Jerzy Janicki A DO LWOWA DALEKO AŻ STRACH... 3 MFABET LWOWSKI POLSKA OFICYNA WYDAWNICZA "BGW" Projekt okładki Andrzej Twardowski Autor karykatury na okładce Tadeusz Ostrzeszewicz Autor fotografii na IV stronie okładki Tadeusz Budziński Zdjęcia i dokumenty Stanisław Chybowski, Henryk Janas, Witold Szczekowski oraz ze zbiorów prywatnych Autora i bohaterów „Alfabetu lwowskiego" Redaktor Katarzyna Merta Redakcja techniczna Halina Staszkiewicz Korekta Jadwiga Andrzejewska © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" © Copyright by Jerzy Janicki ISBN 83-7066-655-8 Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" Warszawa 1996 Wydanie I » Łamanie: Agencja Poligraficzno-Wydawnicza „AMIGO", Warszawa Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne „Drogowiec" Spółka z o.o., Kielce Wstęp, trochę frywolny, a trochę smętny, czyli: Do trzech razy sztuka... Iowo daję, że już naprawdę chciałem dać odetchnąć pani Danucie espiak w jej zmaganiach z językiem polskim i niemal pewny już 'lem, że grosza na mnie nie zarobi swymi recenzjami w formie mosów rozsyłanymi do wszystkich możliwych pisemek na świecie, le niestety, znów biurko napęczniało mi od łistów, a ich nadawcy, koś w dziwnej nad recenzentką przewadze liczebnej, domagają się mych „Alfabetów", bo wciąż im tego Lwowa za mało. Wciąż też odsuwają mi nowe nazwiska Iwowiaków wielkich i znaczących, których pamięć nie powinna zaginąć. Kto raz zgrzeszył, już grzesznikiem zostanie, tedy znów pewnie blondyna zrobię bruneta, albo numer telefonu pomylę, albo zypiętrową kamienicę pozbawię jednego piętra, bo takie mniej ęcej historycznej wagi błędy i grzechy wytyka mi zazwyczaj dantyczna recenzentką, jakby to w ogóle miało jakieś znaczenie opisywaniu miasta, którego pamięci wciąż wszystkim mało, mało, ało... Przeważył też i wzgląd inny, może nawet i ważniejszy od ntymentu, jakim kierowali się moi korespondenci. Ci, wiedząc Lwowie wiele, chcieliby po prostu jeszcze więcej. Zdarzyło mi się Inak niedawno rozmawiać z człowiekiem, który o Lwowie nie edział NIC. Oto pewien młody dziennikarz telewizji zaprosił mnie i wywiad związany z filmem, nieważne już nawet jakim. Mój spodarz, pragnąc mi najwyraźniej sprawić przyjemność, rozpoczął lpytania nie związanego z tematem. „Czy dużo Polaków mieszkało zed wojną we Lwowie?" Przez ułamek sekundy zdębiałem, ale po wili odpowiedziałem podobnym pytaniem: „A jak pan myśli, dużo ancuzów mieszkało przed wojną w Paryżu?". Zapewne widać było 5 jego rumieniec, kiedy zrozumiał jakim jest nieukiem. Ja zaś jednocześnie pojąłem, że nieuków jemu rówieśnych jest cała generacja. Pewnie, że doszło do tego nie z ich winy, a z winy półwiekowegc zakazu mówienia o mieście, bez którego sześć z okładem wieków nie mogła się obejść polska historia. Wzgląd trzeci to taki, że właśnie żywa autentyczna historie zawisła nad moim biurkiem, niesiona falą napływającej wciąi korespondencji. Nie jestem ci-ja specjalnie obdarzony czułością dlc obcych pamiątek rodzinnych, każdy wszak prawie w albumie rodzinnym zachował jakiegoś genialnego i nadzwyczajnego dziadka orai przecudnej urody babcię, na widok których każą się oglądającemi zachwycać. Tymczasem jednak to nic z tych rzeczy! Obejrzysz, Czytelniku, na końcu tej książki dokumenty Historii tej już przez duże H. Bo jakże zdefiniować inaczej, np. zbiói unikalnych fotografii przedstawiających członków załogi pociągi pancernego ,,Śmiały?" Mało że podobizny, ale i oryginalne auto grafy, z których dziś po raz pierwszy odczytać można nigdzie dotąi nie odnotowane nazwiska anonimowych dotąd obrońców Lwowi z 1918 roku. Podobną wartość przedstawia cały pomieszczony cyk zdjęć, rejestrujących pierwszą przeprowadzkę „Panoramy Rada wickiej", i jej wędrówkę ulicami Lwowa, co ułożyło się na historyczne wartości fotoreportaż. Utrwalono tam również moment przekazy wa nia owego bezcennego dzieła klasztorowi Bernardynów. Kim są pod pisujący ten dokument ludzie? Z pewnością to członkowie społeczne go komitetu... Nawet autor zdjęć nie pamięta ich nazwisk i odwołuj się do pamięci Czytelników tej książki. Nie wspominam już nawe o oryginalnych autografach Piłsudskiego, Śmigłego, Sikorskiego, za chowanych w zbiorach rodzinnych bohaterów tego tomu „Alfabetu Na koniec wzgląd ostatni, nie mniej od tego drugiego smutny. Ot z dwóch poprzednich tomów „Alfabetu" ubyło aż piętnastu, z którym jeszcze dwa lata, rok, parę miesięcy temu przemierzaliśmy w wspomnieniach ulice tego niezapomnianego miasta. Czas... te grzebień przeczesujący bez ustanku nasze szeregi tak nieubłagani i wytrwale, w końcu pozostawi tylko łysinę niepamięci o mieście o które biedne niedouki będą pytać niemądrze: ilu w nim Polaków mieszkało... Ilu? Niech przewertują karty byle jakiej polskiej ency klopedii: dokładnie co trzecie nazwisko cokolwiek znaczące w kulti rze, sztuce lub nauce, jest rodem ze Lwowa. 6 No tak, ale już Marian Hemar biedził się nad pytaniem: „Do czyich rąk ostatni z nas Odda chorągwi drzewce? Komu Przekaże, gdy nadejdzie czas, Aby ją cało niósł do domu? Gdzie są te ręce, w które my Oddamy nasze gwiazdy, szarfy, Pieśni, marzenia, struny, harfy, Przysięgi, krzyże, wiersze, Lwy?" No więc właśnie - w czyje ręce przekazać tę chorągiew-pamięć? ednych zabrakło, a drudzy... Gdzie im tam w głowie jakieś liasteczko. Są z miotu komputerowców, heavy-metalu, videoklipów lotów kosmicznych. Coraz dalej od Lwowa, coraz dalej... To chyba 'h mając na względzie, i czas, który wszystko odmienia, ten sam femar napisał kiedyś dla Włady Majewskiej piosenkę „Rok uchodż-zy". Włada śpiewała mija w moim domu przed rokiem. „Że podobno już robi się takie rakiety, Będzie można pojechać na różne planety - Na Saturna na Wenus no, sam-żeż pan powidz -A na księżyc to wogóli tak, jak do Brzuchowic. A ja nic, tylko słucham jak durna, A ja oczy mam nagle we łzach, Ze tak blisko jest stąd do Saturna, •A do Lwowa daleko - aż strach!" Niestety, to czas i nasi wnukowie sprawiają, że do Lwowa daleko z strach. Nawet do własnego wnuka się przyznaję, który -jak tego \e słyszę-ma pewnie w nosie Lwów. Niestety jemu i jego rówieśnym i Lwowa jeśli niedaleko, to w każdym razie coraz dalej. Ten zatem zeci tom „Alfabetu lwowskiego"piszę dlatego, by był rozkładem izdy na trasie pamięci do Lwowa, do którego coraz dalej aż strach... Erwin AXER Od Kasperletheater do „Współczesnego" Kiedy pan Maurycy Axer ukończył wydział prawa na uniwersytecie Jana Kazimierza, obiecując sobie założyć w niedalekiej przyszłości kancelarię adwokacką we Lwowie, powołano go na ćwiczenia wojskowe. Akurat w tym samym czasie inny student - Gawriło Princip - wypalił w Sarajewie z pistoletu do arcyksięcia Ferdynanda i od razu stało się jasne, że ćwiczenia pana Maurycego przeciągną się nieco dłużej. Dopiero w 1916 roku otrzymał przepustkę i wprost z frontu albańskiego udał się na krótki urlop do Wiednia. Wykorzystał przepustkę należycie, bo ożenił się z panną Schreyer, córką adwokata z Kołomyi, gdzie dziadek panny młodej był nawet swego czasu burmistrzem. W rok później przyszedł we Wiedniu na świat Erwin. I to była pierwsza z kilkuset późniejszych premier Erwina ?????. Dopiero kiedy był „drei Jahre alt" (Erwin mówił wyłącznie po niemiecku) przywieziono go do miasta, które nazywało się Lwów. Tu zaczął się uczyć po polsku, a edukacja, odbywała się na spacerach, w czasie których chłopiec odczytywał szyldy wszystkich sklepów i firm na Akademickiej. Tu również pan Maurycy nareszcie mógł zrealizować swoje wcześniejsze plany: założył kancelarię adwokacką. Mieściła się, ona tak jak i mieszkanie, przy Fredry 4A, akurat na wprost Kasyna Oficerskiego, co miało w parę lat później znaczenie, bo z okien własnego mieszkania można było z bliska oglądać Józefa Piłsudskiego, którego podejmowano właśnie w Kasynie, gdy przybył do Lwowa dla udekorowania miasta Krzyżem Virtuti Militari. Ze Lwowa w tym czasie odchodziło do Wiednia coś z osiem pociągów na dobę, więc odwiedziny wiedeńskich dziadków odbywały się często i regularnie. Mieszkali w Baden pod Wiedniem. 8 tym Badenie był park zwany Doblhoffparkiem, a w nim, irewnianej budzie miał swą siedzibę teatr kukiełkowy „Kasper-heater". Tu mały Erwin odbywał pierwsze spotkania z teatrem, tern w tym samym Badenie, ale już na prawdziwej scenie, oglądał :bywały występ z niejakim Breitbartem w roli głównej. Ten eitbart był siłaczem, kładł się na desce nabijanej gwoździami, na :rsi kładziono mu drugą deskę, na której stawało dwunastu ludzi, : artyście i tego było mało, więc na koniec wstępował jeszcze na tę ??? koń. Czy w tych okolicznościach można było nie zachwycić się te-em? Odtąd już muza Melpomeny nigdy nie przestała czuwać nad winem ??????. Ani kiedy wstępował do Państwowego Instytutu tuki Teatralnej, ani kiedy został w Warszawie dyrektorem Teatru spółczesnego, którym kierował trzydzieści dwa lata (!), ani gdy anowano go profesorem Wyższej Szkoły Teatralnej, ani w żadnej setek sztuk, które jako jeden z najwybitniejszych polskich tyserów wystawiał na scenach polskich, Amsterdamu, Nowego )rku, Berlina, Hamburga, Monachium, Zurychu i Wiednia. Na razie jednak we Lwowie częściej niż do teatru trzeba było odzić do szkoły. Miał niedaleko, dosłownie dwa kroki, bo ulicy Piłsudskiego, gdzie wówczas jeszcze mieściła się szkoła . Henryka Jordana, prowadzona przez legendarnego Kistryna. potem niewiele dalej, bo na Mikołaja, też do Kistryna. Kto n wtedy nie chodził? Wszyscy jak jeden mąż Żygulscy, Kra- :hwile, Głąbiński (patrz - „Cały Lwów na mój głów"), a tak- bracia Scott - Ralf i Elgin, synowie konsula angielskiego otta, tego samego co na Akademickiej pod piątym prowa-ił ekskluzywny i głośny sklep sportowy, znany pod firmą „Scott Pawłowski" (patrz w tym tomie ELGIN SCOTT). Axer zawsze ał, by obsada była znakomita..."; toteż na obsadę u Kistryna a nie można było narzekać. Łaciny uczył Hausknecht; matema-d -Daszyński, krewny Ignacego; polskiego - Maykowski, ten od lówią wieki", a historii - Henryk Wereszycki (kaprys losu zasów sprawił, że Wereszycki tytuł profesora otrzymał dopiero za smierostwa Tadeusza Mazowieckiego, w wieku 80 lat, i jego wny uczeń był obecny w Belwederze na tej uroczystości, też już co profesor). Potem II Gimnazjum, nowi pedagodzy i nowi ledzy. Wśród nich Jerzy Lerski - słynny w czasie wojny „Jur", 9 drugi obok Nowaka-Jeziorańskiego emisariusz i kurier podziemia. A także Andrzej Ziemilski (patrz - „Towarzystwo weteranów"), wakacyjny sąsiad ze Sławska, dokąd wspólnie wyjeżdżali na narty i wspinaczki. W ogóle myślał wtedy poważnie o karierze sportowej. Nie bez racji, bo pierwsze sukcesy odnosił właśnie na deskach, choć nie były to deski sceniczne, a narciarskie. W swojej książce „Ćwiczenia z pamięci" Erwin Axer wspomina z łezką w oku: „...sproszone zjazdowców z Czechosłowacji. Miał przyjechać z Zakopanego Jar Marusarz, a ze Lwowa - Janek Szczepanowski, Leszek Chlipalski Lankosz, Turski, Zbyszek Pawłowski, Zdzisław Pręgowski. (...; Startowali też moi koledzy i rywale gimnazjalni, Jerzy Lerski Teczek Zychiewicz, Antek Ulma." I co? Bieg zjazdowy wygra Erwin Axer z czasem siedem minut i piętnaście sekund. Jednak inne deski wciąż czekały na Erwina ?????. Właśnif sceniczne. Na razie przyglądał im się z „paradyzu" jako widz Wermińska śpiewała partię Carmen, Szletyński wystawiał „Legen dę", Wierciński „Księdza Marka", było co we Lwowie oglądać. A: wreszcie zjechał do miasta Leon Schiller i wystawił „Dziady" Wtedy chyba zrozumiał Erwin Axer, że nie będzie mistrzen narciarskim. Był na tych „Dziadach" dziewięć razy pod rząd Dotychczasowy idol Marusarz ustąpił miejsca Schillerowi. O ułatwiał fakt, że Schiller i Horzyca, zabiegając wówczas o dyrekcj lwowskiego teatru, z tej racji bywali częstymi gośćmi w dom syndyka tego teatru, mecenasa Maurycego ?????. W tym czasie do warszawskiego PIST-u (Państwowy Instyti Sztuki Teatralnej) nie przyjmowano po szkole średniej. Jednak dl Erwina i Aleksandra Węgierki uczyniono wyjątek; dla Węgierk ponieważ był bratankiem znakomitego reżysera, dla ????? - ???? waż protegował go sam Schiller. Pasowanie na reżysera nastąpił w dniu imienin Zelwerowicza: 26 lutego 1937. Tego właśnie dni trzej studenci PIST-u ubiegali się o dyplom reżysera, wystawiają trzy realizowane przez siebie jednoaktówki: Aleksander Bardin Jerzy Kreczmar i Erwin Axer. Ten ostatni popisuje się „Księżycei nadKarybami" 0'Neilla. Pierwsza samodzielna praca reżyserska t opera „Nędza uszczęśliwiona" Bohomolca i Bogusławskiego z mi zyką Kamieńskiego. Obecny na tych warsztatach teatralnych Bo napisał pochlebną recenzję. To się tak łatwo mówi, ale wtedy t 10 ylo tak, jakby trochę później Bohdan Tomaszewski napisał początkującym Fibaku, że nieźle się zapowiada. Przyszła potem kolej na „Zwiastowanie" Claudela, wystawione salach „Reduty" i Strindbergowską „Pannę Julię", do której xer zaangażował Irenę Eichlerównę. Był to już jednak rok 1939 dramaty wymyślone musiały ustąpić miejsca dramatom praw- awym. Historia, śladem teatru, też domagała się antraktu, fojna. Zastała go na wakacjach we Lwowie. Uciekając wraz z bratem a. Węgry umyślili wpierw przedostać się do Ymcenza i tamtędy po go wysokiej połoninie, szlakami tak dobrze przecież znanymi harcerskich wędrówek, dotrzeć do madziarów. Ale dobrnęli iledwie pod Stanisławów. Po nocy spędzonej w majątku Majdan, ależącym do dalekiej kuzynki Axerów, okazało się, że we wsi byli iż bolszewicy. Powrót do Lwowa. „ W domu rodziców - wspomina jednym z wywiadów Erwin ???? (? zmienili już wówczas deszkanie z Fredry na Akademicką 10) - był obóz, mieszkało wunastu ałbo piętnastu żołnierzy. Do stołu zasiadało codziennie ilkanaście osób. W ojca sypialni mieszkał jeszcze ,,Pioś", jak \awiał Horzyca, Borkowski, dawny lwowski wojewoda Piotr Dunin-3orkowski, który się u nas ukrywał, dopóki go nie prze szmuglow ano ? Warszawy. Nastrój panował dziwaczny, bo pół Polski - nagle wlazło się we Lwowie. W cukierniach, w przepełnionych kawiar-iach spotykali się ludzie niespodziewający się nawzajem zobaczyć, lyśleli o sobie, że są gdzie indziej, może zagranicą, albo w ogóle nie vją. Spotkałem Kreczmarów, bo zebrała się spora część rodziny, inek zamieszkał u mojej ciotki." Teatr jest wiecznym udawaniem życia. Teraz nagle role się dwróciły: życie udawało teatr, wyznaczając ludziom do grania >le w nowych kostiumach. I tak na przykład mecenas ???? grał )lę administratora teatru, zarządzał widownią, rozdzielał bilety, rwin i Bardini porządkowali teatralną bibliotekę. Z czasem owstały dwa teatry ukraińskie - operowy i dramatyczny, teatr ydowski i teatr polski pod nazwą Państwowy Teatr Dramatyczny, •yrektorem tej ostatniej sceny został Ukrainiec Kandyba, kierow-ikiem artystycznym - Władysław Krasnowiecki, a Uterackim Władysław Broniewski. Po jakimś czasie „awansował" Erwin ???? a statystę, otrzymując etat aktorski trzeciej kategorii; potem już 11 było coraz lepiej, bo asystował Dąbrowskiemu przy „Moralności pani Dulskiej"; aż wreszcie sam wystawił „Pannę Maliczewską". Ale ludziom inne dramaty zaprzątały umysły - upadek Paryża, Dunkierka, walka o Anglię, Narwik, wywózki do Kazachstanu, Łąckiego, Brygidki, Zamarstynów. Napięcie rosło z miesiąca na miesiąc, aż wreszcie jak w każdej sztuce, tak i w tej wojennej musiał nadejść punkt kulminacyjny - 22 czerwca 1941. Nad życiem we Lwowie, dotąd reżyserowanym przez NKWD zapanowało Gestapo. Erwina ????? czekała nowa rola: lakiernika w obozie Janowskim. Z rodziny spotykał tylko Erwin czasami brata Ryszarda, który należał do organizacji bojowej kierowanej przez Borwicza. Brygada lakierników pracowała na mieście; od czasu do czasu udawało się wstąpić na Kazimierzowskiej do sklepiku, który prowadził aktor Rodziewicz. Tam się spotykali i tam dowiedział się, że ojca aresztowano 1 września 1942 - od tamtej chwili wszelki ślad po nim zaginął. Matkę szczęśliwie udało się przeszmuglować do Warszawy i tam zajęli się nią Kreczmarowie, u których mieszkała aż do powstania. Któregoś dnia brat nie zjawił się na umówione spotkanie. Było to późną jesienią 1943 roku; jak się okazało ocalając życie dziesiątkom ludzi, sam zginął. Po jakimś czasie Erwin przestał być lakiernikiem i obsadzono go w roli ślusarza. Przez półtora roku pracował w brygadzie pod okiem starego majstra, który miał swój warsztat na Wałach Gubernatorskich. Remontowali mieszkania i Niemcy orzekli, że jest najlepszym ślusarzem, ponieważ znał wybornie niemiecki, i łatwo można się było z nim porozumieć. Pewnego dnia remontowali balkon willi przy Poniatowskiego. Dozorował ich Niemiec, którego znał jeszcze z czasu, gdy szykowali mieszkanie profesora Grucy przy Lindego, teraz zarekwirowane dla gubernatora... To co wydarzyło się po wielu-wielu latach, napisane dla teatru byłoby czystą grafomanią: życie jednak nie przebiera w środkach wyrazu. Oto gdy był już wybitnym i przechwytywanym przez wszystkie teatry reżyserem, w Monachium, w domu pięknej i młodej niemieckiej aktorki, którą zaangażował do głównej roli, usłyszał zaskakujące pytanie. Czy zna mianowicie miasto, które nazywa się Lemberg? Od tego miejsca cytuję już tylko fragment wspomnienia Erwina ????? pomieszczonego w książce „Ćwiczenia 12 Lmięci", a zatytułowanego „Rondo, czyli spotkanie do którego ogło nie dojść". - „To nieprawdopodobne, śmieszne nawet, ałejej ciec podskoczył na dźwięk mego nazwiska, twierdził że mnie kiedyś al, że to było w tym Lembergu właśnie i że - tu zająknęła się -pan >ł wtedy ślusarzem. Ojciec zapamiętał nazwisko, imię też się zgadza, ie zgadza się tylko łysina... (...) Przypomniałem go sobie bez trudu. ~>doficer SS przydzielony do świty gubernatora. Pewnego razu prawiałem balustradę werandy w jego domu przy ulicy Poniatow-iego. Teraz jego córka była moją aktorką. Piękna i utalentowana, 'ała w sztukach, które reżyserowałem. Kiedy do niej telefonuję Warszawy lub skądś indziej, słuchawkę zazwyczaj podnosi ojciec, iem, że to on, on wie że ja to ja, ale ponieważ udaje, że nie wie z kim zmawia, ja też udaję, że nie wiem z kim rozmawiam. (...) Po Inym ze swych sukcesów nasza koleżanka urządziła przyjęcie, zyniosłem ze sobą jakąś moją młodzieńczą fotografię, bo już od wna nie wiadomo czemu na to nalegała. Starsza pani, która jmowała honorowe miejsce za stołem, spojrzała na mnie i zanim •zcze zdążyła zobaczyć zdjęcie, krzyknęła: - To ten! Z kolei ona ęczyła mi podniszczone zdjęcie pocztówkowego formatu. Przed-iwiało fragment willi, który wydał mi się znajomy. Na fotografii dać było taras otoczony balustradą, młodą kobietę na leżaku. Obok >uletnia może dziewczynka bawi się lalką. Poznałem po chwili mysłu balustradę, którą kiedyś w pocie czoła cementowałem, zpoznałem w młodej damie starszą panią, która teraz siedziała zede mną jako matka mojej przyjaciółki. Znałem ją więc nie od 2su tej roli sprzed kilku lat, lecz od niemowlęctwa niemal. Co irza się po tysiąc razy w bajkach, w sztukach Szekspira, zdarzyło naprawdę. Koło się zamknęło..." Koło to rondo, a rondo w interpretacji muzyków to utwór, rtórym główny temat powtarza się kilkakrotnie. I otóż jeśli przyjąć główny temat tamtych czasów ukrywanie się, to w przypadku Izin Kreczmarów i Axerów, ta interpretacja ronda pasuje wręcz alnie: za sowietów we Lwowie Axerowie ukrywali Kreczmarów; Niemców Axerów zaczęli ukrywać w Warszawie Kreczmarowie. przód przyjęli pod dach na Żoliborzu matkę Erwina, później jego nego, kiedy uznał, że rola ślusarza przestała mu odpowiadać. Następne więc gastrole - to warszawskiego powstańca, który urmował Dworzec Gdański z łopatką saperską w dłoni, potem 13 jeńca obozu w stalagu 11 „A" koło Magdeburga, robotnika w kamieniołomach w Górach Harzu... Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów czas jakiś spędza Axer wraz z Kreczmarem w Halberstadt; tam odnalazły ich żony i stamtąd wyruszają w powrót do kraju. Kiedy wiele lat potem, już jako dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, wystawił Kruczkowskiego „Pierwszy dzień wolności", to jakby opowiadał o tamtych właśnie dniach, pierwszej prawdziwej wolności, którą smakował w Halberstadt. Pierwszym etapem po powrocie była Łódź. Pierwszą powojenną sztuką, jaką tam wystawił było „Ich czworo" Zapolskiej, z Mirą Zimińska w roli głównej. Na Warszawę przyszedł czas dopiero w 1949 roku. Teatr Współczesny, którego był najpierw kierownikiem artystycznym, a później przez dwadzieścia pięć lat dyrektorem, to w owym czasie Mekka, do której ściągali najwybitniejsi aktorzy, a na bilety ludziska zapisywali się na pół roku wcześniej. Wylęgarnia talentów i gwiazd. Kto wtedy widział Łomnickiego w „Arturo Ui", albo jako Łatkę w „Dożywociu"; czy Fijewskiego w „Tangu" Mrożka; Czechowicza w „Biedermann i podpalacze", albo Eicłilerównę w „Wizycie starszej pani", to jakby odbywał wyższe studia z zakresu powojennej historii polskiego teatru. Przez krótki czas dyrektoruje również scenie Teatru Narodowego, z którym odbywa triumfalny objazd po Europie. Gościnnie reżyseruje w Amsterdamie, Berlinie, Nowym Yorku, Monachium i w Burgtheater w Wiedniu. I pomyśleć, co by było, gdyby swego czasu pod tym samym Wiedniem, w Badenie, nie zachwycił go siłacz Breitbart, który leżąc na desce nabijanej gwoździami dźwiga] na sobie tuzin osiłków i konia? I tylko na szlaku tych podróży nie ma Lwowa. Nie ma, bo dzięki reżyserom jałtańskim inne tam już obowiązują dekoracje: an Fredry 4A, ani telefonu 7-58, ani Teatru Wielkiego, ani szkołj Kistryna, sklepu sportowego „Scott & Pawłowski" na Akademie kiej... Ten spektakl już nigdy się nie powtórzy. Więc tylko w imienii Erwina ????? delegowany jest syn - Jerzy, znakomity filolog profesor UW, który jeździ do Lwowa, by tam z ukraińskimi swym kolegami rozprawiać o zawiłościach filologii. Zawiłości histori wykłada mu w domu ojciec. i BAŁŁABANÓW Generał-okulista :kawe kto z dzisiejszych lwowiaków (a ciekawi mnie to dodat-/o jako męża okulistki), dobierał sobie jeszcze przed wojną lary? Można bez większej omyłki zaryzykowć twierdzenie, że zależało mu na dobrej diagnozie, to musiał trafić albo do dr. oga (Rutowskiego 3), albo do doc. Grzędzielskiego (Mikołaja a jeśli tak się złożyło, że brak było na lekarza szwajnerów, tedy ił jak w dym na Wałową 11. Tam ordynował dr Teodor taban, który tym się odznaczał, że był dodatkowo generałem, ednych leczył za darmo. Aby nie być gołosłownym, wnuk jego, dziś mieszkający w Warne inż. Marek Bałłaban, przechował w rodzinnych annałach m przekazał kartkę z receptariusza dziadka, gdzie stoi jak byk: idea Dr Teodor Bałłaban, okulista, ordynuje od godziny 10-12 d południem i od 1/2 4-5 po południu. Dla ubogich chorych iłatnie od 9-10 rano." 4a tę Wałową przeniósł się doktor-generał z Halickiej 21, która amienica stanowiła jego własność i znana była w mieście jako i „Pod kogutkiem". Ożeniony był z Augustą trojga imion lią, Antoniną Ehrbar, siostrą późniejszego generała kawalerii esandra Ehrbara. Doktor sam zresztą posiadał rangę generała, bo podpułkow-?? był jeszcze w armii austriackiej. Jako lekarz wojskowy brał iny udział w obronie Lwowa. Tu się 1 kwietnia 1866 roku Iził, tu studiował medycynę, a specjalność okuhstyczną naby- tia praktykach w Grazu i w Pradze. Był człowiekiem niebywale wnym i swoimi działaniami obdarzał sprawiedliwie pospołu ycynę i wojsko, z którym - mimo przejścia do rezerwy ntaktu nigdy nie stracił. Był więc „ojcem chrzestnym" pułku 15 Nr. Radca Dr. Teodor Bałlaban OKULISTA ordynuj* od godziny ? - J2 ptmu pahuhiiem i ot« ordynuj» ???? ????? pol •ul, HALICKA l. 21. - T«Jef. t»-l&. Rp. -? X O ?? "V* > i-, /* ; / anów Krehowieckich, naczelnikiem oddziału konnego „Sokoła icierzy" we Lwowie, szczycił się zażyłą przyjaźnią z Sikorskim, i którym niegdyś walczył, i z Władysławem Andersem, będącym skim kuzynem jego synowej. Ponieważ leczył nie tylko samych ubogich, a praktykę miał losalną, zarobione pieniądze za radą swego adwokata inwes-vał gdzie się tylko dało. I tak był wydawcą „Gazety Porannej", półudziałowcem Towarzystwa Naftowego w Borysławiu i Rafi-ii ropy w Klęczanach oraz spółki „Domy Stalowe". Łatwo się domyśUć jak to się wszystko musiało zakończyć po argnięciu do Lwowa bolszewików. Nie dość że generał, to jeszcze rżuj. Aresztowany niemal natychmiast po wkroczeniu sowietów, luje w „Brygidkach". Tam, ku swemu zaskoczeniu, dzieli celę Andersem. Wspomina o tym Anders na stronie 35 swej książki ez ostatniego rozdziału", pisząc o Brygidkach: „znalazłem kil- znajomych m.in. lekarza-okulistę, generała w stanie spoczynku odora Bałłabana, pułkownika w stanie spoczynku Longina, mjr. dkę-Narkiewicza i członka rady miejskiej Rybczyńskiego. Dowie-ałem się, że we Lwowie aresztowano wszystkich oficerów w stanie uczynku; podawano mi przeszło setkę znajomych nazwisk (...) Już edy wiedziano o straszliwym znęcaniu się podczas śledztwa. Bito irturowano średniowiecznymi sposobami, często aż do śmierci." Teraz dopiero się okazało, jakiej potężnej mocy nabrał ten pisek na szyldzie i receptariuszu doktora: ,,dla ubogich chorych ipłatnie od 9-? rano". Aż trudno w to uwierzyć, ale właśnie ęki zabiegom, petycjom, przekupstwom i poręczeniom biedoty awskiej Teodor Bałłaban został w końcu zwolniony, tuż przed Toczeniem do Lwowa Niemców. Drudzy oprawcy nie zdołali go : dosięgnąć: po nagłej śmierci swej żony generał potajemnie uścił Lwów i wraz z synem Marianem zamieszkał w Proszowi-;h pod Krakowem. Tam też, w 1945 roku, zakończył życie, trzy proszowianie do dziś wspominają, jaki to na ich cmentarzys- uroczysty odbył się pogrzeb, bo nigdy dotąd nie chowano :ogo z taką ilością odznaczeń i orderów, a przy tym przy salwach mpanii honorowej. Generał miał czterech synów: Karola, Adama, Augusta, Maria- oraz córkę Annę. Adam zginął wraz z całą rodziną podczas nnej w 1934 roku powodzi w Klęczanach, gdzie prowadził 17 ;ixdi>»a ??????, domów tttes*kalnv<.U d» 6 piąci-, will. ??????, roty-idw, gnraj.y, kiosków »rm. ws?.efkifg« rrtdjaja j&jektów rządowych i»»jr*ejtmalehsjs*ym systemem pa' * »t« •*"? *h irfyt sfalowycft Światowej stawy hut ???????- wskiett. Niespożyta IrweloSć! Rekonstrukcje ) atfapta uje ws««slkich bu<<«wN wetft»? najnowszych wytnagów tectittiW b« iowlaaej «ugrani ezeej, wykonywanie i przet&ił-sa portali sklepowych e wsunięciem filarów ? ciągu 24 goiidn, ned- btiiiowa plater itp, Wykonanie pintiow, to>s?.t«rys6w, ??????? fachowych* „Domy Stalowe" OCWMMMA ??»????,)? NA CAŁA fOŁSKĘ SfStKW? $ WI? ?W W ? J ? i R J* v ? ? ? L ? ? PRZEDSIĘBIORSTWO BUDOWY LWÓW UUCA CHORĄŻCZVZNV t. SI i» JWłeltr.ogny tanie G-enarale .V ???^?????? przesyłam Jarami Uanrałowi «???» ?? ???.616 ??. SUG ?.,??»8 ?? 8.2? i)oiMKr..Y89 ra 2.2SU ł Nr.790 m ??? Ltol.am. łącanle ?? ??? 5.930 iiol.am» ????????? te weksle płatne ?? l.luiega 193u r. Seksissai tymi objęte są. nsssystkle kwoty w rifcsyc ierremach !????| Domcra ataiowyts' ???? 'Iśucis Ssicła* ???? ??»? Oarierała pojjyesanyoh. ????, odastki do dni płatno sic Łączę wyrazy wysokiego ????????? i i ' V ' A* ^ JKielmośny Pan liane-rał Ur .Teodor Siał łaban ?»? ? w a w i » Warto by zobaczyć tę niespożytą trwałość budowli Domów Stalowych. Rodai autora „Jak hartowała się stal" dali im radę :eresy ojca w tamtejszej rafinerii ropy. August - dziennikarz Dtnik, uczestnik bitwy o Anglię, zmarł na emigracji w 1962 roku. arian - przemysłowiec do końca opiekował się ojcem w Proszo-cach, po wojnie zamieszkał w Opolu, gdzie zmarł w latach :demdziesiątych. Córka Anna, zamężna za lekarzem stomatolo-?? Romanem Drozdem, do dziś mieszka w Katowicach. Najstarszy Karol, jedyny, który obrał drogę ojca, bo był •kulistą, i oficerem, jeszcze przed wojną doszedł do wniosku, że róch Bałłabanów - okulistów na jeden Lwów to za wiele przeniósł się do Warszawy, gdzie ordynował przy Hożej 47, owadząc jednocześnie przy Nowogrodzkiej lecznicę wraz ze anym warszawskim okulistą Roszkowskim. Karol był kapita-m rezerwy. W czasie, kiedy ojca więziono w Brygidkach, on sam ł jeńcem Kozielska. Zamordowano go w Katyniu. Pozostawił dwóch synów: Janusza, zwanego „Żansio", który tq związki ze Lwowem podkreślił po wojnie, zostając krótko-yałym mężem Ireny Dziedzic, hipotetycznej więc dziedziczki finerii ropy naftowej w Borysławiu oraz spółki „Domy stalowe" musz zginął przed paroma laty w wypadku samochodowym), rugi syn nazywa się Marek. Ten, pomny na dawne marzenia iadka o stalowych domach, został inżynierem budowlanym emu to, jako kustoszowi Bałłabanowych archiwalii i pamiątek, wdzięczamy pomieszczone tutaj dokumenty. Antoni BARKER Mały Tońko Wielkiego ????? Ten Anglik, urodzony w Afryce w Johannesburgu 1955 roku, dziennikarz „Reutera", wieloletni korespondent tej agencji w Chinach i w Afryce, jest mimo wszystko lwowianinem z krwi i kości, w żyłach bowiem ma dokładnie właśnie sto procent lwowskiej krwi. po matce Władysławie i ojcu Henryku. Dodajmy pośpiesznie, że ojciec Henryk, zanim po wojnie przybrał w Anglii nazwisko Barkei nazywał się we Lwowie ni mniej ni więcej tylko... Vogelfaenger. Są jeszcze jakieś pytania?... Takich jak Antoni lwowiaków, którzy nigdy nie widziel Lwowa, ale w domach rodzinnych przesiąkli legendą miasta swycl przodków, jest rozsianych po świecie szerokim tysiące. Od smocz ka, od kołyski karmieni wspomnieniami rodziców- wygnańców naumieli się angielską grzechotkę - rattle nazywać kołatawką z college'u urywać się na hinter do Hyde Parku, z góry przeświad czeni, że kudy jemu tam do Parku Stryjskiego, o Kaizerwaldzie ni< mówiąc. Od rana do nocy słyszeli o jakimś Wysokim Zamku, jal Biblii uczono ich na starych ocalałych fotografiach topografi dziwnego miasta bez rzeki, na pożółkłym i postrzępionym piani Horbaya umieli paluchem przejechać całą trasę „jedynki" od Ale Focha aż na Łyczaków. Jakże więc im angielskim, francuskim brazylijskim sztrabanclom odmawiać lwowskiego rodowodu A już zwłaszcza „małemu Tońkowi", synowi protoplasty najwięk szej legendy Lwowa, jaką był i pozostanie „duży" TOŃKO. Bo ta: ich właśnie w domu rozróżniano: duży i mały Tońko... Ze wszystkich legend legendarnego miasta ta właśnie przeti wała najdłużej. „Wesoła lwowska fala". Szczepko i Tońko. Nastał w naszym „Alfabecie" pora najwyższa przypomnieć o tym nieś wykłym fenomenie, jakim jest wciąż trwała, nie posiwiała przez pć 20 ??? ;ku popularność tej pary batiarów. Z czym ich porównać? Jaki aleźć punkt odniesienia, by dzisiejszemu odbiorcy uzmysłowić tpopularność? Żadna „Dynastia", żadni „Matysiakowie" i żad- „Różowa dama" nie wymiatały tak ulic w niedzielne wieczory, z udawało się to „Wesołej lwowskiej fali". Co tydzień o dziewiątej eczorem w niedzielę wszystkie ówczesne superheterodyny, wszy-de „philipsy" i „telefunkeny", i wszystkie grające jeszcze tu śwdzie za pomocą akumulatorów i „anodówek" „Daimon" araty radiowe nastawione były na falę średnią o długości 385,1 ;tra, którą arendowało w eterze „Polskie Radio Lwów". To już jjćdziesiąt lat z okładem. A jednak do dziś zapowiedź filmu udziałem Szczepka i Tońka nie domaga się odsyłacza, nie itrzebuje dodatkowych wyjaśnień; to nie film wyniósł ich na wczesne szczyty popularności, to oni swoją osobowością promo-ili ten film. W ogóle cała „Wesoła lwowska fala", będąca składanką onologów i skeczów, stanowiła swoistego rodzaju zwierciadło Ibijające specyficzny klimat tego miasta-bukietu splecionego óżnobarwnych języków, kultur i obyczajów, zadzierającego nosa racji swej niedawnej stołeczności (stolica Galicji, Lodomerii Wielkiego Księstwa Krakowskiego, czyli - jak powiadali nasi diowi bohaterowie: stolica Golicji, Głodomerii i Wielkiego viństwa Krakowskiego). A przy tym ten jeszcze ni to sentyment, to przywiązanie do nieboszczki Austrii. Zwłaszcza w warstwie Łykowej pozostały trwałe ślady jej półtorawiecznej obecności. rszak prawowity lwowianin - od profesora poczynając, a na ymonie, czyli' dozorcy kończąc - miał w mieszkaniu n ? ? a s t -? i trymutkę, w sklepie papierniczym kupował rad erkę t parę szóstek, wypijał h a 1 b ę piwa, w szkole chodził na i n t e r, a ich żony upinały sobie włosy nie żadną tam spinką, obowiązkowo harnadlem. W takiej to dopiero barwnej geografii językowej docenić można czególne miejsce, jakie zajmowały dialogi Szczepka i Tońka. aczęło się, według relacji Tońka, zupełnie przypadkowo. Podczas kiegoś towarzyskiego wieczoru u Budzyńskiego, czy też może łaśnie na Krupiarskiej u Tońka, pan Henryk popisywał się ymyślonym przez siebie monologiem, który był relacją jakiegoś itiara z oglądanego niedawno w kinie filmu o dzikiej małpie 21 Rangu. Budzyński miał ponoć tak się zaśmiewać z tego popisu przyjaciela, że zaproponował mu nazajutrz powtórzenie tego samego „numeru" przed mikrofonem. A że batiar Tońko musiał ten monolog do kogoś wygłaszać, dobrał sobie słuchacza, którym akurat był pod ręką w studio się znajdujący spiker - Kazimierz Wajda. W tym miejscu, gwoli prawdy historycznej, uzupełnijmy tę informację o glossę Włady Majewskiej i Haliny Zalewskiej, które poważnie podważają tę wersję wydarzeń. Oto według nich pierwowzorem postaci Tońka był Stanisław Czerny - student lwowskiej politechniki. Należał on do kierowanego przez Wajdę amatorskiego zespołu rewiowego, który pewnego razu zaproszony został przez właściciela Niemirowa w celu zabawienia pensjonatowych gości. W pociągu, w drodze do Niemirowa, Czerny batiarską gwarą opowiadał Wajdzie treść filmu o małpie Rangu. Jadący wraz z nimi w przedziale kolejarze tak zaśmiewali się z tej opowieści, że Wajda postanowił „numerem" tym uraczyć pensjonariuszy w Niemirowie przy okazji najbliższego występu. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Dialogi Szczepka i Tońka stały się odtąd żelaznym numerem studenckiej rewii. Dopiero po roku, kiedy Czerny, już po dyplomie, opuszczał Lwów udając się do Warszawy, powstał problem znalezienia zastępstwa Tońka. I wybór padł na mecenasa Vogelfaengera. Jak było tak było, grunt, że w ogóle było. Odtąd teksty pisywali sobie sami, jeden czerpiąc z folkloru łyczakowskiego, drugi - z niemniej barwnej dzielnicy Gródeckiej. Kiedy już były dobrane imiona, powstał problem wyposażenia obu bohaterów w odmienne charaktery, nadanie im osobowości. I tak oto Szczepko został pewnym siebie, pohukującym, wszystkowiedzącym rezonerem, co to nie z jednego pieca chleb jadał, Tońko zaś potulnym naiwniakiem, „durnowatym pumidorem", wiecznie zdziwionym, spłoszonym rzekomą „erudycją" przyjaciela, choć w gruncie rzeczy z cicha pęk „zaginał" nieraz autorytatywne stwierdzenia Szczepka. Obaj autorzy, wybitni koneserzy radia i estrady, bezbłędnie posłużyli się tu żelazną zasadą kontrastu, który jest podstawą umiejętności rozśmieszania publiczności (ówczesne wzory to wszak Flip i Flap - gruby i chudy, Pat i Patachon -mały i długi). Szczepko i Tońko byli z kolei duetem mądrali i naiwniaka. 22 Co ich łączyło charakterologicznie to dobroć, tkliwość, gołębie rost serce, krótko mówiąc „serce batiara", który to „batiar gdy a to życie swe da, bo takie serce on ma", co wyartykułowane itało jako ich życiowe credo w piosence o takim właśnie tytule: srce batiara". Implikacje ich postawy życiowej dostrzeżemy we zystkich ich scenkach, we wszystkich skeczach, we wszystkich dogach. Wzorcowa pod tym względem jest fabuła filmu „Będzie iiej", gdzie obaj bohaterowie, sami „bidołachy" nie mający co ygać", zaopiekują się, gdy trzeba, niemowlakiem-znąjdą. Toń- , który obdarzony był szczególnym talentem do wynajdowania ion, jak wiadomo już na planie tego filmu nazwał dzieciaka jbusem. Nie warto by może o tym i wspominać, gdyby nie bawne nieporozumienie związane z owym przezwiskiem. To, co Tońkowi od tak po prostu wyrwało, dla uczonej lingwistki stało po wojnie tematem dogłębnych dociekań i było dowodem rfywów niemczyzny na gwarę lwowską. Dowodziła mianowicie, przezwisko „Baj-bus" na określenie kogoś małego, niepozor- go, chodzącego nisko przy nodze, ma swe korzenie w germańs- n „bei Fuss". Widywałem Tońka nieraz śmiejącego się serdecz- ;; przy tym naukowym wywodzie ze śmiechu po prostu zapłakał. Niepowetowaną wprost stratą jest „zagłada" ostatniego ich mu „Serce batiara", którego jedyna kopia padła pastwą płomieni raz w pierwszych dniach wojny. Wyprodukowała film, podobnie k: i dwa poprzednie, warszawska wytwórnia „Feniks-Film", podobnie jak tamte, przypomniane niedawno przez telewizję, żyserował Michał Waszyński. Anegdotą fabularną tego ostat- ego utworu były przygody Szczepka i Tońka, dla których kanwą m razem był patriotyczny zryw w obliczu groźby zbliżającej się ojny, czyli społeczna zbiórka na FON (Fundusz Oborny Narodo- ?. Akcja ta została utrwalona na starych kronikach PAT-a, gazujących jak to szkoły, urzędy, całe gminy, powiaty, całe •iorowiska środowiskowe prześcigały się w dozbrajaniu armii, ndując jej z groszowych nieraz składek czołgi, działa, samoloty, nundurowanie i broń. I otóż batiary lwowskie rzuciły hasło ?undowania armii „maszingeweru", czyli karabinu maszynowe- ). Ale same batiary lwowskie cóż mogły zwojować, potrzebne Ąo wsparcie batiarów z innych miast. Szczepko i Tońko wyrusza- więc w Polskę szukać poparcia dla swej idei wśród kolegów. 23 W Krakowie, na Śląsku, w Poznaniu, Warszawie, gdzie batiarami są - dzieci ulicy, różne „bajoki", „karliki", andrusy i cwaniaki. Najgorzej im poszło w Poznaniu, gdzie nie sposób było znaleźć batiara - Poznań to miasto porządne, rzetelne, tam w ogóle batiarów nie ma. Od tamtej pory dialogi Szczepka i Tońka nabrały już innego charakteru, stały się - jakbyśmy to dziś powiedzieli - zaangażowane. Dotychczas dobrotliwe i łagodne, wyostrzyły się politycznie. Trzeba bowiem wiedzieć, że wojna ani na chwilę nie przerwała działalności artystycznej Szczepka i Tońka. Po ewakuacji ze Lwowa we wrześniu znaleźli się w Rumunii, gdzie w Busau, w tamtejszej YMCA Wiktor Budzyński natychmiast zdołał zorganizować występy „wesołofalowców" dla uchodźców. Potem przez Jugosławię i Włochy dotarli do granicy włosko-francuskiej i tam w Modenie powstała Polska Czołówka Teatralna Nr 1. Szczepko i Tońko, już w mundurach, bawili brać żołnierską. „Polish Soldiers Revue by Lwowska Fala". Tak ich zapowiadały afisze. I ani na chwilę nie zapominali skąd ich ród - że ze Lwowa. Tońko do ostatka pamiętał jeden z ich ówczesnych skeczów. Żołnierze otrzymują do wypełnienia karty ewidencyjne. Jedna z rubryk ankiety brzmi: „w jakim kierunku się specjalizujesz?". Tońko, zgodnie z dawnymi regułami gry „durnowaty pomidor" nie ma pojęcia jak tę rubrykę wypełnić. Szczepko: „ta co ty, durnowaty pomidur, nie wisz w jakim kierunku i specjalizujisz? Ta w kierunku do Lwowa!" No i specjalizowali się w tym jedynym możliwym do pomyślenia kierunku. Specjalizowali się, jeżdżąc od obozu do obozu, nieraz zaś czołgając się od okopu do okopu. Aż w Modenie dosłużyli się stopni podporuczników, gwiazdkę zaś do beretu Tońka przypina osobiście generał Maczek, wręczając mu własną, oderwaną z gene ralskiego naramiennika. Ten beret Tońko przechowywał do śmier ci, potem zaś przeszedł w ręce Tola Szolgini, który z kolei przekażą beret Muzeum Niepodległości w Warszawie, które ma ambicji utworzenia w przyszłości Muzeum Miasta Lwowa. Rzadki to - byi może - wypadek, by awanse zdobywać na wojnie za opowiadanii dowcipów. Lecz ich śmiech - tak wówczas tam potrzebny -mierzyi można było bez mała i generalską rangą, bo podnosił na duchu rozgrzewał zwątpiałe serca, kazał wierzyć w zwycięstwo. 24 Po wojnie znalazł się Tońko w Johannesburgu w Afryce, źniej w Anglii, gdzie jako mister Barker przez siedemnaście lat kładał angielskim sztubakom w angielskim college'u łacinę isady brytyjskiej konstytucji. Albowiem ten „durnowaty pomi-r" w życiu prywatnym znał expedite łacinę jeszcze z VI klasycz-50 Gimnazjum im. Staszica na Łyczakowskiej, a z prawa ninistracyjnego pisał pracę magisterską na Uniwersytecie Jana zimierza. Pokażcie mi dzisiejszego rewiowego wesołka, który by nalazłszy się na obczyźnie - mógł uczyć choćby w podstawowej dzielnej szkółce. Jak powiadają we Lwowie: dzisiaj już takich nie )ią... W 1988 roku odwiedziłem Tońka w Londynie. Mieszkał już wczas w pensjonacie dla rencistów w Wimbledonie. „Jurciu owiedział -ja chcę do was. Możesz mnie chociaż do Warszawy askać? Ja chcę do was..." Bóg jeden wie, co trzeba było wykonać, aby tę prośbę spełnić, iwo stałego pobytu, bo to wszak obywatel brytyjski. Jakoś tak ine czynniki dały się w końcu przekonać. Prawo do zamiesz-lia w Domu Kombatanta wymagało od Tońka przynależności ZBOWiD-u, do czego z kolei Tońka żadną miarą nie udało się donic. Zamieszkał w końcu bez tej przynależności w tym Domu mbatanta, czyli jak sam mawiał - w Domu Kombatiara. A takie miał „durnowaty pomidur" szczęście, że nawet pielęg-rka pani Basia, która go w tym domu doglądała, też była ze owa. Z Listopada ulicy... Zdążyłem jeszcze nakręcić z nim film, ry nazywał się „Tońko, czyli legenda o ostatnim batiarze". TV imitowała film w wieczór wigilijny. Nadeszła lawina listów, ra sprawiła, że telewizja zmuszona była jeszcze parokrotnie film ytórzyć. Tońko odmłodzony przesiadywał, jak sobie wymarzył, ,Europejskim", przy słynnym stoliku, gdzie zasiadali zawsze >ołudnie Ludwik Starski, Ludwik Sempoliński, Bosak... Niestety nie trwało to długo. Skołatane, tułacze serce biło już az słabiej. Już nie w jego kawalerce w Domu Kombatanta, i Klinice na Hożej przesiadywałem przy jego łóżku. Kiedyś rian Hemar napisał piosenkę „Kiedy lwowskie serce powie ie szlus..." „Jurciu -powiedział któregoś dnia Tońko - Mariań-wiedział co pisał. To moje mówi już szlus..." O piątej o świcie idziłmnie telefon dyżurnego lekarza: szlus... Pozostało już tylko 25 odszukać w dalekiej Afryce Małego Tońka, aby mógł wypełnić ostatnią wolę swego wielkiego Ojca. Wolą jego było spocząć u boku żony na londyńskim cmentarzu w Nord Sheen. W dwa dni potem poznałem Małego Tońka. Urodził się jeszcze w Johannesburgu. Potem, już w Londynie, umieścił duży Tońko małego Tońka w Cambridge, gdzie studiował historię i... język chiński. Pozwoliło mu to później pracować w piśmie „Chine--bussines", a w roku 1982 wyjechać jako korespondent Reutera wpierw do Hong-kongu, a później do Pekinu. W 1988 roku objął placówkę tegoż Reutera w swoim rodzinnym Johannesburgu. Tc tam właśnie zastał go mój fatalny telex, donoszący, że nad ranem 6 października 1989 roku w klinice rządowej przy zbiegu Hoże i Emilii Plater zakończył swe tułacze życie najbardziej lwowski u wszystkich lwowiaków - Wielki Tońko. Zaś Mały osiadł potem w Londynie, ożenił się z Angielką Rutl i wkrótce doczekali się córeczki Miriam. „Reuter" wkrótce od nalazł w jego personalnych papierach wiadomość, że ten Barkę prócz znajomości chińskiego posługuje się niemniej dla Anglikó\ egzotycznym językiem, mianowicie polskim. I latem 1994 roki wysłał go na placówkę do Warszawy. Przybył więc Tońko-kores pondent do Polski, sprowadził żonę Ruth i córeczkę Miriari i zaczął słać do Londynu wiadomości z Warszawy. A w wolnyć chwilach spisuje wspomnienia o ojcu. Aby Miriam, mały angielsb bajbus, wiedziała jak wielkiego miała Dziadka. szek BIŁYK Ostatni taki wojewoda... dalekiej Brazylii, w Sao Paulo, mieszka sobie (podobnie jego siostra Barbara - patrz „Cały Lwów na mój głów") l Leszek Biłyk. Właściciel biura akwizycyjnego, będącego edstawicielstwem 250 (!) największych pism światowych, w tej bie „Herald Tribune", „News Week", „Economist", „Figaro"; eprezes i założyciel polonijnego „Klubu 44"; wiceprezes Unii warzyszeń i Związków Polski z Ameryką Łacińską; wiceprezes ? Przemysłowo-Handlowej „Brazylia-Polska". Już z racji tych ;ystkich funkcji pan Biłyk ma dostateczną ilość powodów iumy. Podejrzewam atoli, że najbardziej dumny jest z nazwiska, re nosi. Lwowiakom może i nie trzeba tłumaczyć co znaczy nazwisko ^k. Ale i oni nie wiedzą wszystkiego, poza tym że Alfred Biłyk ostatnim wojewodą w polskim mieście Lwowie. Może gdyby nie na, cenzura, zakaz mówienia i pisania o Lwowie, wpisałby się rtiie ten ostatni nasz wojewoda w legendę zawsze wiernego tsta, zamykając poczet bohaterskich jego obrońców, jako równy i wszystkim Bitschanom i Petrykiewiczom, ponieważ jak i oni, Ifred Biłyk też oddał życie za Lwów. Stało się to 18 września na Węgrzech, w mieście Munkaczu, re teraz nazywa się Mukaczew i leży na terytorium obecnej rainy. Zanim opowiemy, jak doszło do śmierci ostatniego ewody, przypomnijmy kim był do czasu, gdy z nadania zydenta Mościckiego objął we władanie Pałac Namiestnikowski Gubernatorskich Wałach. Pełnokrwisty lwowiak, bo tam urodzony 25 września 1889 u. Gimnazjum kończył w Brzeżanach, dzieląc ławkę szkolną dwardem Śmigłym-Rydzem. Zrozumiałe, że takie koleżeństwo 27 w tych czasach nie mogło ograniczać się wyłącznie do wspólnego wkuwania łaciny i greki. Ta dwójka wraz z Teofilem Mareschem i Stanisławem Barzykowskim zakłada niepodległościowy „Związek Walki Czynnej", który -już na uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie - przekształcają w „Związek Strzelecki". W 1910 roku Biłyk kończy prawo i odbywa jednoroczną służbę wojskową w pułku cesarskich strzelców w Tyrolu. W rok później otrzymuje z rąk Piłsudskiego pierwsze szlify oficerskie i już jako porucznik bierze udział w austriackiej ofensywie korpusu Dankla, zaś pierwszą ranę zalicza w Izdebnem, w bitwie pod Kraśnikiem. Po wyjściu ze szpitala na osobiste życzenie Piłsudskiego zostaje przydzielony do I Brygady Legionów, pełniąc funkcję zastępcy dowódcy Szkoły Podchorążych w Dębnikach. Pamiętny rok 1918 zastaje Biłyka w Łodzi, gdzie skierowano gc jako wojskowego komendanta miasta. W trzy lata później przecho dzi (już jako major) do rezerwy, otwierając w Łodzi kancelarii adwokacką. Jest wybitnym prawnikiem (trudno żeby nim nie był skoro jurysprudencji uczono go na lwowskim uniwersytecie), c< docenia Prezydent Mościcki, mianując Biłyka członkiem Wydziałi Wykonawczego Naczelnej Rady Adwokackiej. Miasto Łódź, pewnie że niczego sobie, ale do Lwowa podobn jak widelec do szafy, tyle że też bez rzeki, więc kiedy nadchodź wakacje, serce ciągnie do stron rodzinnych. I nie to, że serce, al jeszcze i żona pani Maria Weronika, wciąż tęskniła do kamienic przy Jakuba Strzemię 6, gdzie zostawiła mamę Jadwigę Korcza! -Wereszczyńską. Ze Lwowa do Brzeżan jeden skok, więc i dzid Barbara i Leszek przekonują się przy okazji, co tak naprawc oczarowało pana Pola, że marzył, aby skrzydłem orlim lub sokoli unosić się nad Podolem, bo doprawdy drugiej takiej krainy nie mai na tym bożym świecie. Lecz cóż - po wakacjach znów trzeba wracć do Łodzi. Dopiero w roku 1936 okazało się, że wcale nie trzeb został tata z woli Pana Prezydenta wojewodą w Tarnopolu. A ji rok później jeszcze lepiej, bo wojewodą lwowskim. Wały Gubernatorskie. Imponujący, empirowy Pałac Namiei nikowski, gdzie rządy swoje odprawiali Badeni, Potocki, Gołuch wski... Co krok to historia. To tu, w apartamencie na pierwszy piętrze, wypalił z browninga Ukrainiec Siczyński w namiestni! Galicji, hrabiego Potockiego. W siedem lat potem kwatero- 28 KANCLERZ ORDERU ODRODZENIA POLSKI stwierdza ze PREZYDENT RZECZYPOSPOLITEJ dekretem ? dnia :'S/s.',;J.: .-, ? ./??^? a» :!>;'W,V* za !iczvł .'t^ĄjgfljUA w poczet Kawalerów Orderu Odrodzenia Polski nadając Mu ocbtash» Krzyża Komandorskiego tejjo orderu AA4* t tt*i«. ???-??? •*•*•';, ?/. w tych pokojach car batiuszka Mikołaj II, który z balkonu obwieszczał przerażonym lwowianom, że ich wraz z całą Galicją wciela do matuszki Rosji. W dwa lata później już nie żył, zamordowany przez bolszewików, ale z zaświatów jakby patronował swoim własnym oprawcom, którzy jego kiepskie wówczas proroctwo realizowali niestety w ćwierć wieku później. Tam więc właśnie, na Gubernatorskich Wałach, zastał rodzinę Biłyków wrzesień 1939. Kiedy pierwsze czołgi i wozy pancerne Wehrmachtu stanęły na rogatkach Lwowa, wojewoda Alfred Biłyk wygłasza do mieszkańców miasta swoje słynne przemówienie. Mówi, że miasto, które zawsze było semper fidelis, odznaczone Krzyżem Virtuti Militari, bronić się będzie do upadłego. Mówi nadto, że on - wojewoda - nigdy tego miasta ani jego mieszkańców nie opuści i będzie z nimi do końca. Ponad pół wieku trwało przekonanie pośród tych, którzj słuchali tego radiowego wezwania, że wojewoda słowa nie do trzymał, o co zresztą nikt z mieszkańców pretensji nie wnosił, be przestrzegał ich przed Niemcami, a przewidzieć nie mógł daty ? września, która odmieniła gruntownie sens zapewnień Biłyka Tymczasem prawie nazajutrz po tym przemówieniu zjawił się wi Lwowie premier Sławoj Składkowski, który rozkazał Biłyków udać się do Rut, gdzie wówczas stacjonował rząd. Wojewoda, ac wbrew własnej woli, rozkaz wypełnił, tyle że z Kut skierowano g dalej, do Munkacza na Węgrzech. Stamtąd dwukrotnie pode mował próbę przedarcia się z powrotem do zajętego już prze bolszewików Lwowa, a kiedy okazało się to niemożliwe, zasiać w konsulacie do napisania listu-testamentu, który do dziś przechc wywany jest w Instytucie Sikorskiego w Londynie. Kserokopi tego listu znają już Czytelnicy z pierwszego tomu „Alfabet Lwowskiego". Wspomnijmy tylko, że pisał: Me mogłem walczyć ? Lwowie, gdyż zgodnie z wytycznymi Szefa Rządu opuściłem g w warunkach, które mogą słowa moje postawić w pozornej sprzeczn ści z tym czynem. Dalsze moje życie zdaje się nie przedstawi wartości dla Polski. Być internowanym do końca wojny nie cht Chcę ocalić honor... W kwadrans po napisaniu tego listu nie ż strzałem w głowę odbierając sobie życie, które już według Nie zdawało się nie przedstawiać wartości dla Polski. Dziś jego miai Lwów - iak chciał - dowiaduje się, do jakiego stopnia był Alfi 30 tyk semper fidelis i miastu, i pojęciu tak dziś nieznanemu jak ????. W trakcie pisania tej książki okazało się, że list ten wcale nie był tatnim, jaki wyszedł spod ręki Alfreda Biłyka. Syn wojewody p. szek Biłyk nadesłał mi z Brazylii inny dokument, podobnie jak nten przechowywany w Instytucie Sikorskiego. Jest to mianowi- list skierowany do władz węgierskich. Udostępniamy go dziś ytelnikowi, by pojął jakiego formatu Człowiekiem był autor tego :stu, i jakim niebywałym charakterem obdarzyć go musiała tura, że mógł spokojnie to wszystko pisać, będąc świadom, co za ^adrans nastąpi. Oto ostatnie słowa wojewody: Do Władz węgierskich, Munhacs. 1. Powód mojej śmierci jest wskazany w załączonym Uście do selstwa Polskiego w Budapeszcie. 2. List niniejszy upraszam przetłomaczyć i podać do wiadomości masie miejscowej i zagranicznej. 3. Tysiąc dolarów w złocie i pięćset dolarów papierowych proszę ekazaćp. woj. (wojewodzie - przyp. mój) St. Jareckiemu (znaj-e się w drodze między Korosmezi a Munkacsem). 4. Resztę pieniędzy w złocie, banknotach (połskie, amerykańs-, rumuńskie) i moją własność, którą posiadam z sobą, zapisuję jerowi Kazimierzowi Jasnukowi (znajduje się w Munkacsu i za-Iduje się w hotełu). Z tego ma on pomóc moim urzędnikom w razie, vby ich spotkał, a w wypadku spotkania mojej rodziny proszę go ztę tejże przekazać i zależnie od możliwości obu stron, pozostać em. 5. Najpierw jednak należy zapłacić z tych pieniędzy rachunek totelu i wszystkie koszty z pogrzebem włącznie. 5 (słownie pięć) arów przeznaczam jako napiwek w hotelu. (!!!) Również proszę >ch 1500 dolarów, które woj. Jarecki ma otrzymać, dać wzmiankę nasię, ponieważ pieniądze te otrzymałem w zaufaniu, i chcę, aby zyscy wiedzieli, że je oddałem. 6. Wszystkie dokumenty i papiery proszę przekazać Posłowi Iskiemu w Budapeszcie. Są to ważne dokumenty osobiste (2 eczkach, które tenże ma przekazać notariuszowi) i moje sprawoz-tia urzędowe. Munkacs, 19.9. 1939 - Alfred Biłyk s.k. wojewoda lwowski. 31 Lwów wiele wydał spiżowych postaci. Ta jest chyba ostatni? ulepioną z tego kruszcu. Ostatni wojewoda królewsko-stołecznegc Miasta Lwowa. Na tym kończy się przewód dowodowy mający uzasadni* z czego to mianowicie może być dumny brazylijski biznesmen Biłyl Leszek-junior i jego siostra Barbara. Niniejszym także powiada miam ich oboje, że Oddział Stołeczny Towarzystwa Miłośnikóv Lwowa wystąpił do władz Warszawy z prośbą o nadanie jedne z ulic stołecznych imienia Alfreda Biłyka. * Kiedy już Biłyk-senior został lwowskim wojewodą i zamieszka na Wałach Gubernatorskich, Biłyk-junior - Leszek ukończ) akurat podchorążówkę w Grudziądzu i jako ułan też zjechał d< Lwowa wprost pod komendę Godlewskiego, późniejszego legen darnego dowódcy 14. pułku Ułanów Jazłowieckich. Trop w tro podąża śladami ojca, bo po wojsku wstępuje na prawo, na ten sar wydział, który Biłykowi- seniorowi otworzył drogę do kariera Niełatwe to było zadanie naśladowanie ojca, który -jak już wiem - nietuzinkowym był człowiekiem i w niebanalny sposób roi wiązywał skomplikowane nieraz problemy. Oto na przykład był ra Leszek świadkiem rozmowy ojca z komendantem policji, we; wanym w dość zdawałoby się banalnej sprawie: nie sposób był sobie poradzić z chłopami, którzy uparcie jeździli furmankan wyłącznie lewą stroną szosy. Policjanci walili mandaty za łaman przepisów drogowych, ale niewiele to pomagało i pan komendai był wobec problemu zupełnie bezradny. A po co mandaty? - pyt; Biłyk - trzeba ich po prostu nauczyć, że prawa strona jest ? jeżdżenia. - To nie takie proste, panie wojewodo - tłumaczył stri porządku. - U nas chłop jedzie zwykle jednym koniem, a ten ki puszczany przez woźnicę po latówce (latówka - miękkie pobocz przyp. JJ) idzie z nawyku lewą stroną, bo tak zawsze jeździło się i austriackich czasów. Na to Biłyk: Byl pan kiedy w cyrku? Widzi pan tresowane konie? Konia wszystkiego można nauczyć. A chłopo trzeba nie mandaty wlepiać, a przeciwnie dawać w nagrodę prezent jeśli chociaż raz pojedzie prawidłowo prawą stroną. Komenda zbaraniał: prezenty chłopom? Jeszcze tego samego dnia zamóv Biłyk u dyrektora stalowni sto scyzoryków z wyrytym na ostr 32 lisem: Od wojewody lwowskiego. Odtąd, wspomina pan Leszek, dy wyjazd z ojcem za miasto trwał zamiast jednej godziny co liniej cztery, ponieważ zatrzymywali się przy każdym chłopie, ry widząc z daleka zbliżającego się buica pośpiesznie zjeżdżał na wo, żądny scyzoryka, jako że fama o rozdawanych prezentach bko rozeszła się po całym województwie. Jedyny ocalały emplarz takiego scyzoryka do dziś jeszcze przechowywany jest !ao Paulo w zbiorach rodzinnych pana Leszka. Nadszedł jednak czas, kiedy nie za scyzoryki, a za lancę przyszło chwycić. Wrzesień, 1939. Z Dworca Czerniowieckiego jedzie [chorąży Leszek Biłyk wraz z całym 14. pułkiem Ułanów łowieckich do Nekli pod Wrześnią. Dowodzi plutonem ciężkich abinów maszynowych. Na klaczy „Grosówka" walczy kolejno [ Wartkowicami, Gostkowem, Górkami. O świcie 18 września izedł pułk z Puszczy Kampinoskiej i cała Podolska Brygada rała się w rejonie Kazunia pod Modlinem. Czekała ich walka l Sierakowem. Dokładnie tego dnia, kiedy Leszek Biłyk ruszał szarży pod Sierakowem, Alfred Biłyk w dalekim węgierskim nkacsu odebrał sobie życie. W dwa dni później pułkownik Godlewski szaleńczą szarżą pod lką Węglową wyrąbuje przejście do Warszawy wojskom Kut-?? zdążającym znad Bzury na pomoc stolicy. Biłyk po szarży żdża do Warszawy od strony Bielan przez teren ówczesnego VF-u (obecnie AWF). Tam rozstaje się z wierną „Grosówka", rą przywiązuje do drzewa, a sam w cywilnym przebraniu edziera się do Łodzi. Ma już wtedy przyznany za kampanię ;eśniową Krzyż Walecznych. Rozkaz o tym nadaniu podpisał erał Abraham, co ma też swoistą wymowę, bo kiedy Abraham nił przed Ukraińcami Lwowa w 1918, był wtedy Biłyk w pieluch i miał za sobą jeden rok życia. Kto mógł wówczas przypusz-ć, że i z tego lwowskiego bachora wyrośnie ułan, któremu inny wiak- generał przypinać będzie Krzyż Walecznych. Łódź, aresztowanie, potem niewola w oflagu, wreszcie wyz-enie przez Amerykanów i Londyn. Tu dopiero ma się dowie-?, ? losie ojca. Zdecydował zupełny przypadek. Był pan Leszek ówiony na spotkanie z generałem Kopańskim, którego miał zo-; adiutantem. Kopański spóźnił się na spotkanie, zatrzymał go /iem u siebie dłużej generał Kukieł, który akurat tego dnia 33 obchodził urodziny. Po wypiciu urodzinowego toastu Kopańsk zaczął wymawiać się od dalszego ciągu przyjęcia, bo - jałi powiedział - kazał się u siebie zameldować młodemu Biłykowi. Ne to przechodzący akurat przez pokój urzędnik stanął jak wryty „Jak pan powiedział? Biłyk? A kto to taki?" „Syn wojewod) lwowskiego". „Toż my od miesięcy szukamy kogokolwiek z rodzin) Biłyka, bo mamy u siebie wszystkie dokumenty z Budapesztu. Czy oj wie, że jego ojciec nie żyje?" Tak więc został Leszek Biłyk adiutantem generała. Na jegc gurtowym, adiutanckim pasie, który zachował do dzisiaj, widniej i podpisy trzech generałów: Bora- Komorowskiego, Andersa i Ko pańskiego. Wszyscy trzej podpisali się na tym pasie nie bez kozery pas gurtu bowiem był tak krótki, że żaden z wodzów nie móg uwierzyć, że można się nim w ogóle opasać. Próbowali po kole i żadną miarą nikt nie był w stanie zmieścić się w tym pasie a Anders nawet zażartował do Kopańskiego, że ma chyba z; adiutanta panienkę i to szczególnie wąską w biodrach. Przypadła ta szczupła sylwetka do gustu i Brazylijce Marii Jose z którą się pan Leszek w Sao Paolo ożenił. A z tego brazylijsko -lwowskiego stadła na świat przyszedł trzydziestoletni już dzi Alfred, który pracuje u ojca, oraz Paulo, który pracuje w Bank Inwestycyjnym w Stanach Zjednoczonych. Tyle lwowskiego zos tało w progeniturze ostatniego naszego wojewody, że wnuk ochrzczono imieniem Alfred, a prawnuczce dano na drugie Wero ????, po babce, która kiedyś-kiedyś mieszkała na Jakuba Strzemi 6, garbatej, stromej uliczce, co swój początek brała u zbieg Zyblikiewicza z Pełczyńska. Po portugalsku nie do wymówienia. rbara BITTNERÓWNA - Lwowska BB czyli zawracanie głowy nogami Skolimowie pod Warszawą, pośród pięknego starodrzewu, i Dom Zasłużonego Aktora. Tam, w nowo dobudowanym yilonie, u krańca korytarza dwoje drzwi wiedzie do dwóch ;nych pokojów. Na jednych, z numerem 2 - wizytówka „Barbara tnerówna". Na przeciwległych, z numerem 3 - wizytówka: eszek Finze". Kiedyś, kiedyś dzieliły tych dwoje całe ogromne :estrzenie: pan Leszek mieszkał we Lwowie na placu Mariackim >ani Basia zaś na Zyblikiewicza, róg Mikołaja. Pokoje „2" i „3" bezustannie otwarte; trudno, żeby we wspólnym małżeńskim jpodarstwie wciąż trzaskać drzwiami. Zanim zostali jak Romeo (którego Finze śpiewał) i Julia (którą tnerówna tańczyła) po wsze czasy małżeństwem i zakochaną rą, mieszkali - jak już wiemy - w mieście wcale od Werony nie :ydszym. Opowiedzmy więc najpierw historię lokatorki pokoju mer „2". W 1958 roku Margot Fonteyn - światowej sławy primabalerina idyńskiego zespołu „The Royal Ballet" zwróciła się z prośbą do wiącej wówczas w Londynie polskiej pary tancerzy, czy nie )dziliby się wystąpić ze swym recitalem galowym na scenie tegoż he Royal Ballet" przed parą królewską. Otrzymać zaproszenie Margot Fonteyn oznacza dla tancerki mniej więcej tyle, co dla carego być zaproszonym przez papieża. Zgodzili się i oto po paru iach prasę angielską obiegła fotografia Barbary Bittnerówny Witolda Grucy, tańczących przed Jej Wysokością Elżbietą II. >stąpić zaszczytu tańczenia przed angielską parą królewską jest dziś szczytem marzeń najlepszych solistów świata. Ale - bądźmy szczerzy - prasa brytyjska spóźniła się ze swym relacyjnym zdjęciem o ponad dwadzieścia lat. Bo oto w 1936 35 roku w „Na szerokim świecie" ukazało się zdjęcie kilkuletniej dziewczynki w stroju baleriny z takim oto podpisem. Na firmamencie sztuki tanecznej pojawiła się nowa, przemiła gwiazdeczka - Basia Bittnerówna, która ostatnio objechała w tournee artystycznym szereg miast Małopołski. Występowała z Tońkiem i Szczepkiem w rewii Wesołej Lwowskiej Fali i odniosła duży sukces ze wzgłędu na swe wybitne uzdolnienia i młodzieńczy wiek. Maleńka artystka bierze również udział w słuchowiskach dziecięcych w lwowskim radio. Na zdjęciu Basieńka w jednym ze swych występów. Przeczytał wonczas tę notatkę uczeń X Gimnazjum Leszek Finze, a że zamierzał akurat zorganizować w swej „budzie" rewię szkolną, udał się przeto na Mikołaja 16 do szkoły im. Jordana, aby u pana dyrektora bCistryna uzyskać zgodę na występ Basi, właśnie uczącej się tam w pierwszej klasie czytać i pisać. Co udało się w dwadzieścia parę lat później Margot Fonteyn w Londynie, nie udało się Leszkowi Finze we Lwowie: Basia odmówiła występu. Może nawet nie tyle ona sama, co w jej imieniu Kistryn. Nie trzeba jej przewracać w głowie - oświadczył stanowczo Finzemu. Historia udowodni niebawem, że stanie się akurat odwrotnie: to właśnie nie jej, a ona sama zawróci w głowie połowie Europy swymi nogami. Student Finze zaś okaże się jeszcze bardziej stanowczy od surowego pedagoga: tak sobie upodobał Basię, że już po wojnie w Bytomiu, kiedy był pierwszym tenorem tamtejszej opery, znów zwrócił się do niej z prośbą... Tym razem od razu o rękę. Co jak już wiemy skończyło się happy-endem, trwającym szczęśliwie do dzisiaj. Pan Julian Bittner, prezes Związku Legionistów w Borysławiu, miał z żoną Jadwigą troje dzieci: najstarszą córkę Janinę i dwoje bliźniąt - Basię i Wacława. Sam mieszkał w Borysławiu, gdzie zarządzał kilkoma naftowymi szybami, pani Bittnerowa zaś z dziećmi we Lwowie przy Zyblikiewicza. Na Nowym Lwowie, prz> Własnej Strzesze wznosił pan Bittner domek, w którym mieli zamieszkać. Na brak zajęć Basia nie mogła się uskarżać: na Kopernika wożono ją do pani Niementowskiej na lekcje fortepianu, na Jałowiec na naukę konnej jazdy, i wreszcie na Franciszkańską, gdzie w Towarzystwie „Gwiazda" lekcji tańca udzielał Tadeusz Burkę. Dodatkową ciekawostką dla przyszłych szperaczy „leopolitanów" niech będzie przypomnienie, że kierów- 36 dem artystycznym tej „Gwiazdy" był pan Abratowski - ojciec rzego, głośnego w latach sześćdziesiątych kompozytora i pianis-, autora setek szlagierów, jak choćby słynne „Gdy mi ciebie braknie", śpiewane przez jego żonę Lusic Jakubczak. ANEKS SPECJALNY: Jerzy Abratowski Jurek Abratowski był pierwszym po wojnie pianistą w Polsce, który rozpro-;ował grę na organach Hammonda i grał na tym instrumencie w sposób iście ymistrzowski. To właśnie na organach Hammonda nagrał Abratowski skom-lowany przez siebie sygnał muzyczny do mego magazynu kulturalnego „Par-iik". We wczesnych latach sześćdziesiątych Poczta Polska z okazji swego Mecia umożliwiła nam telefoniczne nagrania z całym światem. Przeprowadziliś-wówczas kilkadziesiąt wywiadów m. in. z Hemingwayem, Waltem Disneyem, ilobrygidą, Sonią Henje, Nurmim. Pod koniec każdej rozmowy Abratowski grał zamówienie rozmówców ich ulubioną melodię. Krwisty lwowiak, niebywale vcipny i wesoły, zawsze pełen pomysłów. Pewnego razu rozpisał melodię nasikowego sygnału na... szczekające psy. Ponagrywał dziesiątki kundli zekających w różnych tonacjach i potem z miesiąc chyba - wraz z arcymistrzem iowego montażu Marianem Adamskim - montował milimetr po milimetrze te łkania, które w końcu ułożyły się w śpiewający psi chór. Skomponował setki igierów zwanych dziś „hitami", żeby wymienić tylko „Gdy mi ciebie zabrak-", „W zoo", „Mała kropla optymizmu". Pomysłów miał tyle że -jak to zwykle va - wybrał najgorszy: pod koniec lat sześćdziesiątych wyjechał do Stanów idnoczonych i tam jak w kiepskim westernie zginął od gangsterskiej kuli w czasie iegoś napadu na bank, w którym znalazł się przez przypadek. Powróćmy jednak do roku 1934, kiedy pan Burkę uczył na anciszkańskiej Basię tańczyć. Pan Burkę, w życiu prywatnym zędnik poczty, zorganizował w czasie świąt Bożego Narodzenia prezę choinkową w gmachu Poczty Głównej przy ulicy Słowac-;go. Malutka Basia zatańczyła wtedy walca z „Copelii". Wszyscy listonosze bili zawzięcie brawo, prócz jednego, który ał doręczyć nadesłaną z Warszawy paczkę adresowaną do ństwa Bittnerów. Rozpakowuje Basia tę przesyłkę, a tam baletki! Pierwsze w życiu prawdziwe profesjonalne baletki. idawcą okazała się firma „Barbo" z ulicy Niecałej, której szef zeczytał był właśnie w „Na szerokim świecie" o utalentowanej owskiej dziewczynce i taki jej choinkowy prezent umyślił spra-ć. Czy mógł przypuszczać wtedy, że malutkie dziecięce baletki iągną wkrótce rozmiary siedmiomilowych butów, którymi lwow-a BB przemierzać będzie cały świat od sukcesu do sukcesu? 