje z Żydami. Marcel Goldman ur. 1926 r. w Krakowie Wywiad przeprowadzony w maju 2001 r. w mieszkaniu Marcela Goldmana w Tel Awiwie. Anis D. Pordes: Gdzie się pan urodził? Marcel Goldman: Urodziłem się w 1926 roku w Krakowie. Na ulicy Krowoderskiej, róg placu Słowiańskiego, rodzice mieli sklep i mieszkanie, w jednej kamienicy. Ale urodziłem się w Podgórzu, tam gdzie mieszkała moja babcia. Moja mama pojechała do babci do Podgórza mnie urodzić, oczywiście z pomocą akuszerki. Wtedy jeszcze nie było powszechnie przyjęte rodzić w szpitalu. Jak się nazywali pana rodzice? Ojciec Maks Goldman, mama - Sara, z domu Goldberger. Z jakich rodzin pochodzili pana rodzice? Ojciec stracił rodziców, jak miał trzynaście lat, wychowywał się u stryja, w rodzinie Gold-manów w Żywcu. To nie byli ludzie pobożni. Może tradycyjni, ale nie ortodoksyjni. Natomiast rodzice matki byli pobożnymi Żydami, dziadek nosił brodę, mieszkali na Rękawce 14. Moja matka miała siostrę i trzech braci. Z tego dwóch braci było starszych od mojej mamy, a siostra i jeden brat byli młodsi. Wszyscy mieszkali w Krakowie. Najmłodszy brat mieszkał w Podgórzu, niedaleko rodziców. Jako ostatnie z dzieci był przy rodzicach najdłużej i ponosił odpowiedzialność za ich utrzymanie. Oni mieli w Podgórzu dwa sklepy. Formalnie jeden z nich należał do babci i dziadka, a drugi do niego, ale właściwie to on prowadził obydwa sklepy, żeby moi dziadkowie mieli z czego żyć. Co to były za sklepy? To wszystko były sklepy galanteryjne, drobna odzież: koszule, skarpetki, krawaty, różnego rodzaju bielizna, przybory do szycia, guziki, nici... 145 10. Ich Miasto Wróćmy na chwilę do ojca. Jak to się stało, że przeniósł się do Krakowa? Mój ojciec został wysłany przez wujków do średniej szkoły zawodowej w Cieszynie i tam się wykształcił jako skórnik. Potem jeździł po całej Polsce i był przedstawicielem firmy skórzanej Perlberger. To było w latach dwudziestych. W ramach tych swoich podróży przyjechał do Krakowa i tu nagle zaczął go boleć ząb. Poszedł do dentysty i w poczekalni spotkał moją mamę ze swoją matką, które też przyszły do dentysty. Poznali się więc w tej poczekalni i ojciec się w mojej matce zakochał! Oczywiście, w związku z tym, że moja mama pochodziła z pobożnej rodziny, oni nie mogli się spotykać poza jej domem. A jeżeli się spotykali, to w domu, w obecności trzeciej osoby. Potem, jak się zaręczyli, to dziadek w wyjątkowych sytuacjach pozwalał im samym wyjść na spacer. Pobrali się w 1925 roku. Jak to się stało, że zamieszkali na placu Słowiańskim? To jest ciekawa historia... Moja babka ze strony mamy pochodziła ze wsi. Rodzina mojej babki, Wichnerowie, miała gospodarstwo rolne we wsi niedaleko Swoszowic, w Zbydnio-wicach. Tam, na górce, która się nazywała Pokrzywki, mieszkały dwie rodziny żydowskie: Szajnowie, oni mieli szynk, i Wichnerowie, którzy mieli gospodarstwo... Więc w jaki sposób dziadkowie przenieśli się do Krakowa? To była właściwie zasługa mojego ojca. Na tej wsi im się stosunkowo marnie wiodło. Ale tak jak było to przyjęte w tamtych czasach, kiedy mój ojciec pobrał się z moją mamą, to powinien dostać posag. Ten posag został przyrzeczony, ale go nie wypłacono, bo im się źle wiodło. Ojciec namówił wtedy rodziców mamy, żeby sprzedali to gospodarstwo na wsi i przenieśli się do Krakowa. Miał dwa cele: po pierwsze, chciał poprawić ich byt, a po drugie, zależało mu na posagu, który mu się należał. Babcia bardzo się opierała, bo nie wyobrażała sobie, jak można żyć bez krowy, ale wreszcie zdecydowali się przenieść. Ojciec pomógł im znaleźć mieszkanie na Rękawce, tak aby babcia na Krzemionkach mogła trzymać swoją krowę, braciom mojej mamy pomógł pozakładać sklepy w Krakowie. Wszyscy synowie otworzyli takie same sklepy. Były dwa sklepy w Podgórzu, na ulicy Salinarnej, to były sklepy najmłodszego brata mamy, Janka, i dziadków. Starszy brat mamy, Moniek, otworzył sklep na Długiej, a najstarszy brat, Izek, na Starowiślnej. Wszyscy w tej samej branży. Ojciec dostał wreszcie przysługujący mu posag i za te pieniądze rodzice otworzyli sklep na placu Słowiańskim. Tam też zamieszkali i ja tam się urodziłem. To było mieszkanie czynszowe, połączone ze sklepem. Mieściło się na parterze, kuchnia była połączona ze sklepem, a dwa pokoje - sypialnia i coś w rodzaju salonu - były na końcu długiego korytarza, wspólnego dla wszystkich lokatorów. Mieszkanie nie było komfortowe, bez łazienki, z wygódką na zewnątrz, na podwórzu. Stamtąd wyprowadziliśmy się w 1933 roku. Tymczasem babcia mieszkała w Podgórzu, bo przyszła do miasta z krową. Na Krzemionkach w tych czasach były jeszcze gospodarstwa rolne, dziadkowie płacili więc jakiemuś chłopu za trzymanie krowy. Dziadek codziennie rano miał obowiązek ją doić. Pamiętam, jak wychodził rano z czystą ściereczką i wiaderkiem, bo babcia nigdy nie zjadła kawałka sera albo masła, którego sama nie zrobiła... W życiu nie kupiła masła od tak zwanej baby. Pamiętam moją babcię, jak siedziała na taborecie w kuchni i robiła masło. Pamiętam też wiszącą na krześle ściereczkę, w której robił się ser, a serwatka skapywała do miednicy. Babcia kupowała wszystkie pozostałe produkty, ale masło i sery jadała tylko swoje! Nie wiem, co się 146 stało potem z tą krową. Oprócz tego babcia pracowała w sklepie, to znaczy siedziała w kasie; dziadek natomiast nie odznaczał się specjalną pracowitością... To, co kazała mu zrobić babcia, to robił, a jeśli nie miał nic do roboty, to wolał sobie podrzemać... Wspomniał pan, że nie mieszkaliście długo na placu Słowiańskim? Tak. W 1933 roku, gdy urodziła się moja siostra, rodzice zdecydowali o zamianie mieszkania. Rodzicom już się dobrze powodziło, sklep doskonale prosperował - chcieli sobie poprawić warunki mieszkaniowe. Poza tym mojemu ojcu już nie odpowiadał ten sklep. Mój ojciec był bardzo ambitny i zmęczony chandryczeniem się z klientami, tym bardziej że to wszystko byli ludzie ze wsi. Mama się do tego nadawała, bo też pochodziła ze wsi, więc znała ich mentalność i jakoś się z nimi dogadywała. Natomiast ojciec chciał mieć elegancki sklep w dobrej dzielnicy. To wymagało przeniesienia się. Udało się wtedy rodzicom znaleźć sklep i mieszkanie na Zwierzyńcu. Sklep był na Zwierzynieckiej 32, galanteryjny, a mieszkanie, czynszowe, na Tatarskiej 5. To był taki plac, przy którym stały dwie kamienice i fabryka wyrobów drzewnych Grynberga, niedaleko ulicy Włóczków. Ta fabryka była bardzo znana, wyrabiano tam sanki, narty - mebli chyba akurat nie... Wchodziło się na plac przez dużą bramę i tam stały te dwa domy mieszkalne. Jeden z nich był przeznaczony dla młodych ludzi, jeszcze nieżonatych, były tam takie małe mieszkania na wynajem. Natomiast w drugim domu na parterze mieściły się biura fabryki, na pierwszym piętrze mieszkał Grynberg, a na drugim my. To był już raj na ziemi, była łazienka, WC. Nie płaciliśmy za prąd i gorącą wodę, dostarczano nam je z fabryki. Mówi pan, że ta zmiana mieszkania nastąpiła w 1933 roku. To był rok dojścia do władzy Hitlera i generalnego kryzysu interesów żydowskich. Czy pana ojciec tego nie odczuł? To może wróćmy jeszcze na ulicę Krowoderską... Ja chodziłem do szkoły Świętego Wojciecha na placu Biskupim. To był taki drewniany budynek, teraz już go nie ma. Wychowywałem się, jak się to mówi, wśród gojów. Nie wiem, czy tam w okolicy byli jacyś Żydzi. Klienci sklepu to byli chrześcijanie, okolica była chrześcijańska, dzieci, z którymi się bawiłem w parku Krakowskim, to były dzieci chrześcijańskie. Mówię w ten sposób, żeby podkreślić, że dla mnie nie wykluczają się określenia Polak i Żyd, tak samo jak Polak i chrześcijanin. Ja w ogóle nie wiedziałem, jaka jest różnica między chrześcijaninem a Żydem, bo to nie miało dla mnie jako dziecka żadnego znaczenia... Pana rodzina nie była pobożna? Nie, myśmy nie byli rodziną religijną. Jeśli już, to tylko w dwóch aspektach: w domu była koszerna kuchnia, żeby rodzice mojej matki mogli u nas jeść, a po drugie, w wielkie święta żydowskie, Nowy Rok202 i Jom Kipur203, sklep był zamknięty i spędzaliśmy te dni w Podgórzu, tam ojciec szedł do bóżnicy. Na co dzień się nie modlił, nie chodził do bóżnicy, a sklep w soboty był otwarty. Musiał być otwarty, bo położony był w dzielnicy polskiej, a sobota to był najlepszy dzień targowy. Ludzie dostawali wypłaty w sobotę, więc przycho- 202Por.przyp. 80. 203 Por. przyp. 15. 147 dzili na zakupy. Mama świeciła, co prawda, świece szabatowe w piątek, ale „nie utrzymywało się soboty". Ojciec nie odprawiał modlitwy szabatowej, a matka przychodziła do domu, zapalała świece i wracała do sklepu, bo sklep był otwarty do późna. Ale na wieczór szabatowy były zawsze w domu chały. Któregoś dnia, w piątek czy w sobotę, matka zrobiła mi kanapkę do szkoły właśnie z tej chały. Kiedy wyjąłem ją w szkole na przerwie, to dzieci zaczęły się ze mnie śmiać: „Patrzcie, Żyd je chałę!". Ja na to: „Kto - Żyd? Jaki Żyd?". Nagle byłem sam i cała klasa przeciw mnie. Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie! Przyszedłem z płaczem do domu i zapytałem: „Mamo, dlaczego dzieci powiedziały, że ja jestem Żydem, bo jem chałę?". Matkę to bardzo zabolało, więc powiedziała ojcu, że natychmiast zabiera mnie z tej szkoły. Moi rodzice poszli do dyrektora zgłosić, że mnie wypisują. Dyrektor bardzo żałował i powiedział wówczas do nich: „Niech sobie to państwo jeszcze przemyślą! Nie powinni się państwo odgradzać od społeczeństwa polskiego!". Próbował na nich wpłynąć, ale rodzice byli zdecydowani i do drugiej klasy poszedłem już do Szkoły Hebrajskiej204 na Podbrzeziu - choć to sporo kosztowało. Musiał pan tam jakoś dojeżdżać, prawda? Tak. Jechałem dwoma tramwajami... Sam? Sam. Jechałem piątką albo szóstką do Poczty Głównej, później jeździła tam też siódemka, a potem przesiadałem się na trójkę, która jechała w kierunku mostu Podgórskiego, i wysiadałem przy Dietla. Stamtąd szedłem pieszo do szkoły na Brzozową. Byłem bardzo samodzielny jak na osiem lat. Tak dalece, że... Na początku rodzice posyłali ze mną służącą. Ja się absolutnie na to nie chciałem zgodzić. Rodzice posyłali jednak tę służącą, ale ona musiała się przede mną ukrywać. Śledziła, czy mi się nic złego nie dzieje. Po jakimś czasie rodzice się przekonali, że sobie radzę i że mogę już jeździć sam do szkoły. Ponieważ obydwoje pracowali w sklepie - dopiero później mieli dwóch ekspedientów - byłem na tyle samodzielny, że sam jeździłem do dentysty, na Starowiślną. Dentystą, to znaczy takim technikiem dentystycznym, był brat żony Icka, brata mojej mamy. To była rodzina, więc jeździłem do nich sam. Miałem wtedy osiem, dziewięć lat. Sam jeździłem też do babci do Podgórza... Państwo zawsze mieli służącą, prawda? Myśmy mieli służącą już na Krowoderskiej. Kiedy były święta, to pamiętam, że stawiano w domu drzewko. Mówiło się, że to drzewko było dla służącej, ale stało na honorowym miejscu w salonie, więc było trochę bardziej dla nas. To również dlatego nie widziałem żadnej różnicy między sobą a innymi, chrześcijańskimi, dziećmi z sąsiedztwa... Potem, na Zwierzyńcu, kiedy moja siostra była mała, mieliśmy jeszcze pannę do dzieci, do pomocy przy mojej siostrze. Na początku Niemkę, bo tak było przyjęte w bogatszych domach, a później katoliczkę, Polkę. 204 Por. przyp. 5. 148 Pamięta pan, czy pana siostra urodziła się w domu, czy w szpitalu? W szpitalu, na Garncarskiej, w 1933 roku. Na Garncarskiej była prywatna polska klinika. Ale mama zaraz po porodzie przyjechała do domu. Pamiętam, to było jeszcze na Krowoderskiej, ojciec mnie obudził w nocy, przeszliśmy przez ten długi korytarz w mieszkaniu. Wszedłem do sypialni rodziców, mama leżała w łóżku, a u nóg tego łóżka leżało jakieś takie czerwone, wrzeszczące stworzenie, zupełnie mi się nie podobało! Nie rozumiałem, dlaczego właściwie ojciec mnie obudził! Poszedłem zaraz potem spać. Później pracowała u nas jeszcze akuszerka, Polka, która przychodziła, żeby dziecko przewijać, kąpać. Wracając jeszcze do tego jeżdżenia do szkoły... Niedaleko nas, na Zwierzyńcu, mieszkała rodzina Silberów, których córka, Halinka, chodziła ze mną do jednej klasy - bardzo ładna dziewczynka! Jej rodzice poprosili moich, żebym jeździł razem z Halinką do szkoły i żebym się nią opiekował po drodze. Więc jeździliśmy w dwójkę. Rano zawsze jechaliśmy tramwajami, ale z powrotem często zaoszczędzaliśmy tych dwadzieścia groszy i wracaliśmy pieszo, wałami, koło Wawelu. Wtedy mi się wydawało, że Kraków jest taki olbrzymi i że tak daleko szliśmy. Teraz Kraków jest mały... Jak już mieliśmy te dwadzieścia groszy, to kupowaliśmy sobie chałwę, albo często ogórki kiszone, albo kiszone jabłka. Jak przechodziliśmy przez Dietla, to tam Żydzi mieli takie małe sklepiki, gdzie między innymi kisili kapustę. W tej kapuście właśnie były ukiszone jabłka, które można było kupić. Ta Halinka Silber to była moja pierwsza miłość! Wszyscy chłopcy bardzo mi zazdrościli, bo ona była najładniejszą dziewczynką w klasie! Kiedy myśmy wracali razem do domu Plantami, to za nami gonili łobuzy. Pamiętam, że jeden, który nazywał się Szteiner, rzucał w nas kamieniami. Ja jej broniłem, oczywiście, i też rzucałem w niego kamieniami! Chodziliście w niedziele do szkoły, prawda? Tak, a soboty były wolne. I to było bardzo nieprzyjemne dla mnie, bo niedziela to był jedyny dzień, kiedy mogłem spędzić czas z rodzicami. Tylko w niedziele rodzice nie pracowali i byli w domu. Również miasto było spokojne i puste, czy tak? Tak. I to również było bardzo nieprzyjemne, ponieważ wiadomo było, że ten, kto idzie w niedzielę do szkoły, to Żyd. Ale nie pamiętam, żeby były związane z tym jakieś przykrości! Jeżeli myśmy się z kimś bili, klasa przeciwko klasie, to biliśmy się z tymi pobożnymi. Była taka szkoła przy ulicy Dietla, Tarbut, to znaczy Kultura, na Plantach Dietlowskich, szkoła zwana „barakami". Tarbut to byli „pobożniaki", oni chodzili w kipach. Był wtedy wielki antagonizm między pobożnymi a syjonistami, co było zrozumiałe, bo pobożni byli antysyjonistami. Sprzeciwiali się temu, aby Żydzi jechali do Palestyny. I to było stałym punktem w programie dnia. Jak oni mieli dużą przerwę i my też, to były walki na Plantach Dietlowskich. Robiliśmy sobie też takie dzikie zabawy na górach piasku, który samochody przywoziły i zrzucały w wielkich kopach na Plantach i który potem przenoszono do piaskownic dla dzieci. Ja miałem takiego kolegę, który też mieszka teraz w Tel Awiwie, Tulek Schenirer, i jego mama przychodziła podczas dużej przerwy na Planty, przynosiła jodynę, plastry i gazę apteczną. Ktokolwiek rozciął kolano, zrobił sobie jakąś krzywdę, to ona od razu opatrywała. 149 Czy takim zabawom przyglądały się polskie dzieci? Dzieci polskich tam prawie w ogóle nie było. To była już część Kazimierza, dziewięćdziesiąt procent mieszkańców to byli Żydzi. Ulica Dietla była w zasadzie taką granicą. Czy „baraki" to była jedyna szkoła, z którą walczyliście? Oni byli najbliżej, z nimi było najwygodniej się bić! Ale to nie byli ci ortodoksi. Ja właściwie nie miałem żadnego stosunku do ortodoksyjnych Żydów z Kazimierza. Ani pozytywnego, ani negatywnego. Ich istnienie przyjmowałem jako fakt. Bardzo lubiłem z ojcem jechać na zakupy na Kazimierz, w niedziele. Bo w niedziele na Kazimierzu wszystko było otwarte, tyle że od tyłu - nie wolno było przecież w niedzielę otwierać sklepów. Ale pobożni Żydzi, którzy zamykali sklepy w sobotę, otwierali je w niedzielę. Hurtownie też były na Kazimierzu. Ojciec najczęściej jeździł do Łodzi i kupował u fabrykantów, ale bardzo często też zaopatrywał się u hurtowników na Kazimierzu. Ja, jeżeli tylko mogłem, w jakąś niedzielę, w którą nie było nauki, albo podczas wakacji - jechałem z nim na zakupy. Wtedy miałem styczność z ortodoksyjnymi Żydami. Inaczej nie miałem z nimi żadnego kontaktu' Dlaczego lubił pan tam jeździć z ojcem? Bo mnie to interesowało. Interesowała mnie ta cała procedura zakupów. Towar, który kupował ojciec. Lubiłem też być w naszym sklepie. Kto w domu robił zakupy? Matka. Byłem z nią raz w sklepie koszernego rzeźnika, na Włóczków. Zobaczyłem tam zarżnięte kury i mięso. Od tego momentu przez długi czas nie chciałem w ogóle jeść mięsa, a na zakupy z mamą więcej już nie poszedłem. Wcześniej nie kojarzyłem mięsa na talerzu z żywymi stworzeniami! A jarzyny, nabiał? Przychodziła do nas kobieta ze wsi i przynosiła nam jajka, masło, sery i tak dalej. Pamiętam, że siadała w kuchni, matka dawała jej kawę i coś do kawy. Ona wyciągała ściereczki z takiego białego płótna i wyjmowała stamtąd sery, masła w osełkach, świeże jajka... Mówiło się o niej „baba". Czyli produkty babci z Podgórza nie wystarczały dla rodziny? Nie, nie! Jedna krowa to było zbyt mało. Ona przygotowywała masło i sery tylko dla siebie. A z ojcem na Kazimierzu nie robiliście zakupów spożywczych? Nie. Ojciec się w ogóle nie zajmował prowadzeniem gospodarstwa domowego. Dzisiaj można by go nazwać męskim szowinistą. Był szalenie dokładny, szalenie praworządny i prawdomówny, człowiek, który gdy nie był zajęty pracą, to czytał. Był samoukiem, miał rozmaite wiadomości z różnych dziedzin, a skończył tylko średnią szkołę zawodową. 150 Bardzo wiele czytał, mieliśmy zresztą ogromną bibliotekę książek niemieckich. Wiem, że to całe sklepikarstwo w ogóle go nie interesowało - ale z czegoś trzeba było żyć! Mama mówiła po niemiecku? Nie, mama mówiła tylko po polsku! Dziadek, ten z brodą, znał jidysz, ale między sobą mówili tylko po polsku. Babcia wyglądała jak chłopka! Pamiętam ją, jak plotła długie blond warkocze i upinała je w kok. A dziadek chodził w kapeluszu, właściwie zawsze. Miał krótką bródkę, ale nie miał pejsów. Ojciec się dogadywał z rodzicami mamy? Nie, bardzo źle się z nimi dogadywał. Moja mama była bardzo związana ze swoimi rodzicami, dlatego też zawsze niedzielne popołudnie spędzało się w Podgórzu, u babci. To się nazywało „u babci", bo dziadek się nie liczył. Po szkole wracałem do domu, jedliśmy obiad, a po obiedzie były dwie możliwości. Jak mieliśmy dobry nastrój i była ładna pogoda, braliśmy dorożkę i jechaliśmy do Podgórza - już to samo w sobie było jakąś atrakcją. Jak padało - jechaliśmy tramwajem. W Podgórzu odbywało się wtedy spotkanie całej rodziny. Z tym że na tych spotkaniach nie liczył się dziadek, tylko babcia; nie synowie, tylko córki i dzieci córek, a królem tego całego towarzystwa byłem ja - bo byłem pierwszym wnukiem i synem jednej z córek! Wspomniał pan jeszcze o siostrze mamy... Siostra mamy, Frania, wyszła za mąż za Landfirta, którego rodzina miała mleczarnię na Lwowskiej. Pamiętam ich ślub! To było swatane małżeństwo, ale jej od razu się spodobał ten Elek Landfirt i mimo że rodzice uważali, że on jest najmniej odpowiednim kandydatem, ona nie ustępowała i nie chciała słyszeć o kimkolwiek innym. Oni najwidoczniej bardzo się kochali, ale był tam jeden wielki problem. On pracował w tej mleczarni jako pomocnik, więc w zasadzie młodzi ludzie żyli tylko z tego, co im dali rodzice. Babcia zawsze na to narzekała i stosunki między obiema rodzinami nie były z tego powodu zbyt dobre. Babcia pomagała zawsze Frani, bez wiedzy Janka. Wspomniał pan, że pamięta ich ślub... Och, ślub był bardzo ładny! Odbył się w jakimś lokalu, ale nie pamiętam gdzie... Był bardzo huczny! Potem zdarzyła się tragedia w tej rodzinie. Oni mieli synka, który zachorował na szkarlatynę. Szkarlatyna była wtedy szalenie zaraźliwa, nie bardzo wiadomo było, jak ją leczyć. Zgodnie z przepisami powinno się umieścić chorego w szpitalu. Tymczasem moja ciotka za nic nie chciała oddać go do szpitala, bo szpitale w tamtym czasie nie były najlepsze. Trzymała go więc w domu, nielegalnie. Mieszkanie opieczętowano, nikomu nie wolno było tam wchodzić, a jedzenie podawano im przez okno w koszyku. To dziecko umarło, a ona sama zaraziła się szkarlatyną. Wtedy moja babcia się z nią zamknęła! Frania wyszła z tego, potem urodziła córkę, Rózię. Ta Rózia podczas wojny jako czteroletnie dziecko została osierocona, bo jej ojciec zginął gdzieś pod Lwowem, a matka w 1942 roku w getcie podczas akcji. Wtedy rodzina wzięła Rózię do siebie. Po wojnie ją adoptowali 151 i teraz Rózia mieszka w Hajfie, ma dwóch synów i pięcioro wnuków. To ważne dla mnie, ponieważ moja siostra bardzo młodo zmarła, miała wtedy czterdzieści osiem lat, została mi właśnie ta kuzynka Rózia i jest dla mnie dziś jak młodsza siostra. Czy rodzice rozmawiali o Palestynie, czy mówiło się o wyjeździe? Mój ojciec bardzo chciał wyjechać albo do Stanów, gdzie miał rodzinę, albo do Palestyny. Ale matka była temu przeciwna - nie potrafiła rozstać się ze swoją matką! Mama poza tym była taką prawdziwą Polką, mówiła podkrakowską gwarą. Czy pana ojciec znal hebrajski? Nie, ale od razu jak przyjechał do Kraju, to zaczął się uczyć hebrajskiego. Do tego momentu znał niemiecki i polski. Wychował się w języku niemieckim, czytał książki i gazety właściwie tylko po niemiecku. Czytaliśmy hitlerowskie gazety, przysyłane z Niemiec. To nas uratowało, bo ojciec święcie wierzył w to, co tam pisano! Mianowicie jak Niemcy napisali, dość niedwuznacznie, że „zniszczą żydostwo europejskie", to on bezwzględnie wziął to poważnie. Dlatego w 1938 roku chciał wyjechać z Polski. Ale matka się nie zgodziła! Czytaliśmy też żydowski syjonistyczny „Nowy Dziennik"205. Czy można powiedzieć, że pana ojciec był syjonistą? Ojciec był bezpartyjny, ale prosyjonistyczny. W 1938 roku, gdy Niemcy wkroczyli do Austrii, Żydzi stamtąd uciekli przez Czechosłowację do Polski. Wtedy jakaś niemiecka Żydówka przyszła do nas do sklepu, popatrzyła na ten sklep i powiedziała: „Właściwie to na co wy czekacie? Przecież wojna wybuchnie lada chwila i Hitler tu wkroczy!". Ale ojciec nie chciał tego słuchać, bo w tych czasach była w Polsce niesłychanie silna propaganda! Po pierwsze, wierzono, że Francja i Anglia staną w obronie Polski, a po drugie, wywieszano plakaty z napisami, że „nie oddamy ani guzika". Wszystko to miało za zadanie przekonać społeczeństwo, że gdy Hitler zaatakuje Polskę, to - za przeproszeniem - dostanie w dupę! Ojciec nie wierzył, że będzie aż tak źle! Dlatego też rodzice nie zrealizowali swoich planów odnośnie do emigracji. Czy w 1938 nie odczuwaliście antysemityzmu? Właściwie nie, chociaż... w tym czasie, kiedy siadywałem wieczorami na podwórku z moimi kolegami z sąsiedztwa i jakimiś jeszcze lokatorami, to słyszałem często jakieś obraźli-we uwagi pod adresem Żydów. Ciekawe jednak, że jeżeli były to uwagi ogólne, to mi to wchodziło jednym uchem, a drugim wychodziło. Jednak jeżeli to było coś osobistego, to mnie bardzo bolało! Był też pewien incydent w parku Jordana. Moja siostra miała pannę, która z nią tam chodziła na spacery. Miałem wtedy osiem, może dziewięć lat, poszedłem z nimi do parku i bawiłem się z dziećmi. Jedno z tych dzieci to był syn jakiegoś polskiego oficera. Panny do dzieci, których tam się kilka zebrało, rozmawiały ze sobą, i ta nasza powiedziała pewnie o nas, że to są żydowskie dzieci. Wtedy ten chłopak, w moim wieku, 205 Por. przyp. 