JAROSŁAW ABRAMOW-NEWERLY PAN ZDZICH w KANADZIE WYDAWNICTWO POLONIA Warszawa 19 91 1000008181 G34509 Opracowanie graficzne - JERZY TREUTLER Opracowanie redakcyjne - DOROTA BIELIK-SZLAJFER Redaktor techniczny - JERZY TEODOROWICZ Korekta - CZESŁAW BINIASZ Rysunek na stronie przedtytułowej - PAWEŁ PETRYCKI Fotografia autora - ADAM WEŁNICKI © Copyright by Jarosław Abramow-Newerly, Warszawa 1991 ISBN 83-7021-146-1 Wydawnictwo Polonia 1991. Ark. wyd. 21,0. Ark. druk. 24,0. Podpisano do druku 26 marca 1991 roku. Druk ukończono we wrześniu 1991 roku. Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza, ul. Pokoju 1, 43-400 Cieszyn Zam. nr 1331/K.-91 buw-bo- proę pana. Ta kosiarka furczy, smrodzi, w nosie więcej spalin niż zapachu trawy, proę pana. Poza tym jednak ta maszynka trzęsie. Może nie tak, jak młot pneumatyczny czy motorowa piła, ale jednak. Wibracja jest. Potem jakaś trzęsionka mięśni może wyskoczyć. Taka rabunkowa gospodarka ciałem nie kal' kuluje się. Absolutnie. Potrzebne mi to? Potem człowiek będzie miał, jak ci nasi drwale, nie? Czterdzieści lat chłop i kaleka. Szklanki w ręce nie może utrzymać. I jeszcze renty panu nie dadzą. Ani odszkodowania, bo wszystko na dziko, żadnej insiury nie ma, nie? Z lewą robotą bardzo trzeba uważać. I szanować się-Niektórzy się zupełnie nie szanują... Kolega mi pokazał taki jeden warsztacik - gość zatrudnia na dziko kilkanaście osób - no> to zgroza, proę pana! Najbardziej drapieżne stadium kapitaliz' mu. On tam produkuje wszystko, wie pan, taki chłam wygniata-Z jednej maszyny wyskakuje Budda, z drugiej królowa angiel' ska, z trzeciej Niagara Falls w zależności, co idzie na rynku! Ale warunki? Nawet nasze behape miałoby zastrzeżenia. Gość ustawił mnie przy takiej wgniatarce i pokazuje mi, którą wajcha mam ruszyć. A ja mu na to, kochany, że ja się do tej cholery za Boga nie dotknę. „Waj?" - ten krzyczy. Dlaczego? »Bo chcę mieć jeszcze wszystkie palce." 33Na co ci palce?" 3,Muszę mieć czym liczyć forsę" - odpaliłem mu. To go prze konało. Nie, nie, takie numery się zupełnie nie opłacają - rzekł pali Zdzich. - To co się opłaca? - zapytałem. Rządowa posadka - odparł pan Zdzich. 21 - A złożył pan ofertę? - Jaką ofertę?! - mój rozmówca z politowaniem puknął się w czoło. - Dojścia trzeba mieć. I ja ich właśnie szukam -oznajmił tajemniczo. - W sumie nie ma się co spieszyć. Jak spaść to z dobrego konia. Na razie z Krycha nie umieramy z głodu. Żonie trafił się dzieciak na wychowanie, Japoniec Nori, proę pana, kosooki zbój, ale bardzo miły, ma więc Sewek drugą Japonię w domu, kurza żyła. W końcu jeden rekin czy dwa, wsio ryba, uważam, a w gromadzie nawet lepiej się chowają. Spokojniejsze są. Ja jeden byłem i widzisz pan, jaki Zdziś drań jest dziś?! - pan Zdzich klepnął mnie porozumiewawczo w plecy. -Z tym Zdzichem to też była niezła kołomyja, proę pana. Mój stary, uważasz pan, był bardzo czuły na punkcie swej rodziny. Majątku dawno nie miał, ale lubił podkreślić, kim on to nie był po mieczu i po kądzieli. Gardził chamami, proę pana, co i mnie w pewnym sensie zostało. Otóż, uważał on, że imię Zdzisław jest nieco prostackie. Gminne, jak to się dawniej mówiło. Pech jednak chciał, że to gminne imię nosił ojciec matki, dziecko ludu, że tak powiem, no i tu już matka stanęła na głowie i przeforsowała to imię po dziadku. Ojciec zdziałał tyle, że dorzucił mi na drugie Konstanty, po swoim ukochanym poecie Gałczyńskim. Zbitka jednak Zdzisław Konstanty brzmi jeszcze zabawniej niż Konstanty Ildefons, a ja poczucie humoru po mistrzu mam, wierszy nie piszę, więc sobie tego Konstantego darowałem. W dowodzie tylko, w rubryce imię, mam więcej do wypełniania. Ojciec jednak, uparta jucha, proę pana, chcąc uniknąć tego Zdzisława, zwracał się do mnie albo per synuś, albo per Kocik, a jak już w żaden sposób nie mógł ominąć, to bez żadnych zdrobnień walił: Zdzisławie. Brzmiało to pociesznie, przyzna pan, do takiego małego gnoja mówić: „Zdzisławie, zejdź z hulajnogi". Ale stary już taki był. Wyczuli tę jego słabość kumple ze szkoły, złośliwa zgraja, i dawaj robić z niego wała. Specjalnie do mnie dzwonili, a kiedy stary podnosił słuchawkę niewinnie zapytywali: „Zdzichu jest? Poproszę Zdzicha?!" I tu mój stary dostawał normalnego kota. Za każdym razem im odpowiadał, że Zdzichu to może być synem stróża, a jego syn nazywa się Zdzisław! Nic oczywiście nie pomagało i tym Zdzichem zostałem do dziś. Ale to tak na marginesie. 22 Tężeli by mi nie wypaliła ta posada rządowa - ciągnął pan Zdzich - to przymierzam się do pracy superintendenta1. To jest prawdziwa Kanada, proę pana. Posadka złoto. Mieszkanko darmowe, ciuszki służbowe, chodzisz pan sobie w stalowej koszulce i tylko kluczami dzwonisz. Prawie jak nasz funkcjonariusz, kurza stopa. Tyle, że pały nie dają. Praca w końcu prosta. Głowy Einsteina nie wymaga. Zlew przetkać, korki podmienić. Co to jest? A jak coś trudniejszego, to wzywasz speców i oni to za ciebie zrobią. Twoim zadaniem jest dyżurować i przyjmować zgłoszonka od lokatorów. Czyli praca na telefonie, proę pana. Łączność. Zawsze bliżej własnego jobu... - No, to nad czym się zastanawiać, panie Zdzichu?! Brać! -zawołałem z przekonaniem. - Right! - odparł pan Zdzich. -Jest jednak jedno ale, kochany... - Mianowicie? - zapytałem naiwnie. Pan Zdzich przetrzymał mnie chwilę, po czym odpowiedział krótko: - Jak kumple Sewka zadzwonią i spytają: „Sewciu jest?!", to ja nie będę mógł im z czystym sercem odpowiedzieć, że mój syn nazywa się Seweryn, a Sewciu to może być najwyżej... Kapujesz pan? W tym miejscu pan Zdzich stracił powagę i razem wybuchnęliś-śmy szczerym śmiechem. - Dobrze przynajmniej, że mój stary nie wie, co to superinten-dent, kurza żyła. I raczej gotów mnie wziąć za kwatermistrza niż gospodarza domu. Prawdziwy gospodarz domu, prawdziwy dozorca opiekujący się również lokatorami, wzór dla naszych cieciów. 23 PW+%N ZDZICH WYBIERA SIĘ NA PARTY - How are you?1 - zapytał wesoło pan Zdzich. - 1'mfine2 - odpowiedziałem z nawyku. - A pan? - Dno - odparł pan Zdzich i zaśmiał się podstępnie. - To był tylko test, kochany. Podpucha - wyjaśnił zaraz. - Chciałem pana sprawdzić, na ile pan się skanadolił, kurza melodia... - Nie rozumiem - powiedziałem. - To proste - ciągnął dalej pan Zdzich. - Odpowiedział pan na pytanie jak Kanadyjczyk, a nie jak Polak. Tu każdy tak mówi. How are you? Fm fine. Wszystkim jest fine, kurza stopa. Ani jeden inaczej nie odpowie. U nas spytasz pan, jak leci? Zaraz usłyszysz: „Dno, kochany. Lepiej nie pytaj". I już ci gość nawija pasmo nieszczęść. Zaczyna jojczyć. Labidzic. U nas, jak ktoś jest optymistą to podejrzana rzecz. Wariat albo ubol. No, tak. Chociaż ubole często jeszcze więcej labidzą, żeby człowieka podpuścić, jak ja pana. A tu odwrotnie, proę pana. Kurs na optymizm. Wsio jest all right. Będzie taki kwękał, to go od razu z pracy wyrzucą. Potrzebują mendę, żeby im humor psuł. Za bramę won - i już. Taki mają styl, widzisz pan. Zęby do pana szczerzą i wszystko byczo jest. Mnie się to nawet podoba, chociaż często diabeł mnie kusi, żeby C2asem jak mnie kto zapyta: „How are you?", odpowiedzieć: „Lously", proę pana, czyli wszawo. „Jak się czujesz? Wszawo". Ale z nimi tak nie 1 - Jak się masz? 2 - Wspaniale, fajno. 24 można. Raz tak zrobiłem, to się tak zdziwili, że omal na emergency1 nie chcieli dzwonić. Chociaż powiem panu, że u nich nawet na emergency jak się faceta pytają: „How areyou?", to taki na noszach odpowie: „Vm fine" i skona. No, tak. Taki z nich każdy jest. Optymistienko. Pan mnie zna, że ja lubię wyławiać te różnice. Smaczki, proę pana. To ciekawe czasami tak porównać... - pan Zdzich przerwał na chwilę i zmienił temat. - Zgadnij pan, ile ja dałem za tę marynarę - zapytał nagle nieoczekiwanie. Naprawdę trudno było powiedzieć. Pan Zdzich ubierał się zawsze starannie, z przesadną elegancją nawet. Często można go było spotkać w garniturze i krawacie. Ten nieco staroświecki styl mógł dziwić u młodego człowieka. - W życiu pan nie zgadnie - odpowiedział za mnie pan Zdzich i uchylił połę marynarki. - Spójrz pan na metkę. Aąuasentum. Regent Street London. Madę in England2. Stara Anglia się kłania. Brytyjska marynarka, proę pana. Nie żaden Taiwan. Mieli najlepszą marynarkę na morzu, proę pana, i na karku też. Nie da się ukryć. Dotknij pan ten materiał. Rozkosz pomacać. Mię-ciuchny. Sto procent wooP. To nie nasz bistor dzianina doskonała, nie? Stary, angielski sztruks. Przyznam się panu - mówił dalej - że ja tworzywa formalnie nie znoszę. Moje ciało to normalnie odrzuca. Włożę koszulkę z polysterolu i od razu dostaję świerzba. Wysypki. Naprawdę. Drapię się jak małpa. Ze sztucznym niczego nie mogę nosić. Krycha się wścieka, woli non iron, rzecz jasna, żeby koszulkę ciach na wieszaczek i niech się sama prostuje. O nie, mówię. Chciałaś babo Szczawińskiego, to teraz cierp. Żaden Szczawiński w wymiętej koszuli nie chodził, a mama nawet wszystko krochmaliła... Krochmal ci odpuszczę, bo trudno o niego w Kanadzie, nie będzie go biedaczka wyciskać z kartofli - ale prasować musi... No, ale ja tak gadam, a towar ucieknie. Jeśli pan chce, to pokażę panu to miejsce, gdzie trafiłem tę marynareczkę. Pogotowie ratunkowe. ekskluzywna firma angielska (z siedzibą w Londynie) szyjąca przede wszystkim garnitury i palta męskie. 3 Wełna 25 I pan Zdzich poprowadził mnie do swego chryslera. Przesunął zrolowaną wykładzinę na tylne siedzenie, włożył swoje irchowe rękawiczki i ruszyliśmy. Po drodze pan Zdzich, wskazując na mijanych przechodniów, dalej snuł swoje porównawcze uwagi. - No, patrz pan, jak te niektóre łajzy chodzą ubrane? Jakby tu była odzieżowa pustynia. Naprawdę. To u nas w Gdańsku, kurza melodia, babki chodzą tak odpalone, jakby się ubierały w Eaton's Center1, a te tu jak w ruskim Gumie, naprawdę? Czasem aż dziw bierze. To też paradoks, nie? Wjechaliśmy na Parliament Street. Pan Zdzich zaparkował swój samochód w bocznej ulicy i po paru minutach byliśmy już na miejscu. Zatrzymał się i wskazał duży napis: - „Goodwill"2, proę pana, czyli dobra wola po naszemu. To jest mój „Pewex". Tu właśnie nabyłem tę marynarkę. Teraz pan wiesz. Ja z Free Storę3 i sklepów Salvation Army4 z reguły nie korzystam, bo dziadować nie lubię, czasem zachodzę do Likwidatora, gdzie po pożarze łachy sprzedają, ale tu są najlepsze okazje. Teraz szczególna taniocha, proę pana, bo widzisz pan wywieszkę - i pan Zdzich odczytał ze słowiańskim akcentem: -Clothes by the pound/5 Na kila łachy sprzedają. Dasz pan wiarę? Mózg dęba staje. 99 centów funt. Weszliśmy do środka. Widać było, że pan Zdzich jest tu częstym bywalcem, czuł się bowiem, jak u siebie w domu. Kasjerce machnął raźnie: - How are you, Suzan, to day? - Zaraz mi odpowie: „Fm fine" - szepnął mi na ucho pan Zdzich i rzeczywiście dziewczyna odpowiedziała: „Fm OK". - Co na jedno wychodzi - mrugnął pan Zdzich. - Na swoje wyszła - zaśmiał się. Podeszliśmy do dużej sterty torebek damskich. - Niezłe wysypisko - zażartował pan Zdzich. - Nowa zwałka -dodał. - Wczoraj tych torebek nie było. Jest w czym przebierać, 1 Największe centrum handlowe w Toronto. 2 Nazwa sieci sklepów, w których sprzedaje się rzeczy używane po bardzo niskich cenach. 3 Punkt rozdawania używanych rzeczy. 4 Sklepy Armii Zbawienia - bardzo prężnie działającej organizacji charytatywnej. 5 Ubrania na funty! 26 ¦ ? Taj^ węgiel to zwalają. Trzeba pracować metodą odkrywkowa '- i zanurzył wprawnie ręce w kupie damskiego towaru. -Szukam coś dla Krychy - wyjaśnił - bo niedługo ma urodziny. >Jo patrz pan. Czysta skóra - wskazał czerwoną torebkę - u nas w komisie lekko za piątala by poszła. Biorę - zdecydował -powinna się jej podobać. Mamy wspólny gust. Wezmę jeszcze te z węża - dodał i przesunęliśmy się dalej. - Podejdźmy do tego stogu - rzekł pan Zdzich, wskazując na stoisko z odzieżą dziecięcą - w tej kopie też da się coś wybrać. No, proszę! - i z triumfem wyciągnął kombinezon na sześć lat. - Dla Sewka jak znalazł! - ucieszył się. - Za duży, panie Zdzichu - wyraziłem swą wątpliwość. - No to co? - nie przejął się tym pan Zdzich. - Najwyżej poczeka - zawyrokował. - Odłoży się do szafy i cześć. Taki kombinezon jeść nie woła, może spokojnie poleżeć, aż Sewek urośnie, nie? Bierzemy. Po chwili góra towaru obok pana Zdzicha zaczęła wyraźnie wzrastać. Pan Zdzich niczego nie przepuścił i na towar rzucał się jak sęp. To polowanie wyraźnie go pasjonowało. - Nawet futra na wagę sprzedają. Karakuł-brajtszwanc, widzisz pan - dotknął futra ze znawstwem - w całkiem niezłym stanie. Włos nie wyłazi. Wierzyć się nie chce, kurza melodia. Wszystko tanie jak barszcz. U nas, rzecz jasna. Bo tu burak drożej kosztuje niż to futro. No, taki kraj przedziwny. Nam trudno uwierzyć. Chodź pan, podejdziemy jeszcze do tego Galluxu - zadecydował pan Zdzich. - Poluję na wizytowy garnitur, a ten Hindus tu się namiętnie kręci i może nam podebrać. Chociaż trzeci świat raczej na dżinsy łasy... Specjalnie nic tu nadzwyczajnego nie widzę - orzekł pan Zdzich wprawnie przebierając w wieszakach. - Ale, czekaj pan... Jak ten komplecik się panu widzi? Całkiem przyjemny smoking, uważam. I jakby mój rozmiar. To też niezły haczyk językowy, nie. Po naszemu się mówi smoking, a po angielsku tuxedo. Wymyśliłbyś pan taki numer? No, całkiem nieźle leży - pan Zdzich obejrzał się w lustrze. - Zupełnie jakby na miarę szyty. U mojego krawca Marculi. W karczku dobrze, rękawy w sam raz. Jak ulał, uważam. I bardzo wytwornie. Pełna kultura, proę pana. Klapki błyszczące, kolorek ściszony, nie agresywny. W najlepszym, angielskim stylu. Tak jak prawdziwy 27 dżentelmen powinien nosić. Sir, proę pana. Zgarniamy. Nie ma się co zastanawiać. Tym bardziej... -pan Zdzich taksował teraz w ręku swoją zdobycz - że nie ma nawet kilogramka, proę pana. Zaraz rzucimy to na wagę - i pan Zdzich podszedł ze swoją górą towaru do znajomej kasjerki. - No, tak. Miałem rację -rzekł z satysfakcją patrząc na wagę - nawet dwóch dolców nie wybiła... Pan Zdzich za wszystko razem zapłacił nie więcej niż piętnaście dolarów i wyszedł ze sklepu naprawdę uszczęśliwiony. - To są te drobne przyjemności, kurza melodia, których w Polsce nie uświadczysz. Bo pomyśl pan tylko.... - i pan Zdzich uniósł w górę wielkie trzy torby - w Gdańsku pół komisów mógłbym tym zarzucić, nie? Ale najwięcej cieszę się ze smokingu - dodał otwierając bagażnik swojego chryslera. - A co? Wybiera się pan na party do premiera?- zapytałem. - Niby dlaczego nie? W takim tuxedo, proę pana, każdy ciec mnie przepuści bez zaproszenia. Mogę śmiało wparować na salę... - I co wtedy - zażartowałem. - Wiadomo. Co może być? Powiem mu: „Hi, Brian. How are you?" A on mi na to odpowie... Wiesz pan sam... I nawet do głowy mu nie przyjdzie, że ta moja wspaniała kreacja pochodzi z Goodwill, a nie z Renfrew1. I że kupuje się tu najlepszą modę na kila. Ale w końcu premier Brian Maulroney2 nie musi o tym wiedzieć. Grunt, że my z panem o tym wiemy. 1 Luksusowy, niezwykle drogi magazyn handlowy w Toronto. 2 Obecny premier Kanady. 28 PJJ+1.N ZDZICH U DENTYSTY - No, jak? Cheese okay?1 - i pan Zdzich nieco przesadnie ukazał w uśmiechu rząd swych zębów. - Okay - odparłem nie bardzo rozumiejąc, co ma znaczyć ta nagła demonstracja. - Chciałem sprawdzić, czy nygus dobrze wstawił. Ale skoro pan nie zauważył, znaczy w porządku - wyjaśnił pan Zdzich i poczęstował mnie cukierkiem. - Spotkało mnie bowiem wielkie nieszczęście - ciągnął dalej - ząb na granoli2 mi się złamał. Śrut podłożyli, czy co, grunt, że zgryzłem, proę pana, i klawisz na połowę mi się rozłupał. Jakby go piorun strzelił. No, tragedia. Na samym przodzie. Ani się pośmiać, ani pogadać, a ja gadać lubię, jak pan wie, smutas też nie jestem. No, dno. Do tego mam taki nieszczęsny układ, że wszystko na wierzchu, widzisz pan. Nie będę dziobem ruszał jak tenor - pan Zdzich wymownie naciągnął górną wargę. - Nie było innej rady, jak udać się do dentysty. Jest to czyste szaleństwo. Tu taka przyjemność kosztuje majątek i co cwańsi rodacy mostki i nowe klawiatury załatwiają sobie w Polsce, nawet bowiem wliczając w to podróż 1 tak jeszcze na swoje wyjdą. W moim wypadku podróż nie wchodziła w rachubę, zdany więc byłem na miejscowego szczęko-majstra - pan Zdzich cmoknął cukierkiem głośniej. -Wyobraża pan sobie mój stan?! Ale szlachectwo zobowiązuje, 1 Dobry uśmiech? Pecjalnie preparowane ziarno, jedzone najczęściej z mlekiem. 29 kurza melodia. Nie można pieńkiem straszyć ludzi. Ja ze spotkań z dentystami mam jak najgorsze wspomnienia. Szczególnie z ostatnią dentystką krajową Szczęsną Danutą. Ta Szczęsna na nieszczęście była przyjaciółką mojej matki i na rwaniu zębów znała się tyle, co ja z panem. Miała jednak miękkie serce, co w tym wypadku jeszcze gorzej. Wiele było mojej winy, bo sprawę zabradziażyłem. Zwlekałem do ostatniej chwili, próbowałem ratować się szałwią i rumiankiem, ale te płukanka pomogły tyle, co umarłemu kadzidło. I gdy do tej Szczęsnej trafiłem, to gębę już miałem jak morska świnka. Ta ręce nade mną załamała i mówi: „Zdzisiu?! Będę musiała dokonać ekstrakcji! Ząbek nie nadaje się do leczenia. Na szczęście jest to ząb mądrości i jego braku tak bardzo nie odczujesz" - pocieszyła mnie. Ona należała do tych dentystek, co to lubią sobie z pacjentem pogwarzyć i wszystko mu wyjaśnić. A ponieważ znała mnie od małego gnoja z grzywką, tym bardziej traktowała jak dziubaska. Rwij, babo - myślę sobie - tylko tak nie truj, bo ja bez tego oszaleję. A ona dawaj mnie uspokajać: „Nic nie będzie bolało, Zdzisiu, bo i tak go znieczulę". I łaps za szprycę, proę pana. Igła na palec gruba, tępa, ta gmera, nie może wbić, no obłęd. Zęba nie tknęła, a ja już ledwie zipię. Wreszcie wbiła mi tę kamforę i czekamy. Ten zastrzyk czy zwietrzały, proę pana, czy słabosilny, dość, że ledwie na mnie podziałał i cały zabieg, szczerze mówiąc, odbywał się na żywca. Szczęsna wzięła cążki i dawaj ciągnąć. Ja głowę w prawo, ona w lewo, mocujemy się, kurza melodia, a ząb siedzi jak rzepka. Ani drgnie. „Twardy masz ząbek" - pochwaliła mnie Szczęsna i szykuje się do drugiego podejścia. Ja cały mokry, ona też. Ciągnie i ciągnie, wyciągnąć nie może. Cążki znów się jej omskły, ja się ratuję jak mogę, ona do mnie wciąż słodko jakby karmiła z butelki: „Bądź grzeczny, kotuś, nie utrudniaj mi pracy, bo korzonek w środku zostanie i będę musiała dłutkować!" O, żesz ty w dziąsło szarpana, myślę sobie, i tylko jęczę: aaa, no bo co mam powiedzieć?! Z dentystą żadna rozmowa. Lignina w ustach, gęba zakneblowana. A ona dalej szczebiocze, ta Szczęsna nieszczęsna. Ja już mam w oczach srebrne gwiazdy i wszystkie kolory tęczy. Czuję, że za chwilę kipnę. 30 A ta mi jeszcze bajery wstawia: „Bądź dzielny, synuś, jesteś mężczyzną. Mężczyzna musi być dzielny". Musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce. No, nic. W końcu się uporała nieboga, pokazała mi kieł z triumfem, i ząb mądrości mieliśmy z głowy. Żeby było śmieszniej, proę pana, to na drugi dzień po tej operacji poszedłem do kumpla na imieniny, żeby oblać stratę, i kiedy wracałem, jakiś nygus ni z gruszki ni z pietruszki palnął mnie w szczękę w to samo miejsce. Widać moja gęba mu się nie spodobała. Dognaliśmy go i władowali solidnie, był to pijany małolat, który na kimś chciał wyładować swój nadmiar energii i wybrał moją zbolałą szczękę. Nie dziwi się pan, że po tym wszystkim na myśl o dentyście dostaję drgawek. Kolega Krzywdziak, w świecie lekarskim obyty, bo ze szczotką po szpitalu gania, naraił mi stosunkowo niezłego dentystę. Zgłosiłem się więc do niego i już na progu zawiało innym światem. Office jak biuro podróży, proę pana, sekretarka przy komputerku, uśmiechnięta, wprowadza mnie do gabinetu i mówi, że doktór Burry zaraz przyjdzie. Tam przejmuje mnie inna blondyna i wskazuje fotel. Kładę się na fotel w oczekiwaniu tortur, a ta za lewarek, proę pana, i spuszcza mnie do poziomu. Zamiast borka przysuwa mi do gęby kolorowy telewizor, nastawia program i mówi: „Relax". Relaks to relaks. Następnie wchodzi sam gławnyj i robi mi przegląd klawiatury. Ząbek każe prześwietlić. Wjeżdża rentgen, proę pana, mnie przykrywają całego płaszczem antyradioaktywnym, i mimo że mam mieć prześwietlony tylko ząb, okryty jestem po buty. Widać, że nie byli w Czernobylu. Po zdjęciu znów otwieram paszczę i czekam na ligninę - tu nic. Doktór Burry oświadcza, że ząb jest do uratowania, żadnej ekstrakcji na szczęście nie ma i proponuje koronkę. „How much?"1 - pytam grzecznie. Ten wyjmuje cennik i mówi, że złota koronka kosztuje trzysta doli, a porcelanowa czterysta. Nie będę jednak sobie wprawiał złotego zęba, kurza melodia, bo mnie tu wezmą za Ruska. Trzeba odżałować. Trudno. Na własnych kłach nie ma co robić oszczędności. W końcu inwestycja na całe życie. —_______ Ile? 31 Porcelana, mówię. Okay. Za chwilę do gęby wkładają mi papkę. Co jest, gipsują mnie, kurza melodia? Za moment wyrywają odcisk mojej szczęki. Potem doktór Burry wyjął coś i ledwie się zorientowałem, wbił mi w dziąsło. Dopiero po zdrętwieniu szczęki domyśliłem się, że był to zastrzyk znieczulający. Teraz doktór Burry zabrał się do szlifowania resztek mego zęba. Oczekiwałem ligniny, a tu nic. Tylko blondyna rurkę wsadziła i osusza mnie. Ja normalnie z nerwów ślinię się jak dziecko i w Polsce dentyści z ligniną nie nadążali - tu wyciąg załatwił wszystko. Liczyłem też, że z bólu ujrzę gwiazdy i tęczę, jak u Szczęsnej Danuty, tymczasem tu tylko kolorowy telewizorek migał mi przed oczyma. Bólu żadnego niet. Jedynie gęba otwarta. Tyle z dawnego dentysty zostało. No i spluwaczka. Reszta wszystko nowe. Przeżyłem więc pewien szok cywilizacyjny, proę pana. Na trzecim posiedzeniu doktór Burry wcisnął mi koronkę jak klawisz, widzisz pan. Żadnych mostków, piłowania sąsiadów. Kanada! - pan Zdzich uśmiechnął się szeroko. - Koszta straszne, ale przynajmniej kły można bez wstydu szczerzyć. A cheese tu ważny. Na special1... go nie dają. Tak, że w sumie w tym nieszczęściu miałem i trochę szczęścia. Nie tak jak z tą Szczęsną Danutą. Bo najgorsze rwać zęby po znajomości, proę pana. Nie kalkuluje się. Czasem już lepiej dopłacić te parę doli, kurza melodia... Zniżka. 32 i pjr+m.N ZDZICH NA STYPIE - Mam takiego kumpla, Lolek Wolf się nazywa, który wart jest każde pieniądze. Model nie z tej ziemi. Pracą żadną się dotąd nie zhańbił, proę pana, i żyje jak boży ptaszek. Rodziny żadnej nie ma, rekin mu w domu nie płacze, to może hulać. Ja na ten luksus sobie pozwolić nie mogę, niestety, chociaż, jak pan wie, od dziecka lubiłem się włóczyć. Człowiek chciał mieć więzy, to ma. Mniejsza. Gdyby go pan spotkał, pomyślałby pan, że łazęga jakaś, podelement, tymczasem on łeb ma profesorski i katedrę lekko by mógł dostać, tylko mu się nie chce. Olewa wszystko i tylko własnym życiem duchowym żyje. Taki nieszczęsny produkt naszego idealizmu, kurza melodia, rzucony na twardy, dolarowy grunt. Wydawałoby się, że pasują oni do siebie, jak pięść do nosa, tymczasem Lolek wbił się tu wspaniale i prosperuje jak basza. Wiele mu w życiu nie potrzeba. Hamburgerek, wyrko i likierek. No i byle mieć słuchacza. Gadać Lolek lubi bardziej niż ja. Tyle że ja z farmazonu nie żyję, a on w zasadzie na garnuszku u swoich słuchaczy. Farmazonista jest wielki. Jak Sokrates, kurza żyła. Gęba mu się nie zamyka. Nade mną ma jednak tę przewagę, że ja tylko po polsku nawijam, a on w siedmiu językach pytluje. Poważnie. Portoriko to Portoriko, Romą to Roma. Zależy w jakiej knajpie przebywa. Do każdej mniejszości w ich języku zagada. Do Włochów, Hiszpanów, Greków. Tyle że do Greków starożytną greką zasuwa i oni nie zawsze go rozumieją. Iliadę Homera im cytuje, a oni stoją Jak barany. Uczy ich własnej kultury, kurza melodia. W China- 3 Pan Zdzicb w Kanadzie 33 town1 z Chincami też zaczął gwarzyć, ja tego gdakania ni w ząb nie rozumiałem, ale widziałem, że Chince kiwali Lolkowi głowami. Znaczy coś kapowali. Lolek tłumaczył mi, że chińskiego warto się uczyć, bo to język przyszłości i ta cała kułomyja, proę pana, i tak na żółtkach się skończy. Chince tu wejdą, a wtedy trzeba będzie wiedzieć, jak ich o większą michę ryżu grzecznie poprosić. Widzisz pan więc, że Lolek wybiega w przód i planuje perspektywicznie. Jak nasi wodzowie. Zabawny model. Trochę wariato-waty, ale perła na tym bruku, uważam. Ja go lubię i zawsze coś nowego od niego chwycę. Historię Kanady to Lolek zna lepiej niż niejeden Kanadol, który za dolarkami goni i nie wie, w jakim kraju żyje. A Lolek wie i wyjaśnia. Od niego na przykład dowiedziałem się, proę pana, że Toronto, a właściwie York, bo taką ksywę miało wtedy, liczyło sobie wszystkiego czterysta sześć łbów, czyli mniej niż niejedna nasza pańszczyźniana wioska miała dymów, kurza żyła. Myśmy już w tym czasie zdążyli pogrzebać Konstytucję 3 Maja, gdy oni jeszcze nie wyszli z lasu. Bo lasy tu były ogromne, a w miejscu Bay Street1 indiańska ścieżka biegła. I widzisz pan. Dziś na tym Bayu bani; na banku stoi i my ich prosimy o pożyczki. Duchowo jesteśmy górą, jak Lolek, co najmniej one thousand3 lat, niestety nasz „badżet" wciąż nas przygina. I takie to kółko historii. Raz na Bloor róg Spadina4 Lolek zatrzymał się przed jednym domem i pyta mnie: „Wiesz, ile w 1931 roku renta ten room w tym domku kosztowała?" „A skąd mogę wiedzieć, Lolek!" „50 dolców" - odparł mi ten wariat i zaraz dodał, że bilet do kina z podwójną porcją lodów, proę pana, bo lody dodawali wtedy do seansu, kosztował 50 centów. Wszystko wie ten świr. Śmiało mógłby być visiting profesor5. 1 Chińska dzielnica w Toronto. 2 Główna ulica w Toronto, międzynarodowe centrum bankowe, podobnie jak Wall Street w Nowym Jorku. 3 Tysiąc. 4 Ulica handlowa w Toronto zamieszkała dawniej przez Żydów, obecnie głównie przez Chińczyków. 5 Profesor zaproszony do wygłoszenia cyklu wykładów. 34 I jak porównać wiedzę Lolka z wiedzą Kanadoli, proę pana. Mój kumpel, który ma bzuma na punkcie historii i w gabinecie u niego wisi portret Churchilla, opowiadał mi, że raz przyszedł do niego młody Kanadol po studiach i pyta: „Who is thisguy?!"1 Więc ten odpowiada: „Winston Churchill". Nie? A ten mówi: Nie znam. Papierosy Winstony to owszem, palę, ale Churchill, pierwszy raz słyszę". Masz pan najlepszy przykład. Niedawno z Lolkiem spędziłem cały dzień. Najpierw pokręciliśmy się po Harborfront2 i wstąpili do sklepiku znajomego Żyda z Odessy, Miszy. Misza jest ze świeżej emigracji rosyjskiej, kurza melodia, i w parę lat dorobił się sporej forsy. Wchodzimy, proę pana, a tu jak raz pięciu ruskich matrosów u Miszy zeszło ze statku na zakupy. Oni zawsze, jak pan wie, w stadzie chodzą i jeden drugiego pilnuje. Tym razem byli z pieriewodczikiem i ten pewnie był główny ubol. Przyszli kupić aftoruczki z czasami. U nich od wojny, kiedy to zegarki na łap-carap chwytali, nic się nie zmieniło. Mimo że sami produkują różne łuny i pobiedy -sam miałem kiedyś kirowa o dwóch kamieniach (jeden pod spód, drugi na wierzch), proę pana - na zachodnie wciąż są łasi. A tym razem zegarek w piórze sobie zażyczyli. Naród oświecony, czytaty i pisaty, więc w jednym dynksie dwie sztuczki chce mieć. „Pień with watch"3 - mówi do Miszy pieriewodczik. A ten udaje Greka i nie przyznaje się, że kapuje. My z Lolkiem też. „Hal macz?" - pyta dalej pieriewodczik. Misza mu mówi, że dwie dychy. „Lot? Twienty dołłarof?! Tu macz! - wykrzykuje tłumacz. - Dwadzieścia chce swołocz -tłumaczy swoim matrosom. - Co robić, towariszczi?" - radzi się. „Targuj, job... Może h... spuści". Misza wysłuchuje tych wstawek z kamienną twarzą. Stary kupiec, kurza melodia. Wie, że tu hurt odchodzi. Cała gubernia Kto to jest ten facet? tara dzielnica portowa w Toronto położona nad jeziorem Ontario, obecnie nowoczesne centrum kulturalno-oświatowe. Pióro z zegarkiem. 35 będzie tym pisać. Spuścił więc w końcu do dwunastu doli na sztuce. Matrosy odetchnęły. „Dawaj tu handried pisis!"1 - mówi pieriewodczik. Misza tyle w sklepie nie miał, stanęło w końcu na stu. Grzecznie im zapakował, pieniążki z lady zgarnął. Wtedy jeden z matrosów patrząc mu w oczy bluznął: „Uż ty sukinsyn. Już drożej h... nie mogłeś!" „Nikak niet, towariszcz" - odparł wtedy Misza czystą ruszczy zną. Ten zbaraniał i krzyczy: „Odkuda znasz ruski?! Ty nasz?" „Nie - odpowiada twardo Misza. - Ja swój. Pieruwianiec". Wtedy już i Lolek nie wytrzymał i zagadał do nich. „My z pribałtiki. Z Rigi" - tłumaczyli marynarze. „To znaczy od nas. Z Wielkiego Księstwa Litewskiego" - mówi Lolek i przystępuje do lekcji historii. Ci cały czas powtarzają, że pribałtyka to sowieckie republiki i wszyscy obywatele równi. Polski tam nie było. „Toś nie słyszał o Inflantach?!" - zdenerwował się na dobre Lolek i dawaj zaczynać od unii w Horodle. Tym na dobre ruskich towarzyszy wystraszył. „Ty nie kriczy! - zaczęli wołać -Nas uczyć nie nada!" I nim Lolek dojechał do opisu granic dwóch wolnych narodów, ruskich już w sklepie nie było. „Lolek! - mówię mu - drugi Cud nad Wisłą! Rozbiłeś Rusków w pył!" „No, widzisz - spojrzał na mnie w zamyśleniu. - Wciąż się prawdy boją. Mimo że mówiłem do nich po rusku, stracha mieli przed tłumaczem. Ale mówić z nimi trzeba. To nasz obowiązek" - powiedział. Dyskusja z Ruskami o Księstwie Litewskim przypomniała Lolkowi o kupieniu miejscowej litewskiej gazetki. „Po co ją kupujesz?" - zdziwiłem się. „Zaraz się przekonasz - powiedział Lolek i pilnie zaczął studiować ostatnią stronę. - Mamy coś. To może być interesujące. W sam raz zdążymy". „Na co?" - pytam. „Na pogrzeb - wyjaśnia Lolek. - Nie ma to jak litewskie stypy, kochany. Można się najeść na cały tydzień". 1 Daj dwieście sztuk! 36 Ale co ty masz z nimi wspólnego?" 'lak to co? Głodna Litwa. To mało?" - zaśmiał się Lolek. Ta do takich przygód pierwszy, więc hop do bryczki i jedziemy. Lolek miał rzeczywiście nosa, bo nabożeństwo się już skończyło i w ostatniej chwili dołączyliśmy do grupy żałobników. Lolek wyjaśnił mi tylko, że nieboszczyk nazywał się Vitas Bubajtys i że, jak wnioskuje z nekrologu, był poważanym piekarzem. Tłum spod kościoła wolno podążył do domu zmarłego, a my za nim. Na progu sporej willi, proę pana, powitała nas zdruzgotana bólem wdowa. Lolek twardo podszedł do niej i wymamrotał: „Łabas wakaras panas" - składając kondolencję w imieniu nas dwóch. Ta podziękowała i zaprosiła nas do środka. „Coś ty jej powiedział, kurza melodia?" - zapytałem go. „Powiedziałem, że małżonek Vitas był wielkim człowiekiem i obydwaj nie posiadamy się z bólu" - odparł Lolek i poprowadził mnie do olbrzymiego stołu. „Ale skąd ty znasz litewski?" - rzekłem z podziwem. „Tych parę zdań warto się nauczyć. Dla takiego korytka - wyjaśnił Lolek - poza tym ja nie na darmo noszę to samo imię co nasz Papież i mam zdolności do języków, jak wiesz. Nie gap się, Zdzisiu, tylko zgarniaj. Litwini słynni są z dobrej wędlinki" -i sam jak gospodarz nałożył mi na talerz. Rodziny i najbliższych na tej stypie było koło stówy, tak że w tłoku zginęliśmy kompletnie. Co raz ktoś wznosił kielich za zdrowie zmarłego i przechylaliśmy się godnie, z bólem na twarzy. Nagle wdowa otworzyła kopertę, proę pana, i coś odczytała. Na sali zapanowało poruszenie, jak na giełdzie, kurza melodia. Wszyscy zaczęli krzyczeć i skakać z radości. Zerwały się oklaski. »Z czego oni się tak cieszą? Do cholery?" - zapytałem. j3Jak to z czego?! Zostaliśmy milionerami, baranie! Całuj pana w rękę!" - wrzasnął Lolek. »0 czym ty mówisz?!" 35 Wdowa właśnie odczytała ostatnią wolę męża, z której wynika, e świętej pamięci nieboszczyk Vitas Bubajtys zażyczył sobie połowę swego majątku rozdzielić między uczestników stypy, atąd ta owacja, kochany!" 37 „Jezus Maria! - wykrzyknąłem. - Teraz problem tylko jaki to «badżet»?" Z nerwów nie dokończyliśmy wędlinki, reszta żałobników zresztą też. Wszyscy zaczęli liczyć. Ktoś poleciał na zaplecze i przybiegł z wieścią, że do podziału jest pół miliona z groszami. Jakiś gość wyjął kalkulatorek. Zaczęliśmy pospiesznie obliczać łebki. Doliczyliśmy się stu dwóch żałobników. O stu za dużo, ale dobre i to. W człowieka zaraz chytrość wstępuje, kurza melodia, i nienawidzi tych pozostałych. I tak należy błogosławić kaprys piekarza. W końcu żadna rodzina. Nie można wymagać. I tak spadło na nas jak z nieba, kurza melodia. - No i co, panie Zdzichu?! - przerwałem podniecony. - Nic. Jak pan widzisz. - Nie było tam pana? - Gdybym był, to byśmy w lepszym lokalu siedzieli - odparł pan Zdzich. - Ale przyjemnie pomarzyć. Lolek, jak panu nadmieniłem, jest wielki farmazonista. Nawet ze stypy zrobi wesele. A to najważniejsze. Żeby się trochę pośmiać. I odetchnąć w tym smutnym życiu - pan Zdzich zdmuchnął popiół ze spodni i powoli wstał z miejsca. - Seans skończony, proę pana. I nawet z lodami. Tyle, że trochę droższe niż w 1931 roku, kurza melodia. pjmuM ZDZICH O MAFII - Korzystając z wolnego czasu wyrwałem na moment do Stanów pooddychać świeżym powietrzem. Trzeba czasem odczepić się od rodziny i przypomnieć dobre, kawalerskie czasy, proę pana... - To brzmi zachęcająco, panie Zdzichu - zauważyłem. - No, właśnie. Tym bardziej że u mnie w domku stosunek dwa dwa, dwie baby na dwóch chłopa, praktycznie zaś ja sam w polu biegam. Na Sewka bowiem nie ma co liczyć, gra często w obozie przeciwnika i za cukierka gotów jest strzelić gola do własnej bramki. W końcu głupi rekin i nie wie, czego się trzymać. Czasem chwyci się moich spodni, mężczyzny to jednak z niego nie robi. Zresztą z babami grać to wie pan... Lepiej z góry się poddać... Szczególnie jeszcze jak teściowa biega na pomocy i ma dobry wykop - stwierdził smutno używając piłkarskiej metafory. - To w pańskim małżeństwie tak źle? - spytałem z niepokojem. - A w którym dobrze? - obruszył się pan Zdzich. - Wskaż mi pan takie stadło, a chętnie się przyjrzę. Co chatka to zagadka -westchnął krótko. - Zacofana instytucja, kurza melodia. Do bani. Z epoki niewolnictwa! -wybuchnął. - Tylko ponoć lepszej nie wymyślono i tym się możemy pocieszać - dodał po chwili. -A wszystko sprowadza się do tego - podjął znowu - że Krycha ma arnbicję flaminga, proę pana, i od razu chce latać wysoko, wszystko mieć, a ja na razie ląduję w strefach niskich. Może nieco wyżej welfare, za to dużo niżej średniej krajowej. W końcu 39 jestem new Canadien1, kurza stopa. I nie od razu Kraków zbudowano! - zdenerwował się pan Zdzich. W gruncie rzeczy nie wiedziałem nawet, gdzie pracuje i z czego żyje, bo wyraźnie unikał tego tematu. Pan Zdzich, jakby zgadując moje myśli, powiedział: - Rad jestem, że pan delikatnie nigdy nie podpytuje mnie, co robię i ile trafiam, i prawdę mówiąc, nie jest to wielki deal2. Nie ma się czym chwalić. Ciągle czekam na swój. strzał. I wierzę, że mi wyjdzie - rzekł z przekonaniem. - Bo w życiu, proę pana -mówił szybko - ważniejsze często szczęście niż mrówcza praca. Wół i mrówka do niczego jeszcze nie doszli. Niczego poza odciskami się nie dorobili. A ja, widzisz pan - pokazał swoje dłonie. - Raczej na umysłowego wyglądają, delikatne, kurza melodia. Ruscy by od razu pod stienku postawili - zaśmiał się wesoło. - Głową wolę ruszać i mieć chwilę na refleksję, tak jak teraz z panem, niż zasuwać jak muzyk od skowronka do żaby, byle tylko trochę tych „dularów" nachapać. A niech je szlag trafi, kurczę fiks. Jak mi w niebie nie są pisane, to nie przyjdą, żebym się po łokcie urobił. Tak uważam, widzisz pan. Może głupio - stwierdził samokrytycznie. - Na zewnątrz jednak pan fason trzyma. Jest pan najelegantszym dżentelmenem w Toronto - pochwaliłem go. - God blessyou3 - podziękował pan Zdzich - a raczej Goodwill -poprawił się - ale to pan tylko zna źródło mojej elegancji. Ważne jednak, że jak idę Bayem, kurza melodia, to te nygusy proszą mnie o ćwiartkę, a nie ja ich. „Quarter, please Sir"4 - żebrzą śmierdziele. Ale ja tu już między elementem wylądowałem zamiast o Stanach opowiadać. - No, właśnie - potwierdziłem - jak się udał ten wypad? - Super - odparł pan Zdzich. - Na Long Island wylądowałem. To są te dobrodziejstwa demokracji, kurza melodia. Bilecik miałem na ostatnią chwilę, jest taka lewa linia z Buffallo, za grosze, proę pana, i pod wieczór byłem już w Southampton 1 Świeżo upieczony Kanadyjczyk. 2 Tu w znaczeniu: interes. 3 Niech cię Bóg błogosławi. 4 Elegancki zwrot żebraka proszącego o 25 centów, tzn. o drobne pieniądze. 40 Beach1, gdzie mój Kaju króluje. I od razu znalazłem się na wierchuszce. Top society2, kurza żyła. _ To ten Kaju taki milioner? Kaju nie, ale jego państwo. On sam pilnuje włości. Jest za oficjalistę, jak dawniej we dworze. Rządca. A że w letniej rezydencji praktycznie nie ma czym rządzić poza jedną kucharką, nota bene też z Polski, i dwoma platfusami, to Kaju leży w hamaku i czasem łaskawie przytnie żywopłot. Państwo przyjeżdżają na weekendy, to wtedy Kaju bardziej się spręży i alejki odszykuje. Życie jak w złotej klatce, kurza melodia, tyle że z tej rozkoszy można umrzeć z nudów. Kaju dał dyla tuż przed stanem wojennym i zostawił w kraju młodą żonę. W tej swojej ordynacji pracuje na dziko, bo wciąż nie ma prawa pobytu, ani pracy. Ukrywa się we dworze, można powiedzieć. Państwo są dla niego dobrzy, zarobek ma na czysto, bo żarcie i mieszkanko za darmo, feler tylko w tym, że Kaju zostawił serce w kraju. Ściślej mówiąc, małżonkę, kurza stopa. Pod wpływem rozłąki miłość w nim wzbierała coraz większa i tej jego Wiśce aureola wyrosła na głowie. Modlił się do niej, jak do świętego obrazu. Nic tylko Wiśka i Wiśka. Codziennie listy na łokieć słał. A Wiśce, jak na złość, nie dają paszportu. Kaju tu jak lew, miota się po całej wyspie, rwie włosy, a wszystko z nudów, rzecz jasna. Siedzi sam na tych włościach, pilnuje jak pies, i tylko żyje nadzieją. Tym spotkaniem, kurza melodia. Nawet dziwne, że tą Wiśkę tak przytrzymali, bo Kaju nie był ani wielkim działaczem „Solidarności", ani wielkim partyjniakiem, po prostu legalnie dał dyla. Niemniej jednak, proę pana, małżonki mu nie wypuszczali. I tak minęły dwa latka i Kaju dostawał już małpiego rozumu. Czepiał się dosłownie każdej szansy. Od kogoś dowiedział się, że takie sprawy najlepiej załatwiać przez mafię. Podobno jest niezawodna i nawet z Kacapowa potrafi klienta wyciągnąć, jeśli jej dobrze zapłacić. Widać w Moskwie też ma swoich towarzyszy. No i Kaju, nie widząc wyjścia, zwrócił się do Ojca Chrzestnego o pomoc za odpowied- Miejscowość na Long Island pod Nowym Jorkiem, zamieszkała przez bogaczy. 2 Wyższe sfery. 41 nią kwotę dziesięciu tysięcy dolców. Na szczęście pracodawca, widząc chłopaka nieszczęście, zlitował się i założył tę sumę za niego, z tym, że Kaju miał to odrobić. Coś w rodzaju kredytu. Taki mortgage1 mu udzielił, tyle, że nie na chatę, ale na żonę. Na szczęście w grę wchodziła już tylko wiza, bo paszport nieszczęsna Wiśka dostała w końcu za drugim podejściem. No i, proę pana, dasz pan wiarę? Któregoś pięknego dnia Kaju strzyże żywopłot, a tu zajeżdża piękna limuzyna i wysiada z niej jego ślubna małżonka. Dwóch mafiozo w ciemnych okularach kłania się, życzy powodzenia i znika tak, jak przyjechało. Żadnych kwitów, żadnych nazwisk - pełne incognito. Nikt nie wie co, kto, jak. Ona też. Pewnego dnia do domu przyszedł jasny blondyn o mazowieckiej twarzy, wręczył jej wizę szwedzką, w Sztokholmie zamienił na amerykańską, wsadził do samolotu i dziewczyna wylądowała przed domem męża. No, proę pana, radość ich była pełna. Fuli, jak to się mówi. Ale jak to w życiu, nie trwała długo. Piękna Wiśka szybko otrząsnęła się z szoku, zrzuciła resztki PRL i przystąpiła do akcji. Rozejrzała się po sklepach, podra-sowiła, no i nieszczęście gotowe. Pryncypał ślepy nie był, pieniędzy też za nic nie lubił dawać. Widzi, że tu inwestycja wspaniała, super-duper, proę pana, niech się zwraca! I dawaj odbierać w naturze! A Wiśka, nie frajerzyca, widzi, że to nie biedny Kaju, ogrodnik na dziko pracujący, ale potęga! Sam czar Ameryki. Odetchnęła więc głębiej bujną piersią, zakręciła się żywiej koło basenu i afera gotowa! Trójkąt Bermudzki jak znalazł. Kiedy przyjechałem do Kaja, to akurat Wiśka bawiła z pryncy-pałem na Florydzie, a Kaju pilnował włości na Long Island. Właściciel podwójnie ściągał narzut, kurza melodia. I od Kaja, który musiał odpracowywać pożyczkę, i w gotowiźnie. No, rozpacz, proę pana. Wpadłem prosto w oko cyklonu. Nieszczęsny Kaju chciał się topić w basenie i ryczał na całą wyspę: „Po co ja tę dziwkę sprowadziłem!" „Boś baran!" - odparłem mu i za łeb wyciągnąłem z wody. - No, i jak to się wszystko skończyło? - zapytałem. 1 Kredyt bankowy. 42 - A bo ja wiem? - rzekł pan Zdzich. - Ja wróciłem do Toronto, a tam bój toczy się dalej. W domu obydwie panie powitały mnie wspaniale i wydały na mą cześć przyjęcie. Nie ma to jak zniknąć na jakiś czas. Pomyślałem sobie, że ta moja Krycha wcale taka zła nie jest. Ale przez mafię sycylijską bym jej nie sprowadzał. Bez przesady! Dziesięć tysięcy dolców?! Nie kalkuluje się, proę pana. To już wolę kupić samochód. Przynajmniej dają gwarancję, kurza melodia. A pM*tln ________ZDZICH________ O CAŁOWANIU W RĘKĘ - Pan się pewnie dziwi, proę pana - zaczął pan Zdzich - że znamy się tyle czasu, a ja pana nie tykam. Jesteśmy dalej na „pan". Otóż nie jest to przypadek. Z zasady z byle kim się nie spoufalam i muszę kogoś bardzo dobrze poznać, żeby mi mógł walić „ty". Jak ktoś do mnie mówi: „Te Zdzich", to ja go z mety obcinam: „Szanowny, świń z tobą nie pasałem. Pan Zdzisław jestem dla ciebie". - Ciężko tu być świniopasem - wtrąciłem spokojnie - szansa więc przejścia z panem na ty jest mała... - Ja nie do pana, broń Boże! - usprawiedliwiał się pan Zdzich. -Wie pan jak lubię z panem gadać, wyjaśniam tylko swoje stanowisko, kurza melodia... - Rozumiem - rzekłem szybko - i ma pan we mnie wdzięcznego słuchacza. Musi pan przyznać... - Na pewno - zgodził się pan Zdzich. - Otóż śmiem twierdzić -wywodził dalej - że forma „pan" wyróżnia nas spośród innych narodów, szczególnie zaś od Rusków, gdzie każden jeden wymyśla drugiemu nie tylko per „ty", ale per... Nie chcę się wyrażać... Oni chcieliby zrobić z Polski jedno wielkie Chamo-wo. Niestety dotąd Kacapowa nie udało im się zrobić i my dalej się szanujemy, a na kopertach adresujemy nawet „szanowny pan". Mówię o normalnych ludziach, nie o partyjniakach czy urzędasach. Ci, rzecz jasna, stosują czasem formę „towariszcz", czy „obywatel", ale też tylko w pracy. W domu do żony taki nie 44 nowie: „Połóżcie się, towarzyszko, i zdejmijcie koszulkę. Kocham was, kurza melodia..." - Niby per „pani" też nie mówi - dodałem. _ Bo rodzina - roześmiał się pan Zdzich - z żoną już musi się człowiek tykać. Nie ma wyjścia. Ale a propos rodzina, proę pana. Pan wie, że ja na tym punkcie mam lekkiego bzuma. No, bo w końcu wyjechałem z tej naszej Ludowej nie tyle dla siebie, ile dla małego. Żeby ten Sewek pooddychał trochę świeżym powietrzem i nie musiał wiedzieć, co to jest POP, nie? Nie musiał od dziecka kłamać. No, tak. Bo oni kłamstwa uczą od dziecka. O Ruskach mówię. Piszą „mama", proę pana, a czytają „tata" w ich cholernych bukwach. Nie wiem, czy pan zauważył? Już tu jest fałsz. Też sobie wymyślili alfabet... - To nie oni, panie Zdzichu - powiedziałem. - Cyryl i Metody z Bizancjum przez Bułgarię im zafundował... - No, popatrz pan - zdziwił się pan Zdzich - to alfabet też rąbnęli. Od Bułgarów tym razem. Nic się nie zmieniło. Mam rację. Dawniej kradli litery, teraz komputery. Po drodze gwizdnęli nam Lwów i Wilno. Tacy i oni są, kurza stopa. Chapią, gdzie mogą. Ciężkie czasy, jak powiedział ruski żołnierz targając dworcowy zegar. Zna pan ten stary kawał. Jeszcze z wojny... -pan Zdzich na chwilę przerwał swój wywód i zapalił nowego papierosa. - Dlatego oni nas tak nie lubią - podjął następnie - i nazywają polskije pany. Nie rozumieją, ciemniaki, że u nas panem jest każdy. Już taka narodowa forma. Ale powiem panu szczerze - ciągnął dalej pan Zdzich - że my tak nadajemy na Rusków, ale tu też trochę tego chamstwa przeszło przez cieśninę Beringa. Mówię o manierach. Savoir vivrze, jak piszą w „Przekroju". - Eskimosi, myśli pan, przepuścili? - zażartowałem. - Nie wiem, czy Eskimosi - odparł poważnie pan Zdzich. - Oni tam z mrozu walą krótko i nie bawią się w formy, ale o Kanado-lach mówię. Panuje tu pewne zdziczenie obyczaju. Przyzna pan. Mają, barany, taką piękną formę sir. I prawie jej nie używają. Czasem w sklepie, jak im bardzo zależy, to powie: „Can I help y°u, Sir?"1 I to pięknie brzmi. Po pańsku, kurza stopa. zym mogę służyć? - rutynowy zwrot każdego sprzedawcy, niestety zapomniany już u nas. 45 Z szacunkiem do człowieka. Ale tak to teyou stosują. Wygodne to, bo nigdy nie wiesz, czy on do ciebie na „ty", czy na „pan", proę pana, się zwraca. Ale w sumie prostackie - jak mawiał mój ojciec. Bez klasy. Do tego to ogólne witanie bez podawania sobie rąk mego starego doprowadziłoby chyba do grobu. Wejdzie taki jeden z drugim, powie „haj", kiwnie główką i cześć. Stoi jak palant. On ręki nie podaje, to ja też z grabą nie będę się wyrywał. Widać aidsa się boją złapać, dlatego tacy higieniczni. I pełna anonimowość, nie wiem, czy pan zauważył. Najwyżej imię taki łaskawie wymieni. Bill czy inny szczyl... No, zgroza. A jak już mu żonę w rękę pocałować, to patrzą jak na wariata. Jak bym co najmniej w towarzystwie portki ściągnął. Poważnie. Ale co się pan dziwisz, jeśli w autobusie, proę pana, kobita w zaawansowanej ciąży może stać nie wiem ile i nikt jej miejsca nie ustąpi. Chyba, że zacznie rodzić, no to wtedy któryś się ruszy, smok chory. Ale sam z siebie nigdy. Ja to się dziwię. Naprawdę. To u nas w tramwajach, nie? Smród, tłok, ludzie wiszą jeden na drugim, sponiewierani, a jednak? Kobita z brzuchem się zjawi, facet podnosi się, pani będzie łaskawa spocząć, klasa. Pełna kultura, kurza stopa. Przyzna pan. Mało tego. Powiem panu więcej - ożywił się pan Zdzich podniecony coraz bardziej towarzyskimi formami - u nas nawet ten ojciec narodu, były wódz partii, towarzysz Gierek potrafił schylić kark i łeb strzyżony na jeża przed dójką PGR w Bęsi i pacnąć ją elegancko w rękę. Potem wszystkie gazety zamieszczały zdjęcie. Oto jak partia czci kobietę pracującą. Pic to był wielki i fotomontaż, propaganda na chama, ale swoje robiła. Narodowi się to podobało, że stare formy zostały zachowane. A tu, kurza melodia, królowa matka z Anglii przybywa, staruszeczka blisko setki, koronowana głowa, a te barany grabą jej potrząsają, jak chłop snopem. Ja to się dziwię. Naprawdę. Zupełnie jakby byli u Rusków chowani. Tylko im sztywne kapelusze nałożyć. Nasi kochani Polaczkowie też już trochę tych nowych manier podła-pali. Nie wiem, czy pan zauważył? Przychodzisz pan na party i słyszysz tylko: „Haj! Wojtek jestem. Jurek". Nazwisko nie pada żadne, kurza żyła. Ręki ci taki nie zdąży podać, a już wali na „ty" od progu. Wtedy ja zawsze do takiego nowoczesnego gnoja podchodzę, rękę wyciągam i mówię: „Szczawiński Zdzisław 46 • tern, proę pana. A pańska godność jak?" I taki od razu ' ieknie Przestaje mnie tykać i dalsza rozmowa przebiega w klasycznym, staropolskim stylu. W duchu wzajemnego zrozumienia, nie? Jak lubi pisać nasza prasa - pan Zdzich mrugnął do mnie znacząco. - W końcu trzeba gnojów uczyć dobrych manier. Z Polski są, kurza żyła. A nie z Kacapowa. mm pmTwn ________ZDZICH________ O SEWKU, SEKSIE I ULDZE W BUDŻECIE - Jeśli chodzi o dzieci, proę pana, to mi ich system wybitnie nie odpowiada. Na głowie postawiony - stwierdził pan Zdzich wdeptując w ziemię niedopałek papierosa. - Dzieciakowi tu wolno wsio, a panu, bynajmniej, nic. Rąbniesz pan syna w ucho, sąsiad zobaczy, koniec. Abuse1, powiedzą, nadużyłeś praw ojcowskich, mogą ci przez sąd legalnie dzieciaka odebrać. Poważnie. W Kanadzie bachor, proę pana, to jak w Indiach święta krowa. Pomodlić się możesz - tknąć ni et. Boją się, że na starość w nerwicę może wpaść. Dlatego zawczasu luz dają. I jednocześnie badają, byle coś - do psychologa. I dawaj testować. Zauważył pan, że na punkcie testów to oni tu mają świra? Furt liczą. Mnie w Polsce nikt testu na inteligencję nie robił i jakoś wylądowałem. Nawet w Kanadzie, nie? - zaśmiał się pan Zdzich. - A oni cudują. I czasem nawet, słyszałem, specjalnie dzieciaka podpuszczają. Żeby był bardziej ostry. Jak owczarek alzacki, kurza stopa. Nie dawał się. I zęby w życiu pokazał. Nie wiem. Jedno tylko panu mogę powiedzieć: gdybym ja mojemu staremu tak się stawiał, to zapewniam pana, że on by mnie tak przetestował, że ja bym żywy nie wyszedł. W każdym razie na tej ławce tu nie siedział, proę pana, to pewne. Mój stary, musi pan wiedzieć, nigdy na mnie nie podnosił głosu. Nigdy. To raczej mamusia lubiła drzeć pysk bez potrzeby. 1 Naruszenie przyjętych norm. 48 A ojciec nie. Po cichu rzecz całą załatwiał. Im ciszej mówił, tym ja wiedziałem, że gorzej będzie. Wystarczyło szepnął: „Zdzisławie szykuj się" i ja już pory, proę pana, sam zdejmowałem i grzecznie kładłem się na kanapkę. Ojciec lał mnie oficerskim pasem z koalicyjką, przedtem ją spokojnie odpinając (była to pamiątka po dziadku z Legionów) i po takiej operacji, proę pana, to ja tyłek miałem jak zebra. Cały w pasy. Przejście dla pieszych gorzej tu jest wymalowane. Ale wychował mnie na człowieka. Mężczyznę, kurza stopa - przynajmniej z kolczykiem w nosie nie biegam jak ci tutaj... Dzikusy, cholera... I powiedz pan, skąd to się bierze? Ta moda? Jeden wielki małpi gaj. Naprawdę. Z tym, że pawiany w ZOO, uważam, wyższy gust reprezentują od tych głupoli... Pan Zdzich przez jakiś czas obserwował tłum przechodzący ulicą. Wreszcie odezwał się z politowaniem: - Uniseks, kurza stopa, wymyślili. Płci za Chiny nie idzie odróżnić. O, masz pan! - wskazał ręką idącą dziewczynę. - Łeb na rekruta sobie wygoliła, kurza stopa, jakby wczoraj od nas z kibla wyszła, nie, tyle, że czerwony grzebień postawiła perlica. A ten tu znów, artysta, samotny kłak z łysej pały wypuścił jak antenk?> proę pana, i steruje. Słuchawki na uszy nałożył, jak koń klapki. Co go obchodzi świat? To też swego rodzaju ślepota, nie? Pan Zdzich zaciągnął się papierosem i puścił parę kółek... - Ja przecież również - tłumaczył dalej - stary nie jestem, też o pióra lubię dbać, ale bez takich cyrków... Teraz może mam włoski nieco przydługie, ale to nie tyle z mody, ile ze zwykłej oszczędności. Fryzjerzy nie wiedzą, ile tu brać. To mój Antoine w Sopocie dwudziestu łebków by obskoczył za tę cenę i jeszcze ostatniemu piwo ze szczęścia postawił. No tak. A ci drą z człowieka jak szakale. Nie, nie. Fryzjer w Kanadzie nie kalkuluje się. Absolutnie. Krycha strzyże mnie nożyczkami. Ostatnio, co prawda, porobiła mi schodki, bo Sewek darł się jak sowa i z nerwów nie mogła mi spokojnie wymodelować główki. Ale teraz jest już okay. Ja w ogóle uważam - pan Zdzich poprawił się wygodniej na awce - że tu ludzie bzikują z nadmiaru wolności. Nie mają o co walczyć z rządem, to sobie wymyślają. Nie wiem, czy pan ostatnio widział: pedały, proę pana, ostro zademonstrowały. igant manifestację wysadzili. Pochód większy niż u nas na Zdzich w Kanadzi 49 pierwszego maja przemaszerował. Tyle że trybuny nie było. Nie wiadomo kto tam u nich w politbiurze na czele pedałuje. W każdym razie hasło mieli. Na balonach, proę pana, wypisane jak byk: „Chwała dumnego pedała". Potem kiermasz urządzili, kiełbaski, proę pana, tańce, swawole. Stare chłopy poprzebierane za dzieweczki, buzie umalowane, peruki, pupką taki model wdzięcznie kręci, no bomba! Do mnie też taki jeden wujek wystartował, ale go twardo osadziłem. I skąd ich tyle, jak karaluchów się namnożyło... powiedz pan? I podobno oni są potęgą... Trzecia siła w sprawach światowych. Poważnie. Znajomy mi mówił, że jak w ONZ Ruski z Ameryką nie mogą się dogadać, to pedały do akcji wkraczają. I rzecz przez swoje kanały przepuszczają, aż rezolucja uzyska większość głosów. Nie wiem, w każdym razie siłą są wielką. Ja jak na nich patrzyłem na tym kiermaszu, proę pana, to taka myśl we mnie kiełkowała, może wredna, zapakować to całe towarzystwo na wagony i do Polski. Na poligon, kurza stopa. Do naszego Czerwonego Boru. Już tam daliby im szkołę. Kiece by im pospadały. Żartuję, rzecz jasna. Tak źle im nie życzę. Jednakowoż oni - ciągnął pan Zdzich - ślub kościelny chcą ze sobą brać? Rodzinę zakładać? I co to za rodzina, powiedz pan, jak dzieciaka nie można zmachać? Wiadomo, że nie da rady. Oba samce, jak to się mówi. Rekina z tego nie będzie - pan Zdzich wybuchnął szczerym śmiechem. - No właśnie. A propos rekin. Co z Sewkiem? - zapytałem. - Z Sewkiem - powtórzył z dumą pan Zdzich - pełne zwycięstwo, proę pana. Przestał lać. Opanował w całości pęcherz, gnój. - To wspaniale! - wykrzyknąłem. - Myślę - odparł pan Zdzich. - Pan wie, ile ja dolarków na niego wydałem, nie wymawiając? Na ile on nas umoczył? Majątek. Jedna paczka to dla niego nic. Straszny przerób miał, gnój. A pieluchy w Kanadzie to wie pan? Nie udka kurze, kurza stopa. Na special nie dają. Wszystko regular price1 trzeba bulić. Niestety. Ale teraz wszystko okay. No problem. Pełna kultura, proę pana. Sewek sam się załatwia, dziecku lżej i dla nas olbrzymia ulga w budżecie. 1 Normalna cena. 50 ZDZICH WALCZY Z DZIKIEM Tym razem spotkaliśmy się z panem Zdzichem u mnie w domu. Zrobiłem kawkę, podałem ciasteczka i zaczęliśmy gadać. Pan Zdzich z ciekawością obejrzał mieszkanie. - One bedroom - rzucił krótko. - Dla kawalera jak raz. Można ewentualnie przyjąć pacjentkę - wskazał szerokie łóżko. - I co panu więcej trzeba, kurza melodia? Nic. Nie ma to jak samemu. Życie Romana, kurczę szpic. A propos Romana, to dostałem niedawno list od kumpla z Polski, Romka Paliwody, jak zwykle pełen kwików i narzekań na Ludową Ojczyznę. A żyje chłop, kurza stopa, lepiej od nas. Romek z zawodu jest informatyk, komputerek używa jedynie do liczenia forsy. Otworzył swój prywatny business i produkuje różny szmelc z plastiku, junk, jak to się mówi. Takie fidrygały, proę pana, które głupi ludzie kupują. Dzięki temu forsy ma jak lodu i tysiączkami przypala papierosy. Kupił sobie daczę na Mazurach i mieszka po sąsiedzku z Hitlerem, niedaleko jego słynnego bunkra w Kętrzynie. Wtryskareczka wygniata mu szmal w Sopocie, a on żyje sobie w swoim Modralinie jak Radziwiłł Panie Kochanku, kurza melodia... Tyle że psów ma mniej. Tylko jednego w budzie owczarka. Ogórek się wabi. Otóż kiedyś z tym właśnie Romanem Paliwodą wybraliśmy się na spacerek do lasu w okolice jego włości. Teren dziki, proę pana, prawdziwie puszczański. Knieja litewska. Matecznik 2 / ana Tadeusza się przypomina. Zapach, proę pana, sosny wierku, aż w nosie wierci. Zieleń czyściutka, nieskażona, było 4- 51 to jeszcze przed podarkiem towarzyszy z Czernobyla. Idziemy więc sobie, gadamy, aż weszliśmy do niewielkiej dąbrowy. Dęby jak za Jagiellonów tam rosły. I nagle, niech pan tylko uważa, z niedalekich zarośli doszedł nas jakiś trzask. Grzybiarze, myślę sobie, buszują. Ale trzask był ciągły i nie przypominał kroków człowieka. Spojrzałem w tym kierunku i co widzę? Dzik, proę pana, jak byk, spokojnie sobie wychodzi. Trącam Romka i obydwaj zamieramy. Wiem bowiem, że zwierzyna nie lubi ruchu i głupim machaniem łap najłatwiej ją spłoszyć. Dzik patrzy na nas, my na dzika i fajnie. Widoczek, kurza melodia, super. Lepszy niż na filmie. Nie był to jakiś olbrzym, ale spory odyniec. Stał od nas jakieś sto metrów, proę pana. Wreszcie się znudził naszym widokiem i zaczął orać ryjem w gruncie. Żołędzi szukał, skubaniec. Mówię do Romka: „Spróbujmy go podejść bliżej". Wiatr jak raz wiał nam od pleców strony, więc tak łatwo nas nie zwietrzy. Wiedziałem, że blisko nie da się go podejść. Romek miał jednak aparat i chciał go lepiej cyknąć. Może parę metrów się uda. Zaczęliśmy ostrożnie iść. Ledwie uszliśmy parę kroków, a dzik poderwał się i truchtem zaczął biec przez polanę. Romek go zdążył cyknąć, a ja widząc, że i tak wszystko stracone, klasnąłem w dłonie, żeby mu dodać więcej czadu. Ciekaw byłem, po prostu, jaką ze strachu rozwinie szybkość. A on tymczasem wcale się nie speszył, tylko zmienił kierunek i zaczął walić na nas. Z początku, myślę, zwariował bydlak i już głośno huknąłem. Romek też. Ale dzik nic sobie z tego nie robił i dalej wolno pruł ryjem w naszym kierunku. Uczucie, przyzna pan, niezbyt miłe. Odruchowo chwyciliśmy za kije i czekamy. Dzik dalej twardo idzie nie obcyndalając się naszym pohukiwaniem. Sytuacja robi się gorąca. Bydlak jest już o parę kroków i lada moment gotów się rzucić. My mamy tylko kijki, takim kijkiem to możemy mu najwyżej nadmuchać. Skakać na drzewo nie sposób, bo dęby stare, nie ma się czego chwycić.. Gałęzie za wysoko. Dzik podszedł do Romka i pcha go ryjem. Romek wyciągnął swój kij i odpycha go łagodnie. Dzik naciera na niego i widać, że mu się ta gra coraz mniej podoba. Z pyska ślina mu cieknie, wyraźna piana, proę pana. Nic tylko wściekły. No, tak. Inaczej by do nas 52 nie podszedł. Tylko wściekłe zwierzę nie boi się człowieka. Gorąco mi się zrobiło. Dzik łypie na Romka i wciąż popycha go do tyłu. Romek blady cofa się jak na korridzie. Postanowiłem mu jakoś pomóc. Wziąłem swoją gałąź i zdecydowanie pchnąłem bydlaka w ryj. I wtedy się zaczęło. Ledwo się obejrzałem, dzik zaszarżował na mnie i wywinąłem kozła. Szybko się zerwałem, żeby mnie nie rozpruł szablami i zacząłem uciekać. Jak na złość chodaki miałem na koturnie. Pogubiłem je, cholera. Na bosaka okręcałem się wokół dębu, a dzik za mną, kurza melodia. Jak pies. Byle mnie nie dziabnął, myślę sobie, bo wtedy koniec. Nawet nie tyle bałem się, że mi coś zrobi, tylko chodziło mi o wściekliznę. Średnia przyjemność zarazić się. Nagle potknąłem się i dzik zrolował mnie, proę pana. Macam brzuch - rozorany, kurza żyła. Lekkie draśnięcie, ale krew leci. Wystarczy. Wściekłem się na bydlaka i gotów byłem teraz z nim walczyć jak Zbyszko z Bogdarica. Na noże. Gołymi łapami. Było mi już wszystko jedno. A ten skubaniec jakby wyczuł, że swoje zrobił, popatrzył na mnie i zadowolony podreptał w swoją stronę. „Kurza melodia!" - ryknąłem czując, że szał mnie ogarnia. To trzeba mieć moje szczęście. Iść sobie do lasu i spotkać wściekłego dzika. Teraz będę musiał wracać do miasta i brać zastrzyki. Romek zaczął mnie pocieszać, że może on nie był taki wściekły. A jaki? Przecież się go nie spytam. A skonać w mękach średnia przyjemność. Jak wiadomo, potem na wściekliznę nie ma ratunku. Święty Boże nie pomoże. Romek jednak nie dawał za wygraną i radził, żeby podjechać do leśniczego i sprawdzić, czy w lesie panuje wścieklizna. Jak na złość leśniczego nie było w domu, a tu czas upływał. Zastrzyki trzeba brać od razu. Roman zdecydował, że zawiezie mnie do szpitala w Kętrzynie. Po drodze spotkaliśmy leśniczego, który słysząc o naszej przygodzie wziął sztucer i kazał się prowadzić na miejsce wypadku. Incydent rzadki, twierdził, o wściekłym dziku nie słyszał, ale należy sprawdzić. Może ranny... Kiedy dojechaliśmy na miejsce, dzika oczywiście nie było. Leśniczy jednak zaczął mnie uspokajać, że tu teren rezerwatu, blisko dom rządowy, kurza melodia, i na pewno wszystko jest w porządku. Zaczął się też głupio uśmiechać. 53 W pierwszej chwili nie wiedziałem, o co chodzi, i nagle z głębi leśnej przesieki wyszedł starszy gość i zaczął wołać: „Bryś! Bryś! Nie widział pan Brysia?" - zwrócił się do leśniczego. „Ci panowie go chyba widzieli?" - odparł tamten śmiejąc się już na całego. Gość podszedł do nas i widząc auto natarł z miejsca: „Kto wam pozwolił tu wjechać!? Nie widzicie zakazów!? To was teraz drogo będzie kosztować! Dokumenty, proszę". Facet okazał się miejscowym strażnikiem przyrody. Podaliśmy dokumenty i opowiadamy o przygodzie. A ten, nie przejmując się, odburknął pod nosem: „To na pewno Bryś, bo go wypuściłem". „Ale dlaczego nas zaatakował, kurza żyła!? Mógł zrobić krzywdę!" „Normalnie z ręki je. Oswojony. Chyba, żeście go, panowie, rozdrażnili, to wtedy się wściekł i trochę poturbował. A tak, potulny jak baranek. Wszyscy go tu znają". No, rzeczywiście. Trochę go patykiem kłułem. Ale kto mógł wiedzieć. Człowiek się bronił. Poszliśmy ze strażnikiem sprawdzić. Za ogrodzeniem stał Bryś i spokojnie żuł żołędzie. „Ten?" - zapytał strażnik. „Chyba tak." „To nie widział pan, że na grzbiecie ma wymalowane białą farbą?" „A "czy ja mu się przyglądałem? Strach ma wielkie oczy. Walczyłem o życie". „Myślał, że mu chcecie coś dać i dlatego podbiegł. To przyjazne stworzenie. Brysiu" - rzekł strażnik czule do dzika, który zadowolony zaczął pochrząkiwać. „Ładnie przyjazny. Spójrz pan jak mnie poharatał" -pokazałem mu brzuch. „Nie trzeba go było zaczepiać - bronił swego ulubieńca strażnik. - Wyście go zaczepili. Poza tym bezprawnie wjechaliście wozem na teren rezerwatu. I za to wlepię wam mandat." Mnie tam nie chodziło o mandat tylko o to, czy ten dzik nie jest wściekły. „Sto procent!" - zapewnił mnie strażnik. 54 To skąd ta piana z ryja?" - zapytałem, "lak zwierzę żuje, to zawsze ma pianę - wyjaśnił strażnik {'wręczył mi mandat. - Normalnie ta przyjemność kosztowałaby pana tysiąc złotych, ale że się pan trochę wystraszył, to obniżyłem panu do pięciuset. Zniżka za nerwy!" - roześmiał się. Powiem panu, że gotów byłem mu zapłacić nawet cały tysiąc byle być pewnym, że ten dzik nie jest wściekły. Byłem naprawdę szczęśliwy. Cholernie nie chciałem brać tych zastrzyków. Tak jest. Człowiek czasem jest straszny baran. Straszny. I byle dzik robi go w konia, kurza melodia. Pan Zdzich wziął spokojnie ciasteczko i dopił kawę, która zdążyła już ostygnąć. - Dobrze, że tu w parku są tylko wiewiórki. Ale od tej pory jak taka Baśka podbiega do mnie na wprost, to się odruchowo cofam i patrzę, czy piana nie cieknie jej z pyska. Ten Bryś zostawił we mnie uraz, kurza melodia. Nic na to nie poradzę. . R4FF1N ZDZICH NAD NIAGARĄ - Całe życie lubiłem się kręcić, proę pana - rzekł pan Zdzich -i podziwiać widoczki. Już od małego gnoja pedałowałem na rowerku, albo na piechotkę, albo autostopem - i penetrowałem ten nasz rodzinny kraj. Jeszcze z harcerskich czasów, pamiętam, z kocherkiem i śpiworkiem się wędrowało, po tych wszystkich stanicach, schroniskach i ośrodkach PTTK poniewierało i było okay. Fine, jakby oni powiedzieli. No, bo cóż - ciągnął pan Zdzich - człowiek wymagający nie był, pod sosną na ziemi zaległ, jedynie panterkę-podściół podkładając, albo na bacówce u znajomego górala przekimał, albo na sianku w stodole komarowa!, byle trochę tej przygody młodzieńczej dorwać i nasycić wzrok widoczkami. Potem podobno całe życie się wspomina i przyjemniej umierać. Człowiek przynajmniej nie czuje się jak ten baran, co nim dwa kroczki zrobi w zagrodzie, już go na mięso przerobią. Okropnie nie cierpię zagrody i zawsze z niej uciekałem. Przestrzeń mnie pociągała, kurza stopa. Tak więc i Bieszczady przewędrowałem, śladami walk UPA, dzika historia, proę pana. I żreć dosłownie nie było co, sklep się dymało na plecach, i szlak Orlich Gniazd zaliczyłem, i Tatry w tę i nazad zdeptałem od d... strony też, to znaczy od naszych braci Słowaków. Na Świnice człowiek lazł po klamrach na ura, i po Babiej Górze w pionierkach po gołoborzu skakał. I było naprawdę klawo. Pod wieczór zrucało się plecaczek, biwaczek, proę pana - i płonie ognisko i szumią knieje, nie? Zna pan ten repertuar, kurza melodia. 56 Upływa szybko życie, tak szybko mija czas. Za rok, za dzień, za chwilą, razem nie będzie nas. Pan Zdzich zanucił pod nosem i melancholijnie się uśmiechnął. To prawda, niestety. Trzeba się sieszyć. Wszystkiego człowiek nie obejrzy, ale staratsa nada - jak mówią Ruski. Tak więc w Polsce możliwie sporo zaliczyłem tych pereł turystyki, proę pana, a w Kanadzie, niestety, niet. Tu pan Zdzich się osunął -stwierdził samokrytycznie. - Twardo idzie po swoje, widmem dolara omamiony, zapomina o przyrodzie - zauważył nie bez goryczy. - Zamiast w pola zielone się rwać, inną zieleń ma w głowie. I to jest błąd. Należało go jakoś naprawić. Ale, wie pan, jak to jest. Człowiek najwięcej zwiedza miasto, jak ma gości. Ja Gdańsk najczęściej obskakiwałem, jak miałem wizytę rodziny. No i tu podobnie. Na wieży w Toronto byłem dopiero jak teściówka przyjechała. Zwykle narzeka się na tę instytucję, a ja nie mogę się skarżyć. Kobitka cicha, bogobojna, przy Sewku bardzo pomaga, no a teraz dzięki niej i Kanadę można lepiej poznać. Bo człowiek może się bardziej ruszyć, wszędzie z tym gnojem chodzić nie sposób. Ja tak nie umiem jak Indianin, kurza stopa, na plecach go targać, z plecaczkiem to jeszcze, ale rekin się robi coraz cięższy, babcia go nieźle utuczyła na domowym makaronie, a łazić sam wciąż nie chce. Zrobi kilometr i stop. Na barana żąda. - Na długo teściowa przyjechała? - zapytałem. - Na razie na trzy miechy, proę pana, a potem się zobaczy -odparł pan Zdzich. - Przyjechała tu, nieboga, żeby trochę się oderwać od kryzysu i zarobić na pomnik dla męża. Małżonek zmarł jej niedawno, znaczy ojciec Krychy, no i chce mu postawić jakiś przyzwoity nagrobek. Fatalna historia. Zawinął się chłop w niespełna sześćdziesiątkę. Rak, kurza melodia. Na to mądrych nie ma. No, ale umierając nieboszczyk mąż wpędził ją w straszne oszta. Pan sobie nie zdaje sprawy jaka drożyzna szaleje na -rnentarzach. Ceny na mięso podskoczyły bardzo, ale w porów- anm z grobami to frajer. Bez miliona w kieszeni w ogóle nie ma rozmawiać z kamieniarzem. Teść, co prawda, kombatant, ale ¦ wypada mu brzozowy krzyż stawiać, prawda? Jak harcerzo- 57 wi. Trzeba mu coś przyzwoitego położyć. A te bestie żądają... Hieny cmentarne, proę pana. Za głupią płytę z lastriko chcą miliony, nie mówiąc o granicie. Włos się jeży. Chociaż ci grabarze na całym świecie żerują na żywym trupie. Ponoć w Kanadzie trumna też kosztuje majątek. Trzy tysiące dolarów, słyszałem. Dasz pan wiarę? Strach umierać. Zupełnie się nie kalkuluje. Przeraziłem pana śmiertelnie, widzę, co? - Perspektywa niezbyt miła - przyznałem. - Rozpoczął pan od pięknych widoczków i wylądowaliśmy na cmentarzu... - No, właśnie - zaśmiał się pan Zdzich. - Trochę skaczę po tematach, ale już pruję do celu. Tak więc w Polsce zobaczyłem wiele, a tu, kurza melodia, poza Torontem, naprawdę niedużo. Wstyd się przyznać, ale dotąd nad Niagarą nie byłem. Tak się jakoś głupio składało. To pogoda, to dzieciak chory, i wciąż tę Niagarkę człowiek znał ze słyszenia albo z filmu. Pamięta pan ten słynny film z Marylin Monroe? Ja go oglądałem w woju, ale w woju, to wie pan... Człowiek zgłodniały to bardziej biustem nieboszczki się fascynował, niż samym wodospadem. Co ja dziś tak o tych nieboszczykach, kurza melodia, furt nawijam i do prawdziwej atrakcji dojść nie mogę. A podobno to atrakcja naprawdę super, ósmy cud świata ta Niagara. Najagra Fol - jak ją tu tubylcy nazywają. I nasi Polaczkowie oczywiście ich zaraz małpują. „Byłem nad Najagrą" - mówi taki cymbał, jakby polskiej nazwy nie było. Ale Najagra mu lepiej szumi, kurza melodia. Więcej światowo. Wracając jednak do samej Niagarki, no to zaiste nie wypada tam nie być, tym bardziej że człowiek mieszka pod samym wodospadem, parę kroków, jak na tutejsze parametry. Nie można w końcu żyć jak ciemny chłop pod Krakowem, furt ino orać, kurza żyła, dzwonów słuchać tylko we własnym kościele nie wiedząc, że obok jest dzwon Zygmunta i Wawel, nie? Szlachectwo zobowiązuje. Tak więc wyciągnąłem moją bryczkę, Chryslerka znaczy się, i przystąpiliśmy do wyprawy. Drogo tam nad tą Niagarą strasznie, więc kierunek na samowystarczalność. Teściowa usmażyła schabowe, ja wziąłem kuchenkę, i jak za harcerskich czasów postanowiliśmy zapicnicować gdzieś na darmowym parkingu, zaliczając, rzecz jasna, wodospad. Robiliśmy namiar na Maryland również, szczególnie teściówka tam się rwała po 58 beirzeniu reklamy w telewizji. Tak więc w niecałe dwie godzinki byliśmy na miejscu. I tu, proę pana, pierwsza niemiła orzygoda. Cenowa, rzecz jasna. Wstęp do Marylandu tylko Jedenaście dolców i czterdzieści centów od łba, i sześć dziewięćdziesiąt pięć za dziecko. No, katastrofa. Może nie tak drogo jak za nagrobek sobie każą, niemniej jednak. Dla tak zwanych seniors - tyle co za bachory. Teściówka niby seniorka, ale nie na emeryturze. Po mężu tylko rentę pobiera i to naszą. Za bachora więc nie obskoczy. Widzę jednak, że kobita pali się do tych delfinów bardziej niż do wodospadu, trudno jej zabronić. Raz jest w Kanadzie, niech ma Kanadę. Trudno. Postanowiliśmy więc, że Krycha z nią pójdzie, a ja z Sewkiem zostanę. Sewkowi nie ma co wyskakiwać z delfinami i tak nie zapamięta, rekin. Za mały. Przedtem jednak zrobiłem małą turę, żeby mieć ogólne pojęcie. Jeszcze nie podjechaliśmy do samego wodospadu, a tu już z daleka kurzyło się białą pianą. Pogoda była cycuś, jak na zamówienie, niebo niebieskie i Amerykę widać było jak na dłoni. Rzeka rozlała się jak Dniepr, kurza stopa, tak sobie mniej więcej wyobrażałem Dzikie Pola w Trylogii i porohy. Zaraz zrobiło się swojsko. Tu szum Prutu Czeremoszu... - zanucił pan Zdzich. -A wesoła Kołomyja do tańca przygrywa! - dokończył. - I kołomyja rzeczywiście była duża. Woda buzuje na wystających skałach, pieni się, człowiek zaliczył w końcu przełom Dunajca i pokonywał kajaczkiem piekiełko na Brdzie, ale przy tym widoczku to śmiech. Zastanawiała mnie wielka barka, berlinka, proę pana, która osiadła na kamieniach i mimo tego szalonego prądu ani we w te, ani we w te. Do wodospadu krok, a ta jak wmurowana. Zdążyła zardzewieć już jak wrak z wojny, ale siedzi. Ciekawe, jak by się nagle ruszyła i z tej wysokości pierdut na mordę. Byłoby na co popatrzeć. Sto Pięćdziesiąt feet, stóp po naszemu, ile to metrów nie powiem, musiałbym sięgnąć do przelicznika, ale wysoko. Jest z czego Padać. Podobno dzieciak też się raz skitował z Niagary i wyżył. asz pan wiarę? Ale to nie to samo co wrak, nie? Swoją drogą, gówniarz wyżył, to cud boski. Jeden wariat skakał w zaluto- jaki CJ -206, U nas przynajmniej jak chłop się zalutuje to dla egos celu. Chce dać dyla przez granicę. Jak ci z NRD. Czytał 59 pan? Cudów dokonują, żeby się wyrwać z tej zagrody. Ostatnio jeden trakiem staranował szlaban. Miał żonę i dziecko w szoferce. A tu dla śmiechu, kurza melodia. Wysoko, no to chlup! Przez granicę może przejść mostem. Nudno. Ja koniecznie chciałem się przejechać stateczkiem, bo słyszałem, że od dołu widok jest lepszy. Teściówka jednak za Boga nie chciała. Miała uraz do wody. Raz, jak w Gdyni na małej przejażdżce wzdłuż Bałtyku ją wyhuśtało, pożygała się kobita i od tego czasu nie wchodzi na żaden pokład. Do tego, jak zobaczyła, że towarzystwo w czarnych płaszczach zasuwa, to jej się zaraz mąż nieboszczyk przypomniał i pogrzeb, tak że zaczęła prawie płakać. Tłumaczyliśmy jej z Krycha: „Widzi mama, to rzeka, nie Bałtyk, po drugiej stronie brzeg, USA nie Szwecja, może mamie dadzą lila pelerynę, bo tam niektórzy po amerykańskiej stronie w takich płynęli". Kołowałem kobitę, jak mogłem. Nic nie pomogło. Szychtą w dół też nie chciała zjechać. Nie, to nie. Nie będę napierał. Dla mnie lepiej, mniejszy koszt. Fundną-łem więc tylko kobicie teleskop za dwadzieścia pięć centów i obejrzała sobie biedaczka Amerykę jak Giewont z Krupówek. Potem zawróciłem i zawiozłem je do Marylandu, a sam zapicni-cowałem z Sewkiem nad małą rzeczką, czekając aż wrócą. Wtedy ona z kolei zostanie z rekinem, a my popłyniemy stateczkiem. Jak szaleć to szaleć, kurza melodia. Co jednak było dalej i jak się skończył ten nasz wypad nad Niagarę, opowiem panu następnym razem. A spotkamy się na pewno. Nie umrze pan, mam nadzieję. Odradzam. Nie kalkuluje się. See you later1, kolego. Do zobaczenia. 