37 Wtedy to właśnie pan Julian Bittner zdecydował ostatecznie: jak ma się dziecko uczyć tańczyć, niechaj się uczy u najlepszych mistrzów. I w 1937 roku wyekspediował dzieci wraz z żoną dc Warszawy. Uczy się Basia w szkole baletowej prowadzonej przez Zygmunta Dąbrowskiego, występując jednocześnie w Operetce „8.15" i w „Wielkiej Rewii" na Karowej, u boku już takich gwiazd jak: Sempoliński, duet Paplińskich, a raz nawet - ku wielkie radości Basi - ze Szczepkiem i Tońkiem, którzy kręcąc w stolicj „Włóczęgów", też gościnnie występowali w tej rewii. Trzyletni kun w szkole baletowej zalicza Basia ekspresowo w dwa lata, zdając egzamin dyplomowy na deskach Teatru Wielkiego. Europie niestety już w tym czasie nie było do tańca. Wojna Trochę Basia tańczy w ogródkowych teatrzykach rewiowych takich jak „Ul" i „Pan" przy Nowym Świecie; jej partnerem jes głośny wówczas Jerzy Kapliński. Właśnie w teatrzyku „Pan' zaplanowano premierę nowej rewii. Brat miał dowieźć baletk z Żoliborza, a mama kostium z Grójeckiej. Zdążyły dojechać tylk< baletki. Mamę zobaczyła Basia dopiero po jedenastu latach w.. Toronto. Jako że ta premiera w „Panie" zaplanowana była na dziei 1 sierpnia 1944 roku... Następnego dnia z sześciopiętrowegc budynku, w którym mieścił się „Pan" pozostała już tylko sterfc gruzów. Po powstaniu - obóz w Pruszkowie. Wciąż trzyma się sweg( opiekuna Kaplińskiego. Tak jej kiedyś przepowiadał, że po wojnii czekają ją głośne turnee i podróże. I niewiele się pomylił, tyle że n< razie były to podróże od obozu do obozu: wpierw internowano icl do Wrocławia, potem do Opola, wreszcie do Gablontz w Sudetach Stąd już-już mieli ją wywieźć na roboty w głąb Rzeszy, kied nieoczekiwanie zjawiła się pomoc ze... Lwowa. Jakiś „żołnir z dywizji „SS Galizien" zawoła zdumiony na widok Basi: Ja teb znaju zi Lwowa". Okazało się - niejaki Stadnyk, skrzypek, sy dyrektora teatru ukraińskiego ze Skarbkowskiej. Zostaje wię Basia w tym Gablontz, nie wiedząc nawet, że znajduje się w mias teczku, znanym później z wyrobów słynnej sztucznej biżuter - Jablonecu. Na razie odkrywają tam z Kaplińskim zupełnie inn skarby: oto w budynku miejscowego teatrzyku natrafiają na skrzj nie, jeszcze nie rozpakowane, pozabijane gwoździami: najwy raźniej utknęły tu w drodze przywiezione jakimś ewakuującym si 38 nsportem. Odbijają te skrzynie, a tam - rekwizyty, kostiumy, Loracje, nuty i baletki. Wszystko zrabowane w lwowskim trze. Jak w wymyślonej przez grafomana puencie trafiają lwowskie etki na powrót na lwowskie nóżki. Jeszcze długi czas, już po kończonej wojnie, tańczą w nich - Bittnerówna i Kapliński ibjeżdżając czechosłowackie sceny. A po wojnie pierwsza przystań - to opera poznańska. Potem .ska. W Bytomiu to już jak we własnym domu przed laty we 'owie: w „Polonii" kopią piłkę Matyas, Sumara, Hanin, w ope-! obaj Hiolscy - Andrzej i Władysław, tenor Finze. Ten sam szek Finze, który kiedyś zapragnął siedmioletnią Basię zaprosić występy do X Gimnazjum. Teraz zażywa w Bytomiu sławy iprysi, kiedy operę zapraszają na gościnne występy do Łodzi: nie izie się tłukł jak reszta zespołu autobusem, uznaje wyłącznie dróże samolotem. Któregoś razu proponuje i Basi spróbować, iśnie wybiera się do „Orbisu" po bilet, może więc nabyć dwa... życiu jeszcze nie latała, więc ma ogromną tremę, ale się zgadza, ła ta scena jakby żywcem wzięta z „Romea i Julii", bo rozmowę ;zą: Finze stojąc na ulicy, a Bittnerówna na balkonie drugiego ;tra Opery. Do nabycia biletu niezbędny jest dowód osobisty, cc rzuca Basia dokument z balkonu. Długo frunie w powietrzu : niegdyś liścik miłosny Julii, a w dole Finze wyciąga w górę niona gestem Romea. Pierwszy w życiu bilet lotniczy przecho-rje Basia do dzisiaj, albowiem w samolocie... no cóż: wszystkie owskie wspomnienia leciały wraz z nimi. I tylko samolot leciał ze iska do Łodzi, bo oni wciąż zbaczali: Basia na Własną Strzechę, i - na plac Mariacki, a co Basia na Franciszkańską skręci, to on ?? Sokoła, co ona ciocię Adę z radia wspomni, to on - Didura. I, ? powiada Hemar: ,,zaciągnę firanki, wiersze jak karty pasjansa zrzucę I Co nocy się ze mną kłócą j Ja im mówię, przysięgam / Ze ja Lwowa wrócę / A one mówią że nie / Ze za późno..." I cóż tu dłużej ukrywać: w Łodzi wylądowali już zaręczeni, iedy ich oboje zaangażowano do Warszawy, dyrekcja Teatru ielkiego nie miała już zmartwień w staraniu się o dwa mieszkania; /starczało jedno. Małżeństwo ma dobre strony, ale nie w PRL-u, naszcza w aspekcie starań o paszport na wyjazd zagranicę: /puścić takich oboje naraz - strach, bo a nuż poproszą o azyl. Tak 39 tedy, mimo ogromnych sukcesów Bittnerówny na scenach polskich, wciąż odmawiano im paszportów przy okazji wyjazdów całego zespołu teatralnego. A w tym czasie afisze raklamujące duet Bittnerówna-Gruca, ściągały już tłumy widzów. Wreszcie rok 1956. Zbliża się międzynarodowy, niebywale prestiżowy konkurs baletowo-wokalny w Vercella we Włoszech. Polskę reprezentować ma Bernard Ładysz i Bittnerówna z Grucą, ale ci ostatni jadą do Włoch jedynie jako obserwatorzy. Jakoś tak na wszelki wypadek zabrali ze sobą baletki i kostiumy. Prudens - jak pouczał we Lwowie profesor Auerbach cytując łacińskie przysłowie - omnia sua secum portat. Raz jeszcze okazała się przydatna mądrość przysłowia, że mądry wszystko co jego nosi przy sobie. Albowiem Basia i pan Witold postanowili być w tej Vercelli nie tylko widzami. Owszem, wieczorami nie opuszczają żadnego konkursowego występu, ani jednego przesłuchania, ale nazajutrz już o siódmej z rana, aby nie wyjść z wprawy, sami ćwiczą na opustoszałej i ciemnej scenie. Ani podejrzewają, że z niewidocznej, tonącej w ciemnościach loży dyrektorskiej ktoś ich wciąż śledzi i obserwuje. Któregoś takiego ranka wkracza nieoczekiwanie na scenę sekretarka dyrektora festiwalu i wzywa ich do natychmiastowego stawienia się przed oblicze dyrekcji. Oho, będzie awantura za samowolne korzystanie ze sceny. Włosi jednak to naród przewrotny: pytają co polska para ma w swym repertuarze. No, powiedzmy, „Scenę pożegnania" z Romeo i Julii i „Esmeraldę". Pręgo, niech tańczą to w konkursie. Jak to -pręgo? Jest przecież już po drugim etapie, zdążyły odpaść najlepsze nogi obu kontynentów? Nie szkodzi, pokażcie cały swój recital. Pokazali. Po dwóch tygodniach morderczych zmagań najlepszych w Europie tancerzy, nareszcie finałowa gala. Fraki, smokingi, w lożach najwytrawniejsi koneserzy sztuki baletowej, na widowni drżący z emocji uczestnicy, Kto wygrał? I naraz z megafonów rozlega się głos dyrektora Robbone: „Primo premio assoluto di Vercella - Barbara Bittnerówna i Witold Gruca Polonia!" I natychmiast występ w mediolańskiej telewizji. Z ziemi włoskiej do Polski powracają jako wielcy triumfatorzy. Jeden za drugim sypią się kontrakty. Każdy chce mieć u siebie laureatów Vercella. Berlin, Praga, Wiedeń, londyńskie BBC proponuje sześciotygodniowe tournee po Anglii. Nawet peerelowskie 40 4adze do tego stopnia straciły głowę, że na ten ostatni wyjazd wydały paszport Leszkowi Finze. Resztę już znamy: zaproszenie largot Fonteyn na występ galowy przed parą królewską. Nie aamy tylko jednego szczegółu: że jednym z widzów na tym oncercie był Marian Hemar. Dla niego, poety beznadziejnie wciąż chorego na Lwów", był to wieczór szczególny, bo oto dumnych .ngoli olśniła Basia - lwowskie dziecko. A jeszcze do tego roz-oznał od razu Hemar w Leszku Finze kolegę z gimnazjum na okoła. Po koncercie zaprosił ich na kolację do wytwornej ;stauracji. I chociaż dania serwowano angielskie, wspomnienia yły wyłącznie lwowskie. Zwłaszcza, kiedy Finze przypomniał, jak ) przed każdym meczem „Pogoni" nagabywano zdążającego do :atni Matyasa: „Panie Maty as, jak nie będzigola, tok... twoja mać ?dzi". Hemar zaśmiewał się do rozpuku i błagał Finzego o jeszcze. Ale Finze to już zupełnie inna historia, której szukajcie pod terą „F". Roman CIEŚLEWICZ Znaleźć się w chmurach Jeden z największych artystow-grafików XX wieku. Niekwestionowany król światowego plakatu, twórca wystaw Centrum Pompidou, autor szat graficznych słynnych magazynów „Elle" i „Voque", pożeracz nagród i premii na setkach biennale i konkursach kolaży i fotomontaży, które rozsławiły go na obu półkulach Lwowskie dziecko, urodzony 13 stycznia 1930, zamieszkał} przy ulicy Św. Zofii 11 A, prawie na wprost Stryjskiego Parku z którym rozstał się dopiero w czerwcu 1946 roku, wyjeżdżają» ostatnim już transportem wraz z zakonnikami z Klasztoru Bernar dynów. Syn Sabiny z domu Mileckiej i Leona - mistrza kaflars kiego. „Członek ZwiązkuRzemieślników-Chrześcijan" -tak głosi ła tablica zawodowa mistrza Leona, zawieszona na ich domu prz; Św. Zofii 11 A. Starszy od Romana o lat dwadzieścia cztery brat Mieczysław pierwszy z rodziny wstąpił na ścieżkę grafiki (był papieroplas tykiem i ukończył we Lwowie Państwową Wyższą Szkołę Sztu] Plastycznych w tym samym roku co Tadeusz Łodziana, Adar Smolana i Antoni Białas). Był też pierwszym z Cieślewiczów, któr wyruszył ze Lwowa w świat: w 1936 uciekł przez zieloną granicę di Hiszpanii, by walczyć w obronie zagrożonej republiki. Powróć cały i zdrowy, aby w trzy lata później znów Lwów opuścić, tyr razem uciekając wraz z armią do Rumunii. Resztę wojny przetrw* w Niemczech w Stalagu o zdumiewająco zbieżnej z rodzinnyr domem numeracji - bo też 11 A. Potem osiadł w Londynie, gdzi ożenił się z warszawianką Jadwigą i doczekał się z nią syr Bogdana (do dziś mieszkającego w Polsce). Mieczysław zma w Londynie w 1965 roku. Średni brat Tadeusz, który był archiwi tą, zakończył życie w 1985 roku w Opolu i tam spoczywa obc 42 xłziców. Zaledwie jeden rok dane było mistrzowi kaflarskiemu eonowi tęsknić za Lwowem: zmarł w 1947 roku w Opolu, a pani abina w 1981. Tylko siostra Maria pozostała na zawsze we wowie: jej grób na Łyczakowskim Cmentarzu od 1943 roku iświadcza, że żyli w tym mieście Cieślewicze, ci sami, z których :den zrobił tak oszołamiającą karierę. Skromny uczeń szkoły im. Marii Konopnickiej. Potem po ojnie student krakowskiej ASP. Jego profesorem w pracowni lakatu był Jerzy Karolak (ojciec znanego dziś jazzmana Woj-echa). Jako pierwszy przepowiadał plakatowi sukces artystyczny. 1 jednym z późniejszych wywiadów powie Roman Cieślewicz: rofesor mawiał za Gałczyńskim, że święto konia, święto łasu, święto ina z Czarnołasu daje żyć plakatowi. Bo też jest on związany cyrkiem, teatrem, świętem, kinem. Uczeń tak przejął się wskazów-ami mistrza, że w samej tylko Polsce miał 108 wystaw i był jtorem ponad 400 plakatów. A wśród nich takie niezapomniane, tóre już weszły do kanonu klasyki polskiego plakatu, jak i „Dzia-y" (do głośnej Dejmkowskiej inscenizacji z 1968 roku, która tak ienerwowała Gomułkę, że kazał je zdjąć ze sceny), jak „Szewcy" Witkacego, „Proces" Kafki. Ale ojczyzną plakatu jest Francja: Toulouse-Lautrec, Paul olli, Cassandre... Jak już nie można żyć w ojczystym Lwowie, to lociaż w ojczyźnie tego, co najbardziej po Lwowie ukochał: ojczyźnie plakatu. I w 1963 roku opuszcza Roman Cieślewicz olskę. Nie od razu do Francji. Wpierw wraz z żoną, znakomitą :eźbiarką Aliną Szapocznikow, zamieszkują w Genui. Powiedzmy )bie skromnie, że poza Lwowem również i w Genui panuje aura ielkiej sztuki: Stradivarius, katedra S. Lorenzo, pałace - Bianko 3.osso. Alina Szapocznikow tworzy swe słynne rzeźby w Carrarze, Cieślewicz wkrótce zadziwia Włochy dekoracyjnym panneau )bionym na zamówienie dyrektora artystycznego największej rmy metalurgicznej, Eugenio Carni. Ale już zaczynają bić się o niego Francuzi. Zostaje dyrektorem ?tystycznym tygodnika „Elle", później miesięcznika „Voque", ieruje Agencją Stylu i Reklamy M.A.F.I.A, współpracuje z Musee ss Arts Decoratifs, La Revue du XX Siecle, zostaje profesorem cole Superrieur d'Art Grafiąue. W 1975 roku przyjmuje zaroszenie ówczesnego dyrektora Centrum Pompidou, Pontusa 43 osoan ?&???'??? ?q» redakcja ????? ????/?óS-?stania odpisuję tylko z tego co zapamiętałem. Cieszę się, że obdarzył nie Pan honorem tych dwu tomów. Proszę do mnie pisać jeśli ma in ochotę. Ja będę kompletował „Iwowiana" czyli „leopolisy" jak Iko ochłonę. Serdecznie Pana pozdrawiam... (...) Do następnego! ajironczki! Zwierzył się też razu pewnego dziennikarce „Życia Warszawy", > jest jego największym marzeniem: „Największe marzenie? aaleźć się w chmurach. Zasiądę sobie w samolocie przy iluminato-e i będę wniebowzięty".* Ta pewni... Jak już nie można we Lwowie na Św. Zofii 11 A, to lociaż znaleźć się w chmurach. Takoj tak. * Ten tekst ziścił się tragicznie, na kilka dni przed skierowaniem tej książki i druku, 21 stycznia 1996 ?., Roman Cieślewicz zmarł w Paryżu na zawał serca. Jerzy DOMARADZKI Wielki bieg z Jałowca do Australii Jeszcze jeden z tych, którzy we Lwowie zdążyli się ledwie urodzić. Za to aktualny i drugi po Januszu Majewskim prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich proweniencji lwowskiej. Tó swoją drogą swoisty paradoks, że miasto, które swego czasu najzajadlej zwalczało kinematograf - wynalazek początku dwudziestego wieku, wydało na świat aż dwóch naraz prezesów dziesiątej muzy, przed prawie stu laty uchodzącej we Lwowie za zakałę sztuki. Ale to, jak powiadał mistrz Kipling, zupełnie inna historia, którą ku ogólnej uciesze zajmiemy się w swoim czasie. Na razie jest rok 1943 i w domu pana Jana Domaradzkiego przy Łyczakowskiej 95 przychodzi na świat przy pomocy doktora Rościszewskiego - wnuk pana Józefa, a syn Bronisława i Ireny - Jerzy Domaradzki. Jest to zupełnie jeszcze nowe, świeżo nabyte mieszkanie dziadka Józefa, który dotąd miał posiadłości daleko za łyczakowską rogatką, na Jałowcu. „Skorowidz tabularny m. Lwowa" z 1920 roku podaje, że posiadłość pana Józefa Domaradzkiego zaintabulowana była pod numerem 1573. Jeśli idąc dalej od niej lewą stroną Jałowca, minąć „realność" Karoliny Kowalskiej, Chaji Golda, Bednarskiej i Patyczaka, po prawej zaś Wollacha, Krajduby i Maciejewskiej, łatwo było od pana Józefa Domaradzkiego trafić na willę „Skiz", która była własnością Gabrieli Zapolskiej. Pan Józef był jednak jeszcze c.k. austriackim celnikiem i głowy sobie takim sąsiedztwem prawdopodobnie nie zaprzątał. W chwiU bowiem, gdy urodził mu się wnuk Jerzy, miał pan Józef dostateczną ilość zmartwień - najstarszego syna Stanisława aresztowali bolszewicy, młodszego Tadeusza - lotnika - los był na razie nieznany (pierwszy zmarł gdzieś pod Archangielskiem, drugi latał w RAF-ie i z ostatniego lotu z Brindisi nad Warszawę już nie 48 owrócił). Z całej gromadki dzieci pozostała we Lwowie tylko Srka Jadwiga, zaś syn Bronisław, jak się już rzekło, przebywał Zamościu. Tam, w szpitalu przemianowanym na szpital wojs-owy poznał pan doktor harcerkę-sanitariuszkę Irenę, wkrótce obrali się i owocem tego związku miał być niebawem właśnie rzyszły prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. I niechybnie zostałoby miasto Zamość miejscem urodzenia rezesa, gdyby nie wtrącił się w to wszystko Himmler. W tym czasie amość przemianowano na Himmlerstadt, w mieście zaczęły się •zesiedlenia Polaków, tedy doktor podjął decyzję: wyekspediował mę do „bezpieczniejszego" Lwowa i tak oto przyszły twórca Wielkiego biegu" został lwowianinem. Ten jego wielki bieg ze startem we Lwowie, trwa do risiaj, a metę osiągnął aż w Australii. Trasa zaś powojenna była istępująca: w roku 1970 ukończył pan Jerzy wydział nauk •ołecznych Uniwersytetu Warszawskiego, a w cztery lata później iństwową Wyższą Szkołę Filmową w Łodzi. W tym czasie mama omaradzka, pani Irena, była już lekarzem-okulistą specjalizują-m się w Lublinie pod okiem prof. Krwawicza (oczywiście też ze wowa). Zdobywszy reżyserskie szlify zadebiutował pan Jerzy jako ugi reżyser w filmie „Trzeba zabić tę miłość", później zaś serialu „Czarne chmury". Pierwszym samodzielnym filmem-ebiutem była nowela „Romans" w składance noszącej wspólny tuł „Obrazki z życia". Pozostałe obrazki z życia opowiedzieli tym filmie Feliks Falk, Krzysztof Gradowski, Agnieszka Hol-nd, Andrzej Kotkowski i Jerzy Obłamski. Potem przyszła kolej na „Długą noc poślubną", „Zdjęcia óbne", „Laureata", tołstojowską „Bestię", iwaszkiewiczowskie frzy młyny". I wreszcie „Wielki bieg". Demonstrowano go 1986 roku na Festiwalu w Gdyni. A był wśród zaproszonych na stiwal gości przybysz z dalekiej Australii - dyrektor sidneyskiego stiwalu p. Roth Webb. Film mu przypadł od razu do gustu. W ten sposób polskie związki z Australią dotąd ugruntowane órą Kościuszki jako najwyższym szczytem na tym kontynencie, Ikryciami Strzeleckiego, Wiśniowskiego, Korzelińskiego i or-tologa Broinowskiego, poszerzyły się o wspólnego polsko- aust-lijskiego filmowca ze Lwowa, który przed ośmiu laty pojechał m „tylko" na trzy dni. 49 Poleciał na premierę na parę dni, ale mu zaproponowano czy by tych parę dni nie przedłużył do trzech miesięcy i wykłada! w tamtejszej szkole filmowej. Czy można kogoś nauczyć w trz> miesiące robienia filmów? Nie można. Tedy trzy miesiące wydłużyły się w cały rok. Ale pilno mu było do kraju, a jeszcze pilniej do scenariusza o murze berlińskim, który wyjeżdżając zostawi] w zarządzie kinematografii. Wrócił. Z tym murem w Berlinie, okazuje się, mieli kłopoty nie tylko Niemcy, ale i urzędnicy w polskiej kinematografii: tak długo debatowali - skierować scenariusz do realizacji czy nie skierować, aż wreszcie sam mur się zawalił, dzięki czemu zawalił się przy okazji i sam temat, stając ? nieaktualnym. Aktualnie za to wyłoniło się przed Domaradzkim pytanie: cc teraz robić? Okazuje się - wciąż procentowała dobra opiniz o „Wielkim biegu" w Sidney: australijski producent zaproponowa realizację scenariusza „Porażeni jasnością". Był to film o dzieciacł cierpiących na zespół Downa. Film zakupiło 70 telewizji na całyn świecie. Tym razem pozostał Domaradzki w Australii „nieco' dłużej, bo pełnych lat... siedem. Propozycje sypały się jedna pc drugiej. Następny film (tym razem dokumentalny) „Bardzie szczęśliwe życie" też był o ludziach niepełnosprawnych. Za te szczęśliwie sam reżyser sprawny był nad podziw, bo zrealizował ? piątym kontynencie mnóstwo jeszcze dokumentalnych filmów w tej liczbie o Jerzym Zubrzyckim, socjologu, żołnierzu wrześni? i kurierze tatrzańskim, który osiadł po wojnie w Australii i wkrótci urósł tam niemal do rangi narodowego bohatera. Powrócił po siedmiu latach pan Jerzy do kraju, i ledwie zdąży zostać prezesem Stowarzyszenia Filmowców, kiedy znów zatęsk niła za nim Australia. Tym razem wyjechał, by realizować filn „Liliens story" oparty o głośną powieść Kate Greenwille o dziew czynie nazwiskiem Mills, która całego Szekspira umiała... n; pamięć. Bee Mills - postać autentyczna, owiana legendą, barwni i oryginalna, słynęła między innymi z tego, że tekstów Szekspir, uczyła się jeżdżąc taksówkami. Toteż kiedy umarła, siedemse taksówek w Sidney odprowadziło ją na cmentarz. Powracam do tego, com napisał we wstępie. Że to swoją drogi paradoks, iż miasto, które swego czasu najzajadlej zwalczah kinematograf - wydało na świat aż dwóch naraz prezesów dziesią 50 :j muzy, która przed prawie stu laty uchodziła we Lwowie za ikałę sztuki. Ku uciesze dzisiejszych kinomanów przytoczymy itaj cytaty z roku 1913, pochodzące z tygodnika społeczno-iterackiego „Kronika powszechna", którego redakcja mieściła się e Lwowie przy Teatralnej 3, redaktorem naczelnym był Tadeusz zapelski, a wydawcą sam Stanisław Henryk Badeni. Mam swoich zbiorach komplety zszywek z tych lat. I oto do dobrego mu ówczesnych elit należało zwalczanie per fas et nefas cudacz-sgo wynalazku zwanego kinematogafem. Nie byle kto wstępował szranki. Oto w numerze 51, z grudnia 1912 roku powołuje się Kronika Powszechna" na „Słowo Polskie", w którym nie kto inny ? Kornel Makuszyński, ta dobroć chodząca, tak pisze: Stało się \ż, że wzrosła w naszem mieście potworna, bo iście warszawska izba kinematografów, i na to nie ma rady; jednakże powołane :ynniki niechby położyły kres ostateczny i przynajmniej nie poz-ałały na powstawanie nowych, mniej rozdzielały hojnie pozwoleń na )zmaite hece. Wyrywają one teatrowi przede wszystkim młodzież, ) zamiast nakarmić się w teatrze, oszałamia się trucizną głupstwa, 'iotyzmu, płaskiego błazeństwa lub potwornego mordu. W numerze 44. z 1913 roku w przeglądzie prasy lwowskiej towany jest felieton „Głosu Narodu". Tu już nikt nie ma litości a X muzy, ale z innych, ideowych pozycji, co i nie dziwi, vażywszy poglądy redaktorów: Założona od niedawna we Lwowie erwsza wypożyczalnia filmów przemyca do Galicyi obrzydliwe Imy pruskie. (...) Towarzystwa szkoły łudowej! Czas już po temu, ?? publiczność polska wystąpiła przeciwko tym próbom, zniepra-iającym bądź co bądź ducha narodowego. A dodać należy, że napisy ? filmach tych stale są niemieckie, chociaż wypożyczalnia zwykła :ynić ustępstwa nawet posługując się żargonem, lub hebrajszczyzną ibliczności. Zaś „Kuryer lwowski" dodaje: Dobrze', że budzi się nas sumienie obywatelskie w sprawie kinów, ta bezmyślność iwiem, z jaką dotąd traktowano sprawę, jest wprost karygodna, oołeczeństwo musi przecież swoje procesy regułować świadomie :elowo. Nasze galicyjskie kina wychowają typy anormalne, czasem prost zbrodnicze. Jeszcze w rok później, w numerze 52 wtóruje mu Jan Fryling: upadnie ta nowa sztuka, gdyż nie umiała szlachetnemi sposobami ispokoić pragnień publiczności. ...Są polskie filmy, są irychło będzie 51 ich pewnie bez wątpienia więcej. Chciałbyś zapewne posłuchać o tych które wykonano i którymi upstrzono już prześcieradła kinoteatral nych stodół? Pragniesz usłyszeć tytuły? (...) „Dzieje grzechu" „Niebezpieczny kochanek", „Krwawa dola", „Ofiara namiętności" „Antoś kombinator"... Z polskich autorów umyślnie dla kina pisak pierwsza p. Gabryela Zapolska. To wszystko, co w jej dziełach możi budzić odrazę, doszło na filmie do punktu szczytowego i wywołali wstręt bezmierny. „Niebezpieczny kochanek" p. Kamiński w roi apasza mordujący łege artis chlebodawczynię, a potem podrzynając] z precyzyą gardło służącej, wrył się niechybnie głęboko w niejedei młody umysł. (...) Tytuł „dramatu" jakichś dwóch bezimieńców w którym p. Adwentowicz pokazywał delyrium, a Politechniki lwowska udawała szpital waryatów, wypadł już nam z głowy. (..., Kino w Polsce upadnie, gdyż nie umiało szlachetnymi sposobam zaspokoić pragnień widza... O tempora, o mores... Jakie to jednak zabawne, że zmieszam z błotem biedna Gabriela Zapolska czytała to sobie wszystkc w swoim „Skizie", daleko za Łyczakowską rogatką, na tym samyn Jałowcu, gdzie miał swą „realność" pan Józef Domaradzki - dzia dek przyszłego twórcy „Wielkiego biegu". Bo jakoś, mimo progno; Jana Frylinga, kino nie upadło, a przeciwnie - wykonało ten swó wielki bieg przez lat osiemdziesiąt. eszek FINZE Wytworny styl ?? placu Mariackim pod numerem 9 mieścił się „Salon mód ladysława", nazwany tak od imienia właścicielki, pani Władys-wy Finze. Naj wytworniejsze kapelusze i apaszki rodem z Wiednia 'aryża zwabiały co dzień do wystawy tłumy eleganckich lwowia-;k. Można też było zadzwonić pod numer 227-22 i telefonicznie imówić sobie przymiarkę. Nad salonem, na drugim piętrze tej samej kamienicy, mieś-ło się prywatne mieszkanie państwa Finzów, którzy tylko na to przenosili się do willi w Brzuchowicach. Zanim firma nie ibrała odpowiedniej renomy, mieszkali państwo Finzowie na chronek i przy Sakramentek 12 i tam właśnie świat usłyszał ? raz pierwszy głos przyszłego tenora - Leszka. Jak już ktoś •odził się w aurze wytwornego salonu, to i maniery i gusta usiał mieć wytworne. Dobry gust potwierdził Leszek Finze, ybierając sobie za żonę Basię Bittnerównę, natomiast wytwor-; maniery srodze miały się po latach na nim zemścić. Już jako erwszy tenor" Opery Śląskiej, a później warszawskiej, nosił się yłącznie w garniturach z angielskiej wełny i nie uznawał innej elizny jak również angielskiej. Było to fatalne przyzwyczajenie czasach budującego się socjalizmu, partyjny aktyw uznał to l szczególny przejaw kosmopolityzmu i hołdowania burżuazyj-??? nawykom, przeto tak obcego klasowo śpiewaka bez dłuż-;ych ceregieli wyrzucono z opery. No, ale to wszystko miało się wydarzyć dopiero za lat dwadzieś-a, na razie więc korzystał Leszek z wszelkich uroków przyszłego dedzica salonu mód „Władysława". Gimnazja zmieniał nie ;adziej niż mama kapelusze: naprzód VI na Łyczakowskiej, potem I na Batorego, VII na Sokoła, gdzie poznał się z Hemarem (,,Idzie 53 student z gimnazjum / Przy ulicy Sokola / Mały bękart, na niegc I Kiedyś Muza zawoła: / Ty Maniek, stój! - i rozkaże / Malemi bękartowi: / Pisz do śmierci piosenki / A szczególni o Lwowi") wreszcie X. W tym czasie, kiedy pani Władysława dobierała klientorr kapelusze, pan Władysław dobierał właściwy zawód dla syra uznając, że najwłaściwszym będzie prawo. Lecz kiedy ten zna lazł się już na tym prawie, zjechał akurat do Lwowa Adarr Didur, zaprzyjaźniony z Finzami. Wielki Didur, uważany ?? jednego z najznakomitszych basów na przełomie XIX i XX wieku, solista La Scali i Metropolitan Opera, dał się ubłagać pani Władysławie, aby przy kolacji posłuchał jak Leszek ładnie umie śpiewać. Już po pierwszych taktach Didur przestał jeść, pc czym wyraził opinię, że Leszkowi znacznie bardziej będzie w ży ciu do twarzy w góralskich guniach Jontka niż w adwokackie todze. Tedy po dwuletniej nauce u samego Didura zadebiutować Leszek Finze w partii Radameza w „Aidzie" w Teatrze Wielkim Był rok 1937. Śpiewał już wówczas wraz z Wiktorią Kaima Jadwigą Lachertówną, Ireną Małaniuk i Marianem Nowakowskim. Całą tę lwowską grupę zaangażował Didur wkrótce w Warszawie do Teatru Wielkiego, którego akurat został dyrektorem Działo się to pierwszego lipca 1939 i właśnie wchodzili w próbj „Goplany" Żeleńskiego. Opera uchodziła za romantyczną, życie niestety już w tych dniach takie nie było... Okupacja. Z Krakowa nadeszła tragiczna wiadomość o samobójstwie matki. Pani Władysława, którą sowieci uznali za burżujkę (18 osób samego personelu w salonie mód) i ograbili doszczętnie, uciekła ze Lwowa dc Krakowa, a tam nie mogąc pogodzić się z losem, odebrała sobie życie. Leszek czas jakiś śpiewał w warszawskiej ogródkowej kawiarni Lardellego, lecz ledwie wiązał koniec z końcem, więc z Edwardem Benderem odbywali codzienne wędrówki po warszawskich kościołach. Nie żeby byli tacy nabożni; studiowali nekrologi: a nui rodzinie przyjdzie ochota na zaśpiewanie requiem? Okazało się, że z nekrologów też wyżyć można. >. Powstanie. Opuszcza Warszawę w trzecim dniu po kapitulacji. Ucieczka z transportu w Słomnikach. Kraków. Tam, ukrywające- 54 ? się u stryja - dyrektora poczty - zastaje go koniec wojny, ierwszy po wojnie koncert muzyki polskiej w Filharmonii Krako-skiej pod dyrekcją Latoszewskiego. Nie jest ważne, że Leszek jest iów na scenie. Ważne, że na widowni jest znów Adam Didur. /łaśnie organizuje Operę Śląską i na gwałt potrzebuje tenora do )li Jontka, by wystawić pierwszą po wojnie „Halkę". Premiera odbywa się w Katowicach. Pierwszy powojenny antek - Leszek Finze. Pierwsza powojenna Halka - Wiktoria Lalma. Szumiały więc te jodły na gór szczycie, ale im pewnie obojgu lwowskim dzieciom - tak naprawdę szumiały bzy na uczycie wprawdzie, ale pewnie Wysokiego Zamku. I dokąd to niby dała się rzucić nieszczęsna Halka? Do Pełtwi...? Zresztą nie za żadną Halką już wtedy tęsknił Jontek-Leszek, za Basią (co wiemy z rozdziału o Bittnerównie). W 1950 roku ngażuje go Schiller do Warszawy. Śpiewa w „Hrabinie" obok lwy Bandrowskiej-Turskiej. Potem znów, tym razem Schillerow-ka „Halka" u boku Fołtynówny i „Straszny dwór". Ale wtedy iż nie tyle dwór był straszny co czasy. Właśnie wtedy czujne ko partyjnego aktywu wykryło, że pierwszy tenor preferuje ieliznę i garnitury wyłącznie angielskie. Pożegnanie z operą, ożegnanie ze sceną, pożegnanie z kurtyną. Niestety, również z kurtyną żelazną, za którą ruszyć się nie można było bez aszportu, a tego - jak już wiemy - Leszkowi aż do roku 1956 dmawiano. Wreszcie po niezapomnianym triumfalnym turnee Bittnerówny t Anglii przyszła kolej na jeszcze bardziej niezapomniany występ. Ve Lwowie. Był rok 1957. Zabrali się oboje z Basią z trupą ,Pagardu", jak tylko usłyszeli, że na trasie występów „Chóru ^zejanda" po Związku Radzieckim przewidziany jest również :oncert we Lwowie. Park Stryjski, letni teatrzyk, Chór Czejanda śpiewa „Były raz obie cztery krasnoludki"... Mój Boże, nawet i te cztery krasnoludki były stąd rodem, bo je skomponował Janio Ernst, niezapomniany Eryan. Żadną miarą nie sposób sobie przypomnieć, co tam vtedy Basia tańczyła, i co Leszek zaśpiewał smutnym drzewom v niegdyś tak wesołym Stryjskim Parku. Czy to nie miał czasem ich ?? myśli Hemar, kiedy pisał w Londynie: 55 Struchlały domy i dachy, Latarnie, wieże i drzewa - Co to jest? Co się stało Że Lwów po polsku śpiewa?! Koloratura i giętkie Belcanta włoskich arii I bas Adama Didura Z trylami Ady Sari! I Solnicki i lwowska Ukochana Milowska Z Kuligowskim! I słowik Lwowa, Ewunia Bandrowska! Co to jest? Co się stało, że Lwów po polsku znów śpiewa? Wyć się chciało, a nie śpiewać. A już zwłaszcza potem, po koncercie, na widok placu Mariackiego numer 9. W Salome Mód „Władysława" sprzedawano piecyki elektryczne. Oczywiście na talony. Ech, żeby tak na tej witrynie niegdysiejszego salonu mód pośród setek wiedeńskich i paryskich kapeluszy mogła być chociaż jedna czapka. Czapka- niewidka... aby tego wszystkiego nie widzieć... Witold GAWALEWICZ Od Kurkowej do Ottawy lałżeństwo Maria i Witold Gawalewiczowie mieszkają w stolicy anady - Ottawie. Leszek Gawalewicz - w Krakowie. Halina awalewicz w Tarnowie. Żadnemu z nich nie zdarzyło się dotąd, >y przy prezentacji, słysząc nazwisko, nie spytano natychmiast: ? może z t ? ? h Gawalewiczów? Co dobrze świadczy o pytają-ch i ich erudycji, był bowiem w rodzinie Gawalewiczów jeden, óry to nazwisko szczególnie uświetnił. Wyjaśnijmy zatem od razu l wstępie kto zacz ten, który aż tak wielkie do dziś wzbudza ciekawienie. Marian GAWALEWICZ - pisarz, publicysta i reżyser. Żył w latach 52-1910. Gdy zmarł-odprowadzał go na Cmentarz Łyczakowski sam arcybiskup mdurski i cała elita kulturalna Lwowa. Pomnik w formie neogotyckiej kapliczki mieszczonym w niej brązowym popiersiem pisarza, zamówiło miasto u rzeźbiarza eksandra Zagórskiego. Tak miasto uczciło pamięć znakomitego lwowianina, óry - choć największe swe sukcesy odnosił w Warszawie -powrócił na starość do izinnego grodu. Był autorem wielu powieści obyczajowo-społeczny eh: „Filistry", lechesy", „Szub.rawcy", „ Wir". Mało kto wie, że tekst słynnej pieśni „Dziewczę mziąjak malina" przypisywanej Gallowi, był jego właśnie autorstwa. Był Gawa-ńcz, nadto, współredaktorem „Kuriera Warszawskiego", „Kłosów" i „Blu-:zu", reżyserem i dyrektorem wielu teatrów, nade wszystko zaś dramat polski nu zawdzięcza odkrycie dla sceny Gabrieli Zapolskiej. Był jej pierwszym otektorem i... konkubinem. W dniu pogrzebu Gawalewicza, Zapolska-sama już tym czasie dotknięta ciężką i nieuleczalną chorobą, nie mogąc uczestniczyć ceremonii-słuchała w swym „Skizie " na Jałowcu dzwonów lwowskich kościołów, óre żegnały pisarza. Wspomina o tym w swych pamiętnikach. Przeżyła go o lat ienaście i odtąd spoczywają niedaleko siebie, w tej samej łyczakowskiej ziemi. Choć to ledwie stryjeczny dziadek, do dziś wszyscy Gawalewi-e - rozsiani po świecie od Krakowa po Ottawę w Kanadzie iumni są ze swego antenata i że takie właśnie nazwisko noszą. Nie 57 byle jakie, bo ozdobione nadto herbem Topór, nadanym rodów Gawalewiczów jeszcze w szesnastym wieku. Współcześni ???: Gawalewicze, zwłaszcza zaś ci biegli w wiedzy o drzewie genealogicznym wywodzą swą lwowskość od Gawalewicza Adolfa zwanego I. Mieszkał on początkowo na Spiszu, i tam ożenionj z Węgierką z Kutnej Hory, spłodził był synów Michała i Adolfa II Pierwszy okazał się później ojcem Mariana, drugi zaś dziadkiem bohaterów naszej opowieści. Już to - trzeba sobie powiedzieć - że cechowała zawsze wszystkich Gawalewiczów niezwyczajna płód ność, niekoniecznie jak w przypadku Mariana literacka, a t< dosłowna. Miał ci bowiem Adolf II dzieci dziesięcioro: Adolfa III Mieczysława, Marię, Władysława, Stanisława, Tadeusza, Zofię