6. 152 krzyknął do mnie podczas jakiejś zabawy: „Żydol" czy po prostu „Żyd" - w każdym razie obraźliwie. Ja zareagowałem tak, że go sprałem. Ciekawe było to, że on uciekał, ja go dopadłem, spuściłem mu straszne baty, a dzieci się przyglądały i nikt się nie wtrącił! Pamiętam to do dzisiejszego dnia. Ale w zasadzie nie zetknąłem się z czynnym antysemityzmem przed 1939 rokiem. A pana rodzice? Moi rodzice prowadzili swój sklep pod własnym nazwiskiem. Nazwisko było wypisane na witrynie sklepu, ale małymi literami, żeby polscy klienci nie zwrócili uwagi na to, że to żydowski sklep. Ciekawe, że gdy umarł Piłsudski, to rodzice kupili gipsowy portret Pił-sudskiego, zawiesili nad drzwiami magazynku i zaświecili przed nim lampkę. Katoliccy klienci, którzy do nas przychodzili, nie widzieli z daleka, co to jest, myśleli, że to Matka Boska. Byli więc przekonani, że kupują w katolickim sklepie! Oczywiście nikt ich nie wyprowadzał z błędu... Pamięta pan pogrzeb Pilsudskiego? Tak, bardzo dobrze! Kondukt przechodził przecież ulicami Krakowa. Rodzice mnie zabrali do jakiegoś mieszkania przy ulicy, przez którą przechodził pogrzeb. Widziałem tę kasztankę Pilsudskiego - prowadzili ją za cugle, miała na sobie czarną krepę, a prowadzący ją trzymał wodze tak, żeby koń miał cały czas spuszczoną głowę. A druga rzecz, która zapadła mi w pamięć, to Goring w białym mundurze marszałka Luftwaffe, który szedł niedaleko za trumną i rozglądał się dookoła. Nie patrzył na trumnę, nie patrzył na ludzi, tylko na domy - tak jakby miał kupić Kraków. Pamiętam, że Żydzi mówili też wtedy, że teraz będzie źle z nami. Holokaust: Pan Marcel Goldman przeżył na aryjskich papierach. Mieszkaliśmy w Radomiu do 1947 roku. Nie ujawniliśmy, że jesteśmy Żydami, nawet po zakończeniu wojny! Było niebezpiecznie, był pogrom w Kielcach w 1946 roku. Wydarzyły się jednak dwie historie, które zmieniły nasze życie. Pierwsza to był powrót Icka, brata mamy, z obozu koncentracyjnego. Tylko on przeżył z całej rodziny i przyjechał do Radomia. Ponieważ przedtem pojechałem do Krakowa i zarejestrowałem nas w komitecie żydowskim, podając adres w Radomiu, nie miał kłopotu, żeby nas znaleźć. Przyjechał do nas i przez pierwszych kilka miesięcy tylko jadł i spał. Icek miał bardzo semicki wygląd. Kiedy zaczął wychodzić z naszego mieszkania, pojawiły się w mieście dziwne plotki na nasz temat... Drugie wydarzenie to powrót Janka Gierada, tego, który przewoził Żydów na Węgry. W czasie wojny złapali go Niemcy, Żydów, których przewoził, rozstrzelali na miejscu, a jego samego wysłali do obozu w Oświęcimiu. Przeżył Oświęcim i przyjechał do nas... Wówczas znowu zaczęto o nas plotkować. Ojciec zresztą zaplątał się wtedy w skomplikowaną historię w fabryce, którą zarządzał. To była fabryka, która powstała na bazie maszyn należących do Żydów, zabitych w czasie wojny. Właścicielem jej był volksdeutsch, który po wyzwoleniu stał się znowu Polakiem, i do tego komunistą. Wtedy zażądał przyznania 153 mu tej fabryki. Ojciec nie chciał dopuścić do tego, aby on się wzbogacił na krzywdzie Żydów, strasznie to go bolało. Wobec tego całego zamieszania zadecydował, że wyjedziemy do Czechosłowacji, gdzie osiedliła się jego siostra Mania. Wówczas ja postanowiłem, że zostaję, i pojechałem do Krakowa. Moi rodzice przyjechali do mnie, do Krakowa, tylko na kilka tygodni, ojciec wrócił do nazwiska Goldman i przenieśli się do Czechosłowacji. Zostałem z dwóch powodów: po pierwsze, miałem swoją ukochaną - Marysię, w liceum w Krakowie i, po drugie, naukę do dokończenia. W1948 roku rodzice wyemigrowali legalną aliją206 do Izraela. Ja w poczuciu odpowiedzialności wobec swoich rodziców zdecydowałem się również na emigrację, ale już nielegalnie, w 1949 roku. Dwa miesiące trwała moja podróż do Izraela, wreszcie zamieszkaliśmy w Hajfie. Gdy przyjechał pan do Izraela, to czy bardzo tęsknił pan za Polską, za Krakowem? Tak, bardzo. I za Polską, i za Krakowem. Myślę nawet, że ta tęsknota nie przeszła mi do dzisiaj. Gdy czytam książki, to największą przyjemność sprawia mi czytanie polskiej książki, potem angielskiej, dalej hebrajskiej i na końcu niemieckiej. Kiedy się zastanawiam, co mnie wychowało, ukształtowało, to muszę powiedzieć, że Sienkiewicz... „Ogniem i mieczem", „Potop", „Krzyżacy". Gdy urodziła się moja siostra, to musiałem jej oddać swój pokój i zostałem „bezdomny". Postawiono mi tapczan w salonie. W głowach tego tapczanu była półeczka, na której można było postawić lampkę do czytania i położyć książkę. I co tam stale leżało? „Ogniem i mieczem" Sienkiewicza! Mogę cytować Sienkiewicza z pamięci do dzisiejszego dnia! Za każdym razem, kiedy jadę do Polski, to mam uczucie, że gardło mi się ściśnie. Proszę więc opowiedzieć o pana pierwszej wizycie w Polsce po latach... Pierwszy raz przyjechałem do Polski w 1988 roku. To jeszcze była Polska komunistyczna, w każdym razie na pograniczu komunizmu i roku 1989. Ceny były idiotyczne, niczego nie było na półkach, obsługa okropna. Przyjechałem z Zurychu jako przedstawiciel mojego banku. Byłem jedynym w grupie, który mówił biegle po polsku. To wszystko było jak uderzenie obuchem w głowę. Byłem szalenie spięty! Ale spotkałem tam jednego pana z PKO, pana Cieślę, który był oddelegowany do opieki nad grupą izraelską, który zwrócił na mnie uwagę, bo rozmawialiśmy swobodnie po polsku. On nam zaproponował wtedy, w pewną niedzielę, wyjazd do Żelazowej Woli na koncert Chopina. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Zaprosił nas też na kolację do siebie do domu, do takiego mieszkanka w zatłoczonym bloku, „mrówkowcu". W pewnym momencie powiedział mi: „Panie Goldman, przecież pan dyszy polskością!". To było czterdzieści lat po wyjeździe z Polski... To byl już czas, kiedy myśmy nawet z żoną mówili niemal wyłącznie po hebrajsku. To dlatego, że kiedy urodziła się nasza córka Orit, w 1956 roku, zaczęliśmy mówić tylko po hebrajsku. Mimo to zachowałem znajomość polskiego. Ci Polacy nie chcieli mi wierzyć, że nie było mnie w Polsce ponad czterdzieści lat. Wtedy chciałem też pojechać do Krakowa. Podczas tej pierwszej wizyty poszliśmy do domu Marysi, dziewczyny, którą bardzo kochałem i z którą się rozstałem, wyjeżdżając do Izraela w 1949 roku. Pamiętałem, gdzie ona mieszkała, poszliśmy tam, otworzył jakiś pan. Mówię do niego: „Tutaj mieszkała rodzina Dobrzyńskich, matka 206 Por. przyp. 92. 154 z córką...". On na to: „Tak, ale ona nie żyje...". Ja mówię: „Rozumiem, że matka nie żyje, ale ja szukam córki!". A on na to: „Córka też już nie żyje!". Wtedy mi tak piknęło w sercu! Bianka mówi, że nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Potem zapytałem tylko, czy zostawiła jakąś rodzinę. Powiedziano mi, że była mężatką, mąż żyje, ale nie mieli dzieci. Ona umarła na raka. To było dla mnie bardzo bolesne przeżycie! Poza tym nie zwiedzaliśmy miasta, bo to była zorganizowana grupa - przyjechaliśmy do Krakowa i zaraz pojechaliśmy do Oświęcimia. Wiązało się to również z ogromnym napięciem, nie byłem nigdy w obozach w czasie wojny. Znałem historię obozów tylko z opowiadań i książek. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się z tym tak bezpośrednio. Ta wizyta w obozie koncentracyjnym przyćmiła inne zdarzenia, związane z moją podróżą służbową. Powiedziałem wtedy do Bianki, że musimy tu przyjechać prywatnie, żeby mieć czas dla siebie. Przyjechaliśmy rok później. Jak pan się odnalazł w tym mieście? Odnalazłem się tak, jakbym nigdy stamtąd nie wyjeżdżał! Za pierwszym razem bez problemu znalazłem mieszkanie Marysi, a za drugim trafiłem od razu do swojego mieszkania na Tatarskiej. Tam zostałem bardzo źle przyjęty... W naszym dawnym mieszkaniu mieszka jeden z synów Tabora, naszego dozorcy z tamtych czasów. On uchylił drzwi, myślał może, że chcemy coś odebrać... Widziałem zresztą, że na ścianie wisi obraz, który wisiał u moich rodziców w salonie, taki pejzaż zimowy. Wisiał dokładnie w tym samym miejscu. Ale ja nie wnosiłem pretensji do niczego. Na początku rozmawiał ze mną przez drzwi, później widocznie zorientował się, że nie przyszedłem niczego żądać, i wpuścił mnie do mieszkania. Spotkanie było jednak bardzo chłodne. Więcej tam nie poszedłem. Natomiast właśnie w czasie drugiej wizyty spotkałem się z moimi przyjaciółmi ze szkoły. To było bardzo ciekawe spotkanie: ja po raz pierwszy musiałem im powiedzieć, że jestem Żydem! Oni mnie znali jako chrześcijanina, wszyscy ci moi przyjaciele z liceum już po wojnie. Do 1949 roku żyłem na aryjskich papierach. Kiedy umawiałem się z nimi i rozmawiałem przez telefon z Lucią Bukowską, to musiałem jej powiedzieć, że gdy przyjdzie do hotelu, niech nie pyta o Galasa, tylko o Goldmana, i że przyjechałem tutaj z Izraela. Szok? Spokój! Chwila ciszy... Potem potoczyła się normalna rozmowa. Spotkanie było nadzwyczajne, bardzo serdeczne. Andrzej Bukowski jeszcze żył, więc przyszli Bukowscy, Lewan-dowscy, Jadzia, Kazia. Później oni przyjeżdżali do nas do Szwajcarii. Potem właściwie co roku przyjeżdżał do nas ktoś z Polski. Jak pan pamięta przedwojenny Kraków, drogę do szkoły, miasto? Rano jeździliśmy tramwajem, żeby zdążyć na czas. Ale z powrotem chodziliśmy pieszo, pamiętam tę drogę dokładnie. Szliśmy razem z tą Halinką ulicą Grodzką, do Wawelu, potem wałami do mostu przy ulicy Kościuszki. A na wałach, jeśli był śnieg, to zjeżdżaliśmy na teczkach! Wisła była wtedy zamarznięta... A zimą jeździłem na łyżwach na placu Na Stawach, tam było takie małe lodowisko... 155 Jak pamięta pan miasto? Te wspomnienia są wymieszane i chyba bardziej pamiętam miasto jako całość już z lat 1947^49, po wojnie. A sprzed wojny pamiętam właśnie tę drogę ze szkoły. Czasami też, gdy ojciec wywalczył u mamy, że w niedzielę nie szliśmy do Podgórza, tylko można było zaplanować coś innego, to jechaliśmy dorożką na jagody albo poziomki do Cichego Kącika, na koniec deptaka, który biegnie wzdłuż Błoń. Tam sprzedawali też lody „Pingwin", na patyku... Pamiętam Błonia również dlatego, że tam odbywała się defilada na 3 Maja. Defiladę odbierał generał Mond207, który był przechrzczonym Żydem. Najpiękniejsi byli ułani! A propos armii: mój ojciec był jedynym Żydem w 1. Pułku Strzelców Podhalańskich, sierżantem wojsk łączności. Czasami powoływano go na ćwiczenia, manewry. Pamiętam, że gdy wracał wtedy na urlop, to przyjeżdżał w tym góralskim kapeluszu i pelerynie. Byłem z niego tak strasznie dumny! Brałem od niego tę pelerynę, która plątała mi się między nogami, kapelusz, pas i bagnet i wychodziłem do kolegów na podwórze, żeby się pochwalić! Szkoła Hebrajska również organizowała defiłady, prawda? Tak, ale gimnazjum! Szkoła powszechna w tym nie uczestniczyła, ale myśmy się, oczywiście, temu przyglądali. Ten łopocący sztandar, biało-niebieski, i orkiestra, ponoć jedna z najlepszych młodzieżowych orkiestr! Mam nawet kolegę, który mieszka w Hajfie, on grał na trąbce w tej orkiestrze - nazywa się Zwi Nathan, i jeszcze drugiego - Poldka Wassermana (Jehudę Majmona). Poldek był zresztą moim instruktorem harcerskim w Ha-Cofim208. Jakie wspomnienia wywołuje w panu przedwojenny Kraków? To są trzy, cztery obrazy. Jeden to plac Słowiański, kobiety sprzedające swoje wyroby przed oknami naszej kuchni, w której spędzałem najwięcej czasu jako dziecko. Drugi obraz to fabryka Grynberga, fabryka drewna. Ulice Zwierzyniecka i Kościuszki... Lajkonik, który wyruszał z ulicy Włóczków, niedaleko nas, myśmy biegali za nim po całym mieście! No i okolice mojej szkoły, ulica Brzozowa, droga ze szkoły do domu, Wawel, wały nad Wisłą... Kraków był dla mnie wszystkim, do dzisiaj budzi we mnie bardzo silne uczucia - jako miasto, jako miejsce! Powiedziałbym, że wciąż jest we mnie taka miłość do Krakowa! A kim pan się dzisiaj czuje, pytam o tożsamość? Izraelczykiem, ale bardzo mocno związanym z polskością. Bardzo mocno! Jeżeli można mówić o kulturze osobistej człowieka, to moja kultura osobista jest polska. Właściwie jutro mógłbym zamieszkać w Krakowie i byłbym krakowianinem! 207 Por. przyp. 82. 208 Por. przyp. 77. Natan Gross ur. 1919 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona 23 sierpnia 1999 r. w mieszkaniu Natana Grossa w Tel Awiwie. Anis D. Pordes: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Natan Gross: Rodzina składała się z ojca, matki, dwóch braci i siostry. Matka rodowita krakowianka z rodziny religijnej, chasydzkiej. Urodziła się na Kazimierzu. Ojciec jej był urzędnikiem kahału209. Tyle mi wiadomo. A jakie nosiła nazwisko panieńskie? Scharf, ale to nie z tych Scharfów, co Felka Scharfa rodzina. To są inni Scharfowie. Ojciec urodził się w Majdanie Kolbuszowskim i wychował się w Kolbuszowej albo w Rzeszowie. Tam mieszkał mój dziadek, też chasyd. Rodzina chasydzka, religijna rodzina. I tu następuje ten moment, charakterystyczny prawdopodobnie dla wielu rodzin. Ojciec w poszukiwaniu chleba, jak to mówią, przeniósł się do miasta. Był członkiem dość dużej rodziny, to znaczy miał dwie siostry i dwóch braci, których znałem. Szukał zaczepienia w Krakowie. To jest charakterystyczne dla prowincji, tak jest prawdopodobnie wszędzie, że ciągną z mniejszych miejscowości do stolicy ci, co mają większe ambicje, szukają w mieście szczęścia. Mój ojciec szukał go w Krakowie. Jak pamiętam z opowiadań, był ekspedientem w firmie Rubinstein, w składzie porcelany i szkła na Kazimierzu, na Stradomiu. Była taka firma jeszcze za moich czasów, pamiętam ten sklep Rubinsteina. Poznał moją matkę przypadkiem. To drugie210 pokolenie było inne, to znaczy trzymało się jeszcze tradycji, bo dom był tradycyjny, ale matka chodziła już do polskiej szkoły. Skończyła, o ile wiem, dziesięć klas, potrafiła recytować Mickiewicza i śpiewać polskie piosenki. Czy ojciec, także pochodzący z religijnej rodziny, po przyjeździe do Krakowa, gdzie był ekspedientem, nosił tradycyjny chałat, tego nie wiem. Wiem natomiast, że jego ojciec chodził w takiej bekieszy i ojciec mojej matki też. Przypuszczam, że będąc w Krakowie, mój ojciec rozluźnił te więzy, jakkolwiek był całe życie przywią- 209 Kahal - inaczej gmina żydowska. Najmniejsza jednostka samorządu. 210 Panu Grossowi chodzi o pokolenie jego rodziców. 157 zany do tradycji. Właśnie do tradyqi, a nie do religii. To już jest kwestia prowadzenia domu i kwestia ogólnej sytuacji, która się później wytworzyła. Poznał moją matkę w Sokole. Tam przychodziło się na tańce. Przychodziły panienki i przychodzili panowie. To było przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Potem ojciec poszedł do austriackiego wojska i na front. Dostał się do niewoli rosyjskiej. Jak to było możliwe, żeby dziewczyny z Kazimierza chodziły na tańce do Sokoła? To może dziwić, ale dość powszechnie się zdarzało. Dziewczęta w żydowskim domu tradycyjnym były pod kuratelą matki raczej, a synowie pod kuratelą ojca. Ojciec pilnował, żeby syn chodził do chederu211, żeby się uczył Talmudu212, dziewczęta natomiast chodziły do polskich szkół i matki bardziej świadomie dbały o to, żeby dostały lepsze wychowanie i wykształcenie, w szczególności w takim mieście, jak Kraków. To było dość powszechne wszędzie, że dziewczęta otrzymywały zawsze przede wszystkim europejskie i polskie wychowanie. I tu znowu rzecz ciekawa: w ortodoksyjnych rodzinach chętniej posyłano dzieci do polskich szkół niż do syjonistycznego Gimnazjum Hebrajskiego. Mimo że musiały chodzić w sobotę do szkoły, chociaż mogły być zwolnione z pisania. Były rozmaite krucz-ki. Oczywiście, nie mówimy tu o tych najgłębiej ortodoksyjnych rodzinach. W Krakowie Żydzi mówili bardzo dobrą polszczyzną, byli krakowianami, żyli pośród polskiego społeczeństwa. W tym kontekście nie dziwi, że matka chodziła na tańce. Podobnie jak ojciec. Był już taki tolerancyjny prąd, już przychodziły z Zachodu rozmaite prądy haskali213- oświecenia. To jest do zbadania, oczywiście, u źródła i tak dalej. Może Bosak pani coś więcej na ten temat opowie, bo to jest pokolenie mojej matki, które zna te sprawy bardzo dobrze. Więc spotkali się, przyszła wojna, nie zdążyli się pobrać, ojciec poszedł do wojska, był ranny na froncie rosyjskim koło Kijowa i znalazł się w szpitalu w Kijowie. Moja matka była niesłychanie energiczną, młodą osobą. Miała tyle energii, że sama puściła się w drogę do Kijowa i udało jej się uwolnić tam z tego więzienia-szpitala mojego ojca. Załatwili jakiś transport, jakiegoś piekarza, który przewoził tam pieczywo. Ojciec był ukryty w wozie. Pobrali się zaraz po wojnie. Ponieważ ojciec pracował przez parę lat jako ekspedient u tego Rubinsteina, poznał tajniki tej branży i spodobało mu się to. Teraz sobie uświadamiam, że nigdy nie rozmawiałem z ojcem na ten temat. W każdym razie przypuszczalnie przy pomocy rodziców mojej matki i dzięki posagowi postanowili otworzyć sklep. Nadarzyła się okazja, żeby zakupić lokal na pierwszy sklep. Nieduży i w oficynie, Rynek Główny 8. Rodzice, jak daleko pamięć moja sięga, zawsze mieszkali przy ulicy Zielonej 12, która później stała się ulicą Sarego. Zaczęło się od jednego pokoju na drugim piętrze i powoli, powoli, pokój za pokojem - ludzie się stamtąd przenosili, ludzie umierali - opanowaliśmy, że tak powiem, całe piętro. Przypuszczalnie już wtedy rodzice postanowili odkupić ten dom od poprzednich właścicieli. Kupili go, choć był obciążony dość dużą hipoteką i trzeba było to spłacać. Pozostała wtedy jeszcze jedna rodzina - rodzina Tignerów. Ale oni sobie zbudowali potem dom przy Sarego 8 i zamieszkali tam całą rodziną na trzech kondygnacjach. To 2u Por. przyp. 74. 212 Talmud (hebr. nauka, nauczanie) - zapis tradycji ustnej judaizmu. Zawiera dyskusje i rozważania nad tzw. Torą Ustną. Składa się z Miszny i Gemary. 213 Por. przyp. 51. 158 byli znani ludzie. Mieli skład futer na ulicy Grodzkiej. Byli zamożni, tradycyjni, nie tacy ortodoksyjni, ale mimo wszystko założyli sobie tam własną bóżnicę, koło ich sklepu była znana bóżnica Tignerów214; jeszcze do dzisiaj są tacy, którzy się tą bóżnicą interesują... Na Grodzkiej? Na Grodzkiej, tak. To była bóżnica Tignerów, bardzo ładna bóżniczka, i do dzisiaj są jej ślady. To znaczy, ten lokal istnieje i są jakieś elementy. Chciałem bardzo tym zainteresować Julka Tignera, to był kolega, który chodził o klasę wyżej. Wszyscy Tignerowie wymarli tutaj, jeden po drugim, w Izraelu, dość tragicznie. Można powiedzieć, że ten Julek Tigner to jest ich ostatni potomek. Ja o Tignerach piszę też w mojej książce. Po ich wyprowadzce mieliśmy ośmiopokojowe mieszkanie na drugim piętrze. Do domu należał duży ogród, dwieście sążni, i duże podwórze. W mieszkaniu mieszkali rodzice i dzieci... Nie było starszego pokolenia? Nie, nie, już nie było. Mieliście służące? Mieliśmy. Mieliśmy pannę do dzieci, czasem była i kucharka, i służąca. O tym też piszę w moich wspomnieniach. Dom prowadziła moja matka, ale ona siedziała więcej w sklepie niż w domu. Jednak panowała nad domem i nad sklepem, a myśmy się wychowywali trochę w cieniu Frdulein. To była Ślązaczka, Polka, Fryda Ciarniochówna. Później, kiedy wyszła za mąż, pracowała u nas jej siostra. Było przyjęte, że te służące czy te pomocnice zostawały w domach aż do zamążpójścia. Ostatnia, Tosia; już wyszła za mąż, ale wciąż u nas pracowała, jeszcze w czasie wojny mieliśmy z nią kontakty. Jak się zatrudniało te osoby, skąd się brały? To znowu ta sama historia. Ze wsi, głodnej polskiej wsi, ciągnęły do miasta na służbę. I jak, powiedzmy, jedna służąca kończyła u nas pracę, to sprowadzała swoją znajomą. Tak było z Tosią, która, biedna, płakała. Była dzieckiem jeszcze. A tamta powiedziała: „Ona się przyzwyczai", i po krótkim czasie się przyzwyczaiła i została, była wierną służącą. Ja się przy niej dużo nauczyłem, kolęd przede wszystkim, to było dla mnie w pewnym momencie życia bardzo ważne. Znałem masę rozmaitych kolęd, ludowych powiedzonek, których używam do dzisiaj. Inni nie wiedzą, co to jest; na przykład, ona często mówiła „po pto-kach". Ja tak mówię często, nikt nie wie, co to znaczy, ale teraz czytałem książkę Groń-skiego i znalazłem „po ptokach", tak... Dużo, dużo wsiąkło we mnie od tych panienek. Ciarniochówna uczyła mnie trochę piosenek niemieckich i trochę skautingu. Ona była skautką i wielką polską patriotką. Nauczyliśmy się piosenek „Płonie ognisko i szumią knieje" i innych bardzo pięknych, które do dzisiaj pamiętam; to była nasza młodość. A matka miała na to wszystko oko. Dbała, żeby- 214 Bóżnica Tignerów znajdowała się na Grodzkiej 28/30. Budynek - wielokrotnie później przebudowywany -powstał w 1913 r. 159 śmy byli dobrze ubrani, żebyśmy chodzili do szkoły czyści, zawsze sprawdzała, czy nie mam ściętych obcasów i czy buty są wyczyszczone. Uważała, że człowiek powinien wyglądać schludnie, godnie się prezentować. W jakim języku mówiło się w domu? Po polsku. Dzieci nie mówiły w żadnym innym języku. Tylko po polsku. Rodzice mówili czasem po żydowsku, jak nie chcieli, żebyśmy rozumieli. To też było charakterystyczne dla wielu takich domów. Wszyscy rodzice mówili w języku żydowskim. Czy to byli inteligenci, inteligencja pracująca. Oni znali żydowski. Był Teatr Żydowski, ciągnęli do niego. Jak przyszedł Sądny Dzień215, to bardzo dużo panów szło w cylindrach216. Żydowskość tkwiła w tych ludziach. Dam taki przykład: Bolesław Drobner217 to był znany socjalista, walczący socjalista, bardzo lewicowy. Zawsze przed 1 Maja zamykano go na trzy dni w areszcie, żeby nie sprawiał kłopotów. Drobnerowie mieli drogerię przy placu Wszystkich Świętych, duża drogeria Drobnerów. Był absolutnie, całkowicie zasymilowanym Żydem. W czasie wojny był w Rosji, przekonał się, czym ta Rosja pachnie i kto to jest Stalin. A jednak, jak powstał Związek Patriotów Polskich, to mu nie zapomniano jego przeszłości. Był kimś, był radnym Krakowa i po wojnie znanym działaczem partyjnym. Wiedziano już, że nie jest taki wierny, ale szanowano go. A dlaczego go wspominam. Bo przyszedł taki czas, że po drugiej wojnie w Krakowie zaczęto się powoli interesować żydowskimi zabytkami na Kazimierzu. Pewnego dnia ten właśnie Bolesław Drobner podniósł słuchawkę i zadzwonił do przedstawiciela Jointu, też krakowianina, studenta i doktoranta Uniwersytetu Jagiellońskiego - Akiby Kahanego. Dzwoni do niego Drobner i chce się z nim spotkać na terenie bóżnicy Remu218. Tam jest cmentarz, najstarszy cmentarz żydowski w Krakowie. W Drobnerze odezwało się nagle to żydostwo, wcześniej zupełnie zapomniane. Nigdy nie miał z tym nic wspólnego, a nagle się w nim odezwało. Otóż wtedy chciał pomóc w odrestaurowaniu cmentarza Remu. A później jeszcze prosił, żeby mu przysłać płytę z religijnymi pieśniami. O czym rozmawiało się w domu? Kto państwa odwiedzał? Dla naszego środowiska to było charakterystyczne - u Felka Scharfa było tak samo - że jakkolwiek na bazie interesów utrzymywano bardzo ścisłe i szerokie kontakty z Polakami, to nie przekładało się to na kontakty towarzyskie. W naszym sklepie kupowało 95 procent klienteli polskiej, może przesadzam, może 90 procent w obu sklepach. Klientela była polska, miejsce centralne - Rynek Główny, centrum Krakowa. Ale nie pamiętam, żeby znajomi Polacy moich rodziców, mojej matki w szczególności, przychodzili do domu. Nie pamiętam nic takiego, może też dlatego, że dom nie był domem otwartym. Rodzice ciężko pracowali, siedzieli w sklepie, wracali wieczorem, czasem chodzili do teatru, czasem może do kawiarni. Nie pamiętam, żeby koncentrowało się tam jakieś życie towarzyskie. 