60 pjfYm.N ZDZICH PŁYNIE NA „ZAMGLONEJ DZIEWICY - Rozstałem się z panem w chwili, gdy ja z Sewkiem picnicko- wałem nad rzeczką, a reszta towarzystwa oglądała Maryland. Otóż, proę pana - pan Zdzich zaciągnął się głęboko i wypuścił równą smugę dymu - zwinąłem biwaczek zgodnie z planem i ruszyłem podebrać kobity z trasy, pic them up, jak oni tu mówią. Czekały już na mnie grzecznie przy wyjściu. Gra, myślę sobie, i pytam, jak wypadła impreza. Oczekuję normalnej odpowiedzi w stylu zachodnim, proę pana, great, wonderful, cudownie, nie? A tu klops. Teściówka w odpowiedzi pokazuje żakiet. „Co się mamie stało u Boga Ojca?" - pytam. A ona mi na to: „No, widzisz, Zdzisiu, zlały mię". „Kto, do cholery?" „Delfiny". O, kurza melodia, myślę sobie. Toć ja przecież mamusi nie wysyłałem na dyngus do Zakopanego, tylko na super atrakcję. I rzeczywiście, widzę, że kobita jest fest mokra. Jak w lany poniedziałek, chociaż była niedziela. Co się okazało, proę pana. esciowa żądna wrażeń i słabo zorientowana kobita siadła sobie w pierwszym rzędzie, żeby lepiej widzieć, a delfin jak to delfin. estia mądra, ale zwierzę. Po człowieku na drugim miejscu iteligencji się plasuje, bo na trzecim szczur, proę pana, emniej jednak. Radarek, co prawda, w głowie ma i porozumiecie jeden z drugim jak milicjant, kurza melodia, krótkofalów-7 asnym kodem, tańczyć go więc wyuczyli jak w ruskim 61 balecie, ale pryska dalej. To już nie na jego głowę. Jak więc strzelił w górę, bydlak, a potem prasnął ogonem - to po herbacie. Zrobił teściówkę na cacy. Niagary już nie potrzebowała. Do tego nieszczęścia chodzą w parze, więc jak wracali, to nie dość, że ten delfin, proę pana, to jeszcze sarna jej dołożyła. Dasz pan wiarę? Niby takie spokojne zwierzę, nie? I też pokazała zęby. W łapę ją użarła. Jak pies, kurza stopa. - W jaki sposób? - zdziwiłem się. - Normalny - odparł pan Zdzich. - Tu zwierzaki przekarmione, proę pana, podobnie jak ludzie, z nadmiaru we łbie im się przewraca, więc też trudno od nich wymagać. Teściówka jest dość zwariowana na punkcie czworonogów, należy nawet do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. U siebie w domu ma zawsze mały, prywatny zwierzyniec, parę zbłąkanych psów, koty, gołębia ze zwichniętym skrzydłem. I hoduje to towarzystwo na gotowanej kaszy. Ale wie pan, tu nie polskie normy. Wyciągnęła więc szczerze suchego hamburgera jak w ZOO w Sopocie, a ta ją cap! Nie przyzwyczajona do naszych standardów. Skąd mogła wiedzieć, że teściówka jest wizytor-ka! Biedna rencistka z PRL? Użarła i już. Tak, że teściówka z imprezy wróciła mokra i z sińcem, proę pana. Wszystko w ramach ceny. Wliczone w bilet. Za dolarki, kurza melodia. No, ale mówi się trudno. Przygody chodzą po ludziach. Podjechaliśmy z powrotem na biwak i zrobiliśmy wymianę. W końcu całe towarzystwo zostawiłem. Krycha została suszyć _ matkę, a ja nie darowałem i postanowiłem zaliczyć stateczek. W końcu być w Rzymie i nie widzieć papieża - głupio. Tak więc, żeby nie płacić za parking, zostawiłem wóz nad rzeczką i popedałowałem na piechotkę. Przystań nie była tak daleko. Wpędziłem się trochę w koszta, bo bilecik pięć złotych trzydzieści, na pociechę dali mi jednak za darmola widoczek, pocztówkę znaczy się. No i pan Zdzich ustawił się w kolejce do tej kolejki. Pół godziny jak nic - pomyślałem i zrobiło mi się swojsko. Ojczyzną Ludową powiało. Tym bardziej że wagoniki żółte, jak u nas na Gubałówkę, brzeg stromy, proę pana, więc najpierw trzeba było zjechać w dół kolejką, a potem zaokrętować się na statek. Ale tu miłe rozczarowanie. Wagoniki kursowały co minutę niemal, mijankę miały bezbłędną, ledwie jedni wycho- 62 dzili drugich już wpuszczali. Młody gnój stał tylko w przejściu ' odliczał łebki. Jak doliczył się trzech dych, drzwi zamykał i wio, nroę pana. Organizacja naprawdę świetna. I dobrą robotę podłapał, misiak, pomyślałem sobie siedząc w wagonie. Może trochę monotonną, ale trafia na pewno swoje. Łba w każdym razie nie przemęcza. Do trzydziestu każdy liczyć umie. Zjechaliśmy więc piorunem w dół, proę pana, i tu jeszcze przed przystanią powitał nas piękny napis z tęczą w środku: MAID OF THE MI ST - WELCOME A WORLD CLASS ATTRACTION SINCE 1846.1 Wszystko jasne - światowa atrakcja, witajcie kochani, normalne turystyczne bajery, gorzej z nazwą samego stateczku. Wiedziałem, że mist to jest mgła czy para na szklance, a maid to służąca, gosposia, nie? Ale „Zaparowana Gosposia" to dla statku, przyzna pan, nie za bardzo. Sprawdziłem więc po powrocie, co pan Stanisławski w słowniczku o tym sądzi, żeby wiedzieć czym płynąłem, nie? I wyszło mi, że maid może być również panną i dziewicą. To już lepiej. „Zamgloną Dziewicą" zasuwać, brzmi zachęcająco - roześmiał się pan Zdzich. -1 do tego bez Krychy. Światowa atrakcja nie jest nowa, jak panu zaznaczyłem. Firma powstała w 1846 roku, czyli rzucając to na nasze polskie przeliczniki, zakładali ją mniej więcej wtedy, kiedy u nas Jakub Szela miał przyjemność rżnąć panów piłą. No, tak. Rzeź galicyjska u nas wtedy była. Oni tu z suwmiarką zasuwali, a nasze chłopy z kosą. Na sztorc. Co kraj, to obyczaj. Pan wie, że ja lubię wyławiać te smaczki. Porównanka. To daje do myślenia, nie? W tej budowie pomagał im zresztą nasz rodak Kazimierz Gzowski. Wywalili mu nawet tablicę ku czci. Casimira z niego robiąc. Miał, kurza stopa, imię jak ja. W sam raz na Kanadę. Ale wielce zasłużony. Poważnie. Inżynierek. Polibudę zaliczył jeszcze u nas, czy w Rosji - i po powstaniu listopadowym mocarstwo go tu wypluło... Jak nas za „Solidarności". Wszystko się powtarza. To też paranoja, nie? itamy w miejscu światowej atrakcji z 1846 roku. 63 Zamiast na statek spokojnie wejść, to ja panu o polityce nawijam. Cichego kątka nie możemy bez niej zagrzać. Nawet nad Niagarą... Pan Zdzisław zrobił chwilową przerwę i ciągnął dalej. - Ubrali nas więc w czarne płaszcze, jak karawaniarzy, i popłynęliśmy. Ja z miejsca wkitowałem się na górny pokład, żeby lepiej widzieć. Z megafonu dworcową dykcją głos podawał nam namiary o imprezie, ale niestety niewiele z tego złapałem. Po stronie USA wodospad jak cię mogę. Bez przesady. Mogłoby sobie światowe mocarstwo lepszą imprezę zafundować. Stać ich na to. Ale po stronie kanadyjskiej - rzeczywiście... Im bliżej celu, tym wrażenie większe. Przede wszystkim tęcza, proę pana. Jak na reklamie. I mewy. Od kija ich i trochę. W powietrzu za żarciem węszą i na wodzie. Porozsiadały się, jakby wojo kwaterowało. Dosłownie. Chmary ich. Pod prąd to ten stateczek ledwie się turlał, dychał jak „Romuald Traugutt" na Wiśle, kurza melodia, ale zabawa była po byku. Pod samą Niagarką zaczęło kurzyć, że gdyby nie płaszcz, to bym wyglądał nie gorzej niż teściówka po tańcu delfinów. „Panna z Mgły" spieniła się nie na żarty. Stojącym obok Francuzom tylko nosy sterczały spod kapturów, ale smarkali z wrażenia. Warto było chwilę pocierpieć, bo jak się przebiliśmy przez ten prysznic, to rzeczywiście otworzył się przed nami widoczek cudo. Super-duper, jak to się mówi. Wysoko jak cholera, łeb było do czego zadzierać. I ta masa wody, proę pana, waląca jak głupia. To nie nasze wodogrzmoty, kurza melodia. Człowiek patrząc mógł wreszcie właściwie ocenić, z czego ten wariat w beczce skakał. No, rzeczywiście samobójca. Różnica między wodospadami jest duża, jedna strona jest sporo wyższa, ale nawet z tej niższej spierniczyć się to trzeba mieć niezłego świra. Tak więc w sumie „Dziewica z Pary" mnie nie zawiodła. Pogry-masiła nieco, jak to baba, ale pozostawiła życiowe wrażenie. W tym wypadku inwestycja opłacała się. Dolar się zwrócił. W duchowym przeliczniku, rzecz jasna. Ale w końcu nie samym chlebkiem człowiek żyje, nie? - zakończył pan Zdzich. pJmLN ZDZICH MIĘDZY POROHAMI - Wycieczka wydawała się udana - ciągnął swą epopeję o Niaga-rze pan Zdzich - widoczek zaliczony, nie pozostawało więc nic innego, jak zwinąć manele i pomknąć do domku. Tak też uczyniliśmy, proę pana. Z okiem nasyconym naturą, z szumem wodospadu w uchu wsiedliśmy do Chryslerka... i wio! Droga była piękna, trafik niewielki, więc suniemy Queen Elizabeth's Way po królewsku, dużo ponad mandat i tylko kikujemy, czy tam chłopcy-radarowcy gdzieś zza krzaczka nie wyskoczą. Ale nie. Bóg Ojciec strzegł. Sewek zasnął na tylnym siedzeniu powalony wrażeniami, za duża dawka dla rekina, teściówce też, widzę, szczęka opada, kima wdowa - tylko my z Krycha trzymamy się w siodle. Trochę późno ruszyliśmy, na dobranockę, jak to się mówi, nie zdążymy - ale w końcu nie tragedia. Będzie się o przyzwoitej porze. Aż tu nagle, proę pana, czuję, że coś mi pedał słabnie pod skarpetą. Bo ja mam taki dziwny zwyczaj, że wóz prowadzę bez butów. Lepiej gaz wyczuwam. Bez butów, za to w rękawiczkach. Na swoje wychodzę. Każdy ma jakiegoś bzuma -zaśmiał się pan Zdzich. - Jadę więc, proę pana, ale widzę, że coś nie tak. Z wyprzedzankiem kiepsko, silnik przerywa, wyraźnie kaczkuję. Jak maratończyk na finiszu. No, myślę sobie. Tego tylko brakowało, żebym się tu rozkraczył z teściówką, bachorem... Ciemno zrobiło mi się w oczach. Dziwnym czujem tknięty, jednak skręciłem na pobocze. Ledwie zjechałem, motor czknął 1 zgasł. O, kurza melodia. Obracam kluczykiem... cisza. Nie Zdzich w Kanadzie 65 kręci. Akumulator, myślę, zdechł. Podnoszę maskę. No, rzeczywiście za zdrowo nie wygląda. Ja tam spec od aut nie jestem, na telefonie to się jeszcze wyznaję, od biedy słuchawkę rozłożę, ale jeśli chodzi o silnik, to ja raczej z widzenia. Na dzień dobry go znam, proę pana. Okazjonalnie. A tu noc, żartów nie ma. Z rozpaczy więc co? Po polsku go, kurza żyła. Ze spychu, nie? A nuż zaskoczy. Tonący brzytwy się chwyta. Budzę więc tesciówkę. „Mama wstaje - mówię - i pchnie mnie z tyłu". Kobita wyrwana ze snu, nie bardzo wie, gdzie tył gdzie przód, ale grzecznie wyłazi. Krycha również. Sewek jeden śpi jak król, przynajmniej on z głowy. Nie ryczy. Ja wyję za niego w duszy. Szczęściem szosa szła w dół, Queen Elizabeth się zlitowała nade mną, jest więc nadzieja, że z górki jakoś poleci. Ale gdzie tam! Pchamy... kiszka z wodą. Ledwie drgnie. To nie nasz maluch, kurza stopa. Ciężkie bydlę waży od groma. Człowiek ciągle ma w oku polskie gabaryty, nie? Zmordowaliśmy się, teściówka zgrzana jak myszą. „Nie mogę, Zdzisiu" - sapie mi w ucho, powietrze łapie jak ryba. Nie ma co, myślę. Sercowa kobita, na kurantylu ciągnie, jeszcze mi tu kipnie po drodze, dopiero będę miał Niagarę. Trumna wie pan ile?! Mówiłem panu. Co więc robić! Machać ręką? Z góry przegrana sprawa. Znam ich, Kanadoli. Każdy twardo pruje po swoje, nikt czasu tracił nie będzie, żeby panu Zdzisiowi pomóc. To nie Gdańsk--Wrzeszcz, kurza melodia. Tu możesz pan wrzeszczeć choćby do rana, najwyżej do Głupiejewa pana zwiną, ale wozu nikt ręką nie dotknie. Pamiętam, w Gdańsku na Rynku Węglowym, jak się rozkraczyłem ostatnio, proę pana, to ledwie drzwi malucha uchyliłem, a już pięciu chłopa biegło mi na odsiecz, w tym jeden funkcjonariusz, i chórem wołali: „Co wysiadło?! Dawaj pan! Pchniemy!" I jak mnie rozbujali, to do Bałtyku omal nie wpadłem. U nas wiara pod tym względem zgrana. Podziałów nie ma: partyjny, bezpartyjny. Grunt, że samochodziarz, widzisz pan. Jeden drugiego rozumie, bo każdemu coś wysiada. Szczególnie zimą, proę pana, jak brat brata fest nie popchnie, to nikt pracy nie rozpocznie. Mór pada na akumulatory, wszystkie szlag fia Do tego limitowana przez państwo benzynka, to przele- anie z baku do baku też naród zbratało. Tak ja pierwszy raz swój bak odciągałem, to tak się opiłem tej benzynki, że myślałem, że skonam. A nasza niebieska, to wie n? jsjje kanadyjska. Prawdziwa trucizna. Tu cudują, z ołowiem, bez ołowiu, leaded, unleaded, wyborowa, zwyczajna - jak wódkę destylują i to jeszcze podgrymaszają, nie? A u nas byle była! I już człowiek szczęśliwy, że ma nalane pod korek. Niech sobie śmierdzi. Potem się zmądrzyłem i już ustami nie odciągałem, proę pana, tylko gumową gruszką-lewatywą. Idealnie zasysała, ale, niestety, mi ktoś rąbnął. Towar był wtedy deficytowy... - Prywaciarze, o ile wiem, produkowali specjalnie pompki -wtrąciłem. - Zgadza się - i*zekł pan Zdzich - ale powiem panu ciekawostkę, proę pana, że na przykład kierowcy ciężarówek to bez pompek się obywają. Ustami też nie dymali. - Więc jak? - zapytałem. - Bardzo prosto, proę pana. Półlitrówką to załatwiali. Flaszkę wypijał sam, uzyskiwał próżnię, teraz wpuszczał węża, otwór palcem zatykał, walił w dno dłonią, jakby wybijał korek... i cześć! Uzyskiwał w ten sposób podciśnienie, proę pana, i benzynka szła mu jak z rury. No, co? Nie geniusz?! Każ pan takiemu Kanadolowi coś wymyśleć? Po pierwsze, nie opróżni półlitrówki, a po drugie, wszystko ma. Benzynkę, wsio. Nic mu się nie psuje. I w tym miejscu, niestety, mam pretensje do gatunku ludzkiego - rzekł pan Zdzich. - W cieplarnianych warunkach człowiek się rozbestwia. Bydlęceje. I myśli tylko o sobie. Zatraca instynkt społeczny, czego miałem najlepszy przykład na szosie. Sam się nie ruszyłem, nikt się nie ruszył do mnie. Wypada działać, pomyślałem. Nikt za frajer ręki nie poda, trzeba smarować. Kto smaruje, ten jedzie. Nic innego nie ostaje, jak wezwać pomoc drogową. Wpędzam się w koszta, bo iem, jak oni się tu cenią, ale co mam zrobić. Rekin w wozie, Kobity mi płaczą. Nie będę w wozie nocował. Pędziłem więc do telefonu, łącznościowiec w końcu jestem, rza melodia, a telefonu wciąż niet. Z nerwów wpadłem 5- 67 w jogging, już prawie kłusuję klnąc w duchu rzęcha i Polaczka który mi go sprzedał. Dobra cara, zapewniał. Surę. Mam ja karę teraz. Nieźle mufuje się na springu. Ledwie żywy dobiegłem do telefonu. Wybijam numery. Za Chiny. Coś bełkocze w słuchawce, niewiele z tego rozumiem. „Please!" - krzyczę w rozpaczy i z nerwów słówka mi wylatują z głowy. Ale jakoś im wytłumaczyłem i za chwilę rzeczywiście podjechał nygus. Za forsę to oni są szybcy. Podłączył mnie do swojej siły, ale klops. Motor nie zaskakuje. Znaczy nie akumulator tylko coś grubszego, kurza melodia. Mówi mi, że niestety. Sir,fine nie jest i musi mnie ciągnąć na stację. Sam nie da rady. Tu przecież jak na ekranie telewizyjnym komputer nie pokaże, w które miejsce ma młotkiem uderzyć, to sam się nie domyśli. W ogóle od główkowania odwykli. U nas jak na specjalistycznej stacji „Renault" podłączyli aparaturkę diagnostyczną, to pan Wiesio się zdenerwował i krzyknął: „Wyłącz mi tego wariata, bo mnie tylko myli". Ale pan Wiesio był geniusz. Uchem wszystko słyszał. A tu Kanada. Podlewarowal mnie więc i jadę, jak wół na rzeź. O rachunku nie chcę nawet myśleć. Siedzimy w szoferce, Sewek płacze, piekło. Zajeżdżamy na stację. Dwóch profesorków stanęło nad moim Chryslerkiem i duma. Panem Wiesiem oni nie są, myślę, bez aparatury się nie obejdzie. I rzeczywiście. Za moment podłączyli go do wariata i wariat wykazał, że wał korbowy łaskawie zechciał nawalić. „How much?" - zapytałem tylko. Pomyśleli, znów włączyli maszynki i tysiącem dolarków wyrżnęli mnie po oczach. Matko Najświętsza! To ten rzęch cały tyle nie wart. Do tego, jak na złość, przed wyprawą sprawiłem mu nowe kapcie, opony znaczy się, i teraz jak w błoto. Miotam się jak głupi od Krychy do wozu, obliczam. Tysiąc dolców plus powrót do Toronto, bądź nocleg dla całej rodziny > bo dopiero na jutro skończą - no, niestety. Nie kalkuluje się. Do tego jaką mam gwarancję, że znów mi coś nie pęknie. Auto--casco, ani żadna insiura, proę pana, mi tego nie zwróci. Gdybym wiedział, że tak się stanie, huknąłbym nim łagodnie w słupek. Ale Polak mądry po szkodzie. Rada w radę, kurza stopa, zrobiłem deal z mechanikiem. Ja mu zostawiłem Chryslerkaj on mi dał tablice i za darmo podwiózł do Toronto. Miał tam 68 kochankę, więc mu się opłacało. A ja, jadąc do domku, wciąż miałem w oczach moją bryczkę i czułem się jak ta barka, berlinka, proę pana, między porohami. Tam nad Niagarką. Ile mnie zdrowia kosztował ten skok, nim wreszcie runąłem z prądem, ten tylko się dowie... - pan Zdzich spojrzał na mnie smutno. - Bo wóz własny zostawić na drodze, to tak jak duszę swoją utęsknioną, nie? Jeden Polak jest w stanie zrozumieć. ZDZICH KUPIŁ PÓŁ KROWY - Stanąłem więc wobec problemu nabycia nowej bryczki, proę pana - rozpoczął pan Zdzich po dłuższej nieobecności, gdy się znów spotkaliśmy - trudno bowiem ganiać na piechotkę i zakupy robić w wózku Sewka. Wóz jest tu koniecznością życiową. Najlepiej kupić, rzecz jasna, nową maszynę, jakiegoś mercury cougar, nie, i wtedy przynajmniej jest zabawa na szosie. Człowiek nie ma takich przygód jak ja z tym Chryslerkiem. Jest to jednak kwestia pieniążków. Nie ta stopa, kurza stopa. Człowiek musi czyhać na okazję. I robić różne karkołomne przymiarki. Trochę liczyłem na znajomego dealera, który ma plac z używanymi samochodami. Obiecał mi coś wyszukać. Nie chciałbym jednak tak strasznego grata, żeby się znów nim rozkraczyć. Jeszcze mam inny ewentualny pomysł. Kumpel dwa lata temu przywiózł z Polski nową mazdę. Kupił ją legalnie w PKO, jak emigrował i w swej głupiej głowie myślał, że robi dobry interes. Samochód w Polsce to lokata, nie? Tymczasem wyjechał tą mazdą z „Batorego", a tu klops. Nikt mu jej nie chce zarejestrować. Europejski standard. Nie odpowiada kanadyjskim normom. Za bardzo smrodzi. A tu na punkcie ochrony środowiska i zdrowia mają przecież świra, nie? I kumpel wylądował jak Zabłocki na mydle. Z rozpaczy jeździł na dziko udając wariata, ale to duże ryzyko. Teraz się trochę dorobił i postanowił go opchnąć. Ale znów, kto kupi? Kanadole na takie numery nie pójdą> legaliści, mogą tylko kupić na części. Przeróbka się nie opłaca, 70 esztą jej nawet nie robią. Myślenie więc poszło tylko w kierun-i zdobycia rejestracji. Liczyć na szansę, że głupia panienka okienku się nie kapnie i przystempluje - jest jedna na sto. Gdyby człowiek jeszcze w języku był silniejszy, to by mógł ją jakoś zabajerować - ale jąkała jej nie nabierze. Tedyny więc sposób szukać szczęścia na cmentarzysku. I jak się trafi podobny model, pogłówkować nieco, podrasowić tę mazdę, dorobić jej kanadyjską kosmetykę i wtedy może się uda. Ryzykowny chlebek, ale okazja. Ja mam takiego speca, umówiliśmy się więc z kumplem, że jeżeli operacja się uda, to on mi opchnie za pół ceny. Wtedy jemu się będzie opłacać i mnie, kurza melodia. W końcu prawie nowy wóz. Ileż samochodów można wyrzucać na złom? Serce się kraje. Tylko dlatego, że trochę więcej czadu daje? No, Chryste Panie! To u nas każdy jeden kopci jak smok! Ja bym im pokazał nasze ciężarówki, kurza żyła. Przy mijance człowiek się przebija jak przez zasłonę dymną. Nic, tylko czarna chmura. I nikt nie umiera. Wszyscy zdrowi. A tu, jak na złość, samochód potrzebny jak diabli. Trafiło się bowiem pół krowy, proę pana. - Nie bardzo rozumiem, panie Zdzichu? - wtrąciłem. Pan Zdzich uśmiechnął się wyrozumiale. - Jest pan chłopak z Polski, to powinien pan znać te układy. W Polsce jak pan zdobywa mięsko? Na kartki? Zdechłby pan z głodu. Każdy apeluje wprost do wioski. Albo ma znajomego chłopa, albo stryjka, jeden mu hoduje wieprzka, inny byczka. Przychodzi Boże Narodzenie, świniobicie, kurza melodia, i każdy ma tę szyneczkę na stole, nie? Świeżutką, nie z żadnej puszki. Mój teść wielkanocnego indora hoduje już od lata. Ma znajomego górala, który mu go trzyma... Co to ma do rzeczy z połową krowy? - Jak to co? Przenieśliśmy te doświadczenia do Kanady. Trzeba się mocno puknąć w czoło, żeby mięso kupować w sklepie. A tak, jak kupi pan hurtem, to kilogram pięknej wołowiny wyniesie Panu pięćdziesiąt centów, no, może trochę drożej. Tylko żywy towar kalkuluje się. ~ Ale jak go zdobyć? Nic prostszego. Trzeba znaleźć wioskę, a w niej jakąś życz-lwą, polską duszę. Z braku wujka czy cioci. 7i I mój kumpel, Rysiek Dolina, wyłuskał taką wieśniaczkę pod London Ontario. Trochę daleko, kurza melodia, ale baba wyjątkowo tania. Nazywa się Maria Wichura, proę pana, i przyjechała tu jeszcze przed wojną. Stary krzok z Rzeszowskiego. Nic jej nie zmoże. Jak to baba pazurami chwyciła się ziemi. Każdy grosz to w grunt, nie? A przed wojną to ziemia w Kanadzie była za bezcen i ta ciemna Marycha zrobiła lepszy interes niż niejeden cwaniak. Teraz siedzi na ciężkiej forsie. Ziemianka, kurza melodia. Jak przyjechaliśmy do niej, to jak w domu, proę pana. Pies w budzie na łańcuchu szczeka, kogut na płocie pieje, kury gdakają za stodółką, kaczki taplają się w błocie, a gnojówka pachnie swojsko. Widać, że wszystko zdrowe, karmione nie sztucznym. Pies prawdziwą kość obgryza. Popiliśmy maślanki z cebrzyka, zabili parę gzów, które nadleciały ze stajni. Rysiek otarł gębę rękawem i rzekł: „To jest to, kurna... Samo zdrowie. Gdzie pani ma tę krowę, pani Wichurowa?" Wyszliśmy na łąkę, a tam pasło się tego bydełka z dobre pięćdziesiąt sztuk. Rysiek, który był tu częstym gościem i nie jedną sztukę już kupił, zachowywał się jak Cygan na targu. Targował się, grymasił, wreszcie wybrał odpowiednią krasulę. Stary Wichura Maciej nie wtrącał się do targu, bo już od rana był na bani. Kiedyś zajmował się wędzarnią, ale po pijaku ją podpalił i odtąd jest już u żony na wycugu. Karmi go, ale do grubszej roboty nie dopuszcza. Drobne zajęcia gospodarskie mu tylko daje w chwilach jego większej trzeźwości. „No, to teraz zapolujemy po byku" - rzekł Rysiek i wyjął dubeltówkę. „Zwariowałeś?!" - krzyknąłem. „Wolisz rezać? Ja szlachtować nie będę. Myśliwym jestem, nie rzeźnikiem! Zawsze tak robię" - pochwalił się. Cały czas w wozie mi nawijał, że jedziemy już po gotową tuszę, tymczasem okazało się, że mam być świadkiem uboju. Mdło mi się zrobiło, proę pana. Dobrze, że tu teściówki nie ma, pomyślałem, bo chyba by mnie zabiła, nie mówiąc o Ryśku. Ale co było robić. „A pan nie mógł tego wcześniej zrobić?" - zwróciłem się do Wichury. 72 Ta tam stworzenia nie tknę. Mogę oskórować, wybebeszyć, rozebrać mięso, panie, ale zabić nie zabiję..." To co z pana za chłop, do cholery?!" - zdenerwowałem się. Rysiek jednak miał wyraźną przyjemność w tym polowanku, bo kazał sobie krowę ustawić i grzał do niej jak do tarczy. Ja już na to widowisko nie patrzyłem, bo krowa by mi potem stanęła w gardle, kurza melodia. Poszedłem sobie na spacer po okolicznych polach. Kiedy wróciłem, krowa wisiała już na haku, jak w rzeźni, oskórowana, a stary Wichura, który wyraźnie wytrzeźwiał przy tej robocie, rozbierał ją właśnie elegancko. Mnie miała przypaść w udziale połowa. - I co pan zrobi z tą ilością mięsa, panie Zdzichu? Sewek wszystkiego nie zje. - Ja tą połową jeszcze podzieliłem się po połowie z kumplem, który pracował w masarni - odparł pan Zdzich - a on część mięsa obiecał mi wymienić na wędlinkę. W ten sposób moje pół krowy zamieniło się w kiełbaskę, salceson i szyneczkę. A nawet kilo polędwicy dostałem. Gdyby chcieć to przeliczyć na ceny detaliczne w gramach, proę pana, tak jak oni tu sprzedają w slice, kawałkach znaczy się... To byłby majątek! Tak, że samo polowanko na krowy może przyjemne nie jest, ale per saldo opłaca się. I nasz polski rachunek ekonomiczny całkowicie się sprawdza na tutejszym rynku. Duży bilans dodatni, jak pan widzi - stwierdził pan Zdzich. p/*\n ZDZICH W IMMIGRATION OFFICE - Co to jest, proę pana, że urzędasy na całym świecie są jednakie. Wszędzie ten sam gnój - skarżył się pan Zdzich. -Zauważ pan, że w żadnym urzędzie klawo nie jest, czy to w Warszawie, czy w Paryżu, czy w Nowosybirsku. Z tym że w Nowosybirsku nie byłem i, daj Boże, nie będę. Nie muszę tam jednak być, żeby wiedzieć, jaka tam swołocz grasuje. Na pewno wiodąca, jak na przodujący kraj przystało. Ale zostawmy Rusków, nie jesteśmy w Kacapowie. Tu też pod tym względem nie najlepiej. Widocznie jest coś w naturze ludzkiej, proę pana, że wystarczy komuś dać stempelek, biureczko i kawałek władzy, a z łagodnego baranka przemienia się w bestię, bazyliszka, kurza melodia, który najchętniej okiem by zabił i łeb ci wypchał papierkami. W gruncie rzeczy to urzędnicy powinni nieść na sztandarach hasło: „Biurokraci wszystkich krajów łączcie się!" Urzędnicza Międzynarodówka bowiem istnieje na pewno i ja zaraz dam panu przykłady. Opowiadałem na początku o tej urzędniczce z Welfare, która zgnoiła kolegę za to, że śmiał na nią otworzyć buzię... - No, no. Pamiętam - przytaknąłem. - Otóż z nim sprawa była prosta. Chłopak świeżo przyjechał z Polski, języka nie znał, układów też, łatwo więc dał się zrobić w konia. A jak człowiek ma zamiar żyć tu dłużej, to musi haki na nich znaleźć, inaczej go zjedzą. Nie można być dorszem, proę pana... - Znalazł pan takiego haka? - zapytałem. 74 - No, właśnie - pan Zdzich zrobił swoją ulubioną pauzę i kontynuował dalej. - Teściówka z Krycha prosiły mnie, żebym zaprosił tu Grażynkę, szwagierkę znaczy się, Krychy siostrę. Niech dziewczyna sobie zarobi, mówią, na dziko przy dzieciach czy w piekarni. Nie miałem nic naprzeciw, w końcu Grażynkę lubię, ładna dziewczyna, jeszcze może tu wyjść za mąż i być potęgą. Co to wiadomo, nie? Mało to ładnych Polek wyszło za milionerów? Inwestycja może się jeszcze zwrócić - zaśmiał się pan Zdzich. -Ale jak sobie pomyślałem, że mam sforsować za jednym zamachem te dwie twierdze, nasz kochany Konsulat i Immigration Office, to mi się ciemno zrobiło w oczach. Jak na jednego biednego sponsora to za dużo. Ale czego się nie robi dla przystojnej szwagierki? W końcu rodzina, kurza melodia... Z naszym Konsulatem Generalnym jeszcze mi jakoś poszło. Człowiek przygotowany na najgorsze nawet przeżył pewne rozczarowanie. Towarzysze dobudowali sobie nowy bunkier paszportowo-dewizowy i nawet udało im się pokonać przejściowe trudności. Za okienkiem kobitka-sierżant siedzi twardo jak za szybą amfibii i tylko liczy dolarki. Stempelek przywala i o dwadzieścia dolców lżej. Sprawa przynajmniej postawiona jasno: daj dewizy, będą wizy. Dałem więc, zapakowałem zaproszenie w kopertę i pchnąłem okazją do Polski. Niech teraz Grażynka działa u naszych władz, stara się o paszport, a ja tymczasem załatwię jej bumagę o wizę. Ponieważ Kanadole lubią robić czasem wstręty, cenią się, kurza melodia, dla wszelkiej pewności zapewniłem sobie wsparcie kumpla, starego Kanadola, który siedzi tu blisko dychę i pływa po stanie Ontario jak ryba. Ma tu swój mały business i jak każdy prywaciarz w pysku jest wyjątkowo szybki. Małpę przekona. Steve, bo tak się ten kumpel wabi, Steve Modras, w rzeczywistości Mądraś, jak się pan domyśla, i w rzeczy samej mądrala z niego wielki, zgodził się chętnie. Postawił tylko warunek, że ja mam zabezpieczyć miejsce w ogonku, a on przyjdzie na gotowe, najęty człowiek, nie chciał czasu na próżno tracić. Nie było co podgrymaszać i tak przysługę mi robił. Nawet ofiarował się sam Grażynkę sponsorować. ak więc nastawiłem budzik na piątą i już o godzinie szóstej zero zero warowałem przed Immigration Office. Szybko policzyłem 75 łebki, jak ten koleś w wagoniku nad Niagara Fali, i wypadło mi, że jestem dwudziesty. Nie tragedia, kurza żyła. Do gorszych standardów zdążyłem się przyzwyczaić. Ludek przeważnie kolorowy, skośnooki i kędzierzawy pokornie tupał nogami przed zamkniętymi drzwiami. Cierpliwie czekał aż bramy raju się otworzą. Jak niektórzy z nich pryskali do tej Kanady łodziami, kurza melodia, to co to w końcu dla nich postać na tej ulicy te dwie godzinki? Koleżeństwo zresztą kwitło w kolejce, co i raz jeden drugiemu pokazywał twarz, szedł po kawę i zaznaczał, że zaraz wróci. Ogonek więc się zmniejszał, ale tylko pozornie. To wszystko jednak było małe piwo w porównaniu z ogonem przed naszym Biurem Paszportowym, kiedy ostatni raz wyjeżdżałem. Na liście byłem sto osiemdziesiąty szósty i dyżurni zmieniali się na zmianę. Moja szychta, pamiętam, wypadła o drugiej w nocy w pierwszy dzień Świąt. Przyjemność była wątpliwa, ale dzięki temu mogłem teraz stać przed Immigration i snuć porównanka, nie? Dzień był wyjątkowo chłodny, wiatr, kurza żyła, dął od jeziora, wszyscy więc wcisnęli się w witrynę i patrzyli tylko, kiedy te łapiduchy wreszcie otworzą. Ale oni dumnie krążyli z elektroluksami po hallu i zajęci czyszczeniem lokalu nie zwracali nawet uwagi na hołotę za oknem. W końcu urząd to urząd. Musi trochę rozmiękczyć klienta. Wreszcie nadeszła zbawienna godzina ósma i godnie wyprostowany cięć łaskawie otworzył szklane wrota wprawnie rozdając kwitki. Naród runął do windy. Obejrzałem się za siebie, a tam ogon, proę pana, na stówę. No, nic. Trzeba walczyć. Byle teraz nie dać się wykosić na finiszu. Szczęśliwie udało mi się wylądować bez zbytnich strat, tylko dwóch kałmyków i jeden czarnuch znalazł się przede mną. Trzeci Świat w nogach jest szybki i trudno z nim konkurować. Ponieważ jednak Steva wciąż nie było, a przy trzech stanowiskach kolejka posuwała się sprawnie, specjalnie się nie spieszyłem. Koło wpół do dziewiątej wpadł zdyszany Steve. Wzięliśmy od urzędnika kolejny kwitek, który wyznaczał nam rozmowę na godzinę dziesiątą. Przeszliśmy do innego pokoju, gdzie siedziało 76 już parę osób i na ścianie widniał napis: „Pracę rozpoczynamy o 9.00." Steve zdenerwowany zakręcił się w krześle. Miał czas tylko do jedenastej. Sytuacja nie była wesoła, kurza stopa. Co prawda w sali były dwa okienka, ale przed nami sześciu łebków. No, nic. Steve przyniósł dwie kawy i zajęliśmy się rozmową. Mija godzina dziewiąta, śladu urzędnika. Steve, widzę już, cały chodzi i tylko czeka. Kocha rozróby w urzędach i jest od tego wielkim specem. Jeszcze nigdy nie przegrał. „Oni zaraz mi z ręki będą jeść. Uważaj tylko!" - i jak sędzia przed startem spoglądał na zegarek. O godzinie 9.15, proę pana, przyszła pierwsza zaspana panienka i godnie siadła na krześle. Pięć minut wykładała graty z torby, potem zatelefonowała do szefowej, następnie wyszła po kawę. Petenci cierpliwie czekali, nikt nie protestował. Wreszcie urzędniczka łaskawie wróciła z kawą i poprosiła pierwszego gościa, który obsiadł ją z całą rodziną Chińców i coś długo bełkotał. Co chwila wyjmował inne papiery. Urzędniczka była nawet miła i strasznie rozmowna, ale trwało to wieki, kurza żyła. Już przeszło kwadrans zajął ten Chińczyk, proę pana, i żółte niebezpieczeństwo coraz bardziej zaglądało nam w oczy. „W tym tempie nie wyrobimy się - stwierdził Steve. - Ten żółtek nas wykończy". Na szczęście przyszła druga urzędniczka i zaświtała pewna nadzieja. Nadzieja jednak okazała się złudna. Urzędniczka się szybko zmyła. Był to więc fałszywy alarm. „Zupełnie jak w Polsce" - zacząłem labidzić. „Nic się nie przejmuj - oświadczył coraz bardziej podhajcowany Steve - o 10.15 robię piekło. Papiery będą fruwać. Będziesz miał niezły widoczek." Mnie, szczerze mówiąc, mniej o widoczek chodziło, kurza melodia, w końcu Immigration Office nie Niagara Fali, ale o załatwienie sprawy, proę pana. A znam urzędników, że jak wezmą na ząb, to potem jeszcze gorzej. Błagam więc Steva, żeby popuścił, ale on mnie pocieszał: „Co się martwisz? To i tak nie ^dzie do Polski. Nic dziewczynie nie zaszkodzimy". ~§°dnie z zapowiedzią o godzinie 10.15 Steve przystąpił do Kji. Najpierw podszedł do urzędniczki i spytał, kiedy zostanie latwiony. Ta wzruszyła ramionami i oświadczyła, że nie wie. 77 Wtedy wyszedł z sali i podszedł do portiera, który jak panisko kierował ruchem kolejki. Odwołał go na bok i zażądał rozmowy z kierownikiem. „Nie ma kierownika" - oświadczył tamten z pogardą. Wtedy Steve spokojnie wyciągnął notes i poprosił o jego nazwisko. „Jestem z prasy" - rzucił obojętnie. Na ten dźwięk portier wyraźnie zmiękł i zapytał, o co chodzi. „Chodź, zobacz! - i Steve poprowadził go do sali. - Gdzie jest druga urzędniczka? - zapytał. - Ja nie po to płacę podatki, żeby ona tak traktowała petentów! W końcu ona tu jest za moje ciężko zarobione pieniądze, do cholery!" Portier zaczął go uspokajać, Steve jednak nacierał dalej: „Patrz, jaki wy tu burdel macie?! Jest godzina 10.20 i dopiero jedna osoba została załatwiona! Ja miałem wyznaczoną rozmowę na godzinę 10.00. Specjalnie zwolniłem się z pracy. I jak wy mnie traktujecie? Przepraszam, kto z państwa ma wyznaczone spotkanie na godzinę 10.00?" - spytał ogłupiałych petentów. Pięć rąk podniosło się w górę. „No, proszę - triumfował Steve. -Pięć osób chcecie załatwić w tym samym czasie!? Przecież to kpiny! Co wy sobie myślicie!? Ja zrobię z tego użytek. Mam na to świadków. Czy można poprosić wasze nazwiska?" - zwrócił się teraz do petentów. Wtedy portier zaczął się nachylać nad każdym z nich i pospiesznie przestrzegać: „Nie podawajcie, nie podawajcie!" „Co znaczy nie podawajcie!? Ja żyję w wolnym kraju. I nie będziesz mi tu zamykał ust! Żądam natychmiast kierownika! Inaczej jutro znajdziesz się w prasie! Ostrzegam cię!!!" Urzędniczka przestała pracować i wszyscy teraz patrzyli na nas. Portier wyraźnie przestraszony pobiegł po kierowniczkę. Steve mrugnął do mnie. „Zaraz będzie ciąg dalszy. Uważaj." No, myślę sobie. Teraz nas tu zapudłują. Tymczasem zbiegła kierowniczka i wtedy Steve zmienił całkowicie taktykę. Szarmancko przedstawił się i spokojnie doniósł na urzędników, podając wspomniane argumenty. Zaznaczył oczywiście, że jest z prasy i czas jego jest wyliczony. Kierowniczka poprosiła go na górę do gabinetu. W międzyczasie urzędniczka biegła już na swoje stanowisko i w sali znów dwa okienka zaczęły funkcjonować. 78 Po chwili zszedł uśmiechnięty Steve odprowadzany przez kierowniczkę. Pańskim ruchem wyciągnął dłoń do portiera: „Nazywam się Steve. A jak ty?". ,Bob" - odparł po chwili portier. 3 Wybacz, Bob. Trochę na ciebie nakrzyczałem. Wiem, że ty ciężko pracujesz w tym tłumie, ale i ja jestem podenerwowany. Mam nadzieję, że między nami kwita!" Portier spojrzał na kierowniczkę i powoli wyciągnął rękę. Steve uścisnął ją serdecznie, pożegnał się z kierowniczką i wyszedł. Kiedy znaleźliśmy się sami, mrugnął do mnie: „Specjalnie zrobiłem ten teatr, stary. Teraz będę miał w tym Bobie przyjaciela. Pochwaliłem go przed kierowniczką". „No, ale co z moim zaproszeniem?" „W porządku. Na jutro będzie. Kierowniczka mi sama załatwi. Prosiła, że jeśli w przyszłości będę miał kłopoty, żeby iść prosto do niej. Oto jej wizytówka!" - zaśmiał się zwycięsko. Masz pan przykład, jak należy rozgrywać partię. Oczywiście w kraju, gdzie tych partii jest kilka. Teraz dopiero zrozumiałem, co to znaczy wolna i silna prasa, proę pana. I jak bardzo warto ją mieć, kurza melodia. Wyobrażasz pan sobie ten numer u nas? Już widzę, jakby się przestraszyli naszej prasy, madrasy... RfY%N ZDZICH O SANTA CLAUS - Jest pan Marianek! - powitał mnie radośnie pan Zdzich na progu swego domu. - Pan wali do środka. Śmiało. Czym chata bogata, tym tata bardziej lata - zrymował swoim zwyczajem. -I po co te fidrygały! - krytycznie ocenił róże, które trzymałem w ręku. - Skromny wiecheć trzeba było, a nie pół ogroda, jak mawiał znajomy ogrodnik Szumiejko z Wilna, który zawsze powiadał do mnie: „Posadził-żem panie Zdzisju, teraz modlę sję, żeby ścierwa chcjeli róść i kwiść". Te zakwitli wspaniale, tylko niepotrzebnie wpędził się pan w koszta. Naprawdę. Innego zdania były obydwie panie, szczególnie teściowa pana Zdzicha. - Od razu widać, Polak. Polacy są zawsze dżentelmeni - pochwaliła mnie, gdy składałem pocałunek na jej ręce. - Jak mamy zięć - wtrącił skromnie pan Zdzich. - Ty się tak nie reklamuj - skarciła go teściowa - i poczekaj aż inni to powiedzą... - Długo bym musiał czekać - mrugnął do mnie pan Zdzich. Sewek otrzymał ode mnie dużą czekoladę i klocki „Lego", co znów wywołało komentarz pana Zdzicha. - Nieźle zaczyna, gnój. Gwiazdka z miesięcznym wyprzedzeniem. Wczoraj był ze mną na Santa Claus, a dziś znów coś zgarnął, rekin. Podziękowałbyś wujowi - upomniał syna. Sewek wysapał przez nos: „Siekuje" i zabrał się do czekolady. - Weź mu ją Krycha! - huknął na żonę pan Zdzich. - On zaraz całą wrąbie! - podniósł z ziemi rozdarte opakowanie. - Nasz 80 eksport, kurza melodia. „22 Lipca" dawniej „E. Wedel", proę pana. Przebili się chłopcy z towarem. Jeszcze nas Bułgaria całkiem z rynku nie wypchnęła - zaśmiał się wesoło. - Dawniej ten blok trzy dychy kosztował, a teraz tylko za dolarki. Albo do Kanady trzeba jechać, żeby sobie przypomnieć, jak wyglądają te nasze polskie orzeszki. Ty, Sewek, nie bądź taki patriota, kurza stopa. Zabierz mu, Krycha! - krzyknął znów pan Zdzich widząc, że połowa produkcji krajowej zniknęła w brzuchu jego syna. - To mu zabierz! Ojciec jesteś - odcięła się Krycha. - No, widzisz pan!? Jaki ja mam raj!? - pan Zdzich spojrzał na mnie jak sarna. - Przynajmniej tu mądry człowiek. Nie ładował się w ten cały gips - wskazał na mnie. - Droga wolna! Nikt cię nie trzyma! - oznajmiła sucho Krycha. - Tylko kto będzie płacił mortgage, ciekawe!? - Ty - odparła krótko żona. - No, o to chodzi. My great deal1, kurczę fiks - poskarżył się pan Zdzich. - Znalazł się męczennik. Ledwie wrócił ze Stanów, już narzeka. Widział pan? - zwróciła się wprost do mnie. Wstrzymałem się od odpowiedzi, pomyślałem sobie tylko, że gdyby wiedziała, jak mało dolarków chciał za nią dawać pan Zdzich, to by dopiero było. Krycha bowiem na anioła nie wyglądała. - Okay. Pokażę panu najpierw, co spłacam! - rzekł pan Zdzich i zaczął mnie oprowadzać po swoich włościach. - Tu wybieg dla Sewka - wskazał mały ogródek - żeby się rekin wyszalał i spuścił trochę energii. Potem jest lepszy. Na górze mam three bedrooms, proę pana, ale najbardziej mnie cieszy basement. Chodź pan -1 pociągnął mnie na dół. Gdyśmy zeszli pan Zdzich oświadczył z dumą: - Tu jest moje podziemie, kurza melodia. Pełna niezawisłość! Moje baby nie mają do tego nic. No, jak się panu widzi? - wskazał duży barek z lustrem, który intymnie podświetlił. Barek był bardzo miły, tylko zupełnie pusty. Parę butelek coca--coh stało w otworzonej przez pana Zdzicha lodówce. ~ Bardzo ładny - pochwaliłem go - tylko raczej antyalkoholo-*y - zakpiłem lekko. 1 Mój wielki interes. Zd*ch w Kanadzie 81 - Niech pan mnie nie bierze za takiego barana, kochany - pan Zdzich odsunął deskę pokazując imponujący rząd butelek. -Skład jest tu. Możemy się uchlać jak dwa ruskie niedźwiedzie. Z obłapywanką, kurza melodia, i zwisem na ryju. Przyzna pan, że schowek dobry. Jak za Niemca. Pełna konspira. Krycha nic 0 tym nie wie - zniżył głos i napełnił kieliszki. - Póki co chlapniemy po maluchu na dzień dobry - pan Zdzich trącił mnie kieliszkiem i połknął całą zawartość. - To tak całkiem na odwyku pan nie jest - zauważyłem. - To co teraz piję, to jest nic. Łza karalucha, proę pana. W porównaniu z moją aktywnością w kraju. Akustyczne te domki - stwierdził pan Zdzich wsłuchując się w kroki obydwu pań na górze. - Ale co zrobisz. Nasi w betonie, a ci w tekturce rozmiłowani, kurza stopa. Z pudełek budują, potem to ładnie wykladzinką cegłopodobną obrzucają i mur jak za cara. Z daleka nie odróżnisz. Dopiero palcem trzeba postukać. Ale już lepiej stukać, niż tak jak u nas. Chcieć gwóźdź wbić w ścianę, trzeba z wiertarką. 1 gdzie ja bym się dochrapał takiego domku? Na mrówkowiec trzeba czekać pół życia, a co dopiero wolno stojący. Ze wszystkimi wygodami. Spłacać trzeba, to prawda, ale w końcu za swoje. Nie rentuje się psu pod ogon. Lokata. Pieniądz rośnie. Tylko na domkach idzie zarobić. Ta chatka już skoczyła o dwadzieścia tysięcy przez ostatni rok. Real estate1. W ten biznes chciałbym się wkręcić. To jest to! Nie ma jak być kamienicznikiem, kurza żyła! Te marzenia pana Zdzicha przerwał głos z góry: „Prosimy łaskawie na górę!" Pan Zdzich odparł ze swego domofonu: „Okay. Już idziemy!" - Widzisz pan - oświadczył z dumą - jedynie te instalacje świadczą, że jestem łącznościowcem. Pobawiłem się tu w różne figle. Komunikacja wewnątrz chałupy jest, ale podsłuch zlikwidowany. My najwyżej możemy je podsłuchać, nie one nas. No, dobra. Idziemy się ujawnić. Trudno. Za korytko trzeba płacić wolnością. 1 Pośrednictwo w handlu domkami. Dla pana Zdzicha to bardzo dobry interes. 82 Wyszliśmy z podziemia, a na górze czekało już nas przyjęcie. Krycha otworzyła wino, które przyniosłem, a teściowa przygotowała wspaniałą kolację ze śledzikiem, nóżkami i karpiem po żydowsku. Do tego były grzybki marynowane, zbierane osobiście przez pana Zdzicha. Kosą można je ścinać. Przecież te barany w ogóle na grzybach się nie znają. przy barszczyku, również świetnym, rozmowa zeszła na tradycje świąteczne. Pan Zdzich opowiedział, że niedawno razem wybrali się z Sew-kiem na Santa Claus. - Rekin taką listę wystawił Świętemu, że trzeba mu go było pokazać. - Jaki on święty - przerwała mu mama Krychy, pani Jadwiga. -Tu w ogóle nie ma tradycji - stwierdziła zgorszona. - U nas Święty Mikołaj to jest święty. Chodzi z pastorałem jak biskup, po bokach ma Anioła i Diabła, przynajmniej to jakoś związane jest z wiarą. A tu... - Rzeczywiście bliżej cyrku - wpadł jej w słowo pan Zdzich -i to radzieckiego, niestety. Ten Santa Claus bardziej na ruskiego Dziadka Mroza wygląda. W Moskwie po placu Czerwonym powinien chodzić... Ale mamusia da mi dokończyć. Otóż wybraliśmy się na przyzakładowego Mikołaja do szpitala Sick Kids1 w Toronto. Kolega Hektor Krzywdziak w tych chorych dzieciach robi, i powiedział mi, że ich szpital dla zdrowych też coś organizuje. Zatem wio. Hektor podłapał tam etat dżanitora, czyli cieciozamiatacza. Jako magister prawa i były prokurator z Lublina nie ma większych szans w swoim zawodzie i, póki co, ze szczotką szeroką jak brona buszuje po korytarzach. Liczy na posadkę windziarza, bo podobno to świetny deal, ale mafia włoska go nie dopuszcza. Póki co zatatwił więc nam pracownicze bilety na imprezę, które wynosiły po pięć dolców od łba. W cenę wkalkulowana była konsumpcja, rozrywka i prezenty. Uważam Wiec, że opłacało się. Ichnia CRZZ dopłaca z funduszu zakłado- §°j stąd tak tanio. Zdecydowaliśmy pójść na pierwszą zmia-' ° na Pięć szycht dzieci podzielili do Świętego, aby nam n z największych szpitali w Toronto. 6' 83 s lepszych prezentów nie zdmuchnęli. Ranna zmiana najpewniejsza i Mikołaj mniej zmęczony. Sewek zdenerwowany, gdzie Święty, wciąż pyta, bo miał względem niego sporo postulatów. Przychodzimy, proę pana, a tu zamiast oczekiwanego Świętego klaun do niego podchodzi. Taki Din-Don. - No, jak w cyrku. Mówiłam - wtrąciła pani Jadwiga. - Poliki ma wymalowane, nos mu blikuje, dzieciak przestraszył się i w ryk. Klaun, żeby go pocieszyć, wyjął z kieszeni długiego, wolę przy paniach nie mówić nazwy, i zaczął go nadmuchiwać. Wyszedł mu balasek wielkości serdelowej, który zmyślnie tak powykręcał, że w zajączka się zamienił. Domalował mu pisakiem ślipia, pysk i szarak jak żywy, proę pana. Sewek się trochę pocieszył, golnął coca-colę, wrąbał ciastko i lepiej mu się na duszy zrobiło. Za chwilę dzwonki się odezwały i wjeżdża trojka. Dwa klauny i Święty. Ten dzwonkami dzwoni i krzyczy: „Hellou!" Cały na czerwono, gumiaki ma na nogach i szlafmycę na głowie. Gęby spod waty prawie nie widać. I każe nam śpiewać swoim zwyczajem ichnie kolędy. - Jakie to kolędy, Zdzisiu - machnęła ręką pani Jadwiga. - Ma mama rację. Chciałem baranowi zaśpiewać W żłobie leży, ale i tak by nie zrozumiał. A on pompuje ci w tę publikę, robi tak zwany nastrój i w kółko powtarza: „Oh, jingle bells, jingle bells, jingle all the way'n, kurza melodia. Wreszcie siadł na tronie i dzieciaki ustawiły się do niego w kolejce. Każdego łebka brał na kolana i dopiero wtedy organizatorki podawały prezent. Napięcie więc wśród dzieciaków wielkie, bo pudła, proę pana, różnych rozmiarów, według wieku podzielone. Stanąłem więc bliżej Świętego, żeby mi dzieciaka nie wykołowali. Chciałem też przypilnować zdjęcia, bo zakład fundnął również dzieciakom po fotografii z polaroidu, tą szybkościową. Sewek prędko się wyspowiadał i szczęśliwy z pudłem biegnie do mnie. Od razu otworzył, gnój. Santa Claus rozdawał prezenty, a na salę wparował magician, magik, proę pana, i zaczął dzieciakom cyrkowe numery odstawiać. Podrzucał piłki, pochodnie, co się dało. Takie figle-migle. Ze swoją walizeczką przyjechał, jak 1 Dzwonią dzwoneczki, dzwonią dzwoneczki, dzwonią przez całą drogę- 84 nas na odpust. Nawet w łapach nie był taki zły i mógłby w Pcimiu na jarmarku występować. Ale co to ma wspólnego z naszym Świętym Mikołajem, niech pan powie!? - wtrąciła oburzona pani Jadwiga. - Jak ja patrzyłam na tego Santa Claus, to mi się przypomniała taka stara piosenka sprzed wojny: „Santa Madonna poratuj! Jutro z zagranicy wrócić ma mój mąż!" - pani Jadwiga pociągnęła cienkim sopranem. - Mamusia ma rację. Bliżej kabaretu ten cały Santa Claus. Cyrk za darmo. Może niezupełnie za darmo, ale prawie. Zniżkowy -rzekł pan Zdzich - bo jak powiada wspomniany ogrodnik Szu-miejko z Wilna: „Gdy ktoś komuś coś, to i owszem, A gdy nikt nikomu nic, to i po cóż". A ________ZDZ1CH O KOZAKACH I SZCZĘŚCIU - Lubię to „Bistro George", kurza melodia, mimo ruskiej nazwy - stwierdził pan Zdzich i zajął dla nas stolik pod oknem. - Jakiej znów ruskiej? - zdziwiłem się. - Przecież George to angielskie imię? - George może tak, ale „bistro" niet - odparł pan Zdzich. -Kozactwo to im wymyśliło. Jak się chcieli napić wódki, a nie znali języka, to wołali: „Bystro, bystro!" I tak już zostało. Myśl ruska, wykonawstwo zachodnie, i proszę jak gra! Na całym świecie bary szybkiej obsługi inaczej się nie nazywają. Największe ich zwycięstwo eksportowe. Jak dotąd. No, to zdrowie! Pan Zdzich skierował kufel w moją stronę i wypił ze smakiem. - Bo w życiu najważniejsze szczęście i fart. - ciągnął dalej. -Czasem przypadek więcej zadziała niż mrówcza praca. Jak z tym bistro. Nigdy nie wiadomo, co kiedy wypali. Dam panu przykład. Wszystko prawda i ręczę, że nie polewam. Znam faceta. Jest to fotmistrz, proę pana. Stara emigracja. Przyjechał tu zaraz po wojnie. Był w armii Andersa i jak go zdemobilizowali postanowił szukać szczęścia w Kanadzie. Załadował młodą żonę na statek i buch do Montrealu. Ale tu zaczęła się bida. Rotmistrz żadnych studiów nie miał, cały czas w woju, przed wojną zdążył skończyć Szkołę Kawalerii w Grudziądzu, ale mimo że to wyższa szkoła jazdy, w Kanadzie nie na wiele się przydała. A żyć trzeba. Do tego żona w ciąży. Smutek. Pan Wacio trochę dorabiał, ale pomysłu żadnego na życie nie miał. Odprawa z wojska powoli topniała. Perspektywy kiepskie. 86 ? na w szpitalu urodziła syna i rotmistrz na to konto wstąpił do bistro, tak jak my, i przechylił się parę razy. Należało uczcić świeże ojcostwo, kurza melodia... po tym humor mu się poprawił, wyszedł na ulicę, idzie, proę nana aż tu widzi: domek stoi, a przy nim tabliczka: „For sale"1. Domek mu się spodobał, bo przytulny, w stylu polskim, ze świerkami w ogródku, a ponieważ miał nieco w czubie, więc pomyślał sobie, co szkodzi zapytać? To nic nie kosztuje. Zadzwonił. Otworzył mu staruszek, całe życie w tym domku przeżył, ale żona umarła, ma dość wspomnień, wynosi się do córki i chatę chce opchnąć na pniu. „Za ile?" - pyta rotmistrz. „Dziesiąć patoli" - odpowiada staruszek. Wtedy była to kupa forsy, tyle ile wynosiła cała odprawa z woja i wszystkie oszczędności naszego rotmistrza. Ale od czego był ułan? Zaszarżował, kurza melodia, jak na czołgi, dom mu się spodobał, dawaj z dziadkiem w układy. Stargował do ośmiu, przyklepali jak za konia, pan Wacio wyciągnął cash2, odliczył -dom jego. Kiedy został bez forsy z kontraktem w ręku, dopiero się przeraził. „Co ja zrobiłem? Przecież baba mnie zabije! I tak wymyśla mi od ułanów." Pan Wacio dla otuchy kropnął setkę w bistro, kupił kwiatki i pogalopował w strachu do żonki. Ta zdziwiona, że tak czule się z nią wita, pyta, czy ma już imię dla syna. Pan Wacio melduje posłusznie, że ma nie tylko imię, ale i dom. „Co? Jak?! - krzyknęła żona. - Wydałeś wszystko?" „Wydałem." - przyznał cicho rotmistrz. „Sumienia nie masz! To przecież było na czarną godzinę! Zrujnowałeś nas! Z torbami pójdziemy, durniu!" - płakała w imieniu swoim i dziecka i gdyby, proę pana, przed chwilą nie urodziła, to by znowu powiła z bólu. an Wacio zasępił się i w duchu zaczął już przyznawać żonie racJę, że może rzeczywiście jest idiotą i nie umie zupełnie \ Na sprzedaż. Gotówka. 8? chodzić po ziemi, jedynie jeździć na koniu. Odwrotu jednak nie miał. Co się stało, to się nie odstanie. Wysłuchał więc cierpliwie gderań żony, ucałował dłoń i jak zbrodniarz wrócił na miejsce zbrodni przekonać się, jakie straszne głupstwo palnął. Przychodzi i co widzi. Przed jego domkiem kręci się jakiś gość w bobrowym futrze i nerwowo zagląda przez bramkę. „For sale?!" - wskazuje tabliczkę, której pan Wacio z nerwów zapomniał zdjąć. „No - odpowiada pan Wacio. - To już jest nieaktualne, proę pana." „What a pity!1 - zmartwił się jegomość w futrze. - Bo on mi się strasznie podoba i na taki właśnie poluję." „Niestety, ja go przed chwilą kupiłem" - wyjaśnił rotmistrz. Gość jednak nie zraża się i dalej napiera. Napalony strasznie. Mówi, że przyjechał z Ameryki, nazywa się Ben Tilby i rozkręca tu biznes. Ten domek mu bardzo pasuje. Pyta, czy mógłby przynajmniej obejrzeć. „Proę bardzo. To nic nie kosztuje. Obejrzeć zawsze można. Please!" - i pan Wacio z szykiem wprowadził gościa na pokoje. Ten cały w skowronkach. Wszystko mu pasuje: „Wonderful! Great! Terrific!"2 - wykrzykuje i błaga, że chce kupić. Pan Wacio, mimo że w handlu noga, pierwszy dzień w tym fachu robił, z miejsca go wyczuł. „No. It's minę3 - mówi. - Nie sprzedam". I twardo idzie w zaparte. Ten Ben prosi go, żeby przynajmniej zdradził, za ile go nabył. Pan Wacio, który sercem już zdążył przylgnąć do nowej chałupki i nie zależało mu na sprzedaży, poza tym, jak już nadmieniłem, był po kielichu, walnął na ura dwadzieścia tysięcy dolców. Był pewien, że gościowi szczęka opadnie, a tu widzi, że Ben nie przestaje żuć gumy i mówi: „Weil. W takim razie ja daję dwadzieścia pięć. Good deal!" - i patrzy na rotmistrza. Pan Wacio, jak to usłyszał, to z miejsca wytrzeźwiał. Tyle forsy nie uskładał przez całą wojnę, bo na wojnie, proę pana, dorobił się tylko skromnej odprawy i dwóch ran. 1 Jaka szkoda. 2 Cudowne, wspaniałe, wstrząsające! 3 Nie, to moje. 88 Frajer by nie skorzystał. Nabrał więc tylko powietrza i odpowiedział spokojnie: „Okay. Niech ta będzie moja krzywda". Ben szczęśliwy jeszcze postawił whisky w barze. Pan Wacio nazajutrz wybrał się do małżonki, osiem patoli grzecznie włożył w kopertkę i mówi: „Posłuchałem się ciebie, duszko, i wycofałem pieniążki. Masz tu na czarną godzinę". Żona gały wywala, ale zadowolona, że na jej wyszło i jeszcze poucza: „Gdybyś zawsze mnie słuchał, kurza melodia, to dawno bylibyśmy bogaci". Akurat. Pan Wacio w duszy się śmieje, ale na zewnątrz przyznaje babie rację. Ta mu znów truje o czarnej godzinie, a on się przez ten jeden dzień przekonał, że wbijanie w materac i chowanie na czarną godzinę to dobre u nas na wsi. Tu w Kanadzie pieniążek lubi polatać. Jogging, kurza melodia. Rano go puścisz, a wieczorem wraca w towarzystwie pomnożony. I od tego czasu pan Wacio poważnie wziął się za handel domkami. Na początku sprzedawał chałupki metodą chałupniczą po jednej, proę pana, a potem nabrał rozpędu i zaczął galopować. Otworzył biuro „White Horse", „Biały Koń", i na tym koniu dorobił się majątku. Dziś jest jednym z bogatszych Polaków w Kanadzie. A stadninkę oczywiście też ma. Jedno drugiemu nie przeszkadza. I mimo sędziwego wieku jeszcze dosiada konia. Zaimponował mi gość - westchnął pan Zdzich. - Pokazał, że można nie schodząc z konia swoje wziąć. To jest to. Ci prorocy, co kartofle jedzą, niewiele wiedzą. Nie ma jak real estate, kurza melodia... - pan Zdzich wypróżnił swój kufel piwa i wymownie spojrzał na mnie. - Widzę, że coraz bardziej się pan do tego przymierza? - zauważyłem. - Przymierzać się można. Do tego trzeba mieć jeszcze szczęście. I trafić, tak jak nasz rotmistrz, na swojego Bena. Inaczej to wie pan... Koń ma cztery nogi i też się potknie. A złamać karku nikt nie chce. Nawet te kozaki, kurza melodia, które dały nazwę temu całemu bistro, proę pana... ZDZICH ZAPRASZA NA ŚLEDZIA - No, panie Zdzichu! To jest to! - krzyknąłem na widok błękitnej mazdy, która z fasonem zajechała na skraj chodnika. - That right!1 - przyznał pan Zdzich i otworzył serdecznie drzwi. - Podnieśliśmy nieco standard. Szanowny się ładuje -wskazał miejsce obok siebie. - Wspaniała limuzyna, kurza melodia! - rzuciłem jego ulubionym zwrotem. - Indeed2, niebrzydka samica. Owoc współpracy naszych wodzów z krajem kwitnącej wiśni. Z Pewexu panienka - wyjaśnił wodząc irchową rękawiczką po desce rozdzielczej. - To o tej mazdzie pan wspominał? - przypomniałem mu. - That's it - potwierdził pan Zdzich. - Chłop myślał, że robi wielki interes przywożąc ją tutaj, a tu kiszka z wodą. Jemu landed immigrant3 dali, a jej nie. Za dużo smrodzi jak na wrażliwe kanadyjskie płucka. Za Chiny nie udało mu się jej zarejestrować. I w końcu sfrustrowany spuścił mi ją za osiemset bucks4. Deal jak marzenie, uważam. - A pan ją zarejestrował? - spytałem naiwnie. - Jak pan widzisz. Numerki po byku. Rozwiązało się problem śladowo, proę pana, jak raczył mówić mój dyrektor, gdy 1 Racja. 2 Rzeczywiście. 3 Prawo stałego pobytu gwarantujące ubezpieczenia i prawo do pracy, po 3 latach można ubiegać się o obywatelstwo kanadyjskie. 4 Żargonowa nazwa dolara. p/*\l 90 oodłączal tymczasową linię telefoniczną. On rozwiązał ślado-wo a ja czterośladowo, kurza melodia. I znów jestem zmotoryzowany. Bez Chryslerka naprawdę było ciężko. Ganianie na niechotkę jest dobre, ale nie dla dżentelmena. Niestety. A teraz abratno jest Kanada - mrugnął do mnie zwycięsko. - Ale jak pan to zrobił? - dopytywałem się dalej. - Pomalutku - wstrzymał moją ciekawość pan Zdzich. - Przetestujemy ją na szosie i zaraz panu wszystko wyjaśnię. Tu nie za bardzo można stać, te łapiduchy mogą nam wlepić mandat, a trochę dalej... - pan Zdzich nie dokończył i ostro ruszył do przodu. - Nie jest to mój ideał - wyjaśniał po drodze - ale biega. Japoricy wiedzą, co robią. Wszystko obmyślane do milimetra. Żre mało, gaz pod nogą nie zdycha, widzisz pan, jak dodam czadu to w miejscu nie stoję. Jest insza inszość, że od kierowcy też wiele zależy. Jak kierowca rura, to jaguar ciura, proę pana -rzucił wymijając starszego pana w srebrnym mercedesie. - Ja lubię ostrą jazdę - oznajmił dociskając gaz skarpetą. Buty stały elegancko z boku. Po drodze pan Zdzich wyjaśnił mi wszystkie zalety i wady swego wozu twierdząc, że w Japończyku najgorzej się huknąć, bo blachę ma słabą i zaraz się z niego robi harmonia. - Ale z którego się nie robi, kochany, jak zdrowo przygrzać? -dokończył filozoficznie, gdyśmy stanęli w małej alei na tyłach parku. - Tu jest okay - rzekł pan Zdzich i wyłączył motor. - Moja area1, bo nie mandatowa. Nie wpędzamy się w koszta. Nie mam zamiaru baranom nadpłacać. A tu widoczek ekstra. Można by nawet zapicnikować, gdyby nie pogoda. Niestety, pogoda jest denna i zmuszeni jesteśmy spędzić Święta wewnątrz. - Do Świąt jeszcze kawałek, panie Zdzichu. - Zapomniał pan o śledziku? Marny z pana katolik - zawstydził mnie. - Niech tradycji stanie się zadość, kurza melodia. Tym bardziej, że okazja podwójna. Narodziny Dzieciątka i tej Japonicy. Zęby nam polatała, skubana. I nie rozkraczyła się na szosie jak ten nieboszczyk Chryslerek - pan Zdzich otworzył Pojemniki i wyciągnął kubki. Serwetki rozłożył na siedzeniu. Pusti e, wolne miejsce do zaparkowania samochodu. 91 - Jak w bistro - pochwaliłem go. - Lepiej - poprawił mnie z miejsca. - W bistro pan takiego śledzika nie zjesz. W oliwce i śmietance. Teściówka robiła. W ogóle kobitka jest dobra, ale w nóżkach i śledziach przechodzi siebie. Cycuś, proę pana. Jest insza inszość, że ma w czym wybierać. W Kanadzie na śledziach nie zbywa. Skolko ugodno. Ma pan i szmalcóweczki, i upliki, i matyjasy, wszystkie gatunki. Nie to co u nas. Tylko moskale sprzedają. Takie stynki, kurza melodia. Odkąd Ruski zajęli Bałtyk, śledzie zniknęły. Zdechły albo bryknęły na zachód. No jak, smakują? Te w oliwce jajo, uważam... - Rzeczywiście wspaniałe - przyznałem. - U pana w domu też były dobre, ale te jeszcze lepsze... - No, widzisz pan. Babilońska niewola trochę męcząca, ale przynajmniej w korytku wynagradza. Korytko w domu mam prima! Proponuję zatem wznieść kielicha ku radości pana Zdzicha! -zrymował i trącił mnie kubkiem. - Zdrowie gospodarzy, jak mówią w Sądeckiem - dodał z wymownym chuchnięciem. - I tego gazdy właściciela mazdy - dorzuciłem za jego przykładem. - No, brawo! - ucieszył się pan Zdzich. - Już nie jest z pana taki smutas. Rozwija się pan przy mnie, kurza stopa... - Obiecał mi pan jednak dokończyć sprawę wozu... - Surę - potwierdził pan Zdzich. - Ciekaw pan jest, jak tej Japonce załatwiłem citizenship1 ? Okay. Nie ładowałbym się w ten deal, gdyby nie Rysiek Dolina. Jak usłyszał, że jest taka okazja. „Kupuj, stary - mówi - nie bój nic, Cyprys resztę załatwi." „Co to za Cyprys?" - pytam. „Kwiat koneckiego powiatu - melduje mi Rysiu - który szczęśliwie zładował na kanadyjskiej ziemi i rozkwitł tu jak róża. Wszystko umie. Polska złota rączka. Z maszynki do golenia zrobi elektroluks. Poza tym w Polsce pracował w warstacie i tu też świadczy usługi dla ludności." Good, myślę sobie. Kupiłem więc mazdę, widzi pan, że nie przechodzoną, w dobrym stanie, zaledwie trzy latka, w Pewexie kosztowała blisko pięć tysięcy amerykańskich zielonych, proę 1 Obywatelstwo nana - i dalej ją adaptować. Cyprys miał upatrzone cmentarzysko, fachman już w tej materii, zgłosiliśmy frajerowi w budce że za deklami węszymy, daliśmy dwadzieścia dolców i dalej grzebać wśród trupów. Wozów tam, kurza melodia, że pół rynku samochodowego w Polsce można by nasycić. Gdy na to patrzałem, serce mi się z bólu krajało, jak na prawdziwym cmentarzu. Tak Boga kocham! Niektóre całkiem nowe, tyle że huknięte. Nasi by to w mig wyklepali. Znaleźliśmy jedną mazdę podchadiaszczą do naszej, ale szybę przednią miała, a numerki seryjne wozu znajdują się z lewej części deski rozdzielczej. Aby swobodnie się do niej dostać, trzeba by ją zdemontować, a to trwa. Bóg jednak czuwał i na jednej zwałce zobaczyliśmy mazdę sprasowaną fest po czołowym zderzeniu, jak dla nas. Aż radość było patrzeć. Pasażerowie z tego wozu żywi nie wyszli, to pewne. Ale jak to w życiu. Oni poszli na przemiał, żebyśmy my... Mniejsza. Lubię refleksję. To mnie gubi. Cyprys wyjął narzędzia i przystąpił do zabiegu. Operacja wymagała nielichej zręczności. Należało z tego trupa usunąć numerki seryjne i przeflancować do mojej mazdy. Cyprys operował jak doktor Barnard, kurza melodia, jakby serce przeszczepiał. Umiał to robić, aż przyjemność było patrzeć, jak dłutkuje. W niecałe pół godziny było po herbacie. Numerki mieliśmy w kieszeni, dla pucu zgarnęliśmy z placu dekle, żeby okazać się nimi na bramie. Wszystko było fine. Legalnie, proę pana. Teraz czekała nas druga część operacji, wstawienie nowego organu tutaj - pan Zdzich klepnął wymownie w deskę rozdzielczą. - Nie muszę panu mówić, że przeszczep się udał, kurza melodia, i żadnego odrzutu nie było. Cyprys to tak artystycznie zrobił, że otrzymanie safety1 w warsztacie było już małym piwem. 1 o zdobyciu certification od znajomego dealera panienka z okienka wydała mi tablice bez trudu. That alP, widzisz pan. .asem.trzeba wykonać lewe numery, żeby mieć te... - usprawiedliwiał się pan Zdzich, prosząc o dyskrecję. - Bo to wiesz i Idzich mówi o dokumencie stwierdzającym dobry stan techniczny jego 2 Ot i wszystko. 93 pan. Nadajników u nas nie brak. Byle co z językiem lecą. W końcu nic takiego nie zrobiłem. Uratowałem zdrowy wóz. A że może trochę więcej podsmrodzę. Od takiej polłution1, proę pana, Kanada nie umrze - zaśmiał się pan Zdzich i włączył silnik. - To co? Jeszcze po kubełeczku i wracamy, syneczku - zaproponował. - W takim razie najlepszego. Wesołych Świąt, panie Zdzichu -zacząłem mu życzyć. - Nie tak zaraz! - przerwał mi pan Zdzich. - Zobaczymy się jeszcze, mam nadzieję. Nawet bydlątek się nie zostawia na Wigilię, a cóż dopiero samotnego rodaka?! Wstąpi pan do nas, panie Marianku? W imieniu Krychy i własnym najserdeczniej zapraszam, proę pana. Przyjdź pan. Pokolędujemy razem, kurza melodia, aż szyby w oknach zadrżą. 1 Zanieczyszczenie. 94 Rf*UM ZDZICH________ ŚWIĘTUJE Zgodnie z wcześniejszym zaproszeniem Wigilię i pierwszy dzień Świąt spędziłem w gościnnym domu państwa Szczawińskich. Pan Zdzich powitał mnie od progu sarmackim zawołaniem: - Prosiemy, mopanku! Czekamy na ganku! Wal pan, panie Marianku! Gospodarz wystąpił w marynarce firmy Aąuasentum Regent Street London, którą nabył w swoim czasie u Goodwilla kupując na kila. Aż trudno było uwierzyć, że ta kreacja kosztowała go zaledwie dolar pięćdziesiąt. Jedwabny krawat i bordowa chusteczka dopełniały eleganckiej całości. - Wygląda pan naprawdę jak angielski lord, panie Zdzichu -pochwaliłem go szczerze. - Szlachectwo zobowiązuje, kurza stopa - odparł pan Zdzich i przystąpił do roli gospodarza. - Szanowny pozwoli, że uwolnię go od ciężaru paletka - zaproponował i wprawnym ruchem zdjął mi płaszcz z ramion. - Zwijaj się, Krycha! Pierwszy kolędnik już jest! - zawiadomił żonę. - Moje kobitki jak zwykle w rozsypce -wyjaśnił. - Tynkują się na zapleczu. Każdy murek wymaga renowacji, szczególnie ten starszy - zaśmiał się głośno. \t° ^tam na nas nadajesz?! ~ krzyknęła zaniepokojona Krycha. H r» Sj W3S m^^y' ~ zaprzeczył twardo pan Zdzich i szeptem a»j ze teściówka sztafiruje się już od rana w oczekiwaniu sz h!esia(^n^a- ~ Nie na pana, nie na pana - uspokoił mnie - Starszego rodaka wzięła na ząb. Zobaczysz pan. 95 Tymczasem Sewek zwabiony moim przybyciem zaczął dobierać się do torby. - Won od wuja! Słyszysz?! - skarcił go pan Zdzich. - Pod choinką dostaniesz! Z gardła by wyrwał, rekin. Jak szakal koło tego drzewka chodzi. Ma zapowiedziane, że z pierwszą gwiazdką dostanie prezenty i nie może się doczekać, gnój -wytłumaczył syna pan Zdzich i wprowadził mnie do stołowego pokoju. Ogromny świerk stał po środku gwiazdą betlejemską dotykając sufitu. Choinka przyozdobiona była licznymi bombkami, łańcuchami i anielskim włosem. Świeczki płonęły kolorowo, ogień przyjemnie trzaskał w kominku. - No, panie Zdzichu! Drzewko super! - zawołałem w zachwycie. - A czego się pan spodziewał?! Sosny z zagajnika?! Albo sztucznego?! To tylko Kanadole tak świętują. Plastikowego drapaka wstawią i zadowoleni. Byle kolorek zielony się zgadzał. Dla mnie Boże Narodzenie musi pachnieć choiną, proę pana. Lasem. Normalnie to u mnie jodła zawsze stała. Jodła się tak nie sypie. Ale co zrobić. Jodłę i jemiołkę mam tylko na stole. Jako ozdóbkę. I świerkiem muszę się zadowolić. Pan Zdzich podszedł do pięknie przybranego stołu i dotknął śnieżnego, haftowanego obrusa: - Polski len, kurza melodia. Ręcznie tkany. My też rączkami dziś popracujemy, jak pan widzi. I przechylimy się zdrowo. Nie na tyle jednak, żeby haftować na stole. Kulturalnie, nie?! -przyjaźnie klepnął mnie w ramię. W drzwiach odezwał się dzwonek. - Jest biesiadnik! - pan Zdzich przeprosił mnie i rzucił się do drzwi. - Witamy kolędnika! - Kolędnik jest, tylko bez Turonia. Sam straszy, panie dziej-ski - odezwał się nowo przybyły. - Nie jest tak źle, panie Cezary! - zapewnił pan Zdzich i wprowadził gościa do środka: - Pan Cezary Pyzel ze starej polonijnej wiary i pan Marian Radomski, którego stosunkowo niedawno wypluło mocarstwo... - przedstawił nas pan Zdzich. -Pan Cezary tu w branży mięsnej walczył, bardzo skutecznie, ale niestety już kiełbasek nie robi... 96 Siur - potwierdził pan Cezary - miał buczernię, ale po śmierci żony sprzedał w cholierę i teraz wolny człowiek. Mogę u pana Zdzisja świętować - przyznał rubasznie. Pan z Kresów? - zainteresowałem się. - A jak pan poznał? - zdziwił się pan Cezary. - Wszyscy od razu puznaju, choliera. Nie da się ukryć - zaśmiał się prostodusznie. - Tak jest. Pan Cezary rodak zza Buga. Zabugol. Z Kołomyi, kurza melodia... - Nie z Kułomyi, nie z Kułomyi, panie Zdzisju, tylko z Kut. Z Zakucja żem, you know1}] - poprawił pan Cezary. - Wsio ryba. Grunt, że warował pan na rubieżach jak Skrze-tuski, kurza stopa, i stał na przedmurzu chrześcijaństwa. Dalej już za panem tylko Dzikie Pola były, Ruski i Rumuni. Mołdawia, kurczę fiks... - Ja. Do rumuńskiej granicy my mieli krok. That right. -zgodził się pan Cezary. - I szum Prutu Czeremoszu pan zaliczył, kurza melodia! Więc o co chodzi?! - naciskał pan Zdzich. - Stary Hucuł z pana. Ja jak słyszę ten kresowy zaśpiew, to od razu mi się cieplej na sercu robi. Poważnie. Kresy to była potęga, proę państwa. Szkoda gadać. - Piłsudski też z Centralki nie pochodził tylko ź Wilna, panie Zdzisju. I wiecie, co powiedział? - No, no. Mówił mi pan. Że Polska jest jak obarzanek, kurza melodia. Z zewnątrz twarda, a w środku pusta. - Kumendant mocniej to ujął, panie Zdzisju - przerwał mu pan Cezary. - Ja wiem. Nie będę jednak przy buczerze rzucał mięsem, nie?! - odciął się pan Zdzich. oewek tymczasem wdrapał się na kolana pana Cezarego i wy-C14gnął mu z kieszeni tabliczkę czekolady. - Jaki zmyślny czort?! Jak z dziupli wziął, choliernik - rzekł z uznaniem pan Cezary. ~ A rusz mi tylko! - zagroził synowi pan Zdzich. - To obaczysz! Wściku można dostać. Beznadzieja, kurza melodia. Nie dotrwa Gwiazdki, rekin. Widzisz pan sam. A te baby, jak na 1 Wiesz? Zdzic»> w Któadzie 97 złość grzebią się. Muszę je chyba wziąć na huki, bo inaczej nigdy nie siądziemy do stołu. - Do Wilji jeszcze kawałek - uspokoił taktownie gospodarza pan Cezary. - Tata! Tata! - wykrzyknął radośnie Sewek, który zdążył już podbiec do okna. - Look! First star on the sky!1 - Mów po polsku, gnoju, bo inaczej nic nie dostaniesz! Niewiadomo kiedy się skanadolił, drań. Sewek, czując wiszącą nad nim groźbę, szybko przeszedł na język ojczysty. - Pierwsza gwiazdka! Daj mi prezenty! Obiecałeś! - domagał się twardo. - Krycha! Ja z nim zwariuję! Chodź wreszcie! - bił na alarm pan Zdzich wyraźnie zmęczony ojcostwem. - Idę, idę! Co się tak drzesz?! - Czy pani Jadzja też jest? - upewniał się na wszelki wypadek pan Cezary. - Jest i pani Jadzja - przedrzeźnił go pan Zdzich - tylko tak się preparuje, że straciłem już wszelką nadzieję. Puszczę trochę muzyki, kurza melodia - pan Zdzich włączył magnetofon i popłynęły kolędy. Jakby zwabione polskim słowem, zjawiły się na koniec i obydwie panie. W świeżym makijażu i nowej fryzurze pani Jadwidze udało się zrzucić parę latek i odzyskać ślady dawnej urody na Gwiazdkę. Podobnie Krycha wyglądała nader pociągająco. - Wreszcie możemy ucałować rączunie - rzucił się do dłoni teściowej pana Zdzicha rozpromieniony pan Cezary. Pani Jadwiga uśmiechała się zalotnie: - Nasz Zdzich jak zwykle narobił gwałtu, a w końcu są Święta... - W Święta tym bardziej żreć się chce! - wpadł jej w słowo pan Zdzich. - Człowiek cały tydzień pościł jak prawy Polak, kurza melodia, i teraz chce się odkuć... - Akurat pościł. Jeszcze wczoraj wyjadł mi pół bigosu - zasypała męża Krycha. - Kazałaś próbować, to jadłem - bronił się pan Zdzich. __________ 1 Patrz! Pierwsza gwiazdka na niebie! 98 _ Ho dobrze moje dzieci. Nie kłóćmy się przy Wigilii, bardzo was proszę - przerwała dyskusję pani Jadwiga i wzięła ze stołu oołatek. - Opłatek jest prosto z Polski, Grażynka mi przysłała. Moja młodsza córka - zaznaczyła na wstępie. - Nie jest wykluczone, że ją panowie poznacie - dokończyła podając każdemu z nas opłatek. - Myślę. Tyle starań, kurza melodia. Walczyłem o nią jak lew w Immigration Office i w Konsulacie. I mamusia mi teraz mówi... - Już dobrze, Zdzisieńku, doceniam twoje zasługi. Nasz Zdziś bardzo lubi być chwalony. Chwalimy cię wszyscy zatem i życzymy wszystkiego najlepszego. Ja jako twoja teściówka pierwsza. Bo on mnie teściówka nazywa, paskudnik... - A to choliernik. Tak piękną kobietę tak brzydko nazywać. Fe, panie Zdzisju. Nieładnie... - upomniał się o panią Jadwigę pan Cezary. - Jak teraz wiem, że ma w panu takiego obrońcę, to będę ostrożniejszy - odparł pan Zdzich. Przykładnie złożyliśmy sobie najlepsze życzenia i zasiedli do stołu. Przedtem jednak pan Zdzich zabawił się w Świętego Mikołaja i rozdał wszystkim prezenty. Najszczęśliwszy był oczywiście Sewek. - Pół Honest Edda1 zgarnął, gnój - szepnął mi na ucho pan Zdzich. - Wpędziłem się w straszne koszta, ale co tam... Niech się cieszy, rekin. W końcu raz ma Gwiazdkę. - Boże, cóż za pyszności! Toż to rozpusta! - zawołał pan Cezary, widząc jak kolejne dania zjawiają się na stole. - Moja ukochana grzybowa i barszcz czerwony! I słynny śledzik pani Jadzji. Nie mówiąc, że i karpik w galarecie cieszy oko! ~ Jest jeszcze coś specjalnego na pana cześć - wtrąciła pani Jadwiga i wyniosła z kuchni kolejną salaterkę. Kiedy dumnie postawiła ją na stole pan Cezary wykrzyknął zachwycie: - Kutia! Prawdziwa kutia, choliera! That great! Jak w Kułomyi! - rzekł pan Zdzich i dyskretnie poinformował mr"e, ze miał kłopoty z makiem. cenam' Uczciwy Edd - nazwa dużego domu towarowego z najniższymi ' prowadzonego przez Edda Mervisha. 99 - Trudno dostać jak w Polsce, da pan wiarę?! Ale w Polsce przynajmniej mak idzie na kompot, młodzież się nim naćpała i rząd położył łapę. A tu kurza melodia?! W normalnych sklepach niet, dopiero w Health Storę1 dostałem. I to wybrałem resztki ze słoja. Mak sprzedają jak na lekarstwo. A drogi... Wolę nie mówić, bo makowiec w gardle stanie i pomyśli pan, że żałuję. Ale cena rabunkowa, proę pana. Trzynaście pięćdziesiąt kilo. Uwierzysz pan?! - Blisko dziesięć marynarek można za to kupić u Goodwilla -zażartowałem. - Prawie - przyznał pan Zdzich. - Ty nic Zdzisiu nie dbasz o gości. Kieliszki puste - upomniała męża Krycha. - Jak to puste?! Cały czas z butelką ganiam - pan Zdzich znów rozlał kolejną rundę. - Ostrożnie tylko dawkuję, żebyś nie miała przedwczesnej Kułomyi. Przepraszam, panie Cezary. Więcej nie będę. Wszystko z sympatii - usprawiedliwił się. - Ja wiem, panie Zdzisju - rzekł dobrodusznie pan Cezary - ja nie z tych, co się obraża. Też lubię się pośmiać. No, to co, kochani?! Wypada teraz, żebym ja w imieniu tej najstarszej Pulonii naszej powiedział wam, że jeśli są życzenia lepsze od najserdeczniejszych, to je dziś ode mnie macie. Żyjcie szczęśliwie w tej Kanadzje, chociaż wiadomo, że nigdy nie będzie tu tak jak w rodzinnym domu. I to jest siur. -. Niestety. Szczególnie na Boże Narodzenie, kurza melodia -dokończył toast pan Zdzich i aby podnieść nastrój zaintonował głośno Wśród nocnej ciszy. Wsparliśmy go wszyscy zgodnie i wkrótce piękna, stara kolęda popłynęła przez całe Toronto. 1 Sklep ze zdrową żywnością. IOO pjmiN ZDZICH NA SYLWESTRA - Gdzie pan witał Nowy Rok? - zapytałem pana Zdzicha, gdy ponownie spotkaliśmy się na początku stycznia. - Zanim go powitałem, musiałem wykonać parę akcji. Przede wszystkim operację „kartka", czyli tak zwane życzenia świąteczne. Jest to zwyczaj cenny, ale denny. Syf i malaria, co się będziemy oszukiwać? Dla nadawcy, rzecz jasna, bo adresat ma przyjemność. Niewątpliwie. Ja z tymi kartkami mocno zabra-dziażyłem, na szczęście do siego roku można życzyć w całym pierwszym kwartale, więc osuw nie jest taki straszny. Moje kartki przyjdą na Matki Boskiej Gromnicznej, mam nadzieję, że będę rozgrzeszony. W końcu liczy się pamięć, kurza melodia. Ja krewnych i znajomków w Polsce mam od groma i przynajmniej raz w roku należy im się całusek zza oceanu. Insza inszość, proę pana, że taki całusek najmniej dolca kosztuje, żeby nie wiem jak liczyć. Ceny znaczka bowiem pan nie przeskoczysz. Kanadole twardo egzekwują. Kartka czy list, wsio ryba, sześćdziesiąt osiem centów, jak w pysk strzelił. Tradycja więc droga, kurza stopa, i w koszta wpędza. gdybym chciał normalnie kartki kupować, to bym splajtował. Na szczęście pożar mi przyszedł na rękę, jakaś księgarnia się skopciła i u likwidatora1 pojawiły się całkiem niezłe kartki za wierc ceny, może nieco osmalone, ale dało się przebrać. Jeśli 1 eP> w którym można kupić bardzo tanie towary pochodzące z wyprzedaży P- likwidowanych firm, spalonych budynków, zalanych magazynów itp. IOI chodzi o pisanie, to sam już musiałem, bo Krycha pod tym względem jest uczuleniowcem, alergikiem, kurza melodia, i jak przyjdzie list pisać, to z mety dostaje migreny. Łeb jej z bólu pęka. Na mnie spadł więc ten miły obowiązek. Do każdego jednak walić oddzielnie, kota można dostać! Wymyśliłem więc wierszyk, proę pana, podchodzący dla wszystkich, rzuciłem na ksero i gra! Każdemu władowałem do środka i cześć. Wierszyk ten, jak mnie pamięć nie myli, kończył się w ten deseń: Pełnej michy szczęścia z życiodajnym winkiem życzy Zdzich, mąż Krychy, z Sewkiem cud rekinkiem! Każdy adresat zamiast tej michy szczęścia wolałby znaleźć dolca w kopercie, ale, niestety, całej Polski nie da rady dofinansować. Uporałem się więc z kartkami metodą zbiorczą, kurza stopa, i tylko jednego Benka potraktowałem oddzielnie. Zameldował mi bowiem w ostatnim liście, że żona mu się ocieliła i został szczęśliwym ojcem. No, co się pan śmiejesz?! Benek tak mówi. To jego styl. Małżonkę w chwilach czułości nazywa krową, więc inaczej napisać nie mógł. Benek po byku gość. Wart każde pieniądze. Musiałem go więc uszanować pięknym widoczkiem w złotej ramce. Szlachectwo zobowiązuje, kurza melodia. - Następnie z czystym sumieniem udał się pan na Sylwestra -przerwałem mu. - A skąd! Nie tak łatwo, proę pana! W międzyczasie Kanadole wymyślili boxing day1 i ten mnie prawdziwie znokautował. Boksowałem od skowronka do żaby, jak pańszczyźniany chłop, kurza melodia. Wrogowi nie życzę. Wymysł szatana - poskarżył się pan Zdzich. - Szczególnie jak się ma żonę, która wszystko naraz chce mieć, proę pana,. Najpierw zażyczyła sobie mebelki. Zestaw duński, kurza melodia. Od dawna suszyła mi głowę, że Sewek potrzebuje półki i komódkę. Nie ma gdzie rzeczy kłaść, rekin. Okay, niech ma. Okazja rzeczywiście była super, bo spuścili z ceny połowę. Zerwaliśmy się więc skoro świt i dawaj zabezpieczać kolejkę. Znam ja ich bowiem, Kanadolów; chytre bractwo na takie okazje 1 Tradycyjny świąteczny dzień handlowców, podczas którego sprzedaje się towary z bardzo dużą zniżką. 102 strasznie i daj pan tylko halfprice off1, a zaraz będziesz pan miał pół miasta w sklepie. Jak u nas w meblowym, wcale nie lepiej. I rzeczywiście, proę pana, nie pomyliłem się. Sklep otwierali o dziewiątej, a już o siódmej kłębiło się i ogon zawijał się potrójnie. Towarzystwo tupało nogami, zabijało ramionami z zimna, ale twardo czekało aż bramy raju otworzą. Widoczek swojski, zmuszał do refleksji. Tu im socjalizm wprowadzić -pomyślałem - sklepy dla młodych małżeństw, talony i inne dobrodziejstwa naszego systemu, to by dopiero była kułomyja, jak oni za dolce tak wariują! O godzinie dziewiątej łaskawie otworzyli wrota i bractwo runęło do środka. Dla porządku każdemu dali numerek, ale dużo taki numerek pomoże! Bałagan, szarpanina, każdy trzyma swój zestaw, jakby Pana Boga chwycił za nogi! Obsługa się gubi, nie panuje nad tłumem, no żałość! U nas sklepowi zahartowani, jak czołgi, kurza żyła, wiedzą, jak walczyć z klientem! Miechem rzucą, a jak nie, to milicję wezwą i cześć! A ci bezradni, jak barany się kręcą wokół własnego ogona. Do tego technika im nawaliła, nie wytrzymała naporu, komputerki w kasie wysiadły, kasjerki dawaj ręcznie przeliczać, a tu dopiero katastrofa. Pełna klęska urodzaju. Łeb odwykły od rachunków, tabliczki mnożenia taka nie zna, klawisz jej nie wchodzi, to kompletna baranica. Wołowe oko, proę pana. W takich wypadkach dopiero wychodzi prawdziwa inteligencja. Zmysłu improwizacji to oni, niestety, nie mają za grosz. My całe życie improwizujemy, to dla nas małe piwo, nie?! Dość panu powiedzieć, że bałagan był taki, że trzy zestawy można było wynieść na jeden numerek. Nikt nie panował nad sytuacją. Nie zrobiłem oczywiście tego numeru, ale jeden new Canadian o skośnych ślipkach podejrzanie dużo ładował do wojego kufra. Jedno jest pewne, proę pana. Manko tego dnia >bih jak amen. Mniejsza. Szczęśliwy wytargałem wreszcie ^woją komódkę i półkę przeklinając boxing day. o był jednak początek. Krycha miała jeszcze parę innych epow na oku. Kilka kursów zrobiłem swoją mazdą, w tym 1 103 jeden do Scarborough. Nie będę już pana przynudzał. Powiem tylko, że gdyby tych boxing days było więcej, to nie dotrwałbym do Sylwestra... - No, właśnie. A co z nim?! Mieliśmy bawić się wspólnie, ale jakoś nie miałem nastroju do zabawy - powiedziałem. - A kto miał?! Tylko kretyn może się cieszyć, że ma do grobu bliżej. Sylwester to zawsze stypa - przyznał pan Zdzich. - I ja zwykle upijam się na smutno. Nienawidzę facetów, którzy na łeb nakładają czapkę pajaca, potrząsają balonem i kwiczą ze szczęścia! Pochował stary rok, dureń. Ma się z czego cieszyć... Dla mnie to zawsze dzień żałoby, proę pana. - I gdzie pan tę żałobę obchodził - dopytywałem się uparcie. - U Ryśka Doliny - odparł pan Zdzich. - Zostawiliśmy teściówkę przy Sewku na warcie, ona zadowolona, bo kawalier nadciągnął, pan Cezary Pyzel z Kułomyi, a jakże, romans rozkwitł aż miło, a my z Krycha mieliśmy wolne. Rysiek Dolina nabył świeżo domek, połączył więc Sylwestra z parapetówką, oblewaniem nowej chatki. Podlaliśmy ją chyba zdrowo i powinno mu się nieźle mieszkać. Ja wystąpiłem w znanym panu tuxido z Goodwilla i muszę przyznać, że start miałem dobry. Narodu zwaliło się huk, prawie jak w sklepie meblowym, większości towarzystwa nie znałem. Rysiek jest chłopak ruchliwy, do tego po rozwodzie kawaler, tak że i parę panienek się trafiło, luzem, oprócz zmęczonych życiem mężatek. Rysiu mieszkanka nie zdążył zagracić, gabaryty do tańca były, decybele też. Pan Zdzich ostro rzucił się w tany, kurza melodia, szczególnie, że jedna panienka była wyjątkowo udana. Mój numerek. Noga długa, kurza stopa, biuścik wysoki, figurka, że niech się modelki tutejsze schowają. Chluba Polski. Wszędzie ją można pokazać. Z rozumem może gorzej, głupoty plotła straszne, horyzont więc mały, lecz w tańcu wspaniały. Obejmowało się w sam raz. Wisienka, bo Wisienką się ta panienka wabiła, rodem z Pabianic, proę pana, więc rasowa prząśniczka, z miasta.tkaczy, kurza melodia, zatem kręć się kręć wrzeciono, nie?! - pan Zdzich zaśmiał się szelmowsko. - Krycha, zazwyczaj czujna, spuściła nas z oka, bo sama miała powodzenie jak tramwaj w Boże Narodzenie, więc stary roczek 1986 całkiem przyjemnie się 104 chowało. Wisienka nieco zagubiona na nowym gruncie, z emigracji orbisowskiej, proę pana, bryknęła legalnie z wycieczki, no i tego... - Pan Zdzich zrobił wymowną pauzę. - Kiedy wszystko rozwijało się pomyślnie, u szczytu balu, proę pana - podjął znów pan Zdzich - nagle Rysiek polał czymś strasznym, wypiłem i film mi się urwał. Nie pamiętam dosłownie nic. Przerwa w życiorysie. ponoć wznosiłem patriotyczne okrzyki i na ura ładowałem się na dach. Za portki ściągali mnie z parapetu, bo chciałem tańczyć mazura. Ale to tylko wiem od Krychy, z drugiego obiegu, że tak powiem, bo mój własny kompletnie wysiadł. Dziwi mnie to trochę, kurza żyła, bo w końcu jestem zawodnik zahartowany. Po niezłej zaprawie. Ale coś mi musiało zaszkodzić. Zatrułem się. Albo Wisienka stanęła mi w gardle? Nie wiem. Jedno pewne, że w Nowy Rok powitał mnie straszliwy kac krasnal. Głową nie mogłem ruszyć. Krycha zmieniała tylko kompresy. Na szczęście Sewek zachował się jak dżentelmen i siedział jak mysz pod miotłą. W ten sposób tupot białych mew powoli ustał i pod wieczór byłem już dobry. Tak jest - westchnął pan Zdzich - pożegnanie starego roczku było wesołe, natomiast początek nowego okazał się ciężki. Miejmy nadzieję, że tylko początek, kurza melodia. Rf+UM ZDZICH JE HOMARA Z MALINAMI - Pod koniec roku zrobiłem bilans i wyszło mi, że jestem na remis. Średnie jajo, proę pana. Klęsk zbytnich niet, zwycięstw też. Wciąż czekam na to złote jajko Kolumba. Może to jest wishful thinking, pobożne życzenia, jak mówią tubylcy, ja jednak uparcie wierzę, że mit pucybuta istnieje i skok w wielkie pieniążki jest możliwy. Kwestia tylko szczęścia. Jest insza inszość, że temu szczęściu trzeba pomóc. I trochę się sprężyć. W tym celu zaopatrzyłem się w kalendarzyk-agendę. I wszystko notuję. Nic na gębę, widzisz pan - na dowód prawdy pan Zdzich wyjął z kieszeni elegancki kalendarzyk. - Czysta skórka, kurza stopa, żaden plastyk. Half price off, a mimo to pięć doli. Wpędziłem się w koszta, ale inwestycja długoplanowa. Na cały rok. Może się zwróci - pan Zdzich z nadzieją zaczął przerzucać kartki. - Pana też naniosłem. Proę bardzo. Godzina dziesiąta. Ranek. Jest pan Marianek. Wszystko zaprogramowane, kochany. Może nie tak dokładnie jak u Kanadoli, bo ci to już mają bzuma, każde appointment1 planują z wyprzedzeniem na rok, ale pewną organizację postanowiłem wprowadzić. Akcja „O", proę pana. Oszczędzać. Mniej ględzić. - To co będzie z nami? - zaniepokoiłem się. - Bez przesady. Dla pana zawsze czas znajdę. Niemota mi nie grozi. W końcu jakąś przyjemność w życiu trzeba mieć - pan Zdzich sięgnął po papierosy. - Pan nie smok, o ile pamiętam. 