Bronisława, Jadwigę i Adama. Większość z nich to już lwowiacy Ledwie większość, bo zanim Adolf II zamieszkał we Lwowie, by przedtem profesorem gimnazjum Św. Jacka w Krakowie, poten w Zakopanem (gdzie wraz z Żuławskim założyli tamtejsze gimnaz jum), w Tarnopolu i na koniec we Lwowie przy Dwernickiego. Z dziarskiej tej Adolfowej dziesiątki - Stanisław, urzędnil Kolei Państwowych - mieszkał na Łyczakowie przy Krupiarskiej 6 który to adres zaczyna już nabierać wręcz historycznej rangi, b< swego czasu ujrzał świat boży pod tym właśnie numerem, ni mnie ni więcej tylko sam Tońko - Antoni Vogelfaenger. Tam też przyszl na świat następni Gawalewicze - synowie Stanisława: Leszek (dzi w Krakowie) i Witold (dziś w Ottawie), a także Halina (dzi Tarnów), Wiesław (uczestnik bitwy pod Tobrukiem, zmarł poten w Londynie) i Janusz, który tym się między innymi odznaczał, ż biegle władał... japońskim. Szczególną cechą Gawalewiczów była wierność Łyczakowowi oto wkrótce Krupiarską 6 zamienili na mieszkanie „za drągiem' przy Łyczakowskiej - aż 177, w domu słynnego cukiernika pan; Pitołaja, potem czas jakiś mieszkali przy Łyczakowskiej 55, na< apteką niemniej znanego w mieście farmaceuty Błądzińskiego, b; na koniec osiąść przy Kurkowej 55. Najbardziej z tej nowej lokalizacji cieszył się Witold Gawale wicz: miał mieć odtąd do swego VI Gimnazjum dosłownie dw: kroki, a właśnie do nowego roku szkolnego pozostało ledwie trz; dni i oto znów czekało go spotkanie po wakacjach z kolegami z te samej budy: z Dzidkiem Hiolskim, z Tolem i Leszkiem Szolgi 58 ami, z Janem Pawłem Gawlikiem... Te trzy dni przedłużyły się bagatela - o pięćdziesiąt sześć lat. Bo zapomnieliśmy dodać, przeprowadzkę na Kurkową 55 zaplanowano na dzień 28 sierp-i 1939 roku. Od razu zaczęło się fatalnie, bo firma przewozo-i „Hartwiga" nie dysponowała już tego dnia ani jednym ko-sm: wszystkie zarekwirowało wojsko. Jak łatwo da się obliczyć, > dwudziestu pięciu następnych dniach nie mógł już Hartwig lebrać od wojska swych koni, bo było to już wojsko sowieckie, ani z nie miał okazji Witold Gawalewicz pomaszerować do VI Gim-Lzjum, bo była to już „desiatiletka" numer 12. Nawiasem mówiąc ? tak. od razu, bo pierwsze dwa miesiące obrała sobie szkołę za waterę armia czerwona. Dzielni bojcy, zgodnie ze swym zwycza-m, rychło udowodnili jak wysoko cenią sobie oświatę. Szczegól-ie wysoko ocenili mianowicie pracownię biologiczną gimnazjum, ? zrozumiałe, bo cóż najcenniejszego taka pracownia posiada? rzede wszystkim spirytus, w którym moczyły się żaby, węże padalce. Spirytus zatem został wypity, domniemywać można, że a zakąskę poszły żaby, a pokradzione mikroskopy łatwo dało się neniężyć na Krakiedałach. Wspomina zresztą o tym szczegółowo jednej ze swych książek - chluba VI Gimnazjum - Witold zolginia. Zamyślił się nad losem syna Witolda pan Stanisław Gawalewicz udał się po radę do profesora Włodarskiego: posyłać czy nie osyłać Witka do sowieckiej szkoły? „A czegóż go oni tam nauczą? konstytucji sowieckiej? Wierszyków Łesi Ukrainki? Niech już piej uczy się czegoś praktycznego, najlepiej na Snopkowskiej Szkole Przemysłu Artystycznego. Jakoś tych parę miesięcy wojny zęba przetrwać". A było akurat wolne miejsce na wydziale rchitektury wnętrz. W sam raz miejsce na przetrwanie, a potem się abaczy. Rodzi się w tym miejscu pytanie: czy to Włodarski tak ticiał, czy przeznaczenie? Dziś jest p. Witold Gawalewicz jednym najbardziej wziętych architektów wnętrz w Kanadzie. No, ale kto mógł wówczas wiedzieć, że droga do Kanady iedzie akurat przez Snopkowską? Wykładał tam wówczas chemię rof. Duchowicz, znany między innymi z tego, że zwracał się do czniów per „szanowny". „Niech no szanowni mi się przedstawią" oświadczył na pierwszej zaraz lekcji. I kiedy doszło do litery „G", Kuchowicz słysząc nazwisko Gawalewicza spytał wyraźnie za- 59 intrygowany: „A czy szanowny miał coś do czynienia z Marianem?" „Oczywiście, to stryj mojego ojca". „No proszę, mamy tu więc między sobą stryjecznego wnuka wielkiego lwowianina. A cóż szanowny mały lwowianin zamierza tu u nas studiować?" Długo nie postudiował: w niecałe dwa lata później Łyczakowską, która zyskała słuszne miano ulicy „Dawaj nazad", uciekli wyzwoliciele zachodniej Ukrainy, a sama Zachodnia Ukraina okazała się nagle dystryktem Galicja. Teraz już niezbędny byl „ausweis". Wystawił mu go Hotel „George", który przyszłego architekta wnętrz zatrudnił jako pikolaka. Bieganie z tacą od rana do północy miało jednak dwie dobre strony. Po pierwsze pozwalało wracać na Kurkową po godzinie policyjnej, po drugie - nie z pustymi rękami. Byli bowiem gośćmi „George'a" wysocy oficerowie Wehrmachtu, menu zatem bywało obfite i wyborne, czym cała rodzina Gawalewiczów mogła uzupełniać głodowe przydziały swoich „Lebensmittelkarte". Wspinanie się po szczeblach gastronomicznej kariery nie zawsze bywa korzystne: wkrótce pikolak awansował na kelnera, tym razem w „Cafe de la ????". Wprawdzie wołano już nań „Herr Ober", ale bywała tam zwyczajna żołnierska hołota, pijąca wyłącznie piwo. Urwały się więc żywnościowe dostawy do domu. Za to Herr Ober nabywał znajomość języka niemieckiego. W jego wykonaniu zaproszenie do zajęcia miejsca przy stoUku brzmiało: „Nehmen Się bitte dupą Platz". Stryjeczny dziadek dumny byłby z takiego dowcipu i z pewnością pomieściłby go w swoim „Bluszczu". Dumny byłby ze stryjecznego wnuka i z innego pewnie powodu: „Ober" Witold był we lwowskim AK, a kiedy zbliżała się druga okupacja sowiecka, prysnął ze Lwowa. I znów zmiana kierunku edukacji: po architekturze i gastronomii przyszła kolej na geografię. I to bardzo praktyczną, bo połączoną ze zwiedzaniem. Niemcy, Austria, Włochy. W Rzymie wstępuje w szeregi polskiego korpusu i w korpusowym właśnie gimnazjum zdaje wreszcie upragnioną maturę. Potem Anglia. Studia. Przypomina sobie Snopkowską i wstępuje na wydział architektury wnętrz. Kończy z wyróżnieniem. Dziewięć lat projektuje w Londynie, jego prace pozwalają mu awansować coraz wyżej, aż wreszcie zostaje szefem projektowego biura. Każdy Anglik pewnie byłby już happy i na tym zakończył swoją karierę. 60 Każdy jeden Anglik, ale nie lwowskie dziecko. Gdzie tu mleźć większe możliwości? A właśnie Kanadyjczycy poszukują ik do pracy. Przed kanadyjskim urzędem emigracyjnym kolej-i jak u nas w tym czasie po cytryny. Po kilku godzinach anią zasiada pan Witold przed obliczem emigracyjnego urzęd-ka. Ogromny jak jukoński niedźwiedź urzędnik z kamiennym yrazem twarzy patrzy na dyplomy, świadectwa, certyfikaty, Dwody uznania, po czym przechyla się przez biurko, fachowo OTiacuje paluchami muskuły petenta i orzeka: nie nadajesz się. kazuje się: Kanadzie potrzebni są drwale do przetrzebiania mdry. Nasypali piasku! - jak mawiano na Kurkowej, i nie lko. Ale mawiano również: ryzyk-fizyk. Jedzie więc w 1960 roku in inżynier Gawalewicz na własne ryzyko do Montrealu. Któ-:goś dnia wpada mu w rękę ogłoszenie: „rząd Kanady poszukuje •chitektów wnętrz dla wystaw przemysłowych". No więc jednak icję miał profesor Włodarski, doradzając szkołę na Snopkowskiej; prawdzie nie parę miesięcy a równych dwadzieścia sześć lat yniosło przetrwanie najgorszego, ale jednak. Rządowe zamówie-a, Ottawa, dziesiątki projektów wystaw, podróże do Europy. f 1969 roku projektuje Gawalewicz pawilon kanadyjski na Targi oznańskie. Nazywa się ta ekspozycja „Exploration in Canada". awilon wzbudza ogólny zachwyt w Poznaniu, ale sam jego autor Dzostał w Ottawie; wie z opowieści brata Leszka, który go iwiedził w Kanadzie, że w kraju równym powodzeniem cieszą ę inne pawilony, na przykład na Rakowieckiej, i to mu dostatecz-e wypełnia pojęcie o kraju. Wyrusza do Polski po raz pierwszy 1992 roku w towarzystwie bardzo już chorej żony - warsza-ianki. Pani Gawalewiczowa - wybitna polonijna działaczka w Kanadę, prezes Kongresu Polonii w Ottawie, jedzie zobaczyć War-:awę po raz pierwszy po wojnie. Niestety i ostatni. W dwa lata później Witold Gawalewicz, już wdowiec, odwiedza raj po raz drugi. Poznaje Marię Berwid. Teatrolog, redaktorka reatru Ludowego", wykładowca socjologii kultury i socjologii atru w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Właśnie złożyła Ministerstwie Kultury konspekt pracy o Marianie Gawalewiczu. Marianie Gawalewiczu? To niemal z rodzinnych względów 61 - wyjaśnia pani Maria, jest bowiem córką Zofii z Gawalewiczów zatem wnuczką Adolfa II, brata stryjecznego wielkiego Mariana To ci dopiero spotkanie! Trzeba zatem było aż dyspensy biskupiej, by dwoje stryjecznycl wnucząt mogło stanąć na ślubnym kobiercu. I tak właśnie na te tradycyjnej, corocznej w Trzech Króli kutii u Tola Szolgini pomiędzy księdza Janusza Popławskiego, Dzidzia Hiolskiego Hollanków i nas, zasiadło małżeństwo Gawalewiczów Maria i Witold, od nich też opowieść ta została zasłyszana i wiernie powyżej spisana.* * Co wcale nie oznacza, że na tym sagi Gawalewiczów kohiec. Przeciwnie Pozostał wszak jeszcze Gawalewicz Leszek. Ale to już zupełnie inna historia... esław GAWALEWICZ Dwie przysięgi ylko sam początek przypomina biografię młodszego o dwa lata rata. Lesław też przyszedł na świat na Krupiarskiej 6, drugie ętro. Potem nowy adres na Łyczakowskiej, już przy rogatce, domu Pitołaja, nad którym górował ogromny szyld: „Mydło ;leń Schicht". Tam jeszcze na Krupiarskiej bawił się w piasku małą Lunią Vogelfaenger - siostrą radiowego Tońcia. Vogelfaen-srowie zajmowali lokal piętro niżej. Po jakimś czasie oba piętra iały się już czym chwalić: pierwsze Tońciem, drugie - stryjecznym ziadkiem Marianem. Portret pisarza, wydawcy „Bluszczu" i reży-;ra, a przy tym przyjaciela Zapolskiej, zawsze stał na widocznym dejscu w salonie. W domu był jeszcze inny portret, a właściwie rodzinne tableau, prawione w drewniane rzeźbione ramki, ze stylizowanym napisem W dowód szacunku -1872", a szacunek ten należał się przodkom, rm razem ze strony mamy, z domu Kulczyckiej. Był otóż w tym xłzie ksiądz Władysław Hickiewicz, który na przełomie wieków roboszczował u Św. Antoniego, a więc w kościele, gdzie wszyst-ich Gawalewiczów potem ochrzczono. Zbytecznym jest dodawać, ? pan Lesław najpierw chodził do szkoły Św. Antoniego, a później o VI budy, jako że dzieliło go od nich dwa kroki. Kolegów miał odnych tych szkół, bo był to i Dzidek Hiolski, i Tolo Szolginia, Tan Paweł GawUk ten ostatni już wtedy widać zdradzał zaintereso-anie teatrem, bo wciąż go ten portret Gawalewicza intrygował. Portret autora „Wiru" i „Szubrawców" stał na widocznym liejscu w mieszkaniu na Kurkowej 55. Nawet przez myśl nie rzechodziło Leszkowi, że wkrótce sam wpadnie w pokrętny „wir" >su, który go popchnie w ręce „szubrawców". Nie trzeba było ługo czekać, bo zawirowało Lwowem już 22 września 1939, 63 kiedy miasto opanowali bolszewicy, o których wszak inaczej jal o szubrawcach nie mówiono. W 1941, tuż przed Wielkanocą wzięli Lesława w sołdaty (Czerwona armia brała wtedy do pobon roczniki: 1917, 1918 i 1919), co było absolutnym bezprawiem, ? sięgali po obywateli polskich. Tak więc chcąc nie chcąc zasili szeregi czerwonej armii, musztrowano go w mieście Czugujew ??? Charkowem. Tej musztry starczyło akurat na trzy miesiące, bo ju; w czerwcu trzeba było wiać przed Niemcami. Co charakterystycz ne, poborowych Polaków nie wysyłano na front w obawie, żi wykonają tam zaraz „ruki wwierch" i poddadzą się Niemcom Była to ze strony sowietów obawa dość hipotetyczna, bo polsk sołdat w mundurze krasnoarmiejca stawał przed dylematem mnie więcej takim, jakby miał wybierać miedzy tyfusem'a dżumą. Nć wszelki wypadek ewakuowano sołdatów-lwowiaków aż do Pier wouralska, którego próżno szukać na mapie Europy, bo to ju: była Azja. Tam polski „strojbatalion" kopał fundamenty pod fabryki które ewakuowano z Rosji. Wówczas Gawałewicz nabawił sic, zakażenia krwi i z nogą spuchniętą jak bania wylądował w szpitalu Pech sprawił, że akurat w tym czasie Sikorski podpisał paki w Moskwie i Polacy mogli zgłaszać się do formującej się armi Andersa. Kiedy wszyscy koledzy wyjeżdżali, on żegnał ich tylko ze szpitalnego okna. A kiedy już mógł jako tako chodzić, wybori innego niż armia Berlinga nie było. Zaliczył Lenino jako artylerzys-ta w plutonie topograficznym. Po masakrze pod Lenino polska dywizję przerzucono na Ukrainę pod Żytomierz. To już blisko Lwowa... A potem jeszcze bliżej, bo do Lublina Na koniec wręcz do województwa lwowskiego, bo ląduje Gawałewicz w Rzeszowie. Tyle że nie to województwo, i w ogóle nie ts Polska, której oczekiwał, skoro bez Lwowa. Jest wciąż w wojsku, kiedy poznaje w Rzeszowie pannę Irenę. Co tu dużo ukrywać, od razu wpadła mu w oko, a kiedy okazało się ponadto, że szwagrem pani Ireny jest pan Władysław Stabryła, który uczył Gawałewicza w VI gimnazjum, nie było dłużej na co czekać. Ślub. Aliści łączył} wonczas panią Irenę związki nie tylko ze szwagrem, ale i z WIN-em, powstałym jak wiadomo z dawnego AK. Składa więc Gawałewicz jedną przysięgę po drugiej: pierwszą w kościele, że nigdy żony nie opuści, drugą w podziemiu, że równie wierny będzie WIN-owi. 64 Stało się, że obu przysięgom słowa dotrzymał. Są na to lokumenty sądowe z roku 1951. Wtedy to właśnie (a mieszkali już /ówczas Gawalewiczowie w Zielonej Górze) wpadły w ręce lezpieki archiwa rzeszowskiego WIN-u. W rok potem sąd wojs-:owy skazuje oboje na piętnaście lat ciężkiego więzienia z artykułu • szpiegostwo. Przez pięć lat aż do gomułkowskiego października 956, czeka na Irenę Lesław w Sztumie, a ona na niego za murami Lamieńska pod Olsztynem. Na wolności pozostały tylko ich dzieci: ześciotygodniowy w chwili aresztowania rodziców - Stanisław, zteroletnia Marysia i dwu i półroczna Wiesława. Przez pięć lat wychowywała je siostra pani Ireny - Helena. Pewnie o innych szubrawcach pisałby Marian Gawalewicz, dyby mógł przewidzieć i znać losy potomków gawalewiczows-iego rodu. A jest ich już ho, ho! I wstydu mu w każdym razie nie rzynoszą: Stanisław (ten sześciotygodniowy wówczas) i Wiesia lieszkają w Kanadzie, Wiesława nawet postarała się, by wyjść tam a mąż za Polaka, i to rodem z Brzeżan, co dla lwowskich jawalewiczów nie jest bez znaczenia. Joasia (jedyna która urodziła ię już po wyjściu rodziców na wolność) mieszka w Milówce za [ywcem, a najstarsza Marysia jeszcze bliżej, bo w Krakowie, wszyscy pospołu przysporzyli rodowi Gawalewiczów dziewięcio-o wnuków. Tyle, że nie udało się ich już pochrzcić w łyczakowskim ościółku Św. Antoniego, co to nim kiedyś zarządzał dziadek siądź Hickiewicz, i gdzie wszyscy Gawalewicze, łącznie z wielkim iarianem, namaszczani byli na przyszłą drogę życia. Tomasz GLUZIŃSKI i Zofia GLUZIŃSKA-WAWRYTKO O poecie, który z wadą serca biegł pod górę ulicą Jakuba Strzemię... Ten Tomasz Gluziński, architekt, jest już zakopiańczykiem, ab ojca ma rodowitego lwowiaka. Pani Zofia też jest góralką, i to z dynastii słynnych Wawrytków ale mąż jej przybył tu spod Wysokiego Zamku. I nazywał się tak jak później nazwali swego syna - Tomasz Gluziński. Był Poetą, Żołnierzem i Narciarzem. Dużymi literami świadomie to piszę, bo nietuzinkowym był poetą, nie szarym żołnierzem i nie amatorem narciarzem. Swoją przedwczesną, niespodziewaną śmiercią przed dziesięciu laty zubożył za jednym zamachem i sport polski, i polską poezję. Spoczywa na zakopiańskim cmentarzu, a nieopodal leżą Makuszyński i Boruta--Spiechowicz, którzy też tu pod Giewontem znaleźli schronienie kiedy im Lwowa zabrakło. Urodził się we Lwowie w 1924 roku jako drugi z kolei syn Józefs Gluzińskiego, pedagoga, a przy tym poety, tłumacza, znanegc czytelnikom pod pseudonimem „Świetlik". Ojciec studiował we Lwowie filologię polską i francuską pod kierunkiem Jana Kasprowicza jeszcze i Porębowicza, z którym później do spółki dokona: wyboru i tłumaczeń tekstów autorów francuskich ???-??? wieku dla „Wielkiej Literatury Powszechnej". W obronie Lwowa organizował z płk. Marcelim Śniadowskim artylerię, a potem w wolnym już Lwowie doktoryzował się i był nauczycielem gimnazjum Śladem innych lwowskich pedagogów (Brończyk, Maykowski' parał się Gluziński literaturą, i to z dużym powodzeniem. Jakc „Świetlik" drukował swe poezje w „Słowie Polskim", a artykuł} krytyczne, recenzje i tłumaczenia z francuskiego w „Kronice Powszechnej", „Wędrowcu" i „Krytyce". Osobno wydał swój „Taniec i zwyczaj taneczny" i wstępem opatrzył tom „Prozj włoskiej XIX wieku". 66 Był więc już Tomasz rzec by można, obciążony dziedzicznie >oezją, podobnie jak inny odłam ich rodziny dynastycznie ciążył vyłącznie ku medycynie, wzór czerpiąc z Antoniego Gruzińskiego, mjwybitniejszego do dziś polskiego internisty.* Lecz w latach trzydziestych nie myślał jeszcze Tomasz o do-iadaniu Pegaza. Był uczniem III Gimnazjum na Batorego i nad nne przyjemności przedkładał jazdę na nartach. Wraz z przyja-:ielem, Andrzejem Ziemilskim (patrz - „Towarzystwo wetera-iów"), gdy tylko pierwszy śnieg pobielił Pohulankę, gnali na lartach na Pasieki. Niezbadane losy tej pary narciarzy sprawiły, :e w czterdzieści lat później Gruziński będzie trenerem narciarskiej )olskiej kadry narodowej, a Ziemilskiemu - wybitnemu soc-ologowi sportu, przyjdzie w 1986 roku przemawiać nad grobem )rzyjaciela. Na razie mieszka Tomasz wraz ze starszym bratem Wojciechem )rzy ulicy Długosza. Maturę zdaje już za pierwszych sowietów. ????? sport pozwala jeszcze nie myśleć o tym, co się stało. Więc )ływa. W barwach „Dynama" uchodzi za jednego z najlepszych ,żabkarzy". Potem za okupacji niemieckiej tradycyjnie razem : Ziemilskim zostają żołnierzami podziemia, chociaż każdy na nnym polu walki: Ziemilski po wyjeździe ze Lwowa trafia v Warszawie do szeregów „Parasola", a Tomasz w lwowskim AK ako podchorąży „Popiel". Wiele lat później wspomni o tym v wierszu: „...przedtem na placu świętej zofii ze Zbyszkiem, a tamten wyczul widocznie w tramwaju bo od bazaru haben sie pistole biegiem jakuba strzemię pod górę z wadą serca od tego czasu..." W 1944 roku jest już Gluziński w gorczańskiej partyzantce, łynnym 1. Pułku Strzelców Podhalańskich. Po czterech latach iowróci w te góry. Na razie wraz z bratem Wojciechem, śladem większości lwowiaków, Wrocław obiera sobie jako erzac Lwowa. Jtudiuje prawo i historię sztuki, ani przez chwilę nie rozstając się ; nartami. Jest wpierw zawodnikiem AZS-u Wrocław, później 67 trenerem. W 1948 roku ściąga go do Zakopanego wuj Węgrzynów ski, który założył tu sanatorium. Tomek znów jest trenerem. I te trenerem nietuzinkowym widocznie, bo od razu wpada w okc działaczom CWKS, którzy proponują mu stałą posadę w Zakopa nem. Cóż może narciarza spotkać wspanialszego niż taka oferta' To jakby nęcić malarza Montrmartrem. Gruziński dwukrotnie trenuje zjazdowców polskiej kadry narodowej. Teoretycy i znawcy białego szaleństwa zachwycają się jegc naukowymi wręcz metodami treningu. Ziemilski opublikować artykuł, w którym pisze: w latach sześćdziesiątych jako pierwszy nc świecie opisał i wprowadził to, co zaobserwował u słynnego Francuzi Killy'ego i Andrzeja Bachledy. Zauważył mianowicie to, co jesi kanonem jazdy: że nogi dobrego narciarza podczas skrętu jakby wydłużają się spod ciała łukiem w bok. Nazwał to „teleskopowym odsyłaniem nart", co weszło potem już do potocznego językc narciarskiego. To spod ręki Gruzińskiego wyszli olimpijczycy i mistrzowie Polski: Czarniak, Zarzycki, Burzykowski, a z dziewcząt - Barbara Grocholska i Maria Daniel- Gąsienica. Zofia Wawrytkówna zaś ai trzy razy zdobywa mistrzostwo Polski: w zjeździe, w slalomie i slalomie-gigancie. Medale medalami, ale panna Zosia zdobywa przy okazji coś znacznie cenniejszego, bo serce pana trenera. W roku 1954 jest już panią Gluzińską. Żeby było jak w literaturze, to miała pani Zosia siostrę Marynę i wzorem panien z Bronowie obydwie Wawrytkówny wydały się za artystów: jedna za poetę, druga za tenora. Bo Maryna została żoną Andrzeja Bachledy--Cuhrusia, mistrza Polski w narciarstwie alpejskim, ale i znakomitego tenora, solistę koncertów symfonicznych nawet w Minnesota, Carnegie Hall i Lincoln Center. Owocem tego ahansu krwi lwowsko-góralskiej został syn, ochrzczony po ojcu Tomaszem. Wkrótce i jego pomieszane geny zaczęły ciągnąć każde w swoją stronę: był narciarzem-alpejczykiem po matce, a po ojcu wdał się w romans ze sztuką. Kończy architekturę, a potem pisze i rzeźbi. Miał nawet w zakopiańskiej galerii własną wystawę linorytów. Takie są związki rodu Wawrytków ze sztuką, chociaż i przedtem na własną sławę też tu nie narzekano, bo z dziada pradziada słynęli Wawrytkowie jako wyborni przewodnicy i ratownicy tat- 68 zańscy. Kiedy tak pani Zofia Gluzinska objaśnia zdobiącą luzeum Tatrzańskie starą fotografię ze zjazdu przewodników, to ic tylko same Wawrytki: „stryk Józek, stryk Jędrek, stryk Kuba, :ryk Wojtek, co nawet z samym Szymanowskim zbójnickiego mczył. A po środku dziadek Jakub, słynny tym, że to on właśnie atknął krzyż na Giewoncie". Aż zdarzyło się, że inny ratownik tatrzański, sąsiad i przyjaciel omasza - Ryszard Wawro, zginął w górach tragiczną śmiercią, agarnięty przez lawinę. Poruszony tym do głębi Tadeusz Gluziń-d, jeszcze tylko trener, napisał pierwszą w życiu nowelę i nazwałją Matka Ryśka". „Tygodnik Powszechny" opublikował utwór na zołowym miejscu. Był rok 1958. Odtąd już nie wypuszczał pióra garści. Geny ojca ciągnęły go ku wierszom. Publikuje w „Twór-zości", „Życiu Literackim", „Współczesności", „Kulturze". Wy-aje pierwsze tomiki „Wokaliza", „Motowidło", „Sonety zwrot-e", „Przebieg wydarzeń". Krytyka coraz częściej zaczyna od- otowywać jego nazwisko. Aż w roku 1962 wygrywa Tomasz rluziński ogólnopolski turniej poezji zwany konkursem „Czer-onej Róży". Jury w składzie: Bryll, Grześczak, Międzyrzecki, /irpsza i Woroszylski bez wahania wyróżniają Gruzińskiego ierwszym miejscem przed Stanisławem Dąbrowskim i Jerzym Janasjewem. A w szesnaście lat później członkowie polskiego Pen-Clubu trzymują pocztą uroczyste zaproszenie. Prezydium Pen-Clubu prosi uprzejmie o przybycie w środę, dnia 7 czerwca ?78 roku o godzinie 18-tej na uroczyste zebranie poświęcone TOMASZOWI LUZIŃSKIEMU z okazji przyznania Mu Nagrody Poetyckiej Fundacji ROBETA GRAVESA, za tom wierszy „Przebieg wydarzeń". Podpisano: Prezes - Jan arandowski i Sekretarz Generalny - Władysław Bartoszewski. Cóż tak zachwyciło subtelnych jurorów? Może to właśnie, że ył Tomasz Gruziński jak w życiu, tak i w swych wierszach po rostu autentyczny, bo trzeba „... starać się unikać metafor / mówić prawdę i tylko I prawdę (...) awet książka telefoniczna / w pewnych okolicznościach /może się ikże okazać / lekturą wstrząsającą / dla porównania / spis numerów erlina i warszawy / z dnia 31 VIII 1939 / prawie kompletna / lista atów i ofiar". 69 Odtąd przez dom Gluzińskich przy Strążyskiej płynąć zaczęła rzeka malarzy, pisarzy, muzyków. Nie było dnia, aby ktoś tam nie kosztował słynnej litworówki nalewanej na dzięgielu, roboty pani Zofii. Drzwi się nie zamykały, bo jak nie Wajda, to Zanussi, jak nie Żmudziński to Hiolski. Albo Krenz. Albo inny Iwowiak Wojciech Kilar, który skomponował muzykę do jednego z sonetów Tomasza. A Tomek, zakopiański Iwowiak, wciąż pisał. I pisząc rozmyślał skąd się tu znalazł... Zostaliśmy tutaj by odpocząć chwilę na tym skrawku ziemi razem z rodzinami z bydłem psem kurami i całym dobytkiem. A nocą raz jeszcze wracamy na moment tam skąd nas wygnano... Ciekawe, że sam Poeta-Żołnierz-Sportowiec nigdy nie obarczał tych dziedzin życia swoją poezją. Nie pisał, jak wielu o górach, chmurach i lazurach - pisał w pośmiertnym wspomnieniu o Tomku Andrzej Ziemiłski. - Nie był piewcą urody Podhala. Nie napisał żadnej łzawej ody do sportu. Przyglądał się uważnie i przenikliwie światu, własnej biografii i własnemu pokoleniu. Wciąż mu w oku blikowała ta świeczka, zapalona kiedyś zupełnie gdzie indziej, nie pod Giewontem. czterdzieści lat już pod Giewontem grzęznąc w pierzynie śniegu czystej dumam jak długo jeszcze kątem przyjdzie się gnieździć na Strążyskiej, bo przygarnięty przez Podhale choć mam pod ręką Tatr klejnoty precjozów takich nie ma wcale co błyszczą dla mnie bez ochoty. kiedy wieczorem mrugnie gwiazda zapała mi się świeczka w oku 70 a myśli biegną wciąż do gniazda i tak codziennie rok po roku jakże zapomnieć mam o Lwowie gdy i listonosz się przyczyni wręczając mi zaklętą w słowie nostalgię pióra W. Szolgini ?? -? ; ŚmECZ^Ą- ty CM O' /? ? e?jt*f* /???*4 /z.ę&sn. ????. /????. jyeeC rfk^ Tdif^ ti&tfUcAp ' > 'J ?.. * Tomasz Gluzinski dedykuje wiersz Tolowi Szolgini 71 Aż wypełniła się ta obawa z wiersza - biegiem Jakuba strzemię pod górę z wadą serca od tego czasu... Wypełniła się 6 maja 1986 roku. Nie było w kościele zakopiańskim takiego, który by nie miał wilgotnych oczu, kiedy z chóru napłynął śpiew dwóch Andrzejów: Hiolskiego - lwowiaka i Andrzeja Bachledy - szwagra. Pogrzeb miał góralski, z gęślikami i zawodzącą basetlą, a pochowali go na Pęksowym Brzyzku. Nad grobem przemawiali Jan Józef Szczepański -imieniem Pen Clubu, i Andrzej Ziemilski - imieniem lwowiaków i sportowców. I tak lwowskie dziecko z ulicy Długosza, Poeta-Żołnierz i Sportowiec pozostał w zakopiańskiej ziemi, o której myślał, że tylko zostaliśmy tutaj by odpocząć chwilę/ a nocą raz jeszcze wracamy na moment tam skąd nas wygnano... I zapamiętali do dziś ludzie, że kiedy już nawet trumna utonęła w ziemi tego Pęksowego Brzyzka, rozległ się zdumiony głos Barbary Grocholskiej: „Tomek umarł? Toż to tak jakby Giewont zniknął..." * Ród Gluzińskich obdzielił sprawiedliwie pomiędzy siebie poezję i medycynę. Najwybitniejszą postacią tej ostatniej był prof. Antoni Gluziński (1856-1935). Był synem Franciszka, również lekarza, który jeszcze w dziewiętnastym wieku nazywał się pierwotnie Wiercimak, był z pochodzenia chłopem i uczestnikiem Wiosny Ludów w Galicji. Zmarł we Lwowie w 1899 roku, a po nim ogromną sławę zyskał jego syn Antoni. Pierwszy zorganizował Klinikę Chorób Wewnętrznych, którą jak pisze „Polski Słownik Biograficzny", wkrótce wysunął na czoło polskich klinik internistycznych. Ze szkoły prof. Gluzińskiego wyszli liczni lekarze i profesorowie, jak Marischer, Rencki, Frankę, Ziembicki, Czernecki, Grek, Sochański i Sabatowski. Prace Gluzińskiego nad chorobami żołądka rozsławiły imię jego w całej Europie. W latach 1898-1899 był dziekanem, a w 1905-1906 rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza. Wspólnie z T. Janiszewskim utworzył Towarzystwo Walki z Gruźlicą i zjednoczył internistów powołując do życia Tow. Internistów Polskich. Przyczynił się także do powstania w 1927 roku Związku Lekarzy Słowiańskich, którego był honorowym prezesem. Był - jak piszą historycy medycyny - najwybitniejszym internistą polskim od czasu Chałubińskiego. Z jego licznego potomstwa córka Janina wyszła za mąż za Kornela Makuszyńskiego, zaś syn Lech, również lekarz, peowiak, w czasie walk listopadowych o miasto, wzięty do niewoli pod Persenkówką, został zamordowany przez Ukraińców w Dawidowie podczas opatrywania rannych. Lech Gluziński pochowany jest na Cmentarzu Obrońców Lwowa w szóstej katakumbie. 72 Najstarszy syn profesora, Tadeusz obrał śladem innych Gluzinskich literatu-Znany pod pseudonimem „Henryk Rolicki" wydał cykl opowiadań tatrzańs-:h (!) i lata I wojny światowej spędził w Zakopanem. Studiował na Uniwer-ecie Jana Kazimierza filozofię i prawo. W okresie międzywojennym opuścił /ów i mieszkał w Warszawie, gdzie prowadził kancelarię adwokacką, będąc inocześnie naczelnym redaktorem dziennika „ABC". Pod własnym nazwis-m opublikował dwie książki, między innymi „Sprawa ukraińska", którą święcił swemu bratu Lechowi. W czasie drugiej wojny światowej aresztowany Zakopanem przez Gestapo podczas próby przedostania się na Słowację, wuje się ucieczką, ale na skutek odmrożeń nóg, które spowodowały zgorzel, ???? w klinice budapesztańskiej w 1940 roku. Jakieś chyba metafizyczne związki potrząsały drzewem genealogicznym zystkich lwowskich Gluzinskich, wciąż jednego po drugim strząsając na semian: w ramiona medycyny, poezji i Zakopanego. Janusz GNIATKOWSKI Valentino polskiej piosenki Były kiedyś takie szczęśliwe czasy, przed wynalezieniem haevy--metalu, aparatury nagłaśniającej, gitar basowych, rocka, rapu. bitu, protestsongów, kiedy na estradzie nie trzeba było być tkniętym konwulsjami choroby św. Wita, kiedy piosenkarz miał na sobie zaprasowane spodnie, a nie połatane dżinsy, kiedy pc koncercie nie trzeba było odwiedzać laryngologa z uszkodzonym bębenkiem usznym, słowem - kiedy było elegancko, tekst był dc rymu, a piosenka była po prostu piosenką. Były więc kiedyś takie szczęśliwe czasy, były... Ledwie dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Wtedy też melomani, którzy jeszcze nie byli dzikimi fanami z buszu, przepłacali u koników za bilety, byle usłyszeć swoich idoli, albo tkwili z uszami przytkniętymi dc głośników radiowych, skąd płynęły uwielbiane głosy Koterbskiej. Prolińskiej, Połomskiego, German, Jakubczak. A na tym Parnasie, jak Zeus pomiędzy bogami, błyszczał artysta, o którym radiów) archeolog Jan Zagozda powiada w swych „Wspomnieniach pisanych dźwiękiem", że panny, mężatki, rozwódki, wdowy krzyczały, wrzeszczały, jak młodzi dzisiejsi na heavy-metalu, kiedy na estradzie pojawiał się Valentino polskiej piosenki. A nazywał się Janusz Gniatkowski. Co tu dużo mówić, czy wiedzielibyśmy bez niego, że Kuba wyspc jak wulkan gorąca? albo że jest Most na rzece Kwai? A Indonezja': A Bolero? A o czym Paryż śni? A Arrivederci Roma, good by, at revoir? A Gdzie jest mój dom prawdziwy, gdzie jest mój don szczęśliwy? A co będzie Za kilka lat gdy się spotkamy? A przede wszystkim legendarna „Apassionata", która jeszcze w 1978 roki w telewizyjnym plebiscycie na najpopularniejszą powojenną piosenkę, zajęła w cuglach pierwsze miejsce. 74 Lecz prędko prześnił się o szczęściu sen I zostałem sam, Melodią teraz wzywam ciebie Gdy znów cichutko gram Apassionata - dziś w niej tęsknota brzmi Apassionata - wróć szczęście mi... Panowie i panie, ta to nie sztemp wstydzić się dzisiaj tego oceanu z, któreśmy wtedy wspólnie wylewali. A co niby każdy z nas lyślał, kiedy „Gniady" śpiewał Gdzie jest mój dom prawdziwy, dziejest mój dom szczęśliwy?'Bo jego był w Mizuniu Starym numer 37, dziesięć kilometrów od Doliny, nad potokiem Działycz. Ale urodził się, jak Bóg przykazał, we Lwowie, co poświadcza ^produkowana metryka. Prawda, że przez przypadek, bo przez rzypadek pan Józef Gniatkowski - mistrz kucharski szukał Lisgerechnet posady w którejś z lwowskich knajp. A pani Wiktoria domu Politka, która mu towarzyszyła, była akurat w dziewiątym '*~* // / w?^' 4,/71 ty P^ ;•» v p /«i ????'..?:. .*??' ??