215 Nie chodzi tu oczywiście o eschatologiczną wizję Sądu Ostatecznego z Księgi Daniela. Potocznie nazywa się w ten sposób święto Jom Kipur (por. przyp. 15). 216 Nakrywając głowy w ten dzień, wagę święta podkreślali nawet ludzie niereligijni. 217 Bolesław Drobner (1883-1968) - polski działacz socjalistyczny, pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Piastował wysokie funkcje w PPS, ZPP i PKWN. 1956-57 I sekretarz KW PZPR w Krakowie. 218 Por. przyp. 148. 160 W szabat pod Starą Synagogą Na placu Nowym Na boisku Makabi Na ulicy Krakowskiej I W niedzielę wyjeżdżało się do parku Jordana czy na Wolę Justowską na lody, zwykle z dziećmi. Ja chodziłem z wujkiem na mecze na Cracovie albo na Wisłę. Nie było w konstrukcji tego życia jakichś zaplanowanych spotkań ze znajomymi. Spotykano się czasem na kawie, może u Noworolskiego. W kantorze sklepu moja matka miewała konferencje z rozmaitymi urzędnikami Ministerstwa Skarbu. Przychodzili często radzić się mojej matki, bo była bardzo mądrą kobietą... Jak miała na imię? Sara. A ojciec? Jakub. Mieszkała u nas też najmłodsza siostra mojej mamy, Mala. Było dość pokoi, miała swój pokoik i swojego psa. Później mieszkały dwie siostry mojego ojca: Tyła, najmłodsza, i Rózia. Tyła nie wydała się, a Róża wyszła za mąż; ojciec kupił jej sklep gdzieś w Krynicy. To było charakterystyczne dla takich rodzin, że ktoś starszy, niekoniecznie najstarszy, patronował młodszym. Moja matka nie była najstarszą siostrą, ale za to dominującą. Miała jeszcze starszą siostrę Lane. Lanie też, jak wyszła za mąż, ojciec pomógł założyć sklep z porcelaną na Brackiej, a Mala później wydała się za polskiego oficera, Żyda, i mieli hurtownię herbaty. Ale do czasu zamążpójścia mieszkały u nas. Moja matka decydowała o wszystkim i pilnowała, na przykład, żeby dobrze wyszły za mąż. A szabat, czy na szabat, kolację piątkową, przychodzili goście? Nie, kolacja piątkowa była w ściśle rodzinnym gronie: czworo dzieci, ojciec i matka. Matka zapalała świece, wprawdzie nie w czasie, który nakazywała religia, tylko dla tradycji je zapalała, była ryba po żydowsku, i karp, i szczupak faszerowany, to była tradycja po prostu. Oczywiście chała i gęś na sobotę, pieczona gęś, w tygodniu była kura przeważnie. Moja matka absolutnie nie była osobą religijną i nie przestrzegała żadnych przepisów religijnych, ale dom, z którego wyszła, tworzył jej, powiedziałbym, światopogląd kulinarny. A jadło się szynkę? Jadło się szynkę, kupowaliśmy szynkę u Kurkiewicza219 dla dzieci. Ale ogólnie rzecz biorąc, kuchnia była żydowska, nie powiedziałem „koszerna", ale żydowska. Taka jak w domu rodzinnym mojej matki, to znaczy, na przykład, wieprzowina nie wchodziła do tej kuchni. A w sobotę często chodziliśmy do restauracji Weisbrota. Gdzie to było? To było na Starowiślnej, i tam chodziliśmy na czulent. Krakowski czulent to nie jest dokładnie to, co grodzieński. Moja żona ma, że tak powiem, inne pojęcie o czulencie. W każdym miejscu na świecie czulent ma inne składniki. Chodziliśmy także czasem do Weisbrota na flaczki z kiszką albo - rzadziej - na kruszka, bo ja tego nie lubiłem, to 219 Por. rozmowę z Miriam Gobernik. 161 11. Ich Miasto były żeberka cielęce. Ale ten Weisbrot miał co dzień danie specjalne. W sobotę to był czulent. Flaczki z kiszką, o ile się nie mylę, były w poniedziałki i w czwartki, a kruszki chyba we środę. Na Starowiślnej, na wysokości ulicy Dietlowskiej, był Weisbrot mięsny, ale był też Weisbrot mleczny. Też na Starowiślnej, ale już niżej, naprzeciwko kina Uciecha. Kurkiewicz, u którego kupowało się szynkę, był Polakiem? Tak, oczywiście, oczywiście. Pamiętam jego córkę, z jego córką się bawiliśmy, jak była małą dziewczynką, na Plantach. Janka Kurkiewicz. To pamiętam. To była duża masarnia Kur-kiewicza. Żydowska masarnia była natomiast na placu Dominikańskim, tam była firma Apollo. Ciekawe, że ten Apollo miał rzeczywiście twarz jak z greckiego posągu, ale uszkodzonego troszeczkę, bo ospowatą. Ale jakąś taką grecką, apollińską twarz miał ten Apollo. A druga masarnia, bo było kilka, bardzo znana, to był Gronner. To też było gdzieś na Grodzkiej. Na Kazimierzu była jeszcze restauracja Thorna na Krakowskiej 42 czy 44, nie pamiętam. Znana restauracja, gdzie bardzo często Polacy byli zapraszani przez swoich kontrahentów Żydów na rybkę po żydowsku. Czy na zakupy chodziły służące? Niekoniecznie. Zakupy codzienne, chleb - to był sklepik. Myśmy mieszkali pod 12, a pod 10 mieścił się sklepik Reitera i tam były towary spożywcze. Natomiast masło i sery matka kupowała u pani Leśniakowej na Siennej; tam był sklep pani Leśniakowej i moja mama osobiście zawsze te sery kosztowała, czy nie są gorzkie, wybierała sobie swój ser i masło, zawinięte w liście kapuściane. Myślę, że mąkę i inne produkty, które były zawsze w spiżarni w dużych ilościach, kupowaliśmy prawdopodobnie u Sroków, na Szewskiej. To był taki sklep korzenno-kolonialny. Zamawiało się i oni przysyłali do domu. Jajka też, na mendle i na kopy się kupowało - przynosiła je w koszu kobieta ze wsi, spod Bochni, zdaje się. Na płacu Nowym, na Kazimierzu, też się kupowało? Tak, kury, kury. Tam się kupowało żywe kury, które rzeźnik od razu na miejscu zarzynał i patroszył, bardzo nieprzyjemny widok. Chodziłem tam nieraz z matką. Prawdopodobnie chodziło się dlatego, że ciotka mojej matki miała tam sklep z grzybami. Odwiedzało się tę ciotkę. Chodziliśmy do cioci Ryfci, stara Żydówka, siedziała tam wśród tych grzybów, pachniało ładnie. To było przy placu Nowym. A czy przywiązywało się do tego wagę, by to mięso było koszerne? Ono było automatycznie koszerne, bo kupowane u żydowskich rzezaków220. Wybierało się jeszcze żywą kurę i oni od razu na miejscu ją zabijali i czyścili. Zabierało się zakupy do domu dorożką. 220 Rzezak - inaczej szojchet. Funkcjonariusz gminy żydowskiej, wykwalifikowany w uboju rytualnym. 162 A czy kiedykolwiek ojciec robił zakupy? Nie, nie robił zakupów, ale lubił delikatesy221. Lubił pomidory. Możliwe, że chodził z matką do niektórych sklepów, może nawet do Sroków, bo tam były zagraniczne sardynki czy byczki, ale sam nie. A dzieci? Chodziło się do tego Reitera, przynieść chleb czy powidła i inne produkty. Czyli nie było podziału takiego, że służąca zajmuje się wszystkim, a pani domu wydaje dyspozycje? Służące dostawały dyspozycje, ale matka miała pod kluczem spiżarnię z tymi wszystkimi produktami, które wydzielała. A czy wy byliście gdzieś zapraszani? Nie, może tylko na urodziny do kolegów. A na szabat? Nie, nie, bliższe stosunki utrzymywało się tylko z rodziną. Czy rodzice byli gdzieś zapraszani na obiady? Nie na obiady, czasami na raut do prezydenta miasta, to była już bardzo wysoka kategoria, ale nic nie wiem o tym, żeby byli u kogoś specjalnie na kolacji. Może chodzili, ale nie z nami. Ja nie pamiętam nic takiego, raczej jak, na przykład, Mala wychodziła za mąż, to u nas było wesele, w naszym domu. Wtedy schodziła się rzeczywiście cała, nawet dalsza rodzina, nasza i jej męża, i tak dalej, wszyscy się poznawali. Chodzono czasem do kawiarni? Moja matka tradycyjnie wychodziła ze sklepu o czwartej i szła do Noworolskiego, naprzeciwko. Do Sukiennic. Noworolski to była nasza kawiarnia, ja też tam przychodziłem na na-poleonkę i na kawę. Przypuszczalnie rodzice chodzili czasem do Feniksa, a ciastka i słodycze kupowali w Europejskiej. Poza tym chodzili często z nami do Bisanza na Plantach, nie do tego Bisanza przy Bagateli, tylko na Plantach. Już nie pamiętam, ale chyba na wysokości Sławkowskiej. To była taka ogrodowa kawiarnia. Tam, pamiętam, chodziłem sobie na awanturkę. Do dzisiaj ją lubię. Awanturka to była pasta z sardynki, bryndzy, papryki i rzod-kieweczki - moja ulubiona kolacyjka w kawiarni. No i potem lody. W tak zwanym gorącym sezonie, przed świętami, nieraz pracowałem w sklepie, to znaczy siedziałem przy kasie. Czasem obsługiwałem, jak miałem ochotę. Zwykle w okresach świą- 221 Tu w znaczeniu: przysmaki. 163 tecznych sklep był peten klientów i potrzebna była pomoc. W szczególności już potem, jak skończyłem szkołę, pomagałem. Szkołę skończyłem w 1938 roku. Zapisałem się na uniwersytet, na prawo, ale nie chodziłem na wykłady. Nie chodziłem, bo wystarczyło zdawać kolokwia i egzaminy. Wtedy dość dużo czasu poświęcałem sklepowi i chodziłem sobie rano do baru Pod Ratuszem. Tam chodziłem na sztangiel majowy, mocno obsypany kryształkami soli, i do tego oczywiście bryndza i rzodkieweczka. A później chodziłem też do Hawełki na maczankę, polę-dwiczkę w bułce, bo tam była najlepsza. Chodziłem na widelec222 do Jutrzenki. Jutrzenka była na Siennej, tam szły kilometry kiełbasy z kapustą, nadzwyczajnej. Do dzisiaj nie jadłem takiej kapusty. Robili ją z pomidorami i sosem. Tam się siedziało w jej oparach. A gdzie się chodziło na spacery? Na spacery chodziło się na Planty. Najpierw chodziło się z Frdulein, z boną, ona tam miała swoje koleżanki i myśmy tam się bawili i tam się spotykaliśmy. Później, w szkolnych czasach, chodziło się na Wawel, na Planty i pod uniwerek. Pod uniwerek chodziło się z panienką na ogół. Tam była taka promenada, ale potem, jak zaczęły się ekscesy, to Żydzi wycofali się spod uniwerku i przeszli na Planty. A na Błonia? Na Błonia to już była wyprawa. Jeździło się dorożkami? Ja chodziłem pieszo, ale w niedzielę z rodzicami do parku Jordana albo na Wolę Justowską to jeździło się dorożką, to już była taka wycieczka. A czy do Podgórza jeździliście? Bardzo rzadko, z tym że w pewnym okresie, kiedy byłem bardziej aktywny w organizacji młodzieżowej, był taki czas na trzy lata przed wojną, to gniazdo tej organizacji Akiba223, do której należałem, było przy ulicy Celnej w Podgórzu, ale tak to do Podgórza nigdy nie chodziłem. A na Kazimierz? Na Kazimierz w święta chodziłem z ojcem do bóżnicy, do Templu. Zwykle w Jom Kipur. Ojciec pościł, ja też pościłem. I kiedy jest ta dwu-trzygodzinna przerwa w modlitwie, to wtedy nie wracaliśmy do domu, tylko spacerowaliśmy po wszystkich żydowskich bóżnicach na Kazimierzu i ojciec opowiadał rozmaite legendy, związane z tymi miejscami. Żydzi z tych bóżnic siedzieli na dworze, dyskutowali, oczywiście w tałesach224, odświętnie ubrani. Czuło się, że na Kazimierzu jest święto. Tak było de facto w Rosz ha-Szana, Nowy Rok, 222 Widelec - nazwa potrawy składającej się z gotowanej kiełbasy i kapusty w sosie pomidorowym (czasem: widelec z kapustą). 223 Por. przyp. 75. 22* Por. przyp. 134. 164 Jom Kipur i jeden dzień w Pesach225. Robiło się tradycyjnie seder226. Jeszcze do dzisiaj potrafię i prowadzę czasem taki seder dla moich dzieci. Rok temu w kibucu, gdzie mnie zaprosili (mam córkę w kibucu), to ja prowadziłem seder. Już nie tak, jakby należało, nie do samego końca, ale pamiętałem to z domu. Ale, jak mówię, to była tradycja, to nie była religia, to była tradycja. Kultura w domu, książki, gazety, teatr? W domu była duża biblioteka, to znaczy szafa biblioteczna, była cała klasyka, biblioteka laureatów Nobla, był Mickiewicz, był Słowacki, przede wszystkim klasyka. Dostojewskie-go pamiętam. A żydowskie książki? Żydowskich książek raczej nie pamiętam, to znaczy ja dostawałem czasem hebrajskie książki w prezencie, ale żeby był dział żydowskich książek...? Były modlitewniki ojca, które, jako dziecko, zasmarowałem wszystkie fioletowym ołówkiem i potargałem, miałem do nich bardzo zły stosunek jako dziecko, a później się z tych modlitewników modliłem. Ojciec przypuszczalnie miał je jeszcze z domu. Natomiast później miałem już swoją własną szafę biblioteczną, ze specjalnym działem poezji i sztuki. W czasie wojny znacznie powiększyłem zbiory, bo książki były bardzo tanie. Z gazet prenumerowaliśmy „Nowy Dziennik"227. „Wiadomości Literackie" kupowałem ja, to już była moja inicjatywa, nie mojego ojca. Co tydzień były „Wiadomości Literackie" w domu. Czy rodzina była syjonistyczna? Jeżeli rodzice posyłali swoje dzieci do Hebrajskiego Gimnazjum, to oznacza, że mieli tendencję syjonistyczną. W szczególności ojciec, bo jeszcze za swoich młodych lat w Rzeszowie był członkiem Achdutu. Miał w Krakowie kolegów, których moja mama bardzo nie lubiła, a którzy przychodzili, żeby ich popierał. Później oni nawet w Izraelu wyrobili sobie duże nazwiska. Ale mój ojciec od tego odszedł. Moja matka go prawdopodobnie odciągnęła. Niemniej ten sentyment do Syjonu był i dlatego posłali nas do Hebrajskiej Szkoły. Uczęszczałem tam od szkoły powszechnej do samego końca, do matury. Najpierw do czteroklasowej szkoły powszechnej228, później do ośmioklasowego gimnazjum, taki był podział wtedy... Mój brat chodził do tej samej szkoły, tylko wówczas już był inny podział. Sześć klas szkoły powszechnej, później cztery klasy gimnazjalne i dwie klasy licealne. Proszę teraz opowiedzieć o Szkołę Hebrajskiej. To było miejsce, które pozostawiało coś po sobie. Nikomu się nie chce uczyć, ale to gimnazjum pozostało naszą szkołą aż do lat dzisiejszych. W Izraelu został założony Związek 225 Por. przyp. 9. 22wie w 1917 roku. Za-łczką. Estera z domu Portugalii z XV-XVI lo Holandii, a później la, że stamtąd pocho-bne. Miałem starszą wata Janka. Anis D. Pordes: Gdzie państwo mieszkali? i Urodziłem się i mieszkałem aż do wybuchu wojny w Podgórzu, prz;i„ ulicy Józefińskiej 22, narożny dom z Krakusa 17. To był dom rodziny? To był dom - wielka kamienica, w której mieszkało sześćdziesiąt rc dzin, jeśli to jest ważne, z tego czterdzieści osiem rodzin było żydowskich, dwanaście roizin Polaków. Dom był prywatny? Tak, dom był prywatny, myśmy płacili czynsz miesięczny. Gdzie rodzice pracowali? Ojciec był samodzielnym krawcem, miał warsztat krawiecki, zatrud ników. To był duży warsztat, mama przestała pracować, ale z zawód dał dziesięciu czelad-y była szwaczką. 259 Gdzie był zakład? Zakład był w tym samym domu, w tej samej sieni, ale niepołączony z naszym mieszkaniem. A mamy? Mama nie miaia warsztatu, szyia prywatnie w domu, w kuchni była maszyna, ale bardzo wcześnie przestała pracować, miała już troje dzieci. Siostra ukończyła szkołę handlową -na Zyblikiewicza czy Straszewskiego była, zdaje się, Wyższa Szkoła Handlowa, a brat był jeszcze młodym szczeniakiem, kiedy wybuchła wojna, miał zaledwie czternaście lat, urodzony w 1925 roku, siostra w 1913 roku. W jakim stopniu rodzina była religijna? Rodzina utrzymywała tradycje żydowskie, w soboty i święta, i była koszerna kuchnia, te wszystkie przepisy, które obowiązywały. Ale ojciec nie nosił jarmułki, chodził z gołą głową, nie miał brody ani pejsów, chodził do bóżnicy w soboty i w święta. Do której bóżnicy chodził? Do bóżnicy imieniem Schornsteina. To było na ulicy Brodzińskiego w Podgórzu. Ja też chodziłem razem z ojcem na modlitwę, ale z chwilą kiedy poszedłem do gimnazjum, przestałem chodzić do bóżnicy i więcej z nim nie chodziłem, ale on kontynuował tę tradycję. Chodził pan do chederu? Chodziłem do chederu wszystkiego dwa tygodnie, mnie się to nie podobało, uciekłem stamtąd i miałem w domu belfra337. To był nauczyciel prywatny, przychodził do domu i dawał mi codziennie lekcje, uczył mnie odczytywać modlitwy w języku hebrajskim, a języka hebrajskiego nie znałem wtedy, bo w domu rozmawiano ze mną po polsku, między sobą rodzice mówili do pewnego czasu albo po żydowsku, albo po niemiecku, dlatego że mieli tradycję jeszcze niemiecką. Gdzie mieszkali rodzice ojca i rodzice mamy? Na ulicy Węgierskiej w Podgórzu mieszkali rodzice ojca, a rodzice matki na placu Wolnica. Byli pobożnymi Żydami? Tak, byli pobożni. Pana szkoła podstawowa? Do pierwszej klasy poszedłem przy ulicy Józefińskiej, czyli w Podgórzu, to była szkoła Świętej Anny czy Świętej Agnieszki. Chodziłem tam dwa tygodnie i ponieważ miałem nie- 337 Tu w znaczeniu: korepetytora. 260 przyjemności na tle antysemickim, już w wieku siedmiu lat, ojciec postanowił zabrać mnie z tej szkoły i posłał mnie do Gimnazjum Hebrajskiego. To gimnazjum miato również szkołę powszechną od pierwszej klasy. Także z wyjątkiem dwóch pierwszych tygodni roku szkolnego 1924 chodziłem już przez wszystkie lata, aż do matury, do tej hebrajskiej szkoły. W którym roku zdał pan maturę? W 1936 roku. Skończył pan studia? W Krakowie nie, ale kontynuowałem naukę w państwowej szkole przemysłowej na wydziale budowlanym, skończyłem ją dokładnie w sierpniu 1939 roku i pracowałem już w tym czasie na budowach z ramienia firmy Duntuch i Landsberger, których biuro było na Rynku naprzeciwko ratusza, na linii AB. Koledzy i przyjaciele w szkole...? Kolegów Polaków nigdy nie miałem... aż do czasu szkoły przemysłowej nieomal nigdy nie miałem z Polakami kontaktu, prócz kontaktu z moimi sąsiadami. Był Tadek Rogowski czy Kowalski, ale poza tym obracałem się w kołach tylko żydowskich. Kolegów miałem w szkole i kolegów miałem na podwórzu, w okolicy parku Bednarskiego. Park, w którym spędzałem miłe młode lata, kiedy graliśmy w szmaciankę. Byłem podobno bardzo dobrym uczniem, i świadectwa na to wskazywały. Brałem czynny udział w życiu społecznym. W szkole byłem zawsze aktywny we wszystkich dziedzinach, cokolwiek się utworzyło: jakieś kółko geograficzne czy matematyczne. Ale głównym moim zajęciem było, że grałem w orkiestrze szkolnej, dętej. Orkiestra, do której należałem przez sześć czy siedem lat, aż do matury, a nawet po maturze, kiedy już nie chodziłem do szkoły. Jako trębacz brałem też udział w koloniach letnich, szkoła organizowała kolonie letnie w Zawoi, w Rabce, w Zakopanem. Ja byłem oficjalnym trębaczem tych kolonii. Rano pobudka, hejnał, marsz sztandarowy i tak dalej, tym się rozsławiłem, i Natan Gross napisał na ten temat wierszyk, jeśli pani ma jego książeczki. Mam, ale proszę mi powiedzieć, który jest to wierszyk? „Koncert Hesia", nazywali mnie Hesio, to jest parodia koncertu Wojskiego, związana z wieżą Mariacką i trębaczem z wieży Mariackiej, nie znam tego wiersza na pamięć, ale mam ciekawą opowieść, związaną z tym wierszem. Swego czasu postanowiliśmy utrwalić wspomnienia ze Szkoły Hebrajskiej - duże grono kolegów, przyjaciół, którzy razem z nami studiowali, uczyli się w tej szkole - Natuś, Natan Gross, był u mnie, ażeby omówić sprawę zredagowania tej książeczki, która miała wyjść jako wspomnienia o Krakowie. 