1 Spotkanie. 106 I słusznie. Zawsze lepiej umrzeć zdrowym. Ale tak na dobrą sprawę - pan Zdzich zaciągnął się smakowicie - to ja w to życie z kalendarzykiem w ręku nie bardzo wierzę. Głupota. Nasi wodzowie z agendą na biurku się nie rozstają, planują centralnie, kurza melodia, i wciąż ich rzeczywistość ze snu budzi. Po omacku błądzą, barany, z tunelu wyjść nie mogąc. Podobnie ci, wolnorynkowcy. Każdy jak komputerek biega, ledwie dech w piersi łapie, wszystko w terminarzu na styk ma podopinane, nagle gość wali w kalendarz i po planowaniu. Zawsze trzeba pamiętać o tym wielkim kalendrzu, kurza żyła, i nie dać się zwariować tym małym - pan Zdzich schował swój kalendarzyk do kieszeni. - Bo co tu można przewidzieć?! Nic. Wszystko loteria. Gra przypadku. Czasem aż nie chce się wierzyć. Parę dni temu, w piątek, tego panu nie mówiłem, idę sobie naszym poczciwym Bayem, proę pana, i nagle słyszę krzyk za plecyma: „Zdzichu jest?!" Co u Boga Ojca, myślę sobie. Aż taki popularny w downtown1 nie jestem. Przesłyszałem się chyba. Ale z taksówy wysiada facet i biegnie do mnie. „Zdzichu!" - krzyczy i bierze mnie w ramiona. Patrzę na faceta i oczom nie wierzę. Nasz Jęzor. Kolega z klasy jeszcze z Oliwy. To on, jak pan pamięta, do szału doprowadzał mego starego telefonami w stylu: Zdzichu jest?! Ten sam ze starej wiary. I nagle na Bayu w Toronto. Przyzna pan, że fakt graniczący z cudem. Centrum, kupa luda, on tylko dwa dni w mieście, jedzie taksówką i bez żadnego appointment w kalendarzyku mamy spotkanie. Po dwunastu latach. Zupełna paranoja. Przede mną stoi Jęzor i wciąga do gabloty. „Cho, Zdzichu - mówi -mam chwilę do samolotu, wreszcie pogadamy." Propozycja nie do odrzucenia. Wsiadam więc i jadę. Przedtem jednak muszę panu zdradzić, że Jęzor w rzeczywistości nazywał się Mieczysław Pytel i był synem dozorcego. Mój stary więc wiele się nie mylił twierdząc, że „Zdzichu jest" może tylko mówić syn stróża. Superintendenta, jak byśmy to dziś elegancko powiedzieli. Nazwisko Pytel, trochę śmieszne, no bo wie pan, zaraz te skojarzenia. Pytel, pytluje, jęzor lata jak łopata. Centrum miasta. 107 W budzie przecież wiele nie trzeba, żeby komuś przypiąć łatkę. I tak już został Jęzorem. Orłem to on, proę pana, nie był, na polskim śmiało pan mógł okno otworzyć, z klasy nie wyfrunął, ale do handlu miał łeb nieziemski. Zaraz po maturze wybył z kraju i fama głosiła, że zszedł dumnie z naszego frachtowca i rządowi zrobił kuku. Jęzora pokazał. Potem twierdzono, że zbił wielki szmal, w co nikt nie wątpił, bo już jako mały grzdyl miał pomysły nie z tej ziemi. Kiedy więc przysłał z Arabii Saudyjskiej fotografię w stroju szejka, każdy chętnie wierzył, że nasz Jęzor teraz Arabów pompuje. Po nim wszystkiego można się było spodziewać. A że geniusz był od urodzenia, taka historyjka dla przykładu. Jęzor uczyć się nie lubiał i w klasie był raczej gościem. Visitor, kurza melodia. Głównie na wagarkach czas spędzał. Ale jak?! Słuchaj pan. Na bocznej, ale dość uczęszczanej piaszczystej drodze Jęzor kopał dół i zręcznie maskował. Następnie grzecznie zalegał pod pobliską jabłonką i opalał się. Kiedy zajeżdżała syrenka, wpadała w dołek i zagrzebywała się po ośki. Koła buksowały, kierowca z rozpaczą rozglądał się za pomocą. I wtedy zjawiał się zbawca. Ochoczo zrywał się spod jabłonki i grzecznie kłaniał się kierowcy. Buźkę miał jak aniołek i oczka niewinne. Może popchnąć, panie kierowco. Przydałaby się łopatka. Jęzor miał szufelkę, deseczki, całe niezbędne oprzyrządowanie do wyciągnięcia faceta z zasadzki, którą sam zmajstrował. Kierowca szczęśliwy za chwilę wyjeżdża nie posiadając się z wdzięczności dla miłego chłopca. Z radością głaszcze go po grzywce. Zuch, mały. Masz tu na loda. Jęzor grzecznie dziękował, zabierał swój sprzęt, kopał następny dołek i czekał na kolejną ofiarę. Musi pan przyznać, że pomysł szatana. I to nie miał wtedy więcej niż dwanaście lat. Nic więc dziwnego, że widząc go teraz na Bayu, rozpartego w taksówce jak basza, nie miałem wątpliwości, że tu dopiero rozwinął srzydła. „Jak żyjesz?" - zapytał mnie po chwili. „Nie ginę" - odparłem skromnie. „W Toronto na stałe?" „Jak widzisz." 108 Mila wioska, ale ja wolę tu tylko wpadać. Jak do budy - zaśmiał się. - Operuję gdzie indziej. Głównie w Stanach. I reszcie świata. Z wyłączeniem naszego kochanego obozu. Ale i o nim powoli myślę. Dziewicza ziemia. I można nieźle zarobić. Robotnik tańszy niż w Korei. Za dolca będzie zasuwał - wyjaśnił Jęzor i zatrzymał taksówkę przed elegancką restauracją przy Prince Arthur Avenue. - „»Le Rendez-Vous« - wskazał nazwę lokalu. - Francuska kuchnia. Pasuje?" - spojrzał wyczekująco. „No problem, stary" - odparłem szybko. „Okay. W takim razie ładuj się. Pardon monsieur, bo trąci się" -rzucił francuskim rymem, który znałem jeszcze ze szkółki. Usiedliśmy przy wytwornym stoliku przy świecach, dwóch łapiduchów od razu stanęło nad nami. Pełna kultura. Elegancja Francja, proę pana. To co lubię. Gdybym przewidział, że czeka mnie takie rendez-vous, to bym się wbił w moje tuxido od Goodwilla. Strój w sam raz na takie okazje, kurza melodia. Niestety w kalendarzyku tego nie miałem. Prawdziwego dżentelmena jednak życie nie zaskakuje, zawsze jest pod bronią, ja więc też byłem pod krawacikiem i wyglądałem nawet lepiej od Jęzora, który hołdował tak zwanemu stylowi młodzieżowemu, czyli koszulka rozpięta i pełny luz. Kelner jednak wyczuł w czyjej kieszeni jest portfel, potrawy recytował z pamięci jak poemat, tylko w oczy Jęzora patrząc, jak wierny pies. „Dobry baran!" - pochwalił go Jęzor po polsku i z przerzutki zamówił dwie wódki pod śledzia dla rozruchu. Kelner szczęśliwy w mig obrócił i kłaniając się zaczął polewać. „No, to za nasze, Zdzisiu! - wzniósł kielicha Jęzor - żebyśmy się tak dalej mordowali w wolnym świecie. Witaj mi, mordo!" -klepnął mnie serdecznie. „Za szkółkę w Oliwie" - dodałem z łezką i przechyliliśmy się po bratersku. Jęzor przesunął w moim kierunku kartę. „A teraz wybieraj! I tak jestem twoim dłużnikiem..." »W jaki sposób?" - zapytałem zdziwiony. „Ugrałeś mnie bez serca w cymbergaja na cztery dychy i dotąd ci nie zwróciłem. Teraz więc jest okazja na rewanż" - zaśmiał się wesoło. 109 „Daj spokój. Zapomniałem o tym" - zapewniłem go. „Ale ja pamiętam. Dług honorowy. Nie krępuj się. I tak podatnik płaci - wyjaśnił mi. - Wszystko, co raczysz łaskawie zeżreć, odtrącą mi od podatków. Płacę na master cart1, tak że możemy zaszaleć. Osobiście radzę wziąć specjalność zakładu. Warm lobster salad served with raspberry, vinegar and olwe oil.2 Powinno być dobre. Okay?" „Okay" - odparłem zgodnie. „Jadłeś kiedyś homara?" - zapytał mnie. „Tak, ale nie z malinami" - przyznałem szczerze. „W takim razie wrąbiesz coś nowego. Zawsze ciekawie" - rzekł po ojcowsku. „Więc w Stanach działasz?" - zagadnąłem. „Surę. Ale zacząłem w Afryce. Od dziecka do niej tęskniłem. Od czasów tego wierszyka. Murzynek Bambo w Afryce mieszka, czarną ma skórę ten nasz koleżka. Pamiętasz go?" „Jasne. Każde dziecko go zna." „No, właśnie. To ja sobie pomyślałem, proę ciebie, że skoro tylu czarnych koleżków od tego czasu przestało zrywać banany i dorobiło się ciężkiej forsy, niby dlaczego ja miałbym być od nich gorszy. Też chodziłem do szkoły. Co prawda, rzadko, jak wiesz, ale za to w PRL. A nasza szkoła wcale nie jest zła. No i teraz po dziesięciu latach jestem menadżerem, mam własne przedsiębiorstwo, zatrudniam dwudziestu ludzi. Ja" - i wręczył mi swoją wizytówkę, na której stało jak byk, proę pana: Mat Pytel. Engineer-manager: „Od kiedy ty jesteś inżynier? Skończyłeś polibudę?" - zdziwiłem się. „W Oliwie. Mówiłem ci. Najlepsza szkoła - zaśmiał się Jęzor i posłał kelnera po kolejną wódkę! - Tu trzeba mieć - klepnął się w głowę - a ja zawsze miałem." „W to nigdy nie wątpiłem. Zawsze wierzyłem w twój geniusz, Jęzor" - zapewniłem go. 1 Karta kredytowa, którą posługują się Kanadyjczycy podczas zakupów. 2 Homar na gorąco z sałatą i malinami, w occie i oliwie. 110 jsfo widzisz. Mister Pytel nie ginie" - rzekł z dumą. W duchu przyznałem mu rację. W końcu przed kim miał się chwalić, jak nie przede mną, proę pana?! Tylko ja znałem tę stróżówkę, z której startował. Śmieliśmy się z jego nazwiska, kurza melodia, a teraz Pytel panisko! Lepszy niż Szczawiński. I każdy neptek wymówi, nie?! Pytel. Very nice. „I gdzie teraz bytujesz?" - zapytałem. „W Honolulu, stary" - odparł wesoło. „Żartujesz! To Makuszyński chyba o tym wspominał, w każdym razie o Pacanowie na pewno" - zaśmiałem się. „Surę. Ja zawsze śladem naszych bajeczek. I zapewniam cię, że Koziołek-Matołek wcale takim baranem nie był. Wiedział, gdzie iść..." „Sądząc po tobie, na pewno" - zgodziłem się wypijając kolejną wódkę. Z tymi bajeczkami to może mnie trochę wpędził w maliny, proę pana, za to homar z malinami był cycuś. Prima! - stwierdził pan Zdzich cmokając głośno. - Wierzę. Pan to zawsze tak smacznie opowiada - przyznałem ze ślinką. - No, widzisz pan. I jak tu nie pytlować jęzorem?! Nie da rady. Nie da rady, kurza żyła, wszystkiego nanieść w kalendarzyk. I zaplanować. Masz pan najlepszy przykład. A pimlN ________ZDZICH________ O BIAŁYM SZALEŃSTWIE - Mówiłem już panu, że jestem amatorem wędrówek i sportów zimowych. W Polsce wszystkie wyższe kopki zaliczyłem, włóczyłem się też z plecaczkiem Szlakiem Orlich Gniazd. Z tym że preferowałem raczej samotne wyprawy lub w kilku. Wczasy stadne wybitnie mi nie odpowiadały. Na deskach i łyżwach jeździłem od dziecka. Ojciec mnie w ten sport wkręcił, 'jako miłośnik białego szaleństwa. Pamiętam, jak mnie pierwszy raz zabrał, proę pana, to nasz sprzęt śmiało dziś oddać by można do muzeum sportu i turystyki. Kijki z bambusa, kurza melodia, narty drewniane. Po każdym zjeździe trzeba je było legalnie smarować woskiem lub świecą. Narciary skórzane wiązane na haki, tych dziurek na sznurowadła było chyba ze trzydzieści; nim człowiek jeden but zawiązał, to trwało godzinę. Ojciec, jako honorowy szlachcic, z wyciągów nie korzystał. „To zabawa dla ceprów - mówił - a my, Zdzisławie, wspinać się będziemy jak starzy Polacy" - i dumnie z plecaczka wyjął foki. Nie wiem, czy pan się orientuje, co to jest? Ta foka, proę pana? Otóż to zwierzę nakładało się na spód nart, sierścią na sztorc i pod włos, że tak powiem, forsowało się stok, kurza melodia. W ten sposób narty się panu nie ślizgały, proę pana, i mógł pan normalnie wspinać się w górę, nie stosując tak zwanej choinki, czy innych cudów. Wtedy był to wynalazek na miarę epoki, dziś budzi śmiech i rozrzewnienie. Niby w teorii te foki miały ułatwiać wspinaczkę, mnie jednakowoż dały ostro w kość, proę pana. Na szczęście te foki zaserwowane przez ojca nie zraziły 112 mnie do nart i na deski starałem się wyrywać każdej zimy. W kawalerskich czasach było to bez problemu, byle się dostać do pociągu - reszta to frajer. Ale i na pociąg do Zakopcą były sposoby. Skakało się przez okna i zawsze to jedno miejsce siedzące człowiek wywalczył. A nawet jak przekimał podróż na korytarzu, też tragedii nie było. Gorzej było w późniejszym okresie. Ostatnie dwa lata przed wyjazdem w górach niestety nie byłem... - pan Zdzich przerwał na chwilę opowieść i zapalił nowego papierosa. - A tu w Kanadzie - podjął znowu - no, to wie pan. Nie muszę panu tłumaczyć. Biegam głównie za gotówką, mniej na nartach. Mortgage i raty mnie dobijają. Ale w tym roku postanowiłem z tym skończyć. Nie można się tak zastać i zupełnie skapcanieć. Ja piwko lubię, ono mnie też, kurza melodia, a z tej wzajemnej miłości owoc dość niebezpieczny - pan Zdzich wymownie klepnął się w trzymany mocno na pasku brzuszek. - Potem nim człowiek się obejrzy już własnych butów nie zobaczy. Bańdzioch mu wszystko przysłoni. Już od dwóch lat planuję po Kanadzie się ruszyć, kolegom Eskimosom powiedzieć haj, na razie to jednak w sferze mitów. Wszystko rozbija się o „badżet". Natomiast narty są w zasięgu ręki. Sprzęt trochę drogi, ale w granicach możliwości. Udało mi się zdobyć na sale1 bardzo ładne nartki dla siebie i Sewka i postanowiłem powoli wciągać go w białe szaleństwo. Może nie tak ostro, jak mnie mój ojciec, o foki w Kanadzie trudno, ale hartować. Wskoczyliśmy więc w bryczkę i kopnęli się pod Mississaugę2 na pobliskie górki. Kasprowy to nie jest, kurza melodia, zjazdy żałosne, ale na umiejętności Sewka taka ośla łączka w sam raz. Wbiłem więc gnoja w kombinezon, jak kosmonautę, i niech się rekin uczy. Cała operacja przypięcia desek trwała minutę. Tak jak nie lubię plastiku, proę pana, to w tym wypadku musiałem błogosławić pomysłowość ludzką. Dwa ruchy i wsio. Nawet paski u kijków tak wymyślili, że nie trzeba się męczyć z wyjmowaniem ręki. Wszystko z tworzywa. Bambus tylko ja pamiętam. 1 Wyprzedaż. 2 Miasto pod Toronto. P«n Zdzich w Kanadzie 113 W tym naszym sprzęcie szpan w Polsce byłby wielki, tu oczywiście to normalka, bo każdy ma podobny. Jedynie dwie staruszki zobaczyłem w pumpkach i grubych skarpetach po kolana. Zrobiło mi się miło na sercu, jakbym dorożkę zobaczył na Bay Street. Widać stara narciarska wiara na całym świecie była jednaka. Przystąpiliśmy z Sewkiem do zjazdów. Na wyciąg go jeszcze nie mogłem zabrać, bo trochę za mały, więc trenowaliśmy u podnóża górki. Muszę przyznać, że rekin nawet zdolny i dość twardy, bo orły w śniegu go nie zrażały i rwał się do walki jak stary. Ze skręcaniem był kłopot, szusował, gdzie narty poniosą i wciąż byłem w strachu, że z kimś się zderzy. Gdyby się, nie daj Bóg, połamał, nie miałbym po co wracać do domu. Krycha mi bowiem z góry zapowiedziała. Los jednak czuwał i Sewek tylko raz rozjechał zawodnika równej co on klasy. Natomiast ja, muszę się panu przyznać, że spocony byłem jak myszą, pracowałem bowiem za cały wyciąg. Sewek wciąż wołał: „Tata! Jeszcze! Come-onlx'>'' A niech to, kurza melodia. Narty leciały mu do tyłu, ja go do przodu... Choinki za Chiny nie umie się nauczyć. W tym wypadku stara foka by się przydała. Krótko mówiąc, panie Marianku, tej wolnej soboty pracowałem jak pańszczyźniany chłop. Ojcowiznę swoją odrobiłem za cały tydzień. Byłoby dużo gorzej, gdyby nie mój dobry wzrok. Na stoku zjeżdżała śliczna blondyna z córeczką. Była wspaniale ubrana w piękny kombinezon i znakomicie kręciła. Aż przyjemność było popatrzeć. Miss tej oślej łączki, to pewne. Coś mi się to nie podobało i podciągnąłem Sewka bliżej. I w rzeczy samej mój nos mnie nie zawiódł. Po chwili blondyna się odezwała czystą polszczyzną: „Uważaj, Aniu, kotku. Za bardzo dziś szarżujesz." Byłem więc w domu. Podszusowałem szarmancko na moich nowych deskach i powiedziałem: „Miło mi, proę pani, na tej górce pod Mississaugą poznać zakopiańską szkołę jazdy. Tak tylko kręcą na Kasprowym, kurza melodia." Blondyna się ucieszyła i po tym komplemencie było już dużo łatwiej. Okazało się, że reprezentuje Kraków i w Zakopanem 1 Chodź! 114 rzeczywiście bywała często. Była rozmowna, ja też milczkiem nie jestem. Zdążyła mi powiedzieć super ciekawostkę. W zeszłym tygodniu była na nartach. Wsiadła na wyciąg z dwiema koleżankami z pracy i jak wysiadły na górze, to jednej z nich kierownik klubu wręczył nagrodę: wyjazd w Alpy francuskie na dwa tygodnie, pokrycie kosztów podróży, wszystko, proę pana. Jakaś francuska firma w ramach reklamy to zafundowała. Wyobraża pan sobie? - żaliła się. - Byłam o krok od szczęścia i taki pech. Ale z drugiej strony - pocieszała się - i tak bym do Francji nie mogła wyjechać, bo złożyłam o łanded immigrant. I skończył mi się paszport. Więc w sumie nie ma co żałować" -zaśmiała się wesoło. Skorzystałem i podrzuciłem jej na chwilę Sewka. Chętnie się zgodziła. Dzięki temu parę razy mogłem swobodnie zjechać z górki. Trening Sewka okazał się też dużo łatwiejszy, bo zjeżdżał teraz spokojnie z Anią. To jest przynajmniej dobre, proę pana, że prawie na każdej górce spotkamy kogoś z kraju. A wtedy dużo łatwiej kręcić, kurza melodia. pjmusi ZDZICH O OWOCU SWYCH STARAŃ - Pamięta pan zapewne moją wyprawę do Immigration Office i Konsulatu? Otóż parę dni temu zjawił się owoc moich starań -Grażynka! Młodsza siostra Krychy. Grażynka pierwszy raz w strefie zachodniej, za granicą była tylko w Enerdowie i Czechosłowacji, więc wyobrażasz pan sobie jaka reakcja?! Pełen szok dla organizmu. Wyjechaliśmy po nią na lotnisko ze wszelkimi honorami. Ja nawet zaopatrzyłem się u Chińczyka w wiecheć, pięć róż, kurza melodia, niech wie dziewczyna, że szwagier nie pętaczyna. Sroce spod ogona nie wypadł. Szlachectwo zobowiązuje. Przybyliśmy na czas i czekamy grzecznie całą delegacją na przylot naszych bohaterskich linii. Teściówka cała w nerwach, z emocji aż malinowych wypieków dostała, Krycha też, widzę, jak tygrysica po klatce chodzi, tylko my z Sewkiem spokojni. Mówię to trochę w przenośni, proę pana, bo Sewek, jak na złość, dostał świra i z nudów zaczął rozrabiać. „Weź! Zrób coś z nim! - woła Krycha. - Bo mu tak przyrżnę, że na całe życie zapamięta!" „Nic mu nie przyrżniesz - mówię - bo tu dzieci są nietykalne i jak by ktoś zobaczył, że maltretujemy bachora, to by nam dopiero dali wyćwikę?!" „Ale dlaczego ich nie ma, Zdzisiu?!" - zaczęła labidzić teściówka. Jakby w odpowiedzi poinformowano nas, proę pana, że z powodu złych warunków samolot opóźni się o godzinę. Teściówka w lament: „Co on powiedział?! Oni pewnie przed nami ukrywają!" - powtarzała jak motorek. 116 Nic nie ukrywają, mama nie wariuje, tu katastrof się nie zataja, wolny świat, kurza melodia, jak by się rozwalili, to by powiedzieli - pocieszam ją jak mogę. - Grażynka, co prawda, leci ruskim klekotem, ale za to z naszym pilotem! A nasi piloci nawet na klombie w ogródku mamy wylądują." Kobita jednak nie daje wiary, jest wyjątkowym czarno widzem, proę pana. Na zapas węszy nieszczęście. No nic. Przeżyliśmy to jakoś, kosztowało mnie to coca-colę, bo z Sewkiem nie dało rady wytrzymać, wreszcie zachrypnięty głos zameldował, że nasza bohaterska załoga wylądowała szczęśliwie na lotnisku Mirabelle. W naszym światku zakotłowało się. Przedstawiciele przewozowych firm poderwali się do lotu w oczekiwaniu na klientów, których mieli wieźć do Toronto za drobną opłatą pięćdziesięciu doli od łba. My też nerwowo przebieramy nogami. Pasażerów jednak wciąż nie widać. Teściówka znów wpada w popłoch: „A może ją cofnęli, Zdzisiu?!" „Jak ją nasi nie cofnęli, to Kanadole też nie. Mama się nie boi." Na koniec, proę pana, tłumek naszych wywalił na płytę. Wśród oczekujących podniosła się wrzawa. Wszyscy zaczęli wspinać się na palce i machać. Krycha z teściówka jedna przez drugą: „Gdzie ona jest? Nie widzę Grażyny?! Nie ma jej!" - terkotały. „A to kto?! Duch Święty?! Duch Święty w czarnych lisach nie chodzi!" - i pokazuję im Grażynkę. jjNo, rzeczywiście. Jest! - przyznają z ulgą. - Ale skąd ona takie futro zdobyła?! Jak ja wyjeżdżałam, to go nie miała?" - dziwi się teściówka. jjMama wyjeżdżała w lecie, a teraz jest zima. Miała czas skompinować" - wyjaśniam spokojnie. 33N0, cóż ona tak stoi?!" - znów zaczyna denerwować się teściówka. Mimo że to nie był trzynasty, proę pana, wszystko szło wyjątkowo pechowo. Jak już był samolot i pasażerowie, to bagażu znów zabrakło Konwejerek wciąż na pusto ganiał. Rozumiem u nas. e tu, kurza melodia?! Na koniec pojawiły się pierwsze walichy. szynka była tak skoncentrowana na wyłapywaniu swoich ell> ze nawet na nas nie patrzyła. Dopiero jak je chwyciła, 117 uśmiechnęła się zwycięsko. Obładowana jak wielbłąd zaczęła iść w naszym kierunku. „Nic mi nie zabrali! Wszystko przewiozłam! - rzuciła w pierwszych słowach padając radośnie w nasze ramiona. - Jezu! Skonam w tym futrze! Do końca nie wierzyłam, że wyjadę! Co ja miałam, mamusiu! Sewek! Jakiś ty duży?!" - zdziwiła się podnosząc go w górę. „Co masz dla mnie?!" - zapytał Sewek i zaczął szarpać jej torbę. „Zostaw ciocię!" - skarciłem gnoja i poprowadziłem całe towarzystwo do samochodu. Grażynka w międzyczasie wyrzucała z siebie wszystkie przeżycia: „Na Okęciu przetrzepali mi jedną walizkę, ale nic nie znaleźli..." „Moją broszkę przywiozłaś?" - zapytała teściówka. „I broszkę, i krzyżyk, i grzyby, i wszystko co mamusia prosiła." „No, to dobrze" - uspokoiła się teściówka. „Lisy mi tylko wpisał, ale go mam gdzieś! Potem się będę martwić! Dajcie mi coś pić, błagam, bo skonam!" Kupiłem więc coca-colę, Sewkowi też musiałem odpalić, opił się, rekin, z okazji przyjazdu cioci. Załadowaliśmy wszystko grzecznie do bryczki i ruszyli abratno. Koledzy usługowcy z zaprzyjaźnionych firm również zgarnęli swoją gromadkę i zgodnie z umową odstawiali łebków do Toronto. Mogłem podrzucić im Grażynkę, w końcu bzdura pchać się całą rodziną do Montrealu, ale dusza kobiety jest nieodgadniona. Obydwie z teściówka uparły się, że osobiście chcą powitać Grażynę na lotnisku. Co w takim wypadku robić? Trzeba było spasować. Grażynka nie mogła ochłonąć. Wciąż rozglądała się po autostradzie i oczka latały jej jak na szypułkach. „Jezu! Zdzisiu! Ani jednego malucha?! - wykrzykiwała w zdziwieniu. - A to co jest? Cerkwie?!" - wskazała palcem błyszczące w słońcu kopuły. „Nie cerkwie, tylko silosy, wariatko - wyjaśniłem. - Tu rolnictwo jest zmechanizowane. Wszystko na wysoki połysk. Gnojówki na podwórku nie zobaczysz." Sam się zdziwiłem, że zrobił się ze mnie taki Kanadol. Ale lubię sprawiedliwość. Co prawda, to prawda. 118 Późno nocą przybyliśmy do Toronto. „Boże?! Jak wy mieszkacie?! Ja złożyłam papiery w spółdzielni i po znajomości otrzymałam kolejność, bo normalnie bez kolejności ludzie czekają. Przez całe życie takiego domu bym się nie doczekała!" Grażynka przystąpiła do otwarcia walizek. Sezam z prezentami wywalił się na podłogę. Sewek rzucił się jak szakal na zabawki od dziadka, dostał też kupę książeczek bardzo ładnie wydanych. Ja najbardziej ucieszyłem się z pamiątkowego albumu i szabli, którą dostałem kiedyś od wujka. Od dawna chciałem ją sprowadzić i wreszcie Grażynce udało się przewieźć. „Jak tyś to zrobiła, dziewczyno?" - zapytałem. „Mam swoje sposoby - odparła. - Celnik nawet wymacał, ale przymknął oko. Jakoś go zabajerowałam." „Nie dziwię mu się - mówię. - Z twoją urodą nie sztuka..." „No, no, szwagier" - zaśmiała się Grażynka zadowolona z komplementu. „Jedyny eksport jaki nas dotąd nie zawiódł to dziewczyny i araby. Bo nawet z szynką i wódką nas wypierają" - zażartowałem. „Widzi mama, jak on nas traktuje?! - niby to oburzyła się Grażynka. - Szablę mu przywiozłam, a on... W gruncie rzeczy nie powinnam. Szczerbiec i arrasy udało się ściągnąć do kraju z Kanady, a ty wywozisz z powrotem... Taki jesteś patriota, Zdzisiu?!" - naśmiewała się ze mnie. No, rzeczywiście, proę pana, może to nie za pięknie, ale bez szabelki trudno funkcjonować, kurza melodia. A teraz inne życie. Człowiek się czuje jak Wołodyjowski. Można iść do ataku. Teściówka podała do stołu. Grażynka rzuciła się na żarcie, jakby wyszła z obozu. 3,Boże! Kabanosy! Sześć lat nie jadłam! I polędwica?!" Nie mogła się nadziwić. Najbardziej wcinała cytrusy, proę pana, banany, mandaryny. 53A to mechate zielono to co?" „Kiwi" - mówię. 33T0 OWOC?" sjPewnie, że nie grzyb. Skosztuj" - i obrałem jej ze skórki. 119 „Całkiem niezłe. Zawsze myślałam, że kiwi to pasta do butów" -zaśmiała się. „Pasta kiwi but ożywi - westchnęła teściowka. - Była taka reklama przed wojną..." „Przed którą, mamusiu?" - zapytała Grażyna obierając kolejnego banana. „Mniejsza. Grunt, że jesteś. To najważniejsze" - rozrzewniła się pani Jadwiga. „W końcu moja zasługa, mamo" - dorzuciłem skromnie. „To prawda, Zdzisiu" - przyznała teściowka szczęśliwa z przyjazdu córki. „Cieszę się, mamo, że mój owoc pracy choć raz został doceniony, kurza melodia." „Oj, został, Zdzisiu - potwierdziła Grażynka. - Wciąż nie wierzę, że udało mi się wyrwać z komuny" - i zwycięsko chwyciła za figę. ZDZICH U CEZAREGO PYZLA - Ostatnią sobotę spędziłem wyjątkowo miło, bo nad Czeremoszem, proę pana, czyli u Cezarego Pyzla z Kułomyi, którego śpiewnej mowy słucham jak najlepszego koncertu, kurza melodia - rozpoczął pan Zdzich. - Pan Cezary zapraszał niby to na „pluteczki przy kuminku", bez żadnej przyczyny. Teściówka jednak szybko wykryła, że w środę Cezarego, więc na spóźnione imieniny proszeni jesteśmy. Od rana też kręciła loki i szykowała urodę. Muszę sprawiedliwie przyznać, że po tej renowacji wyglądała super, nie dużo gorzej od córek. Z tyłu liceum, z przodu muzeum. Nie, nie, ale naprawdę fajnie. Babiniec mam udany, jak pan wie. Nie ma się czego wstydzić. Na szczęście prezenty mieliśmy zabezpieczone. Grażynka świeżo przywiozła z Polski wódeczkę, kasetkę z Cepelii i widoczek Zamku Królewskiego. Po drodze kupiliśmy kwiatki u Chińczyka i ruszyliśmy całą rodzinką złożyć powinszowanie. Teściówka dodatkowo jeszcze upiekła szarlotkę, którą pan Cezary bardzo lubi. Solenizant mieszka w pięknym condo1-, proę pana, z domofonem, ja jako stary łącznościowiec z mety to doceniłem. Wybrałem numerek, głos pana Cezarego odezwał się zaraz: „Pro-szu, najdrożsi, już wciskam guzjik... Welcome, welcome, panie Zdzisju..." Skrót od: condominium - duże mieszkanie w bloku. 121 Gdyśmy zajechali windą na siódme piętro, solenizant czekał już na progu. Na widok Grażynki wykrzyknął: „Nie zawadzi mieć urodę pani Jadzji - i zaczął wyciszać psa, który skakał jak wariat: - Misjek! Stop it! On tak baraszkuje po kurytarzu. Ale proszu się nie bać. My kawaliery spokojne. Nie ukąsim!" -zapewniał solennie. Sewek jednak nie dawał wiary i na wszelki wypadek odganiał Miśka ciupagą świeżo przysłaną od dziadka. „Jaki z ciebie góral?!" - pochwalił Sewka pan Cezary. „Z Pułoniny" - zażartowałem i przystąpiliśmy do składania życzeń. Kiedy wręczyliśmy prezenty, pan Cezary zaczął nas upominać: „I na cóż tyle wydali na starego dzjada?! Toż to szalieństwo, pani Jadzju!" W duchu jednak promieniał ze szczęścia. Każdy lubi być uszanowany, kurza melodia. Oprócz nas było jeszcze parę osób, wśród nich porucznik Maśliński, bardzo miły gość. „On też z Zakucja, krajan - przedstawił go pan Cezary. - My z Wieś jem razem wojowali. A znamy się? Lepiej nie mówić. Wystraszyliby ich. Stare dzjadki." Stół był wspaniale zastawiony, proę pana, bo pan Cezary sam świetnie gotował, przez wiele lat był kucharzem i, jak już panu mówiłem, prowadził sklep mięsny z własnym wyrobem wędlin. Jego ojciec w Kołomyi był masarzem i pan Cezary lubi powtarzać: „My nigdy świń nie lubieli. Chyba, że w kiełbasce. A kiełbaskę robili naprawdę perfekt. Wiesju świadkiem..." „To prawda - przyznał porucznik Maśliński - takiego salcesonu jak u twojego ojca, Czarek, to już nigdzie nie jadłem. Ale myśliwska i zadnieprzańska też była świetna..." „Dla mnie każda dobra. Nawet kartkowa - wtrąciła Grażynka. -Takich wspaniałych wspomnień nie mam." „No właśnie - przyznał porucznik - każdy tę Polskę w innym stanie opuścił. Z naszej kresowej nic nie zostało. Tylko jeszcze my przy tym stole. I stare zdjęcja..." „Dlatego ja tak lubię z wami rozmawiać, panowie. To tak jakbym Potop czytał, kurza melodia..." „Bo był to potop, panie Zdzisju - przyznał pan Cezary. - Z naszych stron tylko Czeremosz się ostał. A i to skazili..." 122 Sewek nie wytrzymał tej dyskusji i zaczął się bawić z Miśkiem. Targał go za ogon i teściówka była cała w strachu, że pies go w końcu dziabnie. Nic mu nie zrobi, pani Jadzju - uspokajał ją gospodarz. - Do dzieci on jak cjelę. Łagodny." Z tym psem to też oddzielna historia, proę pana. Jak pan Cezary był z wizytą w Polsce w 1981 roku to zatrzymał się w hotelu Victoria". Wyszedł raz na tyły gmachu i widzi: pies w odpadkach grzebie. Pan Cezary do niego, a ten nawet nie ma siły uciec. Drży tylko i smutno patrzy w oczy. „Co było robić? - mówi pan Cezary - wziął psinę do hutelu, portierowi dulara dał, żeby nie szczekał na nas, churoba, i dopieru psa do wanny, wyszorował, dał jeść, a jak dał jeść, to on już za mną jak cjeń. Nie opuszcza. Z początku myślał znajomym dać, ale nikt takiej maszkary nie chciał. Parchaty, sierść wyłazi, nu okropność!" Krótko mówiąc, proę pana, był to wiejski kundel, który prawdopodobnie się zagubił podczas pogrzebu Kardynała Wyszyńskiego. Zlazł chłopu z wozu, potem biegał w kółko po placu i czekał na swego pana. Ze strachu dostał kołomyi. Ale nawet w pieskim życiu trzeba wiedzieć, kiedy zeskoczyć z woza. Misiek wiedział, miał tak zwanego czuja i w ten sposób z wiejskiego kundla stał się arystokratą. Nawet łańcuchowy pies, proę pana, jak go spuścić na wolność i dać dobrą michę, nabiera rasy. Teraz, jak pan Cezary idzie z nim na spacer, to wszyscy pytają: „What an original chow-chow?"1. Wszyscy za chow-chow go biorą i za Chiny nie mogą rozpoznać. No, bo ten Misiek rzeczywiście puchaty, sierść teraz na nim jak na niedźwiedziu, kroczy dumnie, panisko. Nikt by nie powiedział, że wiejski kundel. Jeden Kanadol tak się napalił, że pięć stów chciał za Miśka dawać. Pan Cezary mówi, że z poprzedniego wcielenia tylko jedna rzecz Miśkowi została: „Nie lubi policjantów i Murzynów. Jak któregoś zobaczy, drze się jak choliera!" i °> że glin specjalnie nie lubi, to ja w pełni rozumiem, proę pana. W końcu z Ludowej się zerwał. Z naszej budy startował. 1 Co za oryginalny chow-chow? 123 Ale Murzynów? Jedyne wytłumaczenie, że kiedyś miał głupie szczęście, kominiarz mu ostro przyładował i teraz ma uraz. Na wszystko co czarne szczeka na zapas. Jedno jest pewne, kurza melodia. Tą opowieścią o Miśku pan Cezary całkiem zawojował teściówkę. Ona jest wypróbowaną przyjaciółką zwierząt, jak pan wie. W Gdańsku ma całe ZOO. Jak tylko to usłyszała, zaraz zaczęła wzdychać: „Boże, co tam moje koty?" „Żyją na kocią łapę, nic się im nie dzieje. Mamusia nie jojczy" -mówię. „Taka ostra zima, Zdzisiu..." „To trzeba je było zabrać, żeby emigrowały jak Misiek" - zażartowałem. „Tak gadasz. Ja bym nigdzie nie wyjechała. Młodzi to co innego. Nie przesadza się starych drzew - powtórzyła swoją ulubioną śpiewkę. - Ja do wielu rzeczy się tu nie przyzwyczaję. Do braku wiary. Chowania dzieci. Tu dzieciom wszystko wolno. Rozbrykane, rozchuliganione. Żadnej kary. Nawet na nocnik nie przymuszą, żeby broń Boże nie wpadł w kompleksy. Do trzech lat z pieluchą gania. Widział to świat?" „Co kraj to obyczaj, pani Jadzju" - próbował łagodzić gospodarz. „Nie, nie panie Cezary. Nie przekona mnie pan - upierała się teściówka. - W kościele też. Namówiłam wreszcie jedną młodą, żeby z synem poszła w niedzielę na polskie nabożeństwo. Ksiądz zaczął rozdawać opłatek ludziom przystępującym do komunii, a chłopak trąca matkę i na cały kościół: »Mama! Mama! Come on! Czipsy dają!« Myślałam, że ze wstydu skonam..." Jak na złość Sewek wtrącił się do tych wywodów i podobnie jak ten chłopak w kościele zawołał: „Babcia! Lookf1 Prysznic mi się na nosie zrobił!" „Jaki prysznic?! Dziecko?! Co ty mówisz?! Pryszcz ci się zrobił, kochanie..." „Ale boly!" - z fatalnym akcentem skarżył się gnój. __________ 1 Zobacz! 124 Babcia widać zorientowała się w śmieszności sytuacji, bo samokrytycznie dodała: „No, właśnie. Ja tu na innych, a mój własny wnuk nie lepszy..." Niech się mama nie przejmuje - mówię. - Mógł mu shower1 na nosie wyskoczyć. Byłoby gorzej." W każdym razie Sewek oblał babcię zimną wodą i na chwilę zatruł dobry humor. Pan Cezary długo nie dał jej się smucić i wzniósł wysoko kieliszek: „Pani Jadzju! W imieniu Pulonii naszej najstarszej mówię pani. Nie będzie tak zlie! I z Siewka będzie dobry Poliak! Ciupażkę już ma." Ta ciupażka nieco uspokoiła teściówkę. Wypiła drugi kieliszek, co na nią rekord, proę pana, i z malinowymi policzkami na twarzy oświadczyła: „Jak sobie wychowają, tak będą mieć. A nam starym i tak nic do tego. I tak nie dożyjemy" - co na toast imieninowy nie było może najlepsze, kurza melodia, ale na szczęście solenizant nie zwrócił na to uwagi. 1 Prys: zmc. 125 p#mLn ZDZICH O ARTYŚCIE GREGORY - Znany już panu Lolek Wolf, Horacy bez pracy, poznał mnie z innym modelem latającym, niejakim Grzesiem Trzaską, malarzem, podpisującym swe prace ksywą Gregory, wychodząc ze słusznego założenia, że jego proste nazwisko, podobnie jak moje, proę pana, jest tu nie do wymówienia. Trzaska był znanym artystą w Polsce, dość panu powiedzieć, że zainteresowali się nim nawet Amerykanie i postanowili wystawić w znanej galerii w Nowym Jorku. Grzesiu niedbały o swe interesa wykupił bilecik na trzynastego grudnia, uważając, że trzy dni w zupełności mu wystarczą na rozwieszenie obrazów. Inny kiblowałby już od miesiąca, ale Grzesiowi się nie-spieszyło. Ciekawiej było w kraju. Za ostatnie pieniążki wydał pożegnalne party i z wolna szykował się do odlotu. Przyjaciele na konto jego przyszłych sukcesów wyżarli mu dokładnie lodówę i ogołocili mieszkanko. Został mu tylko dmuchany materac. I na tym materacu zastał Grzesia stan wojenny. Dobrze, że miał gdzie spać i kolega, któremu odnajął mieszkanko, łaskawie zgodził się poczekać. Łączność odcięta, proę pana, galerii zawiadomić nie ma jak, no Gregory Pech, można powiedzieć. Amerykanie, ludzie interesu, co ich obchodzi, że pan Trzaska w potrzasku? Umówił się, ma być. Grzesiu latał jak kot z pęcherzem, tłumaczył organom, że ma wystawę, promocja polskiej sztuki, i inne bajery, ale wie pan... Niezgłębiony organ WRON-y. Na tym bieganiu zeszło mu pół roku, kurza melodia. 126 Gdy wreszcie szczęśliwie wylądował na amerykańskiej ziemi, to właściciel galerii powiedział mu bye. Teraz przyjeżdżasz?! Teraz możesz się sam powiesić. Ja w ciebie władowałem two thousand bucks1, kochany i nie myślę dalej tracić. Grzesiu tłumaczył, że stan wojenny, „Solidarność", łamanie narodu, a ten mu dobra, dobra. Money is money2. Aż tak bardzo Polski nie kocham. I z planowanej szumnie wystawy został Grzesiowi jeden obraz: wielkiej nędzy i rozpaczy, proę pana. Trzaśnięty z dwóch stron Grzesiu Trzaska nie załamał się. Postanowił dalej walczyć. Wylądował w Toronto i powiększył stadko naszych artystów--plastyków, które według moich obliczeń jest tu wcale liczne. Każdy z tych plastusiów robi, co może. Jeden maluje ściany, proę pana, drugi uczy rysunków dentystki, trzeci próbuje wbić się w rynek proponując podobny kicz co Kanadole, tyle że za pół ceny. Nie nasz Grześ. Nasz Grzesiu ambitna sztuka. Twierdził, że glory will come to Gregory3. „Nie po to wyrwałem z Polski - klarował mi - żebym tu malował bobra na żerowisku. Aż taki głodny nie jestem. Ja wiem, że to się tu podoba i to, co oni z dumą wieszają w salonie, to ja bym nie powiesił w klozecie - nie można jednak tak schlebiać bezguściu. Naród na Disneyu chowany, kaczor Donald wciąż w większym respekcie niż Leonardo da Vinci - trzeba ich jednak uczyć smaku. Nie wszystko co blikuje jest piękne. Bo oni w guście jak Ruski. Byle kolorek ostry i wszystko z naturą się zgadzało." „No, dobrze, Grzesiu - mówię - ale nie bądź fantastą! Nie nauczysz karpia śpiewać, kurza melodia. Jak oni są na etapie jelenia na rykowisku, to nic nie poradzisz..." „Okay - przyznaje Grześ - lecz się starać trzeba." No i się stara. Grześ maluje, nikt nie kupuje. Do tego ceni się wybitnie i poniżej tysiąca doli żadnego Gregorego pan nie nabędziesz. Nie można sprzedawać poniżej kosztów - twierdzi. Za talent też trzeba liczyć. Dość powiedzieć, że gdyby nie Halinka, siostra miłosierdzia z Olsztynka, która się nim zajęła, to nie wiem, jak by to 1 Dwa tysiące dolców. 2 Pieniądz jest pieniądz. Dosłownie: przyjdzie sława do Gregorego. 127 podciąganie Kanadoli wypadło. Takiego bowiem niedołęgi życiowego to ja dawno nie widziałem. On w ogóle nie wie, na jakim świecie żyje. I że go jeszcze nie stratowali, to tylko tej biednej dziewczynie zawdzięcza. Ta wierzy w jego twórczość - i poświęca się. W przypływie zwątpienia mówi do mnie: „On jest tak roztargniony, że zapomina ode mnie odejść. Tylko swą sztukę kocha..." I rzeczywiście, roztargniony jest strasznie. Parę razy wziąłem go na zakupy do Noba1, no to strach, proę pana, go zostawić między pólkami. Halinka daje mu twardy spis towarów, co ma kupić, ale gdzie tam! Biedny Gregory miota się między stoiskami, kurze nogi wrzuca do cudzego wózka, poczem pcha wszystko jak swoje, facet biegnie za nim, krzyczy: „Mister! It's minę!"2 Grzesiu przeprasza, pardon, pomyłka, za moment powtarza ten sam numer. W końcu ja muszę jego wózkiem jeździć. Nie dość, że dowożę ofiarę, to jeszcze w środku hali muszę pilnować. Ponieważ na cenach się nie zna, a ma wyznaczony limit, wciąż mnie się radzi. „Czy ja cennik? Swój cennik znasz, kochany..." „To nie to samo" - śmieje się. Nie można się nawet na niego gniewać. Duże dziecko, kurza melodia. Nagle robi wielkie odkrycie: „Zdzichu! - drze się na całą farmę. - Jaja na speciał dają!" - i niesie dwa opakowania. „I cóż tyś mi przyniósł? Nie umiesz czytać? Extra-large3, nie widzisz?! A na special dziś tylko małe dają. Za te zapłaciłbyś normalną cenę..." „O, cholera. Rzeczywiście!" - i Grzesiu pędzi podmienić duże na małe. Za chwilę biega bezradnie koło warzywnego i woła: „Zdzichu! Nie widzę porów! Halinka kazała mi kupić selerek i pory, a tu chyba nie ma..." „Jak nie ma, ślepugo?! A to nie pory Mister Gregory?!" - i wrzucam mu pęczek do wózka. 1 Knob Hills Farms - bardzo znane, najtańsze, wielkie hale targowe w Toronto, których znakiem firmowym są duże rogi byka. 2 Panie! To jest moje! 3 Największy rozmiar. 128 No rzeczywiście - przyznaje z wdziękiem. - Jak ty to wszystko wypatrzysz, Zdzisiu?" - dziwi się. Nie maluję abstrakcji, kochany. Inaczej selerka od porów bym nie odróżnił, mistrzu." Bo u nas seler jest bulwiasty. Jak brukiew" - tłumaczy mi. Sam żeś brukiew, platfusie" - czasem już nie wstrzymię i wale w szale. Ale on i tak sobie nic z tego nie robi. Na innych falach pracuje. Pamiętam raz, spieszymy się, bo zaraz kasy mają zamykać, a ten zatrzymuje się i robi wykład. „Spójrz na te mandaryny, Zdzisiu. Jak one fantastycznie się załamują..." „Chyba w świetle cen"- mówię. „Naprawdę nie widzisz?" - dziwi się. „Ja tylko widzę, kochany, że sześć sztuk dają za dola. I nie truj ty mi, bo nigdy stąd nie wyjdziemy" - szlag mnie już trafił na tego Trzaskę i twardo pruję do kasy. Z artystami inaczej nie można. Może on i geniusz, ale w Knob Hill Farms sierota. Najśmieszniejsze jest jednak to, że niedawno Grzesiu sprzedał swój pierwszy obraz i dostał zaproszenie z innej galerii. W Nowym Jorku, rzecz jasna. Marszand napisał mu w liście, że ceni uprawiany przez niego kierunek i widzi przed nim szansę. Grzesiu na to konto postawił flaszkę i zwrócił mi dług. Długów ma zawsze od groma, a oddaje systemem losowym. Wszystkich dłużników wrzuca do jednego kapelusza, potrząsa i każe ciągnąć. Kto wyciągnie swoją kartkę, temu oddaje. Gdy poszkodowani skarżą się na system, Grzesiu ich ostrzega: „Uważaj, stary, bo wypadniesz z kapelusza". Mnie oddał poza kolejnością. Prosto do ręki. Tak więc, jak pan wyczyta, panie Marianku, o kolejnym sukcesie naszego artysty imieniem Gregory, to będziesz pan już wiedział, że to ten Gregory, który nie wiedział gdzie seler, a gdzie pory. Niekoniecznie jednak trzeba się znać na jarzynkach, żeby sięgnąć ręką po najwyższy laur, nie?! Niby laur też listek bobkowy, przyprawa, ale Grześ to i tak olewa. vjrunt, że mu się światło fantastycznie załamuje w mandarynach. To go najbardziej cieszy. I może dlatego ma takie szanse? Nie myśli pan? Pan Zdzich w Kanadzie 129 A ZDZICH________ WALCZY Z MYSZĄ - Ostatnio byłem zaaferowany domowymi sprawami. W związku z przyjazdem Grażynki stanął problem łóżka. Już teściówka spała w nie najlepszych warunkach i wciąż mi wzdychała do swojej amerykanki we Wrzeszczu, a jak przyjechała Grażynka, zaczęła się klęska. Na razie położyłem ją na tak zwanym dmu-chańcu, ale jak długo można trzymać szwagierkę w powietrzu na materacu pompowanym własną piersią? Sewek, rekin, też nie miał co robić i wyrósł ze swego łóżka. Co dzień więc słyszałem tę samą śpiewkę: „Zdzisiu zrób coś z tym! W końcu jesteś mężczyzną!" Niby jestem, kurza melodia, ale w sprawach meblowych wolałbym nie być. Bardzo tych operacji nie lubię. Ale co robić? Jak trzeba, to trzeba. Na szczęście mój kochany Goodwill przyszedł mi z pomocą i ogłosił w środę sprzedaż dwadzieścia procent off1 dla posiadaczy specjalnych abonamentów. Ponieważ ja taki abonamencik posiadam, jestem bowiem wiernym klientem tej zacnej firmy, marynara świadczy o mnie, udałem się do sklepu wraz z Ryśkiem Doliną, który polował na kawalerską, małą praleczkę. Sprzedaż na abonament była tylko od szóstej do ósmej, udaliśmy się więc z wyprzedzeniem, słusznie przewidując, że takich bystrych jak my będzie więcej. I rzeczywiście, proę pana. W sklepiku już o piątej się roiło, a na co ciekawszych mebelkach wisiała kartka: „Sold." Sprzedane, kurza melodia. __________ 1 Pan Zdzich cieszy się z 20% zniżki. 130 Nie wiem, czy sklepowi tak jak u nas weszli w układy z klientem i zabezpieczają mu towar? Mam nadzieję, że ten wynalazek socjalizmu jeszcze tu nie dotarł, ale kto wie? W każdym razie dwa tanie tapczaniki przeszły mi koło nosa. Natomiast Rysiek strzelił praleczkę za siedemdziesiąt doli z trzymiesięczną gwarancją. Ponieważ nie posiadał u Goodwilla takich chodów jak ja, jako stały bywalec, prosił, abym to wziął na siebie. Zgodnie z nazwą firmy wykazałem więc kwantum dobrej woli i w ten sposób parę doli zaoszczędziłem Ryśkowi Dolinie. Jeszcze mu pomogłem wnieść sprzęt do samochodu. Zniżka z dostawą, proę pana. Ten, szczęśliwy, nie posiadał się z radości. „Ty, Zdzisiu - mówi - jesteś geniusz! Zawsze coś wypatrzysz!" Jak kurka, kurza melodia. Tylko cencika dziobnę. Wszystko przy ziemi, niestety. Do dużych operacji giełdowych nie nadaję się zupełnie. Wielka forsa wciąż przelatuje mi nad głową. Ale nie traćmy nadziei. Żeby pana nie przywalić zupełnie tymi meblmi, panie Marianku, powiem tylko, że u Goodwilla kupiłem połówkę dla Grażyn-ki, natomiast dla Sewka miałem upatrzone coś ekstra, niestety u prywaciarza. W końcu jednak łóżko nie kupuje się na rok, warto więc dać nawet więcej, żeby się podobało. A ten tapczanik w sklepie na Queens róg Parliament Street wyjątkowo mi pasował. Jest to konstrukcja typu Flip-Flap, proę pana, i od tych słynnych komików chyba bierze nazwę. W dzień ma pan grubasa, czyli Flapa, wspaniały fotel, a na noc wyciągasz go pan i z kolegi robi się cienki Flip parę cali od ziemi. Dla Sewka jak ulał, bo nawet jak we śnie spadnie, to daleko nie zleci. Cała przyjemność sto doli, więc niby nie taki majątek. Raz na jakiś czas na syna można się szarpnąć. Wybrałem więc odpowiedni kolorek, plusz w odcieniu zgniłej trawki i załadowałem tego Flipa do mojej mazdy. i rzyjeżdżam do domku, a tam afera. Krycha biega po mieszkaniu i woła: „Zdzisiu! Myszą w domu! Ja nie wytrzymam! Zrób coś, bo zwariuję!" • ?.' .^e dobitka w skrajnym szoku, przerażona, jakby co najmniej lew się u nas zagnieździł, albo ZOMO zjechało na kwaterę, więc próbuję łagodzić. 9- 131 „Myszą też stworzonko, kochana. W końcu nie szczur. Nie ugryzie". „Wszystko jedno! Ja z myszami mieszkać nie będę! Wybij sobie z głowy! Musisz ją złapać! Albo się wyprowadzam! Jedno z dwojga!" „Nie dość, że uporałam się z karaluchami, to teraz mysz. Ja ją od dawna słyszałam, jak chrobotała. I wreszcie się przegryzła, cholera" - biadoli teściówka. „Mama, taka przyjaciółka zwierząt i polnej myszki się boi?" -staram się wszystko załagodzić, ale obydwie kobity na mnie, że muszę natychmiast kupić pułapkę i ją złapać! „Wolnego - odpowiadam. - Nie wszystko naraz. Wniosę mebel, wezmę się za myszę." - I stawiam z dumą fotel. „Co to jest?" - pyta Krycha. „Flip i Flap" - mówię. „Zabawę sobie z nas robisz?" „Żadną zabawę - wyjaśniam - tylko ta zmyślna konstrukcja tak się nazywa - i demonstruję jej leżankę - tak jest Flap, a tak jest Flip" - tłumaczę. „Na żadnym takim Flipie Sewek spał nie będzie! Tym bardziej teraz! Żeby myszy po nim latały!" „Sewek nie król Popiel! Nie zjedzą go!" - argumentuję. Na szczęście Grażynka przysła mi w sukurs, proc pana, i oznajmiła, że ona myszy się nie boi, gorsze rzeczy widziała i żeby nie wariowały. Napięcie trochę spadło. W końcu Krycha zdecydowała położyć Sewka na Flipie, a ja z kolei obiecałem, że jutro kupię pułapki i wydam mysią wojnę. Nazajutrz pobiegłem w okolice Kensingtonu i kupiłem dwa rodzaje pułapek: klasyczną i chińską. Klasyczną to pan zna, na sprężynkę i słoninkę, natomiast chińska jest bardziej podstępna, w stylu azjatyckim. Nad płaszczyzną pomazaną smacznym klejem buduje pan domek z tekturki. Myszą wchodzi do domku, przykleja się łapami i zgarnia pan ją jak swoją. Dodatkowo jeszcze zaopatrzyłem się w trutkę i wysypałem po kątach. Ta trutka podobno działa dopiero po dwóch tygodniach, więc w zasadzie ona jest największą chińską torturą. Ale co robić. Wobec takiego oświadczenia Krychy - albo ja albo my- 132 sza! - nie miałem wyjścia. Musiałem siedzieć, jak mysz pod miotłą i modlić się, żeby skubana się wreszcie złowiła. Zalepiłem też wszystkie dziury gipsem. Zaatakowałem więc ją ze wszystkich stron, jak pan widzisz, wszystkimi dostępnymi technikami, jakie dotąd w kwestii tego gryzonia świat wymyślił. No niestety. Wszystkie mnie zawiodły. Słoninka wyschła, klej w pułapce chińskiej również - cwana myszą za Chiny nie daje się złapać. Widać chytra sztuka. Weteranka. Już myślałem, że jej po prostu nie ma i wyroiła się w nieszczęsnej głowie mojej Krychy. Ale w pewnej chwili pod wieczór sam ją zobaczyłem. Stała pod telewizorkiem obok chińskiej pułapki i bezczelnie patrzyła na mnie. No nie, myślę sobie. Ta zniewaga krwi wymaga. Nic moim kobietom nie powiedziałem, bo krzyk by podniosły wielki, tylko pomyślałem sobie, że pozostaje ostatnia metoda: albo ją oswoić, albo zaopatrzeć się w kota. Artysta Gregory ma takiego potężnego samca, który nazywa się Kmicic. Wypożyczyłbym go do siebie na parę dni i problem byłby z głowy. Udałem się w tej sprawie do Gregorego, który się nawet zgodził. Z góry jednak zaznaczał, że kot nie jest łowny, bo przeżarty i przyzwyczajony tylko do sztucznego. Plastikową myszę może by wrąbał, ale żywej na pewno nie tknie. Nie wie, że to do jedzenia. Degenerat, kurza melodia. Niemniej myszą niekoniecznie musi wiedzieć, że kot jej nie zje i na sam jego widok może wynieść się z domu. Sam zapach kota ponoć wystarczy. Co prawda zalepiłem wszystkie dziury, ale ze strachu zawsze jakąś szparą może się ulotnić. Wziąłem więc tego Kmicica do siebie wraz z dokładnym przepisem jak go karmić i czekam. A tu kot okazał się wariatem. Przyzwyczajony widać do Gregorego jak pies, zaczął się wściekać. Dostał kociego rozumu. Rozpędzał się z całej siły i walił w drzwi. Oszaleć można było. W nocy rozrabiał jak tysiąc myszy. Insza inszość, że i Sewek dał mu popalić, ciągle go szarpał, ciągnął za ogon. Kot widząc, że go rekin na śmierć zagłaszcze, może dlatego tak się bronił. Dość, że po nieprzespanej nocy oddałem wariata z powrotem Grego-remu. 133 - No, dobra, ale co z myszką, panie Zdzisiu? - zapytałem. - Oswoiła się, proę pana. Krycha się z nią pogodziła. Teściówka też. Ten Kmicic tak im dał popalić, że spasowały, kurza melodia. Klasyczna metoda pogonienia kota podziałała. Jak nie na myszę, to na moje kobitki - roześmiał się pan Zdzich. O KAPRYSACH POGODY Tym razem spotkaliśmy się u mnie w mieszkaniu. Na dworzu był mróz i szalała zawieja. Pan Zdzich otrzepał palto ze śniegu i zostawił buty na progu. Z uśmiechem wszedł do ciepłego pokoju. Mimo iż zaznaczył, że przychodzi tyko na chwilkę, przygotowałem się do tej wizyty. Pan Zdzich z aprobatą śledził moją krzątaninę. - Kolacja na dwóch i coś na chuch - stwierdził z zadowoleniem, gdy ujrzał butelkę na stole. - Bez kielicha trudno witać pana Zdzicha! - odciąłem się jego ulubionym rymem, na co on nie pozostał mi dłużny. - W domku pana Radomskiego strzelę zawsze szoferskiego. Szczególnie w taką pogodę. Wariatowatą... Siedliśmy do stołu. - I wędlinka nasza pulonijna oko cieszy. Wuntrubianka - pochwalił mnie pan Zdzich głosem Cezarego Pyzla zaciągając z kresowa. Wznieśliśmy kieliszki. - Może mi ulży - rzekł pan Zdzich - bo łeb mam dziś jak bania. Pewnie na zmianę pogody. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Pan Zdzich nie odzywał się wcale. - Nie będzie dziś żadnej opowieści, czuję. Niemy film - zażartowałem. - No właśnie - potwierdził pan Zdzich - niepotrzebnie pan we mnie zainwestował. Marny ze mnie pożytek. Coraz lepiej rozumiem Krychę, która, jak idzie na zmianę pogody, to wali S1? jak kłoda. A tu w Toronto ta pogoda szczególnie kręci jak 135 w kalejdoskopie, kurza melodia. Rano mróz, wieczór lato. Nie wiadomo jak się ubrać... - Nie narzekajmy, panie Zdzichu. W porównaniu z Europą i tak jesteśmy dobrzy. - To prawda - przyznał pan Zdzich. - W tym roku Dziadek Mróz wyjątkowo dał popalić. Szczególnie w naszym obozie. Jedno co cieszy, że u Rusków najzimniej. Ponoć nawet milicjantom w Moskwie nos odpada, w co ja chętnie wierzę, bo oni w tej służbie szczególnie zawzięci i prędzej czubaryk skona, niż pałę z ręki wypuści. Zimę mają podobnież jak za Niemca w 41, z tym że wtedy mróz ich zbawił, a teraz cierpią za frajer. A my wraz z nimi, jak zwykle. Najgorsza zaraza od wschodu. Najpierw opad z Czernobyla, teraz silny mróz na kila. Raczą nas jak mogą, towarzysze, w ramach bratniej pomocy. Przedtem z węgla nas oskubali, wszystko do nich, kurza melodia, i teraz... - pan Zdzich wzruszył bezradnie ramionami. - Nawet o pogodzie nie można spokojnie. Do tego nas doprowadzili, kurza pala. Właśnie otrzymałem list. Czekaj pan - pan Zdzich sięgnął do kieszeni - mam go szczęśliwie przy sobie. Zaraz go panu przeczytam. Nie ma to jak z kartki - zaśmiał się figlarnie. -W głowie zabrakło, to się człowiek wspomaga papierkiem. Pan Zdzich pokazał kopertę. - Patrz pan, ile to teraz kosztuje?! Znaczków nalepione. Strach pomyśleć. Jedyne co mnie łącznościowca dziwi, proę pana, to że ta polska poczta w ogóle działa?! Fakt graniczący z cudem! I w jakim tempie, spójrz pan? Dziesięć dni od wysyłki. Bomba! Serce dumą wzbiera. Gorzej z treścią. Tu fatalnie. Pisze mi kumpel, czekaj pan... „Kochany Zdzisiu! Co u Ciebie? Pewnie nieźle sądząc ze zdjęć." Naszym wystarczy posłać zdjęcie przed samochodem, a już człowieka mają za milionera. Przynajmniej to dobre. Honor zachowany. Nie muszą znać całej prawdy, nie? I dalej Cesio melduje, proę pana, co następuje. „U nas zima tradycyjnie zaskoczyła pracowników naszych służb i walka z nią trwa na wszystkich frontach. Głównie w gazetach, bo w mieszkaniach temperatura schodzi do dwunastu stopni. Ja do Ciebie piszę w rękawiczkach i kożuchu, który szczęśliwie przywiozłem w swoim czasie z Bułgarii i teraz mi służy. Mam nadzieję, 136 że doceniasz to moje poświęcenie. W sumie i tak mamy szczęście, bo u sąsiadów awaria sieci pozbawiła w ogóle prądu i centralnego, tak że w domu mieli jak w igło. Moja matka nie może sobie darować, że w przypływie głupiego optymizmu wyrzuciła z mieszkania kozę, taki piecyk z rurą, którym zaraz po wojnie ogrzewała. Sąsiadka była przezorniejsza, zachowała trociniak i teraz gwiżdże na państwowe dostawy. Odłączyła się od czerwonych i od razu w mieszkaniu majak w uchu. A trocin wszak w naszym kraju nie brakuje. Głównie w głowach naszych speców od energii." Wyobrażasz pan sobie?! Normalnie państwową pocztą wali, z adresem zwrotnym. Nic się teraz ludzie w Polsce nie boją. I dalej napisał mi, proę pana, co mnie może najbardziej dało do myślenia, zaraz, gdzie to mam. O, jest... „Kiedy wyjechałeś, kochany Zdzisiu, to miałem do Ciebie trochę żalu, że opuściłeś ten nasz okręt i zostawiłeś przyjaciół w biedzie. Ale teraz, gdy tak z Kasią o was rozmawiamy, to coraz częściej zastanawiamy się, czy nie miałeś racji. W końcu człowiek ma jedno życie. I nie musi wciąż drżeć od zimy do zimy, czy mu prądu nie wyłączą. I kaloryfery w styczniu nie trzasną. W końcu nie chodzi 0 nas. Ale o dzieci. Ci co mają teraz niemowlęta?! To może zamiast mieć do kogoś żal, lepiej się cieszyć, że mu teraz ciepło i nie musi szarpać nerwów naszymi spławami. Sam już nie wiem, kochany Zdzisiu. Emigracja też niełatwy chleb, bo nawet jak ten chleb jest i siedzisz teraz w cieplutkim mieszkanku, to na pewno, jak Cię znam, tęskno Ci czasem do naszego zimnego baraku. Przynajmniej marznie się wśród swoich. Sam już nie wiem. 1 doszedłem do wniosku, że głupi byłem, kiedy wydawałem na ten temat sądy. Niech każdy robi, jak mu rozum dyktuje. I serce. Trzymaj się, kochany Zdzisiu, i niech Cię humor nie opuszcza u tych Kanadołi,jak o nich piszesz, i oby Ci się tam jak najlepiej ułożyło, Tobie, Krysi i Sewkowi - zawsze Twój Czesław z Kasią i Agatą." I dopisek, proę pana. „Nie śmiem Cię prosić, ale gdybyś mi mógł przy okazji przysłać lekarstwo dla matki, byłbym Ci wdzięczny. Tu nigdzie nie można dostać. Postarałbym Ci się jakoś zwrócić. Może coś od nas chcesz? Albo bym oddał Twoim rodzicom? Wstydzę się, że zawracam Ci ymgłowę, ale sytuacja mnie do tego zmusza. I znając Ciebie wiem, ze mi nie odmówisz." 137 No, i tak dalej takie tam - pan Zdzich przerwał i spojrzał na mnie wymownie. -1 co pan na to? To był wyjątkowo równy gość ten Cesio. Jeśli on już tak pisze, to musiało go nieźle przygiąć. Pan Zdzich schował wolno list do koperty i sięgnął po kieliszek. - I taka to dola. Nie-Kanadola... - westchnął cicho. - No nic. Byle do wiosny, kurza melodia. Polej pan, panie Marianku. I obyśmy dożyli takich czasów, gdzie zima jest zwykłą zimą, a pogoda pogodą. I z niczym więcej się nie kojarzy. Ale aby takiej szczęśliwej prognozy doczekać, żeby te wschodnie prądy łaskawie się chciały od nas odczepić, musiałaby nastąpić niezła kułomyja w kusmosie! Glubalna - jak mawia Cezary Pyzel. A w taki kaprys aury to ja nie wierzę, proę pana. Mimo wszystko. Aż takim optymistienką nie jestem, kurza melodia. ZDZICH ZREZYGNOWAŁ Z ARMATY - Nie wiem, czy panu meldowałem, że jestem namiętnym hodowcą złotych rybek. W Polsce zawsze miałem akwarium, a tu, jak tylko stanąłem na nogi, zaraz sobie takowe sprokurowa-łem. Każdy ma swojego bzuma. Ja lubię, jak mi coś pływa po mieszkanku. Szczególnie w nocy pięknie to wygląda. Kolorki w akwarium załamują się, woda zielona, widoczek, że człowiekowi zaraz chce się odpływać na Bahama... Sewek odziedziczył widać po mnie to hobby, bo wciąż przy tym akwarium gmera i co i raz woła: „Tata! Rybę kup! Ja nową rybę sce!" Niby dzieci i ryby głosu nie mają, niemniej trzeba się z nimi liczyć, skoro gnój tak tym podwodnym światem żyje... - A czym ma żyć, panie Zdzichu? W końcu rekin! - przerwałem żartobliwie. - That right - zgodził się pan Zdzich. - Na własnej piersi karmiony. Nie było więc rady, tylko musiałem się kopnąć aż pod Mississuagę, żeby uzupełnić rybi stuff1. Wywęszyłem tam bomba sklepik, w którym w niedzielę rybki na special dają i można trafić dużo taniej. Tę centralkę rybną Chince prowadzą, ale trzeba im przyznać, że na bezrybie nie mogą narzekać. Za szkłem aż się mieni, kurza melodia, a przed akwarium też ludzi jak śledzi. Nigdy by pan nie powiedział, że tylu entuzjastów tego rybiego sportu jest w mieście. —¦------------------------------------------------------------------------------------------------------ 1 u: towar. 139 Sklepik zorganizowany super, chociaż sprzedaż za numerkami, czego ja specjalnie nie lubię. Mam uraz z Polski. Mój rekin, rzecz jasna, z mety rzucił się na węża. Zapomniał o rybkach i nic tylko żebym mu węża kupił. Nie będę mu mówił, że węża to ja już dawno mam w kieszeni odkąd do tej Kanady przyjechałem, bo by i tak nie zrozumiał. Próbuję innymi środkami. W końcu jakoś odpuścił, spasował z węża, proę pana, i wziął się za żółwia. A pech chciał, że ja jak na złość wczoraj wieczorem czytałem mu do poduchy bajeczkę pana Brzechwy o żółwiach i krokodylach, jak to grzecznie „żółwie i krokodyle mieszkają wspólnie nad Nilem". Drogo mnie teraz ta bajka kosztowała. Sam sobie zrobiłem kuku, kurzy chrzan. Trudno się teraz dziwić, że dziecko, widząc bohatera swej dobranocki, woła: „Tata! Złów! Ja żłówia sce!" Strzelam okiem na boki, czy aby tu w pobliżu krokodyl do pary nie komaruje i rzeczywiście jest! Herbatnikuje sobie na dnie akwarium pod niskim kamieniem, lekko kłapiąc szczękami. Aligatorek nic fuli size1 na szczęście, ale miniaturka. Sewkowi wsio ryba, podobnego widział w książce na rysunku, więc dawaj męczyć ojca: „Tata! Krokodyla sce teraz z Nila!" O kurzyż grzyb! Zaczynam powoli przeklinać Chińców, którzy zamiast legalnie złote rybki sprzedawać całe terrarium wysadzili. Kołomyję mam w głowie, nad swoim dealem skupić się nie mogę, bo rekin mnie tu ciągle szarpie. No nic, proę pana. Z tego wszystkiego brzanki mi się pomyliły i zamiast brzanki rożowawej kupiłem brzankę z Sumatry, a na dobitek z rozpaczy zdecydowałem się na krok samobójczy, kupiłem mianowicie bojownika syjamskiego, którego wcale nie zamierzałem kupować. Coś mi odbiło. Ten bojownik syjamski piękna rybka, w wodzie mieni się jak paw, ma tylko jedną wadę: rybi zbój, proę pana! Leje się z każdą rybą. Dla niego nie ma to tamto: albo rybka, albo pipka! Innego wyboru nie uznaje. Trzeba go więc trzymać w oddzielnym pojemniczku. Na Tajlandii to te bojowniki specjalnie trenują i normalne zawody urządzają. Takie rybie walki kogutów, kurza melodia. 1 Pełen rozmiar. 140 Znając więc nawyk tego drania, wrzuciłem go do oddzielnego rwiścika. No, ale oczywiście nie minęło parę dni i mój Sewuś, kochane dziecko, z ciekawości wrzucił go do innych rybek. Chciał się przekonać, czy tata mówi prawdę. Na moje wyszło, nie kłamałem, jako ojciec wyszedłem więc bez pudła, ale bez rybek. Brzanki szlag trafił. Żeby już skończyć z moim rybim hobby, to opowiem panu o drugim o którym panu cokolwiek mówiłem: zbieraniu białej broni. W Polsce miałem niezłą kolekcję, głównie bagnety i szable; jedną przywiozła mi Grażynka. Wyczytałem teraz, że jest organizowana aukcja po zmarłej polskiej hrabinie z kresów, postanowiłem tam wpaść, a nuż coś taniego będzie. Przynajmniej trafi w ręce rodaka. Potem po latach daruję swą kolekcję na Zamek i ufundują mi salę imienia Zdzisława Szczawińskiego, kurza stopa! Pomarzyć można, nie? Zaagi to walem więc pana Cezarego i porucznika Maśliriskiego, bo wiem, że oni też się interesują, szczególnie pamiątkami z ich stron, a hrabina z kresów była, więc może coś z Kułomyi przypadkiem się znajdzie. To zawsze loteria. Niestety, większość rzeczy, która poszła pod młotek, nie na moją kieszeń! Kupę srebra i obrazów, biżuteria, piękne szkło, ale nie było co nawet prztykać w palce, proę pana, bo grubsze rekiny mnie wyprztykały. Na takie licytacje fachowcy chodzą, co lepsze rzeczy to wymiotą. Z broni, która mnie interesowała, był rapier, proę pana, i armata z siedemnastego wieku. Taka co pod Chocimiem, kurza melodia, grzmiała. Nawet nie była super droga, dużo poniżej wartości ją w końcu spuścili, bo na armaty mało kto dziś idzie. Tylko taki wariat jak ja, nie?! Kanadole, naród spokojny, wolą sobie inny sprzęt kupić, bardziej pokojowy. Jakiś komputerek japoński. Ja bym tę armatkę nawet kupił, tylko niestety. Kwestia money. W końcu na starym pistolecie skałkowym się skończyło. Bardzo ładny z inkrustowaną rękojeścią. Strzał bez prochu, ale co zrobić. Odbiło mi. W sumie wariactwo, ale jak daje trochę frajdy o warto, nie? He człowiek ma tej przyjemności w życiu? Kiedy przyszedłem do domu, Krycha z mety wskoczyła na "^le: „Po co ci ten pistolet? Oszalałeś?!" 141 „Ciesz się, że nie armata, kobito, bo jeszcze armatę miałem w planie. Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara rękami czarnymi od pługa!" - próbowałem ją wziąć na huki. „On naprawdę ma źle w głowie ten nasz Zdzich - włączyła się teściowka. - Najpierw kupił bojownika syjamskiego, który wszystkie rybki w akwarium pozabijał, a teraz straszy armatą! Niech pan coś mu powie!" - zwróciła się o pomoc do stojącego obok pana Cezarego. Ale pan Cezary zachował się bomba i odparł krótko: „Ja by też kupił takie dzjałko, gdyby for surę wjedział, że ono gdzieś z Zakucja, pani Jadzju!" „Ale po co, panie Cezary?!" - wykrzyknęła zdziwiona teściowka. „Ot, tak. Zęby stało. My wszystkie jak te bujowniki syjamskie, pani Jadzju - ciągnął dalej pan Cezary. - Im też ojczyznę przemianowali na Sri-Lankę, a oni dalej pod starą bandierą występują..." „I zwyciężają, panie Cezary. Całe akwarium mi załatwił." „My aż takich ambicji nie mamy jak ten chaliernik, panie Zdzisju - stwierdził pan Cezary - ale chcjałoby się troszku tej jego siły. Stąd ten sentyment do dzjałka, które car-puszki przygważdżało." Tym pan Cezary rozładował sytuację. Teściowka już więcej nie wytyczała przeciwko mnie działa, tylko grzecznie zaprosiła wszystkich na pierogi ruskie. Tym miłym akcentem zakończyliśmy dyskusję o moim hobby. PJTF1.N ZDZICH W PAŁACU „BELLE VUE" - Lolek Wolf, znany panu szajbus, który ma najdziwniejsze pomysły, zniknął z miasta. Przestano go widywać na Kensing- ton Market1, gdzie lubił ucinać sobie rozmówki ze znajomym Grekiem, właścicielem rybnego, proę pana, ani w okolicznych knajpkach, gdzie łaskawie przychodził na winko. W domku też go nie było, więc wieść gruchnęła, że Lolek wybył z Toronto. Mógł nawet wyjechać na północ do Eskimosów i tam ich dokształcać w jakimś igloo, bo to do niego pasuje. Aż tu nagle, proę pana, otrzymuję telefon i w słuchawce odzywa się jego rozlazły głos: „Cześć Zdzisiu. Jak przędziesz?" „Skąd dzwonisz?" - pytam. „Od siebie" - odpowiada obojętnie. „To znaczy skąd?" „Z Warszawy" - mówi Lolek i śmieje się głupio. Z tym czubem nic nie wiadomo. Mógł w przypływie radości i do Ludowej wrócić, on przecież dla kawału gotów zrobić wszystko. Pytam go więc poważnie, żeby mi powiedział wreszcie skąd. „Od mego państwa dzwonię" - westchnął tylko, kurza melodia. „Jakiego państwa?" „Bogatego. Przyjdziesz, zobaczysz. Weź swoje tuxido, wskakuj w wóz i przyjeżdżaj. Trafisz parę doli." Wiem, że z Lolka kawał świra, natura niepoczytalna, proę pana, ale głód przygody pcha. Słynne targowisko w centrum Toronto. 143 „Co to za impreza?" - pytam. „Na miejscu się dowiesz - odpowiada tajemniczo Lolek i podaje mi namiary. - Pojedziesz na północ hajłejką1 czterysta do jedenastej, z jedenastki na dwunastkę east2, omijasz Orillię, przejeżdżasz nad mostem, skręcasz w drogę, która nazywa się Rama Road, jak rama, kochany, i za kilkanaście mil masz napis: «Palace Belle Vue» i w tym pałacu właśnie ja urzęduję." Historia jak z James Bonda, kurza stopa, ale ja kocham takie numery, więc tylko proszę Lolka, żeby mi przespelował nazwę. Belle vue - po polsku „piękny widok", więc wszystko co lubię, proę pana: widoczek i trochę tej przygody. Krycha z teściówką wskoczyły na mnie, że znów głupoty się mnie trzymają, ale wytłumaczyłem im, że tu extra deal się szykuje i money, więc ustąpiły. Wskoczyłem w brykę i wio! Po drodze ciekawość mnie pożerała, czy rzeczywiście dojadę do pałacu. Ale wszystko się zgadzało. Przejechałem nad mostem, skręciłem w Rama Road, zasunąłem kilkanaście mil i po lewej stronie napis jak wół: „Palące Belle Vue" - i strzałka one3 kilometr. Lolek więc nie polewał. Jeszcze bardziej podniecony jadę dalej. Okolica przepiękna, proę pana, lasy, górki i pagórki, i zza jednego z nich wychyla się rezydencja a la pałac i na frontonie złotymi literami wybite: BELLE VUE Nie ma więc wątpliwości. To tu. Naciskam dzwonek i po chwili ze schodów pałacu schodzi Lolek odmieniony nie do poznania. Pod krawacikiem, proę pana, w garniturku, piórka przylizane, no bomba! Z dawnego Lolka tylko okularki zostały. Godnie otwiera mi bramę i mówi: „Wjeżdżaj, stary i zaparkuj na zapleczu. Zaraz ci wszystko pokażę. - Siada obok i instruuje mnie. - Pamiętaj, że jesteś zawodowym kierowcą, prowadzisz jacht, grasz w brydża, byłeś prywatnym kamerdynerem hrabiego Zamoyskiego w Paryżu i znasz francuski!" „Ależ ja nie znam, Lolek?!" - bronię się. 1 Highway - autostrada. 2 Kanadyjskie oznakowanie dróg, autostrad. 3 Jeden. 144 Nie szkodzi. Oni też. Grunt, że po rusku zasuwasz. To ważne." "co ty mnie wpuszczasz w maliny? Ja nic z tego nie rozumiem. Nidy nie byłem kamerdynerem." To będziesz - rzekł spokojnie Lolek. - Ja też nigdy nie byłem profesorem łaciny i jestem. Emigracja, kochany. Nie ma co podgrymaszać. Złotego telefonu ci do łóżka nikt nie przyniesie" _ zrobił cienki namiok do mojej profesji i kazał wysiąść. Skąd tyś tu trafił?" - rozglądam się z podziwem. Nie z ogłoszenia, jak się domyślasz - odparł zwięźle i wprowadził mnie do małego budyneczku na tyłach pałacu. - W tej oficynce rezyduję - wskazał duży salon - jako oficjalista. Posadka nudna, ale pełen komfort, jak widzisz... Zaraz zrobię ci drinka, wbijesz się w swoje tuxido i wprowadzę cię na salony. Prezesowa nie może się już doczekać. Mówiłem jej dużo o tobie. Jest zachwycona." „Coś ty nakręcił, Lolek?! - wołam już ciężko przestraszony. -Przecież ja zaraz dam plamę!" „Nie dasz, nie dasz! - uspokaja mnie Lolek. - Głupsi od ciebie zrobili karierę. Masz pełne szanse. Zaufaj mi. Spokojnie możesz startować." „Wciąż mi nie wytłumaczyłeś, skąd się tu znalazłeś. I co to za pałac" - dopytywałem się natarczywie. „Powoli, kochany. Nie wszystko naraz. Ludzie są prości, ale majętni. Moja ciotka w Toronto się z nimi przyjaźni. Ciocia Róża podziwia moją erudycję i cały czas ubolewa, że marnuję się na ulicy bez stałego zajęcia. Ponieważ państwo szukali nauczyciela łaciny dla swojej córki - ciotka mnie poleciła. Tu szybko się spodobałem i zacząłem dokształcać całą rodzinę. Wkrótce zostałem czymś w rodzaju konsultanta artystycznego. Oni mają forsę, ja mam gust i kulturę. W ten sposób się uzupełniamy, leraz osiągnąłem taką pozycję, że ciebie z kolei mogłem polecić." »Ale co ja mam robić" - zapytałem. »Godnie się nosić i udawać hrabiego - zaśmiał się. - Wygląd masz klasa, prawie jak hrabia Michorowski z Trędowatej, więc rozę ci pełen sukces. Tu specjalnie nie mają większych magan; Twój poprzednik był dużo gorszy. Poszedł właśnie operację woreczka i wskoczyłeś w nagłe zastępstwo. Zawsze p« Zdzich w Kanadzie 145 na cudzym nieszczęściu ludzie żerują" - zakończył w lekkiej zadumie. „Jaka będzie moja rola?" „Robić dobre wrażenie, stary. Podać winko, poprowadzić samochód, otworzyć bramkę, przewieźć gości jachtem - i wsio. Cała filozofia. Prezes robi w ciężkim biznesie, handluje z Ruskimi pszenicą i w niedzielę podejmuje delegację. Z tej okazji wydaje bankiet. W tej sytuacji zamówił kelnerów, ale zabrakło mu Claya, który normalnie pełnił te godnościowe funkcje. Podsuflowałem więc mu ciebie i w ten sposób, Zdzisiu, przyczynisz się do poprawy stosunków Wschód-Zachód i tak zwanej detente1" - zażartował Lolek. „Za Chiny! - krzyknąłem. - Nie po to przyjechałem do Kanady, żeby tu Ruskom służyć. W Polsce się im nie kłaniałem, tym bardziej tutaj nie będę. Żebyś mi wór złota kładł!" „Nie musisz im się kłaniać, wystarczy, że ich obwieziesz po jeziorku jachtem. I wsio. Możesz się odwrócić do nich tyłkiem i gwizdać!" - argumentował Lolek. „Nie, kochany. Nie namówisz mnie - powiedziałem. - Jeszcze bym ich potopił i dopiero byłoby odprężenie! Wrzask na cały świat! Już ty mnie lepiej nie agituj." „W porząsiu! - zgodził się Lolek. - Do niedzieli masz czas, na razie obsłużysz meeting2 z delegacją Indii i przemysłowcami z Teksasu. Spotkanie z Ruskimi nie jest na sto procent pewne. Może Clay wyjdzie wcześniej ze szpitala, to wtedy uratujesz i honor i pieniążki. Na razie nie ma co robić afery. A teraz wbijaj się w tuxido i idziemy do prezesowej. Pamiętaj, że nazywasz się Zygi Sorrel. Tu twego szlachetnego nazwiska nikt nie wymówi. Imienia zresztą też. A «szczaw» po angielsku sorrel, więc pięknie brzmi. Przez dwa «er», kurza melodia. Pasuje." Kiedy byłem już gotów, Lolek klepnął mnie w plechy: „Congra-tulation, Zygi - rzekł z dumą. - Tak udanego fagasa jeszcze nie widziałem." Prezesowa okazała się miłą kobitką po pięćdziesiątce, pełną dziewczęcych pretensji. __________ 1 Odprężenie. 2 Spotkanie. 146 I olek zaanonsował mnie uroczyście: „Madame. My friend Mister Zygi Sorrel1 - i wstawił wszystkie dodatkowe bajery. Skłoniłem się nisko i pacnąłem prezesową grzecznie w rączkę. Zatrzepotała rzęsami jak świnka Piggy i wykrzyknęła: How nice! European style!" ''Always - odparłem. - Elegance France, madame." Okazało się, że praca nie jest trudna. Trochę stałem na bramie, trochę na parkingu. Na bankiecie dyrygowałem kelnerami, ale oni i beze mnie śmigali z tacą jak rakiety. Za taką forsę chciało im się. Ja tylko uśmiechałem się do gości i w nagłych wypadkach dyskretnie wskazywałem toaletę. W sumie wspaniały job2, proę pana. Jachtu nie uruchomiliśmy, bo pogoda była pod psem. Prezes polubił mnie jak swego i wciąż klepał w plecy: „Zygi!" - i na znak okay palcami robił kółko jak prezydent Reagan. Delegacja radziecka na szczęście nie przyjechała, obeszło się więc bez wcześniejszego wymówienia. W poniedziałek wrócił ze szpitala Clay z wyciętym woreczkiem, a ja ze swoim mieszkiem wróciłem do domu. W ciągu sześciu dni zarobiłem więcej niż przez cały miesiąc. Lolek stwierdził, że jestem urodzony talent i takiego kamerdynera jeszcze nie widział. Co z tego, kiedy taka fucha zdarza się nieczęsto. Ginący zawód, proę pana. A i takich pałaców „Belle Vue" coraz mniej. Nie oszukujmy się. Trafiło się raz jak ślepej kurze ziarno, kurza melodia. I nie ma co z tego powodu budować zamków na lodzie. Spóźniłem się, kurczę fiks. O parę ładnych latek. Pani, mój przyjaciel, pan Zygi Sorrel. "raca. 10* 147 pjr*u\i ZDZICH TNIE NA SZTYCH - Mówiłem już panu, że tu do większych pieniążków można dojść tylko ostro wbijając się w biznes. Stała posadka jest jak matka, proę pana, pewna, ale majątku nie daje. Nuda biurka plus emeryturka. A biznes insza inszość. Risky deal1, to prawda. Grając w te klocki można wyjść jak Zabłocki, ale jak przyjdzie traf, to jest pan graf. King of the life2, kurza melodia. Pokusa więc wielka. Ta gra wciąga jak zabawa w konie, czy wahania na giełdzie. Są oczywiście spece, którzy obstawiają bezbłędnie i ich zawsze jest na wierzchu. Mam kumpla, który bawi się w stock3, ładuje w akcje, proę pana, i twierdzi, że w zeszłym roku na tej zabawie trafił trzydzieści patoli. Tyle, ile roczna dola urzędola bez podatków, kurczę fiks. Ale to są artyści wyższej klasy, do których ja się nie zaliczam. Natomiast od dawna śnił mi się handel domkami. Real estate. To jest to! Kurs odpowiedni przejść, potem ogłoszonko w „Związkowcu" dać: CHCESZ MIEĆ SUPER DOM ZE STRYCHEM, KUPUJ TYLKO Z PANEM ZDZICHEM! KANADA, KRAJ, EUROPA -WSZĘDZIE ZNIŻKA, KURZA STOPA! ZYGI-SORREL-SZCZAWIŃSKI Pan Zdzich zaśmiał się z udanego rymu i zaraz dorzucił: 1 Ryzykowny interes. 2 Król życia. 3 Obracanie akcjami na giełdzie. 148 Aby jednak zaczął Tomek, musi opchnąć pierwszy domek! I tu jest tak zwany sęk. Podstawowa trudność, kurzy drut. Ale i w tym względzie, panie Marianku, błysnęło słonko. Proę sobie wyobrazić, w sobotę wpada do mnie Rysiek Dolina z gazetką w ręku i krzyczy: „Zdzisiu! Kanadole oszaleli! Sami pchają nam forsę w garść! Nie brać jej to czysty grzech". 1 klaruje mi ustęp z ustawy, która dopiero co weszła w życie. Ustawa jest w rzeczy samej bomba! Bank w kieszeni. Wychodząc, jak to się mówi, naprzeciw potrzebom społeczeństwa, rząd powołał tak zwany Canada Housing and Mortgage Corporation1 i ta Kanada umożliwia panu teraz kredyt w banku do dziewięćdziesięciu procent! Inaczej mówiąc, tylko dziesięć procent żywej forsy musi pan pchać w dom, resztę kupuje panu bank dzięki gwarancji tej nowej Corporation. Ona bowiem za pana poręcza. W tym nowym układzie Rysiek zaproponował, żebyśmy na spółę kupili domek, wyremontowali i opchnęli. „Działanie proste. Kupujemy za pożyczone, sprzedajemy za własne. Z tych własnych spłacamy pożyczone, a reszta co ponad - nasza! Skoro państwo idzie nam na rękę, my nie możemy jemu wbrew, nie?" - argumentował Rysiu. Trudno się było z tym nie zgodzić. Mieszkaniówkę wywalili taką, że tylko działać. Ja do Rysia w sprawach biznesu mam/«" confidence2, głowę on ma super i za to, co zrobił przez cztery latka, mam pełen podziw. Domek spłacił, plastik-szmal rozkręcił, krok za kroczkiem po swoje idzie. Do tego niezależny i samorządny status kawalera utrzymał, co w jego wypadku jest trudno. Baby bowiem lecą na niego jak pszczoły. On jednak ogania się fest i w małżeński bedroom nie pcha. „Mam czas do tego miodku" - powtarza. I niezawisłym żądłem potrząsa. Krótko mówiąc, panie Marianku, Rysiek zaproponował mi deal fifty-ftfty przy realizacji nowej ustawy. Zrzucilibyśmy się P° pałam, on by wziął pożyczkę z banku, a ja jako człowiek wolniejszy dopilnowałbym remontu. w kwestii remontu Rysiek miał już gotową ofertę, mianowicie Krzyśtaków Józka, górala ze Śmietanowej, który jako wizytor Towarzysto udzielające kredytów tylko na budowę domów. 2 Pełne zaufanie. 