^\ zpital Powszechny we Lwowie zaświadcza, gdzie na świat przyszedł as polskiej iosenki — Janusz Gniatkowski 75 miesiącu i trzeba trafu, że wtedy ją właśnie chwyciło. No i fiakier, i wio gniady do Szpitala Powszechnego, i tam właśnie po ??? pierwszy świat usłyszał głos przyszłego polskiego Valentino. Od maleńkości zaprawiony do tournee, bo tata Gniatkowski furt i wciąż szukał roboty. A to obracał patelniczką u Bienstocka w Stryju, a to w sanatorium w Truskawcu karmenadłi smażył, a. te w Stanisławowie, gdzie mieszkali u ciotki Olgi, Nadrzeczna 34 A w tym Stryju, naprzeciw knajpy Bienstocka było kino „Edison", a kulega był synem biletera, więc za bezdurno można było siedzieć na wszystkich seansach i słuchać jak śpiewa Bodo, Dymsza, i Żabczyński. Znał na pamięć Umówiłem się z nią na dziewiątą, i Jak przyjemnie kołysać się wśród fał, albo Przybyli ułani pod okienko. Niestety, pod okienko w Mizuniu Starym przybyli w 1939 krasnoarmiejcy. A potem Wehrmacht. I wywieźli Janusza na roboty aż pod Wrocław do Oleśnicy, czyli Oels. Tam w zakładach stolarskich piłował deski w całkiem zbożnym nawet celu, bo z nich zbijano trumny, które na zamówienie Wehrmachtu szły transportami na front wschodni, gdzie ogromne było na nie zapotrzebowanie. Sztuderował Janusz jak tu się z tego interesu wyszportać, i takoj poszedł po rozum do głowy, sam się do jednej trumny zapakował, trzy doby w niej jechał spezialcugiem na Ostfront, a kiedy usłyszał przez megafon, że właśnie mijają Lemberg, wyskoczył i tyle go widzieli. Niestety, tam gdzie był jego dom prawdziwy, jego dom szczęś-łiwy, zastał już tylko pogorzelisko, bo numer 407 w Mizuniu Starym upowcy spalrli, a tato Gniatkowski ledwie sam z życiem przed nimi uszedł i odnalazł go Janusz dopiero w Grybowie. Tam po wojnie też było kino i też wyświetlali stare polskie kawałki, więc znów można było uczyć się piosenek na pamięć. Ale tatu Gniatkowski zbyt wybornym był kucharzem, żeby swoje talenta marnować w takim Grybowie, tedy przeniósł się do Katowic, do baru „Expres", zaraz naprzeciwko dworca. Mieszkali więc na Dworcowej i stamtąd chodził Janusz do liceum im. Mickiewicza, a kiedy go ukończył, to się ożenił. Nie byle z kim, bo ze Stefanią Kalusówną, która w parze z bratem Erwinem była mistrzynią Polski w jeździe figurowej na lodzie. Pracował wtedy w firmie budowlanej SPB, gdzie był kierownikiem świetlicy. No i podśpiewywał tam sobie. Trzeba trafu, że 76 /szedł raz do tej świetlicy Włodzimierz Patuszynski akurat kiedy anusz nucił sobie popularny wówczas szlagier Błantera Spokojnej ???. ? nie miał już odtąd żadnej spokojnej nocy, bo go Patuszynski ta siłę ciągnął do katowickiego radia, gdzie Waldemar Kazanecki sam Jerzy Harald prowadzili audycję poszukującą młodych alentów. Ta tam Zylska, ta tam Koterbska, ta tam Danek, ta gdzie 2 do nich pasuji? Ale poszedł jednak na tego Ligonia 1. Jak huknął o rosyjsku tę swoją Spokojną noc, Jerzy Harald oniemiał. Zaraz sż żona Haralda - Wnukowska przetłumaczyła tekst na polski, agranie poszło na antenę w ramach audycji poszukującej talen-ów. Ponieważ słuchacze głosowali pocztowymi kartkami co im się ajbardziej podoba, zaangażował Janusz całą rodzinę, żeby też zbierać tych parę głosów. Przychodzi za kilka dni do rozgłośni słyszy od Haralda, że głosowało na niego parę tysięcy pocztówek, 'martwił się jak cholera, że famułę naraził aż na takie wydatki, ale iii się w piersi, że wysłaU wszystkiego trzy kartki. A reszta? Reszta o cała Polska. Odtąd nie można było sobie wyobrazić tanecznej orkiestry erzego Haralda bez Janusza Gniatkowskiego. I bez jego prze-ojów „Błękitny, mały kwiat" i „Motor gra". Drugim filarem, a którym wspierał się Harald to była Natasza Zylska. Ona ze woim „Rudym rydzem", a Gniatkowski z „Apassionatą" przez ięć lat objeżdżali polskie estrady z bardzo popularnym w la-ich pięćdziesiątych programem „Spotkamy się za rok". Zwie-zili też z tym programem wszystkie demoludy, aż do czasu, iedy Zylskiej znudziło się poszukiwanie rydzów i wyjechała do zraela, gdzie' wprawdzie rydze nie rosną, za to szekle i funty f wielkiej obfitości. Popularność Gniatkowskiego była w tym czasie ogromna, onieważ lansował głównie przeboje zachodnie, zza żelaznej kur-/ny, i to zaczęło się nie podobać ludowej władzy. Zamiast śpiewać ublice o traktorach i trójkach murarskich, on im opowiadał Indonezji i moście na rzece Kwai. A jeszcze kiedy się okazało, że oworocznych życzeń nadsyłanych do radia dostał Gniatkowski ięcej niż Gomułka, działom muzycznym wszystkich rozgłośni ano do zrozumienia, żeby Gniatkowskiego wyciszyć. Tedy i on wyjechał z kraju (akurat w tym czasie owdowiał) jako przykładny Galicjanin szukał ratunku w Wiedniu. Austria 77 przyjęła go z otwartymi ramionami. Wraz ze znaną piosenkarki włoską Angeliną Monti i z orkiestrą o europejskiej renomie Max; Gregera, zasłynął tam przebojową piosenką „Telefon miłości" Występował wtedy pod pseudonimem „Deutschman", a utwó „Telefon miłości" zdobył wielką popularność w Europie i retrans mitowany bywał również w Polskim Radio, tyle że zawsze jak( szlagier zagranicznego wykonawcy Deutschmana. Z początkiem lat sześćdziesiątych powrócił do kraju, pozna Krystynę Maciejewską - aktorkę STS-u, która właśnie w Opoh wywojowała drugą nagrodę, tuż za Demarczyk i Łazuką. Pobrał się i ruszyli w trasę po kraju, gdzie tak wolno dyszyt czełowiek, wra: z Violettą Villas, Prolińską, Koterbską i kwartetem „Beltono" A po drodze Wilno, i Lwów, i Truskawiec, i Jaremcze, i Stanis ławów, więc niejeden raz przyszło łzę ocierać. A już zwłaszcza n; Cmentarzu Łyczakowskim, kiedy Marysia Koterbską natknęła sii na grób Bronisława Gniatkowskiego - stryja Janusza. We Lwowii zamieszkał jak panisko u „George'a", i co wieczór szli całyn zespołem pod pomnik Mickiewicza, dzieląc się z wieszczem kwiata mi, których całe naręcza wynosili po koncertach. A rano pc kwiatach ani śladu. I tak codziennie. Zaczaił się więc w okni< hotelowym Janusz i widzi bladym świtem, że to osobiście patro milicji tak dzielnie uprząta spod pomnika wiązanki. Tedy zmienił taktykę i odtąd składali kwiaty dopiero nazajutrz, w samo połud nie, kiedy przez plac Mariacki przelewały się tłumy. Potem były jeszcze kilkakrotne wyjazdy do Stanów, z Iren; Santor, Fedorowiczem, Kłosowskim, Rinn i Czyżewskim, a kied; ogłoszono stan wojenny małżeński duet Maciejewska-Gniatkowsk znalazł się akurat w Wiedniu. Nie namyślając się wiele zmontował autorski recital złożony z wiązanek pieśni legionowych i ułańskich który jako koncert pod nazwą „Tę pieśń dała ci historia" dług( pokrzepiał tamtejszych Polaków. Tak już bywa w tym życiu, że sława i rozgłos idoli scen i sporti upływa wraz z odchodzącą generacją ich wielbicieli. Dziś już tylkc słowem honoru można zapewnić młodych ludzi, że Kurnakowic; był genialnym aktorem, a Cieślik piłkarzem. Oni już mają swojegc Lindę i swojego Koseckiego. Toteż zdumiała się w 1989 roki w Opolu młodociana widownia, wychowana na Korze, Manamie Krawczyku i Sheker-Dudim, kiedy nagle połowa widzów uniósł; 78 ? z miejsc i przez kwadrans nie przestawała bić brawo na widok kraczającego na estradę faceta, potwornym rykiem domagając g, żeby zaśpiewał jakąś „Apassionatę". W dodatku ani dżinsów e miał na sobie, ani czarnych okularów ślepca, ani paru logramów metalowych łańcuchów. Gniatkowski należy właśnie ? tych nielicznych wyjątków, którym udało się przełamać barierę ;zlitosnego czasu. Nie dość że wtedy na festiwalu opolskim iśpiewał swoją nieśmiertelną „Apassionatę", to jeszcze w tym >ku ukazała się kompaktowa już płyta ze wszystkimi jego łwnymi przebojami. Ale to tylko w piosence wszystko kończy się szczęśliwie irycznie. 2 lutego 1991 roku na przejściu ulicznym w Częstocho-ie wpadł Janusz pod nadjeżdżający z wielką szybkością samochód iderzył głową w krawężnik tak nieszczęśliwie, że doznał złamania odstawy czaszki. Z objawami pękniętej kości sitowej, wylewają-rm się płynem mózgowym, w stanie śmierci klinicznej przewożono 5 z częstochowskiego pogotowia do górniczego szpitala w Sosno-cu. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, półtora iesiąca leżał nieprzytomny podłączony do respiratora. Takie srażenia - stwierdzili chirurdzy - widuje się tylko na sekcji. Nikt ? tego nie wymyślił, bo oto jak w kiepskim scenariuszu, kiedy tak nierał, przy sąsiednim łóżku innego pacjenta tranzystorowe radio idawało właśnie „Indonezję" w jego wykonaniu. Po dwóch miesiącach, ku zdumieniu lekarzy i czuwającej przy m dzień i noc żony Krystyny, „Gniady" otworzył oczy. Całymi iesiącami uczył się żyć od nowa. Nauka mówienia, nauka awiania pierwszych kroków. Teraz mieszkają państwo Gniat-3wscy w swym ustronnym domku w Poraju pod Częstochową, iedy go odwiedziłem, nadeszła akurat pora kolejnych lekcji, ekcji śpiewu, bo na swych fenomenalnych niegdyś strunach osowych zachował umiejętność ledwie dwóch tonów. I pani rystyna zaangażowała właśnie Januszowi miejscową... nauczy-elkę śpiewu. „Apassionata - dziś tęsknota brzmi j Apassionata wróć szczęście mi". Teraz już widać, że na sicher przywróci mu to szczęście, którym st jego głos, ale co będzie z domem szczęśliwym, z domem rawdziwym? Wiadomo wszak gdzie on jest... 79 Trio JASIŃSCY: Janina, Feliks, Tomasz Powróćmy jak za dawnych lat... Skąd niby mają powrócić we wspomnieniach? Ta jak skąd Tomasz wprawdzie tylko z Wrocławia, ale za to Feliks i Jasia a z Kanady, a zwłaszcza Jasia, bo to ona wyciskała łzy tą hemarows ką piosenką, którą śpiewała w Londynie, i nie tylko. A dokąd t< niby mieliby do tych dawnych lat powrócić? Ta na Listopada 90 gdzie tatu Konstanty Jasiński, jeszcze jako szef departamenti rolnictwa w c.k. namiestnictwie pobudował willę. Właśnie po< numerem 90. Tam przyszła na świat cała trójka: Feliks, Tomasz i Jasia Przyszli na świat, który wkrótce mieli podbić: Jasia jako najwybit niejsza obok Włady Majewskiej odtwórczyni piosenek Hemara a Tomasz jako polski hokeista-olimpijczyk. Z Listopada na „Świteź" nie było znów tak daleko. Więc kied; tylko woda zaczęła podmarzać, a mróz - ech, zimy-zimy lwowski - ścinał już lód w listopadzie, hulali Tomasz z Feliksem z łyżwam na Świteź. Wkrótce ich dwójka miała stać się podporą „Czarnych" którzy nota bene mieli szczególne szczęście do duetów rodzinnyc] (bracia Stupniccy, bracia Jałowi Adam i Dzidek, i właśnie braci; Jasińscy). Wpierw jednak trenował Tomasz w AZS-ie, a kied; doszło do meczu AZS- Hasmonea, po raz pierwszy wstawioni Tomasza do składu. Wygrali 2:1 i to był pierwszy oficjalny wystę] Tomasza Jasińskiego w prawdziwym meczu. Grał w ataku n; lewym skrzydle, ani przypuszczając, że na tej samej pozycji w 196! roku na olimpiadzie w St Moritz nosić będzie na piersiach białegi orła jako reprezentant Polski, u boku Palusa i Kolasy. To były takie dziwne jeszcze czasy, że sportowcy nawet d< szkoły chodzili. Tomasz wpierw do IV, a potem do III Gimnazjum gdzie w 1936 roku zdał maturę, po czym wstąpił do Dublan n; VESJEUX OLYMPIQUES D'HIVER SAINT-MORITZ 1948 _ DIPLOME ? ?????? SUR GLACE LEPRES1DENT DU ?????? OŁYMPIOUB SUISSE XT DII ?????? D'OB«ANISATtON (i ?&? LI PSSStOJNt BU COMITE I NTEBNATIOHAI OLYMPIOUE: • KTHhudr ? ??».. MML. ????? ft*mf ???**, ?????? wydział rolniczy. Siostra Jasia w tym czasie studiowała w konserwatorium lwowskim, zażywając wielkiej sławy, jako że wciąż ją pytano, czy aby nie z tych Jasińskich, którzy grają w „Czarnych". A ci „powidlacy" - „Czarni" to byli hokeiści co się zowie: prócz wspomnianych tu rodzinnych par, jeszcze i Lemiszko wraz z Kasprzakiem w obronie, i Kuliczkowski, i Zagóralski, i Stencel w bramce. Przyszedł rok 1939 i Tomasza Jasińskiego znów wstawiono do ataku. Tym razem jako ułana 9 Pułku w boju o Puszczę Kampinoską. Po kapitulacji Warszawy wraca do Lwowa. Przedpołudniami jest studentem weterynarii, a wieczorem hokeistą „Dynama", później zaś „Spartaka" na lodowisku przy Szymonowiczów. Znów uwijał się z kijem wraz z dawnymi azetesiakami Dmyterką, Mauerem z „Pogoni" i Truszami Romanem i Mironem (wciąż te rodzinne pary). A Jasia w tym czasie wraz z inną koleżanką z konserwatorium Renatą Bogdańską (przyszłą żoną generała Andersa) wyjechała z zespołem Warsa w objazd po szyroka strana maja radnaja. Tak w tej stronie szyrokiej wolno dyszał czełowiek, że trzeba było z niej uciekać gdzie pieprz rośnie. A pieprz rósł wtedy akurat w Iranie, dokąd ich szczęśliwie wywiódł z domu niewoli Anders. Więc potem II Korpus, śpiewanie dla żołnierzy, co łudzili się, że z ziemi włoskiej do Polski. I potem SPK, i Londyn, i Hemar, i jego literacki kabaret, i BBC i radio „Free Europa", i płyty, i sceny polskie i angielskie (na nich występowała jako Sib/ery Voice), i wreszcie Kanada, gdzie znów wzruszała polonusów - wygnańców swym popisowym szlagierem „Wspomnijmy jak za dawnych lat..." aż sama uległa wzruszeniu i to nie byle jakiemu, bo tam dopiero w Kanadzie odnalazła po latach drugiego z braci - Feliksa. No, może i nic dziwnego, że Feliks, też hokeista „Czarnych", wylądował wreszcie w kraju, który uchodzi za kolebkę hokeja. Tyle że nie kij hokejowy miał Feliks w łapie, a siekierę, którą wyrąbywał kanadyjski las pod Winnipeg. Feliks - jeniec oflagu w Woldenbergu, umykając przed sowietami, wpierw znalazł się w Niemczech, tam się ożenił z córką weterynarza i już wraz z nią wyemigrował do Kanady. Kiedy dowiedział się, że siostra Jasia koncertuje w Montrealu, ruszył do niej z St Catherin, gdzie zdążył zbudować własny dom. 82 Już to trzeba sobie powiedzieć, że bracia Jasińscy od dziecka legali tym samym skłonnościom. Kiedyś łączył ich hokej, teraz weterynaria. Bo Feliks -zięć weterynarza, był jednocześnie wetery-arza bratem. Albowiem powracając na powrót do losów Toma-za, odnotujmy, że rozpoczęte niegdyś w Dublanach studia, kończył wreszcie we Wrocławiu, gdzie mieszka do dzisiaj na ilczycach, już jako emeryt, a przedtem osiedlowy lekarz weteryna-ii i wojewódzki inspektor sanitarny. Zanim dotarł do tego Wrocławia, tuż po wojnie osiadł w Katowicach. Tu w barwach „Baildonu" doczekał się powołania do ^prezentacji Polski, której barw bronił w 1968 roku na olimpiadzie r St Moritz. To był dopiero skład! Gansiniec z „Siły" Mysłowice, romer-Bronowicz, Lewacki, Czorych, i trójka ataku: Palus->:•;". Nowakowski 3, FoHepjan-Prof, St Skiepińska ? Oberek-Hormsrsg Lila fi, Waioflormmg Danuta ?, Recylaeji; }'il;pów(K! Ai*»* 8, Taniec rd«v'-śtc;.-H^nun-2 Daria i L !l. ? ? ą ś Ł 9 s Sk r sy p ? e -Sta. i: ? j (t w ś ? x 10. Ktt$»wUtk~K0rłtung Danutą 11, Recytec[fł-Filłpów«a ?*&? 1.2, Sp(«w*A?t. oper. Nowakowski 13, Taniec tyrobki-Horn-uRg t)kni i Lib 14. Recyfof.jn-FśbpówRa Anna 1.5, St«p-Hon»iag Lila 16. ?????>?«????« Dana i Lila Kier. «triysls Froi Sł. ??????», Conł«r«nc: Proł. ftroAski. Doclb4ieniem nosił za tobą twoją teczkę aż na Łyczakowską, bo nieszkałaś w kamienicy, gdzie mieściła się poczta, tuż poniżej >grodu Szkoły Głuchoniemych. Tak czy nie? Występy występami, ale uczyć wszak też było się trzeba. >zkoła Marii Magdaleny. Religii tam nauczał zacny ksiądz Cnopiński. Gdy go na fotografii zobaczył pan Kazimierz Filip, iż oniemiał z wrażenia: taż to ksiądz Knop, a nie żaden Kno- liński. I miał po stokroć rację, albowiem pan Kazimierz sługiwał mu do mszy w Pradze Czeskiej, gdzie się w 1915 roku nalazł po ucieczce przed ruskimi ze Lwowa. Istotnie, za czasów najjaśniejszego Pana, był ksiądz Knopem, lecz później, jak wielu spolonizowanym Austriakom, jakoś nieporęcznie było v polskim Lwowie być nadal Knopem, dodał więc sobie to ,iński". 91 Kiedy akurat nie bywało występów w szkole, towarzyszyła Ama tacie w wyprawach na boisko „Pogoni". Tam pan Kazimierz uprawiał konkurencję wiodącą się jeszcze od Wilhelma Telia, toteż wkrótce i Amalia została łuczniczką, o czym do dziś zaświadcza legitymacja nr 521 Polskiego Związku Łuczników, podpisana przez prezesa Kamińskiego, kierującego sekcją łuczniczą „Pogoni". (Jeszcze po wojnie w 1950 roku brała pani Amalia udział w łuczniczych mistrzostwach Krakowa). Wojna. Pan Kazimierz wiedział z doświadczenia, że jak tylko zbliżają się Moskale, obojętnie biali czy czerwoni - trzeba wiać. Tak było w 1915, kiedy z rodzicami znalazł się aż w Pradze Czeskiej, tak też i teraz postąpił, biorąc nogi za pas i uciekając pod Chodorów. Tam w Sadkach Królewskich był dziadekAmy kierownikiem gorzelni przy słynnej rafinerii cukru. Okazało się to ze strony pana Filipa niezwykle roztropnym posunięciem, bo już nazajutrz przyszli na Małachowskiego NKWD-yści. Mimo bliskości Chodorowskiej cukrowni - słodkie tam życie nie było; nawet żywność dowożono im ze Lwowa, bo pan Kazimierz jako zastępca komendanta AK na Chodorów musiał w tym czasie się ukrywać. Po wojnie wpierw Kolbuszowa, potem Rzeszów, byle nie dalej, bo wciąż nie rozpakowywali waliz, każdej chwili sprawnych do powrotu do Lwowa. W Rzeszowie pani Ama zdaje maturę, a tatę - wówczas pracownika „Społem" - przenoszą do Warszawy. Tu pani Ama zaczyna wpierw studiować matematykę na UW, a uczą ją nie byle kto, bo sam Sierpiński, Pieńkowski i Kuratowski. Dobrze, że preceptorzy ze Lwowa, źle - bo ich teoria liczb wiodąca aż do nieskończoności żadną miarą nie trafia do głowy dzielnej łuczniczki „Pogoni". Tedy znów za radą taty zmienia kierunek studiów, aby zamiast niepewnej nieskończoności trzymać się raczej bliżej ziemi. Ziemia - to grunt, grunt - to rola, rola - to rolnictwo. Kończy więc pani Ama SGGW, by potem w Instytucie Gospodarki Wodnej Ale już jako Kuryańska. Zauważmy w tym miejscu, że równid i ta życiowa zmiana w życiu pani Amy dokonała się za ?????? teatru. Wybrała się otóż któregoś dnia z mamą do Teatru Polskiegc na „Grzech" Żeromskiego, aby po raz ostatni zobaczyć na scenie Zelwerowicza. Był to bowiem pożegnalny jego występ. Wielk Zelwer poruszał się już po scenie o lasce i właśnie jako Jaskrowic; 92 wymachiwał tą lagą w takt tyrady o grzechu, kiedy skrzypieć poczęły schody balkonu pod stopami jakiegoś zapoznionego na spektakl widza. Cały rząd balkonu wraz z Amą głośnym syczeniem karcił spóźnialskiego, który w desperacji, nie mając innego wyboru, zajął pierwsze wolne napotkane krzesło. Akurat w sąsiedztwie Amy. W antrakcie, podczas przeprosin, okazało się, że jest studentem politechniki (fakt dla Amy bez znaczenia), że urodził się w Łucku na Wołyniu (to już lepiej), że tata urodził się w Jazłowcu (coraz lepiej), a studia ukończył na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie (no oczywiście, że w tej sytuacji można przystać na kawę po teatrze). Zelwerowicz coś tam jeszcze grzmiał ze sceny o grzechu, ale panu Ryszardowi Kuryańskiemu już zupełnie inny grzech był w głowie. Lwowsko-wołyńskie małżeństwo wydało na świat jeszcze jednego Ryszarda (inżyniera mechanika) i Andrzeja (melioranta), po czym doczekali się i wnuczka - Ryszarda III. Ten może dziś bez końca słuchać, jak to babcia Ama omal nie została we Lwowie sierotą, kiedy wybuchła wojna. I istotnie omal tak się nie zdarzyło. Tak w każdym razie wydawało się wszystkim sąsiadom na Małachowskiego 2. Z tych domów ZUS-u, jak wiemy, położonych wysoko na samym szczycie Wzgórz Wuleckich Lwów cały widać było jak na dłoni. I oto bomby, jakie spadły pierwszego dnia na miasto, pierwsza na Dworzec Główny (a tam dyżur miała na kolejowej poczcie mama, pani Wiktoria), a druga - na Pocztę Główną (tam na ostatnim piętrze siedział przy telegrafie tata, pan Kazimierz). Dwa słupy ognia i dymu odczytano na Małachowskiego jako dwa wyroki skazujące małą Amę na sieroctwo. Ale nie wiedział pilot niemiecki, że ma do czynienia z rodziną, w której geny wpisano długowieczność. Pan Kazimierz Filip, telegrafista i łucznik „Pogoni" ma dziś 94 lata i mieszka w Warszawie, a ciocia, siostra pani Wiktorii - Maria Surmiak (nauczycielka szkoły im. Kordeckiego we Lwowie) właśnie ukończyła w Nowym Sączu lat 100 (!). I wciąż czuje się znakomicie, co i nic dziwnego, bo gdzie jak gdzie, ale właśnie w Nowym Sączu wiedzie się lwowskim exulom dobrze, pod rządami doktora Jerzego Masiora, znakomitego lekarza, poety i niewyczerpanego w lwowskiej działalności społecznika. Ryszard LANGNER Złomicz - syn generała Będzie to opowieść o ojcu i synu. Rzadki to przykład stosowno-ści cytatu Pisma, które w jakimś tam psalmie powiada, że czym strzały w ręku wojownika, tym synowie zrodzeni za młodu. Błogo mężowi, który napełnił nimi swój kołczan. I rzadki to też przypadek aż takiej zbieżności obu biografii, ledwie tylko w szczegółach różniących się ze sobą. Ojciec urodził się w Jaworowie, niewiele kilometrów na zachód od Lwowa nad niewielką rzeczką Szkło, syn - już w mieście nad Pełtwią. Ojciec konspirował w zaborze austriackim i nosił pseudonim „Złom", syn w czasie okupacji niemieckiej przybrał pseudonim „Złomicz". Obaj byli żołnierzami: ojciec w stopniu generała brygady, syn - kaprala podchorążego. I obaj zapisali się w swych biografiach jako obrońcy dwóch miast nieujarzmionych: ojciec bronił Lwowa, syn - Warszawy. Imię syna - Ryszard, ojca - Władysław. Nazwisko - Langner. My wszyscy, którzy przeżyliśmy najbardziej koszmarny dzień w całej sześćsetletniej historii Miasta - 22 września 1939 - to nazwisko na zawsze lokować będziemy jako zamykające długi poczet bohaterskich obrońców Lwowa, spadkobierców Olbrachta, Ostroroga, Krzysztofa Grodzickiego, Eliasza Łąckiego, Heninga, którzy dowodzili obroną murów przed Wołochami, Chmielnickim, Turkami i Szwedami. Władysławowi Langnerowi historia wyznaczyła rolę ostatniego polskiego obrońcy Lwowa. Dziś wiemy, że nie obronił go niestety, lecz każdy, kogokolwiek losy rzuciłyby do Walii, niechaj tam w księstwie Newcastle on Tyne, na cmentarzu Ali Saints, nisko pokłoni się przed mogiłą człowieka, który był ostatnim dowódcą ostatniej obrony Lwowa. Tam właśnie od dnia 19 września 1972 oku spoczywa Władysław Langner, awansowany już na emigracji lo stopnia generała dywizji. Syn zaś - Ryszard, do dziś mieszkający w USA, w Rachwey, v stanie New Yersey, odwiedził w zeszłym roku Warszawę, której >rzed pół wiekiem bronił jako kapral podchorąży szturmowego )ddziału „Rafałków". Wraz z nim powróciły do Warszawy trzy )owstańcze relikwie, dotąd przechowywane w Rachwey: oryginal-?? powstańcza opaska, znaczek oddziału „Rafała" - trójkąt i wpisaną trupią czaszką, furażerka i zdjęcie z drugiego dnia )owstania. Oto przeplatające się ze sobą życiorysy ojca i syna - żołnierzy: OJCIEC. Władysław, urodzony jak się już powiedziało w Jawo-owie, 18 czerwca 1897 roku, już we wczesnej młodości wstąpił do organizacji Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie". W 1914 oku, jako gimnazjalista, był już w Legionach Piłsudskiego, gdzie ako dowódca plutonu, a później kompanii dosłużył się stopnia )orucznika. W 1919 roku już jako kapitan grupy kawalerii Beliny >rażmowskiego zdobywa dla Polski Wilno. W czasie nawały )olszewickiej jest już podpułkownikiem i dowódcą Bytomskiego Jułku Strzelców, a w 1923 dowódcą 40 pp we Lwowie. W rok )óźniej zostaje pułkownikiem i - ojcem. SYN. Ryszard przyszedł na świat, jak przystało na wojskowego ioworodka, w Szpitalu Wojskowym na Łyczakowie. W wieku lwóch lat rozpoczyna wędrówkę po kraju poprzez Tarnów, Warszawę i Łódź, ponieważ... OJCIEC awansowany był w tym czasie kolejno: na dowódcę 12 Dywizji Piechoty w Tarnowie, szefa Biura Ogólno-Administracyj-lego MSWojsk, a później zastępcy wiceministra spraw wojskowych, wreszcie zaś generała brygady z funkcją dowódcy OK IV v Łodzi. W 1938 roku powraca do Lwowa, a wtedy już ... SYN zostaje uczniem III Gimnazjum im. Batorego, przy ulicy - jak wiadomo - tego samego patrona. Już wtedy marzy mu się nundur, ale ponieważ do wojskowego jeszcze mu daleko, zadowala ię harcerskim. A był już harcerzem w drużynie im. Lisa Kuli, kiedy eszcze mieszkali w Łodzi. To z łódzkimi właśnie druhami wyjeżdża v sierpniu 1939 na obóz do Chyrowa. Nawiasem mówiąc ci yszyscy łódzcy koledzy byli z nim parę lat potem w podziemiu 95 i wspólnie ukończyli AK-owską podchorążówkę. Te wakacje miał; się już okazać ostatnimi, bo kiedy skończył się sierpień, a zaczą wrzesień... OJCIEC otrzymał rozkaz zorganizowania obrony Lwowa Zgodnie z ówczesnymi założeniami linia obronna opierać miała si o rzekę Wereszycę na odcinku od Janowa po Lubień. W mieści pozostały jedynie oddziały zapasowe, wartownicze i Batalio] Obrony Narodowej. W ośrodku zapasowym 5 Dywizji Piechot; znajdowało się około sześciu tysięcy żołnierzy, dla których brako wało jednak broni i sprzętu, gorączkowo dowożonego ze składnic; uzbrojenia w Hołosku. Samo Hołosko stało się już w kilka dn później poważnym punktem oporu, a dziś utworzono tam stara niem „Energopolu" cmentarzyk, na którym spoczywają poległ wówczas żołnierze. Wzmocnienie załogi miasta nastąpiło dopien 13 września, kiedy do Lwowa zdołała się przedostać Grupi „Grodno" w sile trzech pułków i dwa bataliony 35. Dywizj Piechoty. Formalnie rzecz ujmując dowódcą obrony całego ob szaru Lwowa został gen. Langner dopiero 12 września, bowiem d< tego czasu obroną miasta dowodził generał w stanie spoczynki Franciszek Sikorski. SYNa Ryszarda wraz z żoną wysłał w tym czasie genera w bezpieczne, jak mu się wówczas wydawało miejsce, bo d< majątku w Kotłowie za Złoczowem. Bezpieczne to ono było aż d< dnia 17 września, a wymowy tej daty tłumaczyć dziś nie m potrzeby. Z całą grozą pojęła to pod Złoczowem pani Langnerów z synem, których bolszewicy zagarnęli już tego samego dnia, o cał dwie doby wcześniej, niż patrole z rogatki łyczakowskiej zamel dowały OJCU, że od strony Winnik nadciągają oddziały sowieckie a ich parlamentariusze zażyczyli sobie rozmów z generałem Langner delegował do rozmów pułkowników Bronisława Rakows kiego i Kazimierza Ryzińskiego. Jak pisze w swej pracy Grzegor Łukomski: prowadzący w Winnikach rozmowy dowódca samodziet nej brygady czołgów płk G. Iwanow deklarował początkowo zamia współpracy w walce z Niemcami, na co Polacy przystali chętnie, lec przybysze domagali się wpuszczenia ich do Lwowa, co wzbudził energiczny sprzeciw obrońców. Ze swej strony Niemcy także od 1 96 września usiłowali nakłonić gen. Langnera do kapitulacji, grożąc zniszczeniem miasta. Jego odpowiedź była jednak zdecydowanie odmowna. Miasto w tych dniach przypominało kocioł, wrzący od dziesiątków tysięcy napływających w mury niedobitków armii „Karpaty" i „Kraków", ewakuujących się ministerstw, urzędów, maruderów, uciekinierów i pogorzelców. Oczy opętanych paniką ludzi skierowane były na plac Bernardyński, gdzie w gmachu Dowództwa Okręgu Korpusu nr VI miał swą siedzibę generał brygady Władysław Langner. Jemu właśnie 12 września generał Fabrycy powierzył obronę miasta. Co pocznie człowiek, któremu powierzono losy wszystkich tych ludzi? Był świadom, że dalsza obrona jest niemożliwa, przedłużanie walk skazywało miasto i mieszkańców na pewną zagładę. Któremu z wrogów się poddać? Podczas dramatycznych rokowań z bolszewikami Langner tak uzasadniał zamiar poddania miasta Rosjanom: Z Niemcami prowadzimy wojnę. Miasto biło się z nimi zwycięsko przez 10 dni. Oni Germanie, wrogowie całej Słowiańszczyzny. Wy jesteście Słowianie... Wspomina historyk, odnotowujący te dramatyczne chwile: jak zanotowali świadkowie, reakcją Rosjan na takie argumenty było głębokie zakłopotanie. Jeśli w ogóle uczucie zakłopotania mogło być doznawane przez bolszewików, dziś przynajmniej wiemy dlaczego parlamentariusze mogli odnieść takie wrażenie. Prawdopodobnie jeszcze wówczas wierzono w moc podpisywanych przez komunistów uzgodnień. Jak wiadomo, ani przez chwilę Rosjanie nie zamierzali dotrzymać warunków umowy, która przewidywała wyjście z miasta żołnierzy w pełnym uzbrojeniu, bezpieczne dotarcie do granicy rumuńskiej i takie tam różne inne bajki, w które szlachetni obrońcy święcie wierzyli, bo ani im w głowie wtedy było przypuszczać, że pertraktują z bandytami. Aż dziw w ogóle bierze, że bolszewicy pozwolili pożegnać się generałowi z rodziną, bo kiedy wieźli go do Płoskirowa, przystali na zboczenie w kierunku Kotłowa, gdzie wciąż jeszcze przebywał wraz z matką... SYN Ryszard. Wspomina dziś, że ojciec odwiedził ich w tym Kotłowie, że miał przy sobie oryginał podpisanej umowy kapitula-cyjnej i że dwie dalsze kopie zachował prof. Bartel oraz jacyś starsi 97 państwo. Dziś już, dzięki pracom badawczym zmarłego niestety w tym roku doc. Artura Leinwanda, wiemy, że ci starsi państwc nazywali się Kocowscy i że repatriując się przewieźli wszystkie dokumenty związane z obroną Lwowa do Wrocławia (patrz - „Cały Lwów na mój głów", pod hasłem - Artur Leinwand). Pisze w dalszym ciągu historyk G. Łukomski, że Langnei konferował: początkowo w Tarnopolu, gdzie rozmawiał z dowódcą frontu zachodniego Siemionem Timoszenko i komisarzem politycznym Nikitą Chruszczowem. (...) 26 września przewieziono generała do Moskwy, gdzie miał spotkać się z Klimentem Woroszylowem. Przyjął go jednak szef sztabu gen. Borys Szaposznikow. Rozmowa także miała charakter szczegółowego przesłuchania. Zainteresowania rozmówców koncentrowały się wokół liczby i dyslokacji oddziałów polskich na różnych odcinkach frontu... (...) Po powrocie do Lwowa Langner na nowo podjął sprawę oficerów. Usiłował załatwić też inne problemy interwencyjne związane z niedotrzymaniem umowy. Tym razem u gen. Iwanowa, urzędującego już w jego gabinecie w DOK (sowiecki następca zajął ponadto jego mieszkanie, z którego zniknęły też wartościowe przedmioty). Udzielono mu odpowiedzi, że oficerowie polscy przebywają pod Tarnopolem (...) O fakcie przewiezienia ich do Starobielska generał dowiedział się drogą pośrednią i poufną 20 października. Sytuacja generała stawała się z każdym dniem trudniejsza i bardziej niebezpieczna. 6 listopada oficer sowiecki, składający mu już poprzednio wizyty w nowym lwowskim mieszkaniu, który przedstawił się jako szef NKWD na Ukrainę, usiłując od dłuższego czasu nawiązać z Langnerem znajomość, złożył mu zaskakującą propozycję współpracy z organami swojej instytucji. Generał podejmuje decyzję o ucieczce ze Lwowa. 20 listopada znalazł się nad brzegiem Czeremoszu, po czym... skoczył do wody. ,,Pływać nie umiałem - wspominał później tę chwilę - trafiłem na głębię i zacząłem tonąć. Tylko dzięki Opatrzności i woli wydostałem się na płytsze miejsce. Wysiłki te wyczerpały mnie zupełnie i tylko ostatnimi siłami dostałem się do brzegu rumuńskiego. Półprzytomny położyłem się w krzakach dziękując za wydostanie się z zakłamanego raju bolszewickiego". Jeszcze wtedy nie wiedział, że skok do Czeremoszu uratował go przed Katyniem. 