261 „Hebrajska Szkoła"™? Tak, tak, ale jest jeszcze inna książeczka, „Co nam zostało z tych lat", i na tym spotkaniu omawialiśmy, o czym napisać, kto napisze i jak podzielić zadania przy opracowywaniu tej książeczki. On mi zaproponował, żebym ja napisał wspomnienia o tej orkiestrze szkolnej właśnie, to jest ważna część życia szkolnego. Podczas tego spotkania między innymi opowiadałem o tym, że z naszą córką - ona uczęszczała do Szkoły Realnej, Szkoła Realna w Hajfie jest uważana za jedną z najlepszych szkół w kraju - ja jako rodzic chodziłem na różne wycieczki, które szkoła organizowała. Na jednej z takich wycieczek, będąc na Karmelu, spotkaliśmy grupę młodzieży, i był tam między innymi trębacz drużyny harcerskiej z tej Szkoły Realnej. Wieczorem wziął trąbkę, przyłożył do ust i zaczął grać, ale w ten sposób, że mnie to strasznie denerwowało, ponieważ nie umiał tego robić dobrze. Po kilku jego próbach córka zaproponowała: tatusiu, ty byłeś trębaczem, pokaż mu, jak się trąbi. Więc ja wziąłem tę trąbkę do ręki, przyłożyłem do ust i zagrałem hejnał z wieży Mariackiej, wszyscy byli bardzo wzruszeni, chociaż nie wiedzieli, co to jest, nie rozumieli tego. Przyjęli to z entuzjazmem, oklaskami. Jak opowiedziałem Natanowi, że trąbiłem na wieczorze harcerskim u mojej córki, to on pojechał do Tel Awiwu i napisał wiersz, który opublikował, i to się właśnie nazywa „Koncert Hesia". I zaczyna się ten wiersz od tego, że jest w Hajfie Szkoła Realna i do tej szkoły chodzi córka Hesia Nathana. Myśmy mieli w tamtych czasach capstrzyki pod ratuszem i występowała nasza orkiestra szkolna - za każdym razem na 3 Maja, na 11 Listopada czy przy innych okazjach był taki pochód, orkiestry szły ulicami Krakowa, i nasza orkiestra też miała swoją trasę wyznaczoną. Wychodziła spod ratusza na ulicę Grodzką, Bożego Ciała, Kazimierz, Dietlow-ską, Brzozową. Prezesem naszej szkoły był doktor Ozjasz Thon339, który mieszkał na ulicy Jasnej, obecnie Bogusławskiego, między Sarego a Sebastiana. Prezesem był też doktor Hilfstein340. Ta orkiestra tak układała swoją marszrutę, żeby przechodzić pod domem doktora Thona i pod domem doktora Hilfsteina, i tam grała na ich cześć, żeby mieli przyjemność z tego, że to taka ładna i dobra orkiestra. Jako orkiestra byliśmy zapraszani często na różne obchody, na święta narodowe, które się odbywały na Błoniach. Braliście udział w polskich świętach narodowych? Oczywiście. Graliśmy 3 Maja i 11 Listopada, i 19 marca - w dzień imienin Piłsudskiego. Myśmy wtedy wychodzili na Błonia, odbywały się uroczystości dla wszystkich szkół, przychodzili uczniowie i tam myśmy grali. Ciekawe było, że nasza orkiestra została wybrana pewnego roku, 1934 czy 1935 roku - była trzeciomajowa defilada, która się kończyła koło boiska Cracovii na Błoniach - zaszczycona występem specjalnym przed trybuną, na której siedział arcybiskup Sapieha, prezydent miasta Kaplicki i generał Mond - dowódca okręgu. Kim byli pańscy najbliżsi koledzy? Najbliżsi koledzy pochodzili z mojej klasy na ogół, ale ponieważ, jak powiedziałem przedtem, organizowano kolonie letnie i zimowe, na które od najmłodszych lat jeździłem jako 338 „To była Hebrajska Szkoła w Krakowie", red. Natan Gross, Tel Awiw 1989. 339pbr.przyp.31. 340 Por. przyp. 68. 262 trębacz, a później jako dowódca grupy, patron drużyny, to tam poznawałem różne inne roczniki, w szkole na ogół się kolegowałem z chłopakami z tej samej klasy. Kto to był? Michał Feldblum - syn znanego adwokata, Józek Kornblum, Samek Warszawski, Eliezer Glass, Moniek Jabłoński, Zigi Stern, Poldek Rosthal, Józek Singer. Zapytam od razu, czy wszyscy żyją? Część z nich zmarła, część zginęła podczas okupacji, część żyje. Kto? Feldblum umarł dwa lata temu, z nim byłem w kontakcie, mieszkał w Izraelu, Jabłoński mieszka w Paryżu, Glass mieszka w Wiedniu, Stern mieszka w Hajfie, Singer i Rosthal byli studentami medycyny w Krakowie, studiowali trzy lata i uciekli, tak jak ja, z Krakowa, zdążyli, i spotkałem ich we Lwowie, byliśmy razem we Lwowie, ale oni obaj wrócili; jeden z powodu swojej dziewczyny, którą zostawił w Krakowie, a drugi był ze swoją dziewczyną; też postanowili wrócić do Krakowa i oboje zginęli. Poldek Rosthal był lekarzem na lotnisku w Rakowicach i tam został rozstrzelany. A jak to się stało, że oni się dostali na medycynę? To tajemnica. Oni zdawali egzaminy, to byli wybitnie zdolni chłopcy, być może, że zdali egzamin celująco, ale może być też, że stosunki rodzinne, koneksje w owym okresie bardzo im pomogły. Dziesięć procent Żydów przyjmowano, i oni w tej dziesiątce się znaleźli. Felek Scharf w swojej książce „Co mnie i Tobie, Polsko"341 opisuje w jednym rozdziale właśnie tę sprawę przyjmowania na medycynę. Skąd się brało książki? Książki były albo darowane [do biblioteki szkolnej] przez rodziców, albo zakupywane. Biblioteka była stosunkowo bardzo bogata, chociaż taka młoda. Hebrajskie książki skąd się brały? Szkoła czy biblioteka kupowały, była specjalna księgarnia w Krakowie, firma Faust na ulicy Krakowskiej. U tego Fausta były wszelkie wydawnictwa z Izraela, tak jak dzisiaj w Tel Awiwie u Neusteina342 jest polska literatura. Wówczas z Palestyny przywożono do Fausta albo przynoszono do szkoły książki hebrajskie, z których się uczyliśmy. 341 Rafael E Scharf „Co mnie i Tobie, Polsko... Eseje bez uprzedzeń", Kraków 1996. 342 Księgarnia Edmunda Neusteina (1919-2001) mieści się w Tel Awiwie przy ul. Allenby i jest niemal instytucją, jeśli chodzi o krzewienie znajomości literatury w języku polskim. 263 A organizacje syjonistyczne? Organizacje syjonistyczne w szkole nie istniały. Była organizacja harcerska Ha-Cofi343. Właśnie na jej czele stal Michał Feldblum. Ta organizacja miała charakter syjonistyczny, ale nie była związana z żadną organizacją ściśle syjonistyczną, a takie w Krakowie były. Były w Krakowie organizacje syjonistyczne, była Masada, Makabi, Ha-Szomer ha-Cair, Gordonia, Akiba. Ale w szkole była zakazana oficjalna przynależność do tych organizacji, chociaż bardzo wielu uczniów, kolegów, koleżanek, było związanych z tymi organizacjami. Główna siedziba tych organizacji znajdowała się na ulicy Sarego 7, gdzie przedtem, za czasów austriackich, było kino Apollo, i ono się spaliło, zostały zgliszcza. Na zgliszczach tego kina powstały gniazda tych wszystkich organizacji, tam się zbierali ludzie wieczorami na pogadanki, na referaty, na zabawy. Pan tam bywał? Ja bywałem, oczywiście, że bywałem. Najpierw zacząłem od tego, że byłem rewizjonistą i chodziłem do kółka zwanego Brit Trumpeldor344 - tam byłem pół roku czy rok. Jak przystało na młodego gościa, przeniosłem się do Gordonii, chodziłem też w Podgórzu, ponieważ blisko mojego domu było do gniazda Akiby, to była organizacja ogólnosyjoni-styczna. Gdzie w Podgórzu? W Podgórzu na ulicy Celnej 6. Brałem tam udział w pogadankach, zebraniach, chodziliśmy na spacery, wycieczki w pobliżu Krakowa, na Sikornik, na Wolę Justowską, nad Rudawe i, oczywiście, na Krzemionki. Krzemionki w Podgórzu były najważniejszym punktem zbornym, dlatego że to było blisko domu, no i bardzo romantyczne miejsce na spotkanie z dziewczynkami, spacery. To znaczy, że chłopcy z Podgórza chodzili na Krzemionki z dziewczynkami? Nie, nie, tylko jeśli trafiła się dziewczyna na Krzemionkach, to było dobrze, ale chodziliśmy także na kopiec Kościuszki i na Zwierzyniec, na Bielany. Był zwyczaj, że chłopiec zapraszał dziewczynkę na spacer? Na spacer tak, to było naturalne. Umawiałem się z dziewczyną i chodziliśmy do parku Jor-dana czy do parku Krakowskiego, na Łobzowską na pływalnię. Tak że te wszystkie miejsca w Krakowie były zwiedzane przez nas bardzo często. A kawiarenki? Ja na ogół do kawiarni nie chodziłem, ale chodziłem później na zabawy taneczne już po maturze, w 1937 roku, do Żydowskiego Domu Akademickiego na ulicy Przemyskiej, to była 3« Por. przyp. 77. 344 Brit Trumpeldor (hebr. Związek Skautowy im. Trumpeldora) - inna nazwa Betaru (por. przyp. 76). 264 przecznica Starowiślnej. Żydowski Dom Akademicki, tam się odbywały zabawy taneczne wieczorem, tam się chodziło tańczyć. 0 której trzeba było być w domu? To jest specyficzna sprawa. Przed szperką, bo zamykano bramę w naszym domu o dziesiątej, zresztą w całym Krakowie. Jak się było w teatrze, na spacerze czy gdziekolwiek, u kolegów czy u koleżanek, biegło się do domu, żeby zdążyć przed szperką, bo otwarcie bramy przez stróża kosztowało 20 groszy. Później, jak byłem starszy, to miałem swoje klucze i płaciłem mu 2 złote na miesiąc. To było dużo pieniędzy? Dla studenta, dla mnie, to było dużo pieniędzy. Poza tym mogę opowiedzieć o sobie, że przez wszystkie lata studenckie i gimnazjum dawałem korepetycje. To było główne źródło moich dochodów, ja nieomal samodzielnie opłacałem moje zniżkowe czesne w szkole. Dlatego, że mój ojciec wpierw był zamożnym i poważanym krawcem, później jednak podupadł 1 nie mógł finansować moich studiów. Z jakich przedmiotów dawał pan korepetycje? Głównie z hebrajskiego i matematyki. Z polecenia profesorów szkoły, uczniom z niższych klas. Chodziłem pieszo, żeby zaoszczędzić na tramwajach, z zegarkiem, który dostałem od ojca, taka typowa kieszonkowa omega. Miałem lekcje na ulicy Lubicz, w alei Słowackiego, na Dębnikach, wszędzie, gdzie się nadarzyło. Czy to było daleko, jak się panu wydawało? Tak, to było daleko, dziś wiem, że to było daleko. Teraz zmniejszyły się te odległości, ale w owym czasie, żeby, na przykład, przejść z Podgórza, z ulicy Józefińskiej, do szkoły na ulicę Brzozową, miałem dwie drogi: albo przez most żelazny z placu Zgody345 na Starowiśl-ną, nie wiem, czy tam istnieje ten most, albo drewniany most, który zlikwidowano, obecnie nie istnieje, z ulicy Mostowej na Brodzińskiego, którym właśnie ja chodziłem. Przechodziłem przez Mostową, Wolnicę, Bożego Ciała na Miodową, Podbrzezie. A co pan pamięta z tej drogi? O, pamiętam. Pamiętam straszne wrony i krakanie wron na kościele Bożego Ciała, to były znane gniazda, tam było bardzo dużo wron, to pamiętam. Pamiętam, że mieliśmy po drodze różne miejsca, gdzie się zatrzymywaliśmy, więc były lodziarnie, do których chodziliśmy, na ulicy Krakowskiej, Bożego Ciała, na ulicy Starowiślnej u Hirama, na ulicy Józefa była znana stara kobieta, która miała w piwnicy ustawione beczki z kapustą kwaśną, do której dodawała jabłka, i to się jadło, jabłka z kwaśnicą, to była specjalność taka. Na Wolni- 345 Obecnie plac Bohaterów Getta. 265 cy była na przykład fabryka wafli i myśmy tam chodzili i kupowali odpadki z tych wafli, za 5 groszy dostawaliśmy całą torbę tego. Na ulicy Siennej był widelec346, należał do rodziny Wildsteinów, ich córka była moją koleżanką z klasy, Ewa, jest tutaj w Hajfie. Jak chodziliście do szkoły, to przechodziliście przez ortodoksyjną dzielnicę żydowską. Jak odbieraliście tych Żydów? Przechodząc przez tę dzielnicę, Kazimierz, szliśmy oczywiście wzdłuż Templu347, obok bóżnicy Ajzyka348 i Poppera349. Jeszcze są niektóre, ale to resztki pozostały. A trzeba zaznaczyć, że było na Kazimierzu dwieście małych bóżnic, które się nazywało sztibl350. Sztibl to jest mała salka, małych rozmiarów, i tam Żydzi z okolicy chodzili. Ja poprzednio wspomniałem tę bóżnicę Schornsteina na ulicy Brodzińskiego w Podgórzu, do której chodził mój ojciec, ona była także postępowa, nie taka fanatyczna. Niektóre bóżnice skupiały różne zawody, na przykład ta bóżnica Schornsteina to była bóżnica, w której przeważnie modlili się rzemieślnicy. Przez jakiś czas w tym domu, gdzie była ta bóżnica, mieściło się też gniazdo organizacji Akiba, ale zostało zlikwidowane i przeniesione na Celną. Pana rodzina była syjonistyczna? Syjonistyczna, ale nieaktywna. Ojciec był członkiem Związku Rzemieślników Żydowskich, który się mieścił na Podbrzeziu. On tam był aktywny do tego stopnia, że udzielał się na wydziale krawieckim, był nawet członkiem zarządu. Jeśli chodzi o polityczne sprawy, wiem, że ojciec chodził na zebrania przedwyborcze, przed wyborami do sejmu czy do zarządu miasta, chodził na różne wiece. Wiece odbywały się albo w Podgórzu w bóżnicach różnych, albo chodziło się na ulicę Krakowską, tam był dom Siissera z potężnym podwórzem i gankami dookoła, z których przemawiali przywódcy. Ojciec Michała Feldbluma był jednym z tych przywódców, on się jąkał, ale był wspaniałym mówcą. Zapytałam celowo, bo chciałam się dowiedzieć, jaki mieliście stosunek do ortodoksyjnych Żydów? Są właściwie dwie rzeczy, o których trzeba powiedzieć. Jedna sprawa to był stosunek do ortodoksyjnych Żydów, a z drugiej strony do Polaków. Ja stwierdzam, że my w owym czasie jako młodzież szkolna nie odczuwaliśmy żadnego antysemityzmu nieomal, to znaczy oprócz atmosfery ogólnej w społeczeństwie, która wyrażała się hasłami antysemickimi, myśmy tego nie odczuli, ponieważ mieliśmy jak u Pana Boga za piecem w tym naszym gimnazjum. Wszyscy uczniowie i nauczyciele byli Żydami, tak że myśmy się z żadnym antysemityzmem nie spotkali. Jedyny nieżydowski nauczyciel w naszym gimnazjum - Wacław Karaś, kompozytor czeski, który mieszkał w Krakowie - był dyrygentem i kierownikiem naszej orkiestry. Uczył do ostatnich moich lat w gimnazjum. Poza tym nie mieliśmy 3« Por. przyp. 222 i 263. 347 Por. przyp. 12. 3« Por. przyp. 319. 349 Synagoga Poppera, ufundowana w 1620 r. przez kupca Wolfa Poppera (Bociana), znajduje się przy ul. Szerokiej. 350 Por. przyp. 187. 266 żadnego kontaktu z nie-Żydami. Wszystkie zabawy i imprezy szkolne odbywały się na boisku Makabi351 z okazji świąt Lag ba-Omer352, Chanuki353 czy narodowych polskich - na boisku Makabi. Wtedy cała szkoła maszerowała z Brzozowej i szła w szyku z orkiestrą na czele, szliśmy na to boisko. Na boisko Makabi chodziło się na ślizgawkę w zimie, tam była ślizgawka, na której Michał Feldblum, mając osiem lat, złamał rękę, spadł z osiołka, bo tam była impreza taka, że się na osiolku jechało. Odbywały się tam też festyny szkolne. Co czuliście w stosunku do ortodoksyjnych Żydów? Trudno określić nasz stosunek do nich. Dlatego że to była organiczna część naszego społeczeństwa i myśmy to traktowali jako zjawisko normalne i naturalne, że są i tacy, i tacy, jak zresztą tutaj, w Izraelu, są postępowi i są niepostępowi, myśmy to nazywali postępowi. Tempel na przykład była bóżnicą dla postępowych, tam nie co dzień się modlili, modlili się tylko wieczorem w piątki i w soboty, i w święta. Widzieliśmy także siebie jako organiczną część żydostwa krakowskiego. Żydostwo krakowskie częściowo było pobożne, ortodoksyjne, a częściowo postępowe. To postępowe było na ogół syjonistyczne, zresztą niekoniecznie, bo był też Bund354 i różne niesyjonistyczne organizacje. Ze sferą ortodoksyjnych Żydów nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu. Ale chodziliśmy do bóżnicy, jak, na przykład, były występy znanych śpiewaków, w soboty. Czy pana rodzice dobrze mówili po polsku? Mój dziadek, ojciec mojego ojca, nie mówił po polsku, mówił tylko po żydowsku, ale mój ojciec chodził do szkoły, nauczył się polskiego i mówił po polsku poprawnie. Kim byli goście domu oraz klienci? Klienci byli ze wszystkich sfer - Polacy i Żydzi. Klienci ojca byli różnego rodzaju, ale jako goście domowi, krewni, to wszystko byli Żydzi. Nawet z sąsiadami, którzy mieszkali obok nas, rodziną Rogowskich czy Gdowskich, Kowalskich - nie mieliśmy nieomal żadnych kontaktów, młodzież czasem razem grała w piłkę czy jeździła po podwórzu rowerami. Jedynie, co mogę powiedzieć, to że po wojnie, po moim powrocie z Syberii, gdzie spędziłem sześć lat na wygnaniu, spotkałem przypadkowo na ulicy Blich w 1946 roku Tadka Rogow-skiego, który mnie przywitał tak: „Co, ty jeszcze żyjesz?". To było powitanie. Gdzie spędzaliście szabat? Szabat spędzaliśmy albo u kolegów, albo chodziliśmy na spacer. Był tradycyjny spacer, z ojcem chodziliśmy na Planty w Krakowie albo na linię AB, i kupowaliśmy czekoladki u Piaseckiego. Wedel i Piasecki, znane wytwórnie słodyczy. 351 Por. przyp. 154. 352 Por. przyp. 255. 353 Por. przyp. 20. 354 Por. przyp. 71. 267 Mama chodziła gdzieś do koleżanek? Miała swoje koleżanki, ale głównie odwiedzaliśmy się w gronie rodzinnym. Moja mama miała dwie siostry i brata, z którymi byliśmy bardzo blisko, odwiedzaliśmy się wzajemnie. Jedna ciotka mieszkała na Zabłociu, jedna na Czarnieckiego, a wujek mieszkał na Wolnicy. Wszędzie było niedaleko, odwiedzaliśmy się bardzo często wieczorami albo w sobotę. Nieraz wybieraliśmy się na spotkania towarzyskie, spacerowało się po ulicach. Rodzice chodzili gdzieś do restauracji? Bardzo rzadko. Chodziliśmy całą rodziną do Weisbrota, róg Starowiślnej i Dietlowskiej. Do Weisbrota chodziło się na flaczki albo na jakieś inne przysmaki. Był też Gartenberg i Scha-piro na ulicy Krakowskiej i Kinreich też na Krakowskiej. To już się chodziło z całą rodziną albo nawet z przyjaciółmi. Do Teatru Żydowskiego chodziło się bardzo często, na ulicę Bocheńską. Natomiast do teatru Słowackiego nie. Chodziliście na wykłady doktora Thona do Templu? Tak, to były jego wystąpienia z okazji świąt narodowych. On miał córkę, nazywała się Ne-la Rostowa. Uczyła mnie jeden rok. Gdzie pana uczyła? Jeden rok uczyła mnie polskiego w gimnazjum. Holokaust: Pan Zvi Nathan przeżył na Syberii. Czy wrócił pan do Krakowa po wojnie? Po wojnie nie wróciłem do Krakowa, ponieważ transportu, którym przyjechałem z Rosji, nie skierowano na Kraków, tylko na Łódź, Poznań, Szczecin. Widząc, że nie dojadę do Krakowa, wysiadłem z transportu w Łodzi i tam zostałem, zamieszkałem i poznałem moją przyszłą żonę, zupełnie przypadkowo. Ona mieszkała w Krakowie, ale akurat przyjechała do Łodzi i spotkaliśmy się w organizacji syjonistycznej: Kiedy państwo wyjechali do Izraela? Myśmy wyjechali w grudniu 1947 roku i przyjechaliśmy tutaj w styczniu 1948 roku, to jeszcze była Palestyna. Czy wybrał się pan kiedykolwiek później do Krakowa? W 1991 roku odwiedziliśmy Kraków po raz pierwszy z wnuczką, żeby jej pokazać, gdzie mieszkałem. 268 Proszę opowiedzieć o wrażeniach. W rzeczywistości mój pierwszy powrót do Krakowa, żeby się spotkać z żoną Hadassą, miał miejsce w 1946 roku, jak wróciłem z Rosji. Przyjechałem pociągiem, wyszedłem z głównej stacji kolejowej i szedłem pieszo przez Andrzeja Potockiego, Gertrudy i tak dalej, i to było w sobotę właśnie, a mnie jakby piorun poraził. Dlatego że przechodziłem przez żydowski Kraków, przez Dietlowską, Brzozową, Podbrzezie, Miodową... Nie widziałem ani jednego Żyda, który by szedł do bóżnicy w sobotę rano, bo o ósmej czy o dziewiątej właśnie przyjechałem. To było okropne wrażenie, którego doznałem podczas mojego powrotu do Krakowa. Poszedł pan do domu? Wtedy nie poszedłem. Do domu poszedłem, kiedy byliśmy w Krakowie w 1991 roku, z wnuczką, wszedłem do kamienicy, i potem na górę, na piętro, i zapukałem do drzwi, otworzyli mi, powiedziałem, że ja tu mieszkałem, popatrzyli na mnie bardzo nieprzyjaznym okiem, ale wpuścili. To był jakiś alkoholik, który się zataczał, a jego żona była ciężko chora. Wszedłem do mieszkania, pokazałem żonie i wnuczce pokój, w którym mieszkałem. Znalazłem jedyny szczątek z mojego mieszkania - piec kaflowy, który stał w kącie, w zimie ogrzewałem sobie przy nim plecy. Co pan czuł? Jak określić te uczucia? Smutek. Dom, w którym mieszkałem, był zaniedbany. To była kiedyś piękna kamienica, wspaniale utrzymana. Teraz jest strasznie zaniedbana wewnątrz, drzwi, progi, schody i poręcze, wszystko zniszczone, wytarte, bez żadnej opieki i nadzoru. Co pan teraz myśli o Krakowie? To, co się myśli o Krakowie, to sprawa sentymentalna, dlatego że wspomnienia są związane z młodością, z młodymi latami, i z przyjaciółmi, z koleżankami i z kolegami; to rzeczy, które łączą. O tamtych złych rzeczach człowiek stara się nie pamiętać, nie myśleć. Tulo Schenirer ur. 1927 r. w Krakowie Rozmowa przeprowadzona w maju 2001 r. w mieszkaniu pana Schenirera w Tel Awiwie. Powtórzona, pierwsze spotkanie w marcu 2000 r. Anis D. Pordes: Jak nazywali się pana rodzice? Tulo Schenirer: Helena z domu Wertheimer, urodziła się w 1904 roku, zmarła w 2000. Ojciec nazywał się Jakub Schenirer, zmarł w 1936 roku. Czy pana rodzice zostali zeswatani? Nie. To był przypadek. Ojciec mój umówił się z pewną panią, która mieszkała na ulicy Limanowskiego 4 - wtedy Lwowskiej, na drugim piętrze. Obok mieszkali rodzice mojej mamusi. Ojciec po prostu się pomylił i zapukał do niewłaściwych drzwi. Otworzyła mu moja mamusia i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Czy rodziny pana rodziców były pobożne? Nie. Dziadkowie ze strony matki byli tradycyjni, ale nie pobożni. Ze strony taty dziadka nie pamiętam, bo zmarł parę miesięcy przed moim urodzeniem. Babcia była bardzo tradycyjna, wręcz religijna. Mój ojciec już nie, ale też był wierny tradycji. Gdzie mieszkały rodziny pana rodziców? Rodzice mamy mieszkali na ulicy Limanowskiego 4, a ze strony taty najpierw na Dietla 9, potem na Orzeszkowej 9. A państwo gdzie mieszkali? Na ulicy Gertrudy 23, w domu Księży Misjonarzy. 