149 chętnie by taką fuchę na dziko odwalił. Do tego ja mam na oku jednego budowlańca, który też kręci się za taką robotą. Ale głównie w grę by wchodził ten Krzyśtaków Józek, który wszystko potrafi i jedną siekierecką cały dom by nam opędzlo-wał, kurza melodia. Nawet mu maszyny nie trzeba. Nauczony tylko doświadczeniem zapytałem Ryśka, jak ten Józek względem wódy jest ustawiony i czy przypadkiem domu nam nie rozniesie. „Nie - mówi Rysiek - on za dolary nie pije. Wszystko grzecznie do pulareska składa, by do Śmietanowej ciupasem zawieźć. Tam bowiem swój dom stawia." Jak tak, to okay. Nie widzę przeszkód. Jeśli chodzi o materiały na remont, to Rysiek też już o tym zawczasu pomyślał. Wyrobił sobie credit card w Canadian Tire1 i stamtąd będziemy brać. Tym razem Canadian Tire nam remont pokryje. Cała sztuka tylko zdążyć dom sprzedać wcześniej niż wybije termin spłacenia kredytu. Będzie to więc swoisty wyścig na czas i pewne ryzyko. Ale Rysiek wziął je na siebie. Przyklepaliśmy więc deal i zabrali ostro za szukanie odpowiedniego obiektu. W sumie mieliśmy szesnaście patoli, w grę więc wchodził domek za one hundred sixty thousandbucks2, co nie jest dużo. Ale znaleźć można. Rysiek uruchomił znajomego agenta Polaka, który w tym real estate już przede mną zdążył się świetnie wpasować, on udostępnił nam swoją listing3 i jeszcze listing znajomego agenta Kanadola. Zaczęliśmy więc węszyć i pracowicie czesać teren. Większość domków for sale przewalało grubo ponad dwieście, nie warto więc było nawet oglądać. Wciąż nic nam się nie trafiało i powoli traciłem nadzieję. Ale Rysiek wciąż wierzył, że w końcu strzelimy w dziesiątkę. Ja w ten mój deal z Ryśkiem specjalnie Krychy nie wprowadzałem, wiedziałem bowiem z góry, że będzie na nie. Ona, podobnie jak żona tego rotmistrza, o którym panu kiedyś opowiadałem, 1 Sieć domów towarowych z artykułami przemysłowymi, żelaznymi, stolarskimi, budowlanymi, gospodarstwa domowego itp. 2 r6o tysięcy dolców. 3 Upoważnienie agenta do wystawienia domu na sprzedaż w imieniu klienta. ISO lubi mieć oszczędności na czarną godzinę. W sklepach wszystko gotówkę płaci, zawsze tylko cash, proę pana, master card ogóle nie używa. To też swoista paranoja wywieziona z Polski. W tej głupocie podtrzymuje ją jeszcze teściówka, która jako osoba honorowa żyje tylko ambitnie z renty po zmarłym mężu . Tłumaczę jej: „Mamusia zrozumie. Tu wszyscy pożyczają. Cała Kanada żyje na kredyt i jakoś nikt za długi w więzieniu nie zgnił". A ona, nie. „Nie masz racji Zdzisiu. Dobry zwyczaj nie pożyczaj. Gierek pożyczał i Polska z nędzy nie może wyjść." Co z kobitą rozmawiać? - No dobrze, ale niech pan powie, co z tym domkiem, panie Zdzichu? - spytałem zaintrygowany. - Co z domkiem, mówi pan? - pan Zdzich zrobił ulubioną pauzę. - Właśnie idę go targować - odparł obojętnie. - Za pół godzinki mamy appointment. - No, to bomba! - krzyknąłem. - Żeby pan wiedział. Jeśli ustrzelimy tego zająca, to wreszcie stanę na nogi. Tniemy bowiem prosto na sztych. Nie obcyndala-my się. Facet na razie żąda dwieście, ale agent twierdzi, że uda się zbić dwadzieścia. Wtedy ewentualnie dorzucilibyśmy jeszcze po patolu, bo chałupka jest warta tego. Punkt dobry, niedaleko polskiej dzielnicy. Oczywiście jest to ruderka, proę pana, ale za tę cenę pałacu Belle Vue pan nie kupi. Sporo rzeczy trzeba będzie wymienić, odpicować, ale to się zrobi. Nie ma obawy - pan Zdzich z przekonaniem wdeptał w ziemię peta papierosa. - Będę miał przed sobą ostry zakręt jako obermajster, ale to też przygoda. Wszystkiego trzeba spróbować. Szczerze mówiąc mam trochę stracha, bo nigdy budową nie kierowałem, a remont chałupy to nie naprawa telefonu. Ale co tam. Ryzyk-fizyk. Kto chce mieć dolary, musi dodać więcej pary - stwierdził pan Ldzich i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Lecę, panie Marianku. Koniec rozmowy. Dzisiaj ciężki dzień targowy. . R#*UM ZDZICH BAWI SIĘ W KLOCKI - Z tym domkiem był naprawdę strzał, proę pana. Należał do zmarłej majorowej Smuglewieżowej, której jedynymi spadkobiercami byli bratanek z Polski i przyszywana wnuczka z Quebec-City. Bratanek z Polski, pan Piotr, bawił tu służbowo i na odległość można w nim było wyczuć zasłużonego pracownika którejś z naszych central MHZ. Widać było, że w handlu zagranicznym był obyty, a że targował o swoje, nie o państwowe, partnerem był trudnym. Oczka mu tylko biegały nerwowo jak na szypułkach i wciąż powtarzał do agenta: „Pan rozumie, mecenasie, ja muszę mieć pełne gwarancje. Wracam do kraju" - dodawał z niepokojem. Z jednej strony, rwał się z nawyku do tej twardej waluty, z drugiej, jako stary bankowiec, chciał mieć pełne pokrycie. W przeciwieństwie do niego Joan, czyli przyszywana wnuczka zmarłej majorowej, była na pełnym luzie i nie stwarzała specjalnych problemów. Na wszystko się zgadzała i żując gumę powtarzała: „Okay. It sounds good".1 Nie mówiła już po polsku, całkiem skanadolona, niestety. Typowa młoda rasa, proę pana, ubrana w szmata-dress, fryzur-ka jakby piorun strzelił w szczypiorek, ale uważała słusznie, że forsa spadała jej z nieba i nie ma co robić wokół niej cudów. Przechytrzać. 1 To brzmi dobrze. \ 152 T z ta parą, panie Marianku, myśmy weszli w układy. Ona tutejszy pank, on ludowy bank. Co oni sprzedawali fifty-fiftv myśmy z Ryśkiem mieli kupić po pałam. Dziwne koło fortuny. Prawdziwe jednak. Przysięgam. Rozmowy utknęły w martwym punkcie, na wysokości sto osiemdziesiąt, proę pana, dalsze obniżki blokował zdecydowanie bank PRL, czyli pan Piotr. Wydawało się, że nic go nie zdoła orzebić, gdy nagle wpadł Steve Modras, znany panu z energicznych działań w Immigration Office w sprawie wizy dla Gra- żynki. Tego Mądrasia to myśmy specjalnie wypożyczyli. W tych sprawach bowiem jest nie do pobicia. Steve szybko zlustrował dom i wykrzyknął ze zgrozą: „Ludzie? Kto tu mieszkał u Boga Ojca?" „My grandma"1 - odparła Joan zainteresowana tym teatrem. „Chyba, że tak - zgodził się Steve. - Babcia, niestety, doprowadziła ten dom do ruiny! Chcąc tu teraz zamieszkać, trzeba włożyć co najmniej czterdzieści tysięcy! A nie wiem, czy to się opłaca!" „Nikt panu nie każe kupować" - rzekł z odcieniem dumy pan Piotr, wyraźnie urażony tą interwencją. „You're right! - nie dał mu się obrazić Steve. - I ja nie kupuję. To oni się tak napalili. Moim zdaniem bez sensu. Gdyby ten dom był choć w części taki jak sprzedawczyni tej nieruchomości - tu Steve uśmiechnął się najpiękniej do Joan - to tak. To ja bym jeszcze dopłacił. Ale..." »Nie musi pan dopłacać. Naprawdę" - przerwał ten teatr pan Piotr. „W pewnym sensie muszę. Bo pożyczam. Kuzynowi" - wskazał Ryśka Dolinę. Bank PRL zignorował ten gest i z wyższością zwrócił się do agenta: „Jeśli panowie są w stanie uiścić sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów, to możemy rozmawiać. Jeżeli zaś nie, to njutety' Szkoda naszego czasu..." »Moment, dyrektorze! - wskoczył mu w słowo Steve. - Nie ma co zamykać teczki..." Moja babcia 153 „Skąd pan wie, że jestem dyrektorem?" - spytał pan Piotr wyraźnie zadowolony z tytułu. „Ja dyrektora z Polski poznam right a way! Po stylu bycia! -pruł dalej Steve. - I ręczę, że w pańskim wypadku prowadził pan rozmowy bilateralne na wyższym szczeblu i większe transakcje zawierał "niż ten nędzny domek..." „Nie taję, że mam pewne doświadczenie jako negocjator" -przyznał pan Piotr nie bez satysfakcji. „No, więc?! O czym my mówimy?! Proponuję dojść do wspólnych ustaleń. Tych dwóch rodaków wysupłało ostatni grosz i wraz z zaciągniętą u mnie pożyczką dysponują kwotą circa sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów kanadyjskich. Nie jest to może dużo na tutejsze standardy. Panu jednak nie muszę tłumaczyć, dyrektorze, co to jest rynek KK i RWPG, nie? Gdyby pan te dewizy upłynniał tutaj, no to rzeczywiście byłoby się o co targować, ale pan je przecież wwozi do kraju w przeliczniku 9001 i jako dewizowy krajowiec jest pan milionerem, kochany. Ja panu tej Kanady zazdroszczę. A do tego ja mam dla pana ofertę, jak ten aktualny przelicznik 900 zwiększyć do 3000 zet za dolarek. Słuchaj pan dobrze - i Steve Modras roztoczył przed zaskoczonym dyrektorkiem swoją wspaniałą wizję: - Ja robię w komputerkach - wyjaśnił skromnie - i proponuję panu utworzenie filii w Polsce o podobnym charakterze. Ja dostarczę części, pan na miejscu, korzystając z taniej siły roboczej, będzie montował i sprzedawał w centralach państwowych, między innymi i tej, której jest pan dyrektorem. O chłonności polskiego rynku na te zabawki nie muszę pana zapewniać. Towar pójdzie jak woda. W ten sposób ta skromna ruderka, odziedziczona przez pana po cioci, ma szanse stać się prawdziwym stymulatorem pełnej komputeryzacji w Polsce, zmieniając całkowicie oblicze kraju. Co wobec takiej perspektywy jest te głupie parę tysięcy doli, o które pan się z tymi biednymi chłopcami targuje? Pan myśli bardziej przyszłościowo!" Pan Piotr lekko stężał i, jak każdy prominent wychowany w PRL, w pierwszej chwili węszył prowokację kolegów z wiadomego resortu, którzy przy okazji tego szczęśliwego spadku chcą 1 Kurs dolara z 1986 roku! 154 podłożyć świnię. Ale szybko się zorientował, że w osobie Funia Mądrasia ma człowieka czynu, który wcale nie ma zamiaru wpuścić go w maliny. Spojrzał więc tylko dla picu na Toan która nic z tej rozmowy nie rozumiała, i kurtuazyjnie zaznaczył: No wie pan. Ja nie jestem tu sam. Decydentów jest dwoje. Muszę przestrzegać partnerskich stosunków" - rzucił z nawyku. Nikt nie każe ich panu gwałcić" - stwierdził Steve i mrugnął do mnie porozumiewawczo. Nie dalej jak za godzinkę wspólna umowa została podpisana w braterskiej atmosferze i w pełnym wzajemnym zrozumieniu. Chatę nabyliśmy z Rysiem za sto sześćdziesiąt tysięcy doli z jednoczesnym zobowiązaniem sprzedawcy rozpoczęcia prac sondażowych i przygotowawczych nad kompleksowym planem komputeryzacji kraju w oparciu o dostawy firmy Modras House Corporation. Złożyliśmy pod aktem uroczyste podpisy i udali do restauracji dla uczczenia tego święta. Steve prowadził swoje BMW we wspaniałym nastroju i czując słuchaczy, czarował jak chciał. Joan chichotała zachwycona, z podziwem potrząsając swym szczypiorkiem, a przyszły dyrektor ekspozytury w Polsce z uznaniem kiwał głową. Funio pędził jak wariat nie zważając na przepisy, więc Rysiek Dolina przestrzegł go, żeby uważał na chłopców-radarowców. Steve roześmiał mu się w nos i wyprostowując ręce za kółkiem oświadczył: „Daj spokój. Oni mnie właśnie przeprosili". I nawinął historię, jak został wezwany za notoryczne gwałcenie kodeksu drogowego. ^Urzędnik wyjął teczkę i zaczął: »Mister Modras. Pan mnie zaskoczył. Nie przypuszczałem, że są w Kanadzie obywatele, którzy tak nie szanują naszego prawa. Uto lista przekroczeń, jakich się pan dopuścił w ciągu ostatnich czternastu lat. Przykro mi, ale będę panu musiał odebrać prawo jazdy...« nie również przykro i nie przypuszczałem - mówię mu ardo - że są w Kanadzie urzędnicy, którzy tak lekceważą Prawo i dopuszczają się wobec mnie takich nadużyć. Jaka jest Pana funkcja?« 155 »Kieruję tym działem« - odpowiada lekko speszony urzędol. »Tym gorzej dla pana. Proę mi dać tę teczkę«. Ten cofa ją przerażony. »Nie? Wspaniale. Pańskie nazwisko?« - lecę już znanym numerem. Gość już w zupełnym popłochu. Wyjaśniam mu więc spokojnie, że powinien znać przepis, że nie wolno mu wyciągać spraw sprzed lat czternastu, albowiem może operować czasokresem tylko do lat siedmiu. Co poniżej, ulega przedawnieniu i powinno być wymazane. »Czy ja wiem, co pan tam na mnie zbierał? A może moje choroby? Pan naruszył kartę praw człowieka i paragraf 212 naszej konstytucji. I ja pana biorę pod obywatelski areszt«. Ten już w ogóle zbaraniał. O ile paragraf konstytucji wymyśliłem, o tyle przepis o obywatelskim areszcie rzeczywiście istnieje i można go zastosować w drastycznych przypadkach naruszenia prawa przez urzędnika państwowego. On pewnie o tym nie wiedział, ale ja tak. Wpadł więc w zupełną panikę. Zaczął mnie przepraszać. '»Nie przepraszaj pan, tylko pokaż coś tam na mnie wysmażył« -mówię i każę się zaprowadzić do komputera. Ten mi grzecznie ujawnił moje winy, a ja mu kazałem przy mnie legalnie wszystkie co do jednej wymazać. Ten z radości wymazał i te za ostatnie siedem lat też. Zażądałem jeszcze przeproszenia na piśmie, które tu mam i w ten sposób jestem czysty jak łza. Mogę od nowa przekraczać szybkość." „Thatgreat!" - śmiała się Joan, a dyrektorek oniemiały jeszcze bardziej niż ten urzędnik powtarzał w kółko: „Niebywałe! Na naszej komendzie zrobiłbyś pan taki numer. Dopiero by panu dali! Zapamiętałbyś pan ruski miesiąc!" - i sam się roześmiał z tej perspektywy. „Nic bym nie zapamiętał, proę pana, bo nie mają takiej pamięci; jak ich wspólnie skomputeryzujemy, to się wtedy okaże - odciął się Funio, który na wszystko miał odpowiedź. - A sponiewierałem go dlatego, że nie cierpię urzędników. Jak widzę urzędnika za biurkiem, już chcę bić..." „Dobrze, że siedzę w samochodzie" - zaśmiał się nieszczerze pan Piotr. 156 Wspólników nie biję!" - uspokoił go Steve i wprowadził do restauracji. T*J'e muszę panu mówić, że okazji do przechylenia było dużo. "Masz start w reał estate, kurza stopa, antykryzysowe kroki pod-ete w celu szybszego wyjścia Polski z tunelu, i wreszcie Święta Wielkanocy. Pokroiliśmy więc grzecznie jajeczko i wznieśli toast. Steve a propos szczęśliwego dealu wygłosił swą ulubioną złotą myśl, która wisi u niego na ścianie w ofisie: „Difference between man and boys is in price of their toys", co w moim zgrzebnym przekładzie brzmi: „Chłopy różnią się od chlopocków tylko w cenie swoich klocków". I tego sobie życzmy, panie Marianku. Z okazji Wielkanocki dalej bawmy się w te klocki! Bawmy dalej, kurza rasa, biorąc przykład od Modrasa. ZDZICH ZABEZPIECZA REMONT - Tak więc, panie Marianku, przystąpiłem do operacji numer dwa, czyli remontu. Chata majorowej była tania, ale wymagała szlifu. Odpicowania na wysoki połysk. Trzeba jej było dać polish1, jak mówią tubylcy. Przywiozłem więc ze sobą Krzyśta-ków Józka i drugiego eksperta budowlańca, Mundka, i zrobiliśmy ekspertyzę, kurza melodia. Józek opukał chałupkę jak doktór i oświadczył: „Marne to, piernika. U nas w Śmietanowej gazda by takiej nie postawił." „Tu nie Śmietanowa, Józek - mówię mu - i musimy się wspólnie ratować." „Pewnie - rzeki Józek - za zlotowy to bym się tego gówna nie tknął, ale za zielone, czemu nie? Wyrychtuje się" - zapewnił. Przez tydzień byłem zaopatrzeniowcem, proę pana. Kursowałem tylko między Tepermanem, Hardwarem i Canadian Tire. Zakupiliśmy więc tych desek two by four2, proę pana, różnych śtudców, płyt gipsowych czyli dżiproku, hardłudu, czyli pilśni, różnych kształtek i kolanek i dawaj brać się za remont. Józek wszystko oglądał krytycznie i nadziwić się nie mógł: „Jak to się trzymie? - mówił. - Desecki jak piąstecki. U nas decha to decha. Albo bal. Człowiek ostruga, to wie, że ma chałupę. A tu wszystko piękne jak na jarmarku, palcem trącisz i wyjdzie na wylot. Trzech naszych by popiło i po chałupie. 1 Tu w znaczeniu: błyskotliwe opakowanie. 2 Rozmiary desek: 2 na 4 cale. 158 Teden by front wywalił, tę ścianę to by łbem przesunęli, oodłogę.--_ Józek zaczął lekko podskakiwać. - Jak bym się tak fest rozbujał, to koniec. Zbójnickiego nie dałoby rady zatańczyć, k0 by człowiek spadł do piwnicy" - zawyrokował. Poprosiłem go, żeby przestał porównywać Kanadę ze Śmietanowa tylko brał się za robotę. Rysiek Dolina w pierwszej chwili chciał nawet kupić maszyny, parę elektrycznych Black and Deckerów, ale jak go Józek zapewnił, że on siekierecką i zwykłą pilą wszystko obrobi, to dał spokój. Co się będzie pchał w koszta. Mundek podłapał inną fuchę i oświadczył, że u nas będzie robił tylko na part time, bo mu się na dniówkę nie opłaca. Wpadał więc tylko na parę godzin. Zdani więc byliśmy tylko na Józka i tyle, co sami zrobimy. Józek na wstępie stwierdził, że weźmie się za hydraulikę. Woda słabo spłukiwała w klozecie na pierwszym piętrze. Józek znów poddał krytyce tutejszy system, proę pana. „Jak to jest, że to się tak dziwnie sro? U nas pociągniesz i elegancko jakby strumyckiem ci zmiecie, a tu kręci się to gówno jak w przeręblu zanim do tej biednej dziury trafi." „U jednych strumycek, u drugich wirnicek - przerwałem mu -nie ma co dumać. Inny system, a systemu nie zmienisz". Józek zgodził się ze mną i zaczął wymieniać rury. Widać było, że na robocie się zna i jak nawet czegoś nie wiedział, to w mig się połapał. Nawet szybko się z tą hydrauliką uporał, kurzy drut, i wziął się za schody. Schody mu absolutnie nie pasowały. „Skrzypią dziady, jak głodne wszy" - zawyrokował. „Niech skrzypią, Józek, rzucimy wykładzinkę, to się wyciszą" -mówię mu. 33T0 nie po mojemu - uparł się Józek. - Nie mają prawa tak się drzeć. - I łup łapą w poręcz, ta z mety wyskoczyła razem z balustradą. - No, proszę - ucieszył się - taka to i robota. Trzeba fest wpuścić. Ze schodami podobnie" - i zamachnął się nogą. jjjak ty mi będziesz tak udowadniał - mówię mu - to my tej chałupy nigdy nie wykończymy. Rób, żeby to jakoś grało..." 33T0 nie po mojemu" - ten znów swoje. »Niech będzie nie po twojemu, kurza melodia, byle jakoś dało S1? sprzedać." o dłuższej dyskusji Józek odpuścił i zostawił w spokoju schody. Wa ^ni Jednak mu zeszły nim z powrotem wmontował poręcze 159 po swojemu. Rzeczywiście ani drgnęły, ale nam się powoli terminy zaczęły chwiać. Co prawda nie umawialiśmy się z nim na dniówkę tylko od dzieła, ale zależało nam bardzo na czasie. Materiały brane były na kartę i trzeba było sprzedać dom wcześniej nim wybije kredyt. Inaczej nie mamy z czego płacić. On jednak nie wyznawał się na tych kombinacjach i bawił się jak dla siebie. Trafiliśmy na artystę, kurczę fiks. To też pech. Do tego parę dni temu poprosił mnie o krótką przerwę. Do rodziny musi. Normalnie w domu mieszkał. To było pewniejsze. We wtorek miał przyjechać, nie ma go, kurza melodia. Robimy z Mund-kiem sami, wreszcie telefon, proc pana. „Skąd dzwonisz?" - pytam. „Z plaży" - mówi mi Józek. „Z jakiej plaży?" „Z plaży center - wyjaśnia mi. - Koło takiego duziutkiego »Samu« jest." Widzę, że chłopak jest wczorajszy, lekko jeszcze kołowaty, nie bardzo umie wytłumaczyć, z której plaży dzwoni. W końcu po dłuższej gadce jakoś go zlokalizowałem i mówię: „Nie ruszaj się Józek, nie rozrabiaj, bo cię zwiną, tylko siedź grzecznie na ławeczce i czekaj na mnie. Ja cię wnet odbiorę". Okay. Wsiadam w bryczkę i wio! Przyjeżdżam na tę „Plazza Center", widzę z ulgą, jest mój gazda. Przykładnie kima na ławeczce. Trąciłem go w ucho, otworzył maślane slipki i tęsknie westchnął: „Jezu Panie! Jak my z chrzestnym popili, stary! Jak nie za dolary. Prawie jak u nas w Śmietanowej przy owcach. Chrzestny mnie dziś podwióz na stację. »Wsiadaj do podziemki, Józek -mówi - i wysiądziesz na Dundas West*. Ale ja się zdrzemnoł, ta podziemka mi się poplątała, więc się zdenerwowałem, wysiadłem i dzwonię, żebyście mnie odebrali..." „Dobrze, że dałeś radę zadzwonić" - powiedziałem. „A cemu nie? Tu się dzwoni elegancko. Tyle ze nase pieniążki słabo pasują. Czasem połyko smok..." Wziąłem go z powrotem do wozu i wiozę szczęśliwy. „Przyłóż się teraz na końcówce, Józek - mówię mu - bo wiechę niedługo trzeba stawiać." 160 postawi się, panie gospodarzu, elegancko, jak u nas w Smieta-" we; _ zapewnił Józek - żeby mnie jeszcze ten cholerny łeb tak nie bolał. Cmi i ćmi. Po naszej krzakówce taki nie jest. Powietrze inne. Dolina. Dolina to dla górala śmierć." Dolina, ale Rysiek - powiedziałem mu - i ty nas Józek nie strasz, bo my z długów przez ciebie nie wyjdziemy. Dom musisz skończyć." Wprowadziłem go znów do środka i kazałem robić. Józek wylał sobie wiaderko wody na łeb, otrząsnął się, proc pana, i mówi: Dobra, panie. Tera bede przesuwał ściany. Bo one mi się widzą nie po mojemu. Krzywe, pierdoły" - i pochylił się jak byk, żeby nabrać rozpędu. Zdrętwiałem. A co było dalej, opowiem następnym razem. ^^ w Kanadzie % Mi w nJ\l ZDZICH PROWADZI WOJNĘ OFERT - Skończyłem na tym, panie Marianku, że Krzyśtaków Józek o „em", „ef', czyli o mały figiel, nie rozwalił mi na kacu chałupy, nim abratno udało się go powstrzymać i wdrożyć do roboty. Zaczął się więc swoisty wyścig z czasem. Jak już bowiem panu nadmieniłem, kurza melodia, musieliśmy zdążyć przed upływem terminu spłaty zaciągniętych kredytów. Mortgage nas dobijał. Gnaliśmy więc jak nasi budowlańcy przed pierwszym maja czy świętem lipcowym: byle na termin obiekt zdać i bohatersko przekazać do odbioru. Józek jednak nie wyznawał się na tej naszej strategii przyspieszenia i wciąż robił nam tyły. Cackał się z robotą, jakby u siebie w Śmietanowej chatę stawiał. „To nie po mojemu - powtarzał głupio. - Nie może się chałupo rozlecieć, jak silniej smarknie. Nie wypado. Wstyd to okrutny." Na ambitną juchę trafiliśmy, kurza stopa. Cały ciężar napiętego harmonogramu spadł więc na mnie, proę pana, jako na tego ober-stupaję. Rysiek bowiem zachował status inwestora. Wpadał tylko co jakiś czas na kontrol i rączki ochoczo zacierając wykrzykiwał: „No co, panowie? Gra"? „Jak baca na dudach" - odpowiadał mu Józek i dalej pieścił robotę. Udało nam się go wreszcie z Mundkiem przekonać, żeby zaniżył nieco standardy: „Tu, Józek, Kanada - tłumaczyliśmy mu -twojej gospodarskiej roboty i tak nie docenią, kurza melodia. Poza tym naród słabszy, spokojny, nie jak nasze chłcpy..." 162 Therlok tyz belkę wyrwie. Jak se fest popije" - upierał się Tu nie piją" - przekonywaliśmy. "To se wstrzykuje Coś bierą. Nie wierę, panie, żeby całkiem nic. Jak umorloki żyli." W końcu jakoś przemówiliśmy do jego łba, żeby bardziej po naszemu robił niż po swojemu. Józek nadgonił i w ten sposób, Dr0ę pana, przystąpiliśmy do ostatniego etapu robót czyli malowanka i cykliny. Ściany opędzlowaliśmy w trymiga, nawet Tózek przyznał wyższość tutejszej technice. Wicie, jak to se wymyśliły, kruce fiks, wałeckiem ino poturlosz i gotowe! Pędzlo ściana nie widziało, a biało" - nie mógł się nadziwić. Gorzej poszło z cykliną. Udało nam się wypożyczyć maszynę, ale syfiastą, kurzyła strasznie, kurza stopa, i warczała jak czołg. Niby Kanadole kulturalnie pracują w maskach i słuchaweczkach, ale Józek nie dał sobie żadnej maski nałożyć. „Co ja ze ZOMO? - oburzał się. - Jak trochę przykurzy, to co tam! W szopie u stryjo jak przycieramy bucynę, to więcej trocin w nos napcho... -I jak z broną po izbie ganiał, co jakiś czas mruczał do maszyny. - I co tak warcys, co? Waryjatko? Myślis, ze się bojem?!" - i zamiatał aż się kurzyło. Wszystko więc wskazywało na to, że szczęśliwie wyjdziemy z poślizgu i dobrniemy do końcowej operacji, proę pana, czyli tak zwanego polish. Wrzucenia lakierku na parkiet. I tu zaczął się lekki syf. Rysiek Dolina przywiózł nam tutejszy lakier o dźwięcznej nazwie „Uretan", który śmierdzi jak sto piorunów. Chyba nawet nasz emolak już lepszy. Trzeba więc rło szybko się z tym paskudztwem uporać, żeby całkiem nie "zesmierdnąć. Nawet więc Józek nos zatkał i bardziej przyspie->zył kroku. Mniej już na smugi pod światło patrzył, a więcej na Puc ogólny zważał. sumie, panie Marianku, remont nie wypadł źle i ruderka porowej nabrała zachodnich walorów. Może nie była tak na .Cna' Jak chaty Józka w Śmietanowej, ale na tyle dobra, że siek^3 ,s^f°r sa^e- Do odbioru. Józek na pamiątkę wyrąbał ecką swoje imię i datę w belce w basemencie i postali- 163 wiwszy na dachu symboliczną wiechę przystąpiliśmy do uczczenia tego momentu. Uciekając od smrodu wnętrz wydaliśmy kawalerskie party na świeżym powietrzu w ogródku. W uroczystości udział wzięli oprócz kierownictwa budowy i głównego inwestora, również znany panu Steve Modras, który zabezpieczył stronę konsumpcyjną imprezy, przywożąc ze sobą własne barbecue, garmażerkę i tak zwane napoje chłodzące. Trzeba było odkurzyć gardła. Co prawda, Józek wolał barana na ognisku, ale zgodził się na schabowe chops1, które przywiózł Steve. Kiedy wypiliśmy pierwszy toast, kurza stopa, naszemu góralowi zrobiło się żal i westchnął tęsknie: „Nie ma to, jak u nas nad rzecką z flaszecką..." Ale i tu nie było źle. Podochocony Funio twierdził, że za dwieście patoli dom opchniemy jak nic, a przy jego pomocy można nawet więcej wycisnąć. Nadzieja więc w nas wstąpiła większa i obydwaj z Ryśkiem oszczędzaliśmy głowy do ostatniej, decydującej rundy. Ciężar szczęśliwego oblania chaty spadł głównie na głowę Krzyśtaków Józka, który był na umowie i dalsze manewry z domem go nie obchodziły. Swoje wziął, a pił za nasze, więc się nie krępował, tylko jak u siebie na hali szklaneckę przechylał. Był nawet zadowolony ze swojej roboty, chociaż wciąż zaznaczał: „Murowaniec to nie jest, z papieru franca, ale wygląda ślicnie. Jak pan młody z Obidowej. Chłopok pikny, wicie, tylko ma jeden minusek. Garbusek, kurce" - śmiał się pokazując dwa srebrne zęby. My jednak ten garb przykryliśmy, głupi nie zauważy, a mądry nic nie powie. Steve spiknął nas znów z tym samym agentem i przystąpiliśmy do bidding war, czyli wojny ofert. Kto da więcej, kurza stopa. Nerwowa straszna, bo jeden błąd, panie Marianku, i można wiele stracić. Jak na giełdzie. Nie wolno się spieszyć, ale gapie się też nie można. Pokerek. Wyliczyliśmy sobie, że po spłacie, remontu, kredytów i tak dalej, proę pana, zaczniemy wychodzić na swoje dopiero przy stu dziewięćdziesięciu, a prawdziwy decu zacznie się przy dwustu. Kazaliśmy więc wystawić domek agentowi za dwieście tysięcy i czekamy. 1 Kotlety. 164 J a ent dzwoni i mówi, że dotąd napłynęła jedna oferta i facet daje sto siedemdziesiąt. Niech się pocałuje" - mówi Rysiek. Czekamy na następne. Ale "astepne nie napływają. Coś się zaklopsowało w tym biznesie. 7aczynamy się denerwować. Termin spłat wisi jak siekiera. Może się jednak zgodzić? Będziemy na zero, ale przynajmniej się nie umoczymy. Z drugiej strony jednak tyle się natyrać, żeby w końcu wszystko grzecznie odprowadzić do banku i spłacić Krzyśtaków Józka z Mundkiem. Też bez sensu. Steve z agentem zapewniają, że to chwilowy dół i będzie lepiej. Ale my mamy dead linę1. Dwa tygodnie do spłaty. A jeżeli za tydzień nawet tego nie dadzą? Na tym wariackim rynku wszystko możliwe! Pot nas oblewa, ale postanowiliśmy czekać. Ryzyk fizyk. - No i co dalej? - Czekamy, panie Marianku. I panu radzę też wziąć na wstrzymanie. Wojna ofert. Miejmy nadzieję, że po niedzieli będzie weselij, jak mawiał mój sąsiad pijaczek z Oliwy drżąc pod zamkniętym kioskiem z piwem w poniedziałek rano. Albo mnie pan ujrzysz gołego na cacy, albo spotka się pan z dżentelmenem, który wie, do czego służy pularesek, kurza melodia -oświadczył pan Zdzich. 1 r\ , ~ w 7na WRie: linia śmierci> czyli nóż na gardle; tego zwrotu używa się nacwnm ostatecznego terminu. I65 ZDZICH JE ZIMNE NOZKI Po minie pana Zdzicha poznałem, że wojna ofert została wygrana. Wyszedł lekko ze swojej mazdy i podniósł dwa palce na znak zwycięstwa. - No, jak? - spytałem go niecierpliwie. - Było ciężko, kurza żyła, lecz chałupka się zwróciła - odparł pogodnie. - Ale za ile? - domagałem się bliższych danych. - Wystarczająco, aby zaprosić szanownego do Zenona. - Gdzie to jest? - Przekonasz się pan na miejscu - rzucił tajemniczo. - Więcej zaufania do firmy, panie Marianku. Ładuj się pan do środka -zaprosił serdecznie. Kiedy z roztargnienia otworzyłem tylne drzwi, pan Zdzich skarcił mnie lekko: - Bez przesady, kolego. Ja zapraszam na obiadek, a pan chce mi sapać w zadek? To w taksówce, proę pana. W tak zwanym kabie. A u mnie koło pana Zdzisia proponuję - i wskazał miejsce obok siebie. Gęsto zacząłem się tłumaczyć, pan Zdzich przerwał mi naciągając swoje irchowe rękawiczki: - Dobra, dobra. Znamy to. Chłopak z pana po piorunie, tylko czasem się osunie. Nie ma o czym mówić, kochany. Wszystko w sferze żartów! Pan Zdzich był w świetnym humorze i częściej niż zazwyczaj rzucał swymi rymowankami. Widać interes rzeczywiście poszedł dobrze. - Co to za Zenon? - zapytałem. 166 - Rodak na dorobku. Psycholog z zawodu, no to wie pan? Za kuchnię się chwycił. Nie dało rady z doktora Freuda wyżyć. Niestety. Nie ma róży bez kolców, zna to Polak, co chce dolców - ujął metaforycznie rzecz całą pan Zdzich. - Żona piecze serniczki, a on danka polskie serwuje. W jagiellońskiej tradycji, proę pana. Chłodnik litewski, pierogi ruskie, barszcz ukraiński, karp po żydowsku. W ten sposób klientelę szerszą chwyta. Z głową pomyślane. I tanio. Co też ważne. - Nawet dla milionera z real es tatę? - zażartowałem. - Dopiero. To nie wiesz pan, że milionerzy to najgorsze liczykrupy? Liczą centy w myśl zasady, że dolary się same znajdą. - Panu to nie grozi - powiedziałem. - O nie - zaśmiał się pan Zdzich. - Ja dusza polska, kurza melodia. Utracjusz z dziada pradziada. Szlachta zaściankowa. Dlatego nigdy się nie dorobiliśmy. Trzeba trochę zaskórniacz-ków puścić. Inaczej nie ma zabawy. Co za sens tyrać? I umrzeć bogato - rozważał pan Zdzich. W niedługim czasie byliśmy już na miejscu. Lokal mieścił się w małej uliczce i nad wejściem widniał dumny napis: BON TON ZENON CAFE-BAR - European style, widzisz pan. Jak w Polszczę - pochwalił bar pan Zdzich wskazując ludzi przy zadymionych stolikach. - Żyje lokal. Nie umiera. Naród dobre z mety wyczuje. Nawet Kana-dole, proę pana, do naszych zimnych nozek ciągną - pan Zdzich zrobił aluzję do napisu na szybie reklamującego „zimne nozki". Żona właściciela widząc nas szybko podeszła. - Witam, pani Heleno! - wykrzyknął na jej widok pan Zdzich i szarmancko ucałował w rękę. - Wpadliśmy na chwilę z kolegą wesprzeć szanowną firmę i chcieliśmy trochę miejsca dla siebie. Możemy zejść do podziemia. Jeśli pani zaproponuje basement, no problem! Tym lepiej. Pani Helena poprowadziła nas schodkami w dół i wskazała małą, boczną salkę. W rogu pod widokiem Wawelu był wolny stolik. - No, proszę. Na plantach? Perfekt. Pełna konspira. Teraz można się wziąć za konsumpcję. Co szef kuchni poleca? - pan Zdzich pilnie zaczął studiować kartę. - A propos kuchnia pol- 167 ska, proę państwa, to przypomniał mi się znakomity żart. Nasz świetny rysownik Andrzej Mleczko wydał w kraju książkę kucharską w wersji skróconej. Pierwszą stronę otwiera danie: bułka po polsku. I przepis: „Bierzemy w rączkę bułeczkę i szybko wtrajamy, żeby nam inni nie wrąbali." - Dobre - przyznała pani Helena. - A jakie następne? - Następnych niet. Na tym kniga się kończy. Wersja skrócona, proę pani. W tym cały żart - wyjaśnił ze śmiechem. - Ale u pani wydanie oryginalne. Bez skrótów. Jest w czym wybierać. Jakie te flaczki męża dziś są? - zapytał pan Zdzich. - Okay - odparła pani Helena. - Jak zwykle, cielęce. - W takim razie, panie Marianku, jeśli pan pozwoli, zaproponuję pierwszy swój zestaw. Wezmę, proę pani, zimne nozki, karpik po żydowsku, słynne flaczki małżonka i hunter^1 bigos, kurza melodia. Jak szaleć to szaleć. Najwyżej emergency wezwiemy! - Nie będzie tak źle - rzuciła pani Helena i zwróciła się do mnie: - A dla pana? - Ja to samo co pan Zdzich, tylko zamiast „zimnych nozków" poprosiłbym śledzika w oliwce. - Tyz piknie - przyznał pan Zdzich. - W takim razie każmy sobie dwa głębsze. Nie da rady. Trzeba się przechylić. Kiedy pani Helena przyjęła zamówienie i odeszła, zapytałem wreszcie pana Zdzicha: - Pan mnie tu zagaduje, proę pana, ale ja w końcu nie wiem, jak się skończyła wojna ofert? Mówi pan o liczykrupie, a ni słowa 0 chałupie?! - przedrzeźniłem go wrednie. - No właśnie. Pilnuje pan, widzę, moich interesów, panie Marianku. Otóż, jak się pan domyśla z dzisiejszego spotkania, wszystko poszło bankowo. I nadspodziewanie dobrze. Nerwowa była straszna, bo pierwsze oferty nie były zachęcające. Ale jedna opiewała na dwieście. Facet zastrzegł sobie tylko, że musi zrobić dokładną ekspertyzę budynku, szczególnie pod względem korników i termitow. Słyszał bowiem, że w tej dzielnicy bardzo grasują i mogły uszkodzić trwałość murów... - Rozumiem korniki, panie Zdzichu, ale termity? Co do tego mają mrówki, u Boga Ojca? _________ 1 Myśliwski. i 168 - Kochany! Od razu widać, że w tej materii jest pan szczaw, a nie Szczawiński. Termity są gorsze od korników. Przy odrobinie szczęścia cały dom potrafią wrąbać. Jak ten nieszczęsny konsument od bułeczki Mleczki. Przecież tu domki z papieru, proę pana, a one to wtrącają, że hej! Parę domków się zawaliło. Poważnie. Wierzyć mi się nie chciało, ale pan Zdzich zapewnił mnie, że to prawda. - Pan wciąż myśli polską normą. Betonem, kurza melodia. W naszych wysokościowcach co najwyżej mrówki faraona biegają. Płyty betonowej nie tkną. A tu żreją, panie Marianku, lepiej niż pan tego śledzika w oliwce, nie wymawiając. Dla nich taki domek to największy przysmak! Właśnie przystąpiliśmy bowiem do konsumpcji i spożycia pierwszych przystawek. - Dobrze pichci jak na psychologa, nie? - pan Zdzich wzniósł kieliszek. Po wprawnym wypiciu ciągnął dalej: - No, więc facet przyszedł ze swoim specem, nizinierem termitologiem, czy kornikologiem, kurza melodia. Ten cudował, każdą ściankę jak dzięcioł opukiwał, sondował, wreszcie orzekł, że wszystko jest zdrowe. Inaczej być nie mogło, proę pana, bo myśmy przecież lepszego eksperta mieli. Krzyśtaków Józka ze Śmietanowej! Wszystko, co było spróchniałe, obcasem wybił, a jak nie, to siekierecką, panie. Po tej ekspertyzie nie było już większych przeszkód, żeby deal zrobić i chałupkę za dwieście tysięcy opchnąć. Po odliczeniu kosztów, kredytów, remontu i innych bajerów na czysto przypadła mi dola dziesięć i pół patola. Nie jest to dużo panie Marianku, ale na „zimne nozki" starczy. A co dalej - trzeba pomyśleć. pJmUM ZDZICH O PRANIU BEZ CIUCHÓW - Im dłużej obserwuję to syte zachodnie społeczeństwo, panie Marianku, tym bardziej dochodzę do przekonania, że w dobrych warunkach człowiek głupieje. Mózg mu przestaje rabotać i w razie emergency, nagłych wypadków, staje bezradny jak baran. Nie umie sposobem, jak u nas, kurza melodia. Od dziecka wbili mu do łba, że wszystko ma. Inni za niego wymyślili. A potrzeba, jak wiadomo, jest matką wynalazków. Tu potrzeby zaspakajają w nadmiarze, towaru od groma, wszystko ma swoje przeznaczenie. Wąska specjalizacja. Do każdej puszki inny kluczyk. Uniwersalnych rozwiązań niet. Nikt też nie myśli zastępczo, proę pana. Klucz do piwka musi być tylko do piwka, chusteczka jedynie do nosa, a prasa wyłącznie do czytania. Bo niby do czego innego ma służyć?! Wyraźnie napisane. I gdy nagle występuje brak - tragedia. U nas są same braki i dlatego wynalazczość zastępcza kwitnie. Jedna rzecz użyta jest do dziesięciu innych. Tu tymczasem debilizm. Rozpracujmy to na przykładach, proę pana. Zacznijmy od wspomnianego kapselka. Rzeczy powszechnego użytku, kurza stopa. Pijaczkom tak tu ułatwiono życie, że jak ich suszy, to nie muszą flachy kluczem otwierać, tylko legalnie odkręcają kapselek. Ktoś mądry za nich pomyślał. Jestem u Grocera1, panie Marianku, i widzę, że spragniona kobitka zażyczyła sobie piwka. Bezprocentowego. Straszny szajs, ja do ust tego nie biorę, ale ludzie mają zachcianki. Może na odwyku była nieboga? Mniejsza. 1 Sieć dużych sklepów z artykułami spożywczymi. 170 Sklepowa jej serwuje i nagle okazuje się klops. Buteleczka na tradycyjny kapsel zamykana. Clasic, kurza melodia. Ta pyta 0 klucz, klucza niet, więc kobitka z żalem rezygnuje z zakupu. Wtedy już nie wytrzymałem na ten debilizm, moment please, mówię, i demonstruję naszą technikę. Poszukałem szpary w drzwiach, zahaczyłem, kapselek spadł i wręczam flachę osłupiałej kobicie. Tej gały z podziwu wyszły, za cudotwórcę mnie niemal wzięła. „Great! - krzyczy baranica - Tertific!" - jak bym co najmniej słonia urodził. Nie chciałem zębem otwierać jak nasze chłopy, bo by pewnie zemdlała. Oni tu przyzwyczajeni, że zęby do uśmiechu służą, nie?! Masz pan najlepszy przykład. Podobnie rzecz się ma z cytowaną wyżej chusteczką czy gazetką. Jak u nas taki upalny dzień jak dziś, to robi się węzełki z czterech stron i chusteczkę zmienia w czapeczkę. Niekoniecznie do nosa musi służyć. Sam zaś nos zabezpieczamy klonowym liściem i masz pan Kanadę, panie Marianku. Na Florydę możesz pan w tym stroju jechać. Podobnie z gazetką. „Trybunkę" w pierożek się skręca i masz pan tropikalny hełm. Udaru słonecznego nie złapiesz. Gruba warstwa wazeliny chroni. 1 te przykłady można mnożyć. A jednocześnie przy tym pomyślunku dobrym w trudnych warunkach, genialnym czasem, często jak ludzie trafiają tu, to im nic nie wychodzi. Inny rodzaj zaradności jest tu mile widziany. Przede wszystkim siła przebicia. Pancerz na dwa palce. Tu człowiek musi być jak czołg. I niczym się nie zrażać. Ty mów, a ja zdrów. Ludzie o delikatnej skórze nie mają co tu szukać. Tacy jak Steve Modras zwyciężają. Element przyszłościowy. Wyrzucisz go oknem, wejdzie drzwiami. I w pysku mocny. Nie ma dla niego przeszkód. Opowiadałem panu jego numery. On też stosuje pomysły z Polski, ale na dużą skalę. Nie bawi się w drobny handel. Wie na przykład, że takie klasyczne osiągnięcie na- zego systemu jak kolejka też się tu da przeprowadzić. Trzeba tylko zastosować metodę zachęt. Rzucić coś na żer. Jak pan dasz na początku pięć rzeczy za darmola i dziesięć po halfprice1, 3 masz Pan kolejkę nie gorszą niż w PRL. Chytrość ludzka Pół ceny. 171 bowiem, proę pana, nie ma granic. Steve to stosuje w swoim biznesie. Niedawno Szwedzi w sklepie meblowym, „IKEA" zastosowali podobny numer. Już od piątej ludzie stali, w tym dużo naszych rodaków, żeby kanapkę za pół ceny dostać. Szwedzi to z wielką pompą urządzili i na otwarcie sklepu przybył sam ambasador, kurza melodia. I muszę powiedzieć, że wykazali nawet polski dar improwizacji, proę pana. W ostatniej chwili zabrakło im wstęgi i nożyczek do tradycyjnego przecięcia i zastąpili to kolorowym słupkiem. Ambasador wziął piłę do ręki i zaczął uroczyście piłować ten szlaban. Ludzie z kolejki dali mu brawka. Bardzo się ten stolarski numer podobał. I lepiej pasował do sklepu meblowego niż tradycyjna wstęga. Potem tłum się rzucił do sklepu i rozdrapał wszystko nie gorzej niż u nas. Ja kanapę trafiłem za pół ceny. Mogłem jeszcze jedną, ale się zgapiłem. Kolega był bystrzejszy i obydwie sprzedał na pniu za sklepem, inkasując trzysta doli na czysto. Ale to są drobne interesiki, jak powiedziałem. Wielkiej kariery się na tym nie zrobi. Kurza zaradność. Jak u mojej Krychy. Niby wszystko umie, zrobi, ale jak przyjdzie co do czego, każdy ją wyroluje. „Zdzisiu, idź załatw" - mówi. Absolutnie nie nadaje się na te układy. Żadnego pancerza. Jak ślimak bez skorupy, kurza melodia. Są takie ładne ślimaczki na Mazowszu. Miłe to, ale każdy rozdepcze. Ślimak, ślimak wystaw rogi, dam ci sera na pierogi. Pamięta pan to, nie?! Nie takich rogów tu trzeba, kurzy drut. I nie takiej zastępczej pomysłowości. Ślimak w wodzie nie bodzie - westchnął pan Zdzich. - A u nas pomysły genialne - dodał po chwili. - Bez nich naród dawno by przepadł. Koleżanka z Rzeszowa mi w liście zameldowała, że od dłuższego . czasu są tam kłopoty z wodą. Z kranu nie cieknie nic. Przejściowe trudności, które już trwają parę miechów. A ona ma troje dzieci. Jak je kąpie, proę pana? Zagadka za sto. Słucham? - i pan Zdzich dla podkreślenia prawdziwości zakładu wyłożył sto kanadyjskich dolarów. - Wpędza się pan w koszta, widzę - zauważyłem. - Nie sądzę - odparł pewnie pan Zdzich - mimo że pan chłopak z Polski, na tyle już się pan skanadolił, kurza melodia, że za 172 Chiny pan nie zgadnie. Banknocik spokojnie trafi do mojego portfela. Pulareska, jak mawia Krzyśtaków Józek. Podniecony wysoką wygraną spytałem, czy da mi dwa trafienia. - Okay - zgodził się wielkodusznie pan Zdzich. -1 dwa razy pan przegrasz. Pewne jak w banku. Sądząc, że pytanie jest z tak zwanych podchwytliwych, odparłem, że koleżanka z Rzeszowa pewnie w ogóle dzieci nie kąpie. - Pudło - zaśmiał się pan Zdzich. Nic nie mogąc wymyślić mądrego, strzeliłem tradycyjnie, że pewnie w kubełku nosi wodę na górę, podgrzewa na gazie i wlewa do wanny. - Niestety - rzekł z triumfem pan Zdzich. - Wygrana powędrowała z powrotem do rąk właściciela - to mówiąc schował banknot wytwornie do portfela. - A po tej wpadce mogę panu zdradzić prawidłową odpowiedź, panie Marianku - rzucił jak profesor na egzaminie. - Otóż koleżanka moja ma szczęście i jest w posiadaniu automatycznej pralki produkcji polskiej. Korzysta więc z niej zastępczo. Wlewa kubełek wody, i tu był już pan blisko, panie Marianku, włącza w ruch, bez proszków i ciuchów, rzecz jasna, dla pucu, jakby się powiedziało, i wstawia węża do wanny. Pralka kotłuje się w środku, podgrzewa wodę i po lipnym praniu sukcesywnie wypluwa wodę do wanny. W wannie siedzą już grzecznie dzieciaki i dalej pan wiesz. Wsio. - To rzeczywiście. Nigdy bym na to nie wpadł - przyznałem uczciwie. - No, widzisz pan. A ona musi. Bez tego ani rusz. I na tym polega nasza wielkość. Wielkość i nędza, że z bidy robimy mistrza z inwalidy. Ale jak inaczej, kurza stopa? Skoro nawet woda zwyczajnie nie chce ciec z kranu. Trzeba sposobem. pJr\n ZDZICH O PODRÓŻACH W SINĄ DAL - Słoneczko coraz silniej przygrzewa, trawka lada dzień się puści, soczki w drzewkach zagrają, mój ulubiony krzewek forsycja się zażółci i wiosna, panie Marianku! Matka natura zbudzi się do życia, a wraz z nią i my, stare dęby! - pan Zdzich z optymizmem spojrzał na nagie jeszcze szkielety drzew na tle błękitnego nieba. - Jak przyjdzie taki dzionek jak dziś, wietrzyk cieplej dmuchnie, to ja od razu jak ten żuraw, kurza stopa, szyjkę tylko wydłużam i tęsknie patrzę, gdzie by wyfrunąć. W szeroki świat człek się rwie. Chciałoby się zaliczyć parę widoczków z lotu ptaka, a potem zapicnikować, kurza melodia, w jakimś ciekawszym miejscu zanim kostucha łaskawie zastuka... - pan Zdzich sięgnął po nowego papierosa. - Na razie człowiek pali te cancer-sticks1 i sam sobie skraca życie. Też paranoja. Ale cóż. Życie nie musi być koniecznie logiczne. Jak się tak fest zastanowić, dlaczego tyle wiary bryka z Polski, to tu będziesz miał pan odpowiedź. - Z powodu wiosny? - Nie wiosny, tylko nadziei. A ściślej beznadziei. Ludzie rezygnują z układów, dobrych wejść, pozycji, zawodu, przyjaciół, z górnej drabinki społecznej lądują na dolnej, byle tylko mieć to coś. Ten promyk, proę pana. Każdy ma swój prywatny Przylądek Dobrej Nadziei i rwie do niego jak szatan. Żagielek w duszy nastawia, kierunek słońce i wio! Nawet jak wpadnie 1 Mowa o rakotwórczych papierosach, o gwoździu do trumny. 174 w sztormik i woda mu się do uszu naleje, to i tak wierzy, że to przejściowe dno. Zawsze na początku trzeba się umoczyć, żeby potem we własnym basenie pływać. Przykładów na to jest pełno, proę pana. Niedawno nawinąłem panu story o Jęzorze, moim kumplu jeszcze z Oliwy. Dziś boss, kurza żyła. Dolarkami fajki przypala. Każdy ma takiego Jęzora, któremu powiodło się w te klocki. A u nas w kraju niestety odwrotnie. Dookoła pełno tych, którzy w te klocki przegrali i za Chiny nie będą ich układać. I to jest tragiczne, kurzy drut. Nawet jak się znalazł jeden taki, co pokazał, że można w Rzeszowie zbudować jacht i opłynąc świat dookoła, Kolumb, kurza melodia, mówię o kapitanie Jaskule, to jak drugi raz szykował taki numer, to mu parę naszych urzędów podłożyło nóżkę. Nie bądź ty taki cwaniak - raz opłynąłeś, starczy. W Kanadzie dopłaciliby facetowi i jeszcze na jachcie umieścili reklamę coca-coli, byle tylko gość chciał z nią opłynąc przylądek Horn i wpaść w ryczące czterdziestki. A u nas niet. Masz pan najlepszy przykład. Bo ja tam nie wierzę, że Polacy tylko za granicą pracują. W kraju też zasuwają. Tu nikt na koźle cegieł nie nosił, nie? W końcu trzydzieści parę milionów ludzi z pustego w próżne nie przelewa. Coś tam robi, kurza melodia. Produkuje. Ale jak potem z tej produkcji wychodzi gniot i połowa idzie w błoto, to ludzi ogarnia rozpacz. Każdy już tylko za swoim pieniążkiem goni, żeby związać koniec z końcem... - Zaczął pan od wiosny, panie Zdzichu, i nagle... - Orędzie o stanie narodu wygłaszam? - No, coś takiego. Nie w stylu pana Zdzicha - powiedziałem. - Zażył mnie pan z mańki, panie Maniu. Już mnie pan podgryza na tej ławeczce? - Nie. Tylko czekam, kiedy pan odpłynie. U innie zawsze ma pan pierwsze miejsce... - Jako czołowy bajczarz na wychodźstwie? - Jasne. - Thankyou, Sir. Szlachectwo zobowiązuje. W takim razie szybko muszę coś wrzucić, żeby podreperować nadszarpniętą opinię. ~ Wypadałoby. "Najlepiej jakiś kawał, ale ja do kawałów nie mam zupełnie głowy. Miałem w Polsce takiego kumpla, Frania, który słynął 175 z tego, że jak zaczął opowiadać kawały, to nigdy ich nie kończył. Ciężki był z niego wesołek i zapraszano go na różne biesiady, żeby zabawiał towarzycho. On gadał, a inni spokojnie pili. Lały się te kawały z niego, jak z rury. Wreszcie go rozpracowałem. Po prostu Franio prowadził skrupulatny zapis, każdy nowy żart rejestrował w swoim notesiku i był dobry. Co puścił dłuższą serię, to przepraszał, wychodził do klozetu, przestudiował notesik i z podładowanym akumulatorkiem znów iskrzył jak cholera. Aż mu raz podprowadziłem ten notesik i z dowcipnego Frania zrobił się karawaniarz. Rzucił paroma żartami i siadł jak przekłuty balon. To pan mnie tak przekłuł, panie Marianku. I żadna ciekawsza fabułka nie chce wyjść z głowy. Chyba będę musiał przeprosić i pójść do mazdy. Podładować akumulatorek... - Pańska wina, panie Zdzichu. Przyzwyczaił mnie pan do celu każdej podróży. Zaczął pan wspaniale, myślałem, że zaraz wylądujemy gdzieś u Wybrzeży Kości Słoniowej, albo rozpalimy ognisko pod szczytami Kilimandżaro, a tu kiszka z wodą. Góra urodziła mysz. Jakieś bajery pan wstawia, rozważania natury ogólnej, wykazy produkcyjne, kupy się to nie trzyma, proę pana! - mówiłem jego głosem. - A to lisisko - rzekł z podziwem pan Zdzich - niby słuchał, gamonia rżnął i tak mnie podszedł. Ale świetnie się pan we mnie wpasował. Poważnie. Jak bym słyszał tego głupiego Zdzicha -śmiał się sam z siebie. - Teraz mogę iść na emeryturkę. Mam już zastępcę. Farmazoniści idą na wcześniejszą. Jak milicjanci. - Nigdy pana nie puszczę, panie Zdzichu. Musi pan swoje odsłużyć. - Thanks a lot1 - rzekł pan Zdzich. - W zamian za zaufanie zrewanżuję się panu tak zwanym faktem wziętym z życia. Muszę się ratować, kurza żyła, tu Zachód! Nikt monopolu na pana Zdzicha do końca nie ma, nie? Wyprztykam się, to won! Wymiana na opowieści pana Mariana. Wracając do tej wcześniejszej emeryturki, proę pana, to mam w rodzinie kuzyna, Longina, który w woju przez jedenaście lat na odrzutowcach latał i z tej racji jako młodzian w kwiecie wieku 1 Bardzo dziękuję. I76 przeszedł na emeryturkę. Jedzie sobie raz ten Longin naszym Husem i jakaś babcia prosi go, żeby jej pomógł skasować bilet rencisty. Longin jej grzecznie skasował i wyciągnął swój, taki sam. Babcia zdziwiona pyta go: „To pan też rencista?" Od roku, babciu" - odpowiada Longin. No, to gratuluję. Świetnie się pan trzyma. W tak dobrej formie emeryta dawno nie widziałam." A ten cały Longin miał wtedy trzydzieści trzy lata. Latał jeszcze blisko dwadzieścia lat jako pilot cywilny, w naszym Locie. No i jego synek, Maruś, strasznie z tego powodu cierpiał. Jak Longin tylko brał za walizę, to ten w ryk, kopał ją i krzyczał: „Tata! Kiedy ty skończysz latać?! We wszystkich miastach już byłeś, tylko we własnym domu nie możesz posiedzieć?!" Wtedy Longin brał go na kolana i cierpliwie tłumaczył: „Słuchaj, stary. To już niedługo. A jak tylko pójdę na emeryturę, to ci przyrzekam, pierwsze co zrobimy, to weźmiemy moją walizkę, wyniesiemy do ogródka i publicznie spalimy. Sam osobiście wrzucisz ją do ogniska. Zgoda?" Wtedy Maruś się uspokajał, przestawał płakać i puszczał ojca w siną dal. Pytanie teraz, dlaczego? Dlaczego Maruś się uspokajał, proę pana? Bo Maruś żył nadzieją. Czekał na spalenie walizki. W ten sposób w ostatniej chwili udało mi się nawiązać do tematu, panie Marianku, i wspierając się, co prawda, kuzynem Longinem odbyć podróż do najdalszych stron świata poza Australią, gdzie Lot nasz nie lata. Wydłużając swą mizerną szyjkę jak żuraw udowodniłem panu, co to znaczy siła nadziei na wiosnę. A teraz podnoszę kiecę i lecę - pan Zdzich dumnie wstał z ławki i nucąc pod nosem dawno zapomnianą piosenkę O kochasiu, który odszedł w siną dal, zbliżył się do swojej mazdy. 12 Pan Zdzich w Kanadzie RffTmN ZDZICH W MAŁPIM GAJU - W ramach intensywnego ojcowania, proę pana, wybrałem się do ZOO. Teściówka od dawna mnie mordowała: „Zdzisiu, pojedźmy. Miejscowego zwierzyńca nie widziałam". Tłumaczyłem jej: „Mamo. Miejscowy zwierzyniec to nie ZOO w Oliwie. Chcąc go obskoczyć, nieźle się trzeba nałazić". Ale ona nie. Nic nie gasiło jej entuzjazmu. Sewek też zaczął interesować się zwierzętami, głównie tymi, których nie ma. Dinozaurami, kurza melodia. Odkąd w muzeum zobaczył makiety tych bydląt, oszalał. Nic tylko „dajnasor" i „dajnasor" wrzeszczał. Na miłośników zwierząt nie ma rady. Trzeba było jechać. Teściówka od rana robiła wałówkę, kanapki i jaja na twardo, żeby się uniezależnić od miejscowej gastronomii i gdzieś spokojnie zapicnikowac pod drzewkiem. Dzień zapowiadał się upalny i czułem, że lekko nie będzie. Już przed ZOO zaczęło się piekło. Korek na parkingu kilometrowy. Jakby całe Toronto się umówiło, proę pana, że tej niedzieli pójdzie do ZOO. „W czas trzeba było wyjechać. Kto to widział w południe?!" -zaczęła biadolić teściówka, której już było gorąco. „Jak w czas - mówię - kiedy mamusia pół dnia z kuchni nie wychodziła. Jak na biegun się szykowała." Jakoś się w końcu dowlekliśmy i szczęśliwie zaparkowali dobre dwie mile od tego ZOO. Na ostatnim parkingu, niestety. Co robić. Kto późno wstaje z łóżka, ten dochodzi na nóżkach. Nie ma rady, panie Marianku. Wyładowałem manele i dawaj targać je na przełaj. Torba ciężka jak diabli, powoli zacząłem się wkurzać. 178 Co mama tam nawsadzała?! Kamienie chyba?!" Takie kamienie! - oburzyła się teściówka. - Po jednej kanapce i jajeczku" - tłumaczyła niewinnie. Chyba strusim, pomyślałem, ale co było robić? Człowiek jest dżentelmenem, kurza melodia. Dotachalem jakoś tę wałówę do kas, a tam narodu, jakby za darmo wpuszczali. Teściówkę i Sewka udało się jakoś taniej przepchnąć, ale my, adults1, po sześć doli musieliśmy dzwonić. Razem więc z Grażynką osiemnaście wybiło. There is no way out2, panie Marianku. Chce się widzieć lwie parki, trzeba bulić dolarki. Zaopatrzeni w bilecik przeszliśmy bramkę i znaleźli się wreszcie na terenie Metro ZOO. Teściówka wciąż myślała, że to będzie klatka przy klatce i jak królikarnię szybko obskoczy; kiedy zobaczyła dopiero te odległości, westchnęła ciężko: „Miałeś rację, Zdzisiu. To obszar. Jak z Sopot do Pucka..." Zaczęliśmy iść po łapach Yeti wymalowanych na asfalcie, żeby się nie zgubić. Najpierw zaliczyliśmy płazy i ryby, bo pawilon był pierwszy i można było zejść ciut ze słońca. Klimatyzacja jednak była kiepska i parno było jak w dżungli. Dla płazów może dobrze, ale nie dla ludzi. Sewek zobaczył jaszczura i przypomniał sobie nagle: „Dajnasor! Dajnasor! Ja dajnasor sce!" „A skąd ja ci dinozaura wezmę?! Tu ZOO. Mało masz zwierząt?! Oglądaj." Zaczął więc biegać od ryby do ryby i przez chwilę miałem z nim spokój. Teściówka stanęła przy wielkim pytonie i z podziwem go oglądała. Pyton zwinął się w kłębek, proę pana, tylko łuska mu lekko falowała. Trawił nieborak. 3,Wspaniały! -rzekła wreszcie. - Z takiego miałam kiedyś komplet. Pantofle i torebkę. Mąż mi po wojnie kupił" - wyjaśniła. jjMama taka miłośniczka zwierząt i już węża obdziera ze skóry!" - zauważyłem i chcę Sewkowi pokazać, ale widzę, nie ma rekina. Zniknął. Rozglądam się nerwowo - nie ma. Dorośli. Nie ma wyjścia. 179 „Gdzie dziecko?! - krzyknęła Krycha - Zawsze go zgubisz!" Rzucam się więc w pościg, torbę na szczęście zostawiłem. Grażynka z jednej strony, ja z drugiej, czeszemy teren. Wreszcie na górnym piętrze dopadliśmy gnoja. Siedział przy papużkach. Chwyciłem go więc za łeb i kiedy wracałem widzę, że Kanadole sprytniej ten problem rozwiązali. Prowadzą bachory na takiej skręconej sprężynce od telefonu, kurza żyła. To ja stary łącznościowiec na to nie wpadłem. Świetny pomysł, panie Marianku. Dzieciak idzie grzecznie na smyczy, jak pies, i człowiek może spokojnie oglądać zwierzęta. Nie musi kręcić wciąż głową na boki. Wyszliśmy szczęśliwie na świeży luft, a tam jeszcze gorsza łaźnia. Słońce jak na pustyni, ja z torbami jak wielbłąd. Dno. Żaden relaks. Odległości między zwierzętami straszne. Od słonia do żyrafy kilometr, proę pana. Proponuję więc wyjście pośrednie. Zapicnikujmy pod drzewkiem i ulżyjmy tej torbie. Pal sześć ZOO. Wszystkiego i tak nie da rady obejrzeć. Teściówka poparła mnie jak nigdy, sama już miała ognipióra na twarzy i dyszała jak puchacz. Pierwsza rwała do cienia. Siedliśmy więc pod bzem, panie Marianku, i rozbili biwaczek. Jajeczka, drink, kanapki. Jak na prawdziwej majówce. Gdyby nie fakt, że człowiek zainwestował w te zwierzęta, to bym się nie ruszył. Grażynka z Krycha wyciągnęły się na trawce i opalały legalnie. Raj jednak nie trwa wiecznie i trzeba odpracować bilety. Wstajemy więc znowu. Gdzie okiem sięgniesz - ZOO, kurza melodia. Grażynka zaproponowała, żeby całość obskoczyć kolejką, ale do tej kolejki znów kolejka, nie mówiąc o kosztach. Nic za darmola u Kanadola. Ruszamy więc na nóżkach. Torba lżejsza, za to człowiek cięższy. Zaleć by chciał, jak ten pyton, proę pana, i potrawie w spokoju. A tu zwiedzać trzeba. Nagle przy siatce tłum. Radość jak w radzieckim cyrku. Wiadomo, mówię, małpy. Nic tak nie cieszy jak głupszy od nas, nie? I nie pomyliłem się. Sewek aż krzyknął z radości: „Baboon!1 Look jaki on water-melon2 ma z tyłu!" 1 Pawian! 2 Arbuz. 180 Żaden water-melon - tłumaczę mu - tylko tyłek ma taki, jakby arbuza dźwigał." Sewek śmieje się jak głupi. Nie dziwię się dziecku, bo pamiętam, co u nas przed klatką z pawianami się działo. Raz pijaczek zegarek do klatki im wrzucił, a jak się zbiegły, wykrzyknął: „Paa Zenek! Ruskie! Jak krasnoarmiejcy nas wyzwalają!" Naród ryknął śmiechem, a starszy pan zapytał pijaczka, czy mu zegarka nie szkoda. A ten z pogardą machnął ręką: „Co tam. Czasy i tak ruskie. Niech się małpy cieszą". Tak, że u nas pawian ma jeszcze ten polityczny ko lorek pod ogonem, kurza melodia. Oczywiście zobaczyliśmy i lwy, i żyrafy, i białego tygrysa, takiego albinosa wyhodowanego w klatce. Musiał być też słoń na szczęście. Trzeba przyznać, panie Marianku, że Kanadole bardziej od nas zdyscyplinowani. Nie dokarmiają tak zwierząt na ura, jak my. U nas, w kraju kryzysu, proę pana, słoń z przeżarcia zdechł. Naród mu wciąż ładował coś do trąby, a ten, trąba, brał i w końcu zdechł. Tu tylko przy fokach widziałem, jakiś zgrywus czapkę dżokejkę wrzucił. Ale może mu po prostu spadła. Teściówka chciała jeszcze miśki zobaczyć, ale część towarzystwa zaprotestowała. „Szkoda, że mamusia nie widziała jak pandę Chince tu wypożyczyli. Całe Toronto przyszło ją oglądać." „No właśnie, Zdzisiu, no właśnie - z żalem kiwała głową. -Teraz bym chciała chociaż niedźwiadki syberyjskie obejrzeć..." j5Nie musi mama jechać aż do Toronto" - powiedziała Grażyn-ka i wzięła mamę abratno pod rękę. Na nieszczęście po drodze był Mac Donald - ukochany punkt zbiorowego żywienia. I tu mi Sewek dał dęba: „Loda i popcorn sce!" - i uczepił się mnie jak małpa. Kolejka straszna, a rekin morduje. Pamiętam, jak sam w ZOO lody pingwin kupowałem, więcej się tym interesując niż samym pingwinem. Ustąpiłem więc. Dziecko sce, niech je. Po godzinie stania kupiłem lody, a po trzech szczęśliwie opuściliśmy miejskie ZOO. 181 „Co się mamusi najbardziej podobało w tym zwierzyńcu?" - pytałem teściówkę, gdy zmęczeni wracaliśmy na parking. „Wiesz, Zdzisiu, chyba lama" - odparła po namyśle. „Dlaczego lama?" - zdziwiłem się. „Bo jest podobna do ciebie. Ma tak samo dumnie zadarty nos. I kroczy podobnie. Cały mój zięć, pomyślałam." No wiecie państwo?! - pan Zdzich spojrzał na mnie zgorszony. - I wieź tu rodzinkę do ZOO, co? Ale z drugiej strony mogła ze mnie w nagrodę zrobić pawiana, nie?! To i tak oszczędziła. Człowiek baboonem jeszcze nie został, kurza róża - pocieszył się pan Zdzich. ZDZ1CH O CHOROBIE POLARNIKÓW W ostatnią niedzielę wybraliśmy się z panem Zdzichem na miejską plażę. Towarzyszył nam jeszcze Andrzej Smyl zwany przez pana Zdzicha dyrektorkiem, z racji swej godnej postawy i wydatnego brzuszka. Smyl wziął ze sobą dwoje dzieci, w sumie więc mieliśmy pod opieką troje. - Niedziela pasterska jak niewola perska - ujął to krótko pan Zdzich, na pocieszenie dodając, że w całkowicie męskim gronie, bo młoda gwardia też samce. Wyjęliśmy rzeczy z samochodu i wyszli na brzeg. - Lubię tę plażę - westchnął pan Zdzich rozkładając krzesełka i rzucając na piasek matę z rafii - przypomina nasz Sopot, kurzy drut. Tak samo brudno i dechy pływają w wodzie. Ale na krótki wypad w sam raz. Nie trzeba dymać godzinami po szosie. A relaks jest - ułożył się wygodnie na macie i wystawił ciało na słońce. Od jeziora wiał silny wiaterek łagodząc ostry żar słońca. Andrzej Smyl też obnażył swój dyrektorski biust, tylko łysinkę chronił pod szerokim, teksaskim kapeluszem. Przykładnie pilnował dzieci, które ciągle wyrywały się do wody. Ponieważ wyczytał w „Toronto Star", że woda jest zanieczyszczona, kategorycznie zabronił kąpieli. Wciąż upominał synów krótkimi warknięciami: - Tomek! Wojtek! Co ja powiedziałem?! Chłopcy jednak nic nie robili sobie z jego uwag i coraz głębiej wchodzili do wody. 183 - Nie bądź taki owczarek alzacki, stary - łagodził jego stró-żowskie zapędy pan Zdzich - i tak gnoi nie upilnujesz. Chcą, niech włażą. Ciągnie rekina do wody. Wiadomo. - Ale nie widzisz, że zanieczyszczona?! Pollution! - z niepokojem stwierdzał dyrektor. - Najwyżej dostaną pokrzywki. Co się martwisz? Myśmy w brudniejszej się kapali. Już zapomniałeś, jak wygląda woda w Wiśle. Jedna wielka pokrywa i naród pływa. Dyrektor jednak nie dawał za wygraną. - Ja nie mówię o polskich standardach - rzekł godnie. Andrzej Smyl vel Dyrektor był z wykształcenia magistrem i lubił wyrażać się ściśle. Ta jego dokładność była często przedmiotem żartów pana Zdzicha, który przypominał mu często, że trzy są inteligencje: wrodzona, nabyta i techniczna. Pan Zdzich jako stary, rodowy szlachcic uznał, że tę pierwszą wyssał z mlekiem matki i szydził z nabytej w ciężkim trudzie wiedzy magistra Smyla, który legitymował się pochodzeniem wiejskim, ze wsi Parciaki, byłego powiatu przasnyskiego. - Niemniej przyjęte normy zanieczyszczenia flory są powyżej stanu alarmowego - argumentował Dyrektor. - Kanadyjskiego. A ty wiesz, że Kanadole, jak trochę brudu za paznokciem zobaczą, to podnoszą krzyk na cały kontynent. Jak z tym acid rain1 - zauważył pan Zdzich. - I słusznie! - bronił Kanadyjczyków Dyrektor. - Co nam Amerykanie mają smrodzić! - wskazał przeciwległy brzeg jeziora Ontario. Dyrektor otrzymał niedawno landed immigrant status i był patriotą kanadyjskim. Z pasją bronił interesów prowincji. Tymczasem jego synowie weszli po pas do wody i dalsza dyskusja 0 pollution stała się bezprzedmiotowa. Dyrektor musiał się zgodzić ze zdaniem pana Zdzicha, że jak złapali syfa, to i tak już nic nie pomoże, niechaj więc się moczą. - Najwyżej żony łeb nam urwą - stwierdził Dyrektor ponuro. Dzień był bajeczny i korzystając z ostrego wiatru po jeziorze pływało pełno żaglówek i entuzjastów surfingu. Niektórzy byli w tym sporcie wyjątkowo oblatani. Prawdziwi spece. __________ 1 Kwaśny deszcz. I84 _ Ten dobre dwadzieścia węzłów rozwija - rzucił spod kapelusza Dyrektor, wskazując młodego chłopca wściekle prującego na swej desce. Żagiel dotykał prawie wody. Tego sukcesów pozazdrościł starszy pan, dobrze po sześćdziesiątce, który właśnie gotował się do startu. Z trudem wcisnął się w kombinezon i dokładnie otrzepał stopy zanim włożył specjalne gumowe pantofle twardo przyczepne do śliskiej deski. Długo montował żagiel, wreszcie upewniwszy się, że wszystko gra, dumnie dźwignął swój sprzęt i wolno wszedł do wody. Zdając sobie sprawę, że reprezentuje seniorów i że patrzymy na niego nieufnie, chyżo wdrapał się na deskę i młodzieńczo chwycił cugle swego żagla. - Trzyma się dziadek - rzekł z uznaniem pan Zdzich. - Może nie da orła! Silny wiatr wygiął żaglem i zachybotał deską. Dziadek balansował jednak dzielnie i sprawnie drobił nogami. Nie dawał się matce naturze. Wydawało się, że przezwycięży wrogi żywioł i swój wiek. Ustawił wreszcie deskę i nakierował żagiel. Nagle ostrzejszy podmuch szarpnął mocniej i dzielny żeglarz znalazł się w wodzie. - No, jednak. Lekki szkwalik i zawalik. Nie te wrotki dla ciotki -skomentował to po swojemu pan Zdzich. Dziadek jednak nie dał za wygraną i ostrym crawlem podpłynął do rozbrykanej deski, próbując ją znów ujarzmić. - Nie daruje kobyle. Drugie podejście. Twardy ułan, kurza melodia. Może Polak? - pochwalił te zmagania pan Zdzich. Dziadek szczęśliwie dosiadł konia i znów próbował odbić od brzegu. Tym razem poszło mu lepiej. Oddalił się kilkaset metrów i kiedy chciał nawrócić, znów nim miotnęło i powtórnie chlupnął do wody. Nie ma siły do kobyły - westchnął pan Zdzich. Za duża siła wiatru - uściślił wypowiedź pana Zdzicha Dyrektor - dobra dwójka w skali Beauforta! - wystawił kapelusz na próbę. Dziadek tymczasem wdrapał się dzielnie na środku jeziora i bez przeszkód już dożeglował zwycięsko do brzegu. Posapując umnie jak mors, otrząsnął z wody swój czarny kombinezon 1 Poprawił siwą fryzurę. 185 - W sumie zwyciężył, zgred. My w jego wieku, obawiam się, dyrektorze, nawet tak nie popłyniemy - mruknął pan Zdzich. - Baby nas wykończą, Zdzisiu - westchnął gorzko Dyrektor. -Bachory odchował gość, to może fruwać. A my co? Nim staniemy na nogi, już po nas - i na dowód swojej ojcowskiej pracy krzyknął na synów: - Tomek! Wojtek! Z wody! Nie bądź taki bolszewik. Co ja powiedziałem?! Poza tym - ciągnął dalej Dyrektor - chcąc się wyposażyć w taki sprzęt, musisz kupić cztery deski, nie jedną. Na całą rodzinę. Każda circa tysiąc doli, no to skąd?! Utopia - poprawił się w krzesełku. - To prawda - przyznał pan Zdzich. - Wkitowaliśmy się. Jedynie pan Marianek może się bawić w te sporty. Kawaler. Rodzinki niet - spojrzał na mnie zazdrośnie. - To tylko figo--fago, nie? Mądry człowiek, kurzy grzyb. Nie ma to jak singiel--palant - dodał po chwili. - Najciekawsze, panowie - westchnął Dyrektor - iż jak długo żyję, nie widziałem jeszcze szczęśliwego stadła. Co zajrzysz głębiej, to kocioł. Już myślałem, że moja stara najgorsza, sprawdzam po kolegach i widzę, że gorsze są. Końca nie ma niedoli - tęsknie rzucił okiem na drugi brzeg. - Wszędzie ten sam gnój. - Chora instytucja. Co chatka to zagadka - zgodził się z przedmówcą pan Zdzich. - Gdybym dziś nie wybył na plażę - zwierzał się dalej Dyrektor - to mógłbym popełnić czyn sprzeczny z prawem. Na szczęście wyrwałem w plener i to mnie zbawiło - podrapał się z ulgą po włochatej piersi. - Co zaś ciekawe, to emigracja pogłębia ten trend. Nie dość, że sam wyjazd jest stresem, to ludzie sobie dokładają. Sami nawzajem się żreją. I gdzie tu mądrość?! - spojrzał na nas boleśnie. - Choroba polarników - wytłumaczył ten fakt pan Zdzich. - Jakim cudem?! Nie jesteśmy przecież na biegunie - zdziwił się magister. - Nie szkodzi - uspokoił go pan Zdzich - ale się podobnie wyizolowałeś, trąbo! Ludzie zdani bez przerwy na siebie po pewnym czasie rzucają się sobie do gardła. Zagryzają się. Stwierdzony fakt. Tak właśnie jest z polarnikami podczas wypraw na biegun. 186 _ To jaki ratunek, Zdzisiu, by nie popełnić głupstwa? - zapytał bezradnie magister. _ Wyrwać na dziką plażę, stary. W moim towarzystwie - pan Zdzich rzucił okiem na piękną blondynkę, która tuż obok demonstracyjnie wchodziła do wody. - Nie ma jak taki szkwalik. Na skołatane, męskie nerwy. Magister nie bardzo złapał przenośnię i rozumując ściśle technicznie oświadczył: - Podobno tu nad jeziorem Ontario są bardzo niebezpieczne lokalne trąby powietrzne, które potrafią wciągnąć i przewrócić. - My i tak nie pływamy, stary. Więc o co chodzi?! Trąby groźne dla kawalerów. Takich jak on! - wskazał na mnie z satysfakcją. -A my grzecznie leżymy na piasku i pilnujemy dzieci. Ten wiatr nas nie dotyczy. Tornado mamy gdzie indziej - i przypominając sobie o groźnym huraganie „Krycha", który niedawno przeszedł przez jego dom, pan Zdzich roześmiał się gorzkawo. PJT*U\I ZDZICH W ATLANCIE - Po tych przykładnych dniach ojcowania, panie Marianku, należała mi się chwila oddechu. I akurat trafiła się okazja. Kuzyn ze strony matki, Kazik Makarczyk, elektronik, nieźle się załapał w Stanach i serdecznie zapraszał do Atlanty. Atlanta nie biegun, proę pana, można się w końcu wybrać. Wziąłem od Krychy zwolnienie na poczet przyszłego miesiąca, przyrzekłem, że odrobię przy Sewku w nadgodzinach, i dawaj obliczać koszta podróży. Zdecydowałem się w końcu na bus, a to z dwóch powodów: oszczędność i przygoda. Nigdzie tak narodu nie poznasz jak w Pekaesie. Kopnąłem się więc na dworzec autobusowy, a tu rewelacja. Oprócz normalnego biletu, który kosztuje drożej, można się zaopatrzeć w tak zwany American pass, który się wykupuje na tydzień, dwa tygodnie lub miesiąc, proę pana, i możesz pan jechać nie tylko do Atlanty, ale hulać po całych Stanach skolko ugodno. Nabić tyle kilometrów, ile pozwala limit czasu. A jak zostanie, kumpel może dojeździe, bo bilet można odstąpić. Widział pan takie coś? Cudo. Ja niestety związany byłem czasem, głowa rodziny, kurza melodia, mogłem więc tylko wykupić na tydzień. Ale dobre i to. Cały gips kosztował mnie raptem 189 dolarków amerykańskich tam i abratno. Jak barszcz, uważam. Wskoczyłem więc do Greyhounda, czyli psa hartą, proę pana, bo taką zmyślną nazwę dla Pekaesu wymyślili, i dalej się hartować. Podróż nie żarty. Dwadzieścia cztery godzinki non stop. Dłużej 188 niż przez Atlantyk do tej Atlanty, kurzy drut, ale ja lubię takie numery. Przygoda. W autobusie komplet jak u nas. FuH-Towarzycho mieszane. Sporo elementu, jak byśmy powiedzieć mety zawsze lubią się tanio załapać, kolorowych więc od groffla> ale i gówniarzy z zachodniej Europy też. Takich, co to u nas autostopem z plecaczkiem jeżdżą. Co mnie jednak bardziej zdziwiło, panie Marianku, to kupa młodych, samotnych matek z dziećmi na ręku. I to często takimi po parę miesięcy, jak lalKi-Mimo więc że autobus super, z klozetem na miejscu, po pafu godzinach smród był nie mniejszy niż u nas w miej skin1 w godzinach szczytu. Pieluchy, kupki, nie mówiąc, że większość towarzystwa też z myciem na bakier, mydła za bardzo nie lubiła • Do tego wielbiciele piwka, proę pana, z puszeczek pociągli i puste pod ławeczkę. Kierowca kozak, jechał ostro i na zakrętach te puszeczki tylko grzechotały zasuwając od ściany do ściany. Nie było to zbyt miłe, szczególnie w nocy, gdy człowiek chciał się zdrzemnąć. Ale bachory mu i tak nie dały. TrudA° kimać w żłobku. No, nic. Wracając do story, ledwie się obejrzałem, parne Marianku, już byłem w Stanach. Jeśli ktoś był w życiu na granicy NRD-Polska, proę pana, i miał przyjemność z wopistami i celnikami tych dwóch zaprzyjaźnionych państw, mijając granicę kanadyjsko-amerykańską odczuwa coś na kształt rozkoszy. Prawdę mówiąc tej granicy w ogóle nie ma. Ani zasieków ani pól minowych, ani owczarków. Ja miałem nieważny paszport z PRL i trochę się nawet bałem. Strażnik spojrzał tylko na landed immigrant, i wio! Nawet okiem nie mrugnął. Pierwsze stany Michigan i Ohio nic specjalnego. Teren rolniczy, równinka, specjalnych widoczków niet. Stan Ohio tylko postrach kierowców. Ma najlepszych chłopców-radarowców w USA. Rząd stanowy ponoć budżet na samych mandatach opiera. Naszemu kierowcy też łupnęli. Tablicę miał nieodpowiednią. Płacił nie ze swojego, to co tam. Kierowcy w autobusie się zmienili, tylko pan Zdzich twardo jechał. Nuciłem sobie piosenkę reorgia, Georgia i czekałem cierpliwie, kiedy do tego kochanego stanu dojadę, gdzie kuzyn Mietek tak dzielnie walczy w Atlancie. rn bardziej na południe się pchałem, proę pana, tym okolica 1 ludzie byli ciekawsi. 189 W Kentucky już sami kowboje zaczęli wchodzić. Do autobusu zbliżał się krokiem rewolwerowca z łapami gotowymi do strzału. Każdy jak z westernu. Coraz dziwniejsze typy można było też ustrzelić. Jeden model na przykład, proę pana, w strój wodza indiańskiego się wbił. Pióropusz na łeb nasadził, czub, tomahawek, w skóry odziany, wsio. Pełen ekwipunek. Myślałem w pierwszej chwili, że naprawdę Indianin. Ale widzę oczka niebieskie, włoski blond wystają, biały skubaniec, tylko czerwonego udaje. Uśmiech też przygłupa nie schodzi mu z twarzy. Ej, myślę sobie, toś ty bracie z całkiem innego rezerwatu wyrwał. Jechał nawet dość spokojnie. Podziwiałem go tylko, jak on w tych wszystkich skórach wytrzymał. Wyjątkowo odporny wariat na upał. Niektórzy kierowcy widząc, że naród prosty jedzie, zaczęli sobie pozwalać i jak Ruscy nas traktować. Jeden czarnuch, na przykład, nagle zabronił wstawać z miejsc: „Siedzieć!" - krzyczał. Jak trzodę zaczął nas traktować. Musiałem na niego huknąć, żeby się opamiętał. Szlachta też jedzie. Bez przesady, kurza żyła, nie jestem rasistą, panie Marianku, ale żeby taki śmierdziel mną pomiatał, to już za dużo tej urawniłowki! W stanie Georgia kowbojów coraz więcej. Na autach mają napisy: „Uważaj! Mam broń! Będę strzelał!" Wyobrażasz pan sobie taki numer u nas?! A tu wolność. Każdy szeryf. Na szczęście nie strzelali. Równo o północy, po całej dobie, przyjechałem do Atlanty. Kazik przykładnie czekał na dworcu. Nie widzieliśmy się parę lat, musiałem go więc uszanować. Rzuciłem zatem sławnym Zdzichowym rymem: „Witaj, stary, w tej Atlancie, jak się żyje po fajerancie!" Kazik ucieszył się, znał mnie z tej rymowanej strony i krzyknął tylko: „Weil! Nie przeszło ci, widzę." „Nigdy! - mówię. - Poetą umrę. Jak Adam wieszcz. Na tym wychodźstwie!" Zaśmiał się i zaczął mnie obwozić po mieście. Downtown kompletnie martwe. Żadnych kawiarni, lokali, życia nocnego niet. „Gdzie ty się bawisz?" - pytam. „Nigdzie. W Polsce się bawiłem. Tu nie mam czasu na szpan" -odparł krótko. 190 Zdziwiłem się, bo Kazik był imprezowy chłopiec, znany z tego, że lubił szaleć. Playboy Sopotu. A tu, asceza. Kwakier się w tej Atlancie zrobił. Co jednak szmal nie zrobi z człowieka?! Money. Gorączka złota. Kaz Macarchyk jak nie mój kuzyn, kurza melodia. Stateczny, podtatusiały. Tylko o „badżecie" mówi, kiedy te pięćdziesiąt patoli rocznie przeskoczy. Kompletny bzum! Mieszka przy Leon Ave i to jest niestety jedyny akcent polski, panie Marianku. Żona Amerykanka, dzieci ani „be", ani me" po polsku. Żałość. No, co robić. Atlanta przyjemne miasto, chociaż po Toronto trochę małe. Dużo dorożek, ciekawe. Tylko nie takie fiakry jak u nas, ale olbrzymie karety. Białe, wielkie landary. Dorożkarze w większości Murzyni, więc ładnie buzią od tych powozów odbijali kolorystyczną plamą, którą by nawet mój przyjaciel Gregory pochwalił. Tylko nachalni strasznie. Na ura człowieka do tej karety ładowali. Wyczuli lepszą krew, marynareczkę od Good-willa, i dawaj atakować. Jeden był taki czepliwy wszarz, że nie było sposobu. Musiałem po polsku na niego huknąć: „A odpieprz się żesz, ty baranie!" W oryginale powiedziałem mocniej. Dopiero wtedy zrozumiał. A propos oryginał, to tu też miła ciekawostka, proę pana. Wypożyczalnie samochodów pod dźwięcznym skrótem HOJ występują. Brzmi to swojsko dla ucha w tej dalekiej Atlancie, podobnie jak sklepy Super-Duper. Ale to już rzeczywiście dupersznyty i nie będę panu nimi głowy zawracał. Powiem tylko, że w ramach biletu byłem na Florydzie i nabiłem możliwie najwięcej kilometrów w ramach tego tygodnia. Mietek okazał się człowiekiem zajętym i tylko wieczorem mógł mi poświęcić trochę czasu. Byłem więc zdany na siebie i Greyhoundy. W sumie nie żałuję tej wyprawy. Podróże kształcą, jak mówi znane polskie przysłowie. A ja po tych dwudziestu czterech godzinach jazdy abratno wzbogacę je w dwujęzycznej formie: „Are you going to Atlanta? Yes, but zadek miej giganta." *yo jednak pochodzi z obozu Jak hartowała się stał, panie Ma-lanku, tego taka długa jazda psem hartem nie przerazi. Swobo-e Przekraczania granic bardziej sobie ceni, kurza melodia. 191 Rff+mN ZDZICH BIEGA ZA ROWERKIEM - Od dłuższego czasu spotykałem się z zarzutem, proę pana, że pogrążony w real estate i innych kombinacjach zaniedbuję obowiązki rodzinne. Krycha z teściówką przypuściły na mnie zmasowany szturm: „Cudze domy sprzedajesz, a o swój nie dbasz!" - wołały. Nie pomógł efekt finansowy i zwycięski utarg. Nic do nich nie trafiało. Nie było więc wyjścia, kurza żyła, tylko trzeba było złożyć oświadczenie, jak niedoszły kandydat na prezydenta Hart, panie Marianku, że spokój rodzinny jest mi bliższy, kurza melodia, i brać się za odrabianie zaległości. Na pierwszy plan szedł rowerek. Rekin od dawna czekał, żeby go przestawić na pojazd jednośladowy. Kto miał to zrobić, jak nie ja? Stary cyklista. Odkręciłem więc z tyłu dwa małe kółka i dawaj gnoja trenować. I tu dopiero zaczęła się kołomyja. Sewek za Chiny nie mógł złapać równowagi. Co go puściłem - walił się jak kłoda! Kierownicą też jak pijany obracał. Zmuszony więc byłem cały czas biec truchtem, w pozycji półzgiętej, proę pana, i trzymać go za siodełko. Myślałem, że zdechnę. Urobiłem się, jak górnik przodkowy. Do tego Sewek okazał się cykor, ze strachu gubił pedały i wołał w dwóch językach: „Tata! Trzymaj mnie! Keep!" Ja rzeczywiście o mało nie kipnąłem, do tego wkurzało mnie, kurza stopa, że on taki tchórz! Jak nie mój syn! Pchałem go więc silniej i krzyczałem: „Szczawiński jesteś, gnoju! Pedałuj, bo ci łeb urwę! Nie bój się! Kto w biedzie, ten jedzie!" 192 Ale on dalej krążył, jak pijane dziecko we mgle i za Boga nie mógł złapać równowagi! Ja ją natomiast zupełnie straciłem, proępana. 