98 SYN tego samego dnia wraz z matką, przez Bełżec, też ucieka ze Lwowa. Instalują się w Warszawie, w kamienicy ciotki przy Hożej 22. Oboje oficjalnie pracują w Czerwonym Krzyżu, pan Ryszard na kompletach zdaje maturę, zaś jako zaprzysiężony żołnierz ZOR (Związek Obrońców Rzeczypospolitej) kończy Szkołę Podchorążych w stopniu starszego strzelca podchorążego i skierowany zostaje do Kedywu Okręgu Warszawskiego AK, gdzie służy w ODB-3 Śródmieście. Już wówczas przybiera pseudonim „Zło-micz". Aby wszystko było rodzinne i związane z pamięcią generała, także pani Langnerowa przybiera konspiracyjny pseudonim „Złomir". Ryszard „Złomicz" wkrótce odznacza się jako niezwykłej odwagi żołnierz Kedywu: uczestniczy m.in. w kilku akcjach likwidacyjnych zdrajców, konfidentów i funkcjonariuszy gestapo. Podczas powstania walczy w składzie oddziału szturmowego „Rafałków" na terenie warsztatów ZOM, na ulicy Dobrej, bierze udział w udanej zasadzce w Alejach 3 Maja i w natarciu na Uniwersytet Warszawski. Potem w Śródmieściu walczy w rejonie Poczty Głównej i placówek na ulicy Górskiego. Za wyjątkowe męstwo awansuje do stopnia kaprala podchorążego i odznaczony zostaje Krzyżem Walecznych. Pani Langnerowa zginęła w czasie powstania na Mokotowie jako kierownik punktu sanitarnego. Po upadku powstania Ryszard, wzięty do niewoli, ląduje jako jeniec stalagu XI ? Fallingbostel pod Hanowerem. Nic nie wiedząc o losach ojca, pisze ze stalagu Ust na oficjalnym blankiecie korespondencyjnym, i list ten w zdumiewający sposób dociera do rąk OJCA, który w tym czasie przebywa już w Anglii, dokąd zdołał jeszcze w 1940 roku dotrzeć poprzez Rumunię i Francję. Dowodził tam początkowo 3. Brygadą Strzelców w I Korpusie na terenie Szkocji, później Brygadą Szkolną, a od sierpnia 1943 pracował w sztabie Inspektora Wyszkolenia Wojska. Obaj, „Złom" i „Złomicz" odnaleźli się wreszcie po przeszło pięcioletniej przerwie w Rockenfeld, dokąd generał przybył natychmiast, gdy tylko alianci znaleźli się na terenie Niemiec. Aż do demobilizacji pozostawał Langner-generał w dyspozycji Szefa Sztabu Głównego gen. Kopańskiego w Londynie, po czym osiedlił się na farmie w Walii. Zaś Langner-podchorąży w 1949 ożenił się 99 z warszawską harcerką Jadwigą, podobnie jak on, również wywiezioną po powstaniu z Warszawy. W 1952 oboje wyemigrowali do Stanów, gdzie wkrótce doczekali się czwórki dzieci: Zofii, Tadeusza, Bogdana i Danuty. Z tego kwartetu najmłodszych Langnerów, Bogdan poszedł w ślady dziadka i ojca, wybierając służbę w wojsku (był m.in. spadochroniarzem 82. Dywizji Spadochronowej). Tadeusz jest specjalistą produkcji katalizatorów samochodowych, Danuta przedszkolanką, Zofia zaś, mieszkająca stale w Londynie, śladem obojga rodziców jest harcmistrzynią. Sam pan Ryszard też jest harcmistrzem, który to stopień otrzymał w czasie rocznicowych obchodów 25-lecia bitwy pod Monte Casino. Żona Jadwiga, również harcmis-trzyni, jest m.in. założycielką polskiej drużyny harcerskiej „Skrzaty". Za liczne akcje społeczne (w czasie trwającego w Polsce stanu wojennego wysłał ze stanu New Jersey do Polski 52 kontenery z żywnością) otrzymał pan Ryszard wysokie odznaczenie polskiego Rządu na Uchodźstwie. Rzadki to przypadek, by aż dwie generacje jednej rodziny tak konsekwentnie wierne były zawołaniu „semper fidelis", które wpoił im ostatni dowódca zawsze wiernego Miasta. Jan LONGCHAMPS de BERIER 199 lat we Lwowie Chociaż w brzmieniu arcyfrancuskie, to jednak arcylwowskie to nazwisko. Nawet dzielnica cała, romantyczny i opiewany w piosenkach Kaizerwald, najpierw zwał się wszak Lonszanówką, bo tak ludek lwowski spolszczył nazwę posiadłości Longchampsów. Sami się zresztą swymi czynami spolszczyli. Służyli Longchamp- sowie i w Legionach Dąbrowskiego, i bili się w obu powstaniach, Bogusław Longchamps de Berier chrzczony był nawet na szablach powstańczych; bywali rajcami Lwowa, a ostatni, który krew przelał za Lwów i Polskę - Roman - pełnił funkcję ostatniego rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza. To on właśnie o świcie 4 lipca 1941 roku został rozstrzelany wraz z dwudziestoma czterema innymi uczonymi na Wzgórzach Wuleckich. Wraz z nim życie oddali i trzej jego synowie - Bronisław, Zygmunt i Kazimierz. Ocalał wówczas tylko czwarty syn - trzynastoletni Jan, dziś doktor na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Kiedy w 1993 roku wmurowywaliśmy w Katedrze Lwowskiej tabUcę ku czci pomordowanych profesorów, wraz z żoną Zofią i córką Anną znalazł się we Lwowie ostatni z Longchampsów. Jakby po dwustu pięćdziesięciu z górą latach zamykał historię rodu, który tu we Lwowie wziął swój początek. Skąd nad Pełtwią Longchampsowie, o których autor wspomnień „Na szablach ochrzczony", Bogusław, powiada, że: pierwszy Longchamps przybył z Francji do Polski po odwołaniu edyktu nantejskiego, przeszedł na katolicyzm, a syn jego był kapitanem gwardii królewskiej za Sasów i dostał zatwierdzenie szlachectwa? („Ochrzczony na szablach powstańczych. Wspomnienia" - Wydawnictwa Zakładu Narodowego Ossolińskich, Wrocław 1983) 101 Nie takie to wszystko było proste, ot tak sobie wsiadł i przyjechał. Z drukarni Zakładu Ossolińskich, ale mieszczącej się jeszcze we Lwowie, w roku Pańskim 1916 wyszła książka znakomitego historyka dziejów lwowskich Franciszka Jaworskiego, który tak dzieje rodu Longchampsów wywodzi: Historia ta rozpoczyna się od roku 1747, to jest ode chwili założenia we Lwowie ,,Loży trzech bogiń". Dlaczego trzech to jeszcze łatwo zrozumieć, bo trójka była symboliczną i ulubioną cyfrą farmazońską, ale dlaczego właśnie bogiń to już osobista tajemnica założycieła łoży, Franciszka Longchampsa. Mąż ten mieszkał stałe w Paryżu i to właśnie w czasach, kiedy sztuka wolnego murowania przepłynęła w triumfie kanał La Manche i według rytuałów szkockich i angiełskich pracowała 'zawzięcie po paryskich gospodach i salonach. Nastrój związków pytagorejskich, obrzędów na cześć Izydy, pokrewieństwo duchowe z arcykapłanem Nehemiaszem, Rehabitami, Terapeutami, Esseńczykami, a przede wszystkim poczucie wspólności z budowniczym świątyni salomonowej cieślą Hiramem, pozawracało łudziom głowy do tego stopnia, że każdy szanujący się Francuz uważał się przynajmniej za czeladnika wielkiego budowniczego świata i murował zawzięcie stosownie do stopnia swojego masońskiego uświadomienia i tajemnic, do których go w łoży dopuszczono. Z tego źródła wyniósł „sztukę wołnego murowania" i Franciszek Longchamps, który w pogoni za szczęściem i chlebem zawitał w czwartym lat dziesiątku ośmnastego stulecia do Polski. Gdy zaś obok tajemnic masońskich posiadał on także wybitne zdolności finansowe, przeto znalazł łatwe i chętne przyjęcie na dworach najwybitniejszych panów polskich, którym sprytnie i dobrze prowadził interesa pieniężne. W ten sposób wszedł w stosunki ze Stanisławem Mniszchem, Andrzejem Mokronowskim, Konstantym Jabłonowskim, z Potockimi, Lubomirskimi i Sapiehami. Wśród transak-cyj bankowych propagował równocześnie masoneryę, która nosząc na sobie markę francuską i stempel paryski, łatwo znajdowała posłuch w tych sferach i zwolenników. Tak powstała „loża Trzech Braci" w Warszawie (1744), loża w Wiśniczu, a kiedy ostatecznie Longchamps osiadł na stałe we Lwowie, przyjął tu prawo miejskie i założył rodzaj domu bankowego, to zakrzątnął się także koło założenia loży masońskiej, która pod nazwą „trzech bogiń" (Les trois deesses) 102 rozpoczęła na bruku lwowskim działalność swoją około roku 1747. Sam założyciel został oczywiście wielkim mistrzem loży, a jej sekretarzem niejaki Le Roy. Nie mogli jednak wolnomularze zanadto otwarcie szastać się po Lwowie. Znana tu była bowiem bulla papieża Klemensa XII ,,Ine-minenti", potępiająca związki masońskie, a zresztą duchowieństwo tutejsze nie znało jeszcze wtenczas żartów w sprawach religijnych. Stąd też prawdopodobnie pochodzi legenda o tragicznym końcu loży trzech bogiń. Mianowicie sekretarz Le Roy miał wyjechać na chwilowy pobyt do Sambora i zabrał ze sobą wszystkie papiery loży. Tymczasem po dziewięciodniowym pobycie tamże spotkała go śmierć niespodziewana, a papiery wspomniane dostały się do rąk tamtejszego proboszcza, który odesłał je natychmiast do kon-systorza we Lwowie. Konsystorz rozpoczął energiczne śledztwo, którego wynikiem były liczne prześladowania osób, poszlakowa-nych o masoneryę. Jakkolwiek się jednak na razie rzecz miała w istocie, to prześladowania te nie musiały być zanadto wielkie, skoro samego mistrza loży „trzech bogiń" Longchampsa spotykamy niebawem na krześle radzieckiem w ratuszu, jako poważnego, liczną rodziną otoczonego obywatela, pełnego lojalności, gdy na uroczej swojej Lonszanówce stawiał pomnik cesarzowi Józefowi II, a lasek na wieczną rzeczy pamiątkę nazwał Kaiserwaldem". Dziś, kiedy się czyta wspomnienia Bogusława, autora „Ochrzczonego na szablach powstańczych", przyjść można do wniosku, że wszyscy Longchampsowie, jakby w ekspiacji za czyny protoplasty--masona, trochę mimo wszystko będącego na bakier z prawem, zostali tego prawa gorącymi orędownikami, jeden po drugim zapisując się jako wybitni juryści. Sam autor - Bogusław - był znakomitym lwowskim adwokatem, a jego syn Franciszek, już w murach Uniwersytetu Wrocławskiego, kierował aż do 1969 roku katedrą prawa administracyjnego tej uczelni. Także dwaj bratankowie Bogusława - synowie Bronisława Longchamps - Andrzej i Roman poświęcili się prawu: pierwszy w odrodzonej Rzeczypospolitej był sędzią Najwyższego Trybunału Administracyjnego, drugi - ostatnim rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza. Roman Longchamps de Berier był wybitnym specjalistą z zakresu prawa cywilnego, członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, 103 członkiem Komisji Kodyfikacyjnej RP i głównym twórcą kodeksu zobowiązań. Do dziś jeszcze podkreślają prawnicy, że znaczenie Kodeksu Zobowiązań dla dalszego rozwoju prawa polskiego, było jednym z największych osiągnięć kodyfikacyjnych polskiej nauki prawa XX wieku. Longchamps był w Polsce prekursorem tej problematyki i jednym z organizatorów pierwszego zjazdu prawników państw słowiańskich w Bratysławie w 1933 roku. Był czterokrotnie dziekanem lwowskiego Wydziału Prawa, dwukrotnie prorektorem, a na rok przed wojną senat uniwersytetu lwowskiego obrał go, jako się rzekło, swoim rektorem. Mieszkał wraz z liczną rodziną (żona Aniela ze Strzeleckich i czterej synowie: Kazimierz, Bronisław, Zygmunt i Jan) w domu przy ulicy Karpińskiego 11 (telefon - 249-01). Tak było do dnia 3 lipca 1941 roku. Mieszkający dziś w Gliwicach dr Jan Longchamps de Berier, tak wspomina tę datę (nagranie ścieżki dźwiękowej do mojego filmu pt. „Czwartego lipca o świcie we Lwowie"): Obudziłem się kiedy Niemcy byli już w domu. Zobaczyłem przez uchylone drzwi ubierającego się ojca. Niemcy zachowywali się krzykliwie i brutalnie. Kiedy ojciec wyjął z kieszeni papierośnicę, Niemiec wytrącił mu ją z ręki i rzucił na łóżko. Potem sam zanurzył łapę w kieszeni ubrania ojca i wyjął stamtąd scyzoryk. Oba te przedmioty przechowuję do dzisiaj. Jest oczywiście wiele innych pamiątek po ojcu, ale te dwa - papierośnica i scyzoryk mają dla mnie szczególną wymowę, bo wiążą się z tą nocą, kiedy widziałem ojca po raz ostatni. Niemcy mieli ze sobą listę, bardzo dokładną, bo nawet z datami urodzenia tych, których wyczytywali: ojca i trzech moich braci. Był w domu jeszcze kuzyn, który ocalał chyba dzięki temu, że miał bardzo bujne włosy i spinał je do snu siatką. Pamiętam jak ta siatka wystawała spod kołdry, Niemcy uznali widać, że tam śpi kobieta i nie zwracali na kuzyna uwagi. Ja miałem wtedy trzynaście lat i nie figurowałem na ich liście. W pewnej chwili mój starszy brat Kazimierz wyskoczył z mieszkania na klatkę schodową, już myśleliśmy, że ocaleje, ale on, widać bojąc się, że tą ucieczką spowoduje represje wobec pozostałych, po chwili wrócił. W pewnym momencie zobaczyłem przez drzwi jak Niemiec chwycił leżący na fortepianie detektor radiowy, rzucił na ziemię i zaczął kopać. Kiedy ojciec był już ubrany, matka podała mu płaszcz. Niemiec powiedział wtedy, 104 że płaszcz nie będzie ojcu potrzebny, ale matka mimo wszystko narzuciła ojcu ten płaszcz na ramiona. Więcej już ojca ani braci nie widziałem... Takich scen rozegrało się tej nocy we Lwowie jeszcze dwa tuziny, a każda zakończona podobnym epilogiem, rozegranym w wąwozie Wzgórz Wuleckich. Po śmierci ojca, ostatni ocalały z Longchampsów, trzynastoletni wówczas Jan, uczeń szkoły im. Marii Magdaleny, zaczął pracować w wytwórni szkła laboratoryjnego Mieczysława Szymańskiego, który miał swą firmę przy Ujejskiego 6, naprzeciw IV Gimnazjum. Dzieci pana Szymańskiego, syn Wacław, chemik, specjalista w Instytucie Poligrafii, i córka Barbara do dziś mieszkają we Lwowie. A wówczas wytwórnia ich ojca pracowała głównie dla Instytutu Weigla, produkując ampułki do szczepionek przeciw-tyfusowych, był więc pan Jan Longchamps de Berier posiadaczem pierwszorzędnego „ausweisu", bo z „wroną". Matka również pracowała u Weigla, jako preparatorka i karmicielka wszy. W domu natomiast - wspomina w dalszym ciągu pan Jan - kuzynka przygotowywała obiady dla domowników i kilku stołowników - członków wywiadu AK, jak się później okazało, z szefem ppłk. Henrykiem Pohoskim, który opisał to w swoich wspomnieniach. Sprzyjały temu dogodne warunki lokalowe - dwa wyjścia na dwie ulice, dom osłonięty murem i sąsiednimi kamienicami. Po stu dziewięćdziesięciu dziewięciu latach pobytu Longchampsów we Lwowie przyszło w czerwcu 1946 roku ostatniemu z rodu, Janowi, opuścić miasto. Wraz matką zatrzymał się w Krakowie (pani Aniela mieszkała tam, na Podgórzu, aż do śmierci w 1969 ?.), tam zdał maturę i w 1947, łamiąc rodzinną tradycję podjął studia nie prawnicze, a na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Tam tyle z tradycji lwowskich ostało się, że wykładali mu sami lwowiacy, profesorowie: Fryzę, Malarski, Szerszeń, Janusz i Błażyński. Pracę dyplomową broni w elektrowni „Victoria" w Wałbrzychu, a potem aż do 1955 roku z obowiązującym wówczas nakazem pracy buduje wielką elektrownię Jaworzno II. Elektrycznością rządzą, jak wiadomo, plusy i minusy, panem Janem podobnie: minusem było rozstanie z mamą, plusem, że w tym Jaworznie głównym inżynierem był znów lwowiak Bolesław Bar- 105 toszek (patrz - „Cały Lwów na mój głów")- W 1956 roku przenosi się pan Jan do Gliwic, podejmując pracę w Zakładach Pomiarowo--Badawczych Energetyki „ENERGOPOMIAR". Jest tam kierownikiem działu kontroli i analiz. Jakiś czas pracował także w Biurze Studiów Elektryfikacji Polski Polskiej Akademii Nauk pod kierunkiem prof. Lucjana Nehrebeckiego. Od 1970 roku pana Jana tytułować wypada już doktorem, który to tytuł nadał mu Wydział Elektryczny Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Ożeniony z Zofią z Kosińskich, doczekał się córki Anny, która jest w Zabrzu architektem i matką dwóch córeczek. Obie już nazywają się Żarnowieckie, ale pospołu dziedziczą wszak ćwierć krwi Longchampsów, co przed dwustu laty przybyli z dalekiego Paryża do Lwowa. Bo dokładnie 199 lat, dwa stulecia bez jednego roku, trwał pobyt rodu Longchampsów we Lwowie, licząc od daty przybycia nad Pełtew pierwszego - hugenoty Franciszka. Na zawsze tylko pozostanie w mieście pod Wysokim Zamkiem wywodząca się od nazwiska Longchampsów dzielnica Lonszanówka, jeśli oczywiście dzisiejszym miejscowym historykom nie przyjdzie do głowy, co mają w zwyczaju, wywieźć nazwę od jakiegoś Łonszaniuka lub Łonszanienki Wasyla. Andrzej i Jacek MACHNIEWICZE Z Łyczakowskiej 34 do Formentera-Baleares, casa ???????? Jest to historia dwóch braci, z Łyczakowskiej 34, pierwsze piętro, mieszkania 2, którzy ten adres z konieczności pozamieniali, jeden na Gdańsk, a drugi na bardziej skomplikowany, bo na San Francisco Javier, Apartado Correos 133, wyspa Formenteca Balleares. Pierwszy jest prezesem gdańskiego Towarzystwa Miłośników Lwowa, drugi - emerytowanym pracownikiem „Wolnej Europy" i mężem gwiazdy paryskiego „Folies Bergere" -Weroniki Bell. Obie ich biografie starczą akurat na dwa sensacyjne filmy, a trzeci film, dokumentalny, właśnie aktualnie naprawdę już jest kręcony w Paryżu przez mego przyjaciela Witolda Zadrowskiego, tyle że opowiada o olśniewającej karierze żony Jacka, a bratowej Andrzeja - Weronice Bell, która zanim podbiła Paryż w „Folies Bergere" to nazywała się w mieście Grodnie... Weronika Ig-aatowicz. Obaj mieszkali, jak już się rzekło, przy Łyczakowskiej 34, jest ???? oczywiste, że byli uczniami najpierw szkoły Św. Antoniego, i później VI Gimnazjum. Cztery lata przed wojną Jacek przeszedł io Korpusu Kadetów i tam był w 4. kompanii razem z innym yczakowskim dzieckiem - zmarłym niestety niedawno Sobkiem Podłowskim. Już w korpusie zetknął się Jacek po raz pierwszy i mikrofonem, będąc spikerem kadeckiej rozgłośni krótkofalowej, x) mu się później, jak się przekonamy, bardzo w życiu przydało. Papa Machniewicz, Stanisław, był historykiem sztuki, mama zaś rlenryka kostiumologiem, który to przedmiot wykładała w szkole zawodowej na Zielonej. Wojna przerwała obu Machniewiczom dalszą edukację i jedy-??? przedmiotem, jaki im pozostał do studiowania było kons- 107 pirowanie. Jacek trafił do wywiadu ZWZ AK, i pod kryptonimem W-72 jako kurier krążył między Lwowem a wschodnią Ukrainą. Andrzej, o trzy lata młodszy od brata, złożył przysięgę dopiero gdy skończył osiemnaście lat, i też go wtedy wysłano na Ukrainę, z zadaniem założenia placówki AK w Bachmaczu. Długo tam nie zabawił, bo w Bachmaczu Polaków ani na lekarstwo, powrócił więc do Lwowa (był rok 1943), gdzie czekała go smutna wiadomość: brat Jacek wpadł w Kijowie w ręce Niemców. W parę dni później, kiedy nie zdążył jeszcze pozbyć się lewych papierów, aresztowano i jego. Wylądował na Łąckiego. Po paru dniach dostał nieoczekiwanie gryps od... brata, którego zdążono też już tu ulokować po dziewięciomiesięcznym morderczym śledztwie w Kijowie. W celi dzielił Andrzej wspólny siennik z przedwojennym mordercą Uk-raińcem Mychajło. Jako bywalec wielu lwowskich furdygarni był ten Mychajło wytrawnym i doświadczonym znawcą różnych więziennych sztuczek, wiedział na przykład, jak umiejętnie zafundować sobie wysoką gorączkę, a nawet tyfus. Obaj dzielili wspólny siennik pełen wszy, co miało swój zbawienny skutek, bo celę ich uznały władze więzienne za podejrzaną sanitarnie. Chroniła ich tabliczka z napisem „Achtung, Fleckfiebergefahr, Eintritt ver-boten". Któregoś dnia wyżebrał Mychajło z którejś celi marchewkę i solidarnie się nią z Andrzejem podzielił. Andrzej swoją część przed spożyciem umył i wkrótce srodze tej higieny pożałował, bo Wasyl sfrygał brudną i rozchorował się a wezwany wkrótce do celi więzienny lekarz dr Bodek stwierdził u niego tyfus brzuszny. Zabrano go do więziennego szpitala. Niemcy jak ognia bali się wszelkich chorób zakaźnych, toteż kiedy w parę dni później stwierdzono u Andrzeja wysoką gorączkę (sam ją sobie zafundował pomny na nauki mistrza). Natychmiast zawezwano sanitarkę. Wylądował na Zamarstynowie na oddziale zakaźnym akurat w tym czasie, kiedy lwowskie AK zaplanowało słynne odbicie więźniów z tego szpitala. Zaszła bowiem gwałtowna konieczność wyrwania za wszelką cenę z rąk gestapo Lecha Sadowskiego, pseudonim „Lerski". Całość tej brawurowej akcji opisał szczegółowo S. Jankowski w swej książce „Kwadrans na Zamarstynowie". Przy tej okazji wydostało się wówczas na wolność kilkunastu innych więzionych chorych. W ich liczbie znalazł się i Andrzej Mach- 108 niewicz. Uciekł w towarzystwie niejakiego Strąbskiego, który nie znał Lwowa i nie wiedział jak się po nim poruszać. (W wiele lat po wojnie spotkał go w sopockim „Polpressie".) Zachłysnąwszy się wolnością dali drapaka na Łyczaków. Omijając śródmieście szli przez Zniesienie i Kajzerwald, aż trafili na Heninga do domu znajomego profesora. Profesor może się bał, a może naprawdę nie miał kluczy od bramy, dość że odeszli z kwitkiem. Ruszyli zatem do dawnej służącej rodziców, też na Łyczakowskiej. Ta akurat była na wsi, tedy Andrzej postanowił wrócić tam, skąd wyszedł - Łyczakowska 34. Rodziców nie zastał (ojciec zakatowany w Oświęcimiu, matkę zaś chorą na gruźlicę, zastrzelił gestapowiec Martens na Łąckiego), ale na parterze mieszkali państwo Kiwałowie. Wyjrzała przez drzwi pani Kiwałowa i bez namysłu wciągnęła go do środka. Można więc powiedzieć, że w tym samym domu urodził się dwukrotnie. Tam też doczekał drugich sowietów. Jacek w tym czasie zaliczył więzienie w Kijowie, a także „Łąckiego" we Lwowie, gdzie siedział aż do marca 1944, potem obozy w Oświęcimiu, Gross Rosen, i Mauthausen-Dora; 5 maja wyzwolili go Amerykanie. W Anconie u Andersa ukończył podchorążówkę, a później już w Londynie, aż do 1952 roku znany był jako autor zabawnych skeczów i programów wystawianych dla środowisk żołnierskich. Odkrył go Wiktor Budzyński i natychmiast jako utalentowanego autora zarekomendował „Wolnej Europie". W monachijskiej rozgłośni był producentem, lektorem, a przede wszystkim autorem i współwykonawcą znanych w tym czasie dialogów pary „Dziuniek i Lolko", z których ten pierwszy bałakał bezbłędnie po lwowsku, co i nic dziwnego, skoro wcielał się w niego właśnie Jacek Machniewicz. Zjechała któregoś razu do Monachium, zaproszona na specjalną nagraniową sesję, pierwsza w tym czasie gwiazda paryskiego „Folies Bergere" - Weronika Bell, opromieniona sławą śpiewanej tam partii Marii Antoniny w programie o takim właśnie tytule. Sekcja polska „Wolnej Europy" zaprosiła pieśniarkę, aby się nią Dochwalić przed słuchaczami i uświadomić im, że to owszem nawet . Weronika, ale nie Bell, lecz po prostu Ignatowicz. Z miasta arodna. Tuż przed wojną zdołała ukończyć konserwatorium warszawskie, a kiedy Białymstokiem zawładnęli sowieci, tam właśnie udała się z Grodna, zaangażowana do jazzowego zespołu 109 Rosnera. Z orkiestrą Rosnera (patrz również Zbigniew ?\? Vwó>n na mój g\ćw,,s) objechała z pól szerokiej gdie tak wolno dyszyt czelowiek, aż wylądowała wreszcie UL Jeszcze w Iranie, Palestynie i we Włoszech brać i la ją jako Weronikę Ignatowicz. Ale kiedy stawiła się : przed dyrekcją słynnej paryskiej rewii, orzekli że, is piękny, ale nazwisko absolutnie nie do wymówienia. lal sam się narzucał: miał być taki jak głos, a więc •11. :, która podbiła pół Paryża, bez trudu przyszło podbić \viaka. Pobrali się z Jackiem Machniewiczem roku i tylko dyrekcji „Wolnej Europy" tów, bo trzeba było przenieść pana młodego do ______WE. Dopiero w 1968 roku oboje powrócili do /-kali aż do emerytury, po czym w 1987 j wyspie Formenteca Balleares nabyli dom, bny do Łyczakowskiej 34, ale też ujdzie. dy brat Jacek przywdziewał w Anconie batlledres odchorążego, brat Andrzej wysiadał z repatria- Hirschbergu, który właśnie zaczynał już być Itno go w PUR-ze czym chciałby się najchętniej _________Ł, Ćo im miał odpowiedzieć, że chodzić po Kajzerwaldzie? ino go jako rolnika, przydzielając mu gospodarstwo ich i wszystkiego po trzy: trzy hektary, trzy krowy Nigdy tej majętności nawet nie oglądał na oczy. Przez teował w Szklarskiej Porębie w Urzędzie Likwidacyj-imy na swoje doświadczenia kurierskie raz jeszcze tym razem krążąc między amerykańską strefą okupa-. Skończyła się ta misja aresztowaniem na granicy przekazaniem w ręce UB we Wrocławiu. 1 koniec 1947 roku. Krążąc z fatalnym hakiem ? al nareszcie w FWP, czyli Funduszu Wcza-iv Szklarskiej Porębie, Świeradowie i Krynicy. 77 przeniósł się do Gdańska, gdzie aż do stanu wojennego był tegoż FWP wicedyrektorem. Również wice, ale prezesem został, kiedy na Wybrzeżu powstało Towarzystwo Miłośników Lwowa. ?? pięciu lat jest już ?? Adi Rosnera. Z orkiestrą Rosnera (patrz również Zbigniew Kurtycz - „Cały Lwów na mój głów") objechała z pół szerokiej strony, gdie tak wolno dyszyt czełowiek, aż wylądowała wreszcie u Andersa. Jeszcze w Iranie, Palestynie i we Włoszech brać żołnierska znała ją jako Weronikę Ignatowicz. Ale kiedy stawiła się na próbie przed dyrekcją słynnej paryskiej rewii, orzekli że, owszem, głos piękny, ale nazwisko absolutnie nie do wymówienia. Pseudonim niemal sam się narzucał: miał być taki jak głos, a więc piękny - Bell. Artystce, która podbiła pół Paryża, bez trudu przyszło podbić jednego jedynego Iwowiaka. Pobrali się z Jackiem Machniewiczem jeszcze tego samego roku i tylko dyrekcji „Wolnej Europy" przysporzyli kłopotów, bo trzeba było przenieść pana młodego do redakcji paryskiej WE. Dopiero w 1968 roku oboje powrócili do Monachium, gdzie mieszkali aż do emerytury, po czym w 1987 roku na hiszpańskiej wyspie Formenteca Balleares nabyli dom, może mało podobny do Łyczakowskiej 34, ale też ujdzie. W czasie, kiedy brat Jacek przywdziewał w Anconie batlledres andersowskiego podchorążego, brat Andrzej wysiadał z repatriacyjnego pociągu w Hirschbergu, który właśnie zaczynał już być Jelenią Górą. Spytano go w PUR-ze czym chciałby się najchętniej zajmować. Co im miał odpowiedzieć, że chodzić po Kajzerwaldzie'? Zarejestrowano go jako rolnika, przydzielając mu gospodarstwo w Piechowicach i wszystkiego po trzy: trzy hektary, trzy krowy i trzy byki. Nigdy tej majętności nawet nie oglądał na oczy. Przez jakiś czas pracował w Szklarskiej Porębie w Urzędzie Likwidacyjnym, ale pomny na swoje doświadczenia kurierskie raz jeszcze spróbował: tym razem krążąc między amerykańską strefą okupacyjną a krajem. Skończyła się ta misja aresztowaniem na granicy czesko-bawarskiej i przekazaniem w ręce UB we Wrocławiu. Wyszedł dopiero pod koniec 1947 roku. Krążąc z fatalnym hakiem w życiorysie wylądował nareszcie w FWP, czyli Funduszu Wczasów Pracowniczych w Szklarskiej Porębie, Świeradowie i Krynicy. Potem przeniósł się do Gdańska, gdzie aż do stanu wojennego był tegoż FWP wicedyrektorem. Również wice, ale prezesem został, kiedy na Wybrzeżu powstało Towarzystwo Miłośników Lwowa. Od pięciu lat jest już gdańskich lwowiaków prezesem. 110 Marian MASEŁKO / znów naprzeciw Politechniki Komu tu tłumaczyć czym była restauracja i sklep artykułów kolonialnych „Masełki"? Na tym gastronomicznym lwowskim Olimpie, na którym Zeusem był Atlas, a Kozioł, Naftuła, Musiało-wicz i Nowak bożkami, równymi im rangą byli Teliczkowa i Masełko. Czym dla śródmieścia była Teliczkowa, tym dla dzielnicy, której podlegała ulica Sapiehy, był właśnie lokal Masełki. Oba przybytki pomyślane według tej samej koncepcji: wyszynk w ścisłym aliansie ze sklepem wyrobów kolonialnych. I tu, i tam drażniące oko i podniebienie całe zestawy win, likierów, koniaków, zaoceanicznych kaw i herbat, jakieś tapioki, kapłony, portery w kamionkach, a wszystkiego tego nawet taskać nie pozwalali, bo „panie profesorze, panie radco, zaraz to Jasiu do domu dostarczy". No i skończyło się na tym, że jest tam teraz sklep „Mas-łosojuzu", w którym nabyć można kefir, jeśli akurat go „rzucą" i jeśli ma się przy sobie akurat butelkę na wymianę. Wszystko to teraz na własne zdumione oczy zobaczył niedawno pan Masełko Marian, najmłodszy z trzech synów Masełki Jakuba - właściciela tego lokalu. Zobaczył, ale rąk nie załamał, wprost przeciwnie. Oto co mi opowiedział... Zacznijmy od końca, bo to się dopiero nazywa być wiernym tradycji. Marian Masełko nie dość że restaurator jak tata Jakub, to jeszcze knajpę swą założył dokładnie na wprost Politechniki. Tyle że tata naprzeciwko Politechniki Lwowskiej, przy Sapiehy we Lwowie, a Marian na wprost Politechniki Śląskiej, przy ulicy Strzody, w GUwicach. A z początkami tej masełkowej sagi to było tak, że jeszcze w dwudziestych latach pan Jakub praktykował u Teliczkowej i na odchodnem dostał od niej świadectwo polecające. Terminować 111 u Teliczkowej to mniej więcej znaczyło tyle jakby wikary praktykował u papieża, albo statysta u Solskiego. Pomimo takich referencji pani Karolina Reif, właścicielka restauracji w Borysławiu, bardzo kręciła nosem, kiedy ją pan Jakub poprosił o rękę córki. Dopiero kiedy mu nakazała stanąć przy kuchni i naocznie stwierdziła jak radzi sobie zpatelniczką i przy bratrurze, przywołała córkę: Anielciu, możesz za niego wyjść. Z tego stadła wpierw przyszedł na świat Masełko Zdzisław, w rodzinie zwany Dzidkiem, który miał stać się jednym z najlepszych hokeistów powojennej doby. Grał lata całe w mistrzowskiej drużynie „Polonii Bytom", potem w warszawskiej „Legii" i na koniec w „Polonii" Bydgoszcz, cały czas będąc reprezentantem Polski. Razem z Wołkowskim, Więckiem, Palusem i Maciejko (bramkarz) tworzyli najsilniejszy skład reprezentacji Polski. Potem przez długie lata był Masełko trenerem kadry narodowej i ustąpił dopiero po zaangażowainu na tę funkcję Rosjanina Jegorowa. Średnim synem państwa Masełków był Henryk, desygnowany przez ojca na swego następcę. Zachowało się świadectwo ukończenia przez Henryka kursu dekoracji wystaw sklepowych. Z tego świadectwa dowiadujemy się, że prezesem Kongregacji Kupieckiej we Lwowie był Jan Kanty Pfau, a jednym z egzaminatorów Irena Acedańska - znana lwowska malarka, tworząca jeszcze po wojnie w Gliwicach. Trzecim, najmłodszym synem był Marian, któremu zawdzięczamy wszystkie reprodukowane w tej książce dokumenty i fotografie. Drobiazgowe ich studiowanie to niebywałe wprost źródło wiadomości o ludziach Lwowa lat trzydziestych. Oto np. wśród nazwisk egzaminatorów, którzy podpisami swymi zaświadczali o ukończeniu przez Masełkę kursu organizacji sprzedaży i reklamy, figurują: prof. Władysław Bartyński i dr Tadeusz Krzyżewski - do dziś mieszkający w Krakowie, autor wydanej ostatnio znakomitej książki „Księga humoru lwowskiego", dalej dr Petyniak-Sanecki - dyrektor Szkoły Ekonomiczno-Handlowej. Restaurację i sklep przy Sapiehy otworzył Masełko senior w 1926 roku. Od razu z wielkim rozmachem. Dziczyznę brał od księcia Sanguszki: już nazajutrz po polowaniu zajeżdżały na Sapiehy sanie wyładowane pod wierzch dzikami i zającami. Jesienią bażanty i przepiórki, które natychmiast nadziewano słoninką. Świeże raki 112 w ciągłej sprzedaży, to samo żywe karpie i szczupaki. Przez cały czas pracowała własna palarnia kawy firmy „HAG". Masełko miał przyjaciela Węgra i bezpośrednio od niego nabywał wszystko co tylko najlepszego rodziły winnice Balatonu, Egri i Badacsonyi. Z tej racji został pan Masełko zaprzysiężonym znawcą win, zwłaszcza mszalnych, które dostarczał dla całej diecezji lwowskiej. Własna rozlewnia win, własna palarnia kawy, własny wypiek firmowego „chleba wiejskiego" z czarnuszką na liściach kapusty, wypiek tortów, cwibaków i nugatów. Nowością było dostarczanie towarów do domu na zamówienia telefoniczne. Degustacja, którą tak zachwycamy się dzisiaj w niektórych magazynach, dawno już wymyślona była przez Masełkę. Każdy klient firmy mógł do woli degustować gratis na miejscu wyroby Zalewskiego, Baczewskiego, Wedla, Piaseckiego, Kneipa, dr. Oetkera. Miał głowę, jak to się po lwowsku mówi, po środku szyi, o czym już sama lokalizacja lokalu zaświadcza: idealnie na wprost Politechniki. Od razu stał się Masełko ulubionym miejscem spotkań i bankietów profesorów i studentów. Progenitura Masełków chodziła jak jeden mąż do szkoły Marii Magdaleny, bo najbliżej, a Mariańciu dodatkowo śpiewał jeszcze na chórze w kościele tej samej patronki, razem z Wiktorem Kolankowskim, znanym po wojnie muzykiem i kompozytorem, co teraz mieszka pięćdziesiąt metrów od mojego domu i drugie tyle od Dudusia Matuszkiewicza. W trzydziestym siódmym roku interes tak się rozwijał, że pan Masełko nie mogąc już wszystkiemu podołać puścił w dzierżawę część gastronomiczną w ręce swego pracownika i sąsiada zarazem z tego samego piętra - Gąsiorowskiego, zostawiając sobie tylko delikatesy. Wszystko to się nagle skończyło w wiadomym roku. Czerwona armia jakoś nie gustowała w rakach ani w przepiórkach księcia Sanguszki i lokal znacjonalizowali. To z tego właśnie okresu datuje się przepyszna opowiastka śp. profesora Matusiaka, który niedawno jeszcze opowiadał, jak to nowy prorektor Politechniki, jakiś Ukrainiec przybyły ze wschodu, przybrany nagle w gronostaje i rektorskie insygnia, nie był w stanie powściągnąć wrodzonych skłonności i łańcuch rektorski ukradł, czyli zasmytrał. Tego już nawet władzy sowieckiej było za wiele, więc go zwolniono, przydzielając mu posadę kelnera w dawnej knajpie Masełki. Studenci, w tej liczbie i Matusiak, 113 z lubością odtąd chodzili na drugą stronę Sapiehy, siadali przy stoliku wołając na całą salę: „Joho Magnificencjo, odno pywo!" Przez jakiś czas nie poddawał się jeszcze dzielny restaurator i otworzył stołówkę akademicką na terenie politechniki, ale i stamtąd go przegnano. Żeby być czarnoroboczym i mieć jaki taki paragraf w paszporcie, czas jakiś karczował lasek na Pohulance. Jedynie pewien pożytek miał z sowietów w tym czasie Masełko Zdzisław, bo grał w hokeja w „Lokomotiwie". Po pięciu latach inna już lokomotywa, ciągnąca repatriacyjny pociąg uwiodą całą rodzinę Masełków do Gliwic. Tam natychmiast w samym rynku otworzył Masełko „Paszteciarnię lwowską", odwiedzaną namiętnie przez wszystkich wygnańców. Niestety, jeszcze chętniej od Iwowiaków, odwiedzać zaczęli paszteciarnię inspektorzy urzędu skarbowego, łupnęli Masełce taki domiar, że oddał im w końcu klucze. Ale co prawda to prawda, chociaż lokalu nie uszanowano, doceniono doświadczenie jej właściciela i miasto zaoferowało Masełce szefostwo produkcji w Gliwickich Zakładach Gastronomicznych. Zabrakło ledwie pięciu lat do emerytury, kiedy złamał sobie Masełko obojczyk, a zaraz potem drugi. To już był początek lat pięćdziesiątych, naraz w ankiecie wytknięto mu fatalne burżujskie pochodzenie i już pracy nigdzie nie znalazł. Był nawet taki czas, że nawet pisał już podanie do związku zawodowego stróżów nocnych, ale i tam go nie chcieli. Nie wytrzymało dzielne dotąd lwowskie serce i 1 października 1952 roku powiedziało po lwowsku - szlus. W tym czasie najmłodszy z rodu - Marian, zdążył ukończyć studia ekonomiczne w Katowicach, pracował w Hucie „Łabędy", a później w biurze „Biproprojektu", gdzie był głównym projektantem i planistą, przygotowującym lokalizacje pod nowe huty. Ale kiedy stali w Polsce już było pod dostatkiem, mięsa nie było ani na lekarstwo, z czego Masełko taki wyciągnął wniosek, że zamiast mięsa jeść można na przykład grzyby. Wspomniał grekę i bar, który otworzył tak właśnie nazwał - „Mykobar" - bar grzybowy. A że z rodzinnego doświadczenia wiedział, że nie masz lepszej klienteli na szybkie i tanie zakąski od studentów, tedy zgodnie z masełkową tradycją usytuował lokal dokładnie na wprost Politechniki. Ktokolwiek będziesz w gliwickiej stronie, życzymy smacznego... Zbigniew NIEMCZYCKI Jak zarobić parę szwajnerów W maju 1994 roku na lotnisku lwowskim w Skniłowie wylądował prywatny polski śmigłowiec „Bell 206", oznakowany symbolami „SF-FND". W grupie oczekujących - rektor lwowskiej politechniki w otoczeniu współpracowników, mer Lwowa, urzędnicy. Przybywający na osobiste zaproszenie rektora gość z Polski wygłosić miał jeszcze tego samego dnia w auli Matejkowskiej odczyt pt. „Koszty reformy państw byłego bloku sowieckiego oraz możliwości przyspieszenia reform na przykładzie Polski". Ze Skniłowa kawalkada