270 Jak to się stało, że właśnie tam zamieszkaliście? Ojciec był prokurentem w banku dewizowym Holzera, czyli na Gertrudy 10 albo 11. Tam pracował, więc chciał mieć blisko do pracy, do banku. Poza tym sklep dziadka Wertheime-ra przy ulicy Stradom 6 też mieścił się w domu Księży Misjonarzy. Można powiedzieć, że byliśmy w ten szczególny sposób z Księżmi Misjonarzami „spokrewnieni". Ja urodziłem się na Starowiślnej 17, ale podwórzec tego domu wychodził na koszary policji konnej i tam nie można było po prostu mieszkać. Zwożono tam dziesiątki pijaków i jeśli oni nie krzyczeli, to konie hałasowały. Tak więc ojciec zadecydował, że się przeprowadzimy. To było w 1932 roku. Miał pan rodzeństwo? Nie, byłem jedynakiem. Mój ojciec zmarł bardzo wcześnie, w 1936 roku. Mama wyszła ponownie za mąż, ale grubo po wojnie. Kim było najbliższe grono towarzyskie rodziny? Rodzina była bardzo liczna. Ojciec miał czterech braci i cztery siostry. Nie wszyscy, ale większość z nich miała dzieci, mniej więcej w moim wieku. Z rodziną ojca utrzymywało się ścisły kontakt, jednak nie tak ścisły, jak z rodziną matki. Dziadkowie, rodzice matki, mieszkali w Podgórzu, na Lwowskiej, czyli obecnie Limanowskiego... Więc Lwowska to nie była ta Lwowska, co dzisiaj? Nie. Dzisiejsza Lwowska biegnie od mostu na Starowiślnej do szkoły u stóp Krzemionek. Tymczasem przed wojną, jeszcze w latach trzydziestych, Lwowska prowadziła od Rynku Podgórskiego aż do szkoły. Prawdopodobnie po śmierci Limanowskiego, który był znanym działaczem PPS, chciano uczcić jego osobę i zmieniono nazwy ulic. Wracając do dziadków ze strony mamy... Rodzice mamy mieszkali przy Lwowskiej, a potem przeprowadzili się i mieszkali nad nami, w tym samym domu na Gertrudy. Cała rodzina matki przychodziła do dziadków z dziećmi, więc ze wszystkimi bardzo się zaprzyjaźniłem. Niestety, większość tych dzieci zginęła w czasie wojny, kilkoro tylko przeżyło na wygnaniu w głębi Rosji. Z nimi jestem w kontakcie do dzisiejszego dnia. Co się stało z rodziną pana ojca? Również wszyscy zginęli. Byli w getcie tarnowskim, a stamtąd zabrano ich do Bełżca. Udało mi się tylko odnaleźć córkę mojego stryja, brata ojca, który wyjechał na operację do Berlina w 1934 roku. Tam zmarł, a dziewczynka została w domu sierot w Berlinie. Odnalazłem ją w 1967 roku. 271 Proszę opowiedzieć więcej o braciach i siostrach ojca... Było ich dużo, o bardzo zróżnicowanych zapatrywaniach. Od bardzo religijnych do zupełnie świeckich. Pierwszy brat, Abraham, nazywaliśmy go Romek, mieszkał w Krakowie -to ten pochowany w Berlinie. On był zupełnie świecki. Potem mój ojciec, Jakub; dalej Aron, który mieszkał w Lipsku - średnio pobożny. Następnie był Szymon, który był sędzią rabinackim w Krakowie między 1935 a 1939 rokiem. Dalej Juda, który mieszkał w Tarnowie, pobożny. Potem były już siostry. Pierwsza, Hela, wyszła za mąż za nauczyciela akademickiego, a sama uczyła hebrajskiego. Skąd znała hebrajski? Nie wiem, ale była dosłownie uczonym języka hebrajskiego. Czasem, jak przyszia do nas, to siadała ze mną na godzinę, i więcej wtedy korzystałem przy niej niż w szkole przez rok -chociaż chodziłem do Szkoły Hebrajskiej. Ta siostra była średnio religijna. Jej mąż miał skład żelaza na ulicy Mostowej. Mieszkali tam w narożnym budynku, prawie nad Wisłą. Kolejna siostra, Lea Mandelbaum, wyszła za mąż za Kalmana Mandelbauma. To nie jest rodzina Mali Mandelbaum, która tu jest w domu WIZO355. Ci również byli średnio religijni. Potem była Sara Schenirer356. Ona bardzo późno wyszła za mąż, nie miała dzieci. Została zresztą przy panieńskim nazwisku. Jest bardzo znana, założyła szkołę Bejt Jaakow357 przy ulicy Stanisława 10 albo 9s58. To tuż nad Wisłą, prostopadle do ulicy Dietlowskiej, wzdłuż wałów. Jak to się stało, że założyła tę szkołę? Obserwowała swoje koleżanki. Były z bardzo ortodoksyjnych domów, w których nie posyłano dziewcząt do szkoły, żeby się nie zepsuły. Doszła wtedy do wniosku, że należy zapewnić jakąś edukację tym dziewczętom. Szczególnie zależało jej na tym, aby kształcić nauczycielki, które później nauczałyby podstawowego rozumienia zasad religii. Także zawodów, szczególnie krawiectwa. Ortodoksyjni rabini początkowo się jej sprzeciwiali. Po pewnym czasie jednak zrozumieli, że dzięki temu taka dziewczynka może rozumieć modlitwy, nawet je sama odmawiać. Poza tym nie będzie po prostu taką ślepą żoną. Szkoła powstała i od razu stała się sławna. Przyjeżdżały do niej dziewczynki z całej Polski. Skąd nazwa Bejt Jaakow? Jakub był jednym z praojców. Było takie zdanie: Beit Jaakov łehu venei leha, „Chodźcie i pójdziemy" - w domyśle: do Ziemi Świętej. Ale nieoficjalnie w rodzinie mówiono, że to na cześć mojego ojca, Jakuba. Sieć tych szkół tak się rozprzestrzeniła, że obecnie działa we wszystkich amerykańskich osiedlach żydowskich. Rzecz jasna, także w Jerozolimie, w Tel Awiwie, na całym świecie. 355 Por. przyp. 282. 356 Pan Tulo Schenirer używa w zapisie nazwiska swojej rodziny pisowni niemieckiej. W języku polskim przyjęła się forma: Szenirer. 357 Pot. przyp. 53. 358 Ul. Świętego Stanisława 10. 272 Przewiązka pomiędzy Meiselsa i Józefa, widok od Meiselsa Targ na Szerokiej Na placu Wolnica Szyldy na ulicy Krakowskiej Na ulicy Meiselsa Na ulicy Krakowskiej Pod Starą Synagogą, od ulicy Józefa Pod Starą Synagogą w czasie targowiska Ulica Szeroka Boczne wejście do Synagogi Izaaka Na ulicy Krakowskiej Targ na Szerokiej Na rogu Józefa i Bożego Ciaia Targ rybny przed Synagogą Izaaka W drodze z modlitwy porannej w szabat Na rogu Dietla i Starowiślnej Co się stało z Sarą? Zmarła na raka żołądka w 1935 roku, na rok przed moim ojcem. Kto z tego grona miał wpływ na pana wychowanie? To trudno powiedzieć. Pamiętam dobrze tego stryja, który zmarł w Berlinie. Pracował razem z ojcem w banku. Poza tym był muzykiem samoukiem, grał na wielu instrumentach. Przychodził do nas wieczorami i grywał na pianinie albo harmonijce. Myśmy to bardzo lubili. On zresztą komponował też marsze dla 20. Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej, który stacjonował dwie kamienice dalej od mieszkania wujka. A mama miała przyjaciółki spoza rodzinnego grona? Tak. Mama chodziła do polskiej szkoły powszechnej w Podgórzu, więc - co ciekawe - miała przyjaciółki Polki. Te więzy koleżeńskie między nimi były bardzo silne. Jedna z nich była kasjerką w kinie Uciecha. Kiedy przychodziłem do kina, zawsze były dla mnie przygotowane bilety, najlepsze miejsca - bo to dla syna Heli. Czy koleżanki pana mamy przychodziły do państwa domu? Hm... Nie pamiętam. Ale nie, chyba nie. W każdym razie: one jakoś inaczej utrzymywały ze sobą kontakt. W jakim stopniu pana rodzice byli pobożni? Czy chodzili do synagog? Chodzili do synagog w święta. Poza tym mama zapalała świeczki w piątkowy wieczór. Kuchnia była koszerna, ale właściwie nic ponadto. A do której synagogi chodzili rodzice? Do Cypresa. To było przy ulicy Świętej Agnieszki. Tam dzisiaj jest szkoła zawodowa. Dlaczego chodzili tam? To było najbliżej domu. Poza tym, to była synagoga bardzo postępowa. Pan chodził z ojcem do synagogi? Chodziłem z ojcem w święta. No i jak umarł, to przez rok chodziłem odmawiać kadisz359. Przy tym ojciec mój był zbliżony bardzo do kół polskich, był naprawdę wielkim patriotą. To było dla niego ważne. 359 Por. przyp. 248. 18. Ich Miasto 273 Co to znaczy? Zawsze w domu były dwie biało-czerwone flagi, które we wszystkie święta państwowe wywieszało się na balkonie. Ojciec pracował w banku na rogu Sarego i Gertrudy, i kiedy szła tamtędy jakaś defilada czy pochód, telefonował do domu, żebym wyszedł na balkon popatrzeć! Jak były ćwiczenia wojskowe, ojca wzywano na nie jako rezerwistę jednego z pułków podhalańskich. Mnie ojciec także wychował w duchu patriotycznym. Kiedyś, w pierwszej klasie nauczycielka kazała nam napisać list do ukochanej osoby. Mnie już w domu odpowiednio „podkręcono", więc napisałem do Piłsudskiego. Oczywiście w szkole wszyscy się śmiali: oni piszą do siostry, do brata, a Tulek pisze do Piłsudskiego! Śmiech! Tymczasem któregoś dnia, to było w maju 1934 roku, do szkoły przyszła moja mama z kopertą w ręku. Na kopercie napisano: Belweder, Marszałek Polski... Nie odpisał mi sam marszałek, ale Kazimiera Iłłakowiczówna w jego imieniu, z podziękowaniami. Podobno listów, takich jak mój, do marszałka przychodziły setki. Historia powtórzyła się w 1935 roku. Marszałek odpisał mi 2 maja. Tym listem nie zdążyłem się już nacieszyć, bo Marszałek zmarł 12 maja. Pamięta pan jego pogrzeb? Oczywiście! To było 18 maja, w sobotę. Wstaliśmy z matką o czwartej rano, żeby pójść na ulicę Wiślną 9, do naszego dentysty, bo tam mieliśmy zarezerwowane miejsce. Koło południa rozpoczął się pogrzeb. Szedł od strony Rynku do Straszewskiego, żeby Drogą Królewską dotrzeć na Wawel. Pamiętam jak dziś: na czele jechał generał Orlicz-Dreszer, przy nim jakiś pułkownik i strzelec. Dalej artyleria i ułani. Potem szła grupa ludzi zbierająca odpadki po koniach, z takimi blaszanymi wózeczkami, które strasznie brzęczały. Następnie szło stu czterdziestu czterech werblistów i dwa poczty sztandarowe piechoty. Potem... Mówi to pan, bo tak to potem odnotowała historia, czy... Ja to widzę! Widzę to jeszcze dziś! Potem szło duchowieństwo, potem w sześć koni zaprzężona armata, a na lawecie trumna Marszałka Piłsudskiego. Dookoła, z dwóch stron, żołnierze w hełmach, z karabinami, a następnie wysocy oficerowie. Za trumną żona Piłsudskiego i rodzina, potem prezydent Mościcki, potem delegacje zagraniczne -bez końca. Żydowska delegacja też, mimo że to była sobota. Wzdłuż całej trasy przemarszu stali żołnierze. Zgromadziły się niewyobrażalne tłumy ludzi. Wszystkie okna, dachy... Gdy w krypcie położono już trumnę, w szklanej obudowie, zaczęła strzelać artyleria. Byli ustawieni gdzieś nad Wisłą, zdaje mi się, że oddano sto jeden strzałów. Oczywiście wcześniej, gdy wnoszono trumnę na Wawel, bił dzwon Zygmunta, a za nim wszystkie dzwony w mieście. Mówiono, że bardzo się ściemniło, gdy zmarł Marszałek... Nie, nie pamiętam czegoś takiego. Chociaż dzień był dość ponury. Natomiast mój ojciec, jako filatelista, poszedł na pocztę, żeby mieć specjalny stempel z okazji pogrzebu Piłsudskiego. Stempla nie było, więc kupił dwa żałobne znaczki po 1 złoty i kazał wbić zwykły stempel z datą 18 maja 1935 roku. Mam te znaczki do dzisiaj. 274 Kiedy zmarł pana ojciec? W 1936 roku, 30 grudnia. Był chory? Chorował cztery dni. Miał bardzo ostre zapalenie opon mózgowych. Był w Zakopanem w niedzielę, w drugi dzień Bożego Narodzenia, przeziębił się tam, ale wrócił do pracy. We wtorek po południu miał już bardzo wysoką gorączkę, a w środę rano zmarł. Byliście dobrze sytuowaną rodziną? Tak. Nie mieliśmy domów, samochodów et cetera, ale dobrze nam się żyło. Mieliśmy za to telefon i radio, radio bez słuchawek. To było bardzo rzadkie! Znajomi przychodzili do nas słuchać. Mieli państwo służącą? Tak. Polkę. O ile pamiętam, tę samą przez cały czas. Ona była mistrzynią kucharstwa! Czy ona utrzymywała koszerną kuchnię? Tak. Ale zakupy dla domu robiła mamusia. Gdzie się robiło zakupy? Jatka koszerną była na rogu Sebastiana i Dietla. Poza tym był dom towarowy TIC na rogu Rynku Głównego, pod numerem 31, i Szewskiej. Natomiast słodycze kupowaliśmy u Pia-seckiego, też w Rynku Głównym, pod numerem 32, i na Floriańskiej, obok Banku Gospodarstwa Krajowego. Piasecki miał fabrykę na ulicy Wrocławskiej, to była druga fabryka słodyczy, po Wedlu, w Polsce. A nabiał, pieczywo? Od tego był sklep spożywczy na Gertrudy 24, sklep Grossbarda, żydowski. Czy chodzili państwo na Kazimierz, tak po prostu, na spacery? Na Kazimierz - rzadko. Mimo że babcia mieszkała w tej dzielnicy, ale jeszcze nie w samym sercu Kazimierza. Czasami dziadek zabierał mnie w niedzielę na kolację do Gartenberga, róg Krakowskiej i placu Wolnica. Wtedy szedłem Krakowską. Jako dziecko bardzo lubiłem chodzić po Krakowie, chciałem dobrze poznać miasto - ale nie spacerowałem po Kazimierzu. Gdzie pan spacerował? Chodziłem na Planty Zamkowe, koło pomnika Grażyny. Rzadziej na Planty Gertrudzkie, bo tam się kręciły rozmaite męty społeczne i nie było przyjemnie. Natomiast na Plantach Zamkowych było miło. Chodziliśmy też pod uniwersytet, na Błonia. 275 Na Błonia z rodzicami? Nie. Jak ojciec umarł, to ja już wszędzie sam chodziłem. Sam lub z kolegami. Jak pana mama sobie poradziła po śmierci ojca? Z czego państwo żyli? Mama dostała dobrą rentę po ojcu. Odnajmowaliśmy też studentowi medycyny jeden z pięciu pokoi w naszym mieszkaniu. Do wojny mama nie pracowała. Dobrze. Proszę teraz opowiedzieć o szkołach, w których pan się uczył. Chodziłem do szkoły powszechnej numer 57. To była Szkoła Hebrajska360 z prawami państwowymi, na ulicy Brzozowej 5. Język wykładowy polski, tylko zasad religijnych Izraela i Biblii uczono tam po hebrajsku. Kto zadecydował, że to będzie właśnie ta szkoła? Czy też to było oczywiste, że pójdzie pan akurat tam? Sara Schenirer patrzyła na to trochę nieufnie, bo tam nie uczono żydowskiego - ale reszta rodziny była za. Me uwzględniwszy polski patriotyzm ojca, nie można chyba powiedzieć, że byli państwo syjonistami? Tata był. Mimo że był polskim patriotą? Mimo to. Nie było wówczas Izraela. Ojciec należał nawet do ogólnych syjonistów, do partii liberalnej. Mówiło się o wyjeździe do Palestyny? Nie, choć ludzie wyjeżdżali. Kuzyn matki wyjechał w 1934 roku, jego dzieci tu jeszcze żyją. Ale u nas w domu nie mówiło się o wyjeździe do Palestyny. Wobec tego dla ojca to było oczywiste, że pójdzie pan do Szkoły Hebrajskiej... Tak, tak. Chodziły tam zresztą dzieci naszych znajomych. To była bardzo dobra szkoła. Poza tym, trzeba powiedzieć, że szkoła była bardzo polska. 11 Listopada i 3 Maja to były największe święta szkolne. Poranki, pochody i tak dalej. Ta szkoła wychowywała w dwóch kierunkach - syjonizmu i patriotyzmu polskiego. Jak myśmy to wszystko godzili? 360 Por. przyp. 5. 276 Należał pan do Ha-Cofi361? Tak! Ale bardzo zazdrościłem moim kolegom z podwórka, Polakom, którzy należeli do harcerstwa polskiego. Oni mieli ładniejsze mundury. Myśmy mieli tylko żółte chusty. A oni mieli takie ładne sztandary i tak dalej... To znaczy, że miał pan kolegów Polaków? Tak, tak... Nawet ich odwiedzałem w domach, a oni mnie. Rzadko, ale tak. Nie było więc konfliktu polskości i żydostwa? Był. To się zaczęło po śmierci Piłsudskiego. Do jego śmierci wielu nie wiedziało, co to jest antysemityzm. Potem się zaczęło. Wołali na mnie „ty Żydzie" na ulicy. Raz nawet chuligani chcieli pobić mnie i mojego kuzyna, aleśmy się obronili i tamci uciekli. Wtedy się to już zaczęło, może dopiero tuż przed wojną trochę się uspokoiło. Więc godził pan w sobie to wychowanie syjonistyczne i polskie wychowanie patriotyczne, tak? To było naturalne: takim się urodziłem i tak miało być. Byłem polskim patriotą aż do przesady. Przecież z tym Piłsudskim... Skąd się brała ta miłość do Piłsudskiego? Myśmy mieszkali niemal na rogu Gertrudy i Stradomia. Piłsudski, kiedy przyjeżdżał do Krakowa, zamieszkiwał na Stradomiu 14, w dowództwie Okręgu Korpusu. Na ostatnim piętrze było tam mieszkanie generała Narbutt-Łuczyńskiego. Więc widzieliśmy go zawsze, jak przyjeżdżał, i jak go serdecznie witano. Ponadto widzieliśmy go oczywiście na święcie kawalerii polskiej w 1933 roku. Poza tym to był przecież marszałek, który wskrzesił Polskę z trzech zaborów, marszałek, który wygrał wojnę z bolszewikami. Był wielkim człowiekiem. W szkole panowała podobna atmosfera? Tak. Rozmawialiśmy dużo o nim. Chodziliśmy na jego grób, nosiliśmy niezapominajki dla niezapomnianego wodza. Moja mama się ze mnie śmiała, jeszcze tutaj, w Izraelu, mówiła: „Twoje życie się zatrzymało na Piisudskim!". Czy to brało się również z liberalnego stosunku Piłsudskiego do Żydów? On był bardziej niż liberalny. W swojej książce Kazimiera Iłłakowiczówna przytacza jego słowa: „Żydzi się zachowują jak nasi szlachcice. Przez stosunki rodzinne dochodzą do czegoś. To mi się podoba!". 361 Por. przyp. 77. 277 Jakie książki czytał pan przed wojną? Książki wypożyczaliśmy u Gumplowicza, na rogu Brackiej i Franciszkańskiej. Czytałem Korczaka, Burzyńskiego o sportach balonowych, historie związane z Piłsudskim... Jakieś przekłady żydowskich pisarzy? Czytałem, bo w szkole to były lektury. Czytałem po hebrajsku. Skąd się brały w Krakowie hebrajskie książki? Drukowano je w Polsce. W Warszawie, w Łodzi. Co czytała pana mama? Och, wszystko. Mama uwielbiała literaturę piękną. W jakim języku mówiło się w domu? Tylko po polsku. Mama znała żydowski, ale nie mówiła. Dziadkowie też znali żydowski, ale również nie mówili. Ojciec tak samo. Jakie gazety czytało się w pana domu? Przychodził „Ilustrowany Kurier Codzienny". Następnie „Gazeta Polska", to był organ rządowy, który podawał kursy walut i informacje gospodarcze. Ojciec czytał to wszystko jeszcze przed wyjściem do pracy. Przychodził także żydowski „Nowy Dziennik"362, pisany na bardzo dobrym poziomie. Nawet pamiętam taki wierszyk, który tam opublikowano na Purim363 w 1939 roku: „Był już Haman /Jest już Hitler / Ale autor skromnie wróży / Że historia się powtarza /1 historia się powtórzy". Purim... Jak obchodzono święta żydowskie w Krakowie? Żydzi bardzo uroczyście obchodzili swoje święta w Krakowie. Tu się ich tak nie obchodzi. W Purim był pochód, adlojada364, na Krakowskiej. Jechało około pięćdziesięciu dużych platform, a na platformach przedstawiano różne sceny: polityczne, z literatury, z Biblii... Resztę świąt obchodziło się w domach, rodzinnie. Natomiast myśmy mieli jeszcze święto szkoły - Lag ba-Omer365. Przychodziliśmy wtedy wszyscy w białych koszulach, granatowych spodenkach, w czapkach biało-niebieskich. Cała szkoła tworzyła pochód: najpierw orkiestra, potem poczet sztandarowy, dalej gimnazjum, szkoła powszechna, szkoła rzemiosł, i wychodziliśmy z Brzozowej 5 na boisko Makabi366. Tam była defilada przed dokto- 362 Por. przyp. 6. 363 Por. przyp. 16. 364 Por. przyp. 17. 365 Por. przyp. 255. 366 por_ przyp. 154. 278 rem Thonem367. Na marginesie: tutaj jeszcze żyje jego bratanek, Rafael Thon, utrzymuję z nim kontakt. Po defiladzie były pokazy gimnastyczne, tańce, loteria fantowa. Pochód był ochraniany przez hufiec Przysposobienia Wojskowego, akredytowany przy 20. Pułku Piechoty. Hufiec był bardzo znany w Krakowie. W 1938 roku były zawody strzeleckie Dowództwa Okręgu Korpusu dla Przysposobień Wojskowych. Gimnazjum Hebrajskie zajęło wówczas pierwsze miejsce. Strzelali wtedy: Daniel Appel, Ignac Meitlis, który zmarł w Izraelu, i Ryszard Apte, on też nie żyje. Ma pan zamiłowanie do takich parad? Tak! Mnie się to strasznie podobało! Ojciec mnie zabierał dorożką i jeździliśmy na Błonia na wszystkie parady. Podobało mi się to, bo był porządek. Tak! Nawet chodziłem na procesje kościelne. Bywałem na procesjach w święto Bożego Ciała, procesji św. Stanisława, razem z kolegami. W czasie procesji oczywiście nie klękałem, ale nikt nigdy mi nie zwrócił uwagi. Trochę śmiesznie było z tą procesją Bożego Ciała. Prowadził ją arcybiskup Sapieha, z jednej strony szedł generał Bernard Mond368, a z drugiej prezydent miasta Mieczysław Kaplicki369. Obydwaj przechrzty. Ale najpiękniejsza z parad była w Święto Kawalerii, w dwieście pięćdziesiątą rocznicę odsieczy wiedeńskiej, w 1933 roku. Piłsudski przyjechał do Krakowa, razem z nim dwanaście pułków konnych. Defilada była na Błoniach. Jest wmurowana tablica upamiętniająca te zdarzenia w ścianę kościoła Mariackiego od strony ulicy Mikołajskiej. Po defiladzie Piłsudski pojechał do krypty św. Leonarda, żeby złożyć hołd Sobieskiemu. Towarzyszył mu generał Mond i jeszcze jeden generał. Piłsudski powiedział wówczas: „Po mojej śmierci tu mnie pochowajcie!". Na drugi dzień wszystkie gazety o tym napisały. Holokaust: Pan Tulo Schenirer przeżył w getcie krakowskim i obozach w Płaszowie oraz Mauthausen. Co się z panem działo po wojnie? Byłem pewien czas w obozie, tam leczyli mnie lekarze amerykańscy, potem austriaccy, wreszcie przyszli Rosjanie. Pewnego razu ktoś powiedział do mnie po polsku, że jakaś osoba mnie szuka. To była moja ciotka, siostra matki. Wtedy zaczęliśmy szukać polskiego przedstawicielstwa, ale jeszcze go tam nie było. Wreszcie po różnych perypetiach pojechaliśmy do Czech. Powiedziałem Amerykanom, że tam jest moja mama, więc nas odesłali. Stamtąd pojechałem pociągiem do Zebrzydowic, skąd szedł pociąg do Oświęcimia. Pojechaliśmy. Wreszcie pociąg do Krakowa. Dojechaliśmy na miejsce, ale pociąg nie mógł przejechać Wisły, bo most był zburzony. Przeprawiliśmy się więc za drobną opłatą tratwą na drugą stronę. Mama już była w Krakowie. Zapisałem się do szkoły sponsorowanej przez Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego. W 1948 roku byłem już po maturze. Na pocho- 367 Chodzi o zwyczaj przechodzenia defilady szkolnej przed domem rabina Thona (por. przyp. 31). 3«* Por. przyp. 82. »® Por. przyp. 161. 279 dzie pierwszomajowym (tu śmiejemy się oboje z upodobań pana Schenirera) spotkałem dziewczynę - Basie, która urzekła mnie od pierwszego wejrzenia! Brunetka, ciemne oczy... Razem zaczęliśmy mówić o studiach. Poszedłem na zebranie informacyjne i zacząłem studia. Pierwszy rok uczyłem się na Politechnice Krakowskiej, a na drugi pojechałem już do Warszawy. W 1954 roku zacząłem pracować jako asystent na Politechnice Warszawskiej. Z tą Basią mam kontakt do dzisiaj, bardzo serdeczny! Ona mieszka z mężem w Kanadzie. Czemu pan zdecydował się na wyjazd do Izraela? Mówiono, że Żydom będzie coraz gorzej. I wyjechałem... Kiedy pan dzisiaj wspomina przedwojenny Kraków, to co, przede wszystkim, staje panu przed oczyma? Jestem bardzo przywiązany do tego miasta. Mogłem przecież pojechać tam niejeden raz, ale obawiam się tego bardzo. Przecież ja to miasto pamiętam również z okresu okupacji! Boję się... Kiedy pan wyjechał z Polski? W 1959 roku. I nigdy więcej nie wróciłem! Żona była już dwa razy. Dlaczego pan nigdy nie wrócił? Coś mi mówi, że mógłbym się załamać. Ja do dzisiaj właściwie myślę po polsku, liczę po polsku. Z żoną głównie rozmawiamy po polsku - chociaż język hebrajski jest mi już tak samo drogi. Moje córki też troszkę rozumieją. Moja starsza córka była w zeszłym roku w Krakowie. Zachwycona! Opowiadała mi dokładnie, co widziała i gdzie była. Tęskni pan? Z początku bardzo tęskniłem, teraz już mniej. Proszę znajomych, żeby mi przysyłali albumy o Krakowie, zbieram książki... i Czy śni się panu przedwojenny Kraków? Bardzo często! Koledzy, Rynek... Nawet parę dni temu mi się to śniło! Jak się obudziłem, to powiedziałem do żony: „Rita, byłem w Krakowie!". Gustawa Stendig-Lindberg (Gustawa Stendig) ur. 1926 r. w Krakowie Wywiad przeprowadzony 6 marca 2000 r. w mieszkaniu Gustawy Stendig-Lindberg w Tel Awiwie. Anis D. Pordes: Zacznijmy od rodziny ojca. Dlaczego ojciec przeniósł się do Krakowa? Gustawa Stendig-Lindberg: Wydaje mi się, że ojciec przyjechał do Krakowa, żeby studiować architekturę. Ojciec był absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był jednym z jedenaściorga dzieci, jego ojciec miał dwór i ziemię w Kołomyi, był rolnikiem. To było już na granicy z Rumunią, na kresach. To bardzo niezwykłe, bo Żydzi nie mieli wtedy prawa posiadać ziemi. Jeden z braci ojca też był rolnikiem. Większość braci ojca przyjechała do Krakowa uczyć się. Jeden z nich był dentystą, jeden prawnikiem, jeden magistrem filozofii, publikował dużo - napisał między innymi prace o Schil-lerze i Kancie. Był nauczycielem języka niemieckiego w Gimnazjum Hebrajskim w Krakowie. Nazywał się Samuel Stendig. Prawdziwie ciekawy człowiek. Kiedy moja mamusia, która znała osiem języków, pojechała w 1938 roku do Londynu, aby dostać na London University dyplom nauczycielki angielskiego, Samuel pojechał z nią, by przeprowadzić w Londynie wywiad z Freudem. To była rodzina, wśród której nie można było się nudzić! Dokończmy jeszcze opowieść o rodzinie ojca... Jak powiedziałam, jeden z jego braci, Dawid, był adwokatem. Umarł młodo, na raka wątroby. Drugi, Leon, był dentystą w Krakowie, miał praktykę w centrum miasta. Dawid też mieszkał w Krakowie? Oni wszyscy mieszkali w Krakowie, przynajmniej przez pewien czas. Przyjechali na studia, później niektórzy zostawali. Samuel, którego już wspomniałam, filozof, był znany dzięki pracom naukowym i wywiadom dziennikarskim. Jedna siostra, Ester, która wyszła za mąż za adwokata, pozostała w Kołomyi. Jej mąż figuruje teraz we wszystkich książkach o Kołomyi, bo był bardzo poważanym członkiem tej gminy. Nie mogę sobie przypomnieć całego rodzeństwa. 281 Proszę opowiedzieć o tych, którzy mieszkali w Krakowie, którzy wywarli największy wpływ na pani życie... Ponieważ matka była literatką, Samuel był nam najbliższy. Moja mamusia wydawała „obiady czwartkowe", gościła zawsze inteligencję żydowską Krakowa u siebie w domu. Naprawdę, wszyscy, którzy liczyli się intelektualnie w Krakowie, przychodzili do nas na te wieczorne spotkania, na których przyjmowała wykwintnym obiadem. Te spotkania miały wielki wpływ na mnie, chociaż byłam za mała, aby w nich uczestniczyć. Dwóch synów Ester, Benio i Józek (nazywali go Dziunek), miało na mnie też wielki wpływ. Jeden z nich, Dziunek Hessel, który studiował prawo, wyjechał później do Izraela. Drugi, Benio, został zamordowany podczas wojny. Studiował medycynę. Strasznie go kochałam, mieszkał u nas w domu razem z dwojgiem krewnych z rodziny matki. Oni chodzili na uniwersytet i mieszkali u nas, bo myśmy byli taką ostoją dla całej rodziny. Ci dwoje byli bardzo bliscy. Najbliżsi jednak byli krewni z rodziny matki, jej siostra Bronią, nauczycielka, jej syn, mój rówieśnik, Roman, i mąż Broni Menaszek, adwokat. Następnie bardzo bliskim człowiekiem był brat matki, Leopold, który przyjeżdżał z zagranicy, gdzie był profesorem fizyki i matematyki w Toronto, a wcześniej współpracował z Einsteinem na uniwersytecie Princeton w Stanach. Dokończmy jeszcze opowieść o ojcu. Ojciec miał więc przedwojenne wykształcenie i był też biegłym sądowym właśnie w dziedzinie architektury. Chcę w ten sposób zaznaczyć, że to była jedna z tych nielicznych rodzin, która miała niezwykle szerokie europejskie i polskie wykształcenie i znała wspaniale język polski. I była jednocześnie także głęboko żydowska, miała głęboką żydowską identyfikację. To było bardzo rzadkie! Oni mieli zdolność takiej właśnie cudownej syntezy! Dlatego właśnie nie wyjechali na czas, a powinni byli uciekać dużo wcześniej. Nie zrobili tak, ponieważ byli przywiązani do tych polskich korzeni, niestety. Szczególnie mama. Mama wierzyła, że dwie kultury mogą się nawzajem uzupełniać i wzbogacać. Jednocześnie była głęboko religijna i przywiązana do tradycji. Nie było takiej reguły, którą ona by złamała, jeżeli wierzyła, że jest to obyczaj, który należy utrzymać i respektować z uwagi na pamięć o rodzicach i przodkach. Jednocześnie była bardzo otwartym, cudownie otwartym umysłem. Na przykład: kiedy był Kongres Kobiet, feministyczny, w 1935 roku, ona pisała z niego sprawozdania w gazecie codziennej. Naprawdę, niezwykła kobieta! Ale wracam do ojca! Poznał matkę, kiedy miała szesnaście lat. I zakochał się od pierwszego wejrzenia. Potem była wojna, i on siedem lat czekał na mamę! Mówił, że czekał na nią, jak biblijny Jakub czekał na Rachelę... Zawsze mi mówił: mężczyzna musi umieć czekać, musi umieć przeżyć rozłąkę... To była wielka miłość. Rodzice poznali się już w Krakowie? Tak. Kiedy ojciec studiował architekturę, poszedł na jakiś bal i tam poznał mamusię. Mama była piękna, miała kasztanowe włosy i zielone oczy. Podczas wojny ojciec i matka korespondowali ze sobą przez cztery lata. Ojciec służył nad rzeką Isonco we Włoszech, walczył za „ojczyznę"; dla Austriaków. Dostał tam medal. Za dzielność. Opowiadał, że nad rzeką Isonco przestrzelono mu karabin, cudem uszedł z życiem. Przez całe cztery lata pierwszej wojny światowej tych dwoje młodych ludzi pisało do siebie. Matka pisała listy o filozofii, literaturze i siała je na front, do ojca. Pisali do siebie po polsku, oczywiście. To było coś cudownego, te listy. Ale dużo później, z początkiem drugiej wojny, ojciec dał je swojemu mistrzowi murarskiemu na przechowanie. Ten pan nazywał się Dukat, pracował z ojcem przez wszystkie lata. To był bardzo porządny człowiek. Zabrał nasze rzeczy: książki, pisma mamusi, listy. Pewnego dnia w okolicy pojawili się Niemcy, i on wszystko spalił! Nic nie zostało! Chciał dobrze, ale nie wyszło... Zapisany jest w dobrych księgach... Ojciec miał też niezwykle otwarty umysł. Był syjonistą, a matka - że tak powiem - Europejką i Żydówką. Matka nie była pewna syjonizmu, była raczej „międzynarodowa". Łączyła w sobie ogromny indywidualizm z niesłychaną zdolnością asymilowania wszystkiego, co wzniosłe na świecie. Ojciec, zakorzeniony w polskiej kulturze, był jednocześnie przekonanym syjonistą i należał do organizacji syjonistycznej. Miał zupełnie jasny pogląd na sytuację. Zamierzał wysłać mojego brata do Izraela przed wojną, po maturze, i nalegał na to, aby wyjechał. To był jedyny pani brat? Tak, miał na imię Józef. Ojciec zaszedł w swojej karierze bardzo daleko. Był niezwykle zdolny i pracowity. Oprócz budowy domów mieszczańskich, prowadził wszystkie budowy dla gminy żydowskiej, i to bezpłatnie [podkr. G.S.L.], na przykład budował Ognisko Pracy - dom do kształcenia dziewcząt żydowskich, i dom starców. Nie tylko przygotowywał plany dla tych budynków, ale pilnował wszystkiego sam na miejscu. Podczas wojny ojciec zrobił też jeszcze jedną niezwykłą rzecz. Przed przejściem do getta zabrał wszystkie zabytki ze wszystkich synagog w Krakowie i księgi Tory, i wszystko zamurował w jednym domu na terenie obozu w Płaszowie. Schował to, żeby przetrwało. Niestety, Niemcy odkryli... Moja rodzina to byli wspaniali ludzie, to był przywilej żyć wśród nich. Proszę opowiedzieć teraz o mamie. Jak to się stało, że zdobyła tak znakomite wykształcenie? Z jakiej rodziny pochodziła? Kim byli jej rodzice? Mama była przede wszystkim prawnuczką wielkiego rabina, Akiwy Eigera3™, który był także bardzo oświecony. On zorganizował pomoc w szpitalach w Poznaniu371. Był całą duszą związany z pracą społeczną. To był pierwszy rabin tak niesłychanie aktywny w tej dziedzinie, który miał jednocześnie duży wpływ na życie w Poznaniu. Kiedy zmarł, chrześcijanie byli na jego pogrzebie razem z Żydami. Był też autorem wielu książek i tekstów religijnych, które stały się klasyczne, które do dzisiaj się czyta i poważa. Matka mojej mamy nazywała się Ester Kahane. To była piękna kobieta. Dawniej pobożni Żydzi obcinali kobietom zamężnym włosy, i nosiły peruki. Babcia była pierwszym pokoleniem, w którym to się zmieniło. Mój dziadek powiedział, że jest tak piękna, że nie wolno jej obciąć włosów! Dziadek był też pierwszym, który zdjął chasydzkie nakrycie głowy i zaczął nosić tylko małą czapkę. Jak dziadek się nazywał? Salomon Infeld. Miał sklep z przyborami szewskimi gdzieś na ulicy Krakowskiej. Mieszkał na Krakowskiej 9. Na dole tego domu, pamiętam, była piwiarnia, wychodzili z niej panowie 370 Rabin Akiwa Eiger (1761-1837) - jeden z najwybitniejszych uczonych żydowskich swojego czasu. Powszechnie uważany za przywódcę ortodoksji niemieckiej. Od 1814 byi rabinem w Poznaniu. 371 Chodzi o opiekę nad ofiarami cholery z 1831. 282 283 z czerwonymi nosami. A obok był sklep z kiełbasami, niekoszerny. Ponieważ ja byłam chorowita, to moja mama w pewnym okresie zabierała mnie tam raz w tygodniu, żebym jadła bułkę z szynką, dla zdrowia. Uważało się wtedy, że szynka jest zdrowa, teraz się uważa, że nie jest! Mimo że mama sama nie jadała szynki? To było dla zdrowia. W żydostwie dla zdrowia i dla ratowania życia wszystkie reguły można złamać. Ten dziadek był bardzo postępowy. Jego brat, Maks Infeld, pojechał do Anglii. Miał troje dzieci: jeden syn, Harry Infeld, był majorem i prawnikiem w Londynie i dostał Order of The British Empire (OBE), wysokie odznaczenie w Anglii. Drugi, brat Har-ry'ego, Louis, był Undersecretary of State i pracował w White House, i też otrzymał odznaczenie OBE. Jeden z nich był po pierwszej wojnie światowej w Komisji Schlezwig-Hol-stein zajmującej się ustaleniem granicy, drugi był też w podobnej komisji na obszarach Alzacji i Lotaryngii. Wie pani, w którym roku wyjechali do Anglii? Tego nie wiem. Kiedy byłam mała, oni już tam mieszkali. Ja poznałam ich po wojnie, gdy pojechałam do Anglii na prośbę mamusi. He rodzeństwa miała pani mama? Mama miała tylko jedną siostrę i jednego brata. Jak wspomniałam, był on wybitnym fizykiem. Odmówiono mu profesury we Lwowie, dlatego że był Żydem. Wyjechał w ramach protestu z Polski w 1937 czy 1938 roku. Studiował w Krakowie. On od początku obydwiema nogami zapierał się przeciwko wszelkim religiom. Dziadek był bardzo postępowy, ale to już uznał za przesadę. Leopold opuścił wtedy dom. Ukończył studia „o własnych siłach". Kiedy mu odmówiono profesury, dzięki poparciu Einsteina dostał stypendium w Cambridge, dlatego mógł wyjechać z Polski. Nie pamiętam, jak nazywało się laboratorium, w którym pracował. Siostra mamy, Bronią, była nauczycielką. Przed wojną stworzyła żeńskie gimnazjum w Krakowie, które nazywało się Nowa Szkoła. Wszyscy nauczyciele pracowali tam za darmo, dlatego że to było gimnazjum dla dzieci, które były zdolne, ale nie miały pieniędzy na naukę. Pamięta pani, gdzie mieściło się to gimnazjum? Na ulicy Starowiślnej 1. Bronią była dyplomowaną nauczycielką. Bronią też organizowała „obiady czwartkowe". Moja matka gromadziła wszystkich ludzi, którzy należeli do inteligencji, a u Broni spotykali się ci, którzy byli inteligencją „rewolucyjną", marzyciele, którzy chcieli zmieniać świat. Moja mama uważała, że świat jest dobry, tylko trzeba go poprawić. Bronią nie była przywiązana do tradycji, ich brat odrzucił żydostwo. A ona była w połowie drogi między jego postawą a postawą mojej matki, która uważała, że trzeba tradycję respektować i umieć połączyć religię z ogólną oświatą. Moja matka miała niezwykle wielki szacunek dla Boga. Jestem pełna podziwu dla jej charakteru. To z jej strony nie było żadne poświęcenie, to był po prostu jej way of life, sposób życia. Jestem pełna podziwu, choć kiedy byłam mała, to tego nie rozumiałam. 284 Mama studiowała na uniwersytecie? Moja matka, oczywiście, chciała iść na uniwersytet, tak samo jak Leopold i Bronią, ale ojciec jej nie pozwolił. Nalegał, żeby poszła do handlówki i mogła jemu później pomóc. Mama była najstarsza i ojciec chciał, żeby prowadziła sklep. Skończyła tę handlówkę niechętnie i zaproponowali jej natychmiast potem pracę w banku, ale ojciec na to także nie pozwolił. Więc gdzie pani mama nauczyła się tego wszystkiego? Moja matka wszystko robiła na własną rękę, wszystkiego więc nauczyła się sama. Ona po prostu cały czas studiowała. Chodziła do biblioteki, chodziła na wykłady i sama wykładała! Znała osiem języków! W Krakowie był Instytut Włoski i też Instytut Francuski, ona tam uczyła się języków. Uczyła się też esperanto, była członkiem Towarzystwa Esperanto. A najważniejsze jest, że w tamtych czasach była członkiem pionierskiej organizacji, która nazywała się w skrócie Świadome Macierzyństwo. To była grupa, która chciała, żeby kobieta wyszła z nędzy i ruiny zdrowotnej, spowodowanych ogromną liczbą porodów. To płynęło z poczucia odpowiedzialności społecznej. Z drugiej strony, na przykład, mój ojciec był zainteresowany sprawą poczucia przynależności do społeczeństwa, także do społeczeństwa żydowskiego, i był zdania, że młodzież żydowska powinna zdobyć jakiś zawód, żeby mieć zapewniony byt. Bo jeżeli Żydzi nie byli krawcami albo szewcami, to nie mieli z czego żyć. Dlatego chciał, żeby mieli własną szkołę rzemieślniczą. I założył w Krakowie Żydowską Szkołę Rzemieślniczą. Wróćmy do grupy Świadomego Macierzyństwa; jakie kobiety tam należały? Założycielami byli głównie Polacy. Matka była jedną z założycielek tego Towarzystwa Krzewienia Świadomego Macierzyństwa i Reformy Obyczajowej. Obok Boya-Żeleńskiego, doktor Szczepańskiej, Hulki-Laskowskiego i Imbera. Była w zarządzie i w redakcji pisma „Oko w Oko" i często miała prelekcje na zebraniach... Aby zilustrować jej wszechstronność, chcę wspomnieć, że w roku 1934 na zamówienie Polskiego Radia przeprowadziła badania na tematy: prawa kobiety, biografie wybitnych kobiet w historii, charakterystyka roli kobiety w kulturze polskiej i w innych kulturach. Rezultaty badań przedstawiała w serii pogadanek w Polskim Radiu. Prowadziła poza tym dużo prac badawczych; głównie socjologicznych, dotyczących różnych środowisk kobiecych na świecie. Także żydowskich, mało wtedy znanych, jak, na przykład, żydostwo Jemenu, Indii, Etiopii. Interesowała się także rozwojem pedagogiki. W ostatnich latach przed wojną była też krytykiem literackim. Pisywała do „Kuriera", „Asa" itd. A także do prasy żydowskiej: „Chwila"372, „Nowy Dziennik"373. Z tego rozumiem, że żyłiście w polskim środowisku? Myśmy żyli w polskim środowisku, ale Polacy nie żyli z nami! Nie było styczności po pracy, po szkole. To było nieładne i niemądre. Żydzi się rozwijali odrębnie. Polacy nie pozwalali Żydom zbliżyć się towarzysko ani dojść do pełnego głosu. Pracowało się razem, ale po 372 Por. przyp. 7. 373 Por. przyp. 6. 285 pracy nie było żadnego kontaktu. Boy-Żeleński pracował z mamą, ale towarzysko się nie kontaktowali. To była zupełna izolacja, nawet na tak wysokim poziomie. Ja nawet jako dziecko silnie to odczuwałam. A gdzie wasza rodzina mieszkała? Myśmy mieszkali na Świętego Marka. To było mieszkanie czynszowe. Bo od razu zaznaczę, że byliśmy średnio zamożni. Jak zwykle, w tamtych czasach też, inteligencja na ogół nie miała pieniędzy. Potem przenieśliśmy się na Podzamcze. Na Świętego Marka, pamiętam, była jedna jedyna rodzina polska, z którą ja miałam kontakt - to była rodzina Polań-skich. Ten pan był dentystą. Tam nie było ograniczeń - można się było bawić z małym Po-lańskim. Ale do dziś dnia pamiętam, że jak przyszło święto Pesach374, a oni mnie właśnie zaprosili do siebie i między innymi podali ciasteczka, ja tłumaczyłam, że nie mogę jeść ciastek375 podczas naszego święta Pesach - pamiętam, że się strasznie zaczerwieniłam. Nie wiem dlaczego, do dziś dnia nie wiem dlaczego. Czy dlatego, że byłam inna? Ja bym w życiu nie złamała przepisów religijnych. Jak szłam, na przykład, w sobotę na wykłady do szkoły muzycznej przy ulicy Świętej Anny i wzywano mnie do tablicy, to mówiłam, że ja w sobotę nie piszę. Traktowałam to absolutnie poważnie. Miałam to po mamie. No właśnie, mama pracowała dużo społecznie, a z czego rodzice się utrzymywali? Mama to wszystko robiła prawie za darmo. Ona „poświęcała się sprawie". Oczywiście, miała honoraria za swoją pracę dziennikarską, ale to był bardzo mały dochód. W 1938 wydała zbiór esejów „Usta lakierowane", sprzedany w całości. Krytycy pisali, że jej styl jest tak doskonały jak styl Magdaleny Samozwaniec. Właściwie niedługo przed wojną, kiedy dzieci już były starsze i mogła poświęcać więcej czasu pracy twórczej, imię jej zyskiwało coraz większy rozgłos. No i przyszła wojna. Zmarła, mając czterdzieści dziewięć lat, w Bergen-Belsen. Gdyby przeżyła, to jestem przekonana, że na pewno walczyłaby o prawa człowieka i świadczyła o zbrodni. To ona powinna była przeżyć, a nie ja! Ojciec zarabiał jako architekt i później jako biegły sądowy. Prace dla gminy robił bezinteresownie. A jak się zaczęły obiady czwartkowe, urządzane przez pani mamę? Ona po prostu zapraszała na wieczór wszystkich, których znała: malarzy, dziennikarzy, literatów. W tym gronie był może jeden, może dwóch nie-Zydów. Tu trzeba jeszcze raz podkreślić: między Polakami a Żydami nie było żadnej linii stycznej, tylko w pracy. Na gruncie towarzyskim dominowała segregacja. Burżuazja krakowska pod żadnym pozorem nie pijała herbaty z Żydami. Ja to wspominam z wielkim żalem. Zawsze przed prześladowaniem tworzy się podziały. W 1937-38 roku zaczęło się rzucanie kamieniami w Żydów. A w 1939 to już było okropnie. Nawet na Podzamczu rzucano kamieniami, a tam, pod czternastym, mieszkało kilka rodzin żydowskich. 374 Por. przyp. 9. 375 Żydzi nie spożywają wówczas potraw na zakwasie. 286 ł A wracając do „obiadów", czy tylko mama brała w nich udział, czy również ojciec? Właściwie to były spotkania z inicjatywy mamy. Ojciec brał w nich udział, jak najbardziej. Ale nie organizował obiadów czwartkowych, o wszystkim decydowała mama. To była jej domena; co się będzie jadło, w jakiej kolejności. Ja pamiętam, jak czasami siedziałam godzinami, kręcąc krem kawowy, bo nie było przecież miksera. Ojciec był także zajęty swoją architekturą i sztuką. Miał kontakt z chrześcijanami, z którymi pracował i którzy byli od niego zależni. Oni przychodzili po wypłatę do nas, siedzieli, rozmawiali. Dzieci miały prawo udziału w tych obiadach? No, oczywiście, z początku, ale o określonej godzinie musieliśmy iść spać. To znaczy ja musiałam, mój brat trochę później. Kochałam te spotkania. Niesłychaną intensywność tego życia. To jest to, co Żydzi mają w sobie. Taką niesamowitą intensywność przeżywania. Nie ma obojętności. Tu, w Izraelu, to się zmieniło. Ale to dlatego, że Arabowie nie dają nam tu żyć. Cierpimy na jakieś zatracenie siły duchowej, które mnie przeraża. Polacy też są bardzo żarliwi, ale jest w tym coś innego. U Żydów cała osobowość jest zaangażowana. Te spotkania czwartkowe tak właśnie przebiegały. Oni gadali i gadali. Ja pamiętam nawet, że jak wychodzili o czwartej rano i rozmawiali jeszcze na schodach, to mama mówiła, dobrze, chodźcie na śniadanie. No to wszyscy wracali. Wesoło było. Ale wszystkim bardzo na czymś zależało. A czy zdarzały się rodzicom „wyjścia" do miasta? Oczywiście. Matka przecież chodziła na wykłady, sama często wykładała i miała pogadanki w radiu. Ja zresztą stąd wiem o niej tak dużo, z tych zachowanych dokumentów z jej pracy. Spotykała się w mieście z różnymi osobami. Ojciec wychodził rano do pracy. Jeżeli przez „wyjścia" ma pani na myśli chodzenie do lokali, to prawie nigdy. Teatr tak. A jaki był stosunek pani ojca do takiego życia mamy? Oj, bardzo pozytywny! Ojciec był bardzo inteligentny i ogromnie mamę wspierał. A czy można powiedzieć, że nawzajem dopingowali się do tej pracy? Bardzo się szanowali nawzajem, i ona zawsze się go radziła. I on jej się zawsze radził. To była duchowa wspólnota. Zresztą on wiedział, że ją bardzo boli to, że nie ma dyplomu z uniwersytetu, tylko z handlówki. Już po wojnie ojciec mi powiedział: „Jedną rzecz musisz w życiu zrobić - iść na studia!". A rodzina jak odnosiła się do mamy? Ojciec mamy wyjechał w 1936 roku do Palestyny. On wiedział, co się święci. A mama mamy? Już wtedy nie żyła. Umarła bardzo młodo. A dziadek ponownie się ożenił i wtedy wyjechał. Moja mama była bardzo ceniona przez rodzinę. Zarówno z powodu intelektu, jak i za 287 nie przeżywał religii tak, jak głęboko wierzący Żydzi, ale przywiązywał wielką wagę do tradycji. To opowiedzmy o pani wykształceniu. Ja chodziłam do Gimnazjum Hebrajskiego, od początku, od klas szkoły powszechnej. To była droga szkoła. Ale rodzice w ogóle nie brali pod uwagę innej. A pani brał? Też. W 1939 roku zdał maturę i chciał wyjechać do Palestyny na studia. Ja nie zdążyłam skończyć szkoły. W której klasie była pani, kiedy wybuchła wojna? W pierwszej gimnazjalnej. Jak pani wspomina tę szkołę? Szkoła była bardzo fajna. Mieliśmy dobrych nauczycieli. Oni też mieli z nami dobrze, nie chodziliśmy im po głowie. Było bardzo miło. Mieliśmy taką wolność, taką swobodę - szkolą to była radość! Przykrości miałam tylko z nauczycielem śpiewu, bo mi nie pozwalał śpiewać! A ja pamiętam, że śpiewałam tak pięknie „Krakowiaczek ci ja"... On wtedy mówił: „Stendig, ty mi psujesz cały chór" i kazał mi wychodzić z klasy. Wszyscy, których wyrzucał, przychodzili do toalety. Tam tworzyliśmy sądy koleżeńskie, komitety... Od czasu do czasu nauczyciel tam wpadał, brał każde z nas za kołnierz i przyprowadzał z powrotem do klasy. Nie dawał żyć! Ale poza tym, że zmarnowali mój talent śpiewaczy, to było wszystko w porządku. A propos, moja mama miała takie same przeżycia w szkole, jak ja. Kiedy się zaczęła wojna, moja mamusia pisała wspomnienia ze szkoły - kapitalne to było. Takie same przygody miała z nauczycielem muzyki, który nie pozwalał jej śpiewać w chórze. Mama zawsze śpiewała tylko w łazience. Najbardziej kochała opery i śpiewała je, ale szkoła nie pozwoliła jej rozwinąć talentu. Pani chodziła do szkoły muzycznej, prawda? Tak, w 1938 roku grałam „Serenadę" Świerzyńskiego, na recitalu, w szkole. Wcześniej matka uczyła mnie gry na fortepianie. Uczyłam się także baletu. Tańczyłam raz balet w Bagateli, byłam motylkiem i byłam elfem, i laleczką z saskiej porcelany! W każdym razie miałam bardzo wesoło! I na Plantach grałam w kamienie... to była moja pasja życiowa, i zbierałam kasztany. Co za cudowne życie... Pani najbliższe koleżanki? W domu, w którym mieszkałam, były dwie młode dziewczynki, tośmy się trzymały razem. A w szkole byłam wielkim wodzirejem. Chłopcy się bili o mnie... To było dobre życie! W szkole miałam cudowne życie, w domu musiałam być grzecznym dzieckiem. 290 W szkole szło mi dobrze, jakoś wszystko lekko wchodziło mi do głowy. Byłam pierwsza czy druga w klasie. Muszę się pochwalić: napisałam kiedyś krótką historię o proroku Amosie. On mi się bardzo podobał. Pięknie to wszystko opracowałam. I nauczyciel powiedział wtedy, że panna Stendig napisała ładną pracę, i zaczął ją czytać w klasie. Weszłam dosłownie pod stół, tak się zawstydziłam. Wracając do koleżanek. Najbliższe były dwie, co mieszkały w tym samym domu. Ale były różne dzieci dookoła. Jakiś czas miałam bonę, okropną, nie mogłam nic spsocić, bo ona trzymała mnie krótko. Czułam się przy niej jak więzień. Miała też mnie uczyć czegoś, chyba francuskiego. To była tragedia... Ale poza tym okresem miałam moc koleżanek i kolegów, na Plantach do grania w kamienie, a w domu do prowadzenia kuchni: gotowania jedzenia z kasztanów! Uczestniczyła pani jakoś w życiu brata? Mój brat i ja mieszkaliśmy w tym samym pokoju, to była koedukacja. Mama uważała, że to jest dobre. A ja uważam, że to nie było dobre, bo on byl o pięć lat starszy ode mnie. To najgorszy wiek, żeby dostać siostrzyczkę. O, jak się czubiliśmy... Mój biedny ojciec miał obok gabinet. Musiał sobie zrobić izolację, bardzo solidną, żeby nie słyszeć naszych krzyków. O Boże, co myśmy wyprawiali! Brat mi nie dawał żyć i ja jemu nie dawałam żyć. On chciał mi pokazać, że jest szefem, a ja mu chciałam pokazać, że mną się nie pomiata... Jak wyglądały wasze relacje w szkole? Nie, tam byliśmy od siebie daleko. On był wysoko, na Olimpie, a ja sobie siedziałam na dole. I było mi dobrze. On już chodził do gimnazjum, a ja uczyłam się jeszcze w powszechnej. On był geniuszem matematycznym, strasznie zdolnym chłopakiem. Przyjechał tu, do Izraela, po wojnie. Trzeciego września 1939 wyszedł z domu i, oczywiście, nie wyjechał z Krakowa, tylko poszedł szukać ojca w wojsku. Wiadomo było, że ojciec był w saperach. Brat zgłosił się do wojska i szukał saperów. W końcu nie znalazł ojca, ale przyłączył się do armii i szedł z nią aż do końca. Potem dostaliśmy wiadomość, że zachorował na dyzenterię. Matka bała się wtedy, że on nie żyje, i była straszna tragedia. W końcu dowiedzieliśmy się, że został we Lwowie. Kiedy weszli Rosjanie, był chory i został już po rosyjskiej stronie. Nie spotkał ojca. A ojciec był wielkim bohaterem. Prowadził sześćdziesięciu ludzi, Polaków, doborowych. I walczył o to, aby okazali się patriotami. Ja tego nie rozumiem - tacy ludzie, na takich stanowiskach, jak, na przykład, sędzia, żeby nie mieli poczucia godności narodowej, żeby nie chcieli się bić? Ojciec w każdym razie walczył, bo wiedział, że Niemcy to zagłada. Służył do 24 września 1939. Potem dostał się do niewoli. Później Niemcy go zwolnili, wróci! do Krakowa; wrócił, „żeby odbudowywać Polskę jako architekt". W tym czasie matka, jej siostra Bronią, ja i mój kuzyn Roman, kiedy widzieliśmy, że wszyscy opuszczają Kraków, że są naloty, syreny, trzeciego czy czwartego września też opuściliśmy Kraków. Ja, moja mamusia, Bronią i jej syn Roman - cztery osoby: dwie matki i dwoje dzieci - szliśmy piechotą aż do Buska. Tam zostaliśmy osaczeni - z jednej strony była armia polska, a z drugiej Niemcy. I tu - fenomen socjologiczny. Znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie; zagrożone było nasze życie. Weszliśmy do piwnicy i siedzieliśmy tam, Polacy, chrześcijanie i żydzi, razem. Kule latały na zewnątrz, ogień, kanonada... Była 291 tam też jedna gruba baba, która w pewnej chwili powiedziała: „Patrzcie, ilu Żydów się tu napchalo!". W tej piwnicy było takie maleńkie okienko, i wtedy pomyślałam: „Jak trzeba będzie uciec tym okienkiem, to ty, cholero, stąd nie wyjdziesz!". To było coś okropnego: zagrożenie życia, a ona tylko Żydów miała w głowie! Do jakiego stopnia można było ogłupić naród! Nie martwiła się tym, że sama może zginąć, ona i my wszyscy. „Tylu Żydów na-pchało się tutaj" - to było jedyne jej zmartwienie. To zdarzenie jest dobrą ilustracją tego, co się działo. To naprawdę tragedia, światowa tragedia. Jeżeli człowiek ma takie bzdury w głowie, to nie może działać racjonalnie. Proszę opowiedzieć, jak pani przeżyła wojnę? Kiedy wróciliśmy do Krakowa, wyrzucono nas z mieszkania. Przeprowadziliśmy się wtedy na Starowiślną, do mieszkania Samuela Stendiga, który poszedł z wojskiem i został na kresach, nie wrócił. Mieszkanie było puste. Tam się ulokowaliśmy, to była zima 1939 roku i początek 1940. W 1941 roku Niemcy założyli getto. W getcie siedemnaście razy przeprowadzaliśmy się z jednej ulicy na drugą. W 1943 roku Niemcy założyli obóz w Płaszowie. W Płaszowie byłam do 1944 roku. Ojca wywieźli do Mauthausen, a matkę i mnie do Au-schwitz-Birkenau. Tam byłam przez pięć tygodni. Gdybym została o jeden dzień dłużej, zwariowałabym... Tam napisałam wiersz, bardzo mocny wiersz. Został już opublikowany w jakichś książkach. Naprawdę dobry wiersz, muszę przyznać... Stamtąd 4 października 1944 roku posłano nas do Bergen-Belsen. Kiedy tam przyjechałam, myślałam: „O, to już jest dom wypoczynkowy...". Nie było żadnych kominów, niebo było normalne. Tylko trochę strzelali, słychać było strzelanie. Obstawa była normalna, nie wyjące bydlaki, tylko normalni ludzie, którzy przychodzili rano, mówili: „Wstawać!". Bez krzyku, bez bicia. Miałam przyjaciół, którzy mi powiedzieli, że czwartego grudnia skończy się wojna; ja w to wierzyłam tak silnie... I nie skończyła się wojna 4 grudnia... Ja zupełnie wtedy straciłam nadzieję. Mama mnie siłą trzymała przy życiu. I ona odeszła, a ja zostałam... W 1944 roku, od pierwszego stycznia przybyła nowa obstawa z Oświęcimia do Bergen-Belsen. Od tego dnia to miejsce, w którym dotąd można było jeszcze jakoś wytrzymać, stało się piekłem. Przyszli zupełnie szatańscy ludzie, wytrenowani na katów. Trzymali nas na mrozie, robili wszystko, żeby z człowieka wyciągnąć ostatnie siły. Dostawaliśmy teoretycznie 800 kalorii dziennie. To było tak obliczone, żeby człowiek nie mógł żyć na takiej diecie dłużej niż 5-8 miesięcy. Spalał tłuszcze, potem białka, a potem musiał już umrzeć. Ale z końcem wojny nawet tego nie mieliśmy. Oni zatruli jedzenie, zatruli chleb, zatruli wodę, wszystko. Przez ostatnich pięć tygodni nie mieliśmy więc ani wody, ani chleba. Zachorowałam wtedy na tyfus, mama mnie uratowała. Jak tylko troszkę stanęłam na nogach, kiedy Anglicy przyszli piętnastego kwietnia, to moja mama zemdlała. Ja ją próbowałam cucić, starałam się zdobyć odrobinę jedzenia. Byłam straszną niedorajdą, przynosiłam jakąś garstkę kapusty... Nie miałam siły się bić i nie umiałam wywalczyć jedzenia. To, co przynosiłam, nie było dla mamy odpowiednim jedzeniem. Potem chodziłam wyżebrać coś dla niej w kuchni. Ludzie byli wszyscy tacy okrutni... Mówiłam: „Moja matka potrzebuje jedzenia!". A oni na to: „Ach, my już nie mamy matek!". To było jakieś tragiczne okrucieństwo. I okropny czas. W te pierwsze dni po wyzwoleniu wszyscy byli jak zwariowani. Pozostawali przez wiele dni bez jedzenia, bez wody, tyfus szerzył się niesłychanie. Pamiętam ten głód, on był straszny. I zupełną apatię. Kiedy zachorowałam, byłam zupełnie nieprzytomna, myślałam, że umieram. Mama dawała mi wodę i pamiętam, jak mnie ratowała. Stała się tam jedna okropna rzecz. Moja matka była tak bardzo wierząca, że w obozie nie jadła mięsa, jeśli był jakiś maleńki kawałek w zupie. Bo nie było koszerne. Uważała, że ma z Bogiem, że tak powiem, taką umowę, że jak długo jest jeszcze na nogach, to musi wytrzymać. I nagle, w pewnej chwili, zobaczyłam, że zjada ten kawałek mięsa. Wtedy wiedziałam, że musi być w takim stanie, że już nie może dłużej wytrzymać. I zaczęłam się strasznie bać. To było niesamowite: zobaczyć coś takiego... Czułam, że mama albo straciła wiarę, albo wie, że już nie może wytrzymać, że jest za słaba i musi sobie na to pozwolić - nie wiem. Ale to był dla mnie wstrząs. Pewnie dlatego, że jak patrzę wstecz, to ona naprawdę zawsze była niemal święta... Poszłyśmy wtedy z mamą szukać jakiegoś lekarza, Anglika. Lekarz uznał, że mama ma tyfus, a ona nie była chora na tyfus. Przenieśli ją do baraku, gdzie leżeli chorzy, i dopiero tam dostała tyfusu. Błagałam siostry, które tam pomagały, żeby ją wzięły do szpitala. Mama uczyła mnie w getcie angielskiego, więc ja łatwo się z Anglikami mogłam porozumieć. Zabrali ją ambulansem do szpitala, ale mnie nie pozwolili wsiąść. Potem długo jej szukałam, ale nie mogłam znaleźć. Nawet nie byłam przy jej śmierci... Zmarła drugiego maja, pięć dni przed końcem wojny. Dlatego zostałam lekarzem, że myślałam: gdyby wtedy matka miała dobrą opiekę, to można by ją było uratować... Dlatego właśnie została pani lekarzem? Tak. A także dlatego, że chciałam zrobić coś, co będzie absolutnie antyfaszystowskie, antydestrukcyjne. Miałam córkę, moje pierwsze dziecko, Miriam. Ona umarła, mając osiemnaście lat. Po śmierci córki wydałam jej książkę i wiersze. Napisała, że najważniejszą rzeczą jest nie szerzyć zła na świecie. Widziała jasno to zło, i wiedziała, że najważniejsza rzecz to nie pomnażać tego zła na świecie. To jest zamieszczone w jej tomiku poezji jako motto... Czemu umarła? Ach, w szwedzkim szpitalu, przez zaniedbanie. Dlatego zostawiłam Szwecję i przyjechałam do Izraela. Miriam była wielką syjonistką. Przedtem nie decydowałam się na wyjazd do Izraela, bo bałam się o dzieci! Zostałam zaproszona przez Ministerstwo Zdrowia w 1964 roku i podjęłam tu pracę jako psychiatra. Specjalizowałam się w psychiatrii, bo Izrael potrzebował psychiatrów. Zaczęła się wojna sześciodniowa i Szwedzi mnie sprowadzili z powrotem do Szwecji z dziećmi. Odkąd przyjechaliśmy, Miriam błagała zawsze, żeby wrócić do Izraela. Mówiłam: „Tam jest niebezpiecznie". A ona odpowiadała: „Lepiej jest żyć niebezpiecznie w Izraelu, niż umrzeć tutaj!". Prorocze słowa... Ue miała wtedy lat? Kiedy umarła, miała osiemnaście lat, trzy miesiące i trzy dni... Istnieje teraz fundacja jej imienia, Miriam Lindberg, która przyznaje nagrody poetyckie. Nagroda Izraela dla poezji na temat pokoju - jej imienia. Tysiąc dwieście drzew zasadzono, by uczcić jej pamięć... Miała tylko osiemnaście lat, ale takie robiła wrażenie na ludziach. To była moja Szoah numer dwa. Dlatego spakowałam się i wyjechałam ze Szwecji. To mieszkanie kupiłam, żeby 292 293 ona tu mogła przyjechać po maturze. Miała wtedy jeszcze rok do matury. Tak, chciała zostawić Szwecję, Szwecja ją psychicznie zabijała. W którym roku przyjechała pani do Izraela na stałe? Przyjechałam tu na stałe po śmierci Miriam, w styczniu 1976 roku. Jeszcze z mężem? Męża zostawiłam już dawno, w 1963 roku, a formalnie rozwiodłam się w 1965 roku. Byliśmy dziesięć lat razem, dwanaście lat oficjalnie. Dlaczego pani zdecydowała się na przyjazd do Izraela, choć mocniej związana była przecież z Europą? Dlatego że Miriam tam umarła. Mogła pani wyjechać na przykład do Angłii... Tu miałam przynajmniej brata, tu miałam jakiegoś kuzyna, jakąś kuzynkę mojej matki - kogoś miałam. W Anglii też miałam kuzynów, ale oni byli tacy dalecy, choć bardzo ich kocham. To zupełnie inna mentalność. Ponieważ Miriam tak strasznie kochała Izrael, to żeby uczcić jej pamięć, przyjechałam tutaj. Miriam jest pochowana w Jerozolimie. Czy chciała pani przyjechać do Połski? Powiedzmy szczerze: dla mnie to jest cmentarz. Ja nie mam nikogo w Polsce, nikogo, nikogo... Są ludzie, którzy tam jeżdżą, i jeżdżą, i jeżdżą... Do Zakopanego i Krynicy... Ja nie mogłam tego nigdy zrozumieć, ale niektórzy naprawdę tak to przeżywają. Mam koleżankę, która pojechała tam i dostała zawału serca ze wzruszenia. I umarła. Ale ja nie jestem w stanie pojechać do Polski, nie jestem w stanie. A tęskniła pani za Polską? Mam przyjaciółkę, pół Polkę, pół Szwedkę, w Szwecji, i to jest właściwie jedyny kontakt z Polską. Mam zresztą przyjaciół na całym świecie, większość nie-Żydów. Całe moje życie przeżyłam między nie-Żydami, więc znam umysły żydowskie i znam nie-żydowskie. Mój jedyny kontakt z Polakami to ta moja koleżanka w Szwecji. Jak spotkałam w Szwecji Polki, taką, na przykład, jedną panią doktor, to usłyszałam: „Coś takiego, jak ty dobrze mówisz po polsku!". To Żydzi nie umieli mówić po polsku?! Myślałam, że ją rąbnę w łeb! Ciągle słyszałam to samo, wszędzie. Nawet mąż mojej koleżanki ze Szwecji... Kiedy przychodzili do niego koledzy, cały czas opowiadano dowcipy o Żydach. Nie można było wytrzymać! Ale co ja mam zrobić, jestem z nimi w przyjaźni, bo ona jest cudowna. On jest „cały" Polak, ona jest pół-Szwedka. To strasznie trudne, nie potrafię słuchać, jak ktoś obraża mój naród, nie mogę tego 294 wytrzymać! Dlatego tu siedzę, choć nie jest mi znowu tak dobrze, bo zawodowo ciężko. W Izraelu jest za dużo lekarzy. W czym się pani specjalizuje jako lekarz? Pracuję na Wydziale Fizjologii i Farmakologii na uniwersytecie w Tel Awiwie. Mam dwie specjalności w medycynie. Jestem pionierką prac badawczych w zakresie roli magnezu. W Europie były trzy, może cztery takie osoby... Do dzisiaj, niestety, trudno być pionierem w dziedzinie, która jest jeszcze niezupełnie akceptowana... Moja druga funkcja to praca kliniczna w rehabilitacji medycznej. Prowadziła pani praktykę łekarską? Tak, cały czas równolegle z pracami badawczymi. Pracowałam najpierw jako psychiatra, wtedy, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Izraela. Potem uzyskałam drugą specjalność: rehabilitacja medyczna. W tej dziedzinie wyspecjalizowałam się w migrenach, bólach kręgosłupa, krzywicach. Odkryłam nowe metody leczenia niedoboru wapnia. Zrobiłam dużo rzeczy nowych, ważnych. Nie powiem, że dostałam za to wielką nagrodę i zapłatę, ale tak wygląda życie... Jak się jest pionierem, to jest ciężko. Myślę także, że już czas, żebym wydała kilka zbiorów moich wierszy378. To są właśnie rzeczy, które trzymają człowieka przy życiu... 378 Do tej pory pani Gustawa Stendig opublikowała: „Teud" (Świadectwo), Yad Vashem, Izrael 2000 (po hebraj-sku), „In to the light", Tel Awiw 2002 (po angielsku), „History through my eyes", Tel Awiw 2003. Do której bóżnicy ojciec chodził z synami? Na Limanowskiego, Lwowskiej, naprzeciwko nas była bóżnica i po modlitwie wracało się do domu. Siedziało się razem przy stole, ojciec odprawiał kidusz380. Spędzaliście czasem święta u rodziny, może się szło do kogoś? Cała nasza rodzina była de facto chasydzka, nawet znajomi. Również właściciele pierwszego domu, w którym mieszkaliśmy. Nazywali się Bajgel. Mieli piekarnię. W soboty rano czy w święta rano tośmy się nie modlili naprzeciwko nas w Podgórzu, tylko chodziło się na Dietlowską do rabina Kindberga, to był rabin z Działoszyc, nazywało się to chasydzi z Działoszyc, i tam szliśmy się modlić. W którym miejscu na Dietla? Na Dietlowskiej 17. Zdarzało się tak, że spędzaliście święta u dziadków? Wstępowało się po bóżnicy do dziadka najprzód, tam się zjadało jakąś przekąskę i wracało się do domu do Podgórza. Później, jak przeprowadziliśmy się w 1931 roku do Krakowa, to mieszkaliśmy w domu dziadka. Dziadek mieszkał na pierwszym piętrze, a myśmy mieszkali na drugim. Jak dziadek miał na imię? Dow Berl Weingarten, ojciec mojego ojca -Józefa. Jak przenieśliście się na Mostową, to święta spędzano wtedy razem? Tak. Kto zapałał świece szabasowe? Każdy w domu u siebie, matka paliła świecę u nas w mieszkaniu, babka w swoim mieszkaniu, wujek w swoim mieszkaniu, to są sprawy odrębne. Ten, co utrzymuje tradycje, utrzymuje tę uroczystość świąteczną i sobotnią, to świeci świece u siebie. To do dziadka szło się później? Po zaświeceniu świec chodziło się na modlitwę, a jak się wracało, to się spotykaliśmy u dziadka. 380 Kidusz (hebr. Uświęcenie) - modlitwa odprawiana przez pana domu przed wieczornym posiłkiem w piątek, a także w inne święta. 298 Czy pan nosił pejsy? Ja miałem pejsy takie małe, kręcone, śmiali się, że mam papiloty. Chodził pan w tradycyjnym chałacie? Nie, nie chodziliśmy w czarnym ubraniu, zawsze w jasnej marynarce i jasnych spodniach. Czy mama miała perukę?381 Tak. Kim byłipana najbliżsi koledzy, gdzie się pan bawił? Zacząłem chodzić do chederu, mając dwa lata. Normalnie dzieci chasydów zaczynają chodzić do chederu i uczyć się alfabetu, mając trzy lata. Ale ja byłem ten trzeci chłopak, nie chciałem zostawać w domu sam, to mnie rodzice posyłali razem ze starszymi braćmi. Mając cztery lata, znałem cały alfabet. Uczyłem się komentarzy Rasziego382. Gdzie się mieścił cheder? W Podgórzu, na Węgierskiej był cheder. Dużo dzieci tam chodziło? Czterdzieścioro dzieci. Chasydzkich? Żydowskich dzieci. Ci ludzie, którzy chcieli, żeby się dzieci nauczyły czegoś, posyłali dzieci do chederu. Później, gdy dorastały, to mogły chodzić nawet do szkoły powszechnej państwowej, jedno nie miało nic wspólnego z drugim. Pamięta pan swoich kołegów z chederu? Tak, no chyba, że pamiętam. Proszę mi o nich opowiedzieć. Wielu z nich nie żyje. Nazywali się Josef Grinberg, Szmuli Kolsztof, Alek Eksztein, dużo było tych dzieci, które pamiętam. 381 Pobożne Żydówki po zamążpójściu strzygły włosy i nosiły peruki. 382 Raszi (akronim Rabi Szlomo Icchaki, 1040-1105) - wybitny uczony żydowski, autor fundamentalnych dla judaizmu komentarzy do Biblii i Talmudu. 299 I Kto pana odprowadzał do chederu? Każdy cheder miał rabina, który uczył, i miał takiego pomocnika, po żydowsku mówiło się belfer, to znaczy pomocnik. On chodził od domu do domu, zbierał dzieci, przyprowadzał do chederu, a później je odprowadzał. Jak długo trwała nauka? Dla małych dzieci cheder był od ósmej rano mniej więcej do południa, te małe dzieci przychodziły do domu, bawiły się w domu. Ja bawiłem się z braćmi. Pamiętam, jak zrobiliśmy pożar; bawiliśmy się lalkami, które były zrobione z kauczuku. Pamiętam, jak założyli pierwszą elektrykę w naszym domu, nie było do tej pory elektryki, nie było tramwajów. Ja pamiętam tramwaje konne w Krakowie. Pamiętam dużo rzeczy. A z pożarem jak to było? Stała na stole lampa naftowa. Myśmy się bawili lalką i, jak to dzieci, zaczęliśmy ją rzucać jeden drugiemu. Trąciło się tę lampę i szkiełko, które chroni ogień, stłukło się, a kauczuk jest łatwo palny, więc się zaczęło palić i zrobiliśmy pożar w domu. Bawiliście się z siostrami? Tak, z siostrami też. Najwięcej z tą siostrą, która się uratowała. Ja jestem 1918 rocznik, ona jest 1920 rocznik, była różnica dwa lata tylko. Natomiast między następnymi dwiema a mną była już różnica duża. Mając dziesięć lat, poszedłem do jesziwy383. Szkołę powszechną robiliśmy prywatnie. Uczyliśmy się u prywatnego nauczyciela. Było nas kilku chłopców. On uczył nas historii, rachunków, pisania i języka polskiego, i tak dalej, nawet od czwartej klasy uczyliśmy się po niemiecku; to było przymusowe w Krakowie. Gdzie się mieściła ta szkoła? Prywatna szkoła była na Rejtana w Podgórzu. Pamięta pan most na Mostowej? No chyba, to był drewniany most, płaciło się dwa grosze, jak chciało się przejść. I my, chłopcy, jak to chłopcy, chcieliśmy się przekradać. Tam stał jeden i zbierał te dwa grosze, a my, dzieci, czekaliśmy, aż nazbierało się więcej ludzi, on był zajęty tymi ludźmi, a myśmy wtedy się przykręcili i szli na drugą stronę. Do dziadka biegliście? Tak, do dziadka. Ponadto trzeba było lecieć tu, lecieć tam, do kolegów, bo koledzy po naszej przeprowadzce zostali w Podgórzu. 383 Por. przyp. 50. 300 Proszę mi opowiedzieć o najbliższych kolegach ze szkoły powszechnej, jak to było, jak wyglądała i kto płacił za prywatne lekcje? Płacili rodzice. Czy rodzice byli zamożni? Tak, mieli fabrykę. Jak wyglądała ta szkoła? W tej szkole uczyło się sześcioro dzieci, każdego nauczyciela tytułowaliśmy profesorem. Był profesor Bieberstein, on był wykładowcą również w szkole powszechnej wieczorowej dla większych dzieci, które przychodziły się uczyć zawodu. Biebersteinów było dwóch braci. Jeden był lekarzem, a jeden za czasów hitlerowskich był prezesem gminy żydowskiej w Krakowie, to był Maurycjusz Bieberstein384. Brat jego miał na imię Bernard385, ale nie jestem pewny. Był lekarzem, mieszkał w Podgórzu na Kalwaryjskiej, a Maurycjusz mieszkał na Rejtana 10, i tam myśmy chodzili się do niego uczyć. Co roku trzeba było złożyć egzaminy. Na końcu Limanowskiego, zanim się zaczęła Płaszowska, tam była szkoła miejska, państwowa szkoła, i tam my, którzy uczyliśmy się prywatnie, byliśmy egzaminowani i dostawaliśmy świadectwa. Uczył się pan w domu sam do tych egzaminów czy chodził pan na jakieś korepetycje? Uczyliśmy się sami. Czy spotykaliście się z kolegami poza szkołą? Tak, tak, na ulicy. Pamiętam jak dziś, myśmy się bawili na ulicy, zamiast piłki normalnej mieliśmy szmacianki. Ktoś przyszedł powiadomić rodziców, że o mało mnie tramwaj nie przejechał. Bo myśmy się bawili na ulicy, gdzie jeździł tramwaj, no i ta szmacianka weszła w szyny, ale czy dziecko zwraca uwagę na głupstwa, trzeba było wejść po szmaciankę. Byliśmy bardzo żywi. A graliście w piłkę na Krzemionkach? Też. W sobotę po południu. Myśmy to nazywali: gołębnik. Chodziliśmy na kopiec Krakusa. Tam często stały wojska i ci żołnierze zachowywali się wobec nas bardzo przyzwoicie. Dzieci tradycyjnie ubrane w takie kapoty i kaszkiety jedwabne przychodziły tam na kopiec Krakusa. Szło się aż na górę i tam myśmy się gonili. Nie było de facto różnicy w zachowaniu się między chłopcami żydowskimi a nieżydowskimi. Różnica była w zachowaniu w domu i w kwestii nauczania, bo katolicki chłopak, który szedł do szkoły, nie uczył się religii tak jak my. Mieli raptem godzinę religii. 384 Wtaśc. Marek Bieberstein, pierwszy przewodniczący Judenratu w getcie krakowskim. 385 Aleksander Bieberstein (1889-1979), lekarz, autor książki „Zagląda Żydów w Krakowie", Kraków 1985. 301 I Miał pan kolegów Polaków? Myśmy się bawili razem. Komendant V komisariatu w Podgórzu miał synów, to byli nasi koledzy. Oni chodzili razem z nami do łaźni. Gdzie była łaźnia? Na Józefińskiej 5. A następna szkoła? Szkoła powszechna była do siódmej klasy, później poszedłem już do jesziwy. Gdzie się mieściła? W Rynku Podgórskim 3. Ten dom należał do Krygiera. Jak wyglądała nauka wjesziwie? W jesziwie było tak: był główny nauczyciel i wokół niego ośmiu, dziesięciu chłopców. W jesziwie przeważnie uczyło się Talmudu, ma dwadzieścia cztery tomy. Uczyło się wybranych działów z Talmudu. Talmud jest podzielony na sześć działów, zaczyna się od bra-chot386, to znaczy błogosławieństwa. Studiowaliśmy od dziesiątej rano do pierwszej, później szło się do domu na obiad, wracało się o wpół do trzeciej i uczyło się aż do wieczora. W jakim języku? W języku żydowskim i hebrajskim. W jakim języku mówiło się w domu? Rodzice z chłopcami rozmawiali po żydowsku albo po niemiecku, a z dziewczętami rozmawiało się po polsku. A rodzeństwo między sobą? Z dziewczętami rozmawialiśmy po polsku. Czytało się po hebrajsku? Czytało się po hebrajsku i tłumaczyło się na żydowski. Pierwszym pana językiem był żydowski czy połski? Rozmawiało się w domu po żydowsku, ale myśmy mieli służące w domu. Jedna ze słu- 386 Brachot (hebr. Błogosławieństwa) - pierwszy traktat pierwszego działu Miszny (por. przyp. 212). 302 żących była nawet moją mamką. Ona ze mną rozmawiała po polsku, nie umiała po żydowsku. Gdzie się uczyły dziewczynki? Dziewczynki wszystkie chodziły do szkoły. Ta środkowa skończyła szkołę powszechną i poszła na Zyblikiewicza do językowego gimnazjum. Najmłodsza do wojny zdążyła ukończyć tylko szkołę powszechną. A najstarsza skończyła szkołę powszechną i poszła do seminarium żydowsko-hebrajskiego, to było na Stanisława 10. Tam założyła seminarium Sara Schenirer, nazywało się Bejt Jaakow387. Siostra była bardzo inteligentną dziewczyną, dużo czytała po polsku. W Ameryce na emeryturze rozpoczęła studia uniwersyteckie. Ja też już studiuję czwarty rok na uniwersytecie. Czego się pan uczy? Historii, a teraz zaczynam kurs polityki międzynarodowej. Starsi bracia chodzili do tych samych szkół, co pan? Najstarszy brat studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Średni brat kontynuował je-sziwę. Jak długo trwała nauka wjesziwie? Od jedenastego roku życia do dwudziestego, aż do poboru. Pan skończył jesziwę? Skończyłem. Studiów już pan nie zdążył zacząć, ponieważ wybuchła wojna? Tak, wojna wybuchła. Stanąłem do poboru wojskowego, ale jak wojna wybuchła, nie zdążyłem nawet się stawić do wojska. Poszedłem na Stradom, do Dowództwa Okręgu, ale było zamknięte i napisane, że się przenieśli do Tarnowa. Niemcy weszli w czwartym dniu wojny do Krakowa. Wojna się rozpoczęła w piątek, we środę Niemcy już byli w szpitalu Bonifratrów. Ten szpital istnieje do dziś dnia, tam się szło wyrywać zęby. Cofnijmy się jeszcze w czasie. Kto był państwa lekarzem rodzinnym? Mieliśmy dwóch stałych, to byli doktor Hiszel i doktor Friedman, a specjalistą, bo tato cierpiał później na ischias, był neurolog, doktor Boronstein. On był neurologiem w szpitalu Świętego Łazarza. 387 Por. przyp. 53. 303 A korzystaliście ze szpitala na Skawińskiej? Tak, od czasu do czasu. Ale ja byłem operowany na ślepą kiszkę przed wybuchem wojny, w styczniu, w szpitalu Narutowicza. Czy w czasie studiów wjesziwie zajmował się pan czymś jeszcze? Pracowałem już. Chodziłem do jesziwy i pracowałem. U dziadków i rodziców pracowałem od szesnastego roku życia na oddziale maszyn. Fabryka była duża, w oficynach przy Mostowej, było pięćdziesięciu robotników. Większość nie-Żydzi. Jak warn się żyło na Kazimierzu? Różnie, byli ludzie biedni, byli ludzie średniego stanu i byli ludzie bogaci. Byli ludzie, którzy mieli interesy, mieli sklepy, piekarnie, restauracje. Z naszej branży była fabryka na Węgłowej Różanka - cukierków i czekolady. Na Dietlowskiej, niedaleko, były baraki zielone takie, tam była szkoła, a naprzeciwko duży dom. W tym domu miała fabrykę firma Feuder, też mieli wyrób czekolady, tylko oni byli mniejsi. Nasza fabryka należała do związku fabryk czekolady. A pamięta pan dom Sussera? Tak, to był dom, który miał trzy fronty. Od Krakowskiej, Meiselsa i Augustiańskiej. To był olbrzymi dom. Dlaczego był taki słynny? To był duży dom, to po pierwsze. Po drugie, tam była znana żydowska restauracja, bardzo dobra - Thorn. Ci, co chcieli dobrze zjeść, wypić szklankę dobrego piwa, to tam szli. Wy również? Nie, ja byłem za młody, ale jak już pracowałem, miałem dwadzieścia lat, to od czasu do czasu chodziłem tam z kuzynami. A do innych lokali? Rodzice może tak, chodzili do teatru na Bocheńską, tam był Teatr Żydowski, często chodzili. Do teatru Słowackiego nie chodzili, najstarszy brat chodził do Słowackiego, ja nie. Nie interesował się tym pan? Interesowałem się, ale nie chodziłem. Najstarszy brat, jak skończył szesnaście lat, przestał być taki pobożny jak ja, trochę się zasymilował. 304 Jak to przyjął ojciec? Ojciec godził się z faktami. Starał się przekonać dzieci nie siłą, nie dyktatorskim systemem, starał się mówić. U nas w domu rodzina była swobodna, siedziało się przy stole, rozmawiało się, śpiewało się razem. Przychodziło rodzeństwo, grało się w karty, grało się w szachy. Mimo że byliśmy chasydami, podejście do życia było demokratyczne. Ja uczyłem się zawodu na specjalnych kursach. Ojciec zawsze mówił: jeśli będziesz miał chęć jechać do Palestyny, musisz przyjechać z czymś w ręku, musisz mieć koniecznie jakiś zawód. Istniała w Krakowie Żydowska Rada Gospodarcza, która organizowała różne kursy. Dla dziewcząt szycia, kroju, dla chłopców mechaniki samochodowej przeważnie. Uczyli też szoferki. Ja chodziłem na taki kurs. Gdzie to było? To było na ulicy Zielonej388, niedaleko PKO. Wykładowcą był inżynier Scharf. Pamięta pan plac Wolnica? Na środku Wolnicy był ratusz. Na tym budynku na pewno do dzisiaj jest tablica, miedzioryt: król Kazimierz Wielki przyjmuje Żydów, którzy przychodzą do Polski. Stoi król i przychodzą Żydzi i trzymają jeszcze Tory w ręku. Nie wiem, kto zrobił ten miedzioryt, ale to jest na tym ratuszu. Z jednej strony ratusza, od strony Krakowskiej, była policja - posterunek policyjny. Tam były sklepy dookoła. Pod numerem 9 mieli fabrykę bracia Loewe, to znaczy ich rodzice, to była fabryka wody sodowej. Na rogu Bocheńskiej i Wolnicy był sklep hurtowy różnych trunków, alkoholi, to był Kisler. W domu piło się alkohol? W domu piło się piwo, spirytus. Ja pamiętam, że ja piłem spirytus, nie żeby się upić, ale taką małą lampkę, tak zwany bączek, to była 1/10 litra. Co piątek posyłało się do Mszany Dolnej do pradziadka -ja znałem pradziadka, dziadka mojej mamusi, on przeżył sto jeden lat, do dziewięćdziesiątego dziewiątego roku życia pisał bez okularów - na sobotę flaszkę wódki, spirytusu. W jaki sposób? W Myślenicach była firma, która miała autobus. Kursował z Krakowa, przez Myślenice, aż do Mszany Dolnej. Pociągiem trzeba było jechać siedemnaście godzin. Kiedy zdałem egzamin jako szofer, dostałem zielone prawo jazdy - nie zawodowe, bo nie miałem jeszcze dwudziestu jeden lat - mogłem tam jechać prywatnym autem. Pamięta pan jeszcze inne sklepy na Wolnicy? Była firma Stilitz, mieli maszyny do szycia. Z drugiej strony była firma Landau, olbrzymi hurtowy sklep ze skórami, to był róg Trynitarskiej i Wolnicy, gdzie jedynka jeździła. Jedynka wtedy jeździła na Mostową, aż do mostu drewnianego. 388 Obecnie ul. Sarego. 305 20. Ich Miasto Pamięta pan, jak zbudowali most Piłsudskiego? Tak, pamiętam. Dzień i noc słyszało się młoty pneumatyczne. Pamiętam jak dziś, że kiedy otworzono most do próby, to cały pułk wojska przeszedł, żeby sprawdzić, czy most wytrzymuje. Potem most na Starowiślnej się załamał, to był olbrzymi most, piękny most, tam jeździły tramwaje szóstka i trójka od Podgórza i Kalwaryjskiej, aż do Bonarki i na Salwator. Gdzie się chodziło na spacery? Na spacery się chodziło albo na Planty Dietlowskie, albo na Planty Śródmiejskie, które szły dookoła Barbakanu i przez całe miasto, aż pod Wawel. Tam się chodziło na spacery w sobotę. Chodziło się na Krzemionki. Ja i uczyłem się, i pracowałem, byłem zajęty osiemnaście godzin na dobę. Do parku Krakowskiego jeździłem tramwajem, dwójką. Od mostu na Mostowej szła jedynka do Rynku, później na Floriańskiej się przesiadałem na dwójkę. Dużo też chodziłem pieszo. Ale nie miałem zbyt wiele czasu na odpoczynek. Na Zyblikiewicza było polskie Stowarzyszenie Dozoru Kotłów Parowych, a ja, jako jedyny Żyd w Krakowie, złożyłem egzaminy na palacza kotłowego. To nie był zawód żydowski i byłem na próbie w firmie Żeleniewskiego, na Grzegórzkach, niedaleko Wisły. Oni robili statki, tramwaje - polska firma, tam pracowało trzy tysiące robotników. A jakie były układy w waszej firmie rodzinnej między Żydami a Polakami? Bardzo dobre. Ja pracowałem na hali maszynowej, tam pracowały ze mną dziewczęta i nie--Żydówki. Ale pan był chasydem! Tak, no to co? Rozmawiałem z nimi po polsku, byliśmy w dobrej komitywie. Pamiętam, że jedna z tych dziewcząt była już zamężna i była w ciąży. Ona przychodziła codziennie z Bonarki pieszo, aż na Mostową. I raz dostaliśmy telefon do fabryki, że ona rodzi dziecko. Weszła do bramy na Kalwaryjskiej i urodziła dziecko. To myśmy wzięli taksówkę, taksówki stały na Dietlowskiej, i zabraliśmy ją do szpitala. To świadczy o tym, jakie stosunki były między pracodawcą a pracownikami. Nawet mnie, syna pracodawcy, ubóstwiali tam. Tak dalece, że jak wróciłem po wojnie w 1945 roku do Polski, to zamieszkałem na Mostowej 4. Byłem tam przez parę miesięcy. Pewnego dnia przyszli robotnicy z dawnych czasów i prosili mnie, żebym kontynuował produkcję. Mówili, że się zbiorą i podpiszą, że zgadzają się pracować i czekać na zapłatę pół roku. Ja jednak nie chciałem zostać, chciałem się spotkać z moją żoną. Poznałem ją w obozie koncentracyjnym, w 1943 roku. Czy spacerował pan po Kazimierzu? Tak, ja znam wszystkie te ulice. Kręciłem się na Augustiańskiej, na Szerokiej, na Józefa, na placu, gdzie był Rondel389. W tej okolicy, nie wiem jak ona dzisiaj wygląda, było sześć 389 Chodzi o plac Nowy, gdzie przed wojną w istniejącym do dziś okrąglaku mieściła się koszerna jatka. 306 bóżnic. Jest różnica między zwykłą bóżnicą, gdzie człowiek się modli, a bóżnicą, która nazywa się szul390. To są bóżnice zbudowane jako święty przybytek, tam nie ma nawet mezu-zy391, tam cały budynek jest święty, w takiej bóżnicy nie wolno jeść, nie wolno się uczyć, wolno się tylko modlić. Mówi pan, że takich było sześć, gdzie się znajdowały? Jedna była na Estery, nazywała się Kupa Szul392. Dlaczego Kupa? Bo zbierano pieniądze do puszek, po hebrajsku „kupa" to jest puszka. Z tych uzbieranych pieniędzy zbudowano tę szul. Obok tej szuł była szkoła dla uczniów chederów Talmud-Tora393. Później była Stara Bóżnica394 na Szerokiej. Jak się wchodziło z Józefa, to po prawej stronie była Stara Bóżnica. Naprzeciwko, z lewej strony, koło cmentarza starego, jest bóżnica Remu395. Później, na ulicy Jakuba, z tyłu cmentarza, jest bóżnica, która się nazywała Ajzyka396. Ona była połączona z gimnazjum, nie z tym na Brzozowej397, ale z gimnazjum Mizrachi398. Na Wąskiej była szkoła, gdzie dyrektorem był Fiedler, naprzeciwko też była bóżnica, nazywała się Proper Szul, szósta bóżnica. A Tempel? Tempel był na Miodowej. Tam chodzili Żydzi nie tak bardzo pobożni, nie chasydzi, myśmy tam nie chodzili. A na wykłady doktora Thona nie chodziliście? Nie, ja słyszałem o tych wykładach. Słyszałem, że zbierano się w domu Sussera. Tam był olbrzymi podwórzec, tam były spotkania, gdzie przychodził doktor Szwarcbart399, doktor o, doktor Libeskind. Należał pan do jakiejś organizacji? Żona należała do Akiby401. Ja nie należałem do żadnej organizacji syjonistycznej. 390 Szul - tradycyjnie w języku jidysz szul oznacza zarówno miejsce modlitwy, jak i szkolę. Szulami (szulami) nazywali swoje domy modlitwy i nauki przede wszystkim mitnagedzi (por. przyp. 40), by odróżnić je od chasydzkich sztibli (por. przyp. 187). 391 Mezuza (hebr. odrzwia) - ozdobny pojemnik, umieszczany na prawej framudze drzwi, w którym znajdują się ręcznie wypisane wersety z Tory (Pwt. 6, 4-9 i 11,13-21). 392 Synagoga Kupa - zbudowana w pierwszej połowie XVII w. przy ulicy Warszauera 8. Określenie kupat odnosi się do wielu rodzajów funduszy. W tym wypadku zbiórkę na budowę synagogi zorganizowała gmina żydowska. 393 Por. przyp. 115. 394 Por. przyp. 151. 395 Por. przyp. 148. 396 Por. przyp. 319. 397 Chodzi o Gimnazjum Hebrajskie (por. przyp. 5). 398 Chodzi o Tachkemoni (por. przyp. 101 i 156). 399 Por. przyp. 29. ¦wo Por. przyp. 31. «! Por. przyp. 75. 307 A czy w domu była atmosfera przychyłna ruchom syjonistycznym? Tak, tak, ale to była wyjątkowa historia. Bo normalnie u tego rodzaju pobożnych ludzi, u chasydów, nie uznawano tworzenia państwowości żydowskiej przed nadejściem Mesjasza. U nas w domu mówiło się o ideach syjonistycznych, nie byliśmy zawzięci religijnie. Ojciec nie uważał, że trzeba czekać, jak się to mówi, aż Mesjasz przybędzie z nieba na białym koniu. Ponadto naszymi sąsiadami byli dwaj bracia Ohrensteinowie, Idek i Ignac. Idek niedawno zmarł, mając dziewięćdziesiąt lat, mieszkał w Jerozolimie, a brat Ignac był inżynierem, mieszkał w Riszon Le Zioń. Oni obaj byli założycielami ogniska Akiby i później między nimi był rozłam, była Akiba Alef i Akiba Bet. Jeden z braci miał nastawienie bardziej prawicowe, a ten drugi lewicowe. Czy z innymi organizacjami miał pan do czynienia? Nie. Co się czytało w domu? Czytało się dużo, czytaliśmy różne powieści po polsku i po żydowsku. A gazety? Gazety były polskie i żydowskie. Przychodził „Nowy Dziennik"402, „Hajnt"403, były też niektóre pisma niemieckie. Wypożyczaliście książki? Tak, z wypożyczalni miejskiej. Gdzie się znajdowała? Jedna była w Podgórzu na Lwowskiej, to była miejska, a w Krakowie była wypożyczalnia na Dietlowskiej. Czy któreś'z rodzeństwa zawarło związek małżeński przed wojną? Podczas wojny był jedyny ślub najstarszego brata. Odbył się w piątek, w Podgórzu. W piątek nie robiono ślubów w Krakowie. Jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu obok Starej Bóżnicy, tam gdzie jest miejsce otoczone murem, stał dom, w którym odbył się ślub w piątek. Grała orkiestra i rabin miasta prosił - przez posłańca, jak mówi legenda - żeby muzyka przestała grać. Ślub mógł się odbywać, ale chodziło o to, żeby przestali grać w szabat. Oni nie chcieli. Rabin ich przeklął, i podobno dom się zapadł. Od tego czasu nie zawierano więcej ślubów w Krakowie w piątek, a jeśli miał się odbyć ślub w piątek, to się jechało do Podgórza, na drugą stronę Wisły. 402 Por. przyp. 6. 403 Por. przyp. 178. 308 Był pan na jakimś ślubie, może w rodzinie? Tak, tak, w domu naszego dziadka. Mieszkanie dziadka było duże, cztery pokoje, kuchnia i łazienka, i „kuczka" - sukot404 murowana. Ja pamiętam ślub wujka. U dziadka było czterech synów i dwie córki. Wpierw byli synowie, później były dwie córki. Pamiętam ślub pierwszego. Młodzi zostali zeswatani? Tak, zostali zeswatani, i później pamiętam też ślub drugiej córki, też zostali zeswatani. Jak taki ślub wyglądał? Ten ślub odbywał się w domu, chupa405 była w domu. Przyszedł rabin i dał błogosławieństwo pod chupą. Przyjęcie też było w domu. Każdy pokój miał około pięćdziesięciu metrów, olbrzymie mieszkanie. Usunięto meble tak, że można było ustawić stoły. W tym samym domu, w podwórcu, była fabryka. Stamtąd się przyniosło ławki i stoły i zrobiło się ślub w domu z tańcami. Kobiety osobno i mężczyźni osobno. Piło się wódkę, piło się likier, wino, piwo. Dawniej to przynosiło się beczki piwa, były takie aparaty miedziane i pompowało się powietrze, żeby piwo miało więcej piany. Proszę powiedzieć, czy swatane małżeństwa były tak tradycyjne, że młodzi się wcześniej nie widzieli? Nie, widzieli się. Mój średni brat do dzisiaj został pobożny. Mimo obozów, mimo Zagłady. Ma siedmiu prawnuków, u nich są też swatane rodziny. Ale wtedy w Krakowie narzeczeni widzieli się przed ślubem, spotykali się. U najpobożniejszych to się nie spotykali tak blisko, żeby rozmawiać. Ale mogli się zobaczyć z daleka. Dzisiaj się zmieniło, ja rozmawiałem z wnuczką mojego brata. Kiedy przyjeżdżają do Izraela, to zawsze przychodzą mnie odwiedzić. Ona mi mówiła, że u nich też była swatana partia. Ale ona się spotkała kilka razy przed ślubem ze swoim narzeczonym, a jest bardzo pobożna, i on jest bardzo pobożny, ale spotykali się bez nikogo, tylko sami we dwójkę w pokoju, jest postęp, świat idzie mimo wszystko naprzód. A pan pozostał pobożny? Ja byłem pobożny aż do wybuchu wojny. Czy przed wojną ci z pobożnych rodzin mogli się spotykać z dziewczynami? Ja miałem kolegów, którzy mieli siostry. Przychodziłem do nich do domu. Siostry były o rok starsze i czasami siedziałem w ich gronie, rozmawiało się wspólnie, i nie uciekały. 404 Por. przyp. 19. 405 Chupa (hebr. baldachim) - baldachim ślubny, symbolizujący dom pana młodego, pod którym stoi on, czekając na nadejście panny młodej przed ceremonią zaślubin. 309 Kto z pana rodziny przeżył wojnę? My - trzej bracia i siostra, Lusia. Natomiast wujek, najstarszy brat ojca, z którym mieszkaliśmy razem w tym samym domu, miał trzech synów, wszyscy byli żonaci i wszyscy mieli dzieci - nikt z nich nie został, nikt. Pamięta pan pogrzeb babci? Tak. Jak wyglądały pogrzeby w Krakowie? Nasza rodzina była pobożna i uważana za dosyć majętną. Moja rodzina lubiła dawać, była znana z tego. Kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem, to babka co piątek dawała mi koszyk, w którym były dwie chały, gotowana kura, jakieś inne prowianty, i ja nosiłem to do gościa, którego nazywano Baaltszuwa. On był kiedyś bandytą i zbrodniarzem, ale wrócił, jak to się mówi, na drogę do Boga i stał się bardzo pobożny, mieszkał na Kazimierzu. Byli też inni ludzie, którzy dostawali zapomogę od babki. Pamiętam, że jak umarła, to od Mostowej 4 aż na cmentarz na Miodową trumnę nieśli na ramionach. Kto odmawiał kadisz? Synowie, to było przed wojną, starszy syn żył i mój ojciec żył. Proszę opowiedzieć o powrocie do Krakowa. Ja wróciłem do Krakowa w 1945 roku. Później wróciła szwagierka. Siostra również przyszła na Mostową 4, do domu, szukać kogoś, tam gdzie mieszkaliśmy przed wojną. Jak się pan czuł? Jak się czułem? Byłem w zasadzie dość młody, jak się skończyła wojna, miałem dwadzieścia sześć lat. Holokaust: Pan Jakub Weingarten przeżył krakowskie getto, obozy w Płaszowie i Gross-Rosen. Jak się pan czuł w tym mieście? Nie bardzo dobrze. Przeżyłem pogrom w Krakowie po wojnie. Byłem w sobotę, miesiąc po moim powrocie, w bóżnicy na Kupa. Wybiegliśmy, słysząc hałasy na zewnątrz. Ktoś krzyczał: „Żydzi zamordowali chłopca! Miał jedenaście lat tylko!". Pokazali jakąś flaszkę: „To jest krew jego!". Mnie się to nie mieściło w głowie. Kto zna rytuał żydowski, wie, że używanie krwi jest zabronione. Żydzi, jeśli chcą jeść mięso, to muszą je wymoczyć, 310 wysolić i tak dalej. Nie wiadomo, kto za tym stał. Był jeszcze jeden wypadek. Ktoś został zabity na Wolnicy. Od razu przyszło wojsko i rozgoniło tłum. Zabrali bardzo dużo ludzi na samochody i wywieźli ich. Nie wiem, co z nimi zrobili. Wszystko to wpływało na mnie bardzo źle. Pamiętam, jak w obozie mówiłem do mojej dziewczyny, później żony: „Musimy przeżyć wojnę, naszą zemstą będzie, że się pobierzemy i stworzymy nową rodzinę, będziemy mieli dzieci. To będzie największa zemsta, że naród żydowski dalej żyje, nikt nas nie zgładzi". W którym roku pan wyjechał do Izraela? W 1949 roku. Jak wróciłem do Polski, to w domu na Józefa, gdzie mieszkała obecna moja żona, był list ze Szwecji. Żona wysłała przez Czerwony Krzyż list ze Szwecji do dozorczy-ni, że oni żyją i znajdują się w Malmó. Ta dozorczyni poszła na Przemyską, tam był Żydowski Dom Akademicki406, mieszkali w nim chłopcy i dziewczęta, którzy ocaleli, i oddała im ten list. Oni odnaleźli mojego szwagra, a on przyszedł do mnie, na Mostową. Zaczęliśmy się starać o wyjazd do Szwecji. Chcieliśmy się przedostać nielegalnie, pojechaliśmy do Poznania, a z Poznania do Gdańska. Proszę mi powiedzieć, czy to był ostatni raz, kiedy widział pan Kraków? Więcej pan do Krakowa nie wrócił? Myśmy opuścili Kraków w 1945 roku w grudniu, dostaliśmy się do Niemiec. Nigdy później nie byłem w Polsce. Chciałby pan przyjechać? Ja bym chciał, ale Elżbieta, moja żona, boi się, że tego nie wytrzymam. Czy pan tęsknił za Polską? Ja tu żyję już pięćdziesiąt lat, tutaj mam dwie córki, Ester i Ronit. Mam sześcioro wnuków. Tęsknił pan za Krakowem? Chyba że tak. Tam się urodziłem. Podgórze, Kraków, pamiętam każdy zakątek. Jak ja mówię o Podgórzu, powiedzmy, to widzę, że od Rynku, aż do końca Limanowskiego, było tak: Rynek, później Węgierska, Krakusa, Benedykta, Czarnieckiego. A z drugiej strony było tak: Józefińska, Kalwaryjska. Ja pani powiem coś jeszcze. Mówiłem, że mieliśmy mamkę. Kiedyś były jakieś święta katolickie i mamka nas zabrała do kościoła w Rynku Podgórskim. To był piękny kościół, olbrzymi. Ponieważ myśmy byli żydowskimi dziećmi, to kiedy wszyscy klękali, my nie klękaliśmy. Wtedy do mamki podszedł ksiądz proboszcz, przeprosił ją delikatnie i poprosił, żeby nas wyprowadziła. Pamiętam to jak dziś. To było moje dzieciństwo. 40«Por.przyp.200. Spis treści: Wstęp................................................................. 7 Podziękowania.......................................................... 10 Shoshana Adler......................................................... 11 Miriam Akavia i Lea Shinar............................................... 32 Dov Aleksandrowicz..................................................... 67 Zvi Barlev............................................................. 78 Józef Bosak............................................................ 99 Arie Brauner...........................................................114 Miriam Gobernik........................................................131 Marcel Goldman........................................................145 Natan Gross............................................................157 I.J. i DJ................................................................173 Yehuda Maimon.........................................................195 Mala Mandelbaum.......................................................209 Stenia Manheim........................................................223 Nahum Manor..........................................................240 Emanuel Melzer........................................................248 Zvi Nathan.............................................................259 Tulo Schenirer..........................................................270 Gustawa Stendig-Lindberg................................................281 Jakub Weingarten.......................................................296