2 wściekłości puściłem go raz na los szczęścia, może z rozpędu zaskoczy, pomyślałem, ale gdzie tam! W starszą panią wkitował się> platfus, potem musiałem przepraszać. Po tym pierwszym podejściu straciłem nadzieję, że go w parę lekcji nauczę. Tępy rekin okazał się. Ja jednak na ambit wziąłem, krew szlachecka we mnie zagrała, kurza melodia, i powiedziałem sobie, żebym miał tu skonać, to gnoja na rowerku nauczę jeździć. I dawaj na drugi dzień apiać. Znów zasuwałem truchtem zgięty wpół... - Ale dlaczego w pół?! Panie Zdzichu?! - wykrzyknąłem zgnębiony tą jego ojcowską męką. - Przecież trzeba było sobie ułatwić życie! Wstawić kij pod siodełko, oprzeć o widełki i w ten sposób zrobić wspornik - tłumaczyłem. - Brawo, panie Marianku! Widzę, że i z pana stary szkoleniowiec. Ja też znałem ten chwyt, proę pana, że z kijem mniej kijowo, problem tylko, gdzie takowy kij sprokuro-wać. Tu większość szczotek z plastiku, tandetny szajs, mego Sewka nie utrzyma. Pobiegłem więc na śmietnik, dopadłem stary stół, wyrwałem mu nogę i na tej nodze dawaj Sewka szkolić. Mnie było trochę lżej, ale on - pan Zdzich machnął ręką. - Noga od stołu zdolniejsza. To pewne. Krótko mówiąc, wyników niet, panie Marianku. Ja się jednak zaciąłem, jak panu rzekłem, i przystąpiłem do trzeciej lekcji. Gorzej, że Sewek też się zaciął. Zaczął ryczeć: „Ihate it/1 Nie sce rower! No way! On jest głupi!" Jho, ojciec, myślę sobie, nie tędy droga. Trzeba zmienić technikę. Nie ma co brać go na huki, proę pana, tylko raczej me% todę szerokich zachęt zastosować. I kampanię wyjaśniającą, kurza stopa. Jak nasz rząd. Skąd przyszliśmy, dokąd idziemy, nie? ziałem więc gnoja po ojcowsku na kolano i serdecznie głaszcząc po główce mówię: 1 Nienawidzę tego! ^ch w Kanadzie 193 „Sewek, podporo ma! Czy ty trąba jesteś?! Debil?! Nóg nie masz?! To tatuś w twym wieku do sklepu po bochenek chleba dymał. I modlił się, żeby kichy nie złapać. Ty wiesz, co to jest flak z tyłu, ruro?! I łatki na gorąco?! Albo scentrowa-ne koło?! Ty wiesz, ile się trzeba było napocić, żeby łańcuch o jedno ogniwo skrócić?! Albo koło lewą pompką dodmuchać, bo wentyl był nawalony i wciąż go trzeba było skracać, a nowego nie było?! Ty wiesz, co to jest prawdziwy sport rowerowy?! Pojęcia nie masz! Przyszedłeś na gotowe, kochany. Tatuś kupił ci sprzęt, o jakim każde dziecko w Polsce marzy. Zagraniczny! Masz Kanadę! Tylko siadać i jechać. I jeszcze ci mało! Wstyd!" Po tej przemowie Sewek się zmarszczył, ruszył parę razy grzywką i oświadczył: „Okay. Ostatni raz." Znieśliśmy więc rower w dół i przystąpili do kolejnej próby. Przedtem twardo przyrzekłem sobie, że nie będę już buzi darł. Nie ma sensu. Krzyk nic nie da. Gnój gotów znienawidzieć nie tyko rower, ale i ojca, nie? - pan Zdzich przyczesał włosy. -A propos ojciec, to przypomniał mi się w tej chwili zabawny fakt. Muszę panu opowiedzieć. W przerwie tego rowerka. Zejdźmy z siodełka. Nie mogę cały czas nudzić pana tą reki-nadą, panie Marianku. Otóż w budzie miałem kumpla Mrugałę Wojtka. Straszny był byk. Najsilniejszy w klasie. Silny i tępy. Czółko na dwa palce, broda do pół gwizdka. Ale mięśnie miał, kurza żyła, cały rozum mu w nie poszedł. Oczywiście jechał na samych cwajach, mimo że drugoroczny, i nauczycielka wciąż mu powtarzała: „Mrugała, masz przyjść z ojcem. Znów otrzymałeś niedostateczny". A on posłusznie wstawał z ławki i obiecywał, że na pewno z ojcem przyjdzie. Jak mógł jednak przyjść, panie Marianku, kiedy on tego ojca wyrzucił przez okno. Jak Boga kocham. Raz w sprzeczce zdenerwował się, wziął ojca jak dziecko i cisnął jak piłką. Dobrze, że mieszkali na parterze i ojciec spadł do ogródka na miękkie. Na grządce wylądował, kurza melodia. Wyobrażasz pan sobie?! Śmiech był w całej klasie i trudno było, żeby po tym incydencie stary Mrugała pojawił się w szkole. Wstyd mu było, 194 . takiego osiłka wyhodował. Tak, że z treningiem trzeba uważać. Potem człowiek wyląduje na grządce jak stary Mrugała Ale wracając do rowerku, panie Marianku, to nagle stał sie cud. W myśl zasady do trzech razy sztuka, Sewek zaskoczył- Nie wiem, czy to ideolo tak na niego podziałało, czy poprzedni trud zaowocował, grunt, że rekin ruszył jak stary. Kierownicą już tak nie kręcił i nie walił się jak pijany. Stołową nogę więc wyjąłem i postanowiłem go puścić. O dziwo sam jechał. Ale on o tym nie wiedział. Wyprzedziłem go zatem truchtem i krzyknąłem: Jedziesz, Sewek, kurza stopa!" I zacząłem bić brawo. Kiedy Sewek to zobaczył, gruchnął w drzewo. Normalna reakcja. Ale w tym miejscu nastąpił przełom, a ja wiedziałem, że to mój syn. Po tej wywrotce uwierzył, że pojedzie. Twardo podniósł rower i oświadczył: „Sce sam. Leave me alone!"1 1 za czwartym razem ruszył. Poszliśmy więc na mały placyk, gdzie zacząłem z Sewkiem trenować najpierw kółka, a potem ósemki. To już była Kanada. Siedziałem sobie na ławeczce, jak prawdziwy coach2, jak oni tu mówią, i machając nogą od stołu dyrygowałem tylko: „W lewo, Sewek, w prawo". On, jako szmaja, łatwiej w lewo skręcał, ale i w prawo mu w końcu wyszło. Ósemkę regularnie zrobił. Po tym treningu wyciągnąłem do niego grabę i powiedziałem: „Brawo, synu. Szczawiński jesteś, kurza melodia. Masz u mnie loda." Sewek z radości puścił gila, widziałem jednak, że i on ma swój wielki dzień. Dla zachęty więc rzuciłem mu tylko, że potem będzie jeździł bez trzymanki, jak tatuś. A ten, panie Marianku, wsiadł na rowerek, ruszył i po chwili °r5rwa* jedną rękę od kierownicy i pomachał mi z triumfem: »Haj, tata!" No wiecie państwo. Gdyby mi ktoś tysiąc doli dawał przedtem, nie założyłbym się. Byłbym pewien, że przegram. rTTr----- ™sc mnie! 2 Trener. 195 - A tu, proszę, panie Zdzichu. Jaki talent. A pan mu od debili wymyślał. - To prawda - przyznał z pokorą pan Zdzich. - Dzieciak jak kobita. Istota nieznana. Nigdy nie wiadomo, kiedy złapie równowagę i wykołuje człowieka. Ale to było przyjemne. Zrozumiałem trenera Górskiego po mistrzostwach świata. To jednak wielka frajda, jak szkolenie daje wyniki, kurza melodia. - Trzeba mieć tylko dobry materiał. Jak Sewek - dodałem z uśmiechem. - No właśnie. Zdolny gnój okazał się. Jak tatuś, proę pana -rzekł ze skromną, ojcowską dumą pan Zdzich. ZDZICH O KOCIE I SAMOLOCIE - Dawno nie odwiedzałem swoich znajomków i postanowiłem odrobić zaległości. Rozpocząłem obchód od znanego panu artysty imieniem Gregory, o którego kolorowym życiu już w swoim czasie panu meldowałem. Zastałem pana Grzesia na stanowisku pracy przy sztalugach. Wykańczał właśnie obrazek. Od razu na wstępie wyżalił mi się: „Nie jest aksamitnie, Zdzisiu. Ciężki chlebek uprawiać ambitną sztukę w Kanadzie. To jednak wciąż Dziki Zachód, choinka." Gregory lubi wstawiać, proę pana, co drugie słowo choinka, kurza melodia. Są ludzie, co uprawiają w mowie takie przecinki. Ja te kurze róże stosuję, a on choinki. Wciąż tymi choinkami rzuca, kurzy drut. Znanego panu kotka Kmicica w mieszkanku nie dojrzałem. Ten bradziaga i zagońszczyk, swoimi drogami łaził i często znikał z chaty artysty. Miał drań szczęście, bo pod mieszkankiem Grzesia na rogu ulicy znajduje się pizzeria, w której sporo Chińców pracowało. Oni mieli słabość do Kmicica i pozwalali rau polować. Teraz też Kmicic wskoczył przez okno z kawałkiem dużej pizzy w pysku. »Znów coś Chińcom rąbnął, bolszewik - zauważył znad sztalugi Gregory. - Będę go musiał apiać detergentem zmywać." "Niby dlaczego, Grzesiu?" - zapytałem. »Nic za darmo, Zdzisiu, na tym chorym świecie, choinka -'estchnął Gregory. - Spójrz na boki tego zwierzęcia" - wskazał czarną sierść kota. 197 Rzeczywiście wydawały mi się nieco błyszczące. „Chince łapy wycierają. Ręcznik sobie z niego zrobili. Podstępnie dają mu pizzę, nauczyli się nawet jego imienia, choinka. »Kmy-cyc, Kmy-cyc« - wołają, miaucząc jak on, a kiedy podejdzie, tłuszcz mu w boki wcierają. Widzisz, jaką ma sierść." Teraz dopiero zauważyłem, że Gregory nie polewa, a kot jest naprawdę nieźle wyświniony przez tych Chińców. „To ja myślałem, że masz z nim wygodę, kurza melodia, sam się karmi i jeszcze tobie przyniesie, a tu rzeczywiście klops z tą pizzą" - przyznałem. Gregory był tego dnia w kiepskim nastroju, panie Marianku, i odczytał mi list kumpla z Polski, też artysty malarza. „No, popatrz, choinka - uskarżał się - chłop ma trzydzieści pięć lat i jest rentierem. Żyje w PRL ze swego kapitału i w ogóle nie pracuje. A my, Zdzisiu, musimy się tu gimnastykować..." „O czym ty mówisz?!" - wykrzyknąłem. „No o tym Gwidonie, skubanym - zdenerwował się na dobre Gregory. - Tu gdzieś zakosił piętnaście patoli, włożył w banku na dziesięć procent, to ile ma?! Oblicz sobie rocznie. Wystarczy te odsetki legalnie sprzedać na czarnym rynku i ma chłop one million two hundred fifty thousand zlotys!1 Na piwo mu wystarczy" - westchnął ponuro. „Ale nie ma tej swobody co my, Grzesiu" - pocieszyłem go. „Swoją drogą chory kraj - ciągnął dalej Gregory. - Sam nie spłacił odsetków i pozwala, żeby obywatel z tych odsetków żył jak panisko. Byle tylko mieć te kilkanaście tysięcy na koncie. Tu też można się tak urządzić, ale trzeba mieć dziesięciokrotnie więcej, choinka. I wtedy można sobie leżeć na łące, jak Gregory, i malować jeden obraz rocznie" - Grześ ze złości zapalił papierosa, mimo że formalnie rzucił palenie i żuł gumę, proę pana. Widziałem, że w tym nastroju nic tu po mnie i kopnąłem się do drugiego zaniedbanego modela, Lolka Wolfa, naszego Sokratesa Toronto. Lolek akurat szykował się w kurs po mieście i chętnie mnie zabrał. Z nim przyjemnie się włóczyć, bo on, jak panu mówiłem, 1 i milion 250 tysięcy złotych. 198 każdy zaułek i uliczkę zna na pamięć. Kiedy go pochwaliłem za te jeg° wiedzę, kurza melodia, to ten czub mi odpowiedział: Nie czuję się jeszcze swobodnie, Zdzisiu. To nie to, co na Powiślu. Tam mogłem o każdej porze zapukać do co drugich, drzwi i zawsze mi dali pól litra. Niekoniecznie trzeba pukać, ale ta świadomość, że bratnia dusza ci da, jest ważna" - stwierdził filozoficznie. po drodze spotkaliśmy faceta, który okazał się byłym pilotem z Polski. „Pracuje teraz u Douglasa i zarabia osiemnaście dolarków na godzinkę - wyjaśnił Lolek, gdy lotnik odszedł. - Ty wiesz, jaki on numer strzelił? Teraz o tym młodym gnoju głośno3 który wylądował na placu Czerwonym i Ruchalom zrobił kuku pod Kremlem. A pan Władziu nie mniejszego wyczynu dokonał. Samolotem rolniczym do opylania pól dał dyla do Szwecji już po wprowadzeniu stanu wojennego i jeszcze część baków przerobiła że wlazło tam paru kumpli. I tak przeciążonym samolotetn3 obliczonym na dwie osoby, przeleciał metr nad Bałtykiem. Fale na niego pryskały, cały kadłub miał mokry. W swoim czasie była to głośna sprawa. Ale, że nie plac Czerwony, więc nie stał się tak sławny jak ten Rust. Nie podobało mu się w Polsce, ale tutaj też nie bardzo jest zachwycony." I Lolek przytoczył mi stary żydowski kawał z brodą, panie Marianku. Żyd wyjechał z Polski do Izraela, po czym po roku prosi, że chce wracać. Wrócił, posiedział trochę w Polsce i znów składa podanie o wyjazd. Przyleciał do Tel Awiwu, pokręcił się3 westchnął i abratno chce do Polski. Urzędnicy się zdenerwowali i pytają go wreszcie: „Zdecyduj się! Powiedz, gdzie ty się czujesz najlepiej?" „W samolocie" - odparł Żyd. I z nami tak jest, panie Marianku. Człowiek mimo wszystko stoi okrakiem na tych dwóch kontynentach i jeszcze boi się wsiąść do samolotu, kurza melodia. Nie każdy jest przecież tak oblatany jak pan Władziu, albo ten małolat z Hamburga, żeby lądować Pod murem Kremla, kurzy grzyb. R#*U\I ZDZICH O SZCZYPANIU - A co u pana dzielnej szwagierki Grażynki, panie Zdzichu?! Nic pan o niej nie mówi - stwierdziłem, gdy spotkaliśmy się następnym razem. - Widzę, że panu wpadła w oko, panie Marianku. Nie dziwię się, bo dziewczyna naprawdę ekstra. Sam miód. Ale mówiąc poważnie, proę pana, to Grażynka przyjechała tu głównie na saksy, podreperować badżet i po uzbieraniu paru doli, chce wrócić do starej niedoli. Twardo zaplanowała ten rok jako dewizowy, kurza melodia, i z samozaparciem go wypełnia. Zaraz po przyjeździe poprosiła mnie, żebym jej pomógł znaleźć job. Utartym zwyczajem daliśmy więc ogłoszonko w naszym miłym „Związkowcu" i posypały się oferty. Grażynka zawód wyuczony w Polsce miała kiepski, pozwolenia na pracę niet, w grę więc wchodziła tylko robótka na dziko i to w profesji dość nieciekawej: dzieciakowanie, lepienie pierogów, zmywan-ko brudnych garów. Ale w myśl mojego przysłowia: nie ma róży bez kolców, zna to Polak, co chce dolców, panie Marianku, trzeba polubić to, co się ma. Ogłoszonko pchnąłem sprywne, zredagowane tak fikuśnie, żeby wachlarz propozycji był jak najszerszy. „Młoda, zaradna szlachcianka prosto z Kraju poszukuje..." Zna pan te bajery - zaśmiał się pan Zdzich. - Zależało mi bowiem, aby nie tylko chętni do bachorowania się zgłaszali, czyli osławionego baby-siter, ale jakieś inne propozycje wpłynęły. I nie zawiodłem się. Parę było interesujących, a szczególnie jedna mocno Grażynkę zaciekawiła. Opieka nad staruszkiem. 200 7 a tydzień takiego dziadkowania proponowano jej sto pięćdzie-iat doli plus żarcie i zwrot kosztów za metro. W sumie więc nieźle uznaliśmy. Do obowiązków Grażynki należało nakarmić dziadka i przypilnować, żeby głupot nie robił, bo skleroza, niestety, doprowadziła go do pełnego zdziecinnienia, tak że mój Sewek przy nim orzeł. No przykre, kurza melodia, co się z człowieka robi na starość. A podobno kiedyś był chłop jak brzytwa ostry, szybki i wszystkie panny za nim ganiały. Oficer zawodowy. Urodę i zdrowie dalej zachował, wyprostowany jak świca, tyle że miażdżyca. Mózg mu tak zwapniał, że z własnym imieniem miał kłopoty, a do Grażynki często zwracał się per szanowna ciociu Różo. No, tragedia. My szczęśliwie, panie Marianku, pewnie w ogóle nie dożyjemy tego wieku, kurza stopa, i podejrzewam, że żadna Grażynka przy nas nie zarobi. To inne pokolenie, nie na sztucznym żarciu karmione. Chłopiec z rocznika 1895, WW I - jak mówią zwięźle Kanadole o I wojnie światowej, żeby się z nią długo nie męczyć -w pełni zaliczył i w miesiącu maju bohatersko ukończył dziewięćdziesiątą drugą wiosnę życia. Chłop spod znaku Taurusa i matka natura rzeczywiście byka zdrowie mu dała, żadnych chorób, tyle że ten wapień w głowie. Ale nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku i nas taki syf może spotkać, panie Marianku. Nigdy nic nie wiadomo - pan Zdzich przesądnie odpukał w niemalowany spód ławki. - Z początku wydawało się, że praca jest łatwa, ale po paru dniach wyszło na jaw, że za darmo tej forsy nie dają. Harówa jest fest. Dziadek okazał się żywe srebro, w miejscu ci nie usiedzi i o tym, zęby w fotelu parę godzin legalnie przekimał, nawet mowy nie było. Grażynka liczyła, że coś przy nim zrobi, na drutach sweter , ^owych słówek kilka wkuje, ale gdzie tam. Nie można go puścić z oka. Bo zaraz coś zmajstruje. Psotnik straszny. książeczek jak dzieciakowi mu pan nie poczytasz, bo mocno przygłuchy, trudno się drzeć jak sowa i powtarzać po dwa razy azde zdanko, kurzy drut. Aparat mu kupili, to zgubił. Zięć go Pyta: „Gdzie tatuś go schował?", a on na to odpowiada: „Pod ta ^' Pra^u- Razem z cekaemem zakopałem. Kopnijcie się raz dwa!" Bo dziadek z nawyku rozkazy lubił wydawać 201 i tego biednego zięcia wciąż musztrował. Wyżej też sierżanta nie awansował. Po paru dniach Grażynka się przekonała, że te dole, zarobione przy dziadku, są krwawym potem okupione i nawet wspaniały przelicznik na rynku krajowym jej tego nie wyrówna. Dziadek wesoło dożyje do setki, a ona przed czasem wykorkuje. Nieusłuchany, bestia, za dwie pary bliźniąt w wózku starczył. Żaden deal. Do tego doszedł nowy kłopot, którego przy dzieciach nie ma. Otóż może dziadek był ciężka skleroza, ale nie chujoza, proę pana. Urodę Grażynki od razu dostrzegł. I dawaj w konkury. Smalić cholewki do dobrodziki, jak to się drzewiej mówiło. Po mojemu rymem rzecz ujmując, panie Marianku, chłop nie był gapą i pchał się z łapą. Grażynka oganiała się od niego, jak od bąka, biła po łapach, wołała nu-nu! Nie wolno dziadku! Ale gdzie tam! Dziadek stary wiarus szedł na ura! Jak mu Grażynka dała klapsa, no to znów płakał. Głupio jednak bić dziadka. Na starego człowieka rękę podnosić, nie? Nie było wyjścia, kurza stopa, i Grażynka postanowiła zameldować o tych swawolach córce. Bocznymi dróżkami, żeby nie urazić, wyjaśniła zawile, że szanowny tatuś, mimo że w całkowitej demencji, w pewnych rzeczach za dużo sobie pozwala i nie wszystko, jak się wydaje, ma całkiem zwapniałe. Córka przyjęła to normalnie i odparła, jakby to chodziło o posiłki. „Tatuś był zawsze erotoman, proę pani, i niestety z tego nie wyrósł. Był zawsze wrażliwy na seks i trudno go teraz odzwyczaić. To są dziecinne igraszki. Niech go pani jakoś zabawi. Przecież i tak już nic nie zrobi. Najwyżej uszczypnie jak rak." „Ale ja się nie zgodziłam do szczypania, tylko do opiekowania -odparła dumnie Grażynka. - I w tej sytuacji będę musiała odejść." „Niech pani nie robi głupstw - zaczęła ją prosić córka - i nie traktuje tego poważnie. Przecież to dziadek. Nie wie, co robi. Wytłumaczyłabym mu, ale, niestety, zaraz zapomni..." „O szczypaniu jednak pamięta" - rzekła urażona Grażynka. Dziadek, jak usłyszał o odejściu swojej pani, to podniósł taki wrzask, że nie można go było uciszyć. Sczerwieniał cały jak rak i wszyscy byli w strachu, że za chwilę szlag go trafi. Grażynka 202 rzerażona, że swoją urodą doprowadzi starca do apopleksji, i nie chcąc go mieć na sumieniu, zgodziła się dziadkować dalej. Z tym, że przeszła o jedną grupę wyżej w siatce płac. Skoczyła na pełne dwieście doli tygodniowo. Dodatek trudnościowy. I premia za seks. Niedługo jednak tej Kanady było, panie Marianku. Staruszek nagle zmarkotniał i stracił ochotę do życia. Nawet chęć podszczypywania swej opiekunki mu przeszła. Nie chciał jeść i trzeba go było karmić. Godzinami polegiwał w łóżku. Grażyn-ka mogła robić na drutach i wkuwać słówka, ale jakoś też nie miała nastroju. Smutek zapanował w domu. „Jak tatuś przestał reagować na panią, to naprawdę jest z nim źle" - stwierdziła ponuro córka. Pewnego dnia dziadek mocniej chwycił Grażynkę za rękę, i z podziwem wy sapał: „Ależ z ciebie piękna szelma. Aż miło uszczypnąć, panie dziej -ku - po czym nagle złapał się za serce: - O, cholera?! Co za kawał? Chyba zawał" - mruknął zdziwiony i umarł. Jak prawdziwy mężczyzna, kurza żyła. Na posterunku. No i tak to, panie Marianku. Z chwilą śmierci dzielnego starca skończyło się dziadkowanie i Grażynka musiała poszukać sobie nowy job. Teraz opiekuje się dwójką dzieci, a jak pytam, jak leci, odpowiada ponuro: „Dno. Nie ma to jak z dziadkiem, Zdzisiu." I masz babo placek. Zrozum tu duszę kobiety. Dziadek miał rację, panie Marianku. Nic nie kapował, tylko szczypał. I na swoje wyszedł. Co prawda po śmierci, ale dobre i to, kurza melodia. A ________ZDZICH________ O MAKOWCU I SAMOTNYM WDOWCU - Czas szybko leci, panie Marianku, i niedługo przyjdzie mi pożegnać moją miłą teściówkę - rzekł pan Zdzich wzdychając po synowsku. - Pan to jeszcze jakoś przeżyje - zauważyłem skromnie - gorzej z panem Cezarym Pyzlem. On zdaje się nie na żarty się zaangażował. - To prawda - przyznał pan Zdzich. - Chłopak mimo bitej siedemdziesiątki nie poddaje się. Twardo idzie po swoje. Prawie tak jak ten dziadek od Grażynki, kurza melodia. Nie ma to jak kresowiacy, zawsze chętni do tej pracy - zrymował po swojemu pan Zdzich i zaczął dalej rozważać to zagadnienie: - W sumie nieźle skołował kobitkę. Ma pan rację. Zrobił jej kułomyję w głowie, panie dzjejku. A zaczęło się niewinnie. Od gotowanka, jak zwykle. „Mamusia tak nie dogadza. Bo skończy się na ślubnym kobiercu" - mówiłem jej. „Ależ co ty, Zdzisiu! Żarty się ciebie trzymają" - oburzała się i dalej gotowała. A w kuchni jest super. Szczególnie w wypiekach klasa. Bo tu obiektywnie trzeba przyznać, że Kanadole w słodkim cieście orłami nie są. Cukiernicy z nich do bani. Szczególnie kupne produkty dno. Mając takie możliwości, cuda by mogli robić. Wszystko mogą wrzucić. Migdały, rodzyny, daktyle, kokosy, ananasy i wszelkie frykasy, kurza melodia. Najlepsze czekolady. I figa im, za przeproszeniem, z tego wychodzi. Mdłe to cholerstwo, przesłodzone, bez polotu. Nie da się jeść, przynajmniej dla mnie. To nasze panie, bidaki, suszonym agrestem rodzynki zastępują, jednej setnej tych komponentów nie mają, ale jak zrobią serniczek czy szarlotkę, to palce lizać, nie?! J Nic więc dziwnego, że jak moja teściówka połączyła swój talent z tutejszymi możliwościami materiałowymi i dorwała się do tego wsadu dewizowego, kurza żyła, to pan Cezary od razu poczuł się jak w Zakucju. Gdy na stół wjechał deserek, podkręcał tylko wąsa i mlaskał ze smakiem. Bożesz, pani Jadzju! Toż to szalieristwo! Pysznoscji! Gdzież to człowiek wszystko pomiescji" - i rzucał się jak sęp, proc pana. Krótko mówiąc, panie Marianku, na moje wyszło. Wrąbał chłop makowiec, no i przepadł wdowiec. Oczka mu zaszły mgłą i tylko całował te „złote rączusje", co mu tak wspaniale dogodziły. I zaczęły się podchody. Fi drygały, kurza żyła. Najpierw pół żartem w stylu wdowiec wdowie wszystko powie, a potem coraz bardziej serio. W końcu poważny romans zaczął się kroić. A jak pan zauważył, panie Marianku, moja teściówka grzechu warta wdówka; gdy się odmaluje, to może jeszcze niejednemu w głowie zawrócić. Nic więc dziwnego, że pan Cezary poczuł się jary i jak młodzjik, panie dzjejku, w kuperczaki zaczął do niej sunąć. Częstym gościem się w moim domu stawał. Wreszcie wystąpił z tak zwaną propozycją poważną. I tu skończyły się śmiechy, a zaczęły schody, proę pana. Moja teściówka próbowała wszystko obrócić w żart i tłumaczyła mu łagodnie: „Panie Cezary! W naszym wieku" - taktownie zrównywała go ze sobą w leciech, chociaż tam różnica między nimi była co najmniej piętnastal. Te argumenty nie trafiały do bojowego starca. Pan Cezary był niepocieszony. Życia już nie widzjał bez pani Jadzji. Teściówka, kobita dobra, starała się łagodzić ten jego żal, zapraszając na domową kolacyjkę albo obiadek, niech się cieszy dziadek. stawiała na stole zimne nóżki i śledzika oraz nalewkę własnej roboty. ia studzjeninka, panie dzjejku, wcale nie studziła zapałów pana Cezarego, a wręcz przeciwnie. Rozżalał się chłopak na dobre: „No, nie chce mnie, panie g-izisju. Nie chce. Taka dola ramola" - wzdychał smętnie. juz widziałem, że rozmowa może przybrać niebezpieczny "ar, kurza stopa, szybko wznosiłem kieliszek i przerywałem gadanie okrzykiem mego przyjaciela Benka: „Nie ma miejsca, ę Panstwa. Nic się już nie zmieści między wódką i zakąską." 205 To na chwilę przywracało dobrą atmosferę, ale widok makowca znów rozrzewniał wdowca. Chciał mieć widać taki na stałe. I wtedy stawała sprawa grobowca. Bo o ten grób się głównie rozchodziło, proę pana. Jak panu wiadomo, teściówka z tym planem do Kanady przyjechała. Uzbierać trochę pieniążków i wystawić płytę mężowi. Mówiłem panu, ile kamieniarze w Polsce sobie teraz za to winszują? Ciężkie miliony. Aby człowieka po ludzku pochować, zwykła wdowia renta nie wystarczy. Trzeba zielonymi się fest wesprzeć. Uzbierawszy więc w ciężkim trudzie trochę tego szmalu, teściówka postanowiła wrócić do Polski i zrealizować swój cel. Wyobraża więc pan sobie, jak na to zareagował pan Cezary. Jak lew zaczął ją odciągać od tej decyzji. „I na cóż tam jechać pani Jadzju?! Na groby?! Jaż też mogiłki w Kułomyi zostawił i nie myslię wracać! Gdzież by?! Do Bolszewii nawet z wycieczką strach! Szalieństwo!" - wykrzykiwał wzburzony. Teściówka jednak osoba z charakterem, proę pana, na Wiernej rzece chowana. Poczucie honoru i obowiązku nie jest dla niej pustym słowem. Ze straceńczym uporem powtarzała: „Najpierw muszę wszystko załatwić, a potem mogę myśleć o sobie". „Potem będzje za późno. Bramka sję zatrzasnie. I nie wypuszczą pani z tego smętarza!" - tłumaczył jej nie bez słuszności pan Cezary. „Nie musi mama tego osobiście załatwiać - wtrącała się do rozmowy Krycha. - Ktoś inny może to za mamę zrobić". „Kto niby?" - zapytywała teściówka. „Choćby wujek Mietek. Inżynier..." „A daj spokój. Pleciesz. Wiesz świetnie, że nikt za mnie tego nie zrobi. I nie wypada nawet. Żyłam z ojcem tyle lat i do mnie to należy. Jako do towarzyszki życia. Sama zresztą też chcę tam leżeć. Tutejsze cmentarze absolutnie mi nie odpowiadają. Są przygnębiające. O ile jeszcze o żywych dbają, to o umarłych?! Szkoda gadać!" „Odwrotnie niż u nas - powiedziałem. - U nas za życia gnój, za to po śmierci raj. Kanada. Każdemu narodowi życzę. Najpiękniejsze cmentarze na świecie, kurza stopa. Pełna wolność, ludzi tłum. Świeczki się palą, żywe róże kwitną. Wdowy na posterun- 206 ku czuwają. Z grabkami i konewką w ręku. Żyć nie umierać, kurza melodia." To prawda - przyznał pan Cezary. -1 mnie o takiej wdowie się marzy. No, niestety - westchnął smutno - pański nieboszczyk teść mnie uprzedził, szczęściarz" - tu pacnął przykładnie obiekt swoich westchnień w złotą rączusję. Nie wymawiając, zjadł trzy makowce z tego żalu. Niech żywi nie tracą nadziei, panie Cezary - pocieszyłem dziadka. - Mamusia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa." No, może. Może sję opamięta. Nas wszystkich gubi ten przeklęty rumantyzm i miłość do grobów i kurhanów. A przecież żywi też chcą pożyć?!" - spojrzał z nadzieją na teściówkę i resztki makowca. - I co dalej, panie Zdzichu? Dojdzie do ślubu?! - zapytałem zainteresowany. - A co to wiadomo, panie Marianku. Nie jestem taki wredny zięć jak w tym kawale, żebym ciągle uprzejmie pytał teściówkę: „Czy mamusia odlatuje na miotle, czy samolotem?" Czas pokaże, kurza stopa. Wybór między wdowcem a grobowcem nie jest łatwy. pjr*l.N ZDZICH POD WIGWAMEM - Lipiec miesiącem picnickowania, panie Marianku, i mnie nie ominął, tym bardziej że lato w pełni i dusza w plener się rwie. Człowiek ma przecież tego rekina w domu i musi go też wpuścić do wody, żeby się trochę wymoczył. Nie może cały czas w mieście gnić. Ponieważ wczasy wędrowne i na tym kontynencie są najtańszą formą wypoczynku, zamówiłem telefonicznie miejsce w jednym z prowincjonalnych parków. Tu nie można koczować na dziko pod byle jakim świerkiem, wszystko oznakowane, kurza melodia, ale może to i lepiej. Ma to swoje dobre strony też. Mój park położony był nad Rice Lakę czyli Jeziorem Ryżowym. Nazwa jeziorka trochę Chincami straszy, ale wszystko, rzecz jasna, historii Indian dotyczy, bo oni tu przed wiekami ryż sobie cicho hodowali, dopóki biały człowiek w pień ich nie wyciął, a po śmierci łaskawie nie zrehabilitował, park rekreacji i wypoczynku na ich cześć zakładając. Historia lubi robić jaja, czasem są to jaja węża jak w tym wypadku. Powitał nas bowiem napis: Welcome to Serpent Mounds Provincial Park. Kopcem Węża więc nas kuszono. I rzeczywiście, panie Marianku. Miejsce bajkowe. Pod tym względem do Indian można mieć zaufanie. Czerwoni bo czerwoni, ale na przyrodzie się znali. Jak wybrali widoczek, to mucha nie siada. Lepszego nie trzeba. W biurze naczalstwo pobrało od nas drobny haracz i wydało numerek. Mogliśmy się więc budować. Działki na polu namio- 208 towym całkiem duże i nikt nikomu na głowie nie siedział. Zrzuciłem swój skromny sprzęt na trawkę, rozglądam się i widzę, że ja tu nędza wśród tych przodujących bosów turystycznych, kurza melodia. Piętaszek. Sąsiad z lewej cały dom jednorodzinny na kółkach przytargał, siwy facet na winklu zaś wręcz techniką przyszłego stulecia błysnął. Jego przyczepa campingowa raczej Challenger lub inny pojazd kosmiczny przypomina. Obita błyszczącą blachą, kuloodporną może nawet, kto wie, różne zachcianki ludzie mają, wszystkie należne bajery posiada. Klimatyzację, światło, własny sraczyk. Antena telewizyjna sterczy na dachu jak CN Tower1 w Toronto, kurzy drut. Gość siedzi na schodach swojej pancerki i z politowaniem śledzi moje zmagania z namiotem typu „Safari" madę in Legionowo. Bo namiot jeden mam jeszcze z Polski, poniekąd więc zabytek turystyczny. Wody jednak nie puszcza i poza pewnymi kłopotami z rozstawieniem i zacinającymi się suwakami może jeszcze służyć mniej ambitnemu turyście. Jakoś uporaliśmy się ze wszystkimi prętami, naciągnęli linki, wbili w trawę śledzie i chałupka była gotowa, jakby ją stawiał Krzyśtaków Józek ze Śmietanowej. Z drugim namiotem poszło łatwiej, bo był to tent tutejszy, jak mówią skanadoleni Polacy, a te tenty mają na zewnątrz pręty. Ktoś mądry przedtem pomyślał, panie Marianku. Nie trzeba się więc wczołgiwać do środka i nic panu nie leci na łeb. Jak król rozstawia pan sam bez trudu. W ten sposób w krótkim czasie rozbiłem obóz na tym poindiariskim wzgórzu. Wznosząc szybko dwa wigwamy w jednym umieściłem damy -stwierdził pan Zdzich wyjaśniając następnie, że cały swój babiniec udało mu się wepchnąć do namiotu typu „Safari", a sam z Sewkiem zamieszkał w drugim męskim. - Do pełnego standardu wolnych Indian dojść mi się jednak nie udało - dodał 2 żalem. - Mimo że na plaży było naprawdę dużo pięknej zwierzyny, kurza melodia. No, niestety. Nie można było iść na polowanie, w obozie zostawiając panie. Tak dobrze w Kanadzie Najwyższa na świecie i w Toronto wolno stojąca wieża z obrotową restau-acJa_> z której można oglądać drugi brzeg jeziora Ontario, a więc USA. pan Zdzich w Kanadzie 200. jeszcze nie ma. Wciąż jako wódz plemienia musiałem się uganiać wokół ognia, bo teściówka niestety przy tej polowej kuchni gorzej się sprawdzała. W ogóle z początku nie chciała jechać. „Wybacz, Zdzisiu - mówiła - ale mnie sama natura nie wystarczy. Muszę mieć kio... Za stodołę ani pod krzaczek chodzić nie lubię." „Jaki krzaczek? Co mama? Gdyby mamę pod krzaczkiem złapali, to by mnie to fest kosztowało! Co najmniej dziesięć doli taka przyjemność. Tam są wspaniałe sanitariaty! Przekona się mama!" Kiedy po przyjeździe na miejscu sprawdziła prawdę moich słów, panie Marianku, wpadła w zachwyt. „Prysznice z ciepłą wodą, eleganckie sławojki, nic nie napaskudzone; no, pełna kultura, Zdzisiu! Nawet u nas w teatrze tak czysto nie jest, mimo że babka klozetowa na etacie non stop pracuje. A tu ludzie sami z siebie" - nie mogła się nadziwić. Podobnie na trawie ani kapselka. Jakby kto wymiótł! Sprawa z kapselkiem wyjaśniła się wkrótce, gdy przez pola namiotowe przemaszerowała wataha dzieci, czesząc teren jak komandosi w akcji. „Na odznakę pracują. W czynie na rzecz" -zauważyła Krycha. I rzeczywiście miała rację. Kanadole na podobny pomysł wpadli, żeby za darmola siłę roboczą znaleźć, tylko im ten numer wyszedł, a nam ani z harcerzami ani z dorosłymi wszystkie czyny, operacje i alerty jakoś nie wypalają. Naczalstwo parku cztery medale ustanowiło: za wolny od śmieci park z podobizną dzikiej kaczki, proę pana, wzorowego kolekcjonera kapsli od flaszek z widoczkiem chipmunka, czyli ziemnej wiewiórki, kurza melodia, u nas ten gryzoń rzadko występuje, zasłużonego namiotowicza z jastrzębiem w nagrodę, wreszcie czystego bywalca campingu z rogami jelenia w obwódce. Ten czwarty medal dorzucano dzieciakom za całokształt do pozostałych trzech. W zasadzie tylko na dwa pierwsze musiały rzetelnie pracować Mój Sewek na każdy kapsel po piwku i sprzączkę od puszki po coca-coli rzucał się jak ta ziemna wiewiórka na orzech, żeby na tego chipmunka zarobić. Wreszcie, jak się dozbierał 210 nełnego kubka, zaniósł dumnie do biura i tam wręczono mu pierwszy medal. Na drugi zasuwał zbiorowo wraz z całą grupą bachorów pod przewodnictwem rudej strażniczki przyrody. Tu biednym dzieciom wciśnięto nieco ciemnoty dla zachęty, że idą śladami dawnych Indian i odkrywają po nich pamiątki. Każdemu wręczono plastikową torbę i znów zbierali śmieci z trawnika. Sewek w tym rajdzie odrobił wszystkie grzechy ojca i znów dozbierał się nielichej porcji kapselków. Gdyby jednak wpuścić na teren tego parku przynajmniej jedną naszą wycieczkę zakładową, wtedy biedne dzieciaki naprawdę miałyby co zbierać, a zabytkowych pamiątek po Indianach byłoby dużo więcej. Trzeci medal, z jastrzębiem, panie Marianku, w pewnym sensie zależał ode mnie. Bo ja miałem wypełnić deklarację i jako rodzic zaświadczyć, że Sewek podczas campingu oczyścił nasze pole namiotowe, zostawiając je w porządku, pomagał stawiać namiot, ścielić łóżka, nosić wodę, zrobił chociaż dwa dobre uczynki itp. itd. Miałem wstawić krzyżyk w rubryczkę yes albo no. Podciągnąłem mu rzecz jasna opinię jak u nas czasem w kadrach i wyciągnąłem za ucho do tego trzeciego medalu, żeby miał szansę na czwarty. Stał nade mną i mordował, kurza żyła, bo inne chłopaki miały już po cztery, a on tylko dwa. Przy odjeździe szczęśliwy zgłosił się do biura z moją bumagą i otrzymał wreszcie upragnionego jastrzębia i jelenia za całokształt campingowej działalności. Wrócił do samochodu z piersią pełną medali jak marszałek Rokossowski za najlepszych swoich czasów. W końcu niedużo człowiekowi potrzeba do pełnego szczęścia. W każdym wieku dowód uznania w klapie cieszy i na te bajery nie tylko dzieci się nabierają. w drodze powrotnej żadnych przygód specjalnych nie było, i^lko raz kierowca jadący z przeciwka mrugnął do mnie ostrzegawczo światłami. Odruchowo zwolniłem węsząc gliny za rzaczkiem. Tymczasem zamiast chłopców-radarowców trzy rowy p0 środku stały i sympatyczny kierowca przed tym lekodajnym niebezpieczeństwem mnie ostrzegał, idzisz pan, panie Marianku, jaka grzeczność. Ale za grzecz-Sc tu medali nie dają. Ludzie sami z siebie, kurza melodia. Jak tym dwójkach na campingu. 14- 211 A ZDZICH O RUSKIM BARONIE - Znany panu filozof i łazęga Lolek Wolf, który jako uczony element ma w naszym downtown kontaktów od groma, spiknął mnie niedawno, proę pana, z dziwnym modelem pod tytułem mister Wasia. Mister Wasia podaje się za ostatniego kurlandzkiego barona, kurza melodia, i kocha, jak się do niego tak mówi per: baronie. W rzeczywistości nazywa się Wasyl Overloff i urodził się w szczęśliwej ojczyźnie międzynarodowego proletariatu, ale ojciec w porę zdążył go wywieźć z Kacapii, kiedy baron był stosunkowo młodym gnojem. Dzięki temu szkoły już tu zaliczył. Mimo tego, panie Marianku, nie skanadolił się wcale i jak palnie zdanko po angielsku to tak, jakby pan słyszał radio Moskwa dla słuchaczy w Polsce. Pierfiekt jend viery łiell. Wiek barona jest uniwersalny. Może mieć równie dobrze stówę, jak i dziewiętnaście. Zależy z której strony patrzeć. Z przodu ma buźkę starego żółwia, za to z tyłu figurkę małolata. Nosi się baron też młodzieżowo. Koszulka kolorowa, mokasynki, apaszka pod brodą dla ukrycia zwiędłej szyjki, rodowy sygnet na palcu. I łańcuchy. Lubi się obwieszać łańcuchami. Widać, że wszelki błyszczący chłam jak srokę go nęci. Żyje baron Wasia, panie Marianku, głównie z wahań na giełdzie i handlu antykami. Z domu też coś wyrwał i umiejętnymi operacjami giełdowymi odziedziczony „badżet" pomnożył. Do biznesu bowiem ma wyraźny łeb. W sumie nadziany gość i z fantazją. 212 To do carze Piotrze odziedziczyłem - twierdzi. - Też Rosji Wyrąbałem okno na świat." Takie okno?" - pytam. "no jak to?! Stoję tu. Jestem. A Rosja to ja, malczyk" - wyjaśnia mi. Krew ma w sobie niemiecką dawnych rycerzy maltańskich, za to kulturę ruską. Ciekawa mieszanka jak dla nas, nie? Przyzna pan. Wciąż krytykuje obecnych Rusków, że po rusku dobrze mówić nie umieją: „To nie jest język Puszkina! - pieni się. - To jakiś mużycki slang! Gwara! Ja tej nowej emigracji w ogóle nie rozumiem! Co oni zrobili?!" - i bierze mnie za klapy, jak bym ja mu ten piękny ojczysty język zapaskudził. Bo zapalnik ma baron Wasia straszny. O byle co zaperza się jak indor. Aż dziw bierze, ile energii jest w tym starym zgredzie. No, nic. Nieważne. Otóż baron Wasia dowiedział się od Lolka, proę pana, że ja jako stary szlachcic interesuję się trochę bronią i mówi mi, że on ma piękną kolekcję i może mi pokazać. A od Lolka słyszałem, że rzeczywiście ma i czasem w przypływie carskiej fantazji odstępuje poniektóre dublety po względnie niskiej cenie. Kiedy więc zaproponował mi, zgodziłem się chętnie. Wsiedliśmy w brykę i wio! Baron rzeczywiście mieszkał pierfiekt. Mieszkanko w dobrej dzielnicy miał super. Na progu powitał nas pies afgan, kurza żyła, który szumu narobił na cały dom. Tak został przyuczony. Baron trzymał go trochę na zasadzie emergency i dodatkowego systemu alarmowego. Zawsze trochę złodzieja wystraszy. W pysku tylko mocny, bo w istocie łagodny cielak o sierści wielbłąda. Ale złodziej niekoniecznie o tym musi wiedzieć. Wrzasku się przede wszystkim boi. A kraść rzeczywiście było co, kurza melodia. ^ środku jak w cerkwi, panie Marianku. Wielki krzyż prawosławny, na ścianach ikony, świece w lichtarzach. Wszystko się eni od złota. Dwugłowy carski orzeł w dining-room1, portret ^jaśniejszego pana cara Mikołaja II, takoż. Jak pan na niego spojrzał, to jakby pan widział króla Anglii Edwarda. Widziałem Portret tamtego w parlamencie w Ottawie i kropka w kropkę. ' Jadalnia, salon. 213 Kuzynami byli, ale jak bracia. Aż dziwne. Mnie jednak nie tyle car-batiuszka interesował, ile broń i poloniki. A baron Wasia miał tej broni od groma. Całą małą izbę pamięci narodowej. Jak w muzeum. Pistolety w specjalnych gablotkach, proę pana, dużo kapiszonowców z epoki napoleońskiej. Stary obraz bitwy pod Borodino wisiał na ścianie. Baron chwalił się, że jakiś jego prapradziadek walczył pod Kutuzowem z naszym księciem Józefem i był generałem. „Baron Aleksander Jefremowicz Overloff' - rzucił z dumą i pokazał mi całe drzewo genealogiczne, z którego wynikało, proę pana, że baron Wasia jest ostatnim bezpotomnym przedstawicielem tego rodu, zagubionym w downtown w Toronto. „No, to możemy sobie podać ręce, baronie - mówię - bo mój przodek ponoć, niejaki Apolinary Prot Szczawiński, służył z kolei w Legii generała Kniaziewicza. I szedł na Moskwę. Musieli się więc gdzieś zderzyć z szanownym dziadkiem." „Możet być - odparł baron. - Wsio możet być." Kręte ścieżki historii, kurza żyła. Po obejrzeniu broni palnej przeszliśmy do białej. Tu baron też miał piękną kolekcję. Dla efektu trzymał ją w oddzielnym pokoju wraz z rycerskimi szyszakami. Nawet skrzydła naszej husarii mi pokazał i jedną starą karabelę. Bardzo starą. Z szesnastego wieku, twierdził. „Czy mogę się przymierzyć?" - spytałem. „Surę. Paprobuj. Why not?!"1 - zgodził się chętnie. Wziąłem ją w grabę, panie Marianku, i widzę, że daję plamę. Nie sposób jej dźwignąć jedną ręką. Ciężka franca jak diabli. Jak te nasze chłopy wywijały nią młynka, to naprawdę zagadka. W końcu widzi pan, że nie jestem ułomek. Wsuwając ją z powrotem do pochwy mówię mu: „Batorówka. Piękna rzecz. Nieźle pogoniliśmy wam kota pod Smoleńskiem i Wielkimi Łukami, baronie." „What?!"2 - oburzył się. „O Stefanie Batorym chyba pan słyszał. Jak prał waszego Iwana Groźnego." 1 Dlaczego nie? 2 Co? 214 Nasz car i tak się nie dał - odparł wzruszając ramionami. -'/wiadomo, że armię mamy najlepszą na świecie. Nawet teraz. Mimo że ja się do nich nie przyznaję." Nie chciałem się wdawać w głębszy spór, panie Marianku, pogłaskałem więc tylko afgana po główce, cynkując mu lekko, źe nie zawsze z tą armią jest tak pysznie. Oko moje spoczęło na pięknej szabelce będącej na wyposażeniu naszej armii w 1920 roku. Szabelka była w świetnym stanie i baron Wasia miał drugą podobną. Postanowiłem go więc na jedną strzelić. A tej by baron nie sprzedał? Moglibyśmy zrobić deal" - zaproponowałem błyskając ostrzem. „Deal? - powtórzył miękko. - Why not? For surę. Zawsze możemy zrobić deal, malczyk" - zgodził się gładko. „Problem tylko za ile? How much? - kułem żelazo póki gorące. -Bo ja zbyt dużych rezerw w banku nie posiadam. Nie jestem baronem de Rotschild, baronie" - zastrzegłem się z góry. „Dont łorry, Zdzjich. Dogadamy się, daragoj" - zapewnił mnie baron Wasia. W tym momencie zadzwonił telefon, więc przerwaliśmy rozmowę. „Łejt e momient" - przeprosił mnie baron Wasia i mrugnął wesoło. Ponieważ limit naszego czasu się wyczerpał, panie Marianku, ja pana też przepraszam i proponuję „łejt e momient", jeśli ciekaw jest pan, co się stało dalej z tą „szabielka". PM+wN ZDZICH BRONI RUBIEŻY - Baron Wasia odłożył słuchawkę, proę pana, i poprawiając farbowane piórka zaproponował: „Zakąsimy coś, miły Zdzjich." Zakąsimy, to zakąsimy, kurza melodia. Nigdy nie jestem przeciw, tym bardziej gdy flaszka w perspektywie,. A tu na to wyglądało. Baron włożył fartuszek i zaczął przygotowywać lunch. Krzątał się jak kobitka, panie Marianku, i robił wszystko nie gorzej od mojej teściówki. Z lodowy wyciągnął garmażerkę, różne sałatki własnej roboty, cuda melony i korniszony. Wszystko podane z wielkim szykiem na rodowej zastawie. Dla fasonu zapalił świece, przeżegnał się i zdejmując fartuszek rozlał carską wódeczkę. „No, to cijach! Babkę w piach!" - wzniósł pierwszy toast. Nie wiem, kto go tego nauczył, pewnie któryś z rodaków, grunt, że palnął tym rymem, jakby był z mojej szkoły, kurzy drut. Wypiliśmy jak bracia i przystąpili do konsumpcji. Jedzonko rzeczywiście było super i w najlepszym guście. Szczególnie jednak sałatka mi podchodziła i spytałem nawet o przepis. Przy drugiej kolejce spojrzał na mnie i uroczyście trącił kieliszkiem: „No to za deall I szabielkę!" - cmoknął przeciągle ze smakiem. Chlupnąłem wódeczkę i wracam do dealu: „To ile za tę szabelkę szanowny baron sobie życzy?" - pytam. „Up to you, darling"1 - szepnął mi i czule chwycił za rękę. Ohoo, tonkuju aluzju poniał. Klnę w duchu tego szmaciarza Lolka, który mnie wpuścił w maliny. Przysięgał, że baron, choć pedał, dawno nie pedałuje. „Rencista. Pełna kultura, emerytura. 1 Zależy od ciebie, kochanie. J Kie tknie cię!" - zaklinał się. I na dowód prawdy zapewniał, że wiele razy był u barona w domu i ten nawet słówkiem nie dał mu odczuć, że ma na niego chęć. Na niego, karła, może nie, ale na mnie niestety tak. Widzę to. Aż taką trąbą nie jestem. Łagodnie więc próbuję hamować jego zapały i mówię: „Baronie, weź te dłonie. O cenę szabli pytam." A ten mi patrzy namiętnie w oczy i rzuca zduszonym głosem: „Czort z baronem, Zdzjich. Mów mi Wasja" - i z ryjem się pcha jak bratnia delegacja. Obłapia też na niedźwiedzia. Niedobrze, myślę sobie, nadziałem się na minę. No nic. Póki co politykuję i polewam wódeczkę licząc, że procentowy napój ugasi nieco żądzę starca i po trzecim kieliszku odpuści dziadek zmęczony życiem. Ale gdzie tam! Próżne nadzieje, panie Marianku! Jeszcze bardziej zaczął się na mnie napalać i już na chama atakować: „Ależ ty masz głaza, Zdzjich?! Kak diamienty!" -powtarzał oszalały w zachwycie. Wiem, że slipki mam niekiepskie, nie tylko Krycha to zauważyła, kurza melodia, ale bez przesady. Nie taką płeć chcę mieć. A baron chytra sztuka, na mojej pasji kolekcjonerskiej żeruje. Wyczuł swołocz słabość do białej broni i jak wąż kusiciel nawija: „Jak będziesz dobry, Zdzjich, to ja ci tę szablię z duszy serca podaruję. I jeszcze pistol dołożę" - ofiaruje się. Wszystko za piękne oczy, rozumie pan? Kocham militaria, kurza melodia, ale nie aż tak. Jest granica kolaboracji. Mówię mu więc możliwie łagodnie: Niet, żeby nie urazić dziadka. Ale on głuchy na moje perswazje, wdzięczy się dalej jak stara małpa. Miłość dozgonną deklaruje, a przy okazji pod stołem cichcem łaps za kolanko. No, nie. Nikt mnie w życiu nie macał poza celnikami i przedstawicielami naszych służb, kurza melodia, a tu ten stary zgred lepi tyf- Klina. Aż przykro patrzeć. wiekowy gość, mógłby być moim ojcem. Głupia historia. Nic nie mam do pedałów, proę pana, niech się bawią w te klocki 1 walczą o swoje prawa, byle nie ze mną. Jak na mnie jeden rugim rękę podnosi, to pan wybaczy! Muszę się bronić. Nie 'ę ą Pedały mnie macały. Tym bardziej ruskie. Bo w tym ronie jeszcze ten kurlandzki melanż, kurza melodia. Krzy- 217 żacka buta z odwiecznym wielkoruskim ekspansjonizmem podały sobie przyjazną dłoń i pod wpływem wódy huzia na mnie. Dobre maniery z barona opadły i czerwoną mordę muzyka obnażył. Kawał Ruchała się na mnie napala. Nie ma wyjścia, panie Marianku. Trzeba stanąć na gruncie niezawisłości i bronić rubieży. Pal diabli szablę. Szlachectwo zobowiązuje. Daję mu więc zdecydowany odpór, jak nasi w 1939. „Wasia! - mówię. - Stop it! Dosyć tego, ręce precz od Szczawińskiego! - skanduję głośno i niedwuznacznie dodaję wyciągając pięść: - Nie licz na nic! Bo ja ani guzika, kurzy grzyb!" Byłem w lepszej sytuacji niż naczelny wódz Rydz-Śmigły i mogłem sobie spokojnie pozwolić na tę demonstrację siły. Miałem wielokrotną przewagę nad przeciwnikiem i nie martwiłem się. Gdyby doszło do konfrontacji, to biedny baron Inflanty by sobie przypomniał w Toronto. Rozniósłbym go. Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!, panie Marianku. Ale nie chciałem robić rozróby i wciąż liczyłem, że zażegnam otwarty konflikt. Nie dojdzie do zwarcia w polu. Tymczasem w barona jakby bies wstąpił i im ja mu bardziej tłumaczyłę, tym on ostrzej na mnie skacze. Nie sposób się opędzić. Trudno. Niech gwałt się gwałtem odciska! - pomyślałem i dałem mu ostatnie ostrzeżenie. Chwyciłem mocno za klapy i potrząsając oświadczyłem: „Wasia! Ty się opanuj, stary! Skończ ten migdał! Bo Zdzisio rąbnie w pysio, poniał?! Zachowuj się, kurza melodia! Baronem jesteś!" - przypomniałem mu. „Jaki ja baron. Ja rab twój, Zdzjis! Przyjaciel!" - i dawaj zwisać mi na ryju. Znam ja tych przyjaciół, panie Marianku, i nie po to dałem dyla, żeby oni mnie znów obłapywali i nastawali na moją wolność. W końcu nietykalność jednostki rzecz święta. Zagwarantowana tu konstytucją. Głupio mi jednak było rąbnąć w dziób dziadka, w końcu w gościach u niego byłem, z wizytą przyjaźni. Broniłem się więc przed tą ostatecznością, do końca próbując mediować. Ale widzę, nie ma sposobu na dziada. Taką miętę do mnie czuje, że tylko rozwiązanie siłowe może wchodzić w grę. 218 W ostatniej chwili jeszcze wpadłem na pomysł, żeby go przerazić: Wasia! - krzyczę. - Ja mam aids! Umrzesz, baranie!" "To umrę, Zdzjis! Z tobą, z rozkoszą! Razem umrzemy! Jak bracja!" - woła z pasją ten czub. Widział pan ten pedalski upór?! Nie było więc rady. Kiedy rozłożył się jak Rejtan blokując mi drzwi, rąbnąłem go lekko, uważając, żeby mu nie stłuc sztucznej klawiatury. Nie zasłużył bowiem na taki afront. W końcu zakochał się „na smierc", bestia. Nie można mu za to wybijać zęby, nie? I wpędzać w dodatkowe koszta. Też trzeba być człowiekiem. Gdy znalazłem się na ulicy, panie Marianku, z rozkoszą odetchnąłem swobodniej. Wreszcie poczułem się wolny. Co za dzika chęć balu w tym Ruchalu, pomyślałem. Patrzę, proę pana, a przede mną dwa młode pedały pedałują szczęśliwe. Nie mogło to na nich trafić z tym baronem? Zaraz jednak zreflektowałem się. No, tak. Ale oni nie mają takich pokus. Nie kochają polskich szabelek z 1920 roku, kurza melodia - dokończył refleksyjnie pan Zdzich. - I nie mają takich głaz! Kak diamienty! - dodałem ze śmiechem, naśladując akcent barona Wasi. A ZDZICH HOLUJE STRYJKA MIETKA - Do Ryśka Doliny przyjechał stryjek z Polski i trzeba się było nim trochę zająć. W zasadzie ten stryjek Mietek siedział w Montrealu u swego najstarszego brata, stryjka Wacka, który jako pierwszy Dolina wyjechał z Lublina tuż po wojnie i tu zaczął piąć się w górę wychodząc z dołka. Stryjek Wacek jednak chciał mieć z głowy na czas jakiś stryjka Mietka, więc zadzwonił do Ryśka, żeby i on w ten biznes się włączył: „Zajmij się, Rysiu, stryjkiem - argumentował - niech chłop Toronto i wodospad zobaczy." Rysiek nie rwał się do tej roboty, ale nie śmiał odmówić, bo miał zobowiązania wobec stryjka Wacka, który go sponsorował i w pierwszym okresie rękę podał. Stryjkowi Mietkowi też nie chciał robić koło pióra, bo ta stara menda, tłumaczył mi, opaskudzi go potem przed całą rodziną. Z niechęcią więc się zgodził. I w ten sposób, panie Marianku, stryjek Mietek wylądował w moich ramionach, bo ja z kolei miałem zobowiązania wobec Ryśka Doliny, kurza melodia, i łańcuch dobrej woli się zamknął. Nie mogłem odmówić, kiedy błagał mnie po przyjacielsku: „Zajmij się nim, Zdzisiu, zawieź dziada nad wodospad, bo ja naprawdę mam dead-line! Nie wydolę!" - żebrał ze łzami. „Wodospadu ode mnie nie żądaj, bo byłem tam w tym roku siedem razy i ósmy nie pojadę. Najwyższy czas go wyłączyć i dac do remontu naszym, bo to nie sposób. Kto tylko z Polski przyjedzie, zaraz nad Niagarkę każe się wieźć." 220 Okay - zgodził się Rysiek. - Niagarę ja już mu pokażę, a ty weź eo gdziekolwiek, żeby potem nie truł, że tylko telewizor w bejsmencie u mnie oglądał." W porządku. Stryjek Mietek nie był nawet taki stary, dobijał pięć dych, ale wyglądał na więcej. Gębę miał mocno przez życie ziedzoną, nie bez powodu jak się potem okazało. Tuszę też miał. W Polsce na ciężarówach jeździł. Kierowcą zawodowym był, a tu wpadł na dłuższy urlop bezpłatny, żeby u brata na dziko do pensji dorobić. Na razie jednak bawił się w turystę i ja tę turystykę miałem mu zabezpieczyć, za przewodnika Orbisu niejako służąc. Sewek od dawna mnie mordował, żebym go zabrał do Cullen Gardens, bo kolega oglądał i wpadł w zachwyt. Nie wiem, czy pan wie, czym to się je? Otóż w zasadzie, panie Marianku - tłumaczył mi pan Zdzich - te Cullen Gardens to duże badylarstwo nastawione głównie na hodowlę kwiatków, tulipanów, krokusów i innych chryzantem, kurza melodia. Przy okazji jednak, ponieważ ludzie tutaj mają głowę, właściciel postanowił z tej ziemi dodatkowy grosz wyrwać i wpadł na super pomysł: miasteczko dla liliputów wywalił. Modele domków w skali jeden do dwunastu postawił, a wszystko odpicowane tak, proę pana, że jak pan zrobisz zdjęcie, to nie idzie odróżnić, gdzie jest chata, a gdzie atrapa. A ponieważ w miasteczku tym kursuje miniaturowa kolej, jeżdżą samochody, a po jeziorku gazują żaglowy i motorowy, nic dziwnego, że mój rekin rwał do tego raju. A i stryjka Mietka powinno to też zainteresować, pomyślałem, takiego wariactwa w Polsce nie zobaczy, /skoczyliśmy więc w bryczkę i wio! Już w drodze zorientowa- ern się, że stryjek Mietek bardziej ruchem na szosie jest zajęty niz okolicznym krajobrazem. Głównie na ciężarowy się nastawił zdychał smętnie: „No, patrz pan. Ale mają ten sprzęt. Jeżdżą f jak Cary, cholera. Kabina jak lemuzyna. Automatik, c . atyzacja, wariacja. Smrodu za grosz. A u nas, pierona, w|ek jak śledź w beczce tylko dudni. Na każdym podskoku barach r° §ardła pod^eżdża" ~ biadolił. Stryjek Mietek na słu J3^ żołnierz pod bronią zawsze jestem pod tach ' T* l W marynareczce> ale Lolek w swych porcię-kalu zuIce nie nadawał się do tak ekskluzywnego lo- 237 Na spotkanie nam wybiegło trzech pajaców, którzy godnie oświadczyli, że w restauracji niestety obowiązują li tylko stroje wieczorowe: „Jeżeli ten pan tak wejdzie, ja stracę pracę" -oświadczył grobowym głosem ober-kelner. Tu jednak ludzi z portfelem nie wyrzuca się na zbity pysk nawet w slipkach i na wszystko jest rada. Szef sali był przygotowany na takich klientów i dumnie sięgnął do garderoby po wytworną czarną marynarę, w którą wbił Lolka. Lolek do połowy wyglądał jak lord, a pod stołem jak dziad. Rozgościliśmy się legalnie pod intymnym kinkietem i każdemu z nas wręczono złotą kartę. Art zamówił ostrzejsze trunki i popłynęliśmy, panie Marianku. Po pewnym czasie Lolek musiał się zmyć, a mnie fundator zaproponował przejażdżkę na lotnisko. Okay, myślę sobie. Jedziemy, panie Marianku, i nagle ze zgrozą stwierdzam, że zamiast na lotnisku w Toronto ja już jestem wewnątrz samolotu i słyszę wyraźny głos rodaka: „Załoga kapitana Zielińskiego wita na pokładzie samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT i życzy przyjemnej podróży". O, kurza stopa. Przedobrzyłem. Za ostro zatankowałem. Na taki skok przez ocean nie liczyłem. No nic. Mądry Polak po szkodzie. Szczypnąłem się w policzek. Niestety. Jawa, panie Marianku. Żaden sen. Wokół czerwone twarze rodaków, stewardesa serwuje wódeczkę. Rozglądam się. Mój dobroczyńca znikł. Podprowadził perfidnie i ulotnił się jak kamfora, a ja zostałem jak sierota. Włos zjeżył mi się na głowie. Złapałem się za portfel. Paszport nieważny. Tylko landed immigrant i kanadyjskie prawo jazdy. Na deportację nie ma co liczyć. Przypomniałem sobie, że dałem dyla. W najlepszym razie nie wsadzą do kibla, ale wypuścić to mnie już długo nie wypuszczą. Tak daleko „glasnost" jeszcze nie sięga, żeby mnie z powrotem odstawili. Zgrzany cały jak w łaźni wylądowałem na lotnisku Okęcie. Ludzie w futrach, bo zima, śnieg, a ja tylko w stroju wieczorowym prosto z „La Scali". Przy odbiorze bagaży wszyscy patrzą na mnie jak na wariata. No bo trzeba być ciężkim idiotą, żeby P° pięciu latach w Kanadzie wylądować w kraju do figury, przyzn3 pan? W portfelu zaledwie trzysta doli i master card, którą mog? 238 się podetrzeć. Niby trzysta doli majątek, pocieszam się, a w kiblu i tak będę miał darmowe utrzymanie. Ustawiłem się więc grzecznie w kolejce do celnika. Przynajmniej z cłem nie będę miał kłopotu, kurza melodia. Nic nie mam do oclenia poza własną głową. W porównaniu z obładowanymi i zdenerwowanymi rodakami jestem wolny jak ptaszek. Słaba to jednak pociecha, panie Marianku. „Co pan zgłasza?" - pyta mnie celniczka. „Siebie, proę pani" - odpowiadam. „Niech pan nie będzie taki dowcipny. Walizkę, proszę..." „Nie mam walizki. Tylko te trzysta doli" - wyciągam z portfela. Celniczka niezadowolona, że żadna łapówka nie wchodzi w grę, woła koleżankę i dopiero teraz widzi, że ja mam nieważny paszport. „Jak pan na nim przyjechał?" - pyta zdziwiona. „Nie wiem, proę pani. Ja tu przyjechałem przypadkowo i jeżeli paszporcik jest nieważny, to ja chętnie zawrócę. Nie upieram się z wejściem" - tłumaczę jej delikatnie. „Zaraz, zaraz. Coś tu nie gra" - oddała mnie w ręce wopisty. Ten po obskoczeniu pasażerów z mojego samolotu teraz dokładniej się mną zajął. Podejrzliwie spojrzał na moje tuxido od Goodwilla i rzucił cierpko: „Cóż to na dancing się pan wybiera? Z tym czymś - klepnął w zniszczony paszport. -A gdzie powrotna zielona kartka? W którym roku się wyjechało. W osiemdziesiątym drugim - gwizdnął przez zęby. -1 dotąd się balowało po świecie. Nieźle. Nie było czasu dopełnić formalności, co?!" »No, tak jakoś się złożyło, panie poruczniku" - mówię pokornie 1 ze zgrozą stwierdzam, że ten wopista ma twarz Zenona ^restauracji, w której kiedyś byłem w Toronto. _ naczy ten Zenon na dwóch posadkach robi, główkuję szybko Ale dTT0 myŚ1<" czy przy nim kiedyś czegoś nie chlapnąłem. Zaws nie- Znałem go przelotnie. Może to jednak nadzieja. ełnJ22 C2lowiek przetarty po świecie, może zrozumie moją |IUPią sytuację. Znasz mWlęC Sł°S' pr°ę pana' * mówiC-' »Zenon, kurza stopa. Zrób <^nieprzecież- Jadłem u ciebie ruskie. Ja się odwdzięczę. s, żebym ja znów mógł bywać w twojej restauracji. 239 Przysięgam, że nie pożałujesz!" - skomlę już niemal i sam czuję do siebie wstręt. „O czym wy mówicie? - patrzy na mnie zimno wopista. - Wam się we łbie pomieszało za tą granicą. Będziemy musieli was przebadać..." Tylko nie to. Tego by jeszcze brakowało, żeby w wariatkowie wylądować. Przestałem mu się więc przypominać. Człowiek się zmienia. W Toronto on Zenon, a w Waszawie demon. No, tak. Kazał celnikowi zrobić mi osobistą. Nie wierzył, że ja tak wylądowałem. Celnik zaprowadził mnie do kabinki i od tyłu zaczął się do mnie dobierać. Liczył, że może tam coś przemyciłem. Zabieg to niezbyt przyjemny i kiedy tak mnie rewidował, kląłem Lolka, Arta i tę przeklętą kolację w „La Scali", która mnie do tej sali przyprowadziła. Źle mi było w Kanadzie, to teraz mam! Po kontroli celnik z podziwem zapytał mnie, ile ten frak kosztował? Gdybym mu powiedział prawdę, że półtora dola u Goodwilla, nie uwierzyłby. Nie będę się mu zwierzał, że frak zgarnąłem z kupy, skoro dobrał się do d..., nie? Odparłem więc godnie, że drogo. Sto dolarów. Spojrzał na mnie z szacunkiem i przyprowadził do wopisty. „Czysty jak łza" - oświadczył. „Znaczy wariat. Wariat albo szpieg" - stwierdził Zenon i przeszył mnie oczkiem jak szpila. Długo medytował nad moim paszportem, wreszcie westchnął wspaniałomyślnie: „No nic, Szczawiński. Wpuścimy was, mimo wszystko, warunkowo. Tylko zaraz po przyjeździe do Gdańska macie się zgłosić na Komendę. Pamiętajcie" - pogroził mi palcem. Pchnąłem drzwi i znalazłem się w hallu. Tam zaraz podleciał do mnie taksówkarz i pyta, gdzie wieźć. „Zimno panu w tym wdzianku, a ja za pięć zielonych odstawię pod dom, i pomogę z bagażem..." „Ja bez bagażu - mówię - tak jak stoję." „Prosto z Kanady? - zdziwił się. - To rozumiem. Wszystko w portfelu. Słusznie. Po cholerę dźwigać" - zaaprobował mój stan. Kiedy dowiedział się, że kurs będzie do Gdańska, zwiększył stawkę do pięciu dych. 240 „Mam tylko kanadyjskie" - tłumaczyłem mu. „Okay. Byle nie ruskie. Każdą walutę z zachodu weźmiemy do samochodu" - zrymował jakby był Szczawińskim. Najchętniej chciałbym, żeby mnie zawiózł do Toronto, ale to nie wchodziło w grę. Klatka się zatrzasnęła. Jechaliśmy po wąskiej drodze. Nagle na zakręcie wpadliśmy w straszliwy poślizg i gruchnęli w olbrzymią ciężarowe nadjeżdżającą z przeciwka. „Jezus Maria!" - krzyknąłem i otworzyłem oczy. Obok mnie chrapała Krycha. Sen skończony pana Zdzicha. '6 Pan Zdzich w Kanadzie pjmLN ZDZ1CH Z MATEM JADĄ FIATEM - Co z panem, panie Zdzichu?! Ani widu, ani słychu?! Zniknął pan jak antylopa jednym skokiem, kurza stopa! - rzuciłem w kierunku mego ulubionego rozmówcy, który sunął do mnie żwawym krokiem kołysząc się lekko w ramionach. - It's right. Zaniedbałem pana, panie Marianku. Sorry, przykra story. Przyjm pan mój apologize1 - rzekł pan Zdzich, podrabiając mowę niektórych skanadolonych naszych Polaków. Twarz miał opaloną, wygląd boski. Poły nowej marynarki fruwały mu zwycięsko na wietrze odsłaniając bohaterski tors z firmowym znaczkiem na śnieżnej koszuli. - No, jak luby? Pańskie próby? - Słabo. Bez pana dno. Stęskniłem się jak mops za panem. Zresztą nie tylko ja. Większość Polonii naszej... - Wzdycha do pana Zdzicha, mówisz pan? No, proę! Tak to jest. Tylko człowiek zamknie ryja, zaraz się podnosi chryja. Rodacy wnoszą petycje. Woła zgodnie mniejszość cała: Zdzicha chcemy, kurza pała! Znaczy moja gadka na coś się przydała. Po próżnicy nie nawijałem... - Absolutnie - zapewniłem go gorliwie. - I wciąż liczę, że pan coś nawinie - zachęcałem przymilnie. - No właśnie. Nie ma lekko - westchnął pan Zdzich. - Pamięta pan mój sen, który opowiedziałem? Okazał się proroczy, kurczę fiks. Rzeczywiście wylądowałem w Ludowej... __________ 1 Przeproszenie. 242 W jaki sposób? Przecież miał pan nieważny paszport! - wykrzyknąłem. _ We śnie, kochany. A na jawie wszystkie bumagi były okay. Az takim samobójcą nie jestem, żeby się pchać w paszczę lwa bez asekuracji. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a gdy jedzie na Wybrzeże, szczególnie. Ja jestem chłopak z Trójmiasta, nie zapominaj pan. Potrójnie więc musiałem być ubezpieczony. Nasi objęli mnie amnestią, Kanadole dali citizenship, dodatkowo zwolniłem się z obywatelstwa. Praktycznie więc mogłem jechać. Ciągle jednak strach działał. Nie zdecydowałbym się pewnie na ten krok, proę pana, gdyby nie fakt, że odwiedził mnie kolega z klasy, tak zwany Jęzor, obecnie Mat Pytel, o którym panu w swoim czasie wspominałem. - Ten biznesmen z Honolulu, który jako nieletnie pacholę kopał wilcze doły na samochody, a jak w nie wpadały, spieszył na pomoc z łopatką, za co szczęśliwi kierowcy dawali mu na lody? - Ten sam - potwierdził z zadowoleniem pan Zdzich i pochwalił moją pamięć. - Przyzna pan, panie Marianku, że ktoś, kto ma takie pomysły w wieku dziecięcym, może budzić zaufanie. Otóż Jęzor rozwinął szerokie kontakty z krajem, handlując z blokiem na potęgę. „Pomagam im wyjść z dołka. A sam przy tym nie tracę" -zapewniał mnie. Na kolacji niespodziewanie zaproponował mi, abym mu towarzyszył w kolejnej podróży: „Biorę cię w delegację, Zdzisiu. Czuj się zaproszony przez moją firmę. Będziesz figurował jako mój zastępca, stary" - stwierdził niedbale. 5,No dobra. A jak mnie upupia?" - spytałem niepewnie. »Nikt cię nie upupi. Fuli security1, stary. Let me say2. Jesteś przedstawicielem wolnego handlu, trąbo, i zgłodniała władza 1 r?ki ci będzie jeść. Przekonasz się. Gwarantuję ci pewny przelot w dwie strony. Boinga stawiam. Jeszcze źle? Znaj pana, Kurza żyła. Czego się nie robi dla starego kumpla, żeby sobie 0chę pożył. Pogadamy, poszalejemy, odwiedzimy parę znajo- 2 nełne bezPieczeństwo. Dai sobie powiedzieć. w 243 mych knajpek i koleżanek" - zniżył głos, żeby Krycha nie słyszała. „Mnie do odwiedzin ojczyzny nie musisz namawiać - rzekłem mu twardo. - I gdyby nie układ w Jałcie, nigdy bym tu nie siedział. Ale wiesz jak z nimi jest. Nagle wszystkie bumagi wrzucą do kosza i przytrzymają człowieka. Dopiero będziesz miał wolny handel" - argumentowałem. „Żadne takie. To nie wchodzi w grę, Zdzisiu. Uwierz mi. PRL biorę na siebie. Moja dewiza brzmi: pomagać nie szkodząc. Nie zaszkodzę ci, stary. Możesz być spokojny" - przekonywał mnie. Dał mi tydzień do namysłu. Krycha stawiała opór, za Chiny nie chciała się zgodzić, ale w końcu odpuściła. Raz kozie śmierć, pomyślałem. Kiedyś trzeba ten lot zwiadowczy zaliczyć. Kiedy więc, jak nie teraz, póki jeszcze człowiek przebiera nogami i najbliższą rodzinkę ma w domu. Szybko przyjąłem ofertę Jęzora i spakowałem manele. Starych nie zawiadamiałem o przyjeździe licząc się, że jak mnie zwiną, oszczędzę im zbędnych nerwów. Na lotnisku Okęcie poszło lepiej niż myślałem. Wopista sprawnie przekartkował mój paszport, głęboko spojrzał w oczy, sprawdził czy nie figuruję w jego spisie i twardo walnął stemplem. Bez słowa oddał mi paszport. Pchnąłem bramkę i wszedłem do komory celnej. Po drugiej stronie szklanej ściany kłębiło się od rodaków, którzy machali do nas rozpaczliwie jakby z burty tonącego okrętu. Nie mogli się doczekać spotkania. Bagaż wciąż nie nadchodził, proę pana, więc byliśmy zdani na wzajemne machanie. Ja nikogo nie wypatrywałem, ale Jęzor tęsknie wodził wzrokiem. Najwyraźniej kogoś się spodziewał. Po pół godzinie bagaż się zjawił i każdy rzucił się do swojej walizki. Ja dużo nie wiozłem, ale zawsze. Trudno zjechać z pustymi rękami. Szlachectwo zobowiązuje, kurza melodia. Bagażowy na widok Jęzora poderwał się jak rasowy koń od razu czując zielone. „Panowie idą za mną do tego z bródką, a ja podrzucę baga-żyk" - poinformował. Nawet to okazało się jednak zbędne, bo trzech zziajanych gości wparowało do środka i wyciągnęło ku nam ramiona: „Dopiero teraz ogłosili wasz przylot. Witamy w Ojczyźnie" - wysapał 244 najstarszy, wyglądający na szefa delegacji. Zaczął przedstawiać pozostałych kolegów z resortu. Wszyscy reprezentowali Centralę, z którą aktualnie handlował Jęzor. Nim jeszcze prezentacji stało się zadość, najmniejszy z gospodarzy wyszczerzył do mnie w uśmiechu kły. „Co za spotkanie, panie Zdzisiu?! Nie wiedziałem, że pan teraz z prezesem Pytlem kręci" - i dawaj obłapiać mnie na niedźwiedzia. Męczę się, skąd pan Zdzisio zna to pysio i nagle spływa na mnie olśnienie: to przecież nieszczęsny pociotek majorowej Smugle-wiczowej, pan Piotr, który opchnął nam chatkę po cichu z Ryśkiem Doliną. Widać zainkasowane w spadku dolarki na zdrowie mu wyszły, bo pysk mu się świecił jak pomarańcza. Dlatego go nie poznałem. Prześcigał się teraz w uprzejmościach. Szef gospodarzy poprowadził nas do bocznych drzwi i rzucił krótko: „Panowie są z nami, towarzyszu. Nic nie zgłaszamy." Ten szybko przepuścił nas, dla picu kładąc stempelek. Na zewnątrz czekały już grzecznie dwa służbowe fiaty. Kierowcy odebrali bagaż i usłużnie wrzucili do kufra. Jak z podziemia wyłoniła się piękna dziewczyna zarzucając Jęzorowi ręce na szyję: „Och, Mat - szepnęła - myślałam, że już się ciebie nie doczekam, myszko" - i z wdziękiem wręczyła mu pęk kwiecia. „God bless you, darling"1 - westchnął nie bez dumy Mat Pytel i łypnął na mnie zwycięskim okiem. Przedstawił dziewczynę jako swoją asystentkę, Bożenkę. Była naprawdę kawał rasy madę in Poland pierwszej klasy. Mat pociągnął ją ruchem właściciela do pierwszego fiata. Jej boskie, bajecznie długie nogi ledwie się mieściły za przednim siedzeniem. Gospodarze taktownie wyczekali, po czym szef Centrali, magister Leon Frydrysiak, zadysponował: „Walimy za nimi, towarzysze. Do hotelu »Victoria«, Cesiek" - rozkazał kierowcy. Obok mnie usiadł pan Piotr. „Chciałbym zdążyć do Gdańska" - zwierzyłem mu się szybko. „Zdąży pan - pocieszył mnie. - Nie ma sprawy. Tu PRL, Sir. Obowiązuje inna miara czasu. Musi się pan przestawić" - mrugnął porozumiewawczo. Zwrot grzecznościowy kierowany do osoby kichającej, odpowiednik naszego: Na zdrowie. 245 „Tak jest - potwierdził prezes Frydrysiak, ocierając spocone karczysko. - Widział pan, kochany, jabłonkę, która rodzi cytrusa? - spojrzał na mnie małymi ślipkami borsuka. - Nie, prawda? A my wciąż czekamy, że nam coś urodzi. Jakąś dużą figę w drugim etapie reformy" - zaśmiał się z własnego żartu. Pędziliśmy za Matem naszym fiatem, a co było dalej, opowiem następnym razem. - Byle bym tylko nie musiał tyle czekać co ostatnim razem -przestrzegłem go z ironią. - Nie będzie pan czekał, panie Marianku. Przysięgam. Najwyżej tyle, ile nasi na cytrusa - zapewnił pan Zdzich i poprawił nową marynarkę. - Tym razem nie od Goodwilla. „Moda Polska", kurza stopa. Produkt z odrzutu. I widzisz pan, wyeksportowało się za ocean na własnych barach. Trzeba dźwigać tę naszą ekonomię, panie Marianku, jak mówi Mat Pytel, ekspert od wychodzenia z dołka. O DOSTARCZANIU BRONI - Wylądowaliśmy w hotelu „Victoria", proę pana - ciągnął swoją opowieść pan Zdzich - gdzie nasi partnerzy handlowi pragnęli nas z całego serca ugościć. Pokoje były zarezerwowane z widokiem na plac Zwycięstwa. Zdjęto już z niego płotek, ale taktyczny remont wciąż trwał. Ściśnięto placyk arterią autobusową, żeby w razie nielegalnej demonstracji naród łatwiejszy był do operacji dla sił ładu i porządku, kurza melodia. Widać, że generalicja w sąsiednim domku bez kantów tęgo główkowała na naradzie sztabowej. Władza też dla siebie wyciąga wnioski, często nie te, które chcielibyśmy oglądać, ale to już insza inszość. Wziąłem więc prysznic, zapaliłem fajkę i zacząłem cwancyko-wać. W hotelu pełna kultura. Intercontinental, kurzy drut. Szef recepcji tylko po angielsku nawija, polskiego zda się nie znać. Poczułem się dziko, panie Marianku. Z jednej strony potraktowano nas super-duper, jak na zagranicznych baranów przystało, z należną czcią dla waluty wymienialnej, z drugiej jednak ten sztuczny pic wyraźnie mnie drażnił. Wiadomo, że szok cywilizacyjny ze spotkania z naszym blokiem mniejszy jest w „Victorii" niż w poczekalni Dworca Wschodniego, proę pana, niemniej nie w tym rzecz. Człowiek nie po to przyjechał do kraju, żeby dać się nabrać na czar Pewexu i ulec pieszczotom władzy. Odizolować się, nie? A jak by się nie spojrzało na prezesa Frydrysiaka, to jednak on czerwony Khmer. Dziecko nomenklaturki. Z windy KC 247 korzysta, inaczej nie wspiąłby się na te szczyty. Paru kumplom musiał poderżnąć gardło, bez tego u nas niet. Próbowałem przekazać te moje refleksje Jęzorowi: „Słuchaj, handel handelkiem, ale ja nie muszę wisieć na ryju towarzyszy i z nimi bankietować. Znam siebie, kurza stopa, i jak oni mi zaczną wciskać kit i serwować na deser ideolo, to może dojść do zwarcia i żadnej umowy nie podpiszesz. Po co ci to, stary? Odpuść mi. To jednak czerwona zgraja i ja wolę od niej z daleka" - argumentowałem. „Żadna czerwona - przerwał mi Jęzor. - Tacy oni czerwoni jak ja Murzyn, Zdzisiu. Jeśli ci zaś o kolorek tych towarzyszy idzie, to oni raczej partię zielonych reprezentują. Na widok naszej currency1, jak króle do sałatki uchem strzygą. Mówiłem ci już. Ja staram się pomagać nie szkodząc. Ani tobie, ani krajowi nie zaszkodzę, a wręcz przeciwnie. Dźwignę go. W Kacapowie openness2. Ruchale własną pieriestrojką zajęci, to trzeba korzystać. Działać jak deep mole3, Zdzisiu. Na zasadzie głębokiego kreta ryć pod nimi. A kto ma to robić, jak nie my, stary? W ich szkółce chowani?" - to mówiąc sięgnął do podłużnego futerału na dnie walizki. „Co to jest?" - spytałem. „Mały prezencik. Sztucerek Holland-Holland. Najnowszy model tej zasłużonej firmy. Spójrz co za cacko!? - złożył się dumnie do pokojowo krążącego po jezdni gołębia. - Każdy głupek trafi. Sprezentujemy to ludowej władzy i niech się nawet zastrzeli. Nie nasz biznes" - zaśmiał się szyderczo. „Uważaj, żeby ona ciebie nie zastrzeliła, mądralko, jak będziesz ją tak rozmiękczać - przestrzegłem go po koleżeńsku. - Znasz formułkę towarzysza Lenina o kapitalistach gotowych sprzedać sznur, na których się ich potem legalnie powiesi. Żebyś nie powiększył ich grona, Mat. Za cenę rozwoju swego Interluxu dajesz im do ręki najnowszą broń..." „Ale tylko myśliwską. Takiego byka jak ty, Zdzisiu, z niej nie ustrzelą - zapewnił mnie Mat - natomiast towarzysz Frydrysiak będzie uszczęśliwiony. I wszystko już załatwi". 1 Waluta. 2 Otwartość, swoboda. Określenie szpiega. Dosłownie: głęboki kret. 248 Rzeczywiście, panie Marianku, prezes Frydrysiak jako szczwa-ny lis i wybitny znawca dżungli prawnej w PRL, namiętny myśliwy, był niezwykle użyteczny Mat Pytel's Corporation. Załatwił już klauzulę najwyższego uprzywilejowania w urzędzie podatkowym Warszawa-Śródmieście, zwalniając firmę ze zwykłych taxes na podstawie wyższej użyteczności publicznej. Spokojnie wprowadził zamówienia Jęzora do swoich kanałów państwowych. Dzięki temu robotnik był podwójnie tańszy niż w Korei Południowej i na Taiwanie. Mat sprzedawał naszym komputerki, wywoził zaś sweterki i galanterię skórzaną. Skórę kupował w RFN, towar sprzedawał we Francji, a forsę lokował w Stanach. Wyższa szkoła jazdy i nie na nasze skromne głowy, panie Marianku. Chwalił się, że w ten sposób przerzuca mosty między RWPG i EWG. W każdym razie otworzył filię swego Interluxu w Gdańsku i Krakowie. Planował w krótkim czasie przystąpić do budowy nowego centrum handlowego. Czekał tylko aż Frydrysiak załatwi mu lokalizację i przepuści przez Sejm jakąś nową ustawę, którą nasz pracowity parlament miał ponoć specjalnie dla Jęzora uchwalić. Tak przynajmniej zapewniał prezes Frydrysiak. W tym układzie zrezygnowałem z bojkotu i zdecydowałem się zejść na dół do restauracji. Mat obiecywał, że impreza nie potrwa długo. W hallu czekali już na nas przykładnie partnerzy z RWPG i asystentka Bożenka. Przystąpiliśmy do rozmów plenarnych, panie Marianku, przy wydzielonym stoliku z napisem „Re-sewe". Każdy pilnie studiował kartę. Tym razem koszta przyjęcia pokrywała strona rządowa z funduszu reprezentacyjnego, jak się łatwo domyśleć. Nie chcąc rujnować reżimu, zamówiłem skromnie śledzika w oliwce i z lubością przegryzłem chlebkiem na miodku. Zapachniało słodko dzieciństwem. Kelner rozlał żytko. Łza zakręciła się w oku. »No, to za naszą Polonię. I udany eksport na zachód!" - wy sapał Leon Frydrysiak i przymilnie wzniósł kieliszek. Zamaszystym ruchem wprowadził trunek do organizmu. Zapił gruzińską w°dą „Borżomi": „Lecznicza, panowie. Polecam. Na naturalnym ruskim gazie. Można obalić litra bez nikakich!" - zaśmiał S1? chytrze. 249 Pierwsze krople potu zrosiły jego pobrużdżone, chłopskie czółko. Kelner zapisał pięć razy barszcz i zrazy po nelsońsku, tylko prezes zamówił dla siebie comber jeleni, pozostając wiernym swym myśliwskim namiętnościom. Ze wzruszeniem rozglądałem się po sali. Wciąż nie wierzyłem, że jestem w Polsce. Z przykrością stwierdziłem, że większość towarzystwa to niestety nie rodacy. Przeważały egzotyczne twarze. Mat pierwszy stwierdził to głośno: „Widzę, że już całkiem wynajęliście »Victorię« Arabom. Co drugi syn Allacha" - zauważył cierpko. „No właśnie. Namnożyło się tych wszarzy - mruknął prezes i potoczył po sali złym okiem zatrzymując wzrok na stoliku, przy którym paru krzykliwych szejków bez krępacji obłapiało dwie nasze mleczne blondyny. - Używają sobie, śmierdziele, korzystając z niskiego parytetu złotówki - ujął rzecz finansowo, zamykając myśliwskim zwrotem: - Ja bym ich na komorę, panie, i ciach! Odstrzał selekcyjny. Odechciałoby się im żerować na naszych dzieciach, cholera" - ze złości wypił kolejną wódkę. „Prezes większy rasista, widzę" - wrzucił z ironią szefowi pan Piotr. „Żaden rasista, Pietrek. Tylko z jakiej racji taki beduin harem ma sobie u nas zakładać?! Dlaczego, pytam?! Że mu nafta spod tyłka sikła?!" - zdenerwował się na dobre prezes. „To prawda. A my wciąż na minusie. Jeśli chodzi o bilans paliwowy. Na kartki wsio. Tylko wódeczka jeszcze bez ograniczeń. Pod tym względem Ruskich bijemy" - westchnął trzeci podwładny prezesa Frydrysiaka. Jakby zwabiony tą dyskusją, do naszego stolika podszedł tłustawy wujek i wykrzyknął w kierunku Jęzora: „Mat, dear! How are you?!'n „Him! Salem Allejkum - odparł Jęzor i zaczął przedstawiać przybyłego: - Ibrahim El-Khan. Znajomy jeszcze z Arabii Saudyjskiej." Mówiłem panu, że Maciek Pytel, jak dał dyla, to wśród Arabów brylował. --------------- 1 Mat, kochany! Jak się masz?! 250 Prezes Frydrysiak jako wytrawny gracz zaraz zmienił front i wygłosił proarabski toast. Tylko po odejściu Ibrahima legalnie nas ostrzegł: „Ciemny typ, proę panów. Handluje bronią. Radzę uważać. On tu stale rezyduje..." A propos broń, panie Marianku, to po bankiecie Jęzor dyskretnie wręczył prezesowi swój podarunek: „Z czystego źródła. Nie od Ibrahima El-Khana" - uspokoił go z góry. Ten był tak szczęśliwy, że od samego diabła wziąłby tę flintę. Nabożnie wziął ją do ręki i podniósł do oka: „Jezu! -jęknął dziękczynnie. -Z tego to można pukać, kurna Olek." Byle nie do Arabów, prezesie" - przestrzegł go twardo Jęzor zaniepokojony, że nie będzie miał z kim podpisać umowy. „E tam - uspokoił go prezes. - Co taki chłyst ma za poroże?! Śmiech. A jak pan z ambonki ustrzelisz pięknego osiemnastaka z takim wieńcem, to dopiero jest co wieszać na ścianie." „No tak. Araba nie powiesisz" - przyznałem rację prezesowi i pomyślałem, że ten pomysł z bronią może wcale nie jest taki głupi. Prezes Frydrysiak na dwa tygodnie wyjedzie na rykowisko i wtedy jest szansa, że coś się ruszy w naszym handlu zagranicznym. Tylko znów szkoda jeleni, kurza melodia. Wszystkie wybije. I nawet comber zniknie ze spisu dań w restauracji hotelu Yictoria". pjr+u\i ZDZICH O PAZURZE MIŁOŚCI - Skupiłem się na stosunkach bilateralnych, proę pana, między Mat Pytel's Corporation a naszymi łebkami od eksportu z magistrem Leonem Frydrysiakiem na czele, zapominając całkiem o tak zwanej męsko-damskiej stronie zagadnienia, która lubi zaskakiwać, kurzy dziób. Humań being1 bowiem, jak uczenie mówią nasi bracia Kanadole, składa się nie tylko z bystrej główki, ale i głupiego serducha, które już z niejednego węża zrobiło męża. I na to nie masz silnych. Na oko chłop wydaje się głaz, sama logika, komputerek pod pałą aż huczy i nagle wytnie ci taki numer, że debil z wioski się chowa. A takim debilkiem okazał się mój przyjaciel Mat Pytel. Niestety. Przykre, ale prawdziwe. A wszystko za sprawą kobitki, jak się pan domyśla, owej asystentki Bożenki, o której panu wspomniałem nawiasowo. Gdzie on ją dorwał, czort wie, fakt, że zrobiła go na cacy jak nikt. Aż wstyd. I w tym miejscu ja chylę czoła przed nią, kurzy dziób. Perfectjob. Artystka super. Zmusić Mata speca od wychodzenia z dołka, aby sam w niego wpadł i wył ze szczęścia jak byk na rykowisku, to przyznasz pan sztuka, let me say - stwierdził pan Zdzich i z podziwem poprawił krawat. Z ciekawością nadstawiłem ucha. Rzecz zapowiadała się interesująco. - A na czym polegał jej geniusz? - zapytałem konkretnie. Istota ludzka. 252 _ Na wszystkim, proę pana - odparł zwięźle pan Zdzich. - Wymyśliła sobie wsio od a do zet, nawet bezet, kochany! Twierdziła bowiem, że pochodzi z tak zwanych bezetów, czyli byłych ziemian wysadzonych z siodła. Jej dziadzio ponoć miał duży majątek w Rzeszowskiem, który mu nasi władcy z Lublina zamienili na Państwowe Stado Ogierów. Rzecz na milę jechała fabułką, panie Marianku, i obawiam się, że jedyny związek tego rodowego gniazda Bożenki z pegeerem był ten, że mój przyjaciel Mat Pytel dał się zrobić w konia. Niestety. Innego związku nie widzę. Uwierzył w to kino jak głupol. „For surę - zapewniał mnie z dumą - ona naprawdę jest z tych Cieszkowskich herbu Pazur..." „Kurzy - przerwałem mu, żeby zgasić ten zapał, ale gdzież tam! Próżny trud. - Baranie! - trząsłem nim jak ulęgałką. - Spójrz prawdzie w oczy! Nawet jeśli ten cały dziadek rzeczywiście był dziedzicem, to przecież ciebie i tak nie obchodzi jej przodek, tylko zadek! Umówmy się i nie dorabiajmy story! Zakochałeś się jak szczaw i musisz się ratować. To, że jakiś Cieszkowski, kurzy pazur, miał klucz majątków w Rzeszowskiem, nie znaczy, żebyś ty w Warszawie dawał klucz od pokoju tej panience i ufał jak bratu! Oskubie cię i cześć. Z ziemianki to ona może startowała, stary, ale nie więcej. Uwierz mi!" - apelowałem do resztek jego zmysłu finansowego bez żadnego rezultatu. Jęzor tylko uśmiechał się i klepał mnie z wyższością: „Co to za pieniążki, Zdzisiu? Nothing. Taka girlfriend tej klasy co miss Cieszkowska, w wolnym świecie wiesz, ile by kosztowała? Milionik. A tu bilonik. Drobne money w przeliczeniu na normalną walutę. Don't worry about it1. Złoty mnie uratuje. Tak nisko stoi, że trudno z niego spaść" - zapewniał chytrze. No nie wiem. Są zawodniczki, co i z bankiem PRL potrafią się rozliczyć. Ale nic. Słuchaj pan dalej, panie Marianku. woli prawdy - ciągnął pan Zdzich - to ja nie na straży stadła małżeńskiego Mata stałem, bo co tam! W końcu chłop jestem, e- Grzeszny my naród, kurza cnota, i szczególnie na wyjeździe •zaleć lubimy! Cudzołóstwo nam nie obce. Nie ma co udawać «>nnika, kochany. Jak nas tylko spuszczą z linki, to zaraz 1 Nie martw się o to. 253 w tany, a jeszcze w „Victorii", gdzie zza oceanu wzrok żony nie sięga, to już w ogóle raj. Figo-fago. Hulaj dusza bez kontusza! W kuperczaki sję idzje, panie dzjejku, że hej! - jak mawia przedstawiciel Pulonii naszej, imć Cezary Pyzel z Kułomyi. Tak, że stan duszy Jęzora starałem się zrozumieć, tym bardziej że znałem jego domowe układy. Żonę miał starszą o dychę, proę pana, ponurą Amerykanicę szkockiego pochodzenia, niejaką Fanny, którą, żeby było bardziej fun1 ochrzcił Dzikiem. Ta ni w ząb polskiego nie kapuje, więc tego dzika kupiła w ciemno. Za komplement wzięła: „That right - mówi - Cyk, cyk. Fanny is Cyk" - powtarza ze śmiechem i robi cheese krzywymi ząbkami. Żadnego wspólnego języka, kurzy drut, chyba że w biznesie i oszczędzaniu. Więc co to za stadło? Trudno się tym Dzikiem podniecić, szczerze mówiąc. Dobry może dla dzieci, ale nie do romansu. Jak lochy z lasu można się jej wystraszyć. Pan Zdzich nawiązał do swego słynnego spotkania z dzikiem Brysiem. - Tak, że biedną Fanny trudno zestawić z Miss Pazur. Ta rzeczywiście kotką była fest. Miała czym walczyć, kurza melodia. Sam seks, to trzeba jej przyznać. Tylko bezczelna. Za ostro wzięła się do roboty. Uważała, że wszystko się jej należy i naprawdę przypominała jaśnie panienkę z dworku. To mnie najwięcej wkurzało. Wciąż powtarzała, proę pana, apiać to samo: „Ja nie jestem stworzona do pracy. Ja tego nie mam zakodowanego w genach. Po prostu. U nas w rodzinie nikt nie pracował od wieków, dopiero Papcio pierwszy. A ja druga. Dlatego mnie to tak męczy. Nie jestem genetycznie uwarunkowana, proę panów -i łaps za drugą porcję lodów, którą postawił jej Jęzor. - Wspaniała ta melba, Matys" - pochwaliła go łaskawie wraz z miejscowym cukiernikiem. „Dlaczego ty go tak głupio nazywasz?" - wystąpiłem w obronie dobrego imienia kolegi. „Bo Maciej brzmi jeszcze głupiej. Maciejem może być chłop, a Maciusiem kanarek w klatce. To nie jest imię dla takiego mężczyzny" - spojrzała na Jęzora z uznaniem. 1 Śmiesznie. 254 „To mów na niego Mat" - zdenerwowałem się. „Żona już na niego tak mówi i reszta świata. Wystarczy" - odparła z przerzutki. W pysku była prawie tak szybka jak Steve Modras. Na wszystko miała odpowiedź. Tu też wytłumaczyła z mety: „Taki boss nie może być bosmanem Matem. Nie jest marynarzem, stary. On jest po prostu Matys. Piękny, wspaniały Matys..." „Już lepszy Metys" - zakpiłem w oczy. „Żaden Metys, kotku. Ty i tak się na tym nie znasz i nikt cię z nas nie pyta - obcięła mnie krótko. - On chce być Matysem i już. Matysem, albo żabą. Słodką żabą Bożenki. Prawda, kocie?" - zadecydowała za Jęzora i przylgnęła do niego pulchnymi wargami. W tym miejscu dzielny Mat całkiem zmatowiał i stał się z niego kapeć. Mały Maciuś, proę pana. Żal było patrzeć, jak ta kotka bawi się tym kanarkiem. Oczyma duszy już widziałem, co z niego zrobi. Miłość naprawdę nie ma oczu, ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie Mat wmówił swej Fanny, że dobro firmy wymaga jego dłuższego pobytu w Polsce i biedny Dzik uwierzył. Okazało się, że historia z Bożenką ciągnęła się już od roku i zapał do handlu z PRL głównie na niej się opierał. - Trudno, żeby na Leonie Frydrasiaku - zażartowałem. - No tak - zgodził się pan Zdzich. - Tylko powoli wszystko przestało być śmieszne, panie Marianku. Mat coraz bardziej brnął w aferę. Pomału groziło bigamią. Chłop bronił się przed eksportem swego skarbu do Stanów, mimo że Miss Pazur bardzo naciskała. Słusznie obawiał się dalszych komplikacji i poważnego zwiększenia kosztów. Wiedział bowiem, że jak dzielna szlachcianka poczuje twardy grunt pod nogą i urok zachodniego świata, to może dojść do katastrofy. Szczególnie przy jej genetycznej niechęci do pracy. Starał się więc ją twardo trzymać w granicach PRL i tu spełniać jej zachcianki. Przynajmniej na tyle zachował resztki rozumu, kurza melodia. Miss Pazur natomiast szalała. Pół „Desy" wykupiła, proę pana, Próbując odtworzyć rodowe antyki zabrane jej przez haniebny układ w Jałcie i reformę rolną. W międzyczasie bowiem Jęzor ^ndnął jej mieszkanko, skromny segmencik za trzydzieści pięć 255 melonów. Co to jest, kurza melodia. Drobny bilonik w przeliczeniu na nasze. Do tego szykował nowe inwestycje. Mat PytePs Corporation zamierzała wykupić zabytkowy dworek pod Kutnem i przywrócić go do dawnej świetności. Tym szlachetnym gestem, proę pana. Jęzor chciał złagodzić krzywdy wyrządzone przez historię rodzinie Pazur-Cieszkowskich, osadzając tam ostatnią przedstawicielkę tego sławnego rodu. Jak więc pan widzi, panie Marianku, pazur miłości jest niezbadany. Jednemu łeb skołuje, drugiemu dwór odbuduje. W sumie jednak zawsze działa bezbłędnie, kurza melodia. Trafi bez pudła. Mimo że ślepy - jak powiadają ci, których nigdy nie zadrasnął. pjr*u\i ZDZICH O BITWIE POD KUTNEM - Wydawało się, że w krótkich abcugach zdam raport z mego pobytu w kraju, tymczasem kiszka z wodą. Speach ciągnie się jak wąż morski i nie może skończyć, kurzy dziób - stwierdził pan Zdzich podczas kolejnego naszego spotkania w lunch time. - No właśnie. Do tego nie wiem, jakie są pana wrażenia z Polski? - spytałem jak rasowy dziennikarz. - Jakie? - podchwycił pan Zdzich. - Takie, proę pana, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma - odparł nieoczekiwanie. -Sorry. Ale ja to tak widzę - wyjął oryginalną zapalniczkę w kształcie pudełka od zapałek i pstryknął energicznie. Przez chwilę patrzył w niebieski płomień, zanim wolno nie zdmuchnął. - Fuli happiness1 nie dla mnie, panie Marianie - rzekł zaskakująco poważnie. - W Kanadzie śnię o Wisłostradzie, a na Wisłostradzie o Kanadzie. Pełna paranoja kowboja. Nie wiem, czy pan złapał metaforkę? - spojrzał na mnie wnikliwie. " Z grubsza - kiwnąłem głową. -Okay - mruknął pan Zdzich i dla pewności dodał - trudno górną młodość z Wrzeszcza potraktować tak jak kleszcza! . ^rnialnie, proę pana, z siebie wyrwać. Niektórzy to potrafią, ja bynajmniej nie. Może idealista jestem. Trudno. Nie przesta-le się. Zawsze bliższy będzie Wrzeszcz niż w Ontario kwaśny eszcz- Chociaż to też ważny problem. Coś dosmucam, kurza Zd^h w Kanadzie 257 mżawka. I zachmurzam pogodne niebo. Filozof mendoznawca się ze mnie robi. A pan jak zwykle oczekujesz ode mnie czegoś do śmiechu. Rac humoru, nie? - pan Zdzich zerknął na mnie ironicznie. - No, raczej - przyznałem. - Skoro Bożenka, kurzy pazur, nie wchodzi w grę. - Why not! Frontem do klienta. Widzę, żeś się pan na nią nieźle napalił. Rozrywkowej panienki się zachciało, co? Zgłodniało ciało na tym wychodźstwie zakpił ze mnie dobrotliwie. - Okay ~ zgodził się łaskawie. - Chcesz pan, będziesz ją pan miał. Proę bardzo. Podnoszę kiecę i lecę. Krótka gadka do Władka. Nie Gomuły, rzecz jasna, bo ten by nigdy nie skończył: „Myźmy klasie rubotniczej niczego nie obiecywali. Izmy słowa dotrzymali!" - przeciągnął nagle rzeszowskim akcentem I sekretarza PZPR. Obawiałem się, że z sekretarza zejdziemy na psy, zwekslowałem więc sprawę na Bożenkę. Pan Zdzich przestał imitować swego ulubieńca i własnym głosem podjął Jęzor's story1. - O ile mnie pamięć nie myli, my dear, to zostawiliśmy Maćka Pytla w stanie absolutnego szału miłosnego i rozkwitu stosunków bilateralnych z PRL. Czy tak, Sir? - Zgadza się - potwierdziłem szybko. - Dzięki pomocy prezesa Leona Frydrysiaka, który niektóre ustawy przepuścił przez Sejm, aby ułatwić deal - podrzuciłem mu lekko. - That right - pochwalił mnie pan Zdzich. - Widać, że pan słucha uchem a nie brzuchem, chociaż rzecz działa się w restauracji „Victoria" i mógł się pan skupić na konsumpcji. Pardon. Piętrowe danie. Chrzanię. W ten sposób nigdy nie dojedziemy do tego dworku, kurza żyła. A na nim przecież skończyłem-Zatem wio! Nawijajmy, my boy. Meldowałem już panu, że Jęzor chcąc podtrzymać rodowe tradycje swej panienki postanowił kupić jej malowany dwór. Co to za ziemianka bez ganka? Nothing, proę pana. Trudno mu było jednak nabyć posiadłość Pazur-Cieszkowskich w RzeszoW-skiem, gdzie strajkiem kierował młody towarzysz Gomułka, bo przecież nie zrepry waty żuje Państwowego Stada Ogierów dla 1 Dzieje Jęzora. 258 rachcianki swojej bogdanki!? Ogier nie człowiek, dochodowe bvdlę i w tym wYPa(iku bank PRL stanąłby dęba! Nie miałby ym spłacać odsetek, bo jeszcze tylko na koniach mamy trochę rych dewiz. Takiego numeru nawet prezes Frydrysiak nie mógłby zrobić. Trzeba więc było szukać innego obiektu i ruszyć zabytkom na odsiecz. Wreszcie znaleziono czcigodną ruinę, z którą miejscowe władze nie miały co począć, bo nawet już na punkt skupu się nie nadawała, i oferowano Mat Pytel's Corporation do renowacji. Konserwator zabytków twierdził, że obiekt jest klasy zerowej, i to by się na ogół zgadzało. Naprawdę trzeba było startować od zera. Oprócz fasady i drzew w ogrodzie nic nie zostało. Jakby front Mongołów przez ten dwór przeszedł. Na starej rycinie jeszcze wyglądał okay, ale w rzeczywistości obraz nędzy i rozpaczy. Kupa gnoju, proę pana. Tak go towarzysze załatwili. Dla zachęty wciskali kit, że podczas wojny we dworze tym mieścił się sztab Armii „Poznań" i „Pomorze" i stąd, proę pana, generałowie Kutrzeba i Bortno-wski przeprowadzili swój słynny manewr w bitwie pod Kutnem w 1939 roku. Zabytek więc jako pomnik walki i męczeństwa tym bardziej zasługiwał na odbudowę. Szkoda tylko, że dopiero kolega Pytel z Honolulu musiał się za to zabrać. Bez niego, a ściśle mówiąc, bez miss Cieszkowskiej, wszystko by dalej gniło. Impreza była ryzykowna, ale nie całkiem szalona, panie Marianku. Jęzor do końca głowy nie stracił. Wiedział, że wszystko • tases1 sobie odliczy. Działalność wyższej użyteczności pub-icznej a zarazem miłe gniazdko, kurza melodia. Mała ordynacja. Brdzie by g0 stać było na taki dwór w Stanach, nie? Strzał w dziesiątkę. LOVE, SPUŚCIZNA PLUS HONOR I OJCZYZNA! ' podatki. 17- 259 Lokując w ziemi człowiek nigdy nie straci, proę pana, najwyżej go pochowają, nie? Wychodząc z tego założenia Jęzor rozwinął szeroki front robót pod Kutnem. Sprowadził ekipę, która nie wiem jakim cudem w szambo naszych budowlanych ocalała, fakt, że była super. Chłopcy zwijali się jak w ukropie, żadna gorzała na placu nie odchodziła, kurza żyła, jedynie softs drinks1, no zupełnie jakby nie nasi, a Szwedzi pod Kutnem, albo, nie daj Boże, Niemcy się za nas zabrali. Szef tylko mercedesem zajeżdżał i cichym głosem wyławiał usterki. Przestojów, niet, materiałów skolko ugodno. To już zabezpieczał prezes Frydrysiak. Wojskowymi tirami cegła, zarezerwowana wyłącznie dla członków Biura Politycznego i wyższych dowódców Ludowego Wojska Polskiego, trafiała bezbłędnie na działkę Jęzora. A czego nie zdołały mu zapewnić władze PRL, sprowadzał direct2 z RFN i krajów Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Kiedy przyjechałem drugi raz na inspekcję do Koziebrodów (bo tak wabił się nabyty dworek nad Bzurą) chłopcy zrucali właśnie szydłowiecki marmurek na parapety. Nikt się nie obijał. Dolarowy system bodźców zadziałał. I nad Bzurą za twarde money Polak jest zorganizowany. Obok inna ekipa układała holenderskie kafelki z wiatrakami w łazience. „Bożenka sobie takie zażyczyła" - wyjaśniał skromnie Jęzor trzymając ją grzecznie za rączkę. „A urządzenia sanitarne i lustra Matys obiecał mi sprowadzić z Paryża. Tam mają, jak wiadomo, najlepsze" - dodała z zalotnym uśmiechem. „Weil. To ty prawie jak Stacha Gierkowa w najlepszym okresie życia wszystko ciupasem z Paryżewa targasz" - zażyłem ja. lekko. Ta jednak zaraz miała gotową odpowiedź: „Stacha Gierkowa była bardziej modern, mój Zdzisiu. I nosiła klomb na głowie, zamiast go spokojnie hodować przed oknem. Ja mam trochę lepszy gust. Wyniesiony z domu..." Nie pytałem już czyjego, żeby nie zaogniać stosunków. 1 Napoje bezalkoholowe. 2 Bezpośrednio. 2Ó0 Tezor oprowadzał po swoim obejściu z większą dumą niż hrabia^' ^ Heliodor, kurza stopa, i nabrał nawet gestów dziedzica. JeszczsS^ chwila, pomyślałem, a powie mi: mój dobry Zdzisławie, niecri^ Zdzisław spojrzy na te drzwi. Jakie cudowne. Pełna rekon-fl01^ strukcja z dziewiętnastego wieku. ^ W sumie nie dziwiłem mu się, panie Marianku, bo chłopaMt0^ z basementu startował, miał więc być z czego dumny. Obszarni-i"1 c kiem nagle został. Hrabianka miała to we krwi, więc dla niej to) ^c było małe piwo. Pouczała tylko, co gdzie powinno stać, aby byłol^ w dobrym stylu. Zaniepokojony jej zadomowieniem na tycW ^ jeszcze nie odrestaurowanych włościach odciągnąłem na bofelo^ Jęzora i zapytałem cicho: „I jak ty dalej kompinujesz? Przyzna/1^ się? Ślubu chyba z hrabiną nie bierzesz? Ani nic jej nieic1* zapisujesz?" ?* „For surę - zapewnił mnie Matys. - No problem. Dam sobie radę.'' *•_ „Pamiętaj. Żebyś potem za bigamię w kiblu nie wylądował. Tarrfl" Dzik, tu bzik" - przestrzegłem go po koleżeńsku. j „Nie bój nic, Zdzisiu. Jakoś ułożę te stosunki Wschód-Zachóćb^ „ w możliwie pokojowej koegzystencji" - rzekł z arystokratyczna'*1' wyższością. „Zapatrzyłeś się widzę na Gorbiego? Okay, hrabio. W ta-f3^ kim razie życzę powodzenia. Niech ci Bóg w dzieciach wyna-^ grodzi." „O, no. Never.n - wykrzyknął Jęzor z prawdziwym cykorem^! w oku. - Tego mi nie życz, stary. Swoje już mam" - rzucili2' błagalnie. 53T0 rzeczywiście - przyznałem. - Wtedy manewr miałbyśW utrudniony. Niemal jak ci dwaj generałowie w twoim dworku.'"' »0 ja. Realły. Very hard situation"2 - potwierdził matowym^ głosem Mat. * jjak by się tak fest panie wzięły za łby, to mogłaby przyjść^ kryska na Matyska" - zaśmiałem się. nagle, panie Marianku, przypomniał mi się końcowy wierszytd'^ ¦ ^odzieżowej knigi poczciwego Walerego Przyborowskiegool^ tierku Joselewiczu, który szedł w ten deseń: \ ° nie! Nigdy! Rzeczywiście. Bardzo trudna sytuacja. 261 s „W tym wypadku huncwockiem Zginął Berek pod Kockiem." Nie mogłem sobie odmówić radochy, żeby go nie zacytować. Lekko więc przeflancowałem go do zmienionych warunków i zaserwowałem świeżemu ordynatowi: „No, to uważaj waść. Bo przykro by było wyczytać notatkę, że W tym wypadku okrutnem Zginął Jęzor pod Kutnem. Szkoda by było tak pięknej głowy w tej babskiej wojnie, hrabio..." pw+wN ZDZICH O GŁOWIE W LODÓWCE - Rychło w czas zorientowałem się, panie Marianku, że sam sobie robię kuku. Wydaję okropne świadectwo. Nawijam story 0 prezesie Frydrysiaku, Arabach, Jęzorze, Bożence herbu Pazur i jej wpływie na rozwój eksportu w PRL, natomiast słowem się nie zająknę o kochanych rodzicach. Milczę o nich jak śnięty karp. Ma więc pan pełne prawo sądzić, że jestem wyrodek i zimny drań. No tak. Hulam sobie po „Victorii", proę pana, i nawet za słuchawkę nie chwycę, żeby się zameldować u miłych staruszków. Jak na byłego łącznościowca to lekkie dno. Przyzna pan? - Absolutnie - zaprzeczyłem pośpiesznie. - Wiem, że dla dobra story czasem odrywa się pan od najbliższych... - Jak każdy bajczarz i farmazonista, co za piękną gadkę gotów sprzedać ojca matkę, tak? - podpuszczał mnie dalej pan Zdzich. - Bynajmniej, proę pana - broniłem go dalej w jego własnym stylu. - Po prostu jako rasowy story-teller1 nie trzyma się pan ściśle kolejności i często skacze po tematach... ¦ That right. Trafił pan w punkt, panie Marian. Po kolei można uczyć barany, ale wtedy raczej człowiek przysypia, kurza melodia. A ja dbam o to, żebyś pan miał cały czas oczka otwarte 1 Przypadkiem mi nie uderzył w kimono. Tego bym nie przeżył, i aką mam chorą ambicję, widzisz pan. Entertainment above alP. 1 Gawędziarz. 2 Rozrywka przede wszystkim. 263 Dlatego teraz legalnie skoczymy sobie do Wrzeszcza, proę pana, i zostawimy w cholerę Mata i jego aferę. - Ale nie na zawsze - zaniepokoiłem się, głównie ciekaw co tam dalej z tym pazurem miłości. - For surę - uspokoił mnie pan Zdzich. - Wszystko w swoim czasie. Ja niczego nie gubię. Skleroza jeszcze nie jestem. Nim oni odrestaurują dworek pod Kutnem, my zdążymy dziesięć razy obrócić. W końcu z Jęzorem ślubu nie brałem. Pojechałem z nim na przyczepkę, pro forma niejako. W układzie partnerskim z prezesem Frydrysiakiem and company to się może jeszcze na coś przydałem, ale z Bożenką to raczej wątpię. Przyzwoitki nie potrzebował. Z lekkim sercem się więc rozstałem, w gablotę siup i wio! Kierunek Gdańsk, kurzy drut! Pogoda kiepska, droga jeszcze bardziej. Przez te parę latek nic się nie polepszyła. Widząc tych paru drogowców leniwie ruszających łopatką jak muchy w smole, pomyślałem sobie, że autostrady przyjaźni Gdańsk - Sofia to ja jednak nie doczekam. Może Sewek z pomocą Bożą. Prawdziwie pomarańczowa alternatywa, panie Marianku. No nic. Opisy podróży panu oszczędzę. Zna pan ten ból. Próbujemy się wbić między traki i kurczaki oszczędzając te ostatnie, kurza melodia. Taksiarz w tej przepychance duży spec. W Toronto w rush hours1 też by się nie dał zjeść. Pełen podziwu obserwowałem jego zmagania. Ponieważ nasz trip2 trwał cztery godzinki, ja panu nie będę z detalami nawijał, com widział, tylko raczej przygotuję do spotkania z rodzicami. Ze zgrozą bowiem stwierdzam, że pan o nich nic nie wie. - O teściówce więcej - przyznałem. - No, właśnie. To też wstyd. Trzeba to nadrobić. Otóż staruszek mój, Robert Lech Szczawiński, szlachcic geodeta, proę pana, nie kwapił się zbytnio do ożenku, muszę wyznać. Bronił się dzielnie aż do czterdziechy i dopiero pod wpływem wdzięków mamy, bajecznie urodziwej niewiasty, skapitulował i poszedł grzecznie do niewoli. Robieniem dzieci się nie pasjonował i tylko namowom mamy zawdzięczam, że z panem 1 Godziny szczytu. 2 Wycieczka. 264 rozmawiam. Z niechęcią mnie zmajstrował, dalszą produkcję zawieszając na kołku. Wychodził twardo z założenia, że jeden bachor w domu to dość i ja mu za całą nabójkę wystarczę. Starałem się nie zawieść jego zaufania i w miarę skromnych chłopięcych sił dałem mu fest popalić. Byłem tak zwanym żywym dzieckiem. Sewek przy mnie to melancholik, wierz mi pan. Jak dziś wspomnę swoje pomysły, to sam się dziwię anielskiej cierpliwości obojga rodziców. Zabawa z niewypałami w ustronnym lasku to było małe piwo, kochany. No, nic. Mniejsza. Fakt, że ostro zakłócałem spokój staremu i nie bardzo mógł się skupić nad swoimi hobby. A miał ich od groma. Przede wszystkim interesował się drugą wojną. Sam zdążył być w szarych szeregach i zbierał wsio, co dotyczyło tego tematu. Knig miał pod sam sufit i literował zawzięcie. Mnie tym też zdołał zarazić tak, że każdego dowódcę oddziału z Powstania z nazwiska i pseudonimu panu wymienię. Poza tym zbierał znaczki, pocztówki i medale, a nawet pudełka od zapałek. Matka nie mogła sobie już z tym dać rady i nic dziwnego, że narzekała. Trudno było wyżyć z tego dealu, ale ojca mało to obchodziło. Typowy mieszkaniec księżyca. W innej epoce żył, kurza stopa. Z uporem chodził do swego klubu i wymieniał się z kolegami. Jak duży chłopiec. Chlebka z tego nie było, bo jak waść wiesz, rasowy kolekcjoner woli raczej zdechnąć z głodu niż wyzbyć się swoich skarbów. Wiem coś o tym, bo za namową znanego pana Jęzora próbowałem buchnąć ojcu medal z Marszałkiem i opchnąć go na perskim jarmarku. Miałem ja jarmark, panie Marianku! Do dziś mam w uchu świst pasa od brzytwy i ostry głos rodzica: „Nie na złodzieja cię chowałem, draniu!" - i ciach w goły zad. Szkoła niezła, proę pana, bo całkowicie się oduczyłem. Do dziś po cudze ręką nie sięgam. Mój stary pod względem tak zwanych zasad był nieprzejednany i wymagał harcerskich cnót. Nie dziwota więc, że wysoko w Ludowej nie zaszedł i mimo wzorowej tyrki dorobił się tylko reumatyzmu i ostrej choroby żołądka. To ponoć zawodowe schorzenia każdego uczciwego skoczybruzdy. Łażenie po polach i przypadkowe obiadki swoje r°bią. Na odchodnym nawet mu chlebowego nie dali, bo jako 265 dumny szlachcic często wojował z naczalstwem. No, żałość. Serce się ściska, że człowiek tak uczciwie dał się wyzyskać. Teraz na emeryturce odtwarza historię rodu i nawiązuje łączność ze wszystkimi Szczawińskimi wywodzącymi się z naszego zacnego pnia. Niedawno w liście przysłał mi rysunek drzewa genealogicznego, gdzie Szczawińskich jak mrówków od szesnastego wieku i jedną gałąź szczęśliwie kończy mój Sewek. Napisał mi pod spodem: „Strzeż korzeni, synu! I pamiętaj, skąd się wywodzisz..." - Bardzo wzruszające - powiedziałem. - No, widzisz pan. Są jeszcze tacy idealiści. Ale żeby nie popaść całkiem w pychę rodzinną, inną skreślę sylwetkę, młodszego brata ojca, Bogumiła, tak zwanego stryjka Bobka. Otóż stryj Bobeczek, proę pana, nigdy ciężką pracą się nie zhańbił i zawsze lądował miękko. Od wczesnej młodości lubił balować i zatankować fest. A możliwości pod tym względem miał nieludzkie. Chodzący browar. Ruskim mógł imponować. Ten jego nawyk niezwykle mu pomógł w karierze, u nas przecież wszystko przez bufet idzie. Wiadomo. Nie narzekał więc na ilość medali i teraz, jak odchodził, to zaliczył prawie wszystkie od krzyża komandorskiego i zasłużonego dla ziemi gdańskiej. Jednego orderu tylko nie dostał, a mianowicie od monopolku spirytusowego, a na ten medal naprawdę uczciwie zapracował. U progu kariery stryjek Bobek wynajmował małą klitę, w której mieścił się tylko wielki tapczan, dwupalnikowa kuchenka i mała lodówka „Śnieżka". Całe życie towarzyskie skupiało się na tym tapczanie, bo na więcej metrażu już nie starczało. Raz w upalny dzień stryj Bobek wydał większe party, uderzył w gaz i taśma mu się zerwała. Ponieważ chciał się ochłodzić, a miejsca niet, więc wsadził łeb w lodówkę i przyjemnie zasnął. Szczęściem ta lodówka „Śnieżka" nie chłodziła tak jak w reklamie i stryjek Bobek nie zamarzł na amen. Po tym młodzieńczym wybryku pozostał mu stale zatkany nos i chroniczna skłonność do zapalenia zatok. Gdy nawijał przez telefon, to głos jego brzmiał mniej więcej tak: „Feść, Scisiu. Bam nacieję, boznajesz gdo mófi?" - a jak odgadywałem bez trudu, wykrzykiwał z podziwem: „Basz słuch, prącie. Jak fyżeł..." 266 Zatkany nos nie przeszkodził jednak stryjkowi Bobkowi złapać wiatr historii. Wstąpił do partii i ostro zaczął piąć się w górę. Budziło to wściekłość ojca, który wymyślał mu od sprzedawczyków. Stryj Bobek nic się tym nie przejmował i na pełnym luzie tłumaczył: „Co dam bartia, prącie. Bolityk bo brozdu jezdem!" Parobek po prostu jesteś! Chamom służysz! I Ruskim!" -pienił się ojciec. Nie jezdem barobek, Robek! Szlachcic jezdem! W głębi tuszy Bolag jezdem, kochany, taki sam tobry jag ty! Piję się w biersi!" „Już ty tak nie pij, Bobek" - stopował go ojciec. A z tą duszą, panie Marianku, najlepiej nie było, ale z tuszą i owszem. Do pozazdroszczenia, proę pana. Pod tym względem stryjek Bobek niechcący wyjawił prawdę. Tylko dlatego, że w młodości wsadził łeb w lodówkę, proę pana, i się trochę podmroził. Widzisz pan, panie Marianku, jak to się plecie na tym bożym świecie, w jednej tylko rodzinie Szczawińskich, do której wciąż nie możemy dojechać, kurza melodia. pjmiN ZDZICH CHCE BYC ZDZISIEM - Staruszkom przykładnie dałem cynk, panie Marianku, że jadę. Wyobrażasz więc pan sobie, jak tam na mnie czekali. Ja też cały w nerwach i im bliżej Wrzeszcza, bardziej się pocę. Drżę, co tam na miejscu zastanę. W końcu nie widzieliśmy się kopę lat, kurza melodia. Niby starych mam ciągle jarych, na chodzie, odpukać w niemalowany pień, ale zawsze. Myfather skończył siedemdziesiątkę, a w tym wieku to wie pan? Nie ma się co szczypać. In seventy1 szykuj pięty. Trzeba się liczyć, że nogami do przodu mogą wynieść. Niestety. Choroby na człowieka skaczą, jak kozy na pochyłą wierzbę. Mój zacny dziadzio, który całe życie kwękał, jak go pytałem: „Co dziadzio tak narzeka?" odpowiadał niezmiennie: „Pamiętaj! Gdy mężczyzna po pięćdziesiątce obudzi się z rana i nic go nie boli, znaczy, że umarł. Sam się przekonasz." Nie śmiej się więc dziadku z czyjegoś wypadku. Wszystko przed nami, panie Marianku, jeśli szczęśliwie dożyjemy tego pięknego wieku. Dmuchaliśmy więc zdrowo, proę pana, żeby zdążyć na czas do mamy Szczawińskiej na śmietanowiec. Tymczasem pod Tczewem chłopcy-radarowcy nas dorwali. Błysnął znajomy lizak zza krzaczka. „Tylko gliniarza brakowało - jęknął ciężko kierowca i z bólem zatrzymał wóz. - Długi kurs, będzie się czepiał, wszarz" - dodał ze znawstwem. 1 Na siedemdziesiątkę. 268 Kaoral o rumianej buźce wiejskiego parobczaka zbliżył się wolno, leniwie poprawiając białą pałę. Co to tak lecimy, panie kierowco? Gwałcąc po drodze znaki. Żeby to jakiś amator? Ale zawodowiec z Warszawy? Taką gangsterkę uprawia. No, no - zdziwił się wrednie. - Dokumen-cik proę. Kontrola drogowa" - rąbnął surowo w daszek. Taką gangsterkę, szeryfie? Jadę spokojnie jak żółw. Pasażer świadkiem" - próbował się bronić taksówkarz i na wszelki wypadek wyszedł z wozu, żeby się zrównać z władzą. Nasze organa nie lubią jak się siedzi zbyt nisko i udaje panisko. Wolą na stojaka podyskutować. Wtedy czują się bardziej uszanowane. Nasz parobczak szczególnie był na to wyczulony, widać było, że nie tylko grosz lubił wyrwać, ale i pouczyć na domiar. Zaczął mojemu kierowcy dorzucać winy,. których ten nie popełnił. Wymuszanie pierwszeństwa na ciężarówie, proę pana, przejazd na światłach i brak lewego stopu. Widząc, że dalej nie pojedziemy za Chiny, na dwóch chytrych bowiem trafiło, taksiarz nie chciał się swoją dolą dzielić z drogową kontrolą, wkroczyłem śmiało do akcji: „Okay, kapralu. How much łet me say?1 Ten cały deal? Pan się streszcza, bo chcę zdążyć do Wrzeszcza, kurza pała" - zaatakowałem wprost i nie czekając na odpowiedź wyciągnąłem właściwy banknot. Szeryf w mig poniał po angielsku, panie Marianku, i bez zastrzeżeń przyjął walutę. Ociągając się pro forma zwrócił dokument kierowcy: „No, dobra. Jedź pan. Tylko radzę przestrzegać znaków" - pouczył na koniec. 55Sam przestrzegaj, psie - warknął wściekły taksówkarz i ruszył z kopyta. - Widziałeś go pan, cwaniuchę?! Numerki warszawskie dojrzał, wyczuł szmal, no to dawaj włączać się do licznika! Partycypować w rachunku. A do kosy, chamie! Starym w polu Pomagać, zamiast porządnych ludzi nękać zza węgła! To są nygusy, panie kochany. Darmozjady! Byle wyjąć z kieszeni. To Potrafią. I pG co było mu dawać, cholerze?! Zmarnowany Powiedz mi ile? 269 pieniążek. Zmarnowany" - bolał nad tym pieniążkiem taksówkarz nie mogąc się pogodzić z moją stratą. Na pomstowaniu na służbę ruchu zeszło mu do Wrzeszcza. Nie słuchałem tego brzęczenia, proę pana, bo znajome chałupki wypłynęły zza mgły. Sen okazał się jawą. Minęliśmy ten sam kiosk ruchu i ciastkarnię pana Jóźwiaka, w której jako mały gnój zawsze kupowałem lody. Skręciliśmy w prawo za skwerek i byliśmy w domu. Głupie uczucie. Niby wszystko tak samo, a jednak inaczej. Jakiś odblask księżyca się wkradł, kurza żyła. Cudaczne to. Blok rodziców jakby się zniżył, podwórko, po którym hasałem, ledwie na parę kroków. Nie jest już całym światem, kurzy drut. Trzepak tylko bohatersko stoi jak niemy świadek dawnych wyczynów. Był czołgiem i okrętem. Człowiek kozły na nim fikał i łeb sobie rozbił. Pierwszy warsztat doświadczalny i spotkanie z życiem. No, tak. Przed garażami sąsiad emeryt dalej swoją syrenkę szykuje. Odkąd pamiętam, zawsze ją naprawiał. A przedtem miał motor ,Javę". Tyle się w ciągu życia dorobił. Po grajdole obce dzieciaki latają. Starych kumpli niet. Rozlecieli się jak stadko wróbli. Z nadzieją spojrzałem w znajome okno. I nie zawiodłem się, proę pana. Jak w zaczarowanej bajce matka uchyliła firankę. Zawsze miała bezbłędny radarek. Wyczuwała mnie na odległość. Zacząłem machać jak głupi i skakać jak Sewek. Poczułem się nagle małym Zdzisiem, dzieciakiem, proę pana. Zrobiło mi się mokro w oczach, a serduszko zaczęło pikać. Szybko wpadłem do klatki. Ta sama lista lokatorów i ten sam hydrant z gaśnicą na ścianie. Tylko u mnie pożar w sercu, kurza melodia. Zapach kotów bije w nos, bo dozorczyni domu Wtorczykowa, superintendentka, jak byśmy powiedzieli, trzyma je w dużych ilościach. Mąż Wtorczyk przeciwstawia się czasem temu hobby i kiedy koty wylatują przez okno jak z procy, wiadomo, panie Marianku, że pijany Wtorczyk próbuje walczyć z nałogiem żony. Teraz u Wtorczykow panuje cisza, tylko na drugim piętrze drzwi rozwarły się z trzaskiem i usłyszałem znajomy głos matki: „Zdzisiu, kotku!? Dlaczego tak późno!? Myślałam, że coś się stało!" 270 Zacząłem sadzić po dwa schody w górę nie czując ciężaru alizek. Obok matki stał godnie my father, Szczawiński senior. Wvdał mi się dziwnie mały i drobny. Dużo niższy ode mnie. A kiedyś przecież był kawał chłopa. Musiałem wysoko zadzierać głowę. Teraz sięgał nie wyżej mojego ramienia, proę pana, i gdy ściskałem, sam czułem się jak ojciec. Staremu drżała szczęka, matka płakała. Dzięki Ci Panie, że znów jesteś. Byłam pewna, że cię już nie zobaczę. Pokaż się, synku. Jak ty wydoroślałeś, kochanie." Spierniczałem, chciała mamusia powiedzieć" - przerwałem jej, żeby przeciąć ten łzawy nastrój, ale ona stanowczo zaprzeczyła: „Nie, nie. Pięknie wyglądasz. Zupełnie jak ojciec, kiedy był w twoim wieku." „Podtatusiałem, mamo. Nie da się ukryć" - zaczesałem nerwowo pióra. Matka to zaraz zauważyła: „Inaczej się czeszesz? Zmieniłeś fryzurkę, widzę." „Trzeba jakoś zakrywać łysinkę, mamo. Nie można już walczyć z odkrytym czołem" - zaśmiałem się. „Gdzie ty tam łysy. Ojciec to tak, ale ty!? Lekkie zatoki. Jeszcze masz tych włosów." „Trochę mu się przerzedziły - stwierdził obiektywnie ojciec. - Ma widać nad czym dumać w tej Kanadzie. Teraz jest głową rodziny. Poznał, co to znaczy. No nic, Zdzisławie. Rozbieraj się. Na razie nie musisz o niczym myśleć. Korzystaj, że jesteś w domu." »Pewnie chcesz umyć ręce po podróży" - zaznaczyła delikatnie matka. »A i owszem. Chętnie skorzystam" - rzuciłem szybko, żeby ukryć wzruszenie. »No to wal. I nie krępuj się. Wiesz, gdzie jest kio. Nie zapomniałeś, mam nadzieję?" - dorzucił ojciec, a matka szybko ^skazała, który ręcznik jest dla mnie. amknąłem s*e w łazience, panie Marianku, i... zobaczyłem °)ą twarz. W lustrze stał niemłody już całkiem chłop, proę J*a> z mordą mocno zmęczoną życiem. Oczka miał czerwone angora. Gorzki grymas wokół ust. Pierwszy siwy włos na 271 skroniach: „Kurza melodia! Kto cię tak urządził, Zdzisiu?!" _ wykrzyknąłem ze zgrozą, macając nieswoja twarz. Tego przecież nie było. Rozejrzałem się po łazience szukając w niej ratunku. Ale tu wszystko było na miejscu. Jak za dawnych beztroskich lat. Pędzel ojca z włosia borsuka stał na górnej półce w tym samym glinianym kubku. Ten sam skórzany pas wisiał na ścianie. Mój wychowawca - pomyślałem z goryczą. -1 kto mi teraz wleje? -dotknąłem drania z czułością - Pewnie mnie przeżyje. Trzyma się dużo lepiej... Ta sama pralka „Kasia" stała spokojnie w rogu, a z kurka nad wanną niezmiennie kapała woda. Żółty zaciek mimo wysiłków mamy nie dał się zlikwidować. Sięgnąłem po mydło. Nie było szare jak dawniej, ale pachnące. „Palmolive." Widać, że syn w Kanadzie. Pomaga, proę pana. Przytknąłem mydło do nosa. Zapachniało delikatnym Zachodem. Spojrzałem na swą zarośniętą, zmienioną twarz. Kurzy drut! - pomyślałem. - Jaką cenę płacimy za to! Zamknąłem oczy. I znów chciałem być mały. ZDZICH O MI SKOWANIU - Jak się pan domyśla, panie Marianku, po krótkiej odsapce zasiedliśmy do biesiadnego stołu w myśl mojego przysłowia: niet radości ze spotkania, kiedy nie ma miskowania. Matka od dziecka lubiła mnie karmić, a ja jej się gorąco odwzajemniałem. Teraz też uznała, że Kanada Kanadą, a mama mamą. I miała rację. Nie ma jak u mamy, kurza melodia. Zna pan tę piosenkę. W wypadku zaś mojej matki bezstronnie muszę przyznać, że kucharką była super. Co by nie zrobiła - niebo w gębie! Palce lizać! Na szczęście postęp się jej nie imał i na tradycyjnym sprzęcie pracowała: stolnica, dzieża, wałek. Żadna high technology1 i współczesne bajery. Wyższość tej zacofanej techniki doceni każdy głupol obdarzony jakim takim smakiem, proę.pana. Oczywiście nie mój Sewek, który ma już podniebienie z folii, na hotdogach pędzony. Dla niego MacDonald szczytem ideału. Ale co robić? Progress is progress2. Trzeba go jakoś strawić, kurza żyła. Matka szczęśliwa, że znów ma się przed kim popisać. Ja jej Kunszt kulinarny bowiem zawsze doceniałem w przeciwieństwie ojca, który jako żołądkowiec i niejadek nigdy nie przywiązy- « wagi do rozkoszy stołu. Co mu nałożono, to zjadł, a i to lobał jak kurka. Urażona matka zawsze mu wypominała: „Dla Najnowocześniejsza technologia. P°Step to postęp. Zfcich w Kanadzie 273 ciebie, Robuś, nie warto gotować. Co innego Zdziś. Ten zawsze dobre papu pochwali" - i buch mi na talerzyk moje ulubione danko. Jakie, zmilczę. W ogóle nie będę cytował menu, panie Marianku, bo by pana ślinka zalała na tym wychodźstwie, po-wiem tylko, że w czasie tego kryzysu w kraju ciężko pracowałem łyżką! Nie ma to tamto! Raz po większej porcji pyzów z kapustką tak się objadłem, że padłem jak kawka. Mniejsza. Wracając do powitalnej uczty, to wypadła ona nad wyraz świetnie. Ojciec wyjął karafkę jałowcówki własnej produkcji i wygłosił na moją cześć krótki speach tej mniej więcej treści: „No, Zdzisławie, kurza melodia, wiesz jak się z matką cieszymy, mając cię znów u swego boku. Cóż bowiem droższego nad rodzinę? Nic. Sam to kiedyś zrozumiesz. Pozwól zatem, że nie przedłużając toastu, powitam cię twoim własnym okrzykiem, który tradycyjnie wznosiłeś zasiadając z nami do stołu: »Dusza śpiewa, mocium panie, gdy się zbliża miskowanie!« Miskujmy zatem te hojne dary, które nasza zacna matka z takim trudem wygospodarowała, dziękując Bogu, że nam znów pozwolił być razem. Aby nam się! Twoje zdrowie, synu!" Przykładnie brzdęknęliśmy w szkło. Jakby w odpowiedzi zadzwonił telefon. Najwidoczniej wujek Bobek wyczuł zapach jałowcówki, bo zgłaszał się bezbłędnie. Stosunki między braćmi rencistami wybitnie się poprawiły. Ojciec rozmawiał serdecznie i zapraszał szczerze: „Wpadnij, to zobaczysz. Nie jest to rozmowa na telefon" - dokończył i oddał mi słuchawkę. Odezwał się znany głos wuja: „Fitaj, Scisiu! Barn nacieję, że boznajesz?" - wysapał przez nos. „Fujka safsze!" - odparłem z mety, przedrzeźniając go wrednie. Wu;: wybuchnął śmiechem. W przeciwieństwie do ojca miał dzikie poczucie humoru, proę pana, i sam z siebie kpił najgłośniej. W ogóle byłby z niego równy gość, gdyby nie ta słabość do partii. Wkrótce nadszedł wraz z ciotką Zochą. Ta, jak mnie zobaczyła, nie mogła się nadziwić. „Zdzisiu! Jak tyś się zmienił!? Ledwie cię poznałam!" Nie chciałem jej odpłacać pięknym za nadobne, choć miałem pełne prawo. Ciotka Zocha nigdy nie była chudziną, ale teraz roztyła się jak wieprz. Ledwie mieściła się w krześle. Twarz jej się też rozlała 274 • czka ledwie wyglądały zza tłustych polików. Trzy podbród-,. _ n0j rozpacz. Z dawnej urody nic nie zostało. Wszystko pjynęlo się w tłuszczu. Z pięknej ongiś kobitki zrobiła się lampucera, cholera. Bywa. Ciotka Zocha całe życie lubiła zjeść i za słodkim aż się trzęsła. Legalnie cały tort mogła wrąbać. Śrnietanowiec matki był więc w sporym zagrożeniu. Ciotka nie przestając żuć zasypywała mnie mnóstwem pytań, a kiedy mniej więcej zasyciłem jej głód, westchnęła z bólem: „No, tak. Ludzie to mają". Zawsze wszystkiego zazdrościła i był to jej ulubiony zwrot. Ciągle go powtarzała: „Ludzie to mają, proę pana." Nadwagę też ludzie mają i nie ma co zazdrościć, nie? Nie odzywałem się jednak i dalej słuchałem, ile to braków w sklepach i jak niczego dosłownie nie ma. Wszystko to prawda, panie Marianku, tylko akurat ciotka Zocha ze swą opasłą tuszą nie nadawała się do tej reklamy. Na widmo głodu nie wyglądała. Ale człowiek nigdy nie widzi siebie, kurza melodia. Obydwoje z wujem nadawali więc na PRL, że hej! Stwierdzili, że syna Lutka też wyekspediują na zachód przy najbliższej okazji. Niech tylko skończy studia. „Co on ma tu za perspektywy? Żadne. Na mieszkanie musi czekać pięćdziesiąt lat! Przecież to obłęd!". „To prafta - potakiwał jej zgodnie wuj Bobek, dudniąc przez nos. - Uszącili nam tę Bolskę, parany. Niech ich gule piją!" -z obrzydzenia gruchnął setę jałowcówki. Nie śmiałem mu przypominać, że przed przejściem na emeryturkę sam ją tak dzielnie urządzał, walcząc na froncie budownictwa również. Teraz reprezentował inny front i atakował ostrzej niż mój ojciec. W zasadzie poza ogólnym dnem nic już nie widział. »Szampo! Szampo! Niech fieje i topra!" 3>Nie mogą wszyscy zwiać - obruszył się ojciec. - Puknij się v czoło. Ja wcale nie jestem zachwycony, że Zdzisław jest ioronto. Chętniej widziałbym go tu. Może jestem niepo-awnym idealistą, ale uważam, że w życiu nie tylko pieniądz się aczy. Jest jeszcze coś więcej..." ", .a Przykład znaczki i medale. Oraz rodowy pień Szczawiri-sKich" - wtrąciła złośliwie matka. 275 „Żebyś wiedziała! Bardzo boleję nad tym, że Sewek nie będzie już Polakiem..." „Może będzie, tatusiu. Nie przesądzajmy faktów" - broniłem swego rekina. Ojciec z niechęcią machnął ręką. Tę rodzinną kłótnię przerwało wejście mamy, która z triumfem wniosła zapowiedziany śmietanowiec. Z kruchego ciasta, proę pana, przekładany śmietanką, przyozdobiony pięknie, wzbudził zrozumiały entuzjazm biesiadników. Wszyscy krzyknęli z zachwytu. „No, Robert! Ty to masz szczęście! - cmoknęła ze smakiem ciotka Zocha, trzęsąc z radości wielkim biustem. - Wiedziałeś z kim się żenić!" „Według nazwiska brałem, moja droga. W końcu nazwisko też do czegoś zobowiązuje" - zaśmiał się ojciec. W tym miejscu muszę zdradzić, panie Marianku, że nie chodzi tu o dumne nazwisko rodowe Szczawińskich, których praszczur zginął pod Cecora, kurza dola, ale o skromne nazwisko matki, która z domu nazywała się Mazurek. Stary, gdy chciał jej dociąć i pokazać z jakiej to on szlachty, to zawsze złośliwie pytał: „Muśku? To z jakich ty Mazurków? Tych wielkanocnych. Rozumiem. Herbu wesołe jajko. Tys piknie..." Żarty żartami, ale w tych wielkanocnych wypiekach matka była naprawdę bomba i za samą babkę drożdżową i serniczek powinna być dawno nobilitowana. Po prostu dobra, stara szkoła. Czyja? No właśnie. Oczywiście Apolonii Mazurek, mojej wspaniałej babci, której też należy się oddzielny hołd. Jest to bowiem postać bez pudła, którą śmiało można zaliczyć do wymierającej rasy dinozaurów. Młodość bowiem spędziła babcia Pola na Kresach, konkretnie zaś na Polesiu, proę pana, gdzie dziadek Antoni był leśniczym. Tam też urodziła się moja matka. W leśniczówce Sterdyń. W pińskich błotach. Bez przesady więc można powiedzieć, że babka Pola w innej erze startowała, kamienia łupanego, gdzie hubka i krzesiwo w pełnym były użyciu. O gwiezdnych wojnach i Czernobylu na szczęście nikomu się nie śniło i powietrze na tym Polesiu było jak kryształ, a jedyną plagą komary. Nic dziwnego więc, że babcia mimo skończonej osiemdziesiątki za nic nie mogła się przyzwyczaić do naszej cywilizacji i w mieście 276 czuła się jak w klatce. Tęskniła do matki natury i prawdziwego lasu. Po niej może ja odziedziczyłem tę pasję podziwiania pięknych widoczków. W przeciwieństwie więc do ciotki Zochy, łasej na zielone i słodycze, zazdrościła mi przede wszystkim tej nieskażonej natury. Wiadomo, że dla Polaka Kanada pachnie żywicą. Babcia więc wciąż powtarzała: „Przynajmniej pięknie tam masz, mości piesku. Lasy, czyste powietrze." Też mamy problemy, babciu. Z tak zwanym acid rains. Kwaśnym deszczem" - tłumaczyłem jej. Czym to się je? Kwaśne mleko, rozumiem, ale deszcz? Pierwszy raz słyszę." Trudno mi było wyjaśnić staruszce, na czym polega pollution w prowincji Ontario i przekonać, że na całym świecie nie ma już takich dziewiczych lasów i czystych wód i tak wspaniałego mleka jak za jej szczęśliwej pamięci w leśniczówce Sterdyń. A swoją drogą napiłbym się takiego mleczka z glinianej faski, co? Pan nie? - Z przyjemnością, panie Zdzichu - potwierdziłem ochoczo. - No, to wio! Zabiorę pana. No problem. Ze mną długo nie trzeba. Wezmę pana, kurza skórka, na Polesie do Mazurka! Pomiskujemy zdrowo. Seeyou later1 na przyzbie, mości piesku. -------- zobaczenia. 277 ZDZICH O SILE NIECZYSTEJ - Obiecałem panu, panie Marianku, że wezmę pana na Polesie do dziadków Mazurków i oto jesteśmy, proę pana. Siedzimy sobie na przyzbie, kurza żyła, i popijamy zsiadłe mleczko. Zimne jak lód, mimo że frigidera na oczy nie widziało. Babka w głębokiej piwniczce je trzymała w kamiennym garnku. Gęste, że można nożem krajać. Śmietany na palec. Pycha -westchnął pan Zdzich podniecony tą wizją - Aż dziw bierze -ciągnął dalej - że ta perła natury, jaką niewątpliwie było przedwojenne Polesie, proę pana, dotrwała naszego wieku. Od czasów Starej baśni Kraszewskiego i pierwszych Słowian nic się tam nie zmieniło. Wstyd powiedzieć, panie Marianku, ale bagno broniło ludek poleski przed szambem dzisiejszej cywilizacji. Postęp nie dał rady dojść. Co stąpnął, to z mety się zapadał. Utaplany w tym błocku po uszy rezygnował z dalszych podbojów. I chwała Bogu. Dopiero Ruchale, którym wsio rawno i szli w pieriod na ura!, podbili te ziemie i postanowili uszczęśliwić. Osuszyli więc piękne Polesie i teraz nie ma ani natury, ani cywilizacji. Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra - jak mawiał niezapomniany towarzysz Gomułka, pseudonim Wiesław, też kawał reformatora. Widzisz pan, że ja i pseudonimy komuchów też znam. Nie na darmo się chwaliłem - zażartował pan Zdzich i poprawił się na opisywanej przez siebie przyzbie. - Wracając do Polesia, panie Marianku, to mój dziadek Antoni siedział tam w leśniczówce 278 Sterdyń aż do wybuchu wojny, a nawet za Sowietów czas jakiś dało mu się przetrwać. Nawet oni tam słabo docierali, wyobra-asz więc pan sobie, jaka to była głusz. Świat całkiem dechami zabity. Obydwoje z babką lubili o tej Sterdyni opowiadać i dzięki temu • mogę teraz panu i potomności przekazać co ciekawsze numery. Poleszuki dziwny naród. Chytre byli i nas Polaków specjalnie nie lubieli - mówił dziadek, który chowany w Rosji zaciągał strasznie i rodzaj męski zawsze mu się mylił z żeńskim. - Nie takie okrutne ścierwa jak Ukraińcy, bo te rezuny byli straszne, a te łagodniejsze same nie wiedzieli jakiej narodowości są. Jak pytał sukinkota, czyj tyś jest, jakiej narodowości, to zawsze odpowiadał: »Ja leśny, pane. Tu z lasu«. I gadaj z nim. Przede wszystkim zaś ciemne. Ni czytaty ni pisaty. Światła żarówki nie widziały, sukinkoty" - wrzucał swoje ulubione słówko dziadek Antoni, a babka mu wtórowała: „To prawda, Tosiu. Jak jednemu dzieciakowi włosy żem chciała obciąć, to taki wrzask podniósł, że myślałam, iż zwariuję. Drapał jak dziki kot. Za nic tego kołtuna nie dał sobie ruszyć. Jak aureolę na głowie nosił. A tam wszy, brud, jedna rana, mości piesku." „To prawda. Kołtun to u nich święta rzecz - przytaknął dziadek. - Zabobonne te hrycie byli, że strach..." „Matka tego dzieciaka nadbiegła i normalnie oczy by mi wydrapała, ale że byłam żoną lesnyczeho, to tylko pomruczała i poszła. Lesnyczy to był dla nich pan. Dziadek dobrze z nimi żył i jak złapał na kradzieży drzewa z lasu, to na policję nie zgłaszał, tylko puszczał z furą do domu." »Co miał robić? Bida taka - tłumaczył dziadek. - W pysk więc strzelił sukinkota dla nauki, żeby wiedział co prawo i posłał k czortu. Ten i tak szczęśliwy, ścierwo, że się tak tanio wywinął. Czapkował do ziemi. Jak by nie dał, z czego by żył? Tylko las °da ich karmili. Z drzewa wszystko robiły, nawet grzebienie, ie zgrzebła, chociaż tych najmniej używali. Łapcie z łyka wyplatali, zresztą to lepsze niż buty na tych mokradłach..." b u^lętarn 'ak Niemcy wkroczyli do Suska - wspominała a - to przed kurnymi chatami się fotografowali z tymi 279 Poleszukami. Nadziwić się nie mogli. Jakby wioskę Papuazów w buszu odkryli. Stawali między tymi pierwotnymi stworami z brodami po pas, lnianymi koszulami przepasanymi łykiem bosymi albo w łapciach..." Babka Pola najchętniej wspominała swoją służącą Anisję, kurza melodia. Dziewka ta, panie Marianku, była w absolutnym stanie dzikości z głębokiej puszczy i nic właściwie nie widziała. Babka wszystkiego musiała ją uczyć. Anisja nie mogła się nadziwić, po co są szklanki i dlaczego babka każe jej dokładnie je myć i wycierać. U nich, jak panu wiadomo, z jednego gara wszyscy miskowali i Anisji nie mogło się zmieścić w głowie, że może być inaczej. Kiedy więc była zła, proę pana, to specjalnie pchała pięść do szklanki, a gdy ta nie wytrzymywała i pękała, na wyrzuty babki odpowiadała niewinnie: „Rozbyłase prokliata". Babka Pola podnosiła wtedy krzyk, bo o szklanki w tej głuszy nie łatwo, a Anisja stała pokornie i tylko burczała pod nosem: „To panske wydumki". Dla niej wszystkie nowości ze świata były pańskimi wy dumkami. Niemniej babka nauczyła ją nieźle gotować i używać widelca i noża. Tam w zasadzie wszystko samemu trzeba było robić, bo do miasta rzadko się jeździło. Chlebek piekło się w piecu chlebowym, kurza melodia, na liściach kalmusu, bochny były wielkie jak kamienie młyńskie... i jak pan sobie odkroi! kromkę, to była na łokieć długa. Stąd do dziś istnieje powiedzonko, panie Marianku: „dać chłopu jak do kosy." Po takiej kromce razowca na naturalnym zakwasie, kurza róża, jak chłop poszedł do kośby, to ino furczało. I co mi się najbardziej podobało z tych poleskich opowieści dziadków to to, że oni tam w tych dzikich błotach nie walczyli z przyrodą, tylko starali się ją poznać i oswoić. A lasy tam były nie na żarty. Jak człowiek się tam zgubił, to umarł w butach. - Wilki rozszarpały - zaśmiałem się. - Żebyś pan wiedział. Babka opowiadała, że raz weszła do chaty znajomych Poleszuków, którzy pracowali w lesie u dziadka. Na powale stała drewniana kasetka bardzo ładnie wyrzeźbiona. Babce się spodobała. „Co to?" - spytała. „A to po moim Mychałce" - odparła gospodyni i otworzyła kasetkę. A tam w środku było tylko kawałek kości, strzęp włosów i lnianego 280 łótna. Wsio co po biednym Mychałce zostało. Tak go pięknie wilki obrobiły. Tu w Kanadzie straszy się te dzieciaki różnymi monstrami, otworami, proę pana, których rekin nie ma szans ujrzeć poza telewizorkiem, a na Polesiu nie trzeba było nikomu sztucznie napędzać stracha. Wystarczyło, żeby ktoś głębiej wszedł do lasu, iuż był dobry. Jak w porę nie wskoczył na sosnę, to tyle z niego zostało, co z tego Mychałka. Tam natura nie żartowała. Zębem cywilizacji nietknięta, sama fest gryzła. Człowiek się musiał umieć bronić. Nic więc dziwnego, że na tych moczarach co starszy dąb był święty i zza każdego krzaczka wilkołak spozierał. Na bagnach diabły tańcowały, a w czasie burzy czart chichotał i żar w piecu zdmuchiwał. Zabobon był pogański, panie Marianku. Za wszystko trzeba płacić. Jak się miało w Sterdyni za dar-mola health storę i żarcie nie skażone chemią, kurki grzebiące, które przy gnojówce flirtując z kogutkami znosiły potem świeże jajeczka, kurza melodia, no to i z ciemnotą trzeba się było pogodzić. A jak była wielka, to zaraz dam panu przykład. Wspomniana Anisja miała w życiu jedno marzenie. Zobaczyć pociąg, proę pana. Wiele cudów o nim słyszała, ale nigdy nie widziała na oczy. Poza swą wiochę nie wyjrzała. Do najbliższej stacji było ze trzydzieści wiorst, i razu pewnego, kiedy Anisja coraz rzadziej pięść w szklankę wkładała i przykładała się do roboty, babka w nagrodę postanowiła ją zabrać. Kiedy przyjechali do małej mieściny, która panu wydałaby się dziurą, na Anisji zrobiła większe wrażenie niż Wonderland na Sewku i Nowy Jork na przybyszu z PRL, który nigdy nie opuszczał ludowego kraju. Chociaż w tym miasteczku nie było światła 1 uliczki były niebrukowane, wystarczył rynek i tych parę sklepów. Anisja kurczowo trzymała się babki i mało nie spadła 2 kozła. A kiedy zobaczyła wymarzoną lokomotywę fest buchającą parą, z węglarką i palaczem w środku, jak to drzewiej ywało, i ta lokomotywa dysząc i sapiąc zaczęła się do niej zbliżać, runęła na kolana. e8nając się w przerażeniu zaczęła krzyczeć: „Panyczka! Pa-nKzka! Syła neczysta pre!" 281 Widząc zaś, że wszelkie zaklęcia nie pomagają i ziejący dymem potwór dalej się zbliża, w popłochu uciekła ze stacji. Jej zdrowe nerwy nie wytrzymały tego widoku. A w końcu ta cała siła nieczysta, która na nią parła, była niewinną zabawką, igraszką blaszaną z Lokomotywy Tuwima w porównaniu z obecnymi klockami, w które się bawimy. Nie wiem, czy ta biedna Anisja dożyła naszych pięknych czasów rakiet SS-20 i wybuchu w Czernobylu. Może ta lokomotywa była jej największym przeżyciem. Gorsze, że my, panie Marianku, mając ten straszny pasztet na głowie, przestaliśmy się już bać. Nic nas nie przeraża, kurzy drut. A syła neczysta pre. Pre jak cholera, proę pana. I żadne poleskie bagno nas od niej nie zbawi, bo pomysłowi Ruchale, jak już panu mówiłem, i z nim się rozprawili. Lokomotywa dziejów więc prze naprzód, puszczona ręką dzielnego maszynisty. Jedyna szansa, że nas przeskoczy, panie Marianku. Liczmy więc na pospieszny. Inaczej czeka nas los Mychałka, kurza dola. Tyle po nas zostanie. Albo i mniej... ZDZICH O ZŁOTYM CHEESE - Jeśli pana całkiem nie przynudziłem tą poleską story, panie Marianku, to pozwolę sobie jeszcze jedną nawinąć - zaproponował pan Zdzich z wrodzonym taktem. - Pozwól pan sobie, mości piesku. Kręć się kręć, wrzeciono -zachęciłem go z miejsca. - Taki zaginiony świat zawsze podnieca wyobraźnię. - That right. Jak Atlantyda z greckiego mitu - przyznał pan Zdzich puszczając smużkę dymu. - Tylko Atlantydę ocean wchłonął, a Polesie Ruskie. W sumie jeden grzyb. Ruskie też niezłe morze. Czerwone. Z Polesia zdrowego jak rydz, kurza dola, jeno legenda została. Ale nie wkurzajmy się nadaremnie. W każdym razie jeśli ta cudna kraina trwa jeszcze w naszej pamięci, proę pana, to obraz swój zawdzięcza cytowanej już piosence: „Polesia czar to dzikie knieje, moczary". Jeszcze raz sztuka zwyciężyła rzeczywistość. Z braku większego poematu o poleskiej głuszy ten skromny przedwojenny hit musi nam zastąpić słynny Mickiewiczowski opis litewskiego matecznika. Pana Tadeusza o Polesiu nie napisali, pozostaje Pan Zdzich i jego bajczenie. Sorry, my dear. Jaki pan, taki kram. Na bezpticzju i żopa saławiej1, jak powiadają bracia Moskale. ŁaP się pan więc za ogon dzikiej gęsi, panie Marianku, i wraz ze "^a. przenoś duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych..., r~N~T— a oezptasm i dupa słowik. 283 resztę arcydzieła znasz pan ze szkółki i wracajmy do dzikich kniej i moczarów z cytowanej piosenki. Otóż jeśli mówić, proę pana, o prawdziwym czarze tej krainy, to leśniczówka Sterdyń mogła służyć za najlepszy przykład. Trzeba się było tylko na niej poznać. Ba, ale jak!? Bez folderka i reklamy? Nawet biuro podróży „Orbis" tam wtedy nie docierało. Wyobraź pan sobie jednak, że i w tamtych ciężkich czasach, za sanacji, kurza melodia, znaleźli się pionierzy, którzy doceniali tę perłę przyrody i nie szczędzili trudu, by do niej dotrzeć. Kto mianowicie, panie Marianku? Pytanie za dziesięć punktów: Kto odwiedzał dziadka Mazurka? - ...? - Ten, komu była miła dwururka!! Wyręczę pana leniwy umysł, nastawiony na wyłączny odbiór mojej pińskiej opowieści. Oczywiście, że myśliwi. Towarzystwo spod znaku świętego Huberta. Dla nich przecież im większa głusza, tym cięższa tusza, proę pana. A oni przecież na wagę zwierza i tak zwane poroże łasi bardziej niż mój Sewek na junkfood1, kurza żyła. Pod względem zaś łowiska leśniczówka dziadka była absolutnym rajem. Roiło się wprost od wspaniałej zwierzyny. Safari. Co będę panu długo mówił. Wśród miłośników flinty owego czasu rej wodził pan Heliodor Podhorski, rzecz jasna, hrabia. Bo któż, jak nie hrabia, mógł sobie pozwolić na takie hobby, żeby tłuc się aż spod Sandomierza do leśniczówki Sterdyń, aby tam zabić medalowego dzika czy łosia? I spędzić na tej zabawie parę tygodni. Hrabia Heliodor nie tłukł się co prawda do Sterdyni pociągiem, bo tam zresztą siła nieczysta nie dochodziła, ani rzemiennym dyszlem, kurza melodia, tylko legalnie podjeżdżał pod ganek własnym bolidem, co było wydarzeniem nie lada. Szczególnie na Polesiu, proę pana... - Ejże, hola, panie dobrodzieju! - wykrzyknąłem z niedowierzaniem. - Tu już pan lekko polał, panie Zdzichu! Bajczarska fantazja pana poniosła. Przed chwilą pan mówił o „syle ne-czystej" i o tym, jakie wrażenie na dzikiej Anisji zrobiła 1 Bezwartościowe jedzenie. 284 i komo ty wa, a teraz nawija pan o samochodzie!? To Anisja owinna na jego widok umrzeć. Nie mówiąc o tym, że wyobra- arn Juz s°bie> 'ak nrabia Heliodor przejechał tym swoim bolidem przez pińskie błota. Amfibią byłoby ciężko, a co dopiero na czterech kółkach - argumentowałem. A kto panu powiedział, że na czterech? - obciął mnie lekko pan Zdzich nic nie speszony moją interwencją. - Bolid hrabiego miał sześć kół, proę pana, i był specjalnie przystosowany do jazdy terenowej i polowań. Hrabia sprowadził go z Anglii. Przez najgorszą drogę szedł jak czołg. Miał wszystkie potrzebne bajery. Prawdopodobnie napęd na dodatkowe koła. Dokładnie panu nie powiem, ale dziadek Antoni by tego nie wymyślił. Pod tym względem nie bujał. Babka Pola zresztą to potwierdzała. Nie ma wątpliwości, panie Marianku - uspokoił mnie pan Zdzich. - I do tych ostępów dotarł zwiastun postępu! Chęć krwawych łowów zwyciężyła. Hrabia Heliodor przed czołgami Rusków i Szwabów tam dojechał... - Nie będę się spierał - oświadczyłem. - Potraktujmy to jako jeszcze jeden czar Polesia. Mów pan dalej, panie Zdzichu - załagodziłem spór. Pan Zdzich westchnął i ciągnął dalej: - Otóż hrabia Heliodor przyjeżdżał tam zawsze z całym majdanem i oczywiście ze swym wiernym sługą, lokajem Maurycym, zwanym przez niego Morycem. Ten Moryc, jak każdy rasowy fagas, wyglądał godniej od swego pana i jego można było wziąć za dziedzica, panie Marianku, bo hrabia formy miał gdzieś. Cały czas na luzie, kurza żyła, i rozglądał się tylko, gdzie by tu fest zaprawić. Moryc zaś sztywny jak kij, w białych rękawiczkach, liberii kroczył obok jak angielski lord. Jedno jeszcze co tego Moryca wyróżniało to uśmiech, proę pana. Jak wyszczerzył kły, to jakby słońce naraz błysnęło. W oczy raziło. Całą bowiem górną szczękę miał Maurycy sztuczną. Ze szczerego dukatowego złota, proę pana. Wszystko oczywiście na Koszt hrabiego, rzecz jasna. Hrabia miał gest, kurza melodia. Wiedział, co to reprezentacja. i o ładnie, że hrabia tak o niego zadbał - wtrąciłem z uznaniem. - Żebyś pan wiedział - ucieszył się pan Zdzich. - Najpierw mu ^ybiłj a potem wstawił. Przynajmniej się kalkulowało oberwać 285 w pysk, nie? Sam bym się nadstawił, kurzy drut. A dziś kły panu wybiją, i owszem, ale nie wprawią. Żaden dental Insurance1 panu nie pokryje. W ząbkach pan musisz przynieść cash. Inaczej pan będziesz kłapał pustą szczęką jak bociek. A hrabia elegancko wyjął z pulareska okrągłą sumkę i zadbał o swego sługę, żeby nie straszył gości swoją japą. Bezzębny sługa bowiem jak ruina domu. Despekt i dyshonor, kurza żyła. Maurycy więc obnosił dumnie swoją klawiaturę i przy każdej okazji robił cheese demonstrując, jaki ma majątek w gębie. Wtedy złote kły były w modzie i co bogatsi chłopi sami sobie wyrywali zęby, żeby pokazywać swoje bogactwo. Maurycy szczęśliwy prezentował swój podarunek jak rodowy sygnet... - No dobrze. Ale jak do tego doszło? - Bardzo prosto, panie Marianku - wyjaśnił pan Zdzich. -Hrabia Heliodor, jak każdy prawdziwy arystokrata, był bałamutem i utracjuszem wielkim. Kochał grać w karty. Wiedział o tym swoim strasznym nałogu i bolał nad tym bardzo, ale nie mógł się opanować. Przegrał większość swego majątku i przerażona rodzina pragnęła go nawet ubezwłasnowolnić. Aby ograniczyć straty, hrabia przystępując do gry umawiał się z Maurycym, że wolno mu przegrać tylko do z góry oznaczonej sumy. Jeśli przekroczy limit, lokaj ma mu dać znać. Maurycy ściśle przestrzegał reguł gry i zawsze trzymał za hrabią kasetkę z money. Gdy dochodziło do krytycznego momentu, oświadczał godnie: „Kończymy grać, panie hrabio" - i zatrzaskiwał kasetkę. Hrabia, który akurat był przy karcie i chciał się odegrać, dostawał furii. Widząc zamknięte konto i upartego fagasa, w ferworze walki raz strzelił go tak w pysk, że wybił mu wszystkie klawisze. Potem, gdy ochłonął, zawstydzony kazał wstawić nowe. Na szczęście dzięki mądrości i uporowi wiernego sługi miał za co. W hazardzie bowiem, panie Marianku, najgorszą rzeczą nie jest to, że się gra, tylko to, że się chce odegrać. Hrabia właśnie marzył o takim krwawym rewanżu i to go zawsze gubiło. Maurycy wiedział o tym i w odpowiednim momencie 1 Ubezpieczenie dentystyczne. 286 owił stop. Kosztował go trochę ten upór, ale per saldo się opłacał. Cdzież pan znajdziesz lepszą lokatę? Pan wie, ile złoto poszło eórę? Gdyby hrabia wynagrodził go w pieniążkach, wszystkie bv stracił na wymianie. A w gębie przechował, kurzy dziób. Najlepszy sejf okazuje się. Dobrze mu hrabia ulokował. Cios był bez pudła - westchnął pan Zdzich. - Zamortyzował się. Ciekawe - rzekł po chwili - że złote ząbki po wojnie zupełnie wyszły z mody. Tylko jeszcze na dawnym Polesiu (dziś ZSRR) obywatele czasem mają ten złoty cheese. Ale znów rzadziej się śmieją. I nic dziwnego, panie Marianku. Zabrakło im polskich panów, kurza melodia. Takich jak hrabia Heliodor. A ________ZPZłCH_______ O POLITYCE I TOWARZYSZU BRYCE » - Ugrzęźliśmy na tym Polesiu, panie Marianku, i zupełnie zapomnieli o bożym świecie, kurza melodia. Nie jest jednak łatwo wydostać się z tego blotka - stwierdził pan Zdzich zamawiając kolejną porcję piwa. - Korzystajmy, póki nie zdrożeje - wyjaśnił pociągając potężny łyk. - I chlapnijmy po starej cenie, proę pana. Wkrótce ma skoczyć o dola. Owies ponoć nie bardzo obrodził. Farmerzy się skarżą na suszę. Susza suszą, a ludzie pić muszą. Walną więc spragnionych po kieszeni. Stary numer, wiemy coś o tym, nie? Nawet na rynku gdzie dolarek, dojną krową jest browarek. Światowy trend, proę pana. I niby wszystko dla naszego zdrowia, kurzy drut. A propos owies, to mi się teraz skojarzyło, że dziadek spotkał hrabiego Heliodora zaraz po wojnie na bazarze w Otwocku. W pierwszej chwili go nie poznał. W chłopskich butach i baranicy na głowie hrabia absolutnie nie wyglądał na dawnego dziedzica. Zamiast swym sześciokołowym bolidem zajechał na targ normalnym półkoszkiem wyładowanym worami ziemniaków, proę pana. Sam też powoził. „Co hrabia tu robi?" - spytał ogłupiały dziadek. „Mazurek widzi. Awansowałem. Próbuję truchtem włączyć się w nowe - zaśmiał się hrabia. - Skoro wysadzono mnie z siodła, wskoczyłem na wóz. Zawsze na koźle bezpieczniej" - stwierdził poprawiając worek z owsem. Gdy dziadek podszedł do niego bliżej, szepnął cicho: „W Bol-szewii tylko tak, Mazurek. W czasach szalejącego muzyka 288 . być muzykiem. Inaczej wywiozą na Sybir i adieu Fruziu! SęSsam wozić i dają mi spokój" - to mówiąc sięgnął po pierwszy worek kartofli. n adek nie mógł na to patrzeć i kłaniając się zaczął wyrywać rek- >Pan hrabia pozwoli. Nie uchodzi. Przynajmniej wyrębę" - zaofiarował się. Hrabia przyjął łaskawie pomoc, tylko prosił, żeby go tak nie tytułować. Woli być zwykłym obywatelem. Tak bezpieczniej. Kiedy rozładowali wóz, hrabia zainkasował pieniążki i uśmiechnął się zwycięsko: „Wreszcie będzie za co grać, cholerka! Jednego tylko żałuję, wie Mazurek - zwierzał się namiętnie -a mianowicie tego, żem nie wszystko przerżnął w karcięta. Sporo majątku zostało. To był błąd, mój drogi. Człowiek miałby radość, a tak psu pod ogon. Rozparcelowali i cześć. Ale kto mógł przewidzieć? Moryc, bestia, wszystkiemu winien. Sknerzył, trzymał tę kasetkę w garści i nie dał dojść do karty. Za mało gom, szelmę, prał po pysku" - wyżalał się po niewczasie. - No właśnie. A co z Morycem? Nie było go na targu? -przerwałem ciekaw dalszych losów wiernego sługi. - E, tak nisko nie upadł, panie Marianku. Tego pan od niego nie żądaj. Wory z kartoflami mógł targać hrabia, ale nie Moryc. Złota szczęka by mu ze wstydu wypadła. - Więc co? Instynkt klasowy się w nim obudził? Wstąpił do partii powołując się na ciężkie bicie za sanacji? - zgadywałem. - Nic z tych rzeczy, proę pana. Nie wysilaj pan łba i nie dorabiaj literaturki, bo rzeczywistość jak zwykle jest prostsza. Moryc normalnie walnął w kalendarz i w porę osierocił swego pana nie dożywając jego hańby. Umarł tuż przed wejściem Ruchali i pochowany został na dworskim cmentarzu. Nikt go stamtąd nie ruszy. Tak zapewnił dziadka hrabia, a ja pana. więcej już się w życiu nie widzieli i proponuję zrobić stop tej pięknej story i przesiąść się z wozu hrabiego do współczesnej bryczki. Mam bowiem zamiar skreślić panu w paru słowach postać innego modela, z którym miałem zaszczyt zderzyć się osobiście, mowa o zmiennym kole fortuny mnie na niego naprowadziła, odel ten też miał w nazwisku coś z wozu. Nazywał się ni mniej 1 więcej tylko towarzysz Edward Bryka i był ostatnim szefem ZdSch w Kanadzie 289 mojej centrali. Swój skok na stołek zawdzięczał ponoć głównie nazwisku i zbiegowi okoliczności. Na telekomunikacji znał się tyle, co kura na pieprzu i jedyną rzecz, którą umiał to połączyć się z sekretarką i towarzyszami z KW. Rzadkiej klasy idiota. Na naradach mówił: „Weźmy łołóweczek i po gospodarsku przy. garbmy się, towarzysze, nad bilansem, żeby nam zagrał". Ludzie złośliwie mówili, proc pana, że naczelnym został po jakiejś naradzie z Gierkiem, który go zapytał: „Czy towarzysz Bryka?" „Nigdy, towarzyszu Gierek" - zapewnił Bryka. To ślepe oddanie tak ucieszyło I sekretarza, że dał mu swoją rekomendację. Bryka skoczył na naczelnego i miał opinię człowieka Gierka. Tak samo jak wódz narodu czesał się na jeża i nosił stalowoniebieski garnitur. Mierny, ale wierny, jak to się mówi. Pech jednak chciał, że los mnie z nim zderzył, panie Marianku. Szef posłał mnie w trybie nagłym na naprawę. Bryce nawalił aparat. Sekretarka wpuściła mnie grzecznie i przystąpiłem do działań. Jak emergency, to emergency. Rozebrałem na części grata i próbuję montować. Wtem wpada Bryka i dawaj mnie ujeżdżać: „Co to jest!? Jeszcze nie zrobione!? Kiedy ja was zapotrzebowałem!?" - wsiadł na mnie. Mówię mu więc spokojnie, że nie ja popsułem telefon i żeby łaskawie się odpieprzył. A on jeszcze bardziej. Musiał mieć zły dzień i całą złość na mnie wylał. Zaczął mnie ujeżdżać jak parobka. Tego za wiele - pomyślałem. - Szlachectwo zobowiązuje. I kiedy łapą mi przed nosem zamachał, wściekłem się i rzuciłem mu w pysk: „To nie prywatny folwark, panie Bryka. Ja staranować się nie dam. Znajdź pan sobie innego konia do bicia. W końcu robię na telefonach, a nie na stajni." Ten, oczywiście, wziął to za przytyk, bo jako chamowi z awansu wszystko mu się kojarzyło z gminnym nazwiskiem. Jak koń, to i bryka, nie? Nie miał w sobie tego luzu co hrabia Heliodor, kurzy grzyb. Założył mi dyscyplinarkę i byłby niechybnie wyrzucił, gdyby nie strajk w Gdańsku i „Solidarność". Wtedy przysiadł i zaczął udawać kolesia. Zmienił fryzurkę i pierwszy jechał na towarzysza Gierka: „Złodziej, zrujnował Polskę!" - krzyczał najgłos- 290 • i Znów po gospodarsku brał za łołóweczek, proę pana, ? oUczał jak zamknąć bilans, żeby nam zagrał, kurza melodia. Teeo było za wiele. Wkurzyła mnie ta przesiadka i postanowiłem go sobie wypożyczyć na jednym z zebrań. Bardzo to wszystko piękne, co towarzysz zapodał - powiedziałem - tylko my, chłopcy, daleko tak nie ujedziemy. Proponuję zmienić brykę" - zawnioskowałem. Sala mnie poparła i biedny Bryka w strachu, żeby go nie wywieźli na taczkach, sam podał się do dymisji. Niestety wkrótce przyszedł stan wojenny i dalej pan wiesz. - Towarzysz Bryka wziął za łołóweczek i po gospodarsku przygarbił się nad bilansem skreślając pana z listy płac. - Thats it. Trafił pan w punkt - pochwalił mnie pan Zdzich. -Na pożegnanie dołożył mi jeszcze: „No i co, Szczawiński? Kto łostatecznie wygrał? Ze mno nie tak łatwo, kotku. Ja jestem może skromny krasnal władzy: zjeść, wypić, uciekać, ale kpić ze siebie nie dam. Skończyły się żarty. Nie podobała się bryka, to won! I ciesz się gnojku, żem nie kazałem cię internować, bo i to mogę" - uśmiechnął się z wyższością i wyrzucił z gabinetu. Czekaj, chamie - pomyślałem - jeszcze partyjka nie skończona i na ciebie przyjdzie czas. Wkrótce nastąpiła przygoda z tajniakiem, o której panu meldowałem, i ostatecznie postanowiliśmy z Krycha brykać z kraju. W tej decyzji Bryka miał swój udział. Teraz lecąc samolotem z Jęzorem cieszyłem się na ponowne spotkanie z towarzyszem Bryką. Pieściłem w duszy słowa, które mu teraz rzucę w pysk: „I kto łostatecznie wygrał, towarzyszu? w sumie jestem wam wdzięczny za tę Kanadę. Jakoś ląduję. Let's have a drink, director".1 Upokarzanie wrogów też jest niezłą radochą, proę pana. Niestety- spotkał mnie zawód. Przypadkowo w gazetce natknąłem się na nekrolog, w którym rodzina z bólem donosiła, że świętej Pamięci Edward Bogumił Bryka zasnął w Panu i odszedł z tego Wlata. p0(j Sp0dem w większym nekrologu dyrekcja i POP wymieniali liczne zasługi zmarłego nie wspominając nic o tej, Kt°rą nieboszczyk uczynił dla mnie. ----------- NaPiJmy się dyrektorze. 19- 291 Zrobiło mi się głupio. Umarł Bryka. Kurza twarz! - westchnąłem z żalem. Bezsilnie ścisnąłem łołóweczek. Niczego ode mnie nie usłyszy. Szkoda. Odszedł równie w porę jak Moryc. I nagle zrozumiałem, panie Marianku, że w tej ziemskiej wędrówce tęsknimy równie namiętnie do swych wrogów, jak i przyjaciół. Nienawiść podobnie silnie łączy co miłość. I gdy jej zabraknie, człowiek myśli: No tak. Bryki niet. I z kim ja teraz po gospodarsku przygarbię się nad bilansem, żeby nam wreszcie zagrał, kurza melodia? Z nikim. Poczułem się jak sierota. Nie miałem się już na kim odegrać. Zrozumiałem też w pełni hrabiego, panie Marianku. Rewanż to wielka rzecz. Nie tylko w kartach, kurzy drut. pjr#u\i ZDZICH O PIERWSZEJ LOVE - Każdy z nas kochał się pierwszy raz, proę pana, i mnie ten ognisty szał bynajmniej też nie ominął - stwierdził pan Zdzich patrząc na przekwitające kasztany. - Moja pierwsza love nazywała się Mariola i cała szkoła się w niej kochała. Miała w sobie ten raje, który każdego pociąga. Owczy pęd w tym wieku też swoją rolę gra. Z wyglądu Mariolka przypominała nieco nieboszczkę Marylin Monroe. Ten sam dziki seks i biust, proę pana. Uszy takie -w tym miejscu pan Zdzich z rozmachem nakreślił wielkość piersi swojej pierwszej miłości. - Z racji tego cycofonu wołaliśmy na nią biustwo. Ona nic sobie nie robiła z tych naszych zalotów. Miała piętnaście lat i na gówniarzy z równoległych klas nie zwracała uwagi. Wyżej oczkiem strzelała na maturzystów i studentów z pierwszego roku. Szczególnie imponował jej niejaki Buś Mikołaj z budowlanki, zwany popularnie Kolą. Kola ten wsławił się jako najlepszy piłkarz drużyny, a do tego mial własny motor czeskiej firmy „Java". Z urody też mu niczego nie brakowało. Kawał bysia był z tego Busia. W tym ~usiu z kolei wszystkie się kochały. Jasne więc, że i Mariola chciała zaliczyć tego idola. Wiernie kibicowała na meczach, gdy Buś szczęśliwie wykiwał paru zawodników i zwycięsko Pruł na bramkę, kraśniała z radości i krzyczała najgłośniej: "Kola gola!" asne, że Kola głupol nie był i ten krzyk duszy słyszał. Wkrótce ' 3* wozić Mariolkę na tylnym siedzeniu swojej jawy, ku 293 wściekłości wszystkich bab. A o to przecież szło, żeby zaszpanować, proę pana. Głupi wiek i głupie zagrywki. A ja cierpiałem podwójnie: z powodu braku dziewczyny i takiej czeskiej maszyny. W mojej sytuacji jednak motorek „Java" mógł mi się tylko jawić we śnie, kurzy drut. Staruszka mego geodetę i kolekcjonera, stać było co najwyżej na hulajnogę względnie krajowy rowerek marki „Wigry"! Trudno było tym zaszpanować, proę pana. Od czego wszelako młodzieńczy łeb i duch kamikadze! Za wszelką cenę musiałem zaimponować choćby kosztem skręcenia karku. Mój kumpel z takim poświęceniem chciał zadziwić swoją dziewczynę, że założył się, iż przeskoczy fiata. Przeskoczył, ale złamał nogę. Ja byłem gotów na podobny wyczyn. Wybrałem w parku górkę, prawie pionową z jednej strony. Trudno nawet się było na nią wspiąć. Do tego porośnięta była świerkiem srebrzystym. Otóż ja z tej górki postanowiłem zjechać rowerkiem, panie Marianku. Pomysł debila, przyznaję, ale wtedy wydawał mi się wielki. Wyczekałem w parku aż Mariolka będzie na wizji i postanowiłem wystartować. Czułem się jak w Zakopcu na Krokwi, kurza melodia. W dole było ogrodzenie i żeby się w nic nie wkitować, musiałem wziąć zakręt pod kątem prostym, a do tego te cholerne świerki. Mnie jednak było wsio rawno. Szedłem na całość. Upewniwszy się, że moja wybrana gotowa mi kibicować jak Kolce, krzyknąłem: „Mariola! Paaa... tylko na mnie!" - jak kondor runąłem w dół. Mariola z koleżankami kwiknęły ze zgrozy, a ja sunąłem stówką, ino kurz! Jak się wyrobiłem na tym zakręcie, nie wiem. Grunt, że sen mój stał się jawą. Mariolka spojrzała na mnie jedwabnym okiem i zaprosiła na lody. Potem poszliśmy do kina na Niagarę, oczywiście z Monroe. Mariolka wiedziała, że jest do niej podobna i na wszystkie jej filmy chodziła po parę razy. Ja nie wiedziałem, co się dzieje na ekranie, bo cały czas patrzyłem na profil mojej blondyny. Wydawała mi się tysiąc razy piękniejsza od tamtej seks-bomby-Później w parku, proę pana, wszystko było jak w bajce. Kwitły bzy i zakochane parki okupowały ławki. Miałem chęć się zatrzymać i pocałować Mariolkę długo i namiętnie, jak na filmik 294 ^ kurza róża, ale słaby byłem w wykonawstwie i zamiast przejść do zvnu wysłuchiwałem labidzenia Marioli, jak cierpi w domu ze swoimi starymi, którzy nie puszczają jej nigdzie na krok. Wciąż mają mnie za dziecko. I myślą Bóg wie co. Gdybym chciała się puścić, dawno bym się puściła, nie?" - spojrzała na mnie wyczekująco, zatrzymując się przy dużej tablicy, a ja dalej stałem jak koł. Bałem się, że strzeli mnie w pysk. Szczerze mówiąc nie wiedziałem, jak się za ten deal zabrać. Miałem czternaście lat i w sprawach męsko-damskich byłem zielony liść. Całkowity dziewic, proę pana. Niestety - zaśmiał się pan Zdzich. - Co innego film, co innego czyn. Bałem się wygłupić. Mariolka nie podejrzewała mnie o taki wulkan namiętności, kurza twarz, i w końcu przesunęła do roli swojego spowiednika. Wysłuchałem więc cierpliwie story o moim rywalu Kolce, który na szczęście nie sprawdził się w sprawach sercowych i Mariola zrobiła z nim cześć. „Za dużo sobie pozwala, Buś - z pogardą wymówiła jego nazwisko. - Myśli, że każdą położy u swych stóp i będzie kopał jak piłkę. Nie ze mną ten numer. Wolę mniejszą pięknotę niż takiego idiotę" - zawyrokowała. Chciałem powiedzieć, że dobrze się składa, bo ja pasuję jak raz, ale znów mnie zatkało. Zamiast tego kiwałem tylko głową jak baran. Powoli wyszliśmy z parku i zaczęli się zbliżać do jej domku. Mieszkała w pobliskich blokach. Mariolka nie chciała, żebym ją odprowadzał pod sam dom, bała się, że jej stary mógł węszyć na podwórku. O tej porze wyprowadzał psa. Trzymał ją krócej na smyczy od swojej jamniczki i o każdego chłopaka robił gwałt. Mariola musiała najpóźniej o siódmej wracać do domku. »Akurat na dobranockę - śmiała się. - Traktuje mnie jak Bolka ! ^°lka. Do ich przygód powinna dojść Mariolka" - zażartowała j wyciągnęła rękę. Uścisnąłem ją grzecznie. Przykładnie rozstawmy się. zansa stracona, panie Marianku. Łudziłem się, że jutro wyKonam drugie podejście, ale do tego jutra nigdy nie doszło. rotce nastąpiły wakacje, kurza dola, a po nich Mariolka ieniła szkołę i wyjechała z rodzicami do innego miasta. 295 Pchnąłem do niej kartkę, ona mi odpisała i na tym cześć Ożeniłem się, wyjechałem do Kanady i całkiem zapomniałem 0 tej story. Przypomniałem sobie dopiero, gdy spacerowałem po rodzinnym parku i patrzyłem w dół ze znajomej górki. Muszę przyznać, że spoglądałem z podziwem. Może byłem kawał świra, ale odważny. Desperado nielichy. Teraz nawet dla Krychy bym się na to nie zdobył. 1 może mi pan wierzyć, panie Marianku, albo nie, bo wygląda to trochę na fikcję, ale wracając z parku zobaczyłem na przystanku Mariolę. Nie była tak zgrabna, jak moja pierwsza love, w końcu minęło kupę lat, ale w dalszym ciągu zwracała urodą uwagę. Na buzi się trochę rozlała, ale dalej miała wspaniałe blond włosy i oficerski biust. W ręku trzymała siaty z zakupami. Najwyraźniej wracała do domu. Widząc, że jej się uparcie przyglądam, rzuciła na mnie okiem i odwróciła głowę. Przez chwilę zawahałem się, ale postanowiłem działać. Tym razem nie chciałem już przepuścić okazji. Wszystko wyglądało jak wyreżyserowane przez Boga, proę pana. Zbliżyłem się do niej i zapytałem nieśmiało: „Przepraszam, czy aby Mariola?"- zapomniałem jej nazwiska i nie wiedziałem nawet, jak się teraz nazywa. Na pewno wyszła za mąż. Trudno, żeby taka piękność została panienką. Blondyna uśmiechnęła się i teraz nie miałem już wątpliwości. Przede mną stała moja pierwsza miłość. Może trochę zmieniona, ale moja. „Jak żeś mnie poznał, Zdzisiu? - ucieszyła się. - Nie widzieliśmy się dobre parę lat. Od dziewiątej klasy." „Coś tak" - przytaknąłem. „Kawał czasu" - westchnęła smutno. „Nie dla ciebie. Ty dalej jesteś biustwo" - przypomniałem je) jak ją przezywaliśmy w szkółce. Roześmiała się radośnie ukazując kurze łapy wokół niezmiennie pięknych oczu. O kurzy drut! - pomyślałem. - I ją czas drapnął... Mariola, jakby odgadując moją myśl, zapytała nieśmiało: „Zmieniłam się, co? Już nie jestem taka Monroe." „Zawsze" - zapewniłem ją twardo. 296 Ca u ciebie? Powinniśmy się kiedyś spotkać" - zaproponowała luźno. Absolutnie. Odwiozę cię taksówką" - zadecydowałem widząc jej ciężkie siaty. Nauczony doświadczeniem, panie Marianku, nie miałem zamiaru rzeczy odkładać do jutra - to mówiąc pan Zdzich wstał z ławki. _ A jednak pan odkłada - zauważyłem wyraźnie zawiedziony, że robi stop w najciekawszym miejscu. - Czasem muszę, kurza róża. Daj pan łyknąć coca-coli, a dokończę o Marioli. Bądź pan człowiekiem. Taka pierwsza love wysusza. Szczególnie w taki upał jak dziś... pjrYU\i ZDZICH O KURZEJ RÓŻY - Pardon, Sir, zmieniam ster - uprzedził mnie pan Zdzich. -Muszę na chwilę wrócić do babci Poli, której w międzyczasie przydarzyła się przykra historia - wyjaśnił pokrótce. - Żadne takie! - zaprotestowałem. - Zostawił mnie pan z Mariolą i zasłania się babcią Połą. Cenię pańską rodzinę, panie Zdzichu, ale bardziej ciekaw jestem pierwszej love. Już raz zrobił mi pan taki numer. Naopowiadał o pazurze miłości, który dotknął Jęzora i nic. Słuch zaginął o Mat Pytel's Corporation i pięknej szlachciance. Nawet nie wiem, czy zamieszkali w tym dworku pod Kutnem. Obwoził mnie pan po Polesiu i dawnej Polsce B, a o swoim szefie delegacji ani be, ani me. Nieładnie panie S. - skarciłem go łagodnie. - Okay, dear. Nie jestem świr. I konstruktywną krytykę zawsze przyjmę - przyznał pan Zdzich. - Widzę, że w ramach glasnosti podnosi pan łeb, panie Marianku, i próbuje sam przejąć ster. Okay. Go ahead1, mości piesku. Chętnie posłucham. Zobaczymy, kurzy wianek, co opowie pan Marianek. Suń pan śmiało, kolego - zachęcał mnie podstępnie. - Z panem w żadnym wypadku nie śmiem konkurować - zapewniłem go szybko. - Nie!? - podchwycił z triumfem. - No proę! W takim razie, panie Radom, daj pan spokój głupim radom i nie ucz ojca dzieci robić. Obejdzie się bez podpowiadania. Skoro jednak tak się pan 1 Naprzód. 298 uparł na Mariolę lekceważąc babcię Połę i za Chiny nie chce pan ustąpić miejsca starszym, okay. Ja panu ustąpię i wrócę na przystanek. Ktoś musi być mądrzejszy, kurzy grzyb. _ Cieszę się, że wreszcie złapiemy taksówkę, panie Zdzichu, j dowiem się, co z Mariolą. _ Nie tak zaraz! - powstrzymał mnie pan Zdzich. - To nie Kanada, kochany. Gdańsk-Wrzeszcz. O gablotę nie tak łatwo. Szczególnie w godzinach szczytu. Nie poznali się taksówkarze na panu Szczawińskim, a byłem gotów nawet rzucić dołem. Czego się nie robi, aby zdobyć dawne biustwo? Teraz mogłem wreszcie zaszpanować, no to widzisz pan. Taryfy niet. Musieliśmy się przeprosić z busem i wracać grzecznie komunikacją miejską. Do tego nie miałem biletów i Mariolka użyczyła mi swojego. Pełna plama. Na domiar złego zrobiła się godzina druga i przypomniałem sobie, że przecież mama urządziła dziś party na moją cześć dla dalszej rodziny. Nie mogłem nie być. Randkę mimo wszystko trzeba było odłożyć. Mariolka wymęczona tym ściskiem też wydawała się szczęśliwa z tej ewentualności. Nie była przygotowana na podjęcie takiego gościa. - Coś czuję, że nic z tego nie będzie - zaśmiałem się. - Z dużej chmury mały deszcz. Nie puści pan farby, widzę. - A na co pan liczysz? Na cudzołóstwo? Iż uda się pana Zdzisia złapać jak grzesznego misia? Z łapą wyciągniętą do miodu? Tak? - Nie wiem - rzekłem z udaną pokorą. - Po tej wyćwice wolę milczeć. I zdać się na pana. Up to you, mister Szczawiński. - Okay - zgodził się pan Zdzich. - W takim razie zaspokoję pańską grzeszną ciekawość. Zaznaczam jednak, że wszystko odbyło się z klasą, proę pana. Zaopatrzyłem się więc w kwiecie. Cięte, rzecz jasna. Bo tu w Kanadzie doszło do tego, że ludzie z donicą na randkę mkną. Jak na cmentarz. Kultury niet. A u nas Europa, kurza stopa, tym miejscu chciałbym się skłonić kwiaciarzom, panie Marianku. Dokonali cudu nad Wisłą. Absolutnie. Pokazali zym byśmy byli, Sir, gdyby nie PZPR! Jak tylko przewodnia a narodu łaskawie odpieprzy się od kwestii wzrostu, wszystko mety kwitnie i zamienia się w cudowny ogród. Goździki nie , ia. polityki. Niestety. W kwiatkach więc jesteśmy potęgą, wiatowa czołówka. I jaki wybór? Wypuścili ostatnio nowe 299 cuda, jakieś hybrydy, proę pana, o papuzich piórach z dziobem pelikana. Ja w tych sztucznych tworach nie gustuję i jak0 tradycjonalista preferuję klasyczny kształt. W stylu retro. A cóż lepszego stworzył świat nad róży kwiat? Nic, proę pana. Weź pan takie bakary, montezumy, mercedesy. Płaty z atłasu, łodyga na metr. Kolce. Wstawisz pan do wazonu, uschnie, a łba nie spuści, kurza róża. Taki dumny kwiat. Kazałem więc sklepowej wybrać dziewięć mercedesów w kolorze ciemnej mandaryny i przyozdobić fest. Ta pyta, czy na rachunek. „Żaden rachunek, skarbie. Cash" - rzuciłem krótko. Zdziwiła się. Dawno takiego klienta nie miała. W końcu jedna sztuka thousand1 złotych. Na stosunki krajowe kupa forsy, dla mnie nothing. Taniocha jak u Włocha. U mojego Chińczyka prawie za jedną sztukę bym tyle bulnął, do tego nigdy by mi dziad tak nie ułożył. A tu dziewczyna stara się widać, że fachmanka w tej branży. Zielonym przybrała, kokardę wpięła, wąsy wstążkom twardo podkręciła. „W papier czy rękaw foliowy życzy pan sobie?" - pyta. „Wal pani w rękaw - mówię - byle był efekt, kurza róża. Muszą zrobić wrażenie." „Zrobią, proę pana. Towar jest wyjątkowo piękny" - zapewniła mnie. Z tak przygotowanym bukietem wparowałem do Marioli. Nie wiedziałem, co mnie czeka, nie znałem jej domowych układów, postanowiłem jednak zagrać va banc. Ryzyk fizyk, panie Marianku. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu Mariolka była sama. W nowej sukience i fryzurze wyglądała super. Na widok kwiatków krzyknęła z radochy: „Jezu! Zdzisiu!? Tyś chyba oszalał. Już nie masz na co wydawać pieniędzy?" „Widać nie mam - odparłem skromnie. - Grunt, że się podobają." „Jeszcze by nie!? To mój ukochany kolor. Skąd wiedziałeś? „Serce, kochana" - rzekłem prosto. 1 Tysiąc. 300 A Mariolka pocałowała mnie czule i z szykiem wprowadziła do okoju. Mieszkała nader skromnie w tak zwanym M3 ze ślepą, orruiłkowską kuchnią. Nadrabiała jednak formą. Bajery na balkonie, lustro na ścianie, żeby wszystko wydawało się większe. Polki, jak wiadomo, są pomysłowe. Mercedesy zrobiły większe wrażenie, panie Marianku, niż wozy tej firmy. Mariolka nie wiedziała, gdzie je wstawić. Spąsowiała, kurza róża, jak wtedy na meczu, gdy Kola strzelił gola. Cała była w skowronkach. Ja zaś dołączyłem jeszcze skromny prezent z Pewexu wraz z butlą szampana, proę pana, i szczęściu stało się zadość. Tylko w Polsce ludzie potrafią prawdziwie przeżywać. Gdy na rynku brak wszystkiego, człek się cieszy z byle czego. Tę prostą zasadę czerwoni opanowali jak nikt. Wsio zabiorą, część oddadzą i z rządami sobie radzą. Tymczasem Mariolka nakryła do stołu i zrobiła tak zwany nastrój. Zapłonął kandelabr. W blasku świec moja pierwsza love w pełni ożyła. Przy winku i zapiekance w kokilkach czas się cofnął, panie Marianku, i znów mieliśmy kilkanaście lat. Ja zapomniałem, że mam Krychę i Sewka, a Mariola zwierzała mi się, jak jej w życiu nie wyszło. Ma co prawda męża, ale ofiarę. Niestety. Nie nadaje się na obecne warunki. Nic mu nie wychodzi. Zawód ma też nienajlepszy. Psycholog, kurza żyła. Trudno z tego wyżyć. Mariola dawno by go rzuciła, gdyby nie dzieci. Poza tym żal jej go. Bez niej w ogóle już by zginął. Na szczęście wyjechał z chłopcami w góry i jest trochę spokoju. Mariolka spojrzała na mnie z wdzięcznością. „Nawet nie wiesz, jaką sprawiłeś mi radość - wskazała głową roze. - Oderwałam się nagle od garów i znów poczułam kobietą, dawnym biustwem" - zaśmiała się beztrosko na wspomnienie szkolnego przezwiska, ^wdzięcznością wzięła mnie za rękę. "Wytłumacz mi - wybełkotałem zmieszany - dlaczego ty, 'Piękniejsza z naszej budy musiałaś tak wpaść!? Przecież to w<«a o pomstę do nieba!" sz 3 w^a^ nie wszystko. Trzeba mieć jeszcze szczęście" -Pod^ 1 ^a"°^a i zbliżyła zarumienioną twarz. Szampan 301 No, Zdzisiu - pomyślałem - wóz albo przewóz. Przepuścić ten moment to grzech. Nie zawsze pierwsza miłość sama wpada w ręce. Łagodnie odsunąłem krzesło i wziąłem Mariolę w ramiona. Nie protestowała. Ufnie złożyła na mojej piersi głowę. Podniosłem ją. Krew waliła mi młotem. Nachyliłem się. W tym momencie zabrzmiał dzwonek i wparował pan małżonek. Mariola w porę zdążyła zdmuchnąć świece. Nastrój prysł. Mężowi Marioli towarzyszyły dwa rekiny w wieku lat sześć i dziewięć. Wcześniej wrócili z nart. Z wrzaskiem rzucili się na matkę. Wspólnie zasiedliśmy do kolacji. Mąż Marioli okazał się małym człowieczkiem z łysą glacą i okularkach na nosie. Typowy mądry gapa, proę pana. Wszystko wie, nic nie umie. Przyglądałem mu się, jak łapczywie siorbie zupkę i ogarnął mnie żal. Chryste Panie! Gdzie ona dorwała tego garbusa!? Garbus tymczasem po pańsku wziął się za drugie, które mu żona grzecznie podała. Popijając resztki mojego szampana spytał odkrywczo: „No i jak tam w Kanadzie? Lepiej?" Pewnie, że lepiej. Przynajmniej takie trąby nie chodzą po świecie. Chociaż prawdę mówiąc, panie Marianku, to on zupełną rurą od barszczu nie był. Wiedział, kiedy wejść. Jakiegoś czuja więc miał. Jest insza inszość, że głównie zawdzięczał to kaprysom pogody. Gdyby warunki dopisały, to on miałby białe szaleństwo, ja zaś, kurza róża - pan Zdzich uśmiechnął się chytrze. -A tak skończyło się na niegdysiejszych śniegach... ZDZICH O ZGUBIE W RODZINIE - Po opowieści o Marioli może pan spokojnie wracać do Bożenki herbu Pazur - zaproponowałem. - Żaden Pazur! - obruszył się pan Zdzich. - Nie będę pana bawił panną Pazurek, kiedy mam sęki z babcią Mazurek, proę pana. Jakaś hierarchia obowiązuje, kurzy drut. Rodzina przede wszystkim - stwierdził pan Zdzich i widząc zawód na mojej twarzy dodał szybko. - Ja rozumiem, panie Maryś, że do młodej rasy rwiesz się pan jak źrebię, a starsze panie zostawiasz w potrzebie. Ale ja tak, bynajmniej, nie mogę. Szlachectwo zobowiązuje. W końcu wnukiem jestem. Serio zaś mówiąc babcia Pola dała nam do wiwatu. Niezła z nią była polka. Słuchaj pan tylko - i nie czekając na moją odpowiedź pan Zdzich przystąpił do swojej story. - Meldowałem już panu, że babcia Mazurek na przedwojennym chlebku pędzona mimo swych latek była w świetnej formie. Wiadomo. Carskie pokolenie. Pollution niet, Polesia czar też jej na zdrowie wyszedł. Kiedy wówiła, że w młodości kozła obracała w barana, to mogłeś pan jej wierzyć. Kobitka była jak brzytwa. Nikt jej nie podskoczył. Wszystko trzymała w garści. Dziadek Antoni chodził w domku na paluszkach, tylko w polu się odkuwał. Tam był panem stworzenia. Wszystkie szaraki przed nim czmychały. Nie docze-kał5 biedak, siedemdziesiątki i tuż przed strajkiem w Stoczni Wykorkował... A babcia Pola, choć starsza od niego ofweyears1, Pi?ć lat. - pełna werwy, proę pana, stoczniowcom zupkę nosiła i wszystkim się interesowała. W „Solidarności" na ochotnika działała. Ze skromnej renty całej rodzinie pomagała, co już sztuka przyznasz pan. Mimo trąconej osiemdziesiątki czytała bez szkieł i łapała w lot jak jaskółka. Radość było z nią gwarzyć. No i wyobraź pan sobie, panie Marianku, któregoś dnia zaraz po moim przyjeździe klops. Jakby piorun w nią trząsł. Mikrowyle-wik czy inny syf - dość, że babcia Pola w ogóle przestała kojarzyć. Wszystko jej się w główce pokićkało. Z najbliższą rodziną miała kłopot. Czasem poznawała, czasem nie. Dla nas był to szok, bo nikt tej sklerozy dotąd nie podejrzewał. I masz babo placek. Mnie bierze za nieboszczyka męża, a własną córkę za mamusię. No, rozpacz. Do tego charakter został jej ten sam i niczego nie dała sobie przetłumaczyć. Uparta jak muł. Zwrócisz jej uwagę, to się złości. „To jest Zdziś, babciu" - mówisz do niej. „Przecież wiem, mości piesku. To gdzie on?" - ta się wścieka. „Kto? Zdziś?" „Jaki Zdziś! O Antoniego pytam!" „Antoni dawno nie żyje. Umarł!" - klaruje jej matka. „E, tam umarł. Mama zawsze na Antoniego - odpowiada, traktując córkę jak swoją teściową. - Najchętniej uśmierciłaby chłopa..." Oto próbka tego dialogu głuchych, proę pana. Z samodzielnej kobity stał się dzieciak. Gorzej niż mój Sewek, bo mój Sewek od biedy do domu trafi, adres na blachę wkuł, a babcia Pola niet. Własnego nazwiska nie pamięta. Przy tym pary ma za trzech. W miejscu ci nie usiedzi, wciąż by gdzieś biegła, kurza stopa. Na wolność się wyrywa. A tu strach puścić. Niby organizm zdrowy, ale bez głowy. Dyżurować trzeba przy niej non stop. Cały dzień na okrągło. Rozumiesz pan teraz moją sytuację, panie Marianku. Choć jestem w gościach, jak babcia chora, trudno rżnąć wizytora. I zasłaniać się kanadyjskim paszportem, nie? Wypadało się włączyć w ten deal. Nie w Kanadzie, to tu mnie ten baby--sitter dopadł, kurza drzazga. Sewka niet, to babka jest. Na swoje wyszedłem. Grunt to rodzinka. No nic. Anyway1 miałem 1 Tak czy owak. 304 uż swój part timejob przy babci. Mówi się trudno i kocha się dalej. Nie wiadomo, jaka nas franca dorwie na starość. Czasem babci przejaśniało się w główce i wtedy wstępowała w nas nadzieja, że może ta paranoja się cofnie. Łagodziliśmy też z mety reżim. I właśnie podczas takiej chwilowej openess1, proę pana, babcia dała nam dyla. Normalnie bryknęła na wolność. Jak to zrobiła, nie wiem. Szukamy, biegamy, nothing! Śladu staruszki. Z początku pocieszaliśmy się, że w zasadzie nic jej nie grozi. Mord seksualny raczej nie wchodzi w grę, podobnież porwanie. Forsy przy sobie nie miała. Żal jednak. Błądzi gdzieś biedactwo. Czeszemy więc teren, panie Marianku, całe Trójmiasto obsko-czyliśmy, nad Bałtyk niemal docierając. Wszystko na nic. Babci Mazurek niet. Nie było wyjścia, proę pana, trzeba było zatrudnić organa. Nie jest to firma moich marzeń, to nasze MO, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się MO. Zameldowaliśmy legalnie brak babci w domku i chłopcy przystąpili do akcji. Pchnęli w świat komunikat i spuścili owczarki ze smyczy. Kazali też trzymać kontakt z komendą, co ja jako stary łącznościowiec wziąłem na siebie. Wciąż ich miałem na linii, kurzy drut. W przerwach między telefonami rodzina mnie lekko ochrzaniała, robiąc niedwuznaczne namioki, że przeze mnie ten cały syf, bo na mojej szychcie babcia prysnęła. No rzeczywiście. Fakt. Ale kto mógł przewidzieć? Poprosiła grzecznie, że chce do świątyni dumania. Proę bardzo. Nie będę staruszce bronił. Ani jej towarzyszył, nie? Poszła sobie do klozetki i za moment niet kobietki. Babcia była, ale się zmyła. Aż trudno uwierzyć. Tak mnie załatwiła, skleroza. Matka mi z tego powodu wciąż huczała nad głową: „To twoja wina, Zdzisiu. Nic ci nie można zostawić. Mówiłeś: babcia nie zając, nie ucieknie i proszę! Szukaj wiatru w polu!" uWait a moment2, mamusiu - broniłem się. - Proę nie zapomi-*iać, że ja z wolnego świata przyjechałem, nie z Enerdowa. Odwykłem strzec granicy pokoju, jak oka w głowie, kurzy drut! Skąd Mogłem wiedzieć, że dla babci mur berliński trzeba budować, aby ją zachować na łonie rodziny. Nie sądziłem, że taka żwawa." Jawność. 2 Poczekaj. Pan Zdzich w Kanadzie 305 No nic. Mądry Polak po szkodzie. W międzyczasie, panie Marianku, milicja nam podsuwała wciąż nowe staruszki do wglądu. Przerzuciliśmy ich co najmniej kopę. Wszystkie pokornie czekały na metę, ale nie te. Naszej babci Mazurek wśród nich nie było. Trudno brać inną. Chociaż powiem panu, panie Marianku, że te staruszki chętne. Każda chce iść. Pytasz taką: „Jak się babcia nazywa?" - a ta ci mamrocze: „Nie wiem, synku. Nie pamiętam. Do domu chcę" - i płacze. I patrzy na pana ufnie jak kurka, kurzy świat. Prosi, żeby wziąć. Super przykry widok, proę pana. Muszę przyznać, że ta milicja z tego referatu całkiem sprawna. I cierpliwa do tych staruszków. Ludzka glina. Aż się zdziwiłem. Współdziałała z nami bez pudła. Co z tego, kiedy bez rezultatu. Wujek Bobek, mimo że retired1, też się włączył do akcji i młodszych kolegów z aparatu postawił w stan alertu. U nas nie Kanada! Weteran pracy i płacy na rencie nie ginie. Towarzysze 0 nim pamiętają. Jeszcze nie jest tak źle, żeby nie miał do kogo zadzwonić. Wszyscy więc dzwonią i dzwonią, wydzwonić nie mogą. Sytuacja jak z Rzepki Tuwima. Powoli zaczynamy wątpić. Trzeci dzień operacji „Mazurek" i nic. Wreszcie telefon. Łapię za słuchawkę. Oficer dyżurny informuje mnie, proę pana, że w miejscowości Kleszcz w Rze-szowskiem odnaleziono babcię podobną do naszej. Komendant proponuje wizję lokalną. Dopiero teraz przypominamy sobie, że ojciec babci pochodził z Kleszcza. Gdzie Wrzeszcz, gdzie Kleszcz!? Do głowy nam nie przyszło, że babcia może tam zawędrować. Nie miała tam żadnych krewnych. Pojechaliśmy z mety. Pokazują nam i rzeczywiście. Babcia Mazurek. Odzyskała nawet na chwilę świadomość, uśmiecha się z dumą i mówi: „No co, mości piesku? Odnalazła się zguba?" - i mruga do mnie szelma. Zadowolona, że tyle zamieszania narobiła. 1 zgadnij pan teraz, gdzie była? Na miejscowym cmentarzu, panie Marianku. Postanowiła odwiedzić grób swego ojca. Bo ojciec w Kleszczu był pochowany. Jeszcze przed wojną. Wyobrażasz pan sobie? Taki szmat drogi!? Nie na darmo w młodości kozła obracała w barana, proę pana. Jakiś staruszek ją 1 Emeryt. 306 rozpoznał i zawiadomił władze. Babcia nic nie mówiła, ale domyślił się, że to może być Apolonia, córka białego Suma. Bo mój pradziadek Sum się nazywał i był świńskim blondynem, prawie albinosem, proę pana. I miał takie rybie nazwisko. I babcia Pola w młodości też baba-ryba. No i widzisz pan. Niby zginęła, a swoje znalazła. I mówi się skleroza, kurzy dziób. Niezbadany łeb ludzki, panie Marianku. Nawet wtedy, gdy nic nie pamięta. I nie wszystkich ma w domu, jak to się mówi... 20' Rff*m.N ZDZICH O MONOLOGU I O DOGU - W pysku jestem real monster1, panie Marianku, i powinien mi pan stanowczo ograniczyć czas spiczu. Zawsze powtarzam: Nie dać gadułce rżnąć jak Gomułce! I widzisz pan. Sam piłuję jak on. Skończyć nie mogę, kurza melodia. - Z pustego i Salamon nie naleje, panie Zdzichu - przypomniałem mu złotą myśl towarzysza Wiesława. - No właśnie. Psy szczekają, karawan jedzie dalej - odbił lekko piłeczkę pan Zdzich. - Tonką aluzję poniał. Nie myśl pan, że ja jestem taki ciemniak. I dorobku założyciela PPR nie opanowałem. Wszystkie perły z jego przemówień znam by heart2. Nawet głos jego podrobię. W tym miejscu pan Zdzich akcentem z rzeszowskiego, powiat Kolbuszowa, wrzucił inną ludową mądrość cytowaną przez Gomułkę, robiąc odpowiednią pauzę w miejscu najmniej stosownym: - Tak krawiec kraje, jak mu staje... Materii... Muszę przyznać, że ta jego znajomość historycznych osiągnięć partii lat sześćdziesiątych mocno mi zaimponowała. - W końcu był pan dzieckiem! - zdziwiłem się. - Ale zdolnym. Wszystko zarejestrowałem - odparł pan Zdzich z dumą klepiąc się w czoło. - Mówiłem panu, że na punkcie historii mam świra. Nawet fakty z dziejów czerwonych notuję-Może to zbędne obciążenie pamięci, ale co zrobić. Nawyk - pan 1 Prawdziwy potwór. 2 Na pamięć. 308 Zdzich spojrzał na czarnego jamnika, prowadzonego na wyjątkowo długiej smyczy przez siwego staruszka. Obydwoje szli równie drobnym kroczkiem. - No proę! Ten ma radochę. Luz--bluz, kurza stopa! - skomentował ten fakt pan Zdzich. -Dziadek mu fundnął wybieg. Sunie sobie przegubowiec. Nóżki mu się od tej zabawy starły. Nawet nie zdąży niczego napiąć. Wolny jak szczygieł. Żeby nas tak starszy brat chciał na pasku swobodnie wodzić, po ludzku. Nie? Niby tempo marszu podobne. I wiek się zgadza. Dziadek raczej rocznik rewolucji, sądząc jak w piętkę goni. Luz luzem, a my zaraz próbujemy się zerwać. A i towarzysze radzieccy nie dysponują taką smyczą, aby wieść na niej Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą - dokończył głosem towarzysza Wiesława. - Przy pysku wolą trzymać. Co prawda Gorbaczow coś tam eksperymentuje. Poluzował obóz. Na dłuższym holu swoje partyjne pieski prowadzi. Ale nie na takim jak ten Kanadol swego jamnika. Śmieszna rasa. Nie wiesz pan, jak po angielsku jajnik się zowie? - Chyba dachshund1. Coś tak. Ale nie jestem pewien - zastrzegłem z góry. - No problem. I tak nie kupuję. Droga impreza w Kanadzie dog. Nie kalkuluje się. Zresztą jeśli się zdecyduję, to raczej na kundla. Nie tyle nawet ze względu na price2, ile na mózg. Wielorasowce zdecydowanie mądrzejsze są. W życiu więcej przeszły i cenią sobie dobrego pana. Szczególnie znajdy z przytułka. Sprytem na michę starają się zarobić, a nie samym rodowodem. Jak kanapowce. Czuję jednak, że na dłuższą metę, panie Marianku, ta przyjemność mnie nie minie. Sewek już wielkim głosem domaga się czworonoga. Niech po domku coś żywego lata. Nie wystarczy mu tata. jjDoga sce! - krzyczy. - Dady kup mi big3 pies!" - drze się rekin. Na razie kupiłem mu świnkę morską. Guinea pig, proę pana, 1 chwilowo odpuścił. ^resztą wyjątkowej rasy mi się trafiła. Nigdy by pan nie powielał, że to świnia. Wielka jak wieprz, kudły na palec popielato-ure ze złotą strzałą i łeb żubra. Identiko. Białowieża się kłania. 309 Z powodu tych kudłów Sewek ochrzcił ją Fluffy. Niby, że taka puchata. Żarta ta Fluffy nieziemsko, spust ma jak smok. Wciąż coś jej trzeba podrzucać. Ponieważ zwierzę tutejsze, więc do brykietów sztucznych przyzwyczajone i na tym żużlu specjalnie produkowanym dla gryzoni z domieszką pestek słonecznika ją głównie pędzę. Aliści, panie Marianku, instynkt tę świnię całkiem nie zawiódł bo naturalne żarcie najlepiej jej pasuje. Jak zobaczy świeżą sałatkę, proę pana, aż druty w klatce gryzie. Włożysz główkę, za moment niet. Wszystko wrąbie. Tnie jak kosiarka, skubana. Marchewką też nie gardzi, ale głównie sałatka jej odpowiada. A przy tym przerobie, proę pana, trudno ją nowalijkami karmić. Człowiek by zbankrutował. Sałatka i dolca potrafi kosztować. Przestawiliśmy ją więc na system trawopolny. Sewek koniczynę i trawę jej w parku zbiera. Przy tej okazji poczyniłem obserwacje natury szerszej, proę pana. Odruchy Pawłowa jej badałem. Zauważyłem, że jak jej wsunąć żarcie i otworzyć klatkę, tylko na pierwsze reaguje. Korytko wyżej ceni niż wolność. Możesz pan śmiało klatkę trzymać otwartą. Nie wyskoczy. Byt bardziej nad świadomość preferuje - podsumował swój eksperyment pan Zdzich. - Wracając zaś do dogów, panie Marianku, to miałem w Polsce małą przygodę, proę pana. Podczas mojego ostatniego pobytu, znany już panu „fuj Popek", wielki psiarz, kurzy drut, przyprowadził do moich starych psa na kablu telefonicznym. Chodził bidak za psami wuja i prosił, żeby go zabrać. Kundel, ale ładny. Nawet zadbany. Widać, że był w dobrych rękach. Wuj dał ogłoszonko, ale nikt się nie zgłosił. Wyrzuciła go pewnie jakaś menda z samochodu i odjechała. Bo takie wyrzutki też się zdarzają w dzisiejszych ciężkich czasach. Wuj już trzeciego psa nie mógł wziąć, postanowił więc zaatakować frontalnie i postawić moich starych wobec faktów dokonanych. Wparował z psem, licząc na miękkie serce mojej matki. W końcu rodzice przyjęli go warunkowo. Na próbę. Matka jak ognia boi się złodziei. Argument, że w domku będzie stróż, przekonał ją jakoś. Tymczasem burek nic. Głosu za Chiny nie daje. Na dzwonki nie reaguje. Jakby szczekać nie umiał. Ja już mu piękną 310 bróżkę u miejscowego rymarza fundnąłem i smyczę. Mimo że 'estem stary łącznościowiec, nie będę go na kablu telefonicznym ' prowadzał. Szlachectwo zobowiązuje. Wujek atakowany, że niemowę przyprowadził, zapewniał, że pies jeszcze nie poczuł się na swoim i na pewno będzie szczekał. Daj Boże. W międzyczasie spadł na mnie obowiązek chodzenia na spacer z nowym towarzyszem. Bałem się w parku spuścić go ze smyczy, żeby mi nie uciekł. Prowadziliśmy się więc jak ten dziadek z jamnikiem, tyle, że na krótszy dystans. I nagle najgłupsza rzecz, panie Marianku. Prowadząc bydlaka z górki stąpnąłem na kamień, który ktoś olejem chyba polał, i rymnąłem jak długi. Jakby mi ktoś nogi normalnie podciął. Zamiast się ratować ręką, trzymałem jak głupol psa. Też lepszy odruch Pawłowa, kurza żyła. Dość, że gruchnąłem bezpośrednio łbem o wystający pień. Gwiazdy mi się w oczach pokazały, łuk brwiowy rozcięty na palec jak u boksera. Tragedia. Zlany krwią wracam z sobaką do domku. Matka przerażona na pogotowie chce dzwonić. „Żadne pogotowie - krzyczę. - Od naszej emergency jak najdalej, mamusiu!" Śliwa pod okiem, co prawda, straszna, ale niech tam. Człowiek przyjdzie do nich z fioletem, a wyjdzie żółty. Żółtaczkę zakaźną mu wstrzykną. Przecież jednorazówek nie mają. Domowym sposobem więc jakoś zaradziliśmy. Ranę plastrem ściągnąłem, obyło się szczęśliwie bez szwów. Spojrzałem w lustro i lekko powiało grozą. Twarz mongoła, panie Marianku. A pies zadowolony, proę pana. Ogonem merda i widząc mój nieszczęsny fizys z radości szczeka. Wydał głos. Mój zmieniony cyferblat go odblokował. Pies ci mordę lizał, przyjacielu - pomyślałem. - Jak ty taki wredziuch. Odtąd reagował już na każdy dzwonek i ujadał wściekle. Matka szczęśliwa, że nie musiała zakładać dodatkowego zamku w drzwiach. I tak to widzisz pan z czworonogami - mrugnął pan Zdzich. - Na zakończenie zaś, żeby pana nieco ożywić, opowiem story bardziej fun, proę pana. Rzecz jest autentiko. Przysięgam. i ewna starsza dama postanowiła spędzić wakacje w Las Vegas. znajomi ją ostrzegli, że tam często w hotelach napadają i lepiej, a°y się miała na baczności i nie nosiła całej biżuterii przy sobie. 311 Ta jednak szybko o tym zapomniała. I pewnego razu, panie Marianku, wracając do siebie na górę ze złotą kolią na szyi widzi, że do windy wsiada Murzyn w ciemnych okularach z olbrzymim czarnym psem. Jest noc. Są sami w windzie. Zaraz jej się przypomniało ostrzeżenie przyjaciół. Ze strachu odwróciła się plecami do Murzyna i nagle słyszy rozkaz: „Lay down!'" Kładź się! Niewiele myśląc rozłożyła się na podłodze jak długa i na wszelki wypadek ściągnęła kolię. Lepiej stracić złoto niż życie. Czeka. Nic. Ogląda się i widzi leżącego spokojnie psa. Murzyn zorientował się, co narobił i zaczął przepraszać, błagał o wybaczenie. Babcia szczęśliwa, że na towarzyskim nieporozumieniu się skończyło, chętnie mu odpuściła. Murzyn okazał się milionerem i wstrząśnięty jej przerażeniem w nagrodę zapłacił cały jej rachunek, byle tylko uniknąć skandalu. Gag jak z filmu, nie - zaśmiał się pan Zdzich. - Sam bym się położył, kurza melodia, byle mi tylko facet fundnął taki pobyt. Ale jak dorwać takiego Murzyna z czarnym psem? Trzeba mieć szczęście - westchnął pan Zdzich. - No i jak story? Okay? - Perfect - przyznałem, mając wciąż w oczach aportującą w windzie staruszkę... - To się cieszę - odparł pan Zdzich. - Gorzej gdyby była ni pies ni wydra, coś na kształt świdra! - przemówił znów głosem towarzysza Wiesława. - Choć jestem gaduła, lecz nie jak Go-muła! Cyfr na głowę mieszkańca w moim przemówieniu pan nie usłyszysz. - To prawda - stwierdziłem. - Wolę pana w monologu o dogu, kurza stopa! Nawet jak pan na psy schodzisz, panie Zdzichu... PW+WN ZDZICH GRA W FILMIE - Tym razem zaserwuję panu coś z miejscowych ryb Ontario, panie Marianku, bo ostatnio karmiłem pana samymi dankami z hotelu „Victoria" i mógł się pan nieco przejeść - rozpoczął pan Zdzich i dalej z wrodzoną swadą rozwijał swą myśl. - Znany panu włóczęga i filozof Lolek Wolf robi sobie nawet z tego powodu ze mnie jaja twierdząc, że ja się w tej Polszczę do reszty zwrzeszczałem, czyniąc namioki do miejsca mego urodzenia. Wrzeszcz jest częstym przedmiotem jego żartów i jak chce mi dociąć, to zawsze mómi, że ja nie z Wrzeszcza tylko pobliskiej Oliwy lub Zakapiorowa. „Z Gorzałkowic jesteś, Zdzisiu, przyznaj się, albo z Zaprawy Górnej sądząc po nosie." Kiedy znajomy Murzyn zaś, którego Lolek wlókł ze sobą nie wiadomo po co, nic nie rozumiał, z mety usłużnie mu przetłumaczył: „ You know. Myfriend isfrom Tank-City"1 - i wymownie rąbnął się w szyję. Dopiero teraz kińdziorowaty koleżka pojął i z uznaniem łypnął białkami. Przyjaźnie klepnął mnie w ramię. „Nie rob mi fałszywej reklamy, baranie - przestrzegłem Lolka - bo twój Murzynek Bambo gotów pomyśleć, że z pijaczkiem ma do czynienia, a ja kieliszka nie wziąłem do ust" - przeciąłem te głupie żarty. Lolek na to zmienił temat i przypomniał sobie nagle, że artysta Gregory mnie pilnie poszukuje. 1 o by się zgadzało, panie Marianku, bo Krycha po powrocie też 011 o tym meldowała. Nie wziąłem tego serio, bo Gregory często Lsz. Mój przyjaciel pochodzi z miasta, gdzie się tankuje. 313 podnosił alarm, a potem okazywało się, że to żadna ważna sprawa tylko po prostu chce trochę pobajczyć. Gregory jest z Krakowa, proę pana, i lubi używać takie podwawelskie słowa kurza melodia. Mówi też zawsze: okięko, panięka i Pam Bóg. Tym razem rzecz musiała być poważna, bo ledwie wszedłem do domu odezwał się telefon. Gdy Gregory usłyszał mój głos aż wykrzyknął z radochy: „No jesteś wreszcie bajoku! Nieźle tam balowałeś, co? Rzucało się grajcarem, a teraz znów czeba ciężko prząść w tej Kanadzie. W związku z tym mam dla ciebie job, kolego..." „Jaki znów job?" - mruknąłem bez przekonania. „W movie1, kochany, w movie" - mówi mi. Myślałem, że się przesłyszałem i na wszelki wypadek zapytałem: „Czy ty aby nie chory, Gregory. Skąd ten pomysł?" „No, właśnie. Mój, przyznaję - westchnął z dumą i dawaj mi tłumaczyć, że wskoczył w film i robi tam kostiumy i dekoracje wnętrz. - Nie jest to żadna Columbia Picture ani nasz Film Polski - zastrzegł się z góry - raczej gówięko, stary, pod tutejszy gust, ale zawsze. Od czegoś czeba zacząć. Nie od razu Kraków zbudowali." „No dobra. Ale ja nie jestem aktor." „To będziesz. Co za sprawa? Porobisz za aktora, Zdzisiu. Nic się nie martw, słąko. Jesteś trafiony w punkt. Nic nie musisz grać. Wystarczy, że się pokażesz. Ja w ciebie wierzę - pocieszył mnie i kazał szykować się na czwartek. - Ktoś przedtem z ekipy do ciebie zadzwoni" - dodał na zakończenie. Wszystko razem wyglądało dość wariatowato, proę pana, i nie bardzo liczyłem na tę imprezę. Aliści w czwartek, panie Marianku, telefon zadzwonił i jakiś facet, z trudem wymawiając moje nazwisko, poinformował mnie, że jest z filmu i oczekuje mnie dziś na planie o godzinie dwunastej. Przez cały czas zwracał się do mnie w eleganckiej formie per Sir, jakbym już zdobył Oscara, kurza melodia. Prosił, abym zabrał ze sobą czarne, skórzane rękawiczki, teczkę-aktówkę i był, rzecz jasna, pod krawatem. Pod krawatem ja jestem zawsze, jak pod bronią, tak, że nie był to problem. 314 ^^^— ----------- Kogo mam grać, Sir?" - zapytałem równie grzecznie, "pracownika banku" - odparł tamten i podał dokładny adres. Kręcili niedaleko ode mnie, wskoczyłem więc w bryczkę i pojechałem na wskazane miejsce. Z daleka ujrzałem trzech policjantów leniwie przechadzających się pod domem. Odruchowo zwolniłem, żeby się na nich nie nadziać i dopiero potem kapnąłem, że to przecież nieprawdziwa glina tylko artyści. Przed willą stała już cała nabojka aktorów, a po środku mały konus w czapce-idiotce pokazywał dziewczynie z wielką mleczarnią, którą stroną sklepu ma się obrócić do kamery. Przyciskał się też do tej wystawy mocno. Domyśliłem się, że to będzie sam pan reżyser. I nie pomyliłem się, kurzy drut. Gregory, który stał w apaszce pod szyją i popijał cocę poderwał się na mój widok: „No, jest nasz artysta. Brawo. Ifs our cashier Finley, Ron"1 -zwrócił się do reżysera. „Ou? Finley, Okay. Nice to meet you"2 - ucieszył się konus i na chwilę oderwał od nadmuchanej z przodu artystki. Gregory pospiesznie wytłumaczył mi, że gram w ich filmie kasjera Finleya i pod tą ksywą mnie tu wszyscy znają. Dla ułatwienia zadania reżyserowi powiedział, że mam na imię Zygi. Zdzisława bowiem za Chiny by nie wymówił. Następnie zaprowadził mnie na tyły willi do małego ogródka, w którym zaimprowizowana była podręczna garderoba. W cieniu drzewa rozłożył swoje szminki i peruki młody aparat o smagłej twarzy Indianina z długimi piórami do ramion i uwijał się wokół twarzy dziewczyny, która na odmianę miała łeb zgolony na rekruta, jakby świeżo wyszła z pudła lub woja. Indianin nakładał jej grubą warstwę szminki i tynkował zamaszyście, z wprawą zmieniając pędzelki. jjPod tą jabłąką mamy naszą charakteryzatornię. Pablo cię zaraz opędzluje. Jak tyłko skończy z tą panięką. Pablo! It's our Finley". >,Great" - mruknął Indianin zwany Pablem i uśmiechnął się do mnie odruchowo. Gregory wytłumaczył mi dalej, że mam To jest nasz kasjer Finley. Miło mi cię poznać. 3*5 dwie sceny i do każdej muszę być inaczej ucharakteryzowany. Wymaga to trochę czasu. „Jak tylko skończymy na polu zaraz wejdziemy do wnętrza i będzie twoja scena." „Ale gdzie jest mój tekst? Wciąż nie wiem, co mam mówić?" -dopytywałem się pospiesznie. „Wszystko idzie z offu, słąko. Grasz bez tekstu w zasadzie. Słowa podłoży się później. Nie są tak ważne. To jest film akcji. Dużo ruchu. Zaczniemy kręcić od drugiej scęki, a potem wrócimy do pierwszej, right? W pierwszej masz proździutkie zadanie, słąko. Very simple. Chodzisz po pokoju i nucisz piosękę. Następnie zbliżasz się do okięka i odciągasz firankę. Patrzysz w ogród na jabłąkę, okay!? Trwa to moment. Potem odwracasz się i prędziutko idziesz do łazięki. W łazięce naciskasz dynks i z ciękiej rynięki nad wanięką wyciągasz kopertę. Zresztą wszystko masz w skrypcie. Zaraz ci dam. Naczytasz sobie. Don't worry.1 Spokojnie sobie przepróbujemy. Ron jest good guy2 i poprowadzi cię bez pudła. No problem. Malujesz się za tą panięką. Pablo. Finley, first scenę, remember"3 - zadysponował i wycofał się na plan. Indianin ze zrozumieniem potrząsnął piórami, proę pana, i nie przestawał tapetować „panięki". Ruchy miał przy tym miękkie, niemal kobiece. Zacząłem więc podejrzewać, panie Marianku, że z tego Pabla kawał kobitki, kurza melodia. Kto by się chciał tak wyżywać w malowaniu cudzej buźki, powiedz pan? Trochę pedałowaty zawód, przyznasz pan. Ale nie chciałem przesądzać. W międzyczasie zbliżył się lunch time i dwie kobitki o wyglądzie naszych sprzątaczek wniosły żarcie zamówione przez producenta z pobliskiego baru. Tak zwany posiłek regeneracyjny. Sądząc po ilości makaronu, proę pana, dożywianiem ekipy zajmowali się Włosi. Policjanci maszerujący przed domkiem weszli teraz do ogródka i zaczęli sobie nakładać. Wiadomo, że glina zawsze do michy pierwsza. Z trunków były tylko softs drinks, co wskazywało, że nie polska ekipa kręciła. Nawet piwka żadnego niet. 1 Nie przejmuj się. 2 Dobry facet. 3 Finley, pierwsza scena, pamiętasz? 316 pablo skończył rzeźbić „paniękę" i zrobił jej fotkę z podręcznego polaroidu, po czym włączył do dokumentacji. Od łebka widać pracował i chciał mieć wszystkich do wypłaty. Następnie otarł łapy ° fartuch i włączył się do konsumpcji. Widząc, że kasjer Finley opędzlowany będzie po lunchu, proę pana, i ja się rzuciłem na freefood1. W tym momencie wszedł Gregory z reżyserem i podał mi scenariusz. Na razie go nie czytałem zajęty miskowaniem. Zadowolony z protekcji Gregory klepnął mnie po pańsku: „No jak jedząko, Zdzisiu? Ze mną nie zginiesz, słąko." Po wrąbaniu porcji lazanii i sałatki Pablo posadził mnie na stołku i przystąpił do malowania. Poczułem się jak gwiazdor, kurzy drut. Zamknąłem oczka, a on mnie polerował jak Nicholsona, panie Marianku. Głównie skupił się na górnej części mojej buźki i tam gmerał najwięcej. Przylepił nawet plaster i potem nakładał jakieś farbki i kolorki. Lepił mnie jak prawdziwy artysta. Widać mu nieźle wychodziło, bo glina, który stał najbliżej, z podziwu poprawił kaburę. Gregory z reżyserem też się przyglądali dziełu Pabla. „No jak?" - zapytałem wreszcie. „Bomba!" - rzekł z zachwytem Gregory, a reżyser Ron pochwalił Indianina: „Perfect job, Pablo. You are like Picasso".2 W tej sytuacji poprosiłem o lusterko i omal nie zemdlałem, panie Marianku. Zamiast skroni miałem straszną dziurę wielkości złotowy, z której ściekała krwawa miazga. Ze wstrętem odwróciłem głowę. 3,To kogo ja gram, kurzy dziób!?" - krzyknąłem ze zgrozą. »Jak to kogo? Trupa, słąko. Wynoszą cię z łazięki..." 33T0 niezłe kino kręcisz" - mruknąłem. »Grozy. Kino grozy. Takie jak czeba. Ludzie to lubią..." »Ale ja mniej, kurza róża..." jjNie fiksuj, Zdzisiu. Twoja scena najważniejsza. Od zabicia rinleya wszystko się zaczyna. Polecisz w czołówce" - pocieszył mnie. ] Jedzenie za darmo. Znakomita robota, Pablo. Jesteś jak Picasso. 317 „Dziękuję, grać nieboszczyka średnia przyjemność. Teraz rozumiem dlaczego nie mam tekstu..." „Przecież to fikcja! Zaraz wstaniesz i nakręcimy drugą scękę." „Zabili go i uciekł!? - zaśmiałem się. - No, dear, thanks you". „Idźze, idźze, bajoku! - zdenerwował się na dobre Gregory. -W końcu kiedyś czeba zacząć. Nie bądź panięką! Zagrasz Finleya wspaniale. Przekonasz się!" „Nie jestem taki pewien" - westchnąłem i z niedowierzaniem dotknąłem przestrzelonego łba. Z taką mordą trudno się było wycofać. Nie było wyjścia, panie Marianku. „Czeba" było zagrać tego trupa, kurza du... Na pocieszenie Pablo wręczył mi zdjęcie. Miła pamiątka, pomyślałem, Krycha się ucieszy. W takiej życiowej roli mnie jeszcze nie widziała -i pchnięty przyjaźnie przez Gregorego „prędziutko" wszedłem na plan. P#*U\I ZDZICH ZMARTWYCHWSTAJE - Zostawiłem pana w dramatycznym momencie, panie Marianku, kiedy z kulą w czaszce maszerowałem na plan. Teraz słuchaj pan, jak wyglądała moja Odyseja w roli kasjera Fin-leya. Bo wcale nie było to takie fun, kurza stopa. Ciężki kawałek chlebka - przyznał z westchnieniem pan Zdzich. - Jak panu wiadomo moja „scęka" - przedrzeznił krakowski akcent mistrza Gregorego - miała być kręcona wewnątrz domku. W ogródku asystowała nam wiernie wydziedziczona przez ekipę filmową właścicielka willi. Musiała to być kobitka z ostrym świrem na punkcie zwierząt, bo nie rozstawała się z białym królikiem. Nosiła go na ręku, a jakby tego było mało dodatkowo trzymała na smyczy małego, ślepego psa. Pies miał bielmo na oczach, proę pana, i wyglądał okropnie. Ja musiałem się prezentować jeszcze gorzej, bo kiedy mnie zobaczyła przestała głaskać królika, a on sam, kurza stopa, ze strachu stulił uszy. Tylko pies stał spokojnie. Trójka jej dzieci, które kobitka ta również sprzedała do filmu, zawyła ze zgrozy: »Łał! Look at this monster!"1 - wykrzyknął najmłodszy rekin w wieku mojego Sewka i aż kucnął z wrażenia. Musiał być ze mnie niezły Belfegor, panie Marianku, bo dzieciakowi gały wyszły na wierzch. Tak go chyba jeszcze nie Przestraszył żaden Skeleton ani Spidermen. Jednak co żywy Spój irz na tego potwora. 319 trup to żywy - pomyślałem i z większym entuzjazmem przystąpiłem do roli nieboszczyka. Zaczęła mnie bawić, proę pana. Z uśmiechem wparowałem na plan. Wszyscy wysoko ocenili moją twarz. „Weil done"1 - rzekł zadowolony reżyser Ron i w szybkich abcugach dawaj wyjaśniać mi, co jest co. Dykcję miał garbus szemraną i rozumiałem go pi razy drzwi. Musiałem mieć jednak głupawą minę, proę pana, bo rodak Gregory postanowił mi pomóc: „Zadanko masz proste, słąko. Grasz trupa" - stwierdził krótko. „Czyli nie muszę wierzgać nogami, ani sztucznie odwalać kitę?" - ucieszyłem się. „Absolutnie" - zapewnił mnie uroczyście. „Okay" - westchnąłem z ulgą, bo tego cyrku bałem się najwięcej. „Leżysz w tym miejscu, bo żeś szczał oczymał z łazięki, right? -ciągnął dalej z krakowska. - W ręku czymasz pistolet, bo ten, co szczelał, pozorował samobójstwo, jasne? Zrobił to syn twojej wu-jęki, ale ten numer wynika z ostatniej scęki. On - Gregory wskazał długiego policjanta - wyciąga ci pistolet z ręki, a ona - objął dziewczynę grającą lekarkę - dokona oględzin twoich zwłok i stwierdzi zgon. Wsio. Reszta cię nie obchodzi, jak każdego denata - pocieszył mnie łaskawie. - A teraz kładź się ranką do kamery i popaczymy, jak to wygląda w okięku" - dokończył. „Take it easy, Zygi. Relax!"2 - dorzucił jeszcze reżyser Ron i zaczął zerkać w kamerę. Rozwaliłem się więc grzecznie na dywanie, panie Marianku, i bez zwłoki zamieniłem się w zwłoki, kurza melodia. Po chwili usłyszałem nad sobą głos: „Nie dżem. Nie musisz na razie dżemać. Powiemy ci, kiedy masz wczymać powiecze, right?" „Right" - odparłem i otworzyłem oczy. Nade mną stali już trzej gliniarze gotowi do akcji, ci sami, którzy rzucili się pierwsi do michy w czasie lunch time. Ten najdłuższy kłapał wargami jak karp na niemo, powtarzając tekst. Już na podwórku zauważyłem, proę pana, że te swoje 1 Dobrze zrobione. 2 Nie przejmuj się Zygi. Zrelaksuj się! 320 cztery zdanka wkuwał non stop i dla jasności w skrypcie podkreślił żółtym flamastrem. Niezły kawał tępola - pomyślałem i to się w pełni sprawdziło. Obok na krzesełku siedziała lekarka, która miała stwierdzić mój zgon. Z pozycji nieboszczyka wydała mi się dużo lepsza, proę pana, może jednak po śmierci zaniżamy kryteria, kurza stopa. W każdym razie nogi miała super. Reżyser kazał jej na próbę obmacać moją głowę, co zrobiła bardzo miło. Z błogości same oczka jak kotu mi się zamknęły. Podczas tych czynności musieliśmy jednak wypaść z kamery, bo reżyser Ron wybełkotał coś w rodzaju „Baa...! Zygi baa...!" Domyśliłem się, że mam się cofnąć i zacząłem się przesuwać. „Bliżej nakaslika!" - rzucił po polsku Gregory i dopiero wtedy nic nie zrozumiałem. Czego ten bajok chce? Zdenerwowałem się. I jak wskazał nocny stolik, przypomniałem sobie, że Krakusy przecież tak z czeska go nazywają. Wreszcie ułożyli mnie we właściwej pozie i do ręki wcisnęli pistolet. „Fog!'n - krzyknął trzeci pomagier reżysera i zaczęli mnie zadymiać. Nakurzyli z rury fest, kurza żyła, że pokój zamienił się w rzymską łaźnię. Za Chiny nie było nic widać, ale Gregory twierdził, że przy tej technice obraz jest lepszy. Może, proę pana, nie znam się na tym, fakt natomiast, że ta technika mocno mi dała do wiwatu. Dym był gryzący i łechtał w gardle. Szedł w dodatku nisko po dywanie. Czułem, że nie wytrzymam, a kaszlący trup, to wie pan? Raczej nie w tym filmie. Na szczęście jeszcze nie zaczęli kręcić i mogłem sobie ulżyć. Dobrze już odleżałem gnaty na tym dywanie, kiedy wreszcie Gregory szepnął: „Wczymaj oddech. Lecimy!" - a zaraz za nim ryk reżysera: „Quiet! Cashier Finley scenę first! Action!"2 Wczymałem więc powiecze i czekam, co dalej. Mój nos mnie nie zawiódł. Gliniarz okazał się wyjątkowym tępolem, proę pana, 1 tych swoich trzech kwestii nie był w stanie wypowiedzieć. A kiedy już je łaskawie z siebie wyrzucił, kurza melodia, to zapominał wyjąć pistoletu i podejść do lekarki. Na jego bowiem znak miała mnie zacząć badać. 1 Mgła. ^Pokój! Kasjer Finley, pierwsza scena. Akcja! Zdzich w Kanadzie 321 Za siódmym podejściem, kiedy już naprawdę byłem ledwie żywy i wydawało się, że szczęśliwie dojedzie do końca zahaczył się na słowie bank. Miał powiedzieć: nazywa się Finley i pracuje w banku. Zamiast banku oznajmił, że robię w sklepie. Z nerwów zgłupiał do reszty. Na domiar złego, panie Marianku, mnie to słowo „bank" przypomniało numer z Sewkiem. Rekin, widząc na ulicy dziewczynę zrobioną na punka, zaczął krzyczeć: „Daddy! Lookl Bank! Bank idzie!" Zachciało mi się nagle śmiać i na siłę zacząłem sobie przypominać pogrzeb dziadka Mazurka, żeby nie zatrząść ple-cyma. Operacja była wybitnie trudna i stwierdziłem, że jeśli mi ten gliniarz natychmiast nie wyjmie spluwy z garści to skonam ze śmiechu. Normalnie się uduszę, kurza stopa. Na szczęście chłop się spiął i dojechał jakoś do lekarki, która delikatnie obmacując moje zwłoki ulżyła nieco tej męce. Gdy usłyszałem wreszcie zbawienny okrzyk: „Cut!'n - odetchnąłem z ulgą. Nigdy nie przypuszczałem, że rola nieboszczyka może być tak ciężka. Ledwie zwlokłem się z dywanu, Gregory pośpieszył z gratulacjami: „Brawo, słąko. Zagrałeś lepiej niż myślałem. Teraz cię przemalują i polecimy czecią scękę. Tą przed szczałem." „Daj mi żyć, stary - odparłem niechętnie. - To wszystko razem się nie kalkuluje, kochany. Żebyś jeszcze przynajmniej płacił jak »czeba«" - przedrzeźniłem go wrednie. Miałem już serdecznie dość tej zabawy, panie Marianku. „To nie ja. To producent, Zdzisiu. Na małym budżecie kręci" -usprawiedliwiał się Gregory. „No właśnie. Taki sam centuś jak ty. Pewnie też z Krakowa -zdenerwowałem się podnosząc głos. Dopiero teraz bowiem zauważyłem, że Indianin popaprał mi farbą krawat i koszulę-Cały miałem we krwi. - Jeszcze do tego dołożę, kurza stopa. Pacz, bajoku, co żeś narobił!? Nie dość, że łeb dałem sobie rozwalić, to jeszcze za pralnię będę musiał bulić! Przecież ta franca nie puści!" 1 „Cięcie". 322 Kie dżyj się, stary. Błagam cię. Scęka jest bardzo prosta. Staniesz sobie spokojnie przy okięku i normalnie będziesz paczył na pole - wskazał ogródek, w którym trójkę dzieci gospodyni asystent reżysera ustawiał do gry w piłkę. - Oni sobie grają, a ty przez moment na nich uważnie kukasz, right!?" Nigdzie nie kukam, słąko. Jak chcesz to sam sobie kukaj, albo znajdź kukułkę. Ja pasuję" - wkurzyłem się, kurza stopa. Ależ Zdzisiu! Nie fiksuj! - zaczął mnie uspokajać Gregory. -Ważna scęka! Jesteś nie do podmiany!" - i na pomoc wezwał reżysera. Krakowskim targiem załagodziliśmy spór. Ron obiecał załatwić dodatek trudnosciowy, a Gregory zawstydzony opinią centusia przyrzekł fundnąć mi lunch w bliżej nieokreślonym terminie. „Okay. Kukam - zgodziłem się niechętnie. - Tylko pamiętaj. Na przyszłość szukaj sobie innego bajoka! Ja się na taki szczał nie piszę!" - zapowiedziałem z góry i pod tym warunkiem pozwoliłem się łaskawie przywrócić do życia i dograć to nieszczęsne movie. Artysta Pablo elegancko wyjął mi kulę z czaszki, proę pana, i z całej rany została jeno krwawa plama na krawacie. Tak skończyła się moja przygoda z filmem, panie Marianku. Do domku wracałem jak na skrzydłach. Dopiero teraz czułem, że żyję. Po tej imprezie przekonałem się, że zawód aktora nie dla mnie. Trupa ostatecznie można zagrać, ale te powtórki? W życiu przynajmniej jasne. Raz kozie śmierć i cześć. Kostucha nie każe powtarzać scęki, nie?! - zaśmiał się pan Zdzich i za resztę krwawo wywalczonego honorarium postawił mi „czecie" piwo. - Szlachectwo zobowiązuje, kurza rasa - rzucił swoim znanym powiedzonkiem. - Czymajmy się, panie Maniuś! -mrugnął do mnie zachęcająco. ¦ w takim razie za szczęśliwe zmartwychwstanie pana Zdzicha, kurza kicha! Niech Pam Bóg da panu zdrowie, jak mówią w Krakowie! - dokończyłem serdecznie i z rozmachem „czasnę-lismy się" kuflami. 21- PJr*m.N ZDZICH O NIE ZJEDZONYM HOMARZE - Artysta Gregory dotrzymał słowa, proę pana, i zaprosił mnie do małej knajpki na skromny lunch. Była to miła dziurka fikuśnie nazwana „Pod wiewiórką". Gregory chciał mi wynagrodzić trudy poniesione w filmie i zmyć opinię krakowskiego centusia. Zachowywał się więc jak panisko i podając mi kartę z góry zaznaczył: „Ładuj, słąko. Nie krępuj się. Jesteś moim gościem, choinka..." Gregory jako artysta abstrakcyjny lubił towarzystwo szokować i do tej knajpki wparował z kotem na ramieniu, żeby było zabawniej. - Kmicicem. Kotem Kmicicem - wtrąciłem przypominając sobie nagle, że pan Zdzich w swoim czasie opowiadał już o nim. - No, darling. Słynny Kmicic dał mu gdzieś dyla, missing in action1, jak mówią Kanadole, i Gregory sprawił sobie nowego, niezwykle bojowego samca, którego na cześć naszego słynnego dysydenta nazwał Kuroniem. Ten Kuroń, proę pana, był rzeczywiście rzadkiej urody kotem, ślipia mu fosforyzowały nieziemsko i zgodnie z imieniem obdarzony był niezłomnym charakterem. „Niezależna duchowo bestia - reklamował go Gregory. - To nie Kmicic. On sobie,nie da tłustych łap o futro wycierać. Co, Kuroń!? Chince w pizzerii czują do ciebie respekt. Chociaż i on lubi przesadzać. Nadużywać wolności. Wtedy musimy niestety 1 Zaginiony w akcji. 324 kotka zamykać. Internować w klatce. Tak, Kuroń? - głaskał z czułością kota. - On już wie. Wystarczy, że zawołam: »Kuroń do jaruzelki!« - i sam bestia wbiega do klatki. Nie lubi kot jaruzelki, co?" Na dźwięk tego słowa Kuroń lekko stulił uszy i zamknął zielone ślepia. No, proszę. Rozumie co jaruzelka! - pochwalił Gregory kota, który wygodnie rozłożył się na kanapce obok mnie. - Obydwóch was dziś podejmuję, Zdzisiu, w nagrodę za pysznie zagrane role. Kuroń też miał swoją popisową scękę!" „Mam nadzieję, że nie kazałeś mu grać trupa jak mnie" -rzuciłem z przekąsem. „0, no! - zaprzeczył Gregory. - Jego tak łatwo uziemnić by się nie dało. Rąbał w filmie myszę, słąko. On jest wyjątkowo łowny, bestia. I żadnej myszce nie przepuści. Woli żywe jedząko od martwego. Tak, Kuroń?" Kuroń tym razem ze zrozumieniem spojrzał na swego pana i wysunął różowy języczek. „Teraz jasne dlaczego nas przyprowadziłeś «Pod wiewiórkę». Boję się tylko, że tu Kuroń nic nie upoluje. A trudno żyć samą nazwą knajpy" - zażartowałem. „Spokojnie, Zdzisiu. Obydwaj nie wyjdziecie głodni. Tu korytko jest całkiem, całkiem. Ja wezmę coś z ryb... Każemy też sobie podać nową wekę, bo ta się skończyła" - ujął koszyk z pieczyw-kiem i kiwnął na urodziwą kelnerkę. 35C0 ty nazywasz weka, bajoku?! Bułkę!? - zapytałem z głupia frant. 3 Jasne - odparł z wyższością Gregory. - U nas na Rynku inaczej się nie mówi, słąko. I powiem ci, że takiej weki, jakie kiedyś były u Pochopienia czy Długosza, to tu długo szukać - westchnął ciężko i spojrzał uwodzicielsko na długonogą kelnerkę, która właśnie zbliżyła się do naszego stolika. - Mademoiselle! - powitał J3. z paryskim szarmem Gregory. - Dla tych dwóch przystojnych dżentelmenów chciałbym zamówić coś super" - wskazał mnie i kota. kelnerka ciężko lotna z trudem zrozumiała jego humor, ale z grzeczności uśmiechnęła się służbowo. „A na razie prosimy Wa piwka i pieczywko. Kuroń na szczęście nie pije" - oświad- 325 czył z ulgą i nakładając wytworne cyngle zajął się studiowaniem karty. Ja zacząłem robić to samo, proę pana. Kelnerka szybko obróciła i rozlewając po piwku cierpliwie czekała na ciąg dalszy. Gregory przez chwilę główkował nad kartą wreszcie zadecydował: „Ja biorę pstrąga z wody. W ten sposób łeb z ościami będzie dla Kuronia i za jednym zamachem dwóch się pożywi" - stwierdził zadowolony. Jednak ta centusiowa natura wzięła w nim górę, kurza róża. Czekaj bajoku, pomyślałem, cięko zaraz zaśpiewasz za moją mękę. Drogo cię będzie kosztować rola kasjera Finleya - i dawaj, panie Marianku, jechać po najwyższych cenach. Gregory tknięty widać złym przeczuciem spytał z niepokojem: „Co tak kukasz, słąko?" Nad twoją skarbąką, chciałem mu odpowiedzieć, ale zmilczałem, proę pana, i dumam dalej. „Panięka czeka na zamówiąko" - ponaglił mnie dyskretnie Gregory i dla uspokojenia skołatanej duszy sięgnął po papie-roska. Znając jego skąpstwo, panie Marianku, przetrzymałem go jeszcze moment, po czym z obojętną miną oznajmiłem: „Okay. To ja szczelę sobie lobsterka, cholerka. Jeśli miszcz pozwoli" - przedrzeźniłem brzydko jego mowę. Gregoremu lekko drgnęła powieka i z nerwów pogłaskał kota. Nie dał po sobie jednak poznać i ze zwiędłym uśmiechem na twarzy odparł na wdechu: Up toyou, słąko. Twoja wola. Homara się zachciało artyście. No, no" - nie mógł się powstrzymać od cierpkiego komentarza. Panięka przyjęła zamówiąko i oddaliła się szybko. Gregory obrzucił ją fachowym spojrzeniem i dodał ze znawstwem: „Niezła saręka. Wie jak kręcić ogąkiem, nie?" - po czym po tym przyziemnym stwierdzeniu poszybował w wyższe rejony sztuki. Zaczął mi się uskarżać na ciężki los artysty w kraju klonowego liścia, proę pana. Lamenty te znałem już na pamięć, ale udawałem uwagę. Zaproszonemu nie wypada ziewać. Tym bardziej gdy wie, ile zdrowia kosztuje fundatora ta biesiada. Gregory nawijał zaś jak motorek: „Oni są ciągle na etapie jelenia na rykowisku. Do tego w amerykańskim stylu. Disneyland, stary. Stworząka muszą być jak żywe. Jaszcząb paczący z korony sosęki, konik obok stajękij 326 kotek na płotku. Gdybym mojego Kuronia malował we wdzięcz-nej pozie, to ręczę ci, że miałbym większy zbyt. Ale obaj jesteśmy ambitni i nie będziemy się szmacie. Trudno. Czeba powoli narzucać własny gust. Nie po to czymam kota. To nie jest model. I współczesny kierunek sztuki" - dokończył z goryczą. Tymczasem model znudzony przydługim spiczem i brakiem perspektyw sam postanowił sobie poszukać „jędząka". W szybkich abcugach zeskoczył z kanapki i ledwie się obejrzeliśmy, proę pana, już miskował przy drugim stoliku. Zgodnie z reklamą byle „gówięka" nie tknął i, rezygnując słusznie z zupy, zabrał się za drugie i deser. Przerażona para, jacyś godni starsi państwo najpierw zaniemówili, a potem podnieśli krzyk. Staruszka próbowała spędzić kota, ale Kuroń groźnie wygiął się w pałąk i bojowo postawił ogon. Nie myślał rezygnować bez walki. Fukał też ostrzegawczo, a gdy staruszka dalej go zaczepiała, drapnął ją fest pazurem. Krótko mówiąc, nie zawiódł i pokazał, bestia, charakter. Nie na darmo tak został nazwany. Po tej konfrontacji, panie Marianku, zaczęła się prawdziwa kołomyja. Pod wpływem wybuchowej sytuacji Gregory zmuszony był spaść z największych pięter sztuki na ziemię i przystąpić do gaszenia pożaru. „Kuroń! Do jaruzelki!" - krzyknął na całe restaurację. Rozzłoszczony i głodny kot nie tak łatwo jednak dał się spa-cyfikować. Dama histerycznie machała podrapaną ręką i żądała zaświadczenia, czy aby kot nie jest wściekły. Nie chciała też płacić za ruszone danie i deser. W końcu, proę pana, przyszła do lokalu „Pod wiewiórkę" i nie przypuszczała, że dojdzie do krwawego spotkania z kotem. Nadleciał właściciel knajpy, który próbował mediować. Gregory widząc, że pod wpływem zajścia jego „pularesek" może być obciążony nie tylko rachunkiem za mojego lobsterka, ale również nieodpowiedzialnym wyskokiem jego kota, skorzystał z okazji regulując tylko za piwko i wekę opuścił spalony lokal. Przede mną tłumaczył się głupio: „Sam widzisz, słąko. Nie było warunków. Chodźmy lepiej do mnie na herbatkę - zachęcał serdecznie niosąc pod pachą kota. - A z tobą się porachuję! Pójdziesz do jaruzelki! Pójdziesz!" - groził przed nosem kotu. 327 Kuroń zamrugał zielonymi ślepiami i tylko machnął ogonem z lekceważeniem. Wyraźnie miał gdzieś władzę Gregorego i kolejne odsiadki. Musiał być z siebie zadowolony, proę pana bo mruczał przeciągle. Patrząc na nas na pewno myślał sobie bestia: „Ale wam pogoniłem kota, chłopcy. Zasuwacie, aż wam się woda w tyłkach gotuje." I miał rację, kurza melodia. Nie spisaliśmy się najlepiej. Szczególnie „miszcz" Gregory. „Cieką" herbatką nie zawsze da się wykręcić. Czasem „czeba" płacić większe rachunki. I głębiej sięgnąć „do pulareska", nie? Panie Marianku!? p/#\n ZDZICH O DOPINGU - Ostatnio cierpię na deficyt snu z powodu olimpiadki, którą starałem się śledzić na gorąco, panie Marianku, i z góry przepraszam, proę pana, jeśli japa mi się będzie nadmiernie rozdziabiać. Sorry about that1 - oznajmił na wstępie pan Zdzich, ziewając zgodnie z ostrzeżeniem. - Ouu! Wykończyli mnie ci Koreańcy różnicą czasu. Muszę jednak przyznać, że spodziewałem się lepszych widoczków. W zasadzie one i były, tylko przekaz w TV był denny. Co chwila pięć kółek wyskakiwało z planszy i zderzało się w biegu, sprawozdawca łączył się z Seulem, nie wiadomo dlaczego wabiąc go Soulem, co znaczy „dusza", nic dziwnego więc, że cała transmisja była do duszy. Co pokazali kawałek stadionu, to dawaj wciskać reklamy. Człowiek podhajcowany chce finału, niet, panie Marianku, musi wziąć na wstrzymanie i obejrzeć po raz setny garbusa, który reklamuje piwko, serki, komputerki. Pan wie, że ja nie jestem wrogiem piwka, kurza stopa, ale w tych momentach byłem bliski złapania za flachę i rozbicia łba debilowi. Pewnie bym to i zrobił, gdyby nie strach, że wpędzę się w dodatkowe koszta. Sport wywołuje straszne emocje, kurza melodia. I ta nachalna reklama zamienia się w antyreklamę, proę Pana. Ja w każdym razie dobre parę firm skreśliłem ze spisu. Propos piwko i emocje, to przypomniał mi się taki numer, Panie Marianku, na stadionie podczas meczu Polska - ZSRR. Przepraszam za to. 329 Ruscy wbili nam bramkę i zdesperowany kibic, dając upust swej wściekłości, wypuścił rakietę w kierunku skrzydłowego Ruchali. Pocisk niestety nie doszedł celu i flaszka wylądowała na łbie kibica w pierwszym rzędzie. Ten podniósł ryk, a ludzie na trybunach zaczęli go uspokajać: „Nie drzyj się! Siadaj! On chciał dobrze!" Do sportu teraz zawsze wkracza polityka, szczególnie jak w inszy sposób nie można wyrównać rachunków. Nie? - zaśmiał się pan Zdzich i ciągnął dalej swoje olimpijskie refleksje. - Ka-nadole pod tym względem wcale nie są gorsi od nas. Niech tylko facet z klonowym liściem wysunie się do przodu, szczególnie przed Amerykańca, to widział pan, jaki zrywa się szał. Po pięćdziesiąt razy ten sam moment pieszczą na wizji w różnym tempie, raz zwolnionym, raz normalnym. Narodowej dumy pan nie przeskoczysz, panie Marianku. I w sumie dobrze, że tak się dzieje, bo jest wtedy więcej pary do walki. Myśmy tyko mieli mniej radochy, bo naszych za bardzo nie pokazywali, nawet wtedy kiedy trafiali medale. Często dopiero ze „Związkowca" o polskim złocie się dowiadywałem. Najbardziej to rozczarowana była teściówka, proę pana: „Olimpiada zakichana. Wściku można dostać. W Polsce to przynajmniej pokazują, człowiek coś wie, a tu tylko reklamy gonią zamiast zawodnicy!" - skarżyła się w kółko. Teściówka moja, panie Marianku, najbardziej napalona jest na boks. I to też ciekawostka przyrodnicza, proę pana. Kobitka cicha, bogobojna, muchy nie tknie, a niech się tylko na ringu zaczną prać po ryju, zaraz demon w nią wstępuje. Niezwykle się tym podnieca. Z mety rzuca robótkę i drutem dziobie w powietrzu: „Walić dziada! Tak jest! Sierpem! Niech ruski miesiąc popamięta! W głupi łeb go. O, proszę! Leży! Mówiłam!" -i klaszcze w dłonie. Tym razem teściówka była trochę zgubiona, bo nasi z Ruchalami się nie prali, a jak walczył Chiniec z Koreańcem, to nie bardzo wiedziała, kogo obstawiać. Dopingowała raczej Koreańców, twierdząc, że jako gospodarzom imprezy, bardziej się należy. Towarzyszył jej w tych emocjach senior Pulonii naszej, znany już panu, Cezary Pyzel z Kułomyi-- No, co z nim!? Zupełnie go pan zgubił po drodze, panie Zdzichu! - krzyknąłem z wyrzutem. 330 _ Toż prawda - zaciągnął z lwowska pan Zdzich. - Zadzjał nam sję gdzjes, choliera, i dopiero teraz z okazji igrzysk w Seulu odnalazł. Sport to potęga, panie dzjejku! Pan Cezary też narzekał na obsługę TV. Dawniej, na żiwo lepiej bywało. To nie czisty sport, proszu państwa. Przed wojną sportsmien to był sportsmien. Sam na sjebie zarabiał i lecjał po sławu nie po forsu. Taśma dla niego nie była kasa. A dzjiś!? Kampanie miliony łożą, faszerują tych atlietów jak gęsji świąteczne i nie dziwota, że taki szprinter potem czorta gotów zjeść, bylie tylko ten miedal mieć. Łyka te popiędowe faramuszki, proszu państwa, boż to pokusa jaka!? W jeden dzjeń on z Kopcjuszka milijonier!" „No, właśnie. Jak ten biedny Ben Johnson. To straszne. Kozła ofiarnego z niego zrobili - użalała się teściówka nad naszym czarnym koleżką. - Wiadomo, że wszyscy sportowcy używają tych środków na mięśnie. To teraz wśród młodzieży modne. Taki ośli pęd". „Żeby to był ośli pięd, pani Jadzju, to by ten Bień Johnson nie stracił swego miedalu" - oświadczył pan Cezary. „Jakim cudem!?" - zdziwiła się teściówka. „Albowiem od prastarych czasów są na swiecje lepsze metody śrubowania wyników. Naturalne, powiedzjałbym. Siadu we krwi i moczu nie zostawiaju. Azjacji je świetnie znaju." I pan Cezary, panie Marianku, przystąpił do referowania tej metody. Przy okazji wyjaśniło się, że jako mały gnój w wieku mego Sewka, kurza melodia, pan Cezary wraz z rodzicami znalazł się w Afganistanie i tam bawiąc się z przyszłymi Mudżahedinami poznał dokładnie te metody. „Wybierali my na jarmarkie osła, panie dzjejku, i jak jego właściciel odwrócił sję, to my temu osłu cjach pod ogon solidny rzep ostu. Jak osieł rzep poczuł to ogonem docisnął. Im bardziej docisnął, tym rzep silniej wrzepiał sję i osieł dostawał choliery. Rycząc przecjągle z podwiniętym ogonem ruszał na osliep jak rakieta, przewracając wszystko po drodze. Stragan nie stragan PCdzjił niecnota po tym jarmarkie, chłop za nim, a nam głupim radość. Mieli wreszcje wyścigi!" "an Cezary otarł łzę, która ze śmiechu sturlała mu się po poliku. wspomnienie oślej olimpiady w Kabulu wyraźnie go rozbawiło. 33i „To nieźle się pan sprawował, panie Czarusiu. Męczyć tak stworzenie" - upomniała go z wyrzutem teściówka znana przyjaciółka zwierząt. „Głupie my byli, pani Jadzju. Jak to dzjecji" - przyznał się do winy pan Cezary i poprosił o dokładkę serniczka. Ale w sumie pomysł był, panie Marianku. Zaaplikować taką „faramuszkę" facetowi i gość gna lepiej niż po stereoidach. Żaden test nic nie wykazuje. Czysta sprawa. Nikt pod ogon nikomu nie zagląda, nie!? To nie komisja wojskowa, kurza stopa. Żarty żartami, proę pana, ale może już z dwojga złego lepiej podkręcać wyniki niż zawodników!? - zastanowił się po chwili pan Zdzich. - Tak jak myśmy to robili na stadionie w Gdańsku. W swoim czasie, ze znanym panu Jęzorem zabezpieczaliśmy międzyklubowe mistrzostwa Polski w lekkiej atletyce. No i Jęzor, jak to zwykle, postanowił zrobić numer. W biegu na setkę zamiast 10,5 wystawił zwycięzcy 10,1. Jak publika zobaczyła na tablicy wynik, wstała z miejsc i zaczęła oklaskiwać nowy rekord Polski. Świeży rekordzista z radochy fiknął w górę i triumfalnie wykonał rundę wzdłuż trybun. Sędziowie kapnęli się, że coś nie gra i po chwili sprostowali wynik. Nas już oczywiście nie było, bo by nas rozszarpali. Ktoś inny wsuwał za nas tablice. Wracając jednak do dopingu, panie Marianku, to podobnież rzeczywiście te różne środki najpierw zaczęto stosować na koniach. Na wyścigach duża forsa wchodzi w grę, więc zaczęto główkować, jak tu do tej puli szybciej dobiec i dawaj podrasa-wiać koniki. Potem jak podobna pula zaświeciła w sporcie, to metoda przeszła na ludzi. Wszystkiemu winne pieniążki. Money, proę pana. Forsjęta robią z ludzji prosjęta - jak mawia Cezary Pyzel. A biedny Ben Johnson i tak wygrał. Z medalem czy bez, kurza stopa. Cały świat o nim mówi i jest bohaterem dzieci w szkołach. A dzieci przyszłością narodu. Czarny nasz koleżka więc, panie Marianku, mimo dyskwalifikacji przeszedł lekko do historii. Pewnie, że byłoby lepiej, gdyby w Seulu znał ośli doping z Kabulu. Ale niestety, proę pana. Fatalnie się minął z seniorem Pulonii naszej i stąd ta cała kułomyja. PW*%N ZDZICH Z WIGOREM ROZPRAWIA SIĘ Z KACZOREM - Stałem grzecznie w kolejce po wędlinkę, proę pana, na naszych rączych wałach, czyli Ronceswelles Street, panie Marianku - rozpoczął przyziemnie swą opowieść pan Zdzich - i nic absolutnie nie wróżyło dziwnego końca tej story. Naród kłębił się, jak u nas w mięsnym na Kościuszki, tyle że u nas towaru niet, a tu galanterii wieprzowej skolko ugodno. Haki uginają się pod nadmiarem wyrobu wdzięcznie przerobionego przez rodaka rzeźnika. Wszystko jest. Od swojskiej kiełbaski po brunszwicki salceson plus kapustka kiszona z beczki i ogóry do góry! Wszystko co rasowy Polak lubi, kurzy drut. Tylko łapać się za cash przy kasie. Naród z nas mięsożerny, panie Marianku, nie ma co kryć, na pestkę dyni się nie załapie i odbierz mu pan schabowy, nie ma dalej z nim rozmowy. Na noże idzie i zaraz rządowi grozi jatką. W końcu większość za tę garmażerkę cierpi tutaj poniewierkę. Nie ma co ze świńskiej tuszy robić wielki dramat duszy. I dorabiaćideologię. Dla mięska, proę pana, dla mięska. I wygodnego zakupu cały ten run. Nie mówmy zaraz o wolności. I walce o niepodległość. Prawda jest bardziej wie-przowo-wołowa, powiedziałbym - ujął to zwięźle pan Zdzich -i mieści się w tym sklepiku. Wracając jednak do kolejki, uwagę moją zwrócił model w nowych farmerkach i modnej szerokiej wiatrówie. Buźka wydała mi się dziwnie znajoma. Byłem pewien, że skądś znam ten profil kaczora i niebieskie świdrujące oczka, ale za Chiny nie mogłem sobie przypomnieć. 333 Kaczor stał jakieś dziesięć łebków przede mną i dotarł do stoiska z prasą, którą zaczął wprawnie przerzucać. Z czytających dżentelmenów znaczy - pomyślałem. Z kupy gazetek wybrał najpierw „Echo tygodnia", a potem wziął się za „Związkowca". Przeliterował wszystko za darmola i odłożył na miejsce. Czytający, ale nie kupujący. Koszyk z żarciem nad kulturę przedkłada. I rzeczywiście. Gdy sklepowa o pszennej urodzie wiochny spytała go „Can I help you?"'? Kaczor wystąpił z imponującym portfelem zamówień. Zadysponował mianowicie funt kabanosów, funt szynki „Virginia" w kawałkach, trzy nóżki cielęce, bigos w pudełku, kilo parówek i węgierskie salami w całości. Do tego dorzucił nabiał i pół kilo białego serka bluebellka. Już przy kasie wbił w koszyk bochenek białego chlebka, czekoladowy torcik „Wedla" i jugosłowiańskie soczki marki „Fructal". Można więc przyznać, proę pana, że eksport naszego bloku też uwzględnił w koszyku. Chwali się. Zdrowo się kaczorku odżywiasz - stwierdziłem cicho. - A mimo to piórka z główki ci lecą. Nie wymyślił nikt wędliny, która wstrzyma dno łysiny - zauważyłem nie bez satysfakcji i przygładziłem swoją gęstą czuprynę. Przynajmniej na tym polu miałem nad nim przewagę. Kaczor tymczasem uregulował rachunek i z pełnymi torbami wyfrunął ze sklepu, szeleszcząc skrzydłami swej nowej wiatrowy. Kiedy podsunąłem się bliżej wagi, nagle mnie oświeciło. Jezus Maria! Toż to od nas nygus! Z naszego biura kadr. Od personalnego Dziduli! Przepytywał mnie na okoliczność absencji. I nawet groził w imieniu władz. Potem na rok przed „Solidarnością" zniknął z horyzontu. Pamiętam te czujne oczka. Jak mogłem go nie poznać? - karciłem się w duchu. Te wąsy a la Wałęsa mnie trochę zmyliły. Poza tym wyłysiał i rozlał się na gębie. Dziesięć lat swoje robi. Ciekawe, czy go tu oddelegowali, czy sam zerwał się z paska? Chociaż z tego jobu nie tak łatwo zwalniają. Jak już raz człowieka zapotrzebują, to służy, nie? Zabawne jaki kit wciskał Kanadolom na Immigra-tion? Chciałbym tego posłuchać. Na pewno czerwonych zwalczał i od dziecka był bezpartyjnym sierotą. No nic. Cóż to dla 1 Czym mogę służyć? 334 naszego kadrowca wykołować tutejszego fachowca? Nothing. Ten Kaczor mógłby ich szkolić w sztuce. Wyłożyć na przykład metodę salami, o której pewnie w życiu nie słyszeli. To już mi się tak z tym bogatym zestawem wędlinki skojarzyło. No nic. Mądry Polak po szkodzie. A z chęcią bym go przepytał. Szansa, że go jeszcze dorwę, wydawała się nikła. Z tego wszystkiego zapomniałem parę punktów ze spisu, które mi Krycha przykazała kupić i przez tego Kaczora otrzymałem dodatkowy ochrzan. W domku powiedziano mi, że dzwonił Rysiek Dolina i zaprasza nas w sobotę na party. Ucieszyłem się, bo z Ryśkiem dawno się nie widziałem. Tym razem wystawił nowy set1 gości, z których większości nie znałem. Zabraliśmy się ochoczo do drinków, które Rysiek w pełni zabezpieczył. Towarzystwo rozpracowywało też pokaźną ilość sałatek, w których nowa miłość Ryśka, niejaka Zena z Gliwic, okazała się prawdziwą mistrzynią. „Jedząko" było na medal. Miskujemy więc żwawo, proę pana, gdy nagle, jak w bajce, drzwi się otwierają i wchodzi nowa para: ona - kawał rasy dziewczyna, najlepszy eksport z Polski, a obok niej mój Kaczor z mięsnego. Jak z filmu Disneya, kurza melodia. Przysięgam, że nie łżę. Teraz, przyjrzawszy mu się bliżej, nie miałem już wątpliwości, że z naszym chłopcem z biura kadr mam do czynienia. Kaczor przywitał się ogólnie i zaczął odrabiać straty. Kropnął z miejsca dużego dzioba i po tym karniaku naładował sobie fest na talerzyk. Jakby żarcia tydzień nie widział i nie robił nigdy zakupów w mięsnym, kurza melodia. Widać na freefood nastawiony. Po przepuszczeniu sporej porcji przez ruszt ożywił się towarzysko i przystąpił do dyskusji. Tak jak podejrzewałem, nastawienie miał wyjątkowo anty i pouczał, jak traktować czerwonych. Wyczekałem, jak się rozwinie i przystąpiłem do akcji. »Pan dawno z Polski?" - zapytałem niewinnie. »No, już jakiś czas jesteśmy w Kanadzie" - odparł Kaczor i objął ramieniem swoją towarzyszkę. Komplet. 335 „Domyślam się, że na dłużej" - ciągnąłem dalej. „No, tak. Raczej - roześmieli się oboje. - W kraju nie ma co szukać. Komuniści zrobili z niego pustynię. Sam wiesz najlepiej" - zwrócił się do mnie po imieniu, co jeszcze bardziej mnie wkurzyło. Trzymając go twardo na pan, zadałem kolejne pytanie. Przypomniało mi się, jak mnie gnój przepytywał. „Można wiedzieć, jaki zawód pan reprezentuje?" „Techniczny. Inteligencja techniczna - rzucił Kaczor i zaproponował nowego drinka. - Bardzo przydatna na tym gruncie -ciągnął dalej. -Na dobrych fachowców jest tu zapotrzebowanie. I przynajmniej umieją człowieka docenić." „Niewątpliwie - przyznałem mu skwapliwie. - W jakim mieście pan działał?" - spojrzałem mu w oczy. „W Polsce? - zawahał się chwilę. - Na Wybrzeżu" - odparł ogólnie. Miałem go już w domu. „A konkretniej, kolego?" - docisnąłem twardo. „Co ty go tak przesłuchujesz, Zdzisiu!? - wtrącił się do rozmowy Rysiek Dolina. - Tomcio jest równy inżynierek, a ty go tak męczysz..." „Jak on jest Rysiu inżynierek, to ja jestem Edward Gierek" -obciąłem Ryśka krótko. Kaczor spoważniał i zapytał godnie: „Co pan mi tu imputuje? W spółdzielni pracowałem..." „Ucho. W spółdzielni ucho, towarzyszu! I nie mów mi tu bajek, kapusto. Bo tego nie lubię. U nas w kadrach podsmradzaleś u dyrektora Dziduli! Co się będziemy czarować. Miałem zaszczyt być przez twojego inżynierka przesłuchiwany i nie dziw się, że teraz przepytuję go, co robi w twoim domku, kochany!" -rzuciłem do Ryśka, który zbaraniał do reszty. Kaczor zaś zmieniał tylko kolory i przypominał teraz Kaczora Donalda. Kłapał dziobem nabierając powietrze. Zaległa cisza, którą przerwałem na moment: „Nie robiłbym w towarzystwie afery, proę państwa, gdyby szanowny gość nas tak nie pouczał. I nie jechał na swoich towarzyszy. Zapomniał wół, jak cielęciem buł" - dobiłem go po chłopsku. 336 Chłopak podciągnął krawat i wyrzucając z siebie święte protesty , opuścił spalony lokal. Nikt go nie odprowadzał. Z brzydkiego kaczątka nie zmienił się w łabądka. Nadział się na mnie. Pech. Czasem warto od ogonka zbadać, gdzie grasuje stonka. A swoją drogą, lubię ja tych pielgrzymów niepokalanych, co świński ryj zostawiają w kraju, panie Marianku. Bardzo lubię. To już wolę towarzyszy, co znaczek PZPR dumnie noszą w klapie. Tylko takich w Kanadzie niet. Wyparowali. Same czyścioszki. No nic. Dość na dziś o wędlince i tresowaniu Kaczora. Jedyna przykrość, że przez gnoja zapomniałem kupić salami dla Sewka, kurzy drut. A on kupił. Nie na darmo był fachmanem od tej kiełbaski, panie Marianku. Pan Zdzich w Kanadzie PM*WN ZDZICH O ŁĄCZENIU RODZIN - Denna sytuacja w Polszczę sprawiła, że wielu jej zacnych synów szuka szczęścia za granicą, robiąc tak zwany skok w bok. Przykładów mamy wiele - tu pan Zdzich wymownie spojrzał na mnie. - Jednakowoż nie każdy ma tyle fartu co my, panie Marianku. Czasem rodacy muszą przejść przez piekło i sztuczną nogę, zanim wylądują w pełnym składzie na nowej ziemi. Dotyczy to przede wszystkim rodzin. Na ogół emigrują etapami, proę pana. Na raty. Zaczynając od taty. Po udanym taty skoku tato ściąga resztę z bloku. I to mu się chwali, kurzy drut. Odpowiedzialny facet bowiem nie chce narażać rodzinki na ślepy los fortuny, zazwyczaj ciężki w tym pierwszym, pionierskim okresie życia. Czasem korzystając z wolności, tato daje dyla foreyer1, zostawiając ufną małżonkę na lodzie w bezpiecznych granicach naszego bloku. Ale takie małżeńskie figle nie są zbyt częste. W sumie ryzykowna gra te rozstanka i niezła próba dla stadła. Tym bardziej że ludziska główkują, proę pana, rozwodzą się dla picu, pobierają na lipę, byle tylko ten wślizg na Zachód mieć. Na bazie tych problemów chciałem panu nawinąć story wielce pouczającą i autentiko. Z życia wziętą. Bohaterem jej jest Romek z uniwerku we Wrocławiu, który to uniwerek (nie Romek) wystąpił ostatnio o zmianę nazwy, jak pan wie. Nie życzy sobie Bolesława Bieruta za patrona mieć. 1 Na zawsze. 338 Sam Bolo by jeszcze od tego nie zbiedniał, bo ma w zapasie dość obiektów przemysłowych, nie mówiąc o ulicach i placach. Obok Kościuszki i wieszcza Adama wciąż największy potentat w tym względzie i bezimienność, jak dotąd, mu nie grozi. Chodzi o zasadę, proę pana. Jak partia się ugnie, to może dojść do dalszej eskalacji debierutyzacji, w rezultacie której nasza miła Zjednoczona zostanie bez patrona, który ją zjednoczył. Nasunie się pytanko, po kiego grzyba się zjednoczyła!? I czy aby nie powinna zmienić nazwy? Sam pan widzisz, że takie rozstanko nawet dla picu jest równie ryzykowne. Cała partia może się rozlecieć. A zysk z tego dealu niepewny. Wracając do Romana, to przykładnie odkiblował przeszło rok w obozie dla uchodźców we Włoszech, zanim jakaś litościwa dusza nie ściągnęła go do Kanady. Tu ze swoim zawodem socjologa musiał się przekwalifikować, bo nawet do wożenia pizzy się nie nadawał. Nie miał prawa jazdy. Najpierw pracował w fabryczce na czarno, a potem zahaczył się u kolegi jako stolarz. Na szczęście miał dryg w rękach. W tym czasie go poznałem, bo herbatnikował przez parę miechów u Ryśka Doliny i ten mu mocno pomagał. Ów Romek, proę pana, zostawił w Ludowej żonę i córeczkę, a ściślej mówiąc dwie, bo ta druga urodziła mu się już pod nieobecność w kraju. - To niezły zawodnik, panie Zdzichu. Pożegnał żonę w ciąży, a sam życie Romana - zażartowałem. - Nie tak bardzo. Źle pan trafił. Słuchaj pan dalej. To ważne. Starsza córeczka nazywała się Rozmaryna, a dla nowej powitej, że tak powiem, zaocznie Roman znalazł równie oryginalne imię - Kalina. I nie byłoby w tym nic dziwnego, proę pana, gdyby Roman sam się tak nie nazywał. On jednak na nazwisko miał też Kalina. Roman Kalina się wabił, co przed panem chytrze ukryłem. Córka więc w metryce dostała double name1 Kalina Kalina i za Chiny nie szło odróżnić, co jest imię a co nazwisko, które first2, które last3, jak mówią Kanadole. Od Podwójne nazwisko. First name - imię. Last name - nazwisko. 22- 339 której strony zaczniesz wsio ryba - wygląda identiko. Jak dwojaczki, kurza melodia. - To rzeczywiście nieco głupio... - Nieco!? Całkiem debilnie. Ale co pan zrobisz!? Chłop nie zmachał syna, to przynajmniej miał ambicję, żeby na córkę zwrócono uwagę i wywoływano Kalina Kalina. Jak uwaga, uwaga! Tylko Uwagi nie ma w kalendarzu, a Kalina jest i tu Romek był górą. Żona skruszona brakiem urodzenia mu następcy poszła na wszystkie układy i przynajmniej w imieniu córeczki chciała mu dogodzić. Miał zatem Roman trzy panie: Justynę, Rozmarynę i Kalinę i jako przykładny father pragnął je tu sprowadzić. Na przeszkodzie stały tylko tak zwane trudności obiektywne, czyli brak money i odpowiednich warunków. Romek nie chciał ich na gołych dechach położyć i skazać na poniewierkę. Uznał za słuszne, że musi najpierw zabezpieczyć odpowiedni standard. Ciułał więc Romek na swój domek, kurza stopa, komarując zastępczo po ludziach, głównie u Ryśka Doliny, i marząc o chwili, kiedy się wreszcie połączy ze swoją rodzinką. W listach błagał małżonkę, żeby wzięła na wstrzymanie i okazała cierpliwość, bo już wkrótce i na ich ulicy zaświeci słońce. Nie mógł przecież te swoje Kaliny sprowadzić do Doliny, nie? Taki kalinowy lasek dobry w piosence, ale nie w życiu. Zresztą podobne „zalesienie" Ryśkowi nie groziło, bo Romek był człowiekiem honoru, proę pana, i na głowie stawał, żeby jak najszybciej wyjść na swoje. I wyszedł. Za ciężko zarobione pieniążki kupił ruderkę i zacząf ją remontować. Kiedy wyremontował, pchnął zaproszenie do Polski z przykazaniem do żony, żeby zwijała manele we Wrocławiu i w szybkich abcugach przyjeżdżała do niego. I tu role się odwróciły, panie Marianku. Tak jak dotąd żonka naciskała w każdym liście, żeby ją wreszcie sprowadził, tak teraz Roman słał SOS i wściekał się, że ciągle jej nie ma. Przygotował gniazdko na medal, firanki w oknach zainstalował, podłogę wycyklinował, łoże małżeńskie kupił, a rodzinki jak niet tak niet. Po nerwowym wyczekiwaniu otrzymał wreszcie cynk, że małżonce robią tyły z paszportem. Dostała odmowę. W pierwszym odruchu serca Romek chciał założyć głodowe protestującą przed 340 naszym Konsulatem, kurzy grzyb, i pikietować z tablicą na piersi: „Paszport dla rodziny Kaliny Kaliny!", ale mu jakoś wyperswadowałem, żeby jeszcze poczekał. Z żalu zaczął popijać, czego przedtem nie robił ze względu na koszta. Teraz stracił cel i się lekko załamał. „Jak do Bożego Narodzenia nie przyjadą to się powieszę!" - groził po pijaku. „Byle nie na kalinie, Romciu, bo nie wytrzyma" - próbowałem go pocieszyć. Wypłakiwał mi się w rękaw i czując starego łącznościowca uruchomił telefon zaufania. Wydzwaniał o każdej porze dnia i nocy i zwierzał się jak księdzu, kurza dola. Krycha już o to nawet miała pretensje. Fotografie wszystkich swoich pań powiesił w pustym bedroomie, proę pana, i modlił się do nich jak do świętych obrazków. Wreszcie wymodlił, bo z Wrocławia nadszedł meldunek, że paszport jest, tylko teraz są kłopoty z wizą. Romek znów dostał kota i zaczął wymyślać Kanadolom od najgorszych Ruchali. Próbował interweniować przez Kongres i miejscowych posłów. Zmarniał wyraźnie i poważnie zacząłem się martwić, że chłop wyląduje w Głupiejewie, zanim żona zdąży przyjechać. Psychicznie nie wytrzymywał tej nerwowy, proę pana. Często ze śmiechu przechodził w płacz, jak normalny czub. No nic. Bóg zlitował się nad nim i któregoś dnia Romek wpadł do mnie jak bomba wykrzykując: „Przyjeżdżają! Przyjeżdżają, Zdzisiu!" -i z tej radochy zaczął tańczyć przed domkiem kozaka. Ponieważ był lekko podtruty, kozak mu nie wyszedł i zwalił się na trawnik. Pomogłem mu wstać, kurza melodia, śpiewając mu nad uchem: „Ech, Kalinka, Kalinka, Kalinka maja!" - co go nieco otrzeźwiło. Powiódł po mnie przekrwionym okiem i wznosząc w górę pięść, jak wódz po wygranej bitwie, ryknął na całą dzielnicę: „Przylatują, ptaszyny, na lotnisko Mirabelle! Wreszcie zacznie się nowe życie." A jakie to nowe życie będzie, kurza stopa, to dowiesz się pan, panie Marianku, następnym razem. pJTmLn ZDZICH O ROMANIE I JEGO NOWYM STANIE - Jak już panu uprzednio meldowałem, panie Marianku, cynk z Wrocławia zapodający, iż rodzinka wkrótce nadciąga, mocno wstrząsnął Romanem Kaliną. Z radochy uderzył w gaz, chcąc skrócić czas dzielący go od szczęśliwego przylotu. Ostatnie chwile, jak wiadomo, dłużą się najbardziej. „Za trzy dni będą. Moje ptaszyny! Czy ty to rozumiesz? Wreszcie skończy się moja męka!" - truł mi rzewnie przez telefon. Romek fatalnie znosił rozłąkę, proę pana, i sam w czterech ścianach dostawał kota. Nie umiał się też pocieszać w cudzych ramionach. Pod tym względem był wzorcem. Towarzysz pancerny, można powiedzieć. Wszystkie kobitki się od niego odbijały. Oprócz Justyny Kaliny żadnej nie uznawał. Tylko ten krzaczek sobie umiłował, widzisz pan. Taki był zuch. I w naszym grzesznym stanie, panie Marianie, trafiają się chlubne wyjątki - rzekł ze szczerym podziwem pan Zdzich. - Nie każdy słomiany wdowiec musi rwać jak odrzutowiec, gdy tylko żonkę zgubi z horyzontu. I wśród nas są rycerze szabli, kurza cnota, którzy jak Skrzetuski potrafią dochować ślubów do grobowej dechy. Takim właśnie skromnym husarzem cnoty był nasz rodak Kalina. Mógł śmiało spojrzeć małżonce w oczy i wyznać z dumą: - Jam twój, mojaś ty, duszko! I bez ciebie Kanady dla mnie niet! Była to święta prawda. Na tę okoliczność, proę pana, i ja i Rysiek Dolina możemy zgodnie zeznawać. Cnotliwiec był i Kapucyn. Z jutrzenki swobody nie korzystał for surę. 342 Z tym świadectwem prowadzenia wskoczył Romek do bryczki i ruszył ku swemu szczęściu. Dymać musiał aż pod Montreal, bo charterku do Toronto nie udało się załatwić. Furda toć! - jak mawiali starzy Polacy. Nasz wierny rycerz pędził jak na skrzydłach i nawet nie zauważył, kiedy się znalazł na lotnisku Mirabelle. W końcu nie widział małżonki trzy latka, a tę małą Kalinę znał tylko ze zdjęcia. Nic dziwnego więc, że jak zapowiedziano opóźniony przylot naszych bohaterskich linii, to serducho walnęło mu mocniej, a nóżki ugięły się miękko. Jak łabędź wyciągnął szyjkę i łowił w tłumie postać ukochanej. Na złość wszyscy już wyszli, nawet jakaś kaleka na wózku zdążyła wjechać do wolnego świata, a jej wciąż nie było. Zaczął się już denerwować, gdy z głośnika usłyszał swoje rodowe nazwisko: „Mister Kalina proszony do Immigration Office". Domyślił się, że zatrzymana rodzina wzywała go na ratunek, a władze domagają się potwierdzenia, że Justyna Kalina U really1 Kalina i jego ślubna małżonka. Z pakietem więc zaświadczeń i papierków ruszył pod wskazane drzwi. Gdy wreszcie dotarł, proę pana, ujrzał swoją połowicę zgrzaną jak myszą w futrze z lisów, mimo że do zimy było kawałek i ciut, ciut. Na jego widok udręczona Justyna krzyknęła z ulgą: „Romek! Ja ocipieję! Co ten Murzyn ode mnie chce?! Wytłumacz mu!" - i z płaczem rzuciła się w ramiona męża. W tych warunkach gorące powitanie małżonków trzeba było odłożyć, bo Romek z mety musiał wystąpić w roli tłumacza i gwaranta, proę pana. Wnikliwy Murzyn bowiem stawiał wciąż nowe pytania. jjCo on tak chrzani? - dopytywała się zniecierpliwiona Justyna -przecież mam wizę i wszystko. Wystawili mi w Warszawie!" jjTu musisz mieć nową" - uspokajał ją Romek. ,,Coś takiego?! Gorzej niż u nas na Komendzie. Przesłuchuje i przesłuchuje" - mruczała rozczarowana Kalina, która inaczej wyobrażała sobie spotkanie z Kanadą. Z nerwów trzeci raz zawiąZa}a kokardę na główce córki. Biedny Romek zaś nie mógł się nawet nacieszyć widokiem rodziny, bo furt musiał odpowiadać na kolejne pytania. Wresz- Jest rzeczywiście prawdziwą. 343 cie po małej godzince zaspokoił ciekawość czarnego koleżki, ten na dowód zgody wbił małżonce stempel w paszport i byli wolni. Romek załadował manele na wózek i dopiero teraz spokojniejszym okiem przyjrzał się żonie. „Wypiękniałaś. Wyglądasz super! Lepiej niż przed wyjazdem!" -objął Justynę czułym ramieniem. „E, tam. Żartujesz chyba. Trzy lata mordować się samej" -westchnęła kokieteryjnie. „Teraz już będzie okay. Odetchniesz wreszcie - zapewnił ją Romek i porwał w ramiona nową córkę, która zdążyła się już umazać czekoladą. „Wiesz, kto to jest? Ten pan?" - suflowała jej matka. „Ten?" - sapnęło dziecko ze zdziwieniem. „No ten! Ten!" Po chwili dramatycznego namysłu, panie Marianku, Kalinka pisnęła niepewnie: „Tata?!" „No pewnie, że tata! For surę!" - potwierdził swoje ojcostwo uradowany Romek, podrzucając córkę do góry. Trudno mu się było jej wyprzeć. Kropla w kroplę Kalina. Identiko. Strasznie ją przystemplował - stwierdził pan Zdzich z odrobiną zazdrości, albowiem jego syn Sewek był raczej podobny do teściowej i żony Krychy. - Znaczy dziewczyna będzie miała powodzenie - powiedziałem głośno. - To się okaże - odparł z drwiną pan Zdzich. - Nie wiadomo, czy uroda Romka wyjdzie jej na zdrowie. Wracając na lotnisko -podjął dalej temat - to Romek nie omieszkał z mety zaspokoić pragnień żony i dzieci. Nie bacząc na ceny, jak panisko wpędził się w koszta i w najbliższym kiosku kupił jakieś cukierki i inne „gówięka", jak by powiedział mistrz Gregory z Krakowa. „Ależ tu rzucili towaru. Matko Przenajświętsza! - szeptała oszołomiona Justyna i oczka wychodziły jej z orbit. - To nasz Pewex wysiada. Nędza sieroca" - klepała na okrągło, wydymając pulchne, zmysłowe wargi. Zrzuciła z siebie lisy, które szczęśliwie przewiozła, proę pana, i mogła teraz odetchnąć bujną piersią. Muszę panu nadmienić, że małżonka Romcia pierwszy raz stawiała nogę w wolnym świecie, kurza stopa, i jej szok był 344 totalny. Dotychczas miała przyjemność bawić tylko w Enerdo-wie i u braci Pepików, życie więc naszej hemisfery znała tylko z filmów oglądanych w telewizji. Miała więc prawo się dziwić. Romek dopchnął szczęśliwie wózek z manelami do swojej cary i zaprosił towarzystwo do środka. „To twój? Jezu! A jaka to marka?!" - szepnęła olśniona blikiem metaliku Mrs Kalina. „Nissan, darling. Widzisz chyba" - odparł skromnie Romek. Justyna jeździła głównie małym fiatem, zatem spodziewany efekt był duży. Roman tymczasem, proę pana, usiłował upchnąć graty w podziwianym wozie. Justynka, jako kobitka przezorna, starała się wyrwać, co mogła z PRL. Resztę mienia pchnęła okrętem, który jeszcze nie dobił do portu. Kiedy Romek usadowił się wreszcie z całą rodzinką i zasiadł za kółkiem, poczuł się naprawdę szczęśliwy. Wiózł ptaszyny do swego gniazdka. Nie wiedział biedak, jakiego figla spłata mu los. - To na tym nie koniec? Wylądowały przecież - wtrąciłem zdziwiony. - Dopiero wystartują, kochany - mrugnął do mnie pan Zdzich. -Bez tego finału cała story nie miałaby sensu. - To wal pan, na miły Bóg! Racjonujesz pan tę opowieść, jak na kartki - zdenerwowałem się. - Wolnego kolego! Romek odkiblował przykładnie trzy latka, a waszmość chciałby od razu połknąć wszystko za jednym zamachem?! Hola mopanku! Trzeci odcinek leci jak kotlecik, my dear. I to w pikantnym sosie, kurzy grzyb. Zdziwisz się pan, Romek też. Duży szał. Byefor now!1 pjmLN ________ZDZICH_______ PRZY WINIE KOŃCZY O KALINIE Dzień był wyjątkowo ponury. Deszcz i ciężko wiszące chmury nie sprzyjały pogodnej rozmowie. Drzewa na wietrze wyginały się płaczliwie. Martwe liście spadały na ziemię. Patrzyliśmy na jesienny krajobraz za oknem. Niskie ciśnienie dawało się we znaki. - Na niż trzeba wzwyż - zawyrokował pan Zdzich śmiało wznosząc kieliszek. - Pogoda w nas splinem, a my ją klin klinem! Najlepszego! - z wprawą przechylił swoją porcję winka. Poszedłem w jego ślady. - Jest insza inszość - kontynuował - iż w taki dzień myśli się ciężko. Nie oczekuj pan więc ode mnie wielkich rac humoru -zastrzegł się z góry. - Niczego nie oczekuję - odparłem szybko. - Liczę tylko na trzeci odcinek z życia Romana, który miał lecieć jak kotlecik. W pikantnym sosie - przypomniałem chytrze. - Tak jest, proę pana. I poleci. Nie myślę się wycofywać. Nic w przyrodzie nie ginie, najwyżej się spaźnia, jak lubił mówić porucznik Gwizdała na szkoleniu wojskowym. Więc i ja się trochę spóźniłem i teraz przechodzę do akcji. Roman Kalina miał zatem rodzinkę w komplecie. Mógł się wreszcie cieszyć. Spełnił się jego sen. Niestety nastąpiło przebudzenie. Ale po kolei, kurza grządka. W pierwszych dniach było okay. Pełna love i fuli happiness!1 Justyna się adoptowała i przestawiała na kanadyjski czas. Nie 1 Pełne szczęście! 346 mogła wyjść z podziwu. Głównie nad Kanadą, mniej nad Romanem. Po sklepach krążyła jak po muzeum. W Eatons Centrę stanęła jak głupia i szarpiąc Romka za ramię krzyknęła: „No, nie! Oni normalnie wszystko mają! Bzuma można dostać!" po pewnym czasie oprzytomniała i zdała sobie sprawę, że co prawda oni tu wszystko mają, ale ona niestety niet. Na nic ją nie stać. Może sobie tylko pooglądać. Badżet napięty. Romek spłaca domek. Każdy cencik na wagę złota. I dopiero dostała prawdziwego bzuma! W Polsce na odwrót nic nie ma, ale jak się pojawi, to człowieka przynajmniej stać. Szczególnie jak ktoś ma męża za oceanem, nie?! Wystarczy parę dolarków opchnąć i harmonia pieniędzy w pularesku. A tu, niestety, takiej Kanady nie było, proę pana. Dolarka wymienić nie ma na co. Kurs fatalny. Pęczek pietruchy pięć patoli, przeliczając na nasze. Kobita miała nad czym główkować. Nie była przyzwyczajona do takiego ostrego oszczędzania i centusiowego podejścia do sprawy. W Polsce nikt nie myśli o przyszłości. Raz się żyje, kurza stopa. Co waszmość posiadasz, to zjadasz. A tu mortgage i kiszka z wodą. Praca dla dzieci. Ta wizja nie bardzo jej pasowała. Kobitka była bardziej rozrywkowa i lubiła się zabawić. Przez te trzy latka słomianego wdowieństwa przyzwyczaiła się do pewnego luzu i bluzu. Teatr, dancing, opera. A tu cholera nic. Tylko domek i Romek, proę pana. Wściku można dostać. High life o krok, a z cudownych owoców korzystać nie sposób, bo pieniążków niet. Mąż bidulek na dorobku. Ciężko tyra na raty. Justyna zamknięta w domku jak w klatce poczuła się jak lwica. Zaczęła pokazywać ząbki. Na pochyłe drzewko kozy skaczą. Kalina smutno potrząsała koralami i klarowała mężowi: „Sprowadziłeś mnie i co? Muszę żyć jak w Mławie!" Roman, mimo że ślepiec, też powoli zaczął przeglądać na oczy. Wytęskniona Justyna przestała mu się jawić jako anielica... „A ty czegoś się spodziewała? Marmurów, palmy, wodotrysków?! - zdenerwował się. - Ciesz się, że mamy własny dom! We Wrocławiu i tego nie miałaś! Mieszkałaś u starych!" Justynę to mało pocieszało. Była z tych kobitek, co nawet na baby-sitter własnych dzieci się nie nadają. Są takie wyrodki przy odrobinie szczęścia. Roman był takim szczęściarzem, kurza dola. Natura ludzka przy tym dziwna jest, panie Marianku, 347 zawsze tęskni za tym, czego nie ma. Przedtem Romek wariował w pustych ścianach i chciał się wieszać, teraz, jak mu się domek zagęścił, dostawał kota z nadmiaru ludzi. „Nie mam chwili spokoju! - nadawał. - Wracam z roboty, to bachory skaczą mi po głowie! Kalina usmarkana biega, jak małpa wdrapując się na każdy mebel, w domu nic nie zrobione, a Justyna leży rozwalona na sofie i twierdzi, że ma ciężką migrenę. Niczego nie tknie, hrabina. Czeka na mnie. Nie uważasz, że to przesada?!" - skarżył się żałośnie. „Sam wybrałeś to danie, Romanie - przypomniałem mu dyskretnie. - I teraz nie narzekaj na klops..." To wszystko jednak małe piwo, panie Marianku, w porównaniu z tym, co nastąpiło potem. Justynka miała dla niego dużo lepszą bombę. W niedługim czasie po przyjeździe oświadczyła mianowicie, że jest w błogosławionym stanie i spodziewa się potomka. Roman lekko oniemiał. Nie liczył bowiem na taki strzał. W pierwszym odruchu serca wziął to na swoje konto, chociaż szybki rezultat go trochę zdziwił. Mimo że miał o sobie dobre zdanie, nie spodziewał się, że w takim tempie zmacha rekina. Chłopak zaczął główkować i coraz więcej faktów go niepokoiło. Małżonka szła w zaparte i z ogniem w oczach twierdziła, że produkt jest jego. Po dwóch miesiącach jednakowoż, jakbyś pan nie liczył, panie Marianku, wszystko nie zgadzało się w czasie. Albo brzuch był za duży, albo miesiące nie te. Brutalnie mówiąc, szykował się kanadyjski wcześniak z dużym polskim wyprzedzeniem. Trudno było bronić straconej pozycji przy tak zaawansowanym stanie rzeczy. I Justyna wreszcie się przyznała. Roman dostał szału. Takiego prezentu się nie spodziewał. Mimo że był dżentelmenem, chwycił żonę za kudły i potrząsnął jak drzewkiem. Doszłoby do ostrego zwarcia, jak w przypadku słynnego Kirby Inwooda1 1 Pan Zdzich nawiązuje do słynnej historii przemysłowca kanadyjskiego, który w 1985 roku ożenił się w Kijowie z Rosjanką i miał z nią dziecko. Inwood, podobnie jak Kalina, starał się wyciągnąć żonę z dzieckiem ze Związku Radzieckiego. Starania oparły się o KGB i rząd kanadyjski. Wreszcie po 2 latach dyplomatycznych starań pani Inwood z synem wylądowała na lotnisku w Toronto. Całą historię traktowano w Kanadzie jako zwycięstwo wolności nad przemocą- 348 b i jego sprowadzonej z ZSRR ruskiej żony Tani Sidorowej, gdybym przypadkowo nie wtargnął na miejsce akcji i nie powstrzymał desperata. Roman czuł się słusznie oszukany i bluzgał na żonę najgorszymi słowami. Starał się nie mniej ofiarnie niż Inwood wyrwać ją z bloku i oto jaka spotkała go nagroda!? Do tego, w przeciwieństwie do kanadyjskiego biznesmena, nie mógł się nawet pochwalić własnym Misza. Wcale nie był pewien bowiem, czy ten niecny zdrajca, który go tak w kraju podszedł, jest na tyle biegły w sztuce, żeby mu zmachać syna? Mógł mu równie dobrze ofiarować trzecią córeczkę. Na wszelką interwencję było za późno, zresztą Romek, jako chłopak wierzący i przykładny katolik, nigdy by się na to nie zdobył. Dziecko przecież nie było winne, że żona okazała się perfidna, nie? - No dobrze, ale dlaczego ta Justyna tak zwlekała z przyjazdem, skoro chciała wszystko ukryć? - zdziwiłem się. - Spytaj pan jej - odparł pan Zdzich. - Kobita istota nieznana, proę pana. Może liczyła na tamtego? Nie dowiesz się pan. Najgorsze, że Roman z nią został, a ona mu jeszcze ciosała koły na łbie. - Przynajmniej urodziła mu syna? - zapytałem. - O, tak - potwierdził pan Zdzich. - Cztery kilo rekin. Przenoszony, kurza rasa. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - zaśmiałem się. - No właśnie. Udany eksport z Polski. Nazywa się Darek ten podarek. I ma już roczek. Bardzo ładny gnój. Cały Romek, jak twierdzą wszyscy, którzy nie znają prawdziwego ojca. A nikt nie zna poza panem i mną. Więc nie wygadaj się pan, na miły Bóg, bo Romkowi byłoby przykro. Sam uwierzył, że Darek jest jego synem i dumny jest ze swojej roboty. Dowiódł, że Kalina, co prawda damskie drzewko, ale o silnym męskim pniu... W 8 dni po przybyciu pani Inwood do Kanady wybuchł skandal. Kirby Inwood pobił żonę i syna Misze. Ofiara małżeńskiej awantury zwróciła się o ochronę do policji kanadyjskiej. Wkrótce odbył się proces. Inwood został skazany. Mimo tak smutnych doświadczeń Sidorowa oświadczyła, że nie wraca do ZSRR i ze w Kanadzie bardzo jej się podoba. Rzeczywiście mogło jej się Podobać, tym bardziej że już w drugim dniu procesu zaproponowano jej odsprzedanie, za niezłą sumę, praw filmowych tej historii. 349 11 PMN ZDZICH_______ W SŁUŻBIE DZIECKU - Wchodzimy w szczyt przedświąteczny, proę pana, i dla człowieka obarczonego rodzinką zaczyna się godzina próby. Pełna mobilizacja. Panu to dobrze. Kawaler! Do tego cacanek taki jak Marianek? Każdy go przygarnie na Gwiazdkę. A ja muszę tę Gwiazdkę organizować - rzekł pan Zdzich szukając zrozumienia w moim kawalerskim oku. - Teściówka ze starej łódzkiej szkoły do Świąt startuje z miesięcznym wyprzedzeniem i trudno jej przetłumaczyć, żeby przeszła na tutejsze standardy. Szyby muszą być wymyte, firany przeprane, mieszkanko wypucowane na glanc. Spiżarka fuli. Tylko kolorowe lampki świecą w oknie jak w Eaton's Centrę. Jedynie ten tutejszy zwyczaj przypadł jej do gustu. „I co mama tak gna!? Do Bożego Narodzenia daleko!" „Ja tam wolę zawczasu. Na łap-cap to nie robota, Zdzisiu" -i dawaj wciskać mi kolejną listę zapotrzebowań. „Po kiego grzyba tak chomikować!? Mąki mamusi w sklepie nie zabraknie. Nawet w Wigilię dostanie" - zapewniałem ją. „Tak mówisz, Zdzisiu, a w zeszłym roku ciasto przez ciebie popsułam" - skarżyła się. „No, rzeczywiście - przyznałem. - Mak był do maku w tym Health Storę. Makowcowi na zdrowie nie wyszedł. Jeść się nie dało..." „A, widzisz - ucieszyła się teściówka. - Gdybyś mnie wcześniej posłuchał i kupił mak na Kensingtonie, takiej rzeczy by nie było. Ten mak od razu wydał mi się podejrzany. Taki 350 dziwny, rudawy. Zupełnie inny niż nasz. Ale tyś mnie przekonał." I masz babo placek. Zawsze moja wina, kurza stopa. Po tym makowym zwycięstwie jasne, panie Marianku, że front robót świątecznych ruszył z kopyta. Musiałem jak w Polsce z góry zabezpieczyć towar. Zadbać o odpowiednie śledzie-szmalcówki, żywego karpia, zakręcić się koło szynki z kością do gotowania, bo innej moja teściówka na Święta nie uznaje. Zbędne mówić, proę pana, że i choinkę muszę zawczasu przy-targać. I to oczywiście jodłę, bo świerk przez komisję nie przejdzie. Łatwo się sypie, jak panu wiadomo. Jest insza inszość, że i ja sztucznej choinki nie uznaję. Plastikowy junk1 absolutnie mi nie pasuje. Święta muszą pachnieć. Bez tego nie ma Bożego Narodzenia. Oprócz posadki zaopatrzeniowca, proę pana, podłapałem i drugi job. Rodzinka przypomniała sobie mianowicie, że jestem łącznościowcem i zatrudniła mnie na etacie świątecznego wypełniacza kartek. Kto ten syf wymyślił, niech mu Pam Bóg wybaczy, jak mówią w Krakowie. Już nie mówię o kosztach, w które się człowiek wpędza. Jedna kartka plus znaczek - dwa dole. Jak byś pan nie liczył. A adresatów od groma. Każdemu raz na rok wypada powinszować. Listy do Polski to jeszcze można pchnąć okazją, naszym kochanym „Lotem" („Lotem" bliżej), ale do innych krajów świata to już trzeba było swoje na poczcie odstać. A poczta kanadyjska to wie pan? Oprócz Immigration Office placówka wiodąca. Jakby nią nasze orły kierowały. Kolejka jak wąż strumyka, a okienko się zamyka. Urzędnik idzie na kawkę. Ale co pan zrobisz? Trzeba się poświęcić dla dobra bliźniego. Od tych pozdrowień łeb mnie boli. Robota bez końca. Już się wydaje, że wszystkich zaliczyłem, a tu przychodzi kartka od kogoś, kogo pominąłem i dawaj znów mu odpisywać. Do tego nie chwaląc się, panie Marianku, ja ludzi lekko rozpuściłem. Każdy spodziewa się po mnie rac humoru i oryginalnej strofy. Byle banałem ich nie. opędzę. Muszę więc główkować. Dla każdego coś innego. Szlachectwo zobowiązuje. Świra można dostać. Czasem w rozpaczy myślę, żeby wszyst- 1 Rupieć, szmelc. 351 kich jednym druczkiem opędzlować. I podpisik, kurza melodia. Jakąś zgrabną formułkę opracować w rodzaju: Mało zmartwień, duże konto, kupę szczęścia Zdzich z Toronto! Ludzie by się jednak obrazili. Powiedzieliby, że mi się we łbie przewróciło na tej emigracji i zachowuję się jak ambasador. Trzeba więc ręcznie haftować. Na tej pracy pocztowca się nie kończy, nie myśl pan. Pozostaje jeszcze służba dziecku. Sewek listę zamówień do Santa Claus wystawił potężną, do tego jako patriota polski absolutnie nie zrezygnował ze Świętego Mikołaja. Gdyby Dziadek Mróz nie rozpłynął się w odwilży, proę pana, to i jemu by nie podarował. Chytry na te prezenty strasznie. Ponieważ takich chytrusów jak mój Sewek jest więcej, nie on jeden, rekin, taki drapieżny, ktoś mądry wpadł na pomysł, żeby urządzić wspólne Mikołajki dla polskich dzieci, taką małą reki-nadę, proę pana. Pomysł jak pomysł, gorzej, że mnie postanowili rzucić na pożarcie. Zaproponowano mi bowiem zaszczytną rolę Mikołaja. Takie to już moje szczęście, panie Marianku. Jak nie trupa, to świętego przychodzi mi grać. Zwykłych ról jakoś mi nikt nie daje. Broniłem się przed tym pomysłem strasznie, ale wszyscy mnie zakrzyczeli apelując do mego ojcowskiego serca: „Zrób to dla dzieci, Zdzisiu! Poświęć się!" Okay, przystałem wreszcie. Czego się nie robi dla przyszłości narodu. Wypożyczyliśmy więc strój, przyprawiłem sobie wąsy, namalowałem poliki, nasunąłem na łeb czapę i stukając groźnie pastorałem, wtargnąłem na salę. Pisk na mój widok podniósł się straszny. Wrażenie zrobił nie tyle mój strój, ile ogromny wór, który targałem na plechach. On wzbudzał najwięcej namiętności. Ja jednak nie myślałem o szybkim rozładunku towaru i postanowiłem dziatwę nieco przetrzymać. Niech się trochę pomęczą. Za łatwo by miały w życiu. Najpierw więc obrzuciłem je srogim wzrokiem i stukając groźnie kosturem ryknąłem głosem niższym od krowy: „No jak tam, żuczki!? Wiecie wy przynajmniej, kto ja jestem!?" 352 Santa! Santa!"1 - wykrzyknęły zgodnie. tfo, żaden Santa. Santa dziś nie pracuje. Ma wolny dzień, jak nie wiecie, to ja sobie zaraz pójdę" - postawiłem sprawę na ostrzu noża i podciągnąłem wyżej worek. Ten mój gest, panie Marianku, wywołał słuszną falę protestów j Sewek, zdobywając się na odwagę, wyjąkał najgłośniej: „Ty jesteś... am... ty jesteś... am... Święty Nikołaj. I krzyjechałeś z polski. I krzywiozłeś nam prezenty. A lot of gifts!"2 ,Czy »a lot« to się jeszcze okaże" - powstrzymałem jego zapał i przystąpiłem do kolejnej rundy rozmów. Zrzuciłem wór z pleców i siadłem ciężko na krześle. Strój świętego był ciepły i zgrzałem się jak myszą. Do tego wąs mi się odklejał i musiałem go przytrzymywać ręką. Dziatki coraz bardziej okrążały wór i pożerały go wzrokiem. Wreszcie mój Sewek znów się popisał i wystękał namiętnie: „Prezent scę. Obiecałeś. Ja proszę! Święty słyszy!" „A twój tatuś nigdy ci nie daje?" - zapytałem go chytrze. „Nie. Moja tata mówi, że nie ma pieniędzy" - doniósł na mnie gładko, patrząc zgłodniałym okiem. Nie mogłem się dłużej pastwić nad miłą gromadką i przystąpiłem do dystrybucji dóbr. Radość była ogromna. Gdy po wypełnieniu szczytnie roli świętego wróciłem za jakiś czas w stroju prywatnym, panie Marianku, dzieci jeszcze nie mogły ochłonąć z wrażenia i pokazywały sobie prezenty. Podszedłem do Sewka i zapytałem: „No, jak Święty Mikołaj?" „Okay - odparł w roztargnieniu - ale Santa będzie lepszy. Obiecał mi komputer." I widzisz pan. Męcz się tu człowieku. U Ruchali jeden Dziadek Mróz zasuwa i nikt nie podgrymasza. A tu rekin ma dwóch świętych do wyboru i jeszcze mu mało. Trzeciego chciałby z worem. I jak tu ludziom dać pluralizm, powiedz pan? Jak w każdym z nas od dziecka taka chytra natura, kurza gwiazdka. Święty. Mnóstwo prezentów. Zdzich w Kanadzie RfTlN ZDZICH O JOZJU ZE LWOWA - Listopad dla Polaków niebezpieczna pora. Na szczęście mamy ją z głowy. I moje imieninki również - westchnął pan Zdzich i wymownie łypnął na mnie. Dopiero teraz się połapałem i zrobiło mi się łyso. Zacząłem się gęsto tłumaczyć. - Sorry, panie Zdzichu. Na śmierć zapomniałem. Najlepsze życzenia! - Thankyou. Od pana przyjmę nawet spóźnione. Wiem, że mi pan dobrze życzysz, kurza twarz. Nie po to wszystko powiedziałem. Tu o imieninkach i tak nikt nie pamięta, a sam ich nie obchodzę, proę pana, chyba że jakaś przyjazna dusza zadzwoni i sobie o mnie przypomni, no to wtedy chętnie zapraszam do domku. Zawsze miło. Stół na tę okazję jest gotów. Teściówki tort grzecznie czeka, który Sewek zresztą z mety napoczyna. Wielki spec od tej roboty. A mówię o tych imieninkach dlatego, że w tym smutnym, listopadowym dniu miałem sporą radochę, proę pana. Zadzwonił do mnie mianowicie przedstawiciel starej Pulonii naszej, imć pan Cezary Pyzel z Kułomyi, i osobiście złożył życzenia: „Nu, panie Zdzisju, sierce. Szczęsliwoscji, pomyslnoscji, zdrowia. Pożytku z Siewka. I trochu tych szwajnerów, dularków, znaczy sję. Nigdy nie za wadź j i, panie dzjejku." Podziękowałem dziadkowi z głębi sierca, bo mnie zgred autentycznie wzruszył. Ilekroć słyszę tę jego zaciągającą mowę, proę pana, tu w Toronto, zawsze mi się cieplej na duszy robi. Nie wiem dlaczego. 354 Zaprosiłem go też na skromne party. Pan Cezary jednak zaczął się sumitować: „Rada by dusza do raju, panie Zdzisju, tylko tyż mam goscja. Kulega nagli przyjechał do mni. Nie uchodzji zostawiać sirotę." „To z kulegą przychodźcie. Co za problem!?" - zarządziłem z mety. Pan wie, że ja nikogo za próg nie wyrzucam. Szlachectwo zobowiązuje, kurza róża. Szczególnie w dniu imienin! Panu Cezaremu nie trzeba było dwa razy powtarzać, proę pana, zawsze jak na skrzydłach rwał do mojego domku, nie tyle z miłości do mnie, co do teściówki, której był wiernym adoratorem. Tym razem też nie zawiódł. Nie minął mały kwadransik i zameldował się z kulegą: „My dwa. Aba cwaj! Jak Szczepcio z Tońciem! - przedstawił przyjaciela. -Z czarnym Józjem znamy sję od migdała. Z maleńkoscji." „A czarny Józju dlatego, że był jeszcze biały. Bobeszku Józju. Pamiętasz, Czaruś!?" - przypomniał czarny Józju, który teraz był biały jak gołąb, proę pana, i czerń mu tylko w nazwie została. „Wspominać będziemy przy stole. Prosimy do środka!'' - przerwała teściówka wielce rada z tej wizyty. Przybycie bowiem dwóch kawalierów sprawiło, że stała się nagle najmłodsza w tym gronie seniorów, niemal młódka. Rozkwitła więc jak róża i z wrażenia dostała pąsów. Pan Cezary ucałował „złocjutkie rączusje" i odpowiednio zareklamował sztukę kulinarną „kuchanej pani Jadzji" przed swoim kulegą. Panowie uszanowali mnie drobnymi suwenirami, kurza melodia, i nawet Sewek z racji imienin ojca zgarnął swoje: „Takiej bumboniery nie jadłeś, kotuś - wyjaśniał pan Cezary. - Józik przywiózł ją dla mni, a ja sję z tobu podzjelił." Sewek, rzecz jasna, szybko ją rozpakował. Na okładce pudełka szczerzyła kły kołchoźnica w stroju ludowym, z długim, jasnym warkoczem i różą we włosach. W tle szumiały łany zbóż. Napis był po rusku i po angielsku. - Madę in Kacapia. Towar wyraźnie przeznaczony na eksport, panie Marianku, Pytanko tylko, jakim cudem zjawił się u mnie i to jak raz w dniu imienin? Odpowiedź jest prosta. Przywiózł go osobiście czarny Józju ze Lwowa, w którym mieszka. Miałem więc niecodziennego gościa, proę pana. Przedstawiciela Pulonii na- 23- 355 szej, ale z ZSRR, Sir. I to w Kanadzie. Przyznasz pan, że to duży strzał. - I jak go puścili? - zdziwiłem się. - To cała story - odparł pan Zdzich. -1 musiałbym panu długo nawijać, kurza stopa. W krótkich żołnierskich słowach brzmi to mniej więcej tak. Józik z panem Cezarym byli kumplami jeszcze ze szkółki w Kułomyi. Potem chodzili razem do gimnazjum we Lwowie, gdzie rodzice Józja się przenieśli, a pan Cezary mieszkał u nich na stancji. Po maturze pan Cezary wrócił do Kołomyi i pracował w sklepie swojego ojca, a czarny Józju wstąpił na uniwerek Jana Kazimierza, gdzie chodził na prawo. Papugą chciał zostać. A tu wojna, proę pana. Pan Cezary miał blisko do granicy i gdy Ruchale wbili nam nóż w plecy, dał dyla przez most na Czeremoszu, natomiast czarny Józju nie miał takiego fartu. Po zdobyciu Lwowa został w mieście. Zgarnęli go z rodziną. Jego ojciec robił w magistracie, Józju prawnik - więc w pierwszej kolejności pasowali do wagonu. Z całej rodziny tylko najmłodszy brat uniknął wywózki i zaraz po wojnie wybył na Zachód. Czarny Józju zaś wylądował aż pod kołem biegunowym w słynnej Kołymce. Tam ocalał udając lekarza. Wszystko przypadek, proę pana. Na tej Kołymce przetrwał wojnę i nawet nie słyszał o armii Andersa, a potem Berlinga. Zamrozili go fest towarzysze. To co nawijał z łagru, wystarczy za niezły horror. Ludzie marli jak muchy. Po splunięciu poznawali, ile stopni mrozu na dworze. Jak ślina zamarzała w locie, proę pana, to oznaczało, że było koło minus pięćdziesiąt. Wyobrażasz pan sobie?! W tych warunkach pracować? Bez żarcia, ciepłych ciuchów, butów? Zgroza. Sam mróz zabijał. Nie trzeba było żadnych pieców. Ruchale to chytrzej rozwiązali. Naturalnie. Sama matka natura ludzi wykańczała. Czyste powietrze. Nie trzeba było gazu. - I po tej Kołymie nie udało mu się wrócić do Polski - przerwałem zainteresowany dalszym losem czarnego Józja. - Mówisz pan jak dziecko - skarcił mnie pan Zdzich. - Ten, co nie zdążył się załapać na czas w ramach amnestii, tak łatwo z objęć przyjaciół się nie wyrwał. Czarny Józju spóźnił się na reemigrację gomułkowską w 57 i potem był klops. 356 Po latach dotarł do rodzinnego Lwowa i tam osiadł. Założył rodzinkę. Przypadkowo odnalazł go brat z Kanady, który cały czas brał go za zmarłego. Długo nie mogli się zobaczyć, bo jeden bał się przyjechać, a drugi nie mógł wyjechać. Pisali tylko do siebie. Wreszcie na starość w ramach pieriestrojki Józju otrzymał łaskawie zgodę i przyjechał, ale tylko sam. Żona z dziećmi została we Lwowie. Zastaw musi być. Tak daleko zmiany nie sięgają, kurza stopa. I po pięćdziesięciu latach, panie Marianku, rodzeni bracia mogli się wreszcie spotkać. Wyobrażasz pan sobie!? Pół wieku musiało minąć zanim bramy raju trochę się uchyliły. Masz pan najlepszy przykład ceny, jaką płacimy za Jałtę. Józju powiedziałby dużo więcej gdyby nie teściówka, która słuchać nie może o wojnie. „Człowiek uciekł aż do Kanady, a wy tu znów o obozach, okupacji, wywózkach. Przeokropność świata..." - użalała się. „Taż nie da sję, pani Jadzju. Człek nie z ksjężyca zjawił sję" -tłumaczył jej łagodnie pan Cezary. „No, dobrze. Ale ja słyszałam, że Lwów to najweselsze miasto, a wy tu smucicie. I to na imieninach zięcia" - wzięła ich pod włos, proę pana. Dziadkowie poderwali się jak młodzi. „Boże litosjerny! Ma racji kubita! - wykrzyknął czarny Józju. -Powinni my panu Zdzisjowi coś naszego zaśpiewać, co tylko we Lwowi, Czaruś. Najlepi u Bombacha - zaproponował i całkiem krzepkim głosem, jak na swoje latka, proę pana, zaintonował: U Bombacha fajna wiara wcina precli, cmi cygara. Oj ridiridi - ri, Cha! Cha! Ruchaj! Ruchaj! Och, ta joj! Wtedy ja, panie Marianku, żeby nie okazać się „sirotą" w tym chórze wujów, sięgnąłem po książeczkę Janusza Wasylkowskie-go z piosenkami lwowskiej ulicy, którą świeżo nabyłem w naszej księgarni „Związkowca", i już byłem dobry, kurza melodia. Nie musiałem kłapać na niemo jak karp, tylko najgłośniej z nich wszystkich ciągnąłem jak na Wałach Hetmańskich, proę pana, za głównego zapiewajłę pracując: 357 i Kto si z naszy wiary śmieji, naj gu nagła krew zaleji! A kto trzyma z nami sztamy, temu lepi jak u mamy! Oj, ridiridi-ri, Cha! Cha! Ruchaj! Ruchaj! Och, ta joj! Kiedy patrzyłem na poczerwieniałą twarz Józja, panie Marianku, to pomyślałem sobie, że on nie powinien się zwać czarny, ale pancerny. Taż gdzie pan znajdziesz takiego drugiego Józja, który wyrwał Ruchalom z Kołymki i śpiewa sobie wesoło w Toronto: „Ruchaj! Ruchaj! Ta joj!?" No, gdzie? Powiedz pan!? - Tylko we Lwowi - przyznałem zgodnie. - For surę - westchnął pan Zdzich i zgniótł w popielniczce swego papierosa. - Ostatni co tak Poloneza wodzi. I strzeże narodowych pamiątek tam na miejscu, żeby je do końca szlag nie trafił. Duża rzecz. Podarowałem mu oczywiście ten śpiewniczek. Nie mógł uwierzyć, że został wydany w Polsce. Oglądał z czcią jak książeczkę do nabożeństwa. Tam przecież nic takiego nie ma. O każde polskie słowo trzeba się bić. Trafi więc ta piosenka znów na lwowską ulicę, kurza melodia, tyle tylko, że przez Toronto, widzisz pan. Czasem i nasza Pulonia na coś się przyda. Chociaż w porównaniu z tamtą radziecką, proę pana, to tu jest luksus. Aksamit, można rzec. Tam naprawdę ludzie płacą życiem za tę polskość. I trwanie. Dlatego tak mi miło było gościć tego Józja. I przez chwilę trzymać z nim sztamy. A było naprawdę jak u mamy. Na durch, proę pana. Jedne z lepszych imieninek jakie miałem. Taż skarż mnie Bóg, jeśli zasuwam jura, panie Mańcju. ZDZICH O LORDZIE DŻEMIE - Niedawno Lolek Wolf, znany panu łazęga i myśliciel, zderzył mnie z dziwnym typem oficjalnie działającym pod ksywą Kuba Glab, ochrzczonym też przez Lolka Lordem Dżemem. Lolek wybitnie obkuty w literaturce lubi przyszywać ludziom łatki wzięte z wzorców wyczytanych w knigach. W ten sposób potwierdza prawdę sztuki, jak twierdzi. Tym razem wziął na kieł znaną powieść Lord Jim naszego wielkiego rodaka Conrada i lekką zmianą tytułu umoczył nieszczęsnego kolegę. Teraz nikt Kuby nie nazywa inaczej jak Lord Dżem. Ksywa ta zresztą pasuje do niego, jak ulał. Z czego żyje ten Lord, trudno dociec, fakt, że żegluje po świecie swobodnie. Żadnymi sękami się nie przejmuje i ufnie spogląda w przyszłość. Zawsze na luzie luz-bluz preferuje. Bajczarzem i farmazonistą jest przednim, czym mnie z mety ujął. Swój swego zawsze wyczuje, nie? - zaśmiał się pan Zdzich. - Tak wciska story, jak ja panu. Z kapelusza niejako. Nieziemski dar słowa, kurza mowa, ma... ten lord, aż bierze zazdrość. No, nic. Trzeba się z tym pogodzić. Niejeden Zdzich na świecie. Jest insza inszość, proę pana, że ja kocham te rajskie ptaszki. Ubarwiają tę naszą szarą ziemię. Na tle kojotów, nastawionych tylko na kucie forsy, błyszczą „kak diamienty". I chętnie je łowię do mojej kolekcji, żeby potem znów sprzedać z drugiej r?ki, widzisz pan. Teraz właśnie panu sprzedaję. Ten Lord Dżem ród swój wywodził z gniazd szlacheckich 1 sierdził, że jego dziadek Emil miał spory dwór pod Tarno- 359 wem. „Z zagonkiem kapusty - dodawał zawsze Lolek i mrugał do mnie dwuznacznie. - Kubie mylą się korzenie - szydzi} z niego dalej. - Jak się z Głąba robi Glaba trudno rżnąć nababa. Bardziej pasujesz do kapustki, Kubuś. Nie ma się co wypierać przodków..." Kuba Glab nic sobie nie robił z tych namioków twierdząc, że kiedyś rzeczywiście w nazwisku Głąbinowicz miał swojski rdzeń „głąb", ponieważ jednak był nie do wymówienia przez tubylców, musiał go uprościć. „I teraz jesteś Lord Dżem. Przetwór z buraka" - kończył za niego bezlitośnie Lolek Wolf. Jednakowoż Lord, panie Marianku, zachowywał w tym względzie iście angielską flegmę i przechodził nad tymi złośliwościami Lolka do porządku dziennego, puszczając je mimo uszu. Jak gdyby nigdy nic nawijał swoją story: „Jak teraz wyjdzie mi numer, panowie, to na dobre zniknę z horyzontu" - rzekł tajemniczo. „Gdzie masz zamiar wybyć?" - spytał obojętnie Lolek. „W świat. Wyruszam w rejs. Już go zaplanowałem" - oświadczył skromnie Lord i pogładził swą krótką, bosmańską bródkę. „Okay. To ja ruszam z tobą - rzucił szybko Lolek. Co prawda nie umiem pływać i jak fala zbytnio huśta, z mety haftuję, ale z tobą zaryzykuję." „Niby dlaczego?" - zainteresował się Kuba. „Albowiem ty nigdy nie odpłyniesz. Wszystko w sferze mitów. Dobrze brzmi przy kawce" - podsumował wszystko Lolek. „To się jeszcze okaże" - obruszył się Kuba i przystąpił do referowania planów ze wszystkimi detalami. Postawił serwetkę na sztorc, jakby to był żagiel i zaczął przesuwać po stole: „Imprezę planuję na rok bez zawijania do portu - oznajmił dumnie. - Podobnie jak Slocum czy Teliga popłynę dołem i wezmę z tej strony przylądek Horn. W ten sposób przyjdzie mi żeglować w samym sercu ryczących czterdziestek, panowie. Raz w życiu trzeba się jednak z nimi zmierzyć. Każdy rasowy żeglarz poddaje się takiej próbie. Albo rybka, albo pipka - to mówiąc przesunął dziarsko serwetkę wzdłuż talerza, który miał przedstawiać, proę pana, ten groźny przylądek. - I co wy na to?" - urwał badając, jakie zrobił wrażenie. 360 „Fine - mruknął Lolek. - Excellent idea1, Sir. Najpierw tylko trzeba mieć jacht. I zapas żarcia na cały rok. Nie będziesz przecież żebrał na oceanie, baranie." ,jSlo problem. Zaprowiantuję się tu w porcie. Z tym nie będzie kłopotów" - przeciął szybko Kuba Glab. „No, nie wiem - zgasił jego optymizm Lolek Wolf. - W mieście żyjesz z farmazonu, na pełnym morzu zaś nie będzie tak łatwo. Komu masz zamiar wciskać kit? Wielorybom? Z delfinami będziesz gwarzył? Chlebka ci nie dadzą..." Błękitne oczka żeglarza zblakły nieco, ale nie przestały marzyć. Spojrzał na nas ślepym wzrokiem, panie Marianku, i rzucił twardo: „Znajdą się tacy, którzy we mnie zainwestują. W końcu przypłynąłem tu jachtem i odpłynę. Wiem, że we mnie nie wierzysz, niemniej ja pożegluję. I to szybciej niż ci się wydaje" - rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu. „Daj ci Boże, kapitanie. Chociaż osobiście wątpię. Przyznaję." -upierał się przy swoim Lolek Wolf. Po krótkiej wymianie zdań, proę pana, nasz żeglarz zaczął się wiercić na stołku i powoli zbierać do wyjścia. „Dokąd pędzisz? Jacht nie ucieknie" - powstrzymywał go lekko Lolek. „Jacht nie - zgodził się Kuba - ale w ciurmie lepiej być na czas." „W jakiej ciurmie!?" - zdziwił się Lolek. „W więzieniu. Dzisiejszy weekend spędzam w kiblu. Na państwowym chlebku" - oświadczył chłodno Lord Dżem wyraźnie zadowolony z wrażenia jakie zrobił. „Okradłeś kogoś?" - spytał Lolek po chwili. „No wiesz. Takie figle dobre dla motłochu. Nie posądzasz mnie chyba o to" - zmierzył Lolka lordowskim wzrokiem. „No, nie - potwierdził Lolek - chociaż z tobą nigdy nic nie wiadomo. Trudno przewidzieć, co ci strzeli do łba. Coś więc zmalował? Przyznaj się?" „Drobiazg. Po prostu odsiaduję zaległe mandaty samochodowe. Uzbierało się tego trochę i tutejsi biurokraci nękają mnie wezwaniami. Ponieważ istnieje możliwość zamiany czeku na Świetny pomysł. 361 więzienie, decyduję się zawsze na odsiadkę. Bardziej się kalkuluje-na dowód prawdy Kuba wyciągnął wezwanie płatnicze. - Tę sumkę zamienią mi na trzy dni. Zawsze zgłaszam się na weekend. Jeden dzień z góry odliczają mi za dobre sprawowanie. W niedzielę służba więzienna nie chce sobie zawracać mną głowy, więc już w sobotę wieczór puszczają mnie do domku. Deal więc się opłaca, uważam. Za jeden dzień sześćdziesiąt dolców..." „No, rzeczywiście. Dniówka całkiem niezła" - przyznał Lolek. „Do tego żadnej pracy. Oddaję sznurowadła i pasek, biorę książeczki z biblioteki i cześć. Czas na lekturze miło leci." „Oczywiście bierzesz książki z dziedziny żeglarstwa. Przygotowujesz się do niebezpiecznego rejsu dookoła świata w tej ciurmie" - kpił z niego Lolek. „Jasne - odparł Lord Dżem bez mrugnięcia powieką. Po chwili wstał od stolika i z rozmachem zarzucił plecak na ramię. -Najlepszego, panowie" - rzucił na zakończenie. „Miłej odsiadki, stary" - nie darował sobie Lolek. Kuba serdecznie wyciągnął do mnie rękę: ,JSIice to meetyou"1 -powiedział. „Mnie też, Mr Glab. Dużo wody pod kilem, kurza stopa" -krzyknąłem za nim, ale dzielny kapitan już nie słyszał, oddalając się szybko chwiejnym, marynarskim krokiem. Lolek z politowaniem pokiwał głową: „Na razie wielkie plany skończyły się na kiblu, ale Lord Dżem się tym nie przejmuje. Dalej snuje swoje morskie opowieści. Nawet ciurma go nie odstrasza - Lolek westchnął i rzucił okiem na leżący rachunek. Opiewał na dwadzieścia pięć doli. - A za swoje dwa piwka i parówę nie zapłacił, lord. Taki drobiazg zostawia nam, szczurom lądowym w spadku" - wtrącił z przekąsem. „Odsiedział swoje z nami, Lolek - zauważyłem. -Nawinął story i uznał, że tyle mniej więcej była warta opowieść o przylądku Horn i ryczących czterdziestkach" - wziąłem w obronę dzielnego kapitana, który, co prawda, nie miał jeszcze jachtu, kurza melodia, ale z równym honorem co bohater Conrada udawał się na miejsce swego odosobnienia. 1 Miło mi było cię spotkać. 362 A ZDZICH O MIARKOWANIU - Czas szybko leci, panie Marianku, i ledwie się obejrzeliśmy, już przegadaliśmy dwa latka, kurza chatka. To znaczy ja gadałem, a pan żeś słuchał. Tak by to trzeba było ująć -podsumował naszą znajomość pan Zdzich poprawiając bujną fryzurę. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparłem szybko. -Dzięki panu poznałem kupę ludzi, których bym nigdy nie poznał. Prawdę mówiąc, nie widziałem ich na oczy, ale w pana ustach jawili się jak żywi. To wielkie szczęście tak opanować gawędę... - Jak kura grzędę - przerwał mi zręcznym rymem pan Zdzich. -Nawet pasuje ta kurza metaforma. Ziarnko do ziarnka aż zbierze się miarka. Zbierałem te okruszki rzeczywistości, proę pana, i karmiłem pana, jak mogłem. Chociaż nie jest to łatwy deal tak znosić jajeczko z wciąż nową bajeczką. Tym bardziej że ja weteranem wojny nie jestem, ani nawet synem pułku, kurza stopa, i sam wielkiego kapitału bohaterskich przeżyć nie mam. Musiałem więc z drugiej ręki kombinować, komuś innemu coś ukraść, żeby panu następnie sprzedać. Pan jednak okazałeś się wdzięczny kupiec, łasy na ten towar jajczarsko-bajczarski, za co ja teraz panu winienem great thank you. Przy takiej collaboration1 rozwinąłem się bardzo. _________ 1 Współpraca. 363 Te nasze wzajemne podziękowania rocznicowe przerwał krzyk Sewka, który wpadł do pokoju i zaczął się drzeć jak sowa: - Na łyżwy scę! Obiecałeś! Skating! Skating!1 - Stul pysk! -natarł na niego ostro pan Zdzich. -Nie widzisz, że z wujkiem rozmawiamy!? Ile razy ci mówię! Nie wolno przerywać starszym. Nie można nauczyć gnoja manier. - Ale dziadek Radka czeka! - ryczał dalej Sewek nic się nie przejmując uwagą ojca. - Okay. Wait a moment - przeprosił mnie na chwilę pan Zdzich. - Wyprawię tylko rekina na ślizgawkę i zaraz wracam. Inczej zamorduje drań. Pan Zdzich zniknął z pokoju, po czym zjawił się z dużą ulgą na twarzy. - AU right. Wszystko gra. Spławiłem go. Ten dziadek Radka to rzeczywiście zbawienie. Wielki ciężar zdjął mi z pleców. Jest tu wizytorem do opieki nad bachorem. Sąsiad w ramach emergency sprowadził go do swojego wyrodka, a przy okazji i ja skorzystałem. Dziadek z Pińczowa rodem, pierwszy raz w Kanadzie, proę pana, z mety wziął ich do galopu. Szybko naprawił błędy i wypaczenia ciężką gospodarską ręką. Żaden gnój mu nie podskoczy. Jak konie przy dyszlu chodzą. A kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, to się za głowę złapałem. Dziadek kościany, ledwie nogami włóczy. Sam wymaga emergency. O lasce kuśtyka, gdzież mu do dzieci? Gotów przy tej robocie kitę odwalić. Jednak się pomyliłem. Rzecz nie w chodzie, lecz w metodzie, panie Marianku. Dziadek po prostu miał sposób. Chłopskie podejście, proę pana. Nie przejmował się. Stara pińczowska szkoła. Twardo chwycił cugle i ujarzmił bydlaka. Radek chodzi jak w cyrku niedźwiadek. Ani zipnie. A wyjątkowo był wredny gnom. Złośliwy jak karzeł. Nic sobie z krzyków starych nie robił. Jęzor wywalił i cześć. Ojciec mu często dołożył, bicie jednak też nic nie skutkowało. Przyjechał dziadek i nagle pełna przemiana. Nawet ręki nie podniósł. Wystarczy tylko, że bąknie: „Radek! Miarkuj się, dziecko." I Radek z mety miarkuje się. Przestaje kopać i patrzy w dziadka jak w tęczę. 1 Na łyżwy! Na łyżwy! 364 Na czym ten cud polega, nie wiem. Dawniej niechętnie puszczałem Sewka do Radka, bo po każdej wizycie robił się z niego małpolud, naśladował we wszystkim swego idola, ale teraz chętnie korzystam ze szkoły dziadka. Sam u niego staram się uczyć. Czasem oczom nie wierzę. „Jak pan to robisz, panie Ignacy, że oni są aż tacy cacy?" - pytam starca. „A jacy cacy! Gdzież tam, panie! - obrusza się sędziwiec. - Za moich czasów to było cacy. Rygor. Dziecka ojcom nie brykały. Rodzic to był rodzic. Święta rzecz. My z bratem, panie, ojca w mankiet całowalim. Tak jest. Gdybym ja sobie pozwolił względem ojca jak te smarki tutaj, to żywy bym nie wyszedł. Możesz być pan pewien. Na śmierć by mnie zatłukł i miałby rację. Poszanowanie bowiem starszych musi być. Na tym świat stoi. Inaczej nie ma nic. Cygaństwo i pajdokracja. Do niczego nie podobne. Tak jak tu. Cudują, trzęsą się nad tymi dzieckami, aby tylko w nerwicę nie wpadły. A Bogać tam! Ja tam prany byłem regularnie i nerwicy nie dostał. Wszystko chore. Chore, panie szanowny. Radek miarkuj się. Miarkuj się, dziecko!" -pogroził chłopcu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z mety stawał się grzeczny. Magiczna tresura, kurza rura. - Odbiegliśmy jednak od tematu, panie Zdzichu - przypomniałem. - Obiecał pan na nasze dwulecie znieść nowe jajeczko. Z jakąś ciekawą bajeczką. - Bajka o dziadku panu nie odpowiada? - Nie za bardzo - odparłem szczerze. - Znałem lepsze. Choćby o dziadku Mazurku. Jeśli koniecznie mamy się trzymać dziadka. - Rozumiem - mruknął po chwili pan Zdzich. - Znaczy Mazurek i Mazurkowa lepiej wypadli od dziadka z Pińczowa? - Bez wątpienia - odparłem prędko. Zapanowało dłuższe milczenie po czym pan Zdzich rzucił miękkim głosem: - Może i racja. Tylko, widzisz pan, ja tego dziadka nie na darmo sprowadziłem. Muszę się panu bowiem przyznać, że on nie tylko Radka uformował. Mnie również. ~ W jaki sposób? - zdziwiłem się. ~ Normalnie. Przywołał mnie do porządku. Za bardzo się rozbujałem w tym Toronto, proę pana. Dziadek podniósł lagę, 365 wskazał za ocean i powiedział: „Miarkuj się, dziecko. Miarkuj. Dość ględzenia. W Pińczowie dnieje." I postanowiłem zrobić przerwę. Tak zwany break, panie Marianku. - Na jak długo? - To się okaże. W życiu dżentelmena nigdy nic nie wiadomo -odrzekł wykrętnie pan Zdzich. - Czy mam przez to rozumieć, że się więcej nie spotkamy? -zapytałem. - Spotkać to się pewnie spotkamy, ale czy pogadamy? Kto sobie może pozwolić na taki luksus? - Tylko pan Zdzich! - powiedziałem. - Ja też muszę dorównywać kroku. Nie ma róży bez kolców. Zna to Polak, co chce dolców - zacytował swoje popularne powiedzenie. - A na razie nie dosmucajmy się, panie Marianku, i złóżmy sobie przykładnie życzenia. Do Siego Roku i Happy New Year, Sir! - Abyśmy go znów szczęśliwie przegadali! - dorzuciłem. - O, no, panie szanowny. W żadnym wypadku. Trza się miarkować. Co za dużo to niezdrowo - zaprotestował pan Zdzich starczym głosem dziadka Radka. - Ja jednak liczę na kupę gadania. Bez umiarkowania. Niech nawet w Pińczowie dnieje! - wykrzyknąłem. I z tą nadzieją pożegnaliśmy się na dobre. N ZDZICH_______ UJAWNIA PANA MARIANKA Kiedy zwierzyłem się panu Zdzichowi z mego pobytu w Polsce i przedstawiłem dalszy los naszych spotkań w Warszawie, ujawniając po drodze pełną prawdę o sobie, westchnął ciężko i podsumował: - To niezłe jajo węża. Congratulation. Za głupka znaczy robiłem... - Jakiego głupka? - zaprotestowałem. - Jakiego? Radomskiego - uciął krótko. - Radomski bowiem mnie w konia zrobił. Taka jest, bynajmniej, prawda, proę pana. Nie wiedziałem, czy pan Zdzich mnie z kolei nie podpuszcza, lubił takie numery, ale sądząc z miny wyglądało, że mówi poważnie. Przez chwilę milczał po czym rozszerzył swoje zarzuty. - To ja pana jak ojca, serce przed panem odkryłem, a pan mnie tak wrednie podszedł. Nieładnie. Ale wiadomo. Spotkasz rodaka już draka. Naiwniak jestem. Możesz się pan śmiać. Możesz się pan śmiać, panie Marianku - przerwał na moment poczem przypominając sobie moje właściwe imię wykrzyknął: - Tfu! Co za Marianek! Literat z pana. Artysta! - ostatnie słowa przeciągnął z przesadą. - Obaj żeśmy artyści. Bajczarze-farmazoniści - próbowałem załagodzić spór jego własnym cytatem. Ale pan Zdzich się nie dał i jakby urażony tym porównaniem zaprotestował: - Chwileczkę, Sir! Jest różnica, proę pana! Ja za frajer nawijam, free spicz oferując, a pan za pieniążki. Wnet do kasy się pchasz. I honorarium sobie winszujesz. 367 - Tego nie ukrywałem - wtrąciłem. - Wiedział pan, że w „Związkowcu" drukuję. Proponowałem nawet fifty-j"if'ty. - Okay, okay. „Związkowiec" no problem. Wiedziałem, że pan tam grasujesz, żerując na mnie jak weszka. Nawet stałą winietkę pan sobie fundnął. Jakaś menda w rozkroku stoi i nie wie czy kucnąć. O to nie będziemy się bić - pan Zdzich z pogardą machnął ręką. - „Związkowiec" to insza inszość. Społecznie rzecz potraktowałem. I zlitowałem się nad panem, widzisz pan. Taka jest prawda. Pomyślałem sobie: stara chłopina, gapowata, miejsca w tej Kanadzie nie może sobie znaleźć. Jobless1. Do tego sympatycha. Tekst spija mi z ust jak słowo Boże, notując jak w szkole. To też mnie ujęło, proę pana. Więc niby czemu nie pomóc? Nie ubędzie Szczawińskiemu, jak da chlebka Radomskiemu. Niech się cieszy, kurza kicha, z dobrych żartów pana Zdzicha. A wraz z nim Pulonia nasza. Tymczasem co się okazuje? Pod tą ksywą fachowiec się kryje. Profesjonalista. Po cichu rozpracował mnie jak bezpieka, udając Greka. W tym miejscu zaprotestowałem. Pan Zdzich nie zważał jednak na to i walił we mnie jak w kaczy kuper. - Może nie? - szydził uparcie. - To po co ta konspira?! Jak za Niemca. Jak byś pan z PPR-u startował na razwiedce. A nie w wolnym świecie. No wytłumacz mi pan to, panie autor. Pseudonim Marian. To nawet nieźle brzmi. Zbowidowsko! -zachichotał szatańsko. Miałem już dość tych żartów. Pan Zdzich wyczuł, że przesadził i zaczął się wycofywać: - Sorry. Ja wiem, żeś pan nie wtyka, panie Pseudonimski, ale Słonimski też nie. Umówmy się. Rozumiem, dlaczego pan to robił. - No niby dlaczego? - przerwałem sucho. - Cykor. Po prostu cykor. Cykoryjny z pana autorek. Trzęsi-dupka. Wolał się pan nie narażać. Ot co! A nuż Ludowa się wścieknie? I z wizytką do Polski nie wpuści? Nie każdy tuz ma luz. I zna się na żartach. A ja sobie nie żałowałem. Szedłem na całość. Pewniej grzać do czerwonego tuż zza plecków Radomskiego, nie? Panie autor? Przyznaj się pan! Asekurant z waści.... 1 Bezrobotny. 368 Nie miałem zamiaru się tłumaczyć. Ten brutalny atak trochę mnie dotknął, przyznaję. Jest insza inszość, mówiąc słowami pana Zdzicha, że potrącił on drażliwą strunę. I pewną rację miał. Prawda w oczy kole, jak wiadomo. Postanowiłem skończyć tę zabawę. Mój rozmówca zrozumiał, że przeholował i jak najlepszy aktor zmienił zupełnie ton. - To powiadasz pan, że tak chwyciło? Za gwiazdę jestem? „Nie. Za głupka" - chciałem mu odpalić jego słowami, ale zrezygnowałem i bąknąłem: - No, tak. Ludzie po prostu chcą wiedzieć, jak nasi lądują w Kanadzie. Stąd zainteresowanie takimi typkami jak pan - nie wytrzymałem już. Pan Zdzich przełknął jednak „typka" i dalej mnie indagował: -W radio na antence lecę, mówisz pan? - W audycji Cztery pory roku - uzupełniłem. - W jedynce? - Tak jest - potwierdziłem. - Lał - jęknął po angielsku łapiąc się za głowę - znaczy w re-żymówkę się wkitowałem. Za kolaboro mnie wezmę. W kołach niepodległościowych całkiem się spalę - zaniepokoił się. - Nie te czasy - uspokoiłem go. - Radio nasze i pan Zdzich nasz! - wykrzyknąłem trawestując znane hasło Adama Michnika. - That right. Odstałem - przyznał samokrytycznie. - Nie pan jeden - pocieszyłem go. - Wolna Europa teraz w Warszawie. - No właśnie. To się w pale nie mieści, proę pana - westchnął z niedowierzaniem. - I cenzurka nic? Wszystko puściła? - Prawie. W paru miejscach interweniowała. - Jednak!? - ucieszył się. - Na pana Zdzicha nie ma mocnych! Zawsze ich ugryzie - rzekł z dumą. - I czego się mianowicie czepiali wszarze? - Denerwowało ich Kacapowo i Ruchale - wyjaśniłem. ~ No jasne. Ze względu na sojusze. Normalka. I jeszcze coś? ~ W pańskiej story o mistrzu Gregorym zakwestionowali ponadto klatkę jaruzelkę i kota Kuronia - oznajmiłem. ~ No, tak. Kuroń minister teraz to go chronią. I kota ogonem odwracają - skomentował to krótko. pan Zdzich w Kanadzie 369 - Nie chodzi tyle o kota, co o klatkę. Klatka się nieco zdezaktualizowała. Tym bardziej że otwarta - wyjaśniłem. - No, nie bardzo. Skoro jej tak pilnują - argumentował pan Zdzich. - Tu już się powołali na specjalny paragraf. O obrazie... - Kapuję - przerwał mi pan Zdzich. - To z tego wynika, że ogólnie rzecz biorąc idylla. Eldorado, proę pana. W nowym układzie. I kto mnie odstawia w tym radio? - wrócił do tematu. - Marian Kociniak - odparłem. - Ten mniejszy? - Nie. Ten większy. - I see. Wiem. Bomba artysta. Z jajem. Bardzo go lubię. Krycha jeszcze więcej. Pasuje mi on. Pasuje mi on na pana Zdzicha. Już czuję jak mnie zrobi! - na samą myśl pan Zdzich zarechotał wesoło. - To w sumie zwycięstwo. Spadłeś pan na cztery łapy, panie autor - skonstatował. - Niby dlaczego? - Na swoje pan wyszedł. Marian został. Z Mariankiem przecież gwarzę. A ten Kociniak to już lewy Marian nie jest. Autentiko. Pod nikogo się nie podszywa. - Tylko pod pana Zdzicha - wtrąciłem. - That's it. Ale ma prawo. Taka jego rola, kurza dola. Podrabiać idola. Z głową żeś go pan sobie wykompinował, panie autor. Uratował się pan. I teraz co? Knigę pan szykujesz idąc za ciosem po tym radio? - No właśnie - przyznałem - świeżo podpisałem umowę. - Gdzie? - W Wydawnictwie Polonia - pochwaliłem się. - Pulonia, powiadasz pan - przeciągnął głosem Cezarego Pyzla - Okay, dear. I jak ta kniga ma się wabić? - Pan Zdzich w Kanadzie, rozumie się - powiedziałem. - No jasne - przyznał pan Zdzich. - Skoro pan chcesz uzyskać duży nakład, to musisz pan wybić moje imię w tytule. Tak się robi biznes. Na całym świecie. To widzę, kochany, że ostro się zakręciłeś koło interesów po wyjściu z tej konspiry - zakpił znowu. - Mam nadzieję, że autogram dostanę. - Zawsze - potwierdziłem. 370 - No i proę bardzo jak glasnost, czyli openness zadziałała? Trzeba było Gorbaczowa, by ujawnić Abramowa. A jak się już ujawnił, kozak, to nawet Pana Zdzicha w Kanadzie odważył się wydać w Warszawie. Teraz kolej na drugi tom, kochany. Już nawet mam tytuł. - Jaki? - Wiadomo. Pan Zdzich w Kacapowie, Sir. Każdy kupi. Duży hit! - W to nie wątpię. Tylko... - zawahałem się. - Zbyt się rymuje, uważasz pan? Ten tytulik z Kacapowa wolałbyś bez Abramowa? Rozumiem. Znając pańskie zajęcze ser-ducho, dear author, proponuję albo bardziej pchnąć w przód pieriestrojkę, albo powtórnie zejść do podziemia. I znaleźć sobie znów dźwięczną ksywę. Na przykład Moskalewski, proę pana? Albo Ruchał? Jeszcze lepiej. Szczęsny Ruchał. Pierwszorzędny stuff, uważam. Nice towarek, panie Jarek. Dać go z mety na jarmarek. A zobaczysz pan, jak chwyci na wolnym rynku! Ludzie wykupią mnie na pniu. Śladu po panu Zdzichu nie zostanie, kurza stopa. 24- P#*U\I ZDZICH NA PREZYDENTA! - Nic w naturze nie ginie, najwyżej się spażnia! - wykrzyknął pan Zdzich cytując swego ulubionego dowódcę z wojska. - Ja myślałem, że mi pan wręczysz moją knigę z autogramem, a tu kiszka z wodą! Bingo! - rzekł rozczarowany. - No, niestety. Cykl się wydłużył - usprawiedliwiłem mego wydawcę. - Nawet lepiej. Dzięki temu spóźnionku będę mógł zdać raport. Z rzeczy stanu... - Pański głos zawsze się liczy. Szczególnie u progu III Rzeczpospolitej. - Byle nie rozpitej - zastrzegł pan Zdzich. - Bo naród.się przechyla. I to nie w tę stronę, chociaż orzeł ma koronę. Zauważył pan? Zmilczałem tę jego uwagę czekając co dalej. Pan Zdzich spojrzał smutno na stare dęby w Queen's Park i westchnął: - Yes, Sir. Casus Staną Tymińskiego jest casusem Szczawińskiego. Taki to stan rzeczy, proę pana. Lekko zdziwiony zapytałem: - Szykował się pan na prezydenta? Pan Zdzich zbył to pytanie i odparł enigmatycznie: - Cała sztuka w polityce, najniewinniej rżnąć dziewicę. I ja takową, bynajmniej, rżnąłem. Z sukcesem! - pochwalił się. Nie bardzo wiedząc czego w końcu dotyczy ten stan, ponowiłem pytanie: - Naprawdę wybierał się pan do Belwederu? - No, nie do Peru! - obruszył się. - Nic pan nie słyszał? 372 - Nie - przyznałem ze wstydem. - Toś pan nieźle odstał z wozu od spraw Polski i obozu -skarcił mnie - skoro nawet hasło „Zgredy do łóżek nie do władzy!" żeś pan prześlepił... - To akurat zauważyłem. W paru podziemnych przejściach... - A widzisz pan! - ucieszył się. - To mój staff szprejował. Małolaty. Na młódź bowiem stawiałem. Ale na wiekowego wyborcę też. Nie myśl pan. Pryki ważny skład publiki. Opiniotwórczy. W kolejce zaszumi, podpis zbierze. A podpici emeryci to już moi faworyci! Na wiecu drą pysk non stopi A to ważne. Takie podgrzanie atmosferki. No i hasła. Hasła muszą być w bank. Chwytliwe. - W tym to już jest pan mistrz - pochwaliłem go. - That right. Nauczyłem się cóś. Na tym Zachodzie. Do górników na przykład rąbnąłem wprost: Chcesz, pieronie, dobra renta? -pana Zdzicha na prezydenta! Chcesz gorzała i zagrycha? -wybier ino pana Zdzicha! - I, co? Wybrali?! - Jak stali. Rębacze przodkowi od rana fedrowali na mój szczot. Szychta w szychtę, proę pana. Cały Śląsk był mój. Fulłl Nie chciało mi się coś wierzyć w tę propagandę sukcesu pana Zdzicha, zaciekawiony jednak podpy ty wałem dalej: - To kiedy pan się zgłosił? - Czy ja wyglądam na takiego, co się zgłasza? Z mordą do żłobu? No, Sir. Tylko w służbie narodu. - I naród się zgłosił?! - For surę. Pierwszy Rysiek Dolina. Jemu muszę oddać pierwszeństwo. Jak tylko usłyszał o wyborach z mety podskoczył. 35T0 dla ciebie job, Zdzisiu. Tobie ta posadka pasuje!". Myśląc, że świruje dzięcioła obciąłem go szybko. »Z kogo ty robisz wała, baranie?! Grasz w bambuko?!" jjZadne bambuko, ale good ideał Waruny masz, reprezentatywny jesteś, ruski, angielski no comments, z głowami państw obcych bez tłumacza możesz nawijać! Super kandydaturka! Do urzędu i biurka! - zawyrokował. - Do tego masz czuja. Poniu-chasz i wiesz, co w trawie piszczy. W razie cóś wygłosisz spicz 373 i naród twój! Był problem, no problem, był pożar, pożaru niet. Ugaszony. Gdzie znajdziesz takiego trybuna? W naszych konkretnych warunkach?! Nigdzie bynajmniej! Zastanów się! Jesteś ktoś! Personalnyl" - i takie tam kity. Znasz mnie pan, na mowę bajoków mam odporność i, mimo żem skromny szlachcic po ojcu, znam proporcję, mocium panie. Do dworu nie ciągnę, za świtą nie ganiam. Nie jestem megaloman. Ani opatrznościowy mąż. Chyba, że dla Krychy. Ale ona tego nie docenia. Więc czego żądać od narodu? Bądźmy realistami. Do tego, dumam dalej, Rysiu Dolina nikogo nie reprezentuje. Żadna góra za Doliną nie stoi, chyba że pod Giewontem w jego rodzinnej wiosce - pan Zdzich zaśmiał się z udanego żartu. - Tymczasem myliłem się. Rysiu miał lobby. I to potężne. Działał w grupie nacisku, proę pana. Ledwie skończył, wpadł Steve Modras, człowiek-pershing i dawaj grzać do mnie z grubej rury: „Zgódź się, Zdzisiu, zgódź! - apelował. - W imieniu wspólnoty naszej błagam cię!" - a gdy odparłem niet, wpadł w szał i zaczął krzyczeć: - „Opanuj się! Nie doprowadzaj mnie do perswazji! Kraj czeka! Wszystko mamy nagrane!" Tak się przy tym podniecał, że ja widzę, iż on na szefa mojej kampanii się pcha, albo co najmniej rzecznika prasowego prezydenta. Lekko wkurzony tą jego namolnością, kurza melodia, mówię, dlaczego ty się nie zgłaszasz, trąbo?! „Co, ja?! - odpowiada kornie. - Ja co najwyżej mogę być premierem w twoim prezydenckim rządzie, ale na głowę państwa się nie nadaję. Nie mam łba, Zdzisiu. A ty tak. Ty masz charyzmę..." Na Nikodema Dyzmę - punktuję go. Aliści po nim melduje się znany panu Jęzor vel Mat Pytel i na tej samej fali nadaje. No, myślę sobie, skoro Mat PyteFs Corporation wmieszała się w ten deal to znaczy, że tu większy grajcar się kroi. Mat za frajer nie robi. Musi swoje trafić. Dlaczego jednak na mnie chce zbić kapitał, nie wiem. Ciekawostka przyrodnicza. I egzotyczna historia, proę pana. Słucham jednak baczniej, bo widzę, że ta grupa inicjatywna nabiera wagi. Powiązana jest. Zaczynam też lekko mięknąć i odpuszczać. 374 „Nie jestem balon - mówię - lecz pragmatysta. W Toronto w community really mam popularny, ale kraj insza inszość. Na samych kumplach ze szkoły budować nie można. Za Wrzeszcz i Oliwę ręczę, ale reszta regionów enigma! Nie chcę was wpędzać w koszta!" „Ależ wpędzaj! - ofiarują się. - Liczymy na to. Money no probierni Zainwestujemy w ciebie, Zdzisiu. Każde pieniążki jesteś wart." Jak wart to start. Nie będę Mr. Niet. Mówię yes. Chłopcy odetchnęli i dawaj nakręcać koniunkturę. Konsul przyjął mnie na audiencji, a wkrótce padła propozycja wyjazdu do kraju. Krycha podniosła lekki krzyk, że znów z domku wyrywam, ale jej powiedziałem, że ważne sprawy wagi państwowej. Jakie, nie wyjawiam, bo by się babie na fest przewróciło we łbie. Moja Krycha prezydentowa?! Rozumiesz pan to?! Mózg dęba staje i slupy graniczne na Bugu się chwieją. Ale czasy wariatowate, wszystko w tym przyspieszeniu może być. I ja może noszę buławę marszałka w tornistrze? Who knows} Wskakujemy więc w nasze bohaterskie linie i wio! Na lotnisku Okęcie pełna gala. Wyborczy staff z Leonem Frydrysiakiem na czele. Ostry alert. Transparenty, telewizja, dywanik. Dziatwa szkolna. Widać, że stary pierwszomajowiec organizował. Fachura. Wśród zebranych jest oczywiście asystentka Bożenka herbu Pazur, ale ona raczej woli ciągnąć do Mata niż kandydata. Po małym interuiew dla mass-mediów znikam dyplomatycznie bocznym wejściem. Tu moi wyznawcy mogą wreszcie bez paparazza boys dać upust swej prywatnej radości. Szczególnie pan Piotr, miły potomek co opchnął nam domek po ciotce swej majorowej Smuglewiczowej, do Zdzisia wyciąga pysia: „To jest to! - woła. - Wreszcie kandydat o światowym standardzie. Z kompetencją. Winszuję, ekscelencjo!" Just a moment - stopuję go. - Nie tak zaraz. Daleka droga do Tipperary..." jjZ panem bliżej. Pójdziemy na skróty. Oddaję się do dyspozycji." - I na znak zwycięstwa robi palcami zająca. 375 Prezes Frydrysiak serdecznie zaprasza do wozu. Nie jest to łada, ale peugeot, i nie „Victoria", ale „Marriott". Postęp. Po drodze prezes jako główny koordynator nawija szczegóły. Impreza nader zachęcająca. Ku memu zdumieniu mam wielkie wzięcie. Lgną do mnie inwestorzy, menadżerowie, nomenklaturowe spółki, a nawet paru niezależnych posłów zgłosiło swój akces, na razie incognito. Prezes wyjaśnia to nastrojem oczekiwania. „W programie wyborczym - instruuje - musimy bić na jedno: frustrację wymienić na akcje i puścić w teren. Pójdzie jak woda. Ludzie spragnieni są czystego, obcego źródła..." „Niagara Fali, Zdzisiu - włącza się Mat. - Spadniesz na naród z równym grzmotem. Przekonasz się." „Jak mam robić za Niagarę, to musisz rzucić dolarem. Nie ma to tamto. Szlachectwo zobowiązuje". „Rzucę. Nie bój się!" - zapewnia. Wbiłem się więc w tuxedo od Goodwilla, proę pana, wziąłem teczkowalizkę firmy Pierre Cardin i idę do salki, gdzie oczekuje mnie mój sztab doradców. Wśród nich dżentelmeni z top society, tak zwane mądre gapy, wpływowi jajogłowi. Księżycowe Jasie -inaczej mówiąc. Moja teczkowalizka z bajerami zrobiła na nich wrażenie podobnież jak charyzma. Z mety zauważyłem, proę pana, że proste zdanko: - Anyway u mnie w Toronto ten mechanizm rynkowy w pełni się sprawdza - robi prawdziwą karierę. Ucina dyskusję. Nawet docent Gonta główny ekspert--mendoznawca od reformy odkładał fajkę i z uznaniem kiwał głową: - „Te same preferencje postaramy się wyzwolić u nas. Bardzo cenna uwaga". Po tej naradzie przystąpiłem do akcji. Nie wierzyłem, że mi wyjdzie, ale raz w życiu trzeba spróbować. Ryzyk fizyk. Prezes Frydrysiak jako szef imprezy sprawdził się bomba! Cały kraj pokrył punktami. Dla szybszych przerzutek wynajął mi helikopter z woja. Miał tam wciąż chody. Gdy wylądowałem śmigłowcem na dachu w Koninie, tłum oszalał. Jak w kinie. Na rynku jakiś pijaczek zachwycony tym lądowankiem ryczał jak głupi: - „Prezydencie z Toronto! Daj mi na konto!" - i bezczelnie wyciągał łapę. Rysiu Dolina dał mu parę dolców na fart, a ten odkrzyknął: - „Sto podpisów w czynie! A druga 376 setka w płynie!" - i dziarsko walnął w szyję. Teoria o sile gardła rencisty w pełni się potwierdziła. W hali, gdzie wystąpiłem, rąbnąłem spicz, który Rysiu Dolina uznał za największe jajo mego życia. Wyborcy już chcieli biec do urn by zagłosować. Nawet docent Gonta klepnął mnie z podziwem: - „Trochę populistyczne lecz fantastyczne. Może zbyt wiele obietnic. Będziemy musieli zmienić preferencje..." Kiedy odparłem mu: - „Anyway u mnie w Toronto ten styl się sprawdza" - z mety się uspokoił. Na konferencjach prasowych byłem klasą dla siebie, proę pana. Chcieli ze mnie zrobić cymbała, ale wyszła im chała. Znokautowałem ich. Na wstępie jakiś nygus z telewizji zapytał, czy ja walcząc o tak wysoki urząd ze swoim średnio-wyższym wykształceniem, aby nie przesadziłem? „Przesadza się kwiatki, drogi panie - odparłem mu - a jam nie ogrodnik. W temacie zaś wykształconko proponuję, iż jeśli okaże się za niskie, to przekręcę do pana telefonicznie, jako żem łącznościowiec, a pan mi wyszukasz kursą dla pracujących. Prezydentów oczywiście. Zgoda?" Miałem go z głowy. To inny przygłup wyskoczył: „Czy to prawda, że w Toronto trzymał pan z Rosjanami?!" „Prawda - mówię - ale tylko baronami. Kurlandzkimi" - barona Wasię mając na myśli. On nawet chłopcom z KGB twardo oświadczał niet. Mimo że prochłopecki taki był antyradziecki. To podziałało. A dalej to już ping-pong. Rymem, kurza melodia. „Czemu zabija się pan o władzę?" - „Nie jestem kamikadze." „To jaki jest pana program?!" - „Dla każdego sto gram!" „To chyba wolne żarty?" - „Skoro pan taki uparty." „Więc na czym ten program pan oparł?" - „Żeby Polska jak Europa miała standard, kurza stopa!" „To są banały, panie Szczawiński!" - „Lecz model lepszy niż chiński!" „Ale konkretnie jaki?" - krzyczeli w Bielsku. „Odpowiem po angielsku: - New Deal, czyli Nowy Ład. A resztę wyjaśni Mat - tu wskazałem Jęzora - bo on u mnie główny ekspert od wychodzenia z dołka!" Jedno tylko pytanko dało mi do myślenia. Jakiś gość spytał mnie: 377 „Czy to prawda, że u Goodwilla kupował pan odzież na kila? I to ubranko?" Zamurowało mnie. Tego się nie spodziewałem. Pan Zdzich przyjrzał mi się uważniej: - Nie pan mnie aby zakapował? - Ależ skąd! Panie Zdzichu! - oburzyłem się. - Nie twierdzę, że to pan jest tą kapustą, ale dziwne? Przyznasz pan? Przykład jakie mają dojścia. Jak wezmą człowieka pod szkiełko. Anyway. Sukces był great. Ciekaw byłem tylko, kto mnie tak pcha. Bo nie Mat Pytel's Corporation to pewne. Spółka mieszana lecz szemrana. Szmata-biznes. Handlowała z kim się da. Nawet z Kacapowa wyrywała towar. Sierpy i młoty. I opylała w Republice Południowej Afryki! Dasz pan wiarę?! Jak wzbogacali się na klęsce imperium?! Po kiego grzyba dżentelmenom z RPA ten towar, nie wiem. Ale kupowali. Tak przynajmniej twierdził prezes Frydrysiak. On też miał największą radochę z mego wyboru. „Ale strzał! - powtarzał. - W sam blat! Kandydat z Zachodu życiorys bez smrodu. Nie umoczył się w tym burdelu, jak my w peerelu - wzdychał gorzko. - Teraz trzeba go tylko wesprzeć. Solidarnie! - podniósł ciężki zad zza stołu. - Zdrowie Szczawińskiego! Elekta niezależnego! - i buch na niedźwiedzia -Panie prezydencie. Przy tym święcie. Mów mi ty. Leon jestem" - proponuje słodko wyciągając ryja. No, chryja. Cham się spoufala. Tego nie lubię. Wywinąłem się jakoś z tej obłapki, proę pana, i szukam tej swojej niezależności. Szukam, szukam, nic. Niezależności niet. Jest tylko kuloodporny łeb prezesa Frydrysiaka i nowe fakty. Zdradza mi po pijaku: - „Mamy forsę, człowieku. Jeszcze z Centralki. Trzeba ją tylko umyć. A nie masz lepszej pralki od frontu wyborczej walki. Wpuścimy ją w elektorat i będzie czysta jak łza. Żaden skarb państwa się nie przyczepi. Chcesz sto tysięcy podpisów, będziesz miał. Sto dwadzieścia masz! Ręka! - ściskał mnie. - Tylko walcz. Walcz, człowieku. Bo to dla narodu jak tlen. I powietrze!" - to mówiąc chlapnął nowego dzioba. „Skąd weźmiecie tyle podpisów?" - dopytywałem się. 378 Syneczku - czknął pobłażliwie. - Wszędzie są nasi chłopcy. Chłopcy wolnorynkowcy" - zapewnił i przeprosił, że musi do toalety. Korzystając z tej osobności Mat dorzucił: - „Nawet jak przegrasz to i tak wygrasz, Zdzisiu. Don't worry. Zrobisz światowe nazwisko. A przy okazji nagłośnisz nam nasze hity." „Sierpy i młoty?! Thank a lotV „Why not} Mur berliński też się opchnęło." Wkurzyłem się na to i mówię: - „Ty, Mat, nawet za cztery dolce gotów żeś być komsomolcem! Cała czerwona kresa u ciebie robi. Prominenci aż wniebowzięci!" „O przeszłość nie pytam. Nawet niech będą komuchy, byle działały bez fuchy. A oni działają. Perfect. Sam widzisz". Trudno było zaprzeczyć. Najnowsza sonda wykazała, że prowadzę. W pierwszym podejściu zgarnąłem pięć milionów głosów! - A w drugim? - Drugiego nie było. Runoff, odpuściłem, proę pana. - Ależ dlaczego?! Na miły Bóg?! - Mam zdradzić?! - Jasne! - Po pierwsze, bałem się, że stracę landed immigrant. Sam pan rozumiesz?! Risky deał. Prezydent prezydentem a landed len-dentem. Potem tak łatwo nie dadzą. Po drugie, nie chciałem by bywsza góra robiła mi koło pióra. Wybrali mnie za kurę, co grzeje nomenklaturę. Kapujesz pan. Mieć taki zespół pod kuprem? Średnie jajo, kurza melodia. Tak, że zrezygnowałem. Mat pchał mi nawet pieniążki w łapę, częściowo z tych sierpów i młotów, ale odmówiłem. Twardo. Nie będę za parę doli kukłą w ręku uboli. Szlachectwo zobowiązuje. Zrobiłem baj, baj i opuściłem kraj. W domku powiedziałem do Krychy - „Wiesz ile moja uczciwość kosztuje?! Milion dolców, kochana". Bo tyle mi dawali. „To czegoś nie wziął, idioto!" I gadaj z głupią. Nie rozumie preferencji - pan Zdzich zaśmiał się. - I tak to zamiast w Belwederku, gawędzę z panem na skwerku. - To rzeczywiście. Zaskoczył mnie pan - przyznałem. - Yes, Sir. Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia -stwierdził filozoficznie. - Ale nie żałuję. Bynajmniej. Niech 379 teraz dzielny chłopiec z Mississuaga postraszy lud jak Baba Jaga. Ja mówię pas... - Szkoda. Byłby pan najweselszym prezydentem na świecie. Nie pisaliby o panu, że jest pan człowiekiem z nikąd. Pan Zdzich to pan Zdzich! Wiadomo! Firma! - Z odpowiedzialnością udziałów, mówisz pan? - uśmiechnął się kwaśno. - It's true. Lubi mnie naród przy piwie. W Toronto i Oliwie - pocieszył się. - Najgorzej wpadły małolaty. Czekały jak na powrót taty. Ale co zrobisz. Życie - westchnął ciężko. - Może pan wystartuje w następnych wyborach? Ma pan czas... - Może. Nic w naturze nie ginie, najwyżej się spaźnia -powtórzył swą ulubioną myśl z woja. - W każdym razie sprawdziłem się. To ważne. Gruchnąć w naród jak z Niagarki lepsze czasem niż dolarki, nie? - mrugnął do mnie porozumiewawczo. - For surę - potwierdziłem. - Tym bardziej że my Polacy nade wszystko cenimy sobie ducha... Dlatego mnie waść wysłuchał - podrymował pan Zdzich i ukłonił się jak poeta. Z westchnieniem poprawił marynarkę od Goodwilla i rzucił na pożegnanie: - No, to baj, panie Jaruś. I kniga. Słowo się rzekło kobyłka u płota - pogroził mi palcem. - Będzie! Z autogramem! - przyrzekłem solennie. - No! Pamiętaj pan - niedoszły prezydent wolno naciągnął irchowe rękawiczki i waląc na skróty godnie zbliżył się do swojej mazdy. Dwie czarne wiewiórki z uporem towarzyszyły mu w tej drodze. Stare dęby w Queen's Park zaszumiały mocniej, jakby chciały podkreślić swój podziw dla tej nowej, niezwykłej story. Ale nasz dzielny szlachcic z Toronto już tego nie słyszał. Mknął znowu w nieznaną podróż swą cudowną bryczką. SPIS TREŚCI Wstęp Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich Pan Zdzich • opowiada ....... o bieganiu w kółko .... mufuje się na springu . . . pyta: Zdzichu jest? .... wybiera się na party . . . u dentysty....... na stypie ....... o mafii ........ o całowaniu w rękę ..... o Sewku, seksie i uldze w budżecie walczy z dzikiem ...... nad Niagarą ........ płynie na „Zamglonej Dziewicy" . . między porohami ...... kupił pół krowy .......70 w Immigration Office......74 5 7 11 16 20 24 29 33 39 44 48 5i 56 61 65 o Santa Claus . . o Kozakach i szczęściu 80 86 zaprasza na śledzia...... 90 świętuje.......... 95 na sylwestra ........ 101 je homara z malinami...... 106 o białym szaleństwie ..... 112 o owocu swych starań...... 116 u Cezarego Pyzla ...... 121 Pan Zdzich o artyście Gregory....... 126 Pan Zdzich walczy z myszą ....... 130 Pan Zdzich o kaprysach pogody...... 135 Pan Zdzich zrezygnował z armaty ..... 139 Pan Zdzich w pałacu „Bdte Vue"...... 143 Pan Zdzich tnie na sztych........ 148 Pan Zdzich bawi się w klocki....... 152 Pan Zdzich zabezpiecza remont...... 158 Pan Zdzich prowadzi wojnę ofert...... 162 Pan Zdzich je zimne nozki........ 166 Pan Zdzich o praniu bez ciuchów...... 170 Pan Zdzich o podróżach w siną dal..... 174 Pan Zdzich o małpim gaju........ 178 Pan Zdzich o chorobie polarników...... 183 Pan Zdzich w Atlancie......... 188 Pan Zdzich biega za rowerkiem...... 192 Pan Zdzich o kocie i samolocie ;..... 197 Pan Zdzich o szczypaniu......... 200 Pan Zdzich o makowcu i samotnym wdowcu . . . 204 Pan Zdzich pod wigwamem........ 208 Pan Zdzich o ruskim baronie....... 212 Pan Zdzich broni rubieży........ 216 Pan Zdzich holuje stryjka Mietka...... 220 Pan Zdzich w krainie liliputów...... 225 Pan Zdzich o robaku sumienia....... 229 Pan Zdzich wykonuje wyrok....... 233 Pan Zdzich Śni............ 237 Pan Zdzich z matem jadą fiatem...... 242 Pan Zdzich o dostarczaniu broni...... 247 Pan Zdzich o pazurze miłości....... 252 Pan Zdzich o bitwie pod Kutnem...... 257 Pan Zdzich o głowie w lodówce...... 263 Pan Zdzich chce być Zdzisiem....... 268 Pan Zdzich o miskowaniu........ 273 Pan Zdzich o sile nieczystej........ 278 Pan Zdzich o złotym cheese........ 283 Pan Zdzich o polityce i towarzyszu Bryce .... 288 Pan Zdzich o pierwszej love....... 293 382 Pan Zdzich o kurzej róży........ 298 Pan Zdzich o zgubie w rodzinie ..... 303 Pan Zdzich o monologu i dogu...... 308 Pan Zdzich gra w filmie ........ 313 Pan Zdzich zmartwychwstaje....... 319 Pan Zdzich o nie zjedzonym homarze..... 324 Pan Zdzich o dopingu ......... 328 Pan Zdzich z wigorem rozprawia się z Kaczorem 333 Pan Zdzich o łączeniu rodzin ...... 338 Pan Zdzich o Romanie i jego nowym stanie . . . 342 Pan Zdzich przy winie kończy o Kalinie .... 346 Pan Zdzich w służbie dziecku ...... 350 Pan Zdzich o Józju ze Lwowa ...... 354 Pan Zdzich o lordzie Dżemie ...... 359 Pan Zdzich o miarkowaniu ....... 363 Pan Zdzich ujawnia pana Marianka..... 367 Pan Zdzich na prezydenta!........ 372 miesięcznik krytyki literackiej i naukowej NOWE KSIĄŻKI to rzetelny przewodnik po świecie lektur Jedyne pismo, które omawia wszystkie ważne nowości wydawnicze ukazujące się w Polsce—z literatury pięknej, humanistyki, nauk ekonomicznych i przyrodniczych. Zamieszcza szkice, eseje, recenzje, noty, wywiady, dyskusje, artykuły publicystyczne, informacje bibliograficzne. Informacje o dorobku oficyn krajowych i zagranicznych. Prezentuje sylwetki pisarzy i uczonych, ich dorobek oraz idee. Autorzy „Nowych Książek" wywodzą się z wielu polskich ośrodków naukowych i literackich — gwarantują wysoki poziom komentarzy i promocji książek. Pismo adresowane do: MIŁOŚNIKÓW KSIĄŻEK LUDZI NAUKI I LITERATURY NAUCZYCIELI STUDENTÓW BIBLIOTEKARZY KSIĘGARZY ANTYKWARIUSZY WYDAWCÓW Pismo oferuje swe tamy wszystkim zainteresowanym drukiem reklam i ogłoszeń „Nowe Książki" są za)ecane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej do użytku w szkołach i innych placówkach oświatowo-- wychowawczych. Nie wszystkie książki można przeczytać, ale o wielu warto wiedzieć. Tylko prenumerata zapewnia systematyczną lekturę „Nowych Książek". Informacje w redakcji: 00-052 Warszawa, ul. Mazowiecka 11, teł.: 26-62-60 lub 26-62-35 © 1000008181 1000008181 „Tak jest - potwierdził prezes Frydrysiak, ocierając spocone karczysko. - Widział pan, kochany, jabłonkę, która rodzi cytrusa? - spojrzał na mnie małymi ślipkami borsuka. - Nie, prawda? A my wciąż czekamy, że nam coś urodzi. Jakąś dużą figę w drugim etapie reformy" - zaśmiał się z własnego żartu. Pędziliśmy za Matem naszym fiatem, a co było dalej, opowiem następnym razem. - Byle bym tylko nie musiał tyle czekać co ostatnim razem -przestrzegłem go z ironią. - Nie będzie pan czekał, panie Marianku. Przysięgam. Najwyżej tyle, ile nasi na cytrusa - zapewnił pan Zdzich i poprawił nową marynarkę. - Tym razem nie od Goodwilla. „Moda Polska", kurza stopa. Produkt z odrzutu. I widzisz pan, wyeksportowało się za ocean na własnych barach. Trzeba dźwigać tę naszą ekonomię, panie Marianku, jak mówi Mat Pytel, ekspert od wychodzenia z dołka.