samochodów udała się na ulicę Her-burtów, gdzie w dawnej willi Bartla, zamienionej na hotel „Pid łewom", przeznaczonym dla szczególnie ważnych gości, zainstalowano przybysza z Polski. Wzbudzał ogólną sensację jako Nr 1 najbogatszych ludzi w Polsce w dorocznym rankingu tygodnika „Wprost". Jeszcze w ostatniej chwili nie wiadomo było czym przyleci, bo jako właściciel „General Aviation" miał w czym wybierać, dysponując własnym „kukuruźnikiem" SP- FZN (środkowa literka „Z" oznacza imię właściciela - Zbigniewa), i Antono-wem II SF-FMN (M jak syn Michał). Wybrał śmigłowiec „Bell 206" SF-FDN (D - jak córka Dorota). Cały zaś w ogóle ten przylot, zważywszy przywiązanie gościa do imion rodzinnych, powinienby nosić symbol „W" jak Władysław, bo tak miał na pierwsze ojciec - ostatni asystent słynnego profesora Stanisława Fryzego - docent Władysław trojga imion Zygmunt Medard NIEMCZYCKI. Z willi na Herburtów udał się Zbigniew Niemczycki do politechniki na Sapiehy i tam zasiadł najpierw za biurkiem w dawnym gabinecie ojca, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym ten sam zabieg powtórzył w gabinecie Fryzego, słynnym 115 z tego, że jednym kluczykiem otwierało się jednocześnie 16 biurek. Potem dopiero skierował się do matejkowskiej auli, nabitej po brzegi słuchaczami, pragnącymi wysłuchać wykładu jak dojść do dużych pieniędzy. - Tak sobie wtedy pomyślałem - opowiadał mi potem pan Zbigniew - że gdyby ojciec siedział tu w ławce i wysłuchał tego mojego wykładu, toby zamknęło się koło historii. Znów Niemczycki w lwowskiej politechnice. A początek tej historii sięga daty 29 stycznia 1929, kiedy to, jak twierdzi Karta Immatrykulacji pod liczbą 232 Pan Władysław Niemczycki z Głębokiej koło Tłumacza złożył przyrzeczenie przestrzegania ustaw Państwa Polskiego, zachowania się zgodnie z przepisami akademickimi i wytrwałego dążenia do zdobycia wiedzy, przez co uzyskał obywatelstwo akademickie i został przyjęty prawomocnie w poczet studentów Wydziału Mechanicznego w Politechnice Lwowskiej. Ulica Leona Sapiehy... Wszystko wiązało się z tą dzielnicą, bo mieszkali państwo Niemczyccy przy górnym odcinku Sykstuskiej pod numerem 59, i do szkoły im. Marii Magdaleny chodził, a potem do IV Gimnazjum, i ślub z panią Stanisławą brali w kościele Marii Magdaleny, i na koniec ta politechnika. Trzeba przyznać, że skrzętnie wypełniał nakazane przyrzeczeniem immatrykulacyjnym „dążenie do zdobycia wiedzy", bo uzyskawszy tytuł doktora stał się wkrótce pupilem prof. Fryzego i jego asystentem. Jeszcze w roku akademickim 39/40 skład osobowy Katedry Elektrotechniki Ogólnej wyglądał następująco: kierownik: prof. dr inż. Stanisław Fryzę, starszy asystent - Izaak Rosenzweig, młodszy asystent - Władysław Niemczycki. Nawet kiedy już przyszło opuszczać Lwów, asystent Niemczycki i prof. Fryzę żegnali się tylko na krótko: „Czekam na pana w Gliwicach" - przykazał Fryzę. Ale to tylko w elektrotechnice wszystko można obliczyć; wszyscy Niemczyccy zaś mają to do siebie, że o ich życiu decydują przypadki. Do Gliwic pan Władysław nigdy nie dojechał. Ich repatriacyjny pociąg złożony z bydlęcych wagonów, po przekroczeniu granicy zatrzymał się na stacji w Rozwadowie i stał tak na bocznicy pięć dni. Pani Niemczyckiej, która była w ciąży (najstarszy syn Leszek nie zdążył się już urodzić we Lwowie), zachciało się herbaty. Wyszedł więc szóstego dnia 116 postoju pan Niemczycki z wiaderkiem po wodę i usłyszał przez dworcowy megafon, że w Nisku poszukuje się inżyniera do odbudowy zniszczonej elektrowni. Wtedy pomyślał, że może nieźle byłoby wysiąść i przez jakieś parę miesięcy zarobić parę złotych, bo na cały majątek, jaki ze sobą wtedy wieźli składało się biurko i obraz, który wisiał kiedyś w katedrze (sowieci dali im 48 godzin na spakowanie się). Wysiadł i został w tym Nisku już do końca życia. Najpierw był zastępcą dyrektora do spraw technicznych elektrowni w Stalowej Woli. Wykładał też zasady elektrotechniki 117 w tamtejszej szkole. Załoga, której przez swój lwowski temperament i humor od razu przypadł do gustu, wybrała go w referendum prezesem klubu sportowego „Stal", chociaż zwyczajowo prezesurą obdarzano zwykle „z klucza" samego dyrektora. Nie poszło to w smak władzy, która zaczęła szperać w życiorysie prezesa, Ucząc że jakiś hak się jednak znajdzie. Haków znalazła się dostateczna ilość: lwowski AK- owiec, zabużanin, podobno na zjazdach rodzinnych w leśniczówce w Grębowie cała rodzina wyśpiewuje lwowskie piosenki, że gdyby się jeszcze raz mieli urodzić to tylko we Lwowie i takie inne różne rewindykacyjnej treści, a co najgorsze wdał się ostatnio pan Niemczycki aktywnie w budowę kościoła. Przestał więc być prezesem. Po kilkudziesięciu latach - o ironio - polska piłka nożna błagać będzie Niemczyc-kiego-juniora, by był łaskaw jej patronować, co też się stało, bo dzięki niemu zespół olimpijski stać było na wyjazd do Barcelony, skąd powrócili z triumfem. Wtedy jednak ten kościół przelał ostatecznie miarę nieufności. Traci Niemczycki- senior pracę, o którą teraz zabiegać musi aż w Tarnobrzegu, musi, bo w domu dorastają już dwaj synowie: Leszek i Zbigniew. Jak Paweł i Gaweł: pierwszy spokojny, nie wadził nikomu, drugi przedziwne od dziecka wyprawiał swawole: a to że zostanie lotnikiem, i już w wieku lat szesnastu pilotuje szybowcem, a to gra i śpiewa w licealnym zespole „Elektron", bo mu się nagle zamarzyła kariera co najmniej Beatlesów, a to jak już nawet wyjechał na politechnikę do Warszawy, to w III Programie Polskiego Radia na Myśliwieckiej dorabia sobie jako reżyser dźwięku. I podziwia swoich idoli - prezenterów estradowych gwiazd. Marek Gaszyński, Jacek Bromski, Witold Pograniczny, Andrzej Olechowski (tak, tak, ten sam), ludzie, którzy nawet z Karin Stanek są „na ty". Na razie taki z tego radia pożytek, że przywozi pan Zbyszek na kolejne rodzinne spotkanie w Nisku, taśmę z lwowskimi piosenkami. A w tej wiązance duet Szczepka i Tońka marzący o tym, że „gdy zarobią dwieście złotych", to w sklepiku kupią sobie „masło, syr i miód, kulikowski chłib i młiko..." Nie mogę wciąż pozbyć się nurtującego pytania, co wtedy myślał sobie dzisiejszy prezydent CURTIS INTERNATIONAL, sprawujący władzę nad oddziałami firmy w USA, Meksyku, Kanadzie, Singapurze, Japonii i Ar- 118 gentynie? Jakoś nie wydaje się, aby podzielał te skromne marzenia dwóch batiarów, bo od urodzenia zawsze był maksymalistą. Odpowiedź na pytanie, co on sobie kupi za pierwsze zarobione pieniądze, miała już nadejść wkrótce, nabierając tempa jakiegoś amerykańskiego filmu, i to wyświetlanego na przyspieszonych, zawrotnych obrotach. Na razie jeszcze wciąż tylko chce dorównać „disc-joceyom", co mu się skutecznie udaje. Audycja „Rytmy młodych" radiowej trójki bije w tym czasie wszelkie rekordy popularności, razem ze Sławomirem Pietrzykowskim realizują program „Nagraj, zaśpiewaj". Jest (już pan inżynier zresztą) prezenterem w „Bristolu", „Riwierze", „Nimfie", prowadzi setki koncertów Zdzisławy Soś-nickiej, a w 1976 roku już samodzielnie festiwal opolski, koncert po raz pierwszy po długiej przerwie transmitowany na żywo. Odtąd będziemy świadkami roli przypadku w tym amerykańskim filmie o męskim wydaniu polskiego Kopciuszka. Przypadkowo więc poznaje pan Zbigniew Katarzynę Frank, córkę znanego samochodowego rajdowca, absolwentkę Akademii Teologii Katolickiej i modelkę w jednej osobie. Ślub i śmiałe plany, by wyjechać na kilka miesięcy do USA i tam zarobić parę zielonych na jaki-taki, lepszy od fiata samochód. Naiwni młodzi ludzie: kto w tych czasach wyda paszporty obojgu małżonkom na raz? Żeby wybrali wolność? Przypadek sprawia, że - mówiąc po lwowsku - ausgerechnet biura paszportowe przechodzą decentralizację i w trakcie tego bałaganu urzędnicy z Ochoty, gdzie zameldowana jest pani Katarzyna wystawiają jej paszport jeszcze na panieńskie nazwisko Frank, a urzędnicy w Śródmieściu - gdzie zameldowany jest mąż - wydają paszport Niemczyckiemu. Panna młoda sprzedaje starego fiata 127, pan Zbigniew wyskakuje jeszcze na Wybrzeże, żeby tam w dyskotece zarobić parę szóstek na bilety. Kiedy wsiadają na Okęciu do samolotu, majątek ich wynosi 200 dolarów.. Obiecują sobie i rodzinie wrócić za dwa-trzy miesiące. Ale już wiemy, jak to u Niemczyckich bywa, wszak kiedyś papa Niemczycki też tylko na krótki czas postanowił zatrzymać się w Nisku. Zgodnie z tą tradycją Katarzyna i Zbigniew Niemczyccy wrócą do Polski dopiero po latach ośmiu... Bo znów te życiowe przypadki... W Indianapolis, gdzie wylądowali, rozpoczynają od lektury drobnych ogłoszeń oferujących 119 pracę. Najpierw reklamują parasolki i już z tych dwustu dolarów robi się trzysta. Parasolki może i skutecznie chronią przed deszczem, ale też i przeszkadzają w deszczu pieniędzy, o które wciąż Niemczyckiemu chodzi. Przyjmuje więc pracę pomocnika elektryka w firmie „Elcanco", której szefem jest dżentelmen o trudnym do wymówienia nazwisku Quackenbush. Nowy boss rewanżuje się Polakowi tą samą uwagą i proponuje, żeby nazwisko niemożliwe do wymówienia „Niemczycki" zastąpić prostszym. Zgadza się na „Dick", co jest amerykańskim zdrobnieniem drugiego imienia Polaka - Ryszard. Albo jeszcze prościej - ZDN. Dick-Niemczycki zataja, że ma w kieszeni dyplom inżyniera, bo już wie, że w Ameryce bardziej od mądrali cenią sobie roboli, zdolnych harować od świtu do nocy, w świątki, piątki i w weekendy. Ale oto kolejny przypadek sprawia, że w czasie sobotniego dyżuru, kiedy wszyscy inżynierowie pławią się w basenach i pieką befsztyki na swoich barbeąui, w firmie przeciążony transformator zaczyna się palić. ZDN nie traci głowy, w której mieści się wszak cała jego politechniczna wiedza, wylicza błyskawicznie parametry, wymienia w transformatorze instalację obliczoną na większy pobór mocy i zapobiega katastrofie pożaru. Pan Quackenbush, któremu uratował miliony dolarów, awansuje ZDN na swego zastępcę. Zaczyna zarabiać 50, 60, 100 tysięcy dolarów rocznie. Jest zrozumiałe, że taka suma zmienia pozycję społeczną niedawnego sprzedawcy parasolek i pozwala mu „bywać" w lepszym towarzystwie. No, a takim jest między innymi burmistrz Indianapolis, najbogatszy człowiek w mieście, dr Beurt SerVaas, jakby to papa-Niemczycki powiedział: „lepszepaństwo". Przypadek więc kolejny sprawia, że któregoś dnia zabrakło panu burmistrzowi partnera na korcie. ZDN wie co robi i na wszelki wypadek przegrywa z SerVaasem seta. Firma „SerVaas Inc", której roczne obroty sięgają paru miliardów dolarów, prócz produkowania opon i dętek, specjalizuje się w wykupywaniu bankrutujących firm, które doprowadza do rozkwitu i potem sprzedaje z ogromnym zyskiem. Mało mu już Kanady, Meksyku i Tajwanu, wszak w Europie Wschodniej też chyba istnieją bankrutujące firmy. Ten człowiek, z którym wygrał seta, właśnie stamtąd pochodzi, cóż więc mister SerVaasowi szkodzi zaproponować mu stanowisko asystenta do spraw Europy Wschodniej. Niemczycki towarzyszy mu więc w po- 120 droży do Moskwy, gdzie SerVaas przygotować miał wizytę ministra handlu zagranicznego USA. A w 1982 roku zachciało się bossowi złożyć wizytę w Polsce. Jak wspomni później biograf Niemczyckiego Marek Zieleniewski w książce „Zbigniew Niemczycki - Płacę za siebie", mister SerVaas po zwiedzeniu Stomilu i Mielca orzekł: ,,Zaczepimy się tutaj, Dick". Zaczepili się i został ZDN dyrektorem polskiego przedstawicielstwa „Curtis International". Dziś jest już prezydentem i właścicielem 49% udziałów „Curtis International", które drogą pączkowania zrodziły spółki „Hanna--Barbera", produkującą video- filmy rysunkowe, Curtis Electronis, które zarzuciły Polskę telewizorami „Otake", Curtis Construction - projektujące i budującej całe osiedla mieszkaniowe podług amerykańskiej technologii, Curtis Development - budującej całe centra biznesu i parki przemysłowe, St. Vincent International Medical Center - która zorganizowała pierwszą w Polsce poliklinikę i centrum diagnostyczne według amerykańskich standardów. W 1991 roku ZDN obwołany zostaje biznesmenem roku. Jest członkiem Rady Doradczej Dziekana Szkoły Biznesu Uniwersytetu w Indianie, członkiem Polskiego Forum Akademicko-Gos-podarczego, Prezesem Rady Nadzorczej Krajowej Izby Gospodarczej Elektroniki, członkiem Rady do spraw Rozwoju Gospodarczego przy Prezydencie RP. W tym samym roku, kiedy został Nr 1 polskiego biznesu, papież dekoruje Zbigniewa Niemczyckiego Orderem św. Grzegorza II klasy z okazji watykańskich uroczystości 600-lecia kanonizacji św. Brygidy. Jest również Kawalerem jasnogórskiego Orderu Rycerza Czarnej Madonny, przyznawanego osobom szczególnie zasłużonym w niesieniu pomocy ludziom potrzebującym oraz za działalność charytatywną. Pomny dawnej prezesury papy w piłkarskim klubie, sam też zostaje prezesem wymyślonej i założonej przez siebie Rady Fundacji „Piłkarska reprezentacja Olimpijska", którą w całości sponsoruje, a reprezentacja odwdzięcza się zdobywając olimpijski medal w Barcelonie.. A może to przypadek, że przez cały ten czas pan prezydent „Curtis International" nie zdejmował z palca pierścionka z wyrytym wewnątrz napisem: „Lwów, 12.VII.1938, Siasia i Dziunek". Siasia to mama, Dziunek to ojciec, a data to dzień, w którym się 121 zaręczyli we Lwowie. Potem zamieszkali na Sykstuskiej 59. Szczęśliwa data, więc może przez przypadek i sam pierścionek szczęśliwy, bo lwowski? W końcu w myśl tej lwowskiej piosenki ,Jak zarobi dwieście złotych", owoc tych zaręczyn zamiast masła, syra i miodu, kupił sobie hotel „Bryza" w Juracie, „Przegląd Sportowy", tych parę sztuk samolotów i heUkopter, willę w Aninie, przed którą dzieciaki bawią się czołgiem, ale nie takim z plastiku, ale normalnym T-34, odkupionym z demobilu. A na ścianach między Kossakami i Malczewskimi wisi sobie skromniutko obrazek wsi spod Stanisławowa, ten sam, który kiedyś ozdabiał gabinet Niemczyckiego--seniora w politechnice na Sapiehy. W tej samej politechnice, do której, jak już wiemy, przybył z honorami witany, potomek młodszego asystenta Niemczyckiego z wykładem -jak zarobić parę szwajnerów... Kazimierz NOWOSAD Mistrz skoku wzwyż i cesarskiego cięcia Ma po czym sobie odpoczywać teraz w Zakopanem prof. Kazimierz Nowosad. Ma w swym osiemdziesięcioletnim życiu dwa rekordy za sobą: 1. Rekord Polski w skoku wzwyż w 1927 roku (1,85 i pół), który dopiero potem pobity został przez Pławczyka. 2. Nie pobity dotąd przez nikogo rekord przyjętych porodów. To że Polska niebawem przekroczy 40 milionów obywateli, w wielkim pewnie procencie jest zasługą profesora Nowosada, który tych obywateli na świat przyjmował. Teraz przyrost ludności zdaje się wolniejszy, co i nic dziwnego, bo już od osiemnastu lat profesor jest na emeryturze. Ale kiedy przed czterema laty, w imponującej wrocławskiej „Auli Leopol-dinum" tamtejszy Senat odnawiał po pięćdziesięciu latach doktoraty trzech absolwentów lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza, w tej trójce, obok dr. Niedźwirskiego i Koczorowskiego, znalazł się również i prof. Kazimierz Nowosad (patrz - „Cały Lwów na mój głów"). Wrocławski świat medyczny burzą oklasków witał wtedy przyodzianego w dostojną togę Jubilata, bo spędził w tym mieście lat czterdzieści i cztery. Liczba to nie tylko magiczna i Mickiewiczowska, bo spośród wielu tajemnic zawiera i takie pytanie, w jaki sposób udało się prof. Nowosadowi uczynić wrocławską ginekologię najpierwszą w kraju. Od samego zarania była to katedra chowu lwowskiego. Nie tylko zresztą ona. Całe niemal przecież naukowe środowisko Lwowa przepłynęło wtedy z Pełtwi do Odry. To jakby mózg miasta po jałtańskiej trepanacji przetransplantowany został do czaszki innego miasta. Kulczyński, Ingarden, Jahn, Steinhaus, Zipfer, Bross, Kleczyński, można by tak do końca książki wyliczać. Jeden 123 w drugiego wszystko luminarze Lwowa, wszystko wychowankowie janakazimierzowego uniwersytetu. Tak więc naturalnym biegiem rzeczy również i klinikę ginekologiczną prowadził wtedy we Wrocławiu słynny jeszcze we Lwowie prof. Bocheński, sam uczeń znakomitego Marsa. To właśnie po Bocheńskim przejął pałeczkę jeszcze w 1952 roku Nowosad i odtąd kierował kliniką, kształcąc tabuny przyszłych ginekologów. Do tego podwyższania poprzeczki w dosłownym tej czynności znaczeniu, zaprawiony był, można rzec, od wczesnej młodości. Otóż skakał wzwyż w klubie „Sokół" w Jarosławiu. Tam zresztą składał maturę, ponieważ ojciec - Mieczysław, który był lekarzem kolejowym i asystentem na anatomii patologicznej UJK, umieścił całą rodzinę w Jarosławiu właśnie, kiedy sam wybierał się na pierwszą wojnę światową, z której zresztą nie wrócił. Rok 1927 był Lwów, w grudniu 1928 i*. Bezcenny ten numer Kosztuje 5Q groszy, ?. toK> KdryJiRttw «&»ctam><3U<:S*. Kij K. ?;:-•. .......... ?"?—?"-"......."'??""?.....?#&'?&<>% 'gi?*$C'S . *iir4y*':> cyt fi..............................•"«••"YWiSTr......-**w*cj-iei .....,».,v.™„„.,.,...-.» ,.„,,,„„-_^8^.j-.-..™.^ *?*?«?» ?????? # y-a ?1?? ? 0????1?1131???? 4 'j ? 5 4 Pani, mam zaszczyt powiadomić Panią, że na zebraniu członków Polskiego Towarzystwa Biochemicznego, które odbyło się w Łodzi w dniu 6 września 1963 r. zapadła uchwała następującej treści: - III Zwyczajne Walne Zebranie Członków Polskiego Towarzystwa Biochemicznego postanowiło, iż doroczna nagroda Towarzystwa za najlepszą pracę doświadczalną z zakresu biochemii, wykonaną w kraju nazywać się będzie nagrodą imienia JAKUBA KAROLA PARNASA, jednego z największych biochemików polskich i światowych, nauczyciela i wychowawcy polskich kadr biochemicznych". W długim rejestrze tych „kadr biochemicznych", obok wymienionego już docenta Hubla, znajduje się dziś m.in. profesor Leszek Tomaszewski w Warszawie, doktor Włodzimierz Antyporowicz, emerytowany dziś ordynator Centralnego Szpitala Kolejowego w Międzylesiu pod Warszawą, profesor PAN Bronisław Halikow-ski, wrocławski profesor Tadeusz Baranowski, profesor Tadeusz Korzybski, którego powojenne prace umożliwiały produkcję polskiej penicyliny. Pierwsi trzej byli uczestnikami wspomnianej sesji naukowej, poświęconej pamięci ich mistrza, a ich referaty pomieszczone w 38 numerze czasopisma „Postępy biochemii", z których korzystałem przy opracowywaniu tej noty, udostępniła mi profesor Zofia ZieUńska - prawdziwa skarbnica wiedzy o Parnasie. To z jej zbiorów pochodzą taśmy z nagranymi wspomnieniami Parnasa--juniora. Inne materiały udostępniła mi synowa Profesora, Barbara, wdowa po Parnasie-juniorze - Janie, o którym tu cały czas mowa. Nota bene też biochemiczka, dziś kierująca laboratorium w człuchowskim szpitalu. Pani Barbarze, w spadku po teściu i mężu, pozostały bezcenne dokumenty, rękopisy i zapiski Jakuba Parnasa. Szczególną wartość stanowią zwłaszcza porozrzucane na luźnych kartkach zapiski i notatki Profesora, prowadzone jeszcze w czasach lwowskich. Nie ma już ponoć takiego grafologa na świecie, który byłby w stanie je rozszyfrować. O nieczytelnym piśmie Parnasa krążyły całe legendy. We Lwowie był podobno jeden tylko człowiek, który był w stanie odczytać jego pismo, a był nim profesor Paweł Ostern. Zdarzało się, że kiedy Parnas wyjeżdżał za granicę i przysyłał stamtąd listy lub kartki, pani Parnasowa natychmiast telefonowała do Osterna: „Pawełku, jest list od Kubusia", co oznaczało, że należy przyjść i list odczytać. 137 Już niedługo będziemy się mogli pewnie o tym sami przekonać, zwiedzając Muzeum Niepodległości w Warszawie. Albowiem pani Barbara zdecydowała przekazać za moim pośrednictwem wszystkie ocalałe „parnasjada" właśnie Muzeum Niepodległości w Warszawie, które gromadząc „leopoliana" ma ambicję stać się w przyszłości muzeum lwowskim. * Już w trakcie pisania tej książki, dr Jan Oskar Parnas, ordynator oddziału chirurgicznego w Człuchowie, zmarł w styczniu 1995 roku. Był synem jednego z największych polskich uczonych, profesora chemii lekarskiej Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, o którym przed trzema laty na specjalnej sesji naukowej PAN nt. „Lwowskie Środowisko Naukowe w latach 1939-1945" powiedziano, że „...gdyby wojna nie przerwała działalności Profesora Jakuba Parnasa - byłby on niewątpliwie pierwszym polskim laureatem nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny". Nieoczekiwana śmierć syna Profesora, przerwała moje z Nim kontakty. Cytowane tu fascynujące wspomnienia o ojcu przytaczam już tylko za zgodą żony Zmarłego, p. Barbary Parnas. Ks. Janusz POPŁAWSKI Nasz kapelan Gdyby tak od Zbaraża jadąc na wschód, mil z siedem albo osiem ku Horyniowi, gdzie już ostatnia była graniczna stacja, a którędy kiedyś Sienkiewicz kazał pewnikiem przedzierać się panu Skrzetus-kiemu, to tam właśnie nieopodal Łanowic, minąwszy dwa jary, cerkiew drewnianą pod gontami, a potem furtę z przełazem, stał dwór szlachecki - Juśkowce - Aleksandra Popławskiego posiadłość. Piękny to był dworek, z gazonem przy podjeździe, dalej staw rybny i stuletnia lipa, na której siadało sto na raz bocianów; wystarczyło tylko dłoń do czoła przyłożyć - a tam już metrów pięćset nie więcej - granica. Dalej bolszewia... Taką to właśnie drogą, roku pańskiego 1922, trząsł się w wasą-gu zacny ksiądz Piotr Orenta, dziekan łanowicki, by ochrzcić w dworku pierworodnego syna państwa Popławskich - Janusza. I tą samą drogą, roku pańskiego 1994 mknął gładko w volks-wagenie-pasacie swego przyjaciela ksiądz Janusz Popławski, kapelan Towarzystwa Miłośników Lwowa, by po trzech ćwierciach wieku zobaczyć miejsce, w którym przyszedł na świat. A był to już inny świat. I Juśkowce były już Juśkiwcami. I staw dawno wysechł. I ani śladu furty z przełazem. I słupów granicznych nie dojrzeć, i ani choćby jednego bociana, bo i lipa dawno padła pod siekierami. Tylko cerkiewka ostała się pod zbutwiałymi do szczętu gontami, i tylko dwa jary te same, i Horyń ten sam, i burzany tak samo pachnące. A zamiast gazonu i dworku - rząd domków pod blachą. I wyszła z jednego domu babcia zwabiona mruczeniem volkswagenowego silnika, ponuro spojrzała na przybyszów: „a wy czoho tutki pryjichały?" Więc odparł Janusz w jej mowie, którą znał od dziecka, ze prijichaw pobaczyty misce, de win rodywsia. Tym już dokumentnie rozsierdził babinę, bo ce nemoż- 139 ływo, aby pop tutki urodywsia, bo tutki był dwir, a. w dworze pomie-szkiwała „święta pani", tak ją tu nazywano, bo potrafiła - gdy szła burza - chmury modlitwą odpędzać, wołając: „chmuro, chmurko, oszczędź Juśkowce, skręć w bok, leć na bolszewików!" Łza zakręciła się w oku wielebnego Janusza. - To moja babcia - powiedział. - Mama mego batki - Józefa Popławskiego. I musiała widać wyjrzeć z góry naonczas babcia Józia - święta pani, bo jak niegdyś chmury potrafiła rozpędzać, tak i teraz przegnała chmurne wejrzenie gospodyni, która nagłego doznała olśnienia. - To wy jakby nasz! Prosymo do chaty... I zaraz jajecznica z trzydziestu jaj wjechała na stół, i miód, i sało, i horiłka, i chlib pieczony na liściach pokrzywy. A wraz z horiłką popłynęły wspomnienia. Jedno tylko jakoś się nie zgadzało: podług Janusza tych sto bocianów miało swe gniazda na lipie, podług gospodyni - na jesionie. Jak zwał tak zwał, jedno jest pewne, że wraz ze śmiercią drzewa same nieszczęścia spadły na Juśkowce. Zgodnie zresztą z tutejszym wierzeniem, że kto drzewo ośmieli się ściąć - pożar na wieś sprowadzi. A ściął go Żyd zaraz jak tylko odkupił dwór od Popławskich, którzy przenieśli się do innego majątku, co się zwał Rakowiec Czosnowski pod Wiśniowcem. Tedy zaraz - wspomniała babcia - dwir zhorywsia, apisla toho gradobojni buły, apisla toho Stalinprijszow, apisla szcze hirsze bo Hitler. Same nieszczęścia, czego już Janusz nie pamiętał, bo jeszcze w trzydziestym drugim stąd wyjechał. - A de wy wyjichały? - Ta do Lwowa... A było to tak... Umyśliła pani Popławska umieścić syna we Lwowie w Zakładzie Abrahamowiczów, prowadzącym internat dla synów podolskich i wołyńskich ziemian. Sprawa z przyjęciem wydawała się całkiem prosta, bo dyrektorem był ksiądz Włodzimierz hrabia Cieński, z Kańskimi z dawna znajomy. Zatrzymała się pani Popławska w „Hotelu Europejskim", gdzie tradycyjnie od lat lokowali się zjeżdżający do Lwowa galicyjscy kupcy i ziemianie, zwożący tu na „kontrakty lwowskie" kufry pełne reńskich i córeczki na wydanie. Niestety, w tym właśnie hotelu, zanim jeszcze doszło do pierwszej z księdzem Cieńskim rozmowy, dopadł panią 140 Popławską, z dawna chorującą na serce, zawał. Do rodowej Kornaczówki powróciła już w metalowej trumnie, później pochowana w Łanowcach, na cmentarzu, po którym dziś nie zostało ni śladu. Ale Januszka do Zakładu Abrahamowiczów przyjęto. Wspaniały i pamiętny to był przybytek, bo też i wspaniały był jego fundator. Taki wyryć kazał na tablicy ozdabiającej wejściowy hall, napis: Kto bezpotomny schodzi z tego świata, winien wychować ojczyźnie wielu światłych synów. Los zdarzył, że „wielu naprawdę światłych synów" Lwowa i Polski spędziło ostatnie godziny swego życia w tych właśnie murach: to tam właśnie o świcie 4 lipca 1941 roku przesłuchiwano dwudziestu pięciu profesorów uczelni lwowskich, zanim ich w godzinę później rozstrzelano na nie opodal leżących Wzgórzach Wuleckich. Lecz to zdarzyć się miało dopiero za lat dziewięć. Zaś w 1932 wychowywało się tam na przyszłych światłych synów ojczyzny, wraz z Januszem: Zygmunt Michałowski (późniejszy dyrektor Wolnej Europy), Stasio Wolański z Grzymałowa, Tyszkiewicz, Komornicki, Meysztowicz... Chodzili wszyscy do szkoły Marii Magdaleny, którą Janusz ukończył z samymi piątkami, zeszpeconymi tylko jedną czwórką, którą mu za kiepskie sklejanie pudełek na robotach ręcznych wlepił pan Ligęza. Potem klasyczne IV Gimnazjum, opromienione sławą wykładających tam nauczycieli i kształcących się uczniów. W jego czasach religii nauczał ks. dr Jan Kwiatkowski, a sąsiadami w ławkach byli między innymi: najmłodszy Longchamps de Berier, Altenberg - wnuk legendarnego lwowskiego księgarza, Tadzio Tuczapski -późniejszy ludowy generał. Janusz już wówczas prezesował dwóm stowarzyszeniom: w szkole powszechnej „Krucjacie Eucharystycznej", a w gimnazjum „Sodalicji". Jak Matejko, co już w wieku lat pięciu bawił się farbami i pędzlem, tak on jeszcze w juśkowickim dworku przerabiał sukienki mamy na ornat, a prześcieradła na albę, ze srebrnego lichtarza czynił kielich, a z czekolady hostię. Prawił kazania i msze odprawiał, którą wysłuchiwała babcia z domu Lipska, tyle że nie dostępowała łaski komunii, bo mały kapłan hostię-czekoladę sam na koniec frygał. Wybuch wojny zastał go już w nowicjacie salezjańskim w Czerwińsku nad Wisłą. Potem seminarium wpierw w Lublinie, następ- 141 nie w Krakowie, gdzie 4 lipca 1948 otrzymał święcenia kapłańskie. W tym samym Seminarium Salezjańskim w Krakowie wykładał historię literatury polskiej, w 1955 roku zaś przeszedł już jako kapłan świecki do diecezji w Pile, gdzie nauczał lat osiem religii, zakładając przy okazji chóry i orkiestry. Potem go na wschód zaczęło ciągnąć, bliżej rodzinnych stron, na kresy, tyle że te kresy już nie o Horyń opierały się, a ledwie o Bug i San. Ale zawsze. Był więc wpierw wikarym w Oleszycach pod Lubaczowem, potem proboszczem lat siedemnaście w Dachnowie i w Baszni. W 1985 przeszedł na emeryturę. W 1989 roku warszawscy lwowiacy obrali go swym kapelanem, ale wiadomo, że co Warszawa wymyśli, to nie w smak wrocławskiej centrali, tedy go -i słusznie - awansowano na kapelana'wszystkich w ogóle lwowiaków-eksuli. Obdarzony tą funkcją odprawiał odtąd Janusz wszystkie uroczyste nabożeństwa związane z obchodami rocznic lwowskich, co zawsze ściągało do kościoła Św. Krzyża w Warszawie tłumy lwowiaków pochlipujących, kiedy Janusz kazał, a kazał wprost naprawdę wspaniale i porywająco. Teraz mieszka Janusz Popławski w Laskach pod Warszawą, co jest stwierdzeniem absurdalnym, bo go tam nigdy nie ma. W tych Laskach tym się między innymi odznaczył, że ochrzcił mi wnuka Filipa, a Ewie i Adaśkowi Hollankom udzielił ślubu. Obie te ceremonie zresztą grubo przeterminowane. Częściej go jednak we Lwowie spotkać, w Katedrze albo i na Cmentarzu Orląt, gdzie przed laty poświęcał uroczyście odzyskaną i świeżo przez „Ener-gopol" odremontowaną indruchowską kaplicę, czegom sam był świadkiem, a co pięknie ku chwale potomnych sfilmował Stasio Parille. Miesiącami całymi objeżdża Podole i Wołyń, co tylko gdzieś kościółek Polakom oddadzą, już tam Janusz odprawia i każe. Krzemieniec, Kamieniec, Buczacz, Czortków, Skałat, Skole, jakieś Hałuszczyńce, Mikuliczyn, Kuty, Brzeżany... Wszędzie tam niesie polskie słowo, i polską otuchę, i polską nadzieję. Prawdziwy kapłan-pątnik, jak przystało na wychowanka Zakładów Abraha- mowiczów, co pouczali, że kto bezpotomny schodzi z tego świata, winien wychować ojczyźnie wielu światłych synów... Wojciech PSZONIAK Robespierre spod Wysokiego Zamku We francuskim leksykonie światowego kina - „Dictionnaire du cinema" - wybitny krytyk paryski Robert Laffont tak pisze: Pszoniak Wojtek. Aktor polski. Aktor - fetysz Wajdy; stworzył niezapomnianą postać spekulanta żydowskiego Moryca Welta w „Ziemi obiecanej", i przejmującego Robespierre'a w „Dantonie". Być może jeden Z NAJWIĘKSZYCH AKTORÓW NASZYCH CZASÓW". Zaś Roman Cieślewicz - mieszkający obecnie podobnie jak Pszoniak we Francji, i podobnie jak tamten jeden z największych, tyle że grafików naszych czasów - kartę tytułową do świeżo wydanej francuskiej książki wydawnictwa „Les Editions Noir sur Blanc", zaopatrzył w rysunek z napisem po polsku - „TYLKO WE LWOWIE". Aby nikt z żabojadów nie miał już wątpliwości, że ktoś taki mógł urodzić się tylko we Lwowie. Urodził się więc Wojtek 2 maja 1942 roku we Lwowie przy ulicy Pełczyńskiej, ale rodziną państwa Pszoniaków miotały wojenne losy po różnych ulicach. Zaliczył więc w swym życiorysie, i Zyblikiewicza, i Akademicką, i Dwernickiego 11. A Dwernickiego to nawet zdążył zapamiętać, bo kiedy tam mieszkali, jego starszy o trzynaście lat brat Jerzy uczęszczał do Szkoły Rzemiosł Artystycznych, mając za kolegę Romana Cieślewicza. Ponieważ Pszoniak w bujnym swym życiu był doboszem w wojskowej orkiestrze, fryzjerem psów, tragarzem, grał na oboju i skakał ze spadochronem, to i pisać potrafi również, po cóż więc czytelnikowi czytać jego życiorys z drugiej ręki, skoro istnieje zapis 143 oryginalny. W książce „Pszoniak & Co, czyli Towarzystwo dobrego stołu", wspomina Wojtek tak: „Mój dziadek Władysław Babisz był z pochodzenia Węgrem. Z wykształcenia chemik, był specjalistą od likierów w fabryce Mikolascha w Poznaniu i w fabryce Baczewskiego we Lwowie, której był również dyrektorem. Moja mama, jedynaczka wychowywana w dobrobycie, uwielbiała swojego ojca, ale mówiła o nim, że był surowy, i opowiadała, że był wielkim oryginałem. Miał w Operze Lwowskiej swoje stałe miejsce, najbliższe wyjścia i nie pod balkonem. Po ulicy chodził zawsze blisko krawężnika, z dala od kamienicy, na wypadek gdyby się urwał gzyms. Był pedantyczny i pełen dziwactw. Bywało, że żle sypiał; wtedy nocami grywał na skrzypcach albo zapraszał znajomych na karty; i około godziny drugiej nad ranem wjeżdżały gorące dania, tzw. souppee, przygotowywane przez dyżurującą służbę. Mama również grała na skrzypcach, ładnie śpiewała i uczyła się malarstwa. Była niespełnioną artystką, która wcześnie wyszła za mąż za starszego od niej o osiemnaście lat mężczyznę, żeby zrobić na złość swojemu narzeczonemu, młodemu lekarzowi, którego widziała jak całował w rękę jakąś młodą robotnicę z fabryki. Szybko urodziła dwóch synów, Jurka i zaraz po roku Antka. Po jedenastu łatach urodziłem się ja. Ze Lwowa mam dwa wspomnienia, a właściwie obrazy: cofnięta od ulicy kamienica, w której mieszkaliśmy, i ciemna piwnica zjedna mrugającą świeczką, gdzie stłoczeni ludzie przeczekiwali bombardowanie. Następne wspomnienie to jazda ciężarówką; ja siedzę z matką w szoferce obok kierowcy, a moi bracia z tyłu na jakichś rzeczach. Pamiętam także wagon bydlęcy z żelaznym piecykiem, tzw. kozą. Jechaliśmy jednym z ostatnich transportów przesiedleńczych ze Lwowa..." To tylko część prawdy zapamiętanego obrazu Lwowa. Każdego dnia bowiem ożywiają go pamiątki, które zawędrowały za Wojtkiem aż do Paryża. Oto szachy, którymi dziadek Babisz dawał mata jeszcze austriackim hofratom, lampa z ojcowskiego biurka i jego indeks z lwowskiej Politechniki, dagerotypy pra-pradziadków sporządzone przez firmę Alfred Scheier, plac Mariacki 4, skrzypce mamy, programy Opery Lwowskiej, receptura 144 na produkcję „Goldwaseru", którą osobiście w swej willi w Zimnej Wodzie opracował dziadek Babisz, a nade wszystko plany architektoniczne i rysunki techniczne domu, który państwo Pszoniakowie umyślili zbudować na placyku pod Wysokim Zamkiem. Byli już zamówieni robotnicy, ale czemuś nie przyszli na umówiony dzień, czemu się wówczas pan inżynier Józef Pszoniak srodze dziwił, jako że cenił sobie solidność. Długo się nie srożył, wszak dzień wyznaczony na rozpoczęcie budowy nosił datę ni mniej ni więcej tylko - 1 września 1939. Dokładnie według tych właśnie planów, szczegół po szczególe, buduje teraz Pszoniak-junior dom gdzieś nad Sekwaną czy Loarą... Tego jeszcze nie było, żeby chawira lwowska ozdabiała Francję. Nie było, ale będzie. Tyle, że w tle krajobraz dokoła jakby inny. Ale nie szkodzi, abu to zamki nad Loarą taki znowu wielki cymes, ta sicher że nasz ładniejszy, bo Wysoki, a Loara tyż ledwi tych pary metry szersza od Pełtwi... jeszcze lepsi biesiadnicy 145 Można sobie już dziś wyobrazić, że kiedy chawira nareszcie stanie, to pierwszy toast wzniesiony zostanie nie żadnym tam burgundem, ale likierem według recepty dziadka Babisza, tyle że nie będzie to już „Goldwaser", bo gdzie dziś znaleźć w Normandii walcarkę, która na pył rozgniatała na Bogdanówce grudki złota, które potem pływały w kwadratowej flaszce likieru. Opowiadają starsi bracia Wojtka, że mama Pszoniakowa szczególnie lubiła spacery na Bogdanówkę właśnie, bo czasem robotnicy obsługujący walcarkę pozwalali jej palcem wodzić po złotym pyle. Ze Lwowa do Francji to jak stąd do Winnik, kawał drogi i jeszcze większy kawał - bo pięćdziesięciu lat - czasu. A ten pociąg z bydlęcymi wagonami zostawiliśmy, w miejscu, od którego dopiero po miesiącu osiągnął Gliwice. ,,Zamieszkaliśmy - pisze Pszoniak - przy ulicy Arkońskiej w domu dla pracowników Politechniki Śląskiej, której trzon naukowy stanowili pracownicy byłej Politechniki Lwowskiej. Ojciec pracował tam wtedy jako kierownik biblioteki (...) Nad nami mieszkał prof. Zagajewski z rodziną. Gdy mały Adaś Zagajewski tupał, kołysała się u nas lampa. Moją matkę to denerwowało i uważała, że Adaś jest niegrzecznym chłopcem. (...) W niedzielę przychodzili do nas czasem goście; najczęściej panna Ziuta i pani Kolankowska, nasze znajome ze Lwowa. Szło się wtedy do ogrodu na podwieczorek." Była więc ta ulica Arkońska w Gliwicach małym Lwowem. Małym Lwowem z wielkimi w przyszłości lwowiakami: niegrzeczny Adaś Zagajewski wyrósł na jednego z największych obok Herberta polskich poetów, a Pszoniak na jednego z największych aktorów na świecie. Nawet pani Kolankowska zachodząca w niedzielę z wizytą, żona znanego lwowskiego fotografika, była matką Wiktora - do dziś znanego muzyka i kompozytora. Życie przy Arkońskiej toczyło się, „szło się do ogrodu na podwieczorek", a tak naprawdę to szło się w przeszłość, ogródek urastał do rozmiarów Stryj skiego Parku, gliwickie herbatniki nabierały smaku pączków od Zalewskiego albo precli z Wałów Hetmańskich, a sama Arkońska przybierała kształt Akademickiej, Dwernickiego, Pełczyńskiej, podwieczorek był tylko fragmentem czasu przetrwania, chwilowym przystankiem przed powrotem, w który święcie wierzyli wszyscy. Ani Pszoniak, ani Zagajewski nie wiedzieli wtedy, że wszystko tu w Gliwicach było tylko chwilowe: chwilowo tylko 146 śpiewał tu Hiolski zamiast w Teatrze Wielkim, chwilowo futboliści kopali piłkę w „Piaście" zamiast w „Pogoni", chwilowo profesor Fryzę tu wykładał elektrotechnikę ogólną przy ulicy Lompy, zamiast przy Leona Sapiehy, i chwilowo tylko pani Acedańska malowała port gliwickiego Kanału zamiast Wysoki Zamek. Jedynymi domowymi sprzętami godnymi uwagi były tylko nie rozpakowane do końca walizki, w każdej chwili gotowe do powrotu. ,,Tracili pamięć -jak napisze o nich w wiele lat później Zagajewski. - Tracąc pamięć odzyskiwali ją, ponieważ jak wiadomo, osłabienie pamięci w starości oznacza utratę kontroli nad najświeższymi warstwami wspomnień i powrót do wspomnień dawnych, których nic nie potrafi wymazać. Wracali do Lwowa..." Wspomina w swej książce Wojciech Pszoniak: „Myślę, że ojciec umarł z tęsknoty za Lwowem (...) Do najprzyjemniejszych chwil mojego dzieciństwa należały moje wyprawy z ojcem na stację kolejową. Dworzec był bardzo ładny, z dużym zegarem na środku fasady tuż nad głównym wejściem. Tato kupował peronówki, które kontroler dziurkował, po czym wchodziliśmy na peron. Na peronie było zawsze dużo ludzi. Z trzeszczących głośników podawano informacje dla podróżnych i ludzie zastygali w bezruchu, starając się wyłowić z chrypiących dźwięków jakiś sens". Niestety, żaden już wówczas pociąg nie odjeżdżał w kierunku Lwowa... Te dni przejściowe, tymczasowe, trzeba było jednak jakoś zapełnić; jeden brat Wojtka - Antoni studiował więc w Krakowie, drugi - Jerzy kończył szkołę oficerską. A Wojtek, który widać najwięcej genów odziedziczył po dziadku Babiszu, bo też był od dziecka oryginałem, zakochał się śmiertelnie już w wieku lat trzynastu. Ale Hania Bednarkówna wyjechała do Niemiec, więc w akcie rozpaczy wstąpił do wojska. Wciąż mając lat trzynaście był doboszem 2719 jednostki Pułku Pancernego, grał na werblu, a potem na klarnecie. Po dwóch latach znudziło mu się i zapisał się do szkoły muzycznej, zmieniając klarnet na obój. Maluczko - maluczko a byłby z niego oboista, kiedy pewnego dnia wyczytał ogłoszenie, że poszukuje się chętnych do amatorskiego teatrzyku „Wesołych Wagantów". To mu pasowało jak ulał: wesoły był zawsze z natury, a wagantem z wyboru. Pierwsza życiowa rola nie była zbyt trudna do opanowania, bo bez kwestii: po prostu w ostatniej chwili trzeba było w charakterze namiętnego kochanka 147 wpaść do buduaru kobiety pod nieobecność męża. I zaraz potem opuszczała się kurtyna. Chociaż mamie Pszoniakowej udało się w końcu zapędzić go do liceum, to jednak ten teatr nie dawałmu już spokoju. Zorganizował Teatr Studencki wespół z Andrzejem Barańskim (głośny dziś reżyser filmowy - twórca m.in. Kobiety z prowincji, Niech cię odleci mara, Opowieści prowincjonalnej). Po liceum trzeba się było rozglądnąć za czymś konkretnym w życiu, ale tak między Bogiem a prawdą, nie bardzo wiedział za czym, tedy skończył w Ligocie Dolnej Szkołę Szybowcową, zaliczając przy okazji kilkadziesiąt skoków ze spadochronem. Lądował szczęśliwie, ale wciąż jeszcze nie na właściwym życiowym miejscu. Tedy kolejno: w spółdzielni studenckiej „Kajtuś" dźwigał skrzynie z serami, w rzeźni półtusze wieprzowe, strzygł psy na wiosnę, był laborantem w Miejskim Przedsiębiorstwie Budowlanym, ale go stamtąd rychło wylano, bo zamiast zmywać retorty i butelki, pisywał wiersze. W tym czasie w mieście Gliwice pisywał również wiersze, ni mniej ni więcej tylko - Tadeusz Różewicz. Poznał go przez przypadek i ten przypadek okazał się najważniejszy w życiu Wojciecha Pszoniaka. Wystawiali akurat w swym Studenckim Teatrze „Świadkowie czyli nasza mała stabilizacja". Różewicz zaszczycił ich wizytą na próbie generalnej. Autor „Kartoteki" i „Stara kobieta wysiaduje" obejrzał najpierw wiersze Wojtka, potem jego samego i uznał, że przeznaczeniem jego winien być teatr. W warszawskiej szkole teatralnej, do której pojechał zdawać, byli zupełnie odmiennego zdania: kompletny brak warunków, bo i wzrost nikczemny i jeszcze w dodatku sepleni. Nie wiedzieli, że mówią do przyszłego Wajdowskiego Robespier-??'? ? Korczaka, Garderobianego i Króla Ubu z paryskiego „Theatre Nationale". Kraków, może i przez wzgląd na to galicyjskie dziecko, był bardziej przewidujący: w 1968 roku został Wojtek studentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, po ukończeniu której zagrał w Teatrze Starym rolę Cesarza Karola V w Durren-matowskim „Anabaptyście". Reżyserował Zygmunt Hubner, a spotkanie z nim - obok poznania Różewicza i Wajdy - uważa Pszoniak za najważniejsze i najbardziej przełomowe w życiu. Pozostałe strony tej książki można by odtąd zapełnić samymi tytułami sztuk i filmów, w których Pszoniak robił coraz większą furorę. Poprzestańmy na najważniejszych: Puk w Śnie nocy 148 letniej, Wierzchowieński w Biesach, Chlestakow w Rewizorze, Papkin w Zemście, Robespierre w Sprawie Dantona, Mc Murphy w Locie nad kukułczym gniazdem, tytułowa rola w Garderobianym". Zaś filmy to - Wesele, Doktor Korczak, Ziemia obiecana i Danton Wajdy, Aria dla atlety Bajona, Szpital Przemienienia Żebrowskiego. W 1977 roku dojrzał go francuski reżyser Claud Regy i natychmiast zaprosił do Paryża. Pszoniak już tam pozostał, opędzając się od propozycji angielskich i hollywoodzkich, które sypały się jedna za drugą. Kilkanaście głównych ról w takich filmach jak: Czerwona Wenecja, w której grał Vivaldiego, Lata jak sandwicze Pierrea Boutrona, Nie lubię jak mnie kochają Kurca. W „Theatre National" wzbudza entuzjazm Paryżan rolą Króla Ubu w reżyserii Rolanda Topora, a na West Endzie w Londynie oszołamia AngUków w Błękitnej otchłani sir Terencea Rattigana w reżyserii Karela Reisza, po którym to spektaklu natychmiast zapragnęli go widzieć na Brodwayu. Poza sceną i planem filmowym Pszoniak gotuje, smaży, wędzi, marynuje, piecze, jest bowiem gargantuicznym smakoszem i żarłokiem. Nawet wśród Francuzów, którzy o niczym innym nie są w stanie rozmawiać tylko o jedzeniu, uchodzi Pszoniak za perfekcyjnego kucharza. Jego cytowana już tu parokrotnie książka „Pszoniak & Co, czyli Towarzystwo Dobrego Stołu" jest jedną wielką książką kucharską i jednym wielkim rejestrem gości, którzy się u państwa Pszoniaków oblizywali. Oto kilka przykładów z tej książki: Luty 1986, Goście: Dzidka Herman Cantal Peti Agnieszka Holland Krysia Zachwatowicz Romek Cieślewicz Andrzej Wajda Kot Jeleński Menu: Śledź w oliwie Sałata z wędzonym pstrągiem Zapiekanka z grzybami Strucla z orzechami Strucla z makiem. 149 Albo: 21 listopad 1986, Goście: Artur Międzyrzecki, Marysia i Kazik Brandy sowie, państwo Najderowie, Maja i Adam Zagajewscy. Menu: Sałatka z krabów i avocado, wołowina w sosie ostrygowym z zielonąfasolką, sałatka z ananasa ze świeżą bazylią, wino Bejaulais village". Aby każdemu dogodzić, wpisywane są uwagi, mające na względzie, że: ,,Roland Topor nie jada podrobów. Marysia i Kazik Brandysowie lubią wczesne kolacje. Adaś Zagajewski pija tylko białe wina, psychiatra Jacąues Feillard nie lubi czosnku, Andrzej Wajda uwielbia chleb, Sabinę Monirys - malarka, nie tyka mącznych dań, Sławomir Mrożek przychodzi na kolację punktualnie co do sekundy. To samo reżyser Marcel Bluval. Basia Hoffi Robert Kulesza nie piją alkoholu, a Jasiek Zylber otwarty jest na każdą nowość, pod warunkiem, że jest to zupa pomidorowa jego mamy". Jest i przepis Cebulaki mojej mamy: 25 dkg mąki, 10 dkg skwarek, 1 żółtko, 1 łyżka stołowa kwaśnej śmietany, 1/2 małego proszku do pieczenia, 2 średnie cebule, sól, przyprawy do smaku. Do mąki dodać przepuszczone przez maszynkę skwarki, śmietanę, żółtko, proszek do pieczenia, sól i pieprz. Zagnieść ciasto, dodać drobno posiekaną lub utartą cebulę, wymieszać, rozwałkować placek, wykroić niewielkie krążki. Upiec w średnio nagrzanym piekarniku, aż się zrumienią. A rumienić się będą przede wszystkim ze wstydu, że wszystkie te ingrediencje nie kupione były na Targu Halickim... W zeszłym roku Teatr Wielki w Warszawie urządził wielki benefis Wojciecha Pszoniaka: 50. urodziny artysty. Zasiadło coś z pół Warszawy. A jubilat dwoił się i troił na scenie, odtwarzał najważniejsze swe role, gotował, smażył, jeździł na rowerze i - co najważniejsze - grał na skrzypcach. Były to te same skrzypeczki, na których grywała jeszcze mama, pani Henryka z domu Seredyńska. A nam, obecnym tam lwowia-kom, się zdawało, że to na Zyblikiewicza pani Henryka gra jeszcze, a to już tylko lwowskie echo grało... Tadeusz SARZYŃSKI Siostrzeniec prowincjała Będzie to opowieść o człowieku, który przechowuje w swym mieszkaniu w Krakowie skrawek błękitnego nieba znad Racławic. 4 stycznia 1987 roku nadeszła na jego adres przesyłka z Wrocławia, a w niej kartonowe tableau z wpiętym pośrodku skrawkiem błękitnego płótna i dedykacją: „Panu Tadeuszowi Sarzyńskiemu na pamiątkę jego serdecznych związków z Panoramą Racławicką - Józef Piątek". Ofiarodawca w imieniu Oddziału Muzeum Narodowego we Wrocławiu w załączonym do przesyłki liście pisze: Znając Pański emocjonalny stosunek do Panoramy, chciałbym prosić o przyjęcie ode mnie pewnej relikwii. Jest to kawałek płótna Panoramy ze zniszczonej partii nieba, która musiała być odcięta w czasie ostatniej konserwacji. Nie żałuję, ze w pewnym momencie uległem sentymentom i trochę tego nieba uchroniłem od spalenia. Dlaczego ma pan Tadeusz Sarzyński tak emocjonalny stosunek do Panoramy, że aż zasłużył na ów fawor? Wyjaśnia to po części dalszy fragment listu: za precyzyjnie opracowaną trasę transportu Panoramy ulicami Lwowa z rotundy do Bernardynów. Wypełniona została w ten sposób jeszcze jedna luka w dokumentacji dziejów Panoramy. Istotnie, bowiem o ile powojenne, niezliczone wędrówki dzieła Kossaka i Styki (wieloletnia odyseja wiodła przez Kraków, Bytom, Warszawę, póki obraz nie znalazł właściwego portu, jakim jest Wrocław) są na ogół znane, to pierwsza przeprowadzka we Lwowie okryta była mgłą zapomnienia i nigdzie dotąd w żadnych opisach jej szczegóły nie zostały odnotowane. Pan Tadeusz Sarzyński okazał się tym człowiekiem, który tę lukę potrafił dokumentnie wypełnić. Przechował (i przekazał następnie do Wrocławia) pełną kolekcję zdjęć i mikrofilmów, na których zarejestrowano przejazd 151 zrolowanej już Panoramy ulicami Lwowa, przez Św. Zofii, Zyb-likiewicza, Piłsudskiego, Batorego, plac Halicki aż pod kościół Bernardynów. Zachowały się jednocześnie unikalne fotografie dokumentujące moment podpisywania w ogrodzie klasztornym aktu przekazania Panoramy w ręce prowincjała bernardynów - ojca Bronisława Szepelaka. (Wszystkie te zdjęcia zamieszczamy na końcu książki). Toby mniej więcej wyjaśniało wspomniany w cytowanym liście „emocjonalny stosunek" pana Sarzyńskiego do Panoramy. Emocje ponadto zdają się mieć rodowód rodzinny... Oto bowiem jest pan Tadeusz siostrzeńcem ojca prowincjała Szepelaka, człowieka, który w długim łańcuchu ludzi ratujących przed zagładą ten skarb narodowej kultury, był ogniwem najpierwszym. Godzi się za ten czyn przywrócić Go dziś naszej lwowskiej pamięci. Na jego trop pierwszy naprowadził właśnie inżynier Tadeusz Sarzyński, chciałoby się powiedzieć - kustosz unikalnej kolekcji zdjęć Panoramy i właściciel skrawka racławickiego nieba. Pochodzi z rodziny niezwykle religijnej, w której dwóch jego stryjów i jeden wuj poświęcili swe życie kapłaństwu. Mieszkali państwo Sarzyńscy przy Wałowej 31, ale kiedy nadeszła pora rozpoczęcia edukacji Tadeusza, zapisano go bez namysłu do powszechnej szkoły Braci Szkolnych, chociaż to był z Wałowej kawał drogi, bo aż na Lelewela. Była to szkoła prowadzona przez księży, obowiązywały mundurki: z takimi-jak wspomina ówczesny sztubak Tadzio - białymi językami spod kołnierzyka na szyi, a my nosiliśmy dumnie czapki z czerwonym denkiem i biało-czerwonym otokiem. Do dzisiaj pamiętam ówczesnych nauczycieli: dyrektorem był brat Gabriel, moim wychowawcą brat Anzelm, nauczycielem historii p. Gawlicki. Mieliśmy własną kaplicę w budynku szkoły, gdzie każdej niedzieli cała szkoła przychodziła na mszę świętą... A potem X Gimnazjum im. Sienkiewicza, w zabudowaniach klasztoru oo. Bernardynów, vis a vis mojego domu. Tarcza z numerem 568. Gdzieś na przełomie I i II gimnazjalnej szkoła przeniosła się do innego budynku przy ul. Ochronek i tam dotrwała do września 1939 roku... Ze mną chodzili obaj Barączowie, Franiu i Piotruś, Staszek Skrowa-czewski (patrz: „Cały Lwów na mój głów"), Janek Rey, Kazik Orzechowski... 152 W zabiegach o staranne wychowanie Tadzia uzupełniał szkołę bernardyn ojciec Bronisław Szepelak, brat mamy, ukochany „wujcio" Tadeusza. W lwowskim klasztorze bernardynów przeszedł ojciec Szepelak przez wszystkie stopnie hierarchii, od prostego kapłana poprzez długoletniego kustosza aż do rangi prowincjała tego największego w Polsce konwentu zakonnego bernardynów. Tadzio od dziecka trzymał się habitu ukochanego wujcia, który zabierał go na spacery po Lwowie, a że posiadał on w mieście rozliczne prominentne znajomości, otarł się mały siostrzeniec o nie byle jakie osoby. Przyjaźnił się na przykład „wujcio" z Weiglem, ze Staffem, z Siemaszkową, ba - ze Styka, który dla bernardynów namalował potężne płótno męki Chrystusa, dziś zdobiące klasztor bernardynów krakowskich. Bywał z nim na Filipówce, gdzie mieszkała malarka pani Irena Acedanska z Nowakowskich, która dedykowała Szepelakowi album z okazji 30-lecia ślubów kapłańskich, a miało to miejsce już w czasie okupacji, w marcu 1944 roku, i Tadeusz był świadkiem jak artystka wpisywała swoją uroczystą dedykację. Do dziś przechowuje ten album po wuju. Ale co tu dużo gadać, pewnego razu sam generał Władysław Sikorski uścisnął Tadziowi prawicę, kiedy będąc przejazdem we Lwowie, złożył wizytę Szepelakowi, z którym przyjaźnił się jeszcze w czasach swych studiów na lwowskiej Politechnice. Prowincjał, jak przystało na lwowskiego bernardyna, był kapłanem wesołym i pogodnym. Znał wybornie lwowski bałak i ulubionym jego żartem było twierdzenie, że istnieje w polskim języku jeden jedyny wyraz, który posiada cztery samogłoski „?", ? wyrazem tym są „y- mynyny'Vbo lwowiak chętnie zwykłe „i" na „y" wymieniał, i nikt wszak nie mówił „bernardyni" a bernardyny, dominikany, a nie dominikanie. W 1937 roku począł się Lwów szykować do obchodów swego 600-lecia, które przypaść miało na rok 1940, i które łączyło się jednocześnie z 284 rocznicą ślubów Jana Kazimierza. Prowincjał o. Szepelak wszedł wówczas w skład ścisłego komitetu obchodów, na którego czele stał prezydent miasta Ostrowski. Ustalono, że z wieży bernardyńskiego kościoła, począwszy od dnia 3 maja 1940 roku o godzinie 12.00, a raczej 11.55 w południe (pamiętamy wszak, że zegar bernardyński tradycyjnie wyprzedzał o pięć minut czas środkowo-europejski) będzie codziennie o tej porze odgrywany na 153 cztery strony świata hejnał na melodię „Śliczna gwiazdo miasta Lwowa". Począł więc już na przełomie lat 1938/1939 ojciec Szepelak przygotowywać kościół do jubileuszu, odnowił złocenia figur, przeprowadził konserwację wszystkich siedmiu ołtarzy. Jednego, jedynego roku zabrakło... Kiedy nadszedł dzień 3 maja 1940 ?., z członków komitetu honorowego obchodów: wojewoda Biłyk leżał już po samobójczym strzale pochowany w węgierskim Munkaczu, prezydent Ostrowski był więźniem NKWD- owskiego więzienia w Krasnojarsku, ojciec Szepelak przesłuchiwany na Łąckiego, a ulice miasta rozbrzmiewały nie hejnałem o „ślicznej gwieździe miasta Lwowa", a o Katiuszy, co na brzeg wychodziła, zawodzonej przez pijanych sołdatów. W rok i dwa miesiące później „Katiuszę" zastąpiła „Liii Marlen". Wtedy to w klasztorze bernardyńskim zjawił się generał von Pritwitz und Gaffron, komendant Oberfeldkommendantur, zajmującej przedwojenne budynki sądów przy Batorego. Generał okazał się nieoczekiwanie człowiekiem kulturalnym, pragnącym zwiedzić cudowne, barokowe wnętrza kościoła. Długo gawędzili o historii, architekturze, malarstwie. Tę znajomość wykorzystywał później wielokrotnie o. Szepelak, ratując wielu Polaków zagrożonych wywózką na roboty, którym von Prittwitz dawał zatrudnienie w niemieckich firmach, a nasz Tadeusz Sarzyński zaopatrzony przez generała w „bescheinigung" kilkakrotnie mógł pociągami „Nur fur Deutsche" przewozić konspiracyjną bibułę na trasie Lwów-Kraków. Zakończyła się ta znajomość dla obu fatalnie: gestapo rychło zorientowało się w ich związkach, generała odesłano w stan spoczynku, a bernardyna na Łąckiego, skąd wyszedł dopiero po roku. W domu czekała na niego widokówka z rodzinnej Saksonii generała, wraz z pozdrowieniami i czytelnym podpisem wzmocnionym nadto przybitą pieczątką z nazwiskiem von Prittvitz und Gaffron. Na prawdopodobny trop tej dziwnej przychylności niemieckiego generała natrafił pan Tadeusz już po wojnie w Krakowie. Mieszkał wówczas u pana Władysława Pociechy, który był kustoszem Biblioteki Jagiellońskiej, historykiem i autorem wielotomowego dzieła o królowej Bonie. Otóż jego gospodarz wygrzebał w annałach drzewo genealogiczne zniemczonej staropolskiej dol- 154 no-saksońskiej rodziny Pretwiczów oraz żony generała o nazwisku... Gawron. Biegły tymczasem szare dni okupacji. Pan Tadeusz Sarzyński co niedzielę prawie jeździł dziesiątką na Stryjską, żeby obejrzeć sobie Panoramę Racławicką, którą jak wiadomo, Niemcy chętnie udostępniali zwiedzającym, bo na niej lano moskali ile wlezie, co już coraz trudniej zdarzało się Wehrmachtowi na froncie wschodnim. Przybliżał się on do Lwowa z każdym dniem i miasto zaczęło przeżywać bombardowania, jak przed trzema laty. Na teren Targów Wschodnich padło pięć bomb w pobliżu rotundy. Pomiędzy wyimaginowane pędzlem Kossaka rosyjskie kartacze padły prawdziwe sowieckie odłamki, uszkadzając płótno. Wielu wówczas we Lwowie było zwolenników poglądu, że bomby te nie padły przypadkowo, nacelowane ausgerech.net w obiekt, na którym moskale brali w dupę aż miło. Aby uchronić panoramę przed następnymi zniszczeniami, zdecydowano zwinąć ją i przechować w bezpiecznym miejscu. Zawiązany w tym celu ad hoc społeczny komitet ratowania Panoramy, uznał, że takim miejscem będą podziemia klasztoru bernardynów. Prowincjał zakonu O. Szepelak bez wahania wyraził zgodę. Przystąpiono do zdejmowania i zwijania częściowo zniszczonego przez bomby płótna. Same wymiary 120 x 15 metrów wymagały specjalnych skrzyń i specjalnego transportu. Ten potężnej długości ładunek, na specjalnie skonstruowanej przez lwowiaków naczepie, ulicami Ponińskiego, św. Zofii, placem Prusa, Zyblikiewicza, Piłsudskiego, Batorego, placem Hahckim i Bernardyńskim, dotarł wreszcie w godzinach przedpołudniowych pod koniec czerwca 1944 na zaplecze klasztoru i umieszczony został na posadzce północnego korytarza. W ogrodzie klasztornym, dotykającym ulicy Serbskiej, na ustawionym ad hoc stole spisany został protokół przyjęcia przez Ojca Szepelaka na przechowanie zrolowanej Panoramy. Zdjęcia, z mikrofilmów przechowywanych przez Tadeusza Sarzyńskiego, świadka tej sceny, zaświadczają tę bądź co bądź historyczną scenę. Kiedy w niespełna rok później, wraz z innymi Polakami, konwent oo. bernardynów musiał opuścić Lwów - wujcio pana Tadeusza zdecydował, że nie wyjedzie bez powierzonego mu skarbu. Na zapakowanie i transport do dworca wydzielono mu trzy dni. Szukał zrozumienia w berlingowskim wojsku, przemiesz- 155 [??????????-? ??????????? ?????????? {Bp Xzs/vu3]d ?.10? '????????? '??????^ BMBjsraojg "O ssoojd ?????????^ w.1.'.'.-,'..1.-.,. w,Wm ? "'??? ? «^-^ '.? '.hi ??..'?-l ?? ? »•! p?if! 'i!.;>SK*&3,tt , I ? ... ' I ,r,-, ..-??'?.? 'l ? '?? ' . ? 1- ???'?-'" h ..,'^-? "-?*:ł" J'l. 1 >J» i.:;;*;;*. Mmii» S.W Stó *s;».-jBii!> .*..:?, ? ? I lii! ibmuyf ?? ????????? -ipsjeątai m .•???? ?? ????? i mpiśiunuioł} eflus&ofimi ?*ii«4WA ?^??????? *w9;*?W> «? '^>»|'.>?«) «? '?|"^(?!-;^ -^??.^.?. ???-, y/l-i.j^iU^MtW ??'-?(-' ???? Vi ?? -•i-i v..:l? s> ?!U^V>.! i:jj.^;ś4*tós, &l-^ ».C>Lt-. ij.>.Clłj,>:.'I &?..-?^?-? ,,.;** ? ?? ??&4 <^J 'J ?? ^?'»1?-' ;>ł ?>?:?? iii-łi* -:?} «X5jS'i,-:«Jf.łi!'!łjJ ;:->;? -.>t-:i>:!U»i;in^ 5- ^??? |VAifci'ł-UVI i^WKi^J ;??^<^ ????? * -$^^!?^?&% ^????:?;^ ??? *??????? ! t j s-'^; u , v" U «I ,;k <) ?*•!,*?«::< -??::;':..]', ? ? ?™:> 6^.-Bsi«?!> ? :ii's:.iEis. !Pi ef? Wifł^t:* ?????; ?- ..??? -;.;,..%.. .. 'J'*.^;.^" '..??:;-;.:?-;.?->?' '*.'*•* ^t-???" '..? :.;??!:?,?' 1;?.:!:, 4 Ml ??????? "<-::- ^':::?:]?^.? '??>.?^ ? ?^ JjW.^1 ?'•: ':,'; „s ????'??' W^K);;i:;5S5 J !V ?::?::?|??.? „„.?»: ??*?^^?! ?'"> ?!?1»??.:«? ??' ???\??> ? &????^?^ "??? •|^Ł'U --? ^JOli;. 8I5J :!!.<« 'iLS.':M;;.:k.«ł ' :?.?! ???::«:?.|.: ft iS;<'..!>'r: ??«??> ! ?? ?.ax.-f.iu .-., ?.?... ??.?????: >^r ^JflKi^ :--? ai-j«ij;j«.4.S «;sbju ???| .'?. ?-,? ;,! -!-? Ji-;'is«*i '???? "j-^"" !4?? ?« -iv"'** i(('!i*J»'< (????? .(aaso fi*» nq ????^????? ??^?-????? ?>?^;^?;;-'-^ .. ???-«8 0:.-->?\??..^?*!??? Jut* ?? ? wj4^ ' > ?? '' "l' - ?13 ??.-????????.' t/:?»lW^*-.\'lifi!JS« •J3S ???>??«??1||» !S.« t ??'? ???'« ????????? '9 0 ???????? ? ląppsis ppi p Apueą ąązg czającym się w tym czasie przez Lwów. Błagał o podstawienie odpowiednich platform kolejowych, które mogłyby pomieścić drogocenny ładunek. Nadaremnie. To był zbyt kłopotliwy historycznie bagaż dla ludowego wojska. Panorama została więc w podziemiach klasztoru, w którego murach nota bene mieściło się archiwum historyczne m. Lwowa. Dalsze losy Panoramy i jej wrocławski port, do którego wymijając Scylle i Harybdy zastawiane przez ludową władzę, ostatecznie dotarła, są na ogół znane. Godzi się jednak wspomnieć o tym, który pierwszy dał jej schronienie... Ojciec Szepelak osiadł otóż w Krakowie, w ślad za wypędzonym spod Wysokiego Zamku, ostatnim metropolitą Lwowskim, arcybiskupem Eugeniuszem Baziakiem. Kiedy już zabrakło Lwowa, poświęcił się O. Szepelak nowej pasji: przygotowaniu kanonizacji błogosławionego Szymona z Lipnicy - też jak i on bernardyna. W tym celu parokrotnie wyjeżdżał do Włoch, Watykanu i innych franciszkańskich klasztorów w Italii. Nie przypuszczał, naiwny bernardyn, jak bardzo na rękę były bezpiece te jego watykańskie wojaże. Po ostatnim swym powrocie z takiej podróży, a był to rok 1950, został przez UB aresztowany i osadzony na zamku w Lublinie. W rok później odbyła się w Lublinie głośna pokazowa rozprawa, znana jako proces „bandy dywersyjno-szpiegowskiej Inspektoratu Zamojskiego". „Sztab bandy dywersyjno-szpiegowskiej miał siedzibę w klasztorze oo. Bernardynów" - donosiły w nagłówkach gazety. A „Trybuna Ludu", cytując oskarżenie prokuratora Ligęzy pisała: Proces bandy Szepełaka, Pilarskiego i ich współpracowników wykazał, że niektóre elementy bandyckiego i szpiegowskiego podziemia nie zrezygnowały z walki przeciwko władzy ludowej (...) Waszyngton i Watykan posługują się właśnie takimi Pilarskimi i Szepelakami. Oskarżony Szepelak dopuścił się tego, że gwardianie klasztoru w Radecznicy byli kapelanami i przywódcami bandy. Sam współpracował z bandą przenosząc skompromitowanych członków zakonu do innych miejscowości, umożliwiając im w ten sposób dalszą zbrodniczą działalność. Tak to osk. Szepelak realizował watykańską politykę walki przeciwko masom pracującym... Dzielny kapłan lwowski skazany został na 15 lat ciężkiego więzienia i osadzony we Wronkach. Wyszedł na wolność dopiero 157 po październiku 1956. Całkowicie zniszczony fizycznie, z nowotworem trzustki, gruźlicą płuc, ślepotą obu oczu, żył jeszcze wśród ??????? pięć lat. Proces, rzecz jasna, jak wszystkie inne w tym czasie, był całkowicie spreparowany przez bezpiekę, toteż w wiele lat później, dzięki staraniom i zabiegom inż. Tadeusza Sarzyńskiego, został lwowski bernardyn całkowicie zrehabilitowany, a wyrok sądowy unieważniono. Zwiedzając tedy Panoramę Racławicką we Wrocławiu, wspomnijmy o dzielnym kapłanie lwowskim, który ją pierwszy od bomb ocalił, choć samego siebie nie zdołał. Zachował wierność maksymie, która na zawsze pozostała we Lwowie, wyryta na Łuku Chwały: ,,Mor tui sunt - ut liberi vivamus". Elgin SCOTT „Scott & Pawłowski", Akademicka 5, czyli dlaczego Kanada nie pachnie żywicą Rok temu w Montrealu, w czasie nieludzkich lipcowych upałów, wychodzę z rezydencji pani konsul generalnej Małgosi Ziemilskiej--Dzieduszyckiej (córki Tunia, lwowianki), aby się nieco ochłodzić przed czekającym mnie spotkaniem autorskim, aż tu zajeżdża długi jak soliter cadilac, wysiada z niego wytworny siwy dżentelmen, cały w angielskich wełnach, irchowe rękawiczki, sygnet na małym palcu, krótko strzyżony wąsik, jakbym samego lorda Pincertona zobaczył, tak podobny z sylwetki i manier. I wali wprost na mnie. Pytam szeptem urzędnika z konsulatu kto zacz? A, to taki Anglik mieszkający teraz w Kanadzie, Elgin Scott się nazywa. Wtedy Anglik, szeroko uśmiechnięty, zamiast „how do you do" powiada do mnie w najczystszym łyczakowskim bałaku: „Panie, pan wi iii ja kilometry si katulał, żeby pana zdybać?" Zarzuciło mnie aż na czerwoną ścianę konsulatu z wrażenia: czyżby się urzędnik pomylił? Ale nie, bo dżentelmen potrząsając moją grabą przedstawił się właśnie jako: Elgin Scott. Jeszcze spytałem na wszelki wypadek, jakbym nie dosłyszał: Scott!? - Ta jak skąd? Ta zy Lwowa. Scott & Pawłowski - dodał - mówi to panu coś? - Teraz wszystko. I zaraz też się okazało, ile to nie kilometrów, a mil do mnie si katulał, żeby mnie zdybać. To nie to co cztery milepiszki za kawałek kiszki, a całych pięćdziesiąt mil, bo aż z Rawdon. A tak naprawdę, to aż sprzed pięćdziesięciu lat, z Dwernickiego ulicy, którą ten Anglik z krwi i kości wtedy opuścił, nie przestając być przy okazji z krwi i kości lwowiakiem, bo to w tym właśnie mieście się urodził i wychował. 159 Komu tu mam tłumaczyć co to był za sklep we Lwowie - „Scott-Pawłowski", Akademicka 5? Tuż przy firmie obuwniczej „Sales", w której cena jednej pary butów przerastała inżynierską pensję. W ogóle cały ciąg sklepów i firm na tym odcinku, łącznie z nowym gmachem Sprechera, czynił z Akademickiej coś w rodzaju paryskiej St. Honore, bo ceny tu były niebotyczne niby sam drapacz chmur Sprechera. Taka, powiedzmy, tuż za kinem „Europa", konfekcja męska Górniaka i Chruszczewskiego... Dalej firma Bieńkowskiego z bronią myśliwską i amunicją, sklep optyka Pirkla, elektromechaniczny braci Borkowskich, salon Trandla z motocyklami... A pomiędzy nimi właśnie sportowy sklep „Scott & Pawłowski". Łatwo się dzisiaj mówi: sklep sportowy. W pojęciu dzisiejszej generacji sklep sportowy służy do nabycia rakiety albo adidasów. U „Scotta i Pawłowskiego" było wszystko: od piłeczki pingpongowej do sześciocylindrowej alfa-romeo. I ten handlowy rozmach! Bywało, że „Scott-Pawłowski" sprowadzali specjalnie z Zakopanego Stanisława Marusarza, który chodził akurat w glorii triumfatora FIS-u. Całym zadaniem wielkiego sportowca było stać w otwartych drzwiach salonu firmy, aby przyciągać klientelę. Taki ówczesny żywy neon reklamowy. Chwyt był trafiony w dziesiątkę, bo rzeczywiście tłumy gromadziły się w tych dniach pod witryną sklepu, żeby na własne oczy zobaczyć legendarnego rywala Birger Ruuda i Bradla. Ogromna popularność i renoma firmy sprawiła, że symbioza tych dwóch nazwisk - Scott-Pawłowski, czyniła jakąś pojęciową jedność, jak w Warszawie Gebethnera i Wolffa, czy w Krakowie Herliczka-Bełdowski-Wołoszyński (tutki „Herbewo"). Bywało, że w Warszawie mawiano potocznie na przykład: „to córka Gebethnera i Wolffa". Podobnie przeciętny lwowiak traktował spółkę z Akademickiej: „ten batiar, co jeździ na rowerze po barierze mostu kolejowego, to proszę pana, syn Scotta i Pawłowskiego" (mowa właśnie o moim dżentelmenie z Montrealu, który uchodził za największego batiara na Snopkowie, o czym za chwilę). W istocie zaś Scott i Pawłowski byli szwagrami (konsul angielski Georg Scott ożenił się z Marią Pawłowską, siostrą swego wspólnika - Leszka). Przyszła więc nareszcie pora wyjaśnić, skąd ci Anglicy, rozkochani bez reszty we Lwowie, znaleźli się akurat tutaj nad Pełtwią. Krótka saga rodu Scottów bierze swój początek 160 w Kanadzie. Tam w Petrolia, stanu Ontario urodził się Elgin Scott (pradziad dzisiejszego Elgina) i spłodził był w Hamilton kolejnego Elgina, który po skończeniu w Toronto wydziału geologii wyjechał do Londynu w poszukiwaniu pracy. Tam poznał niejakiego Perkinsa, który w imieniu austriackiego rządu, poszukiwał akurat specjalistów w wierceniu szybów naftowych w jakiejś od Boga zapomnianej austriackiej prowincji zwanej Galicją. Obaj z Perkinsem podpisaU w 1896 roku kontrakt i tak znaleźli się na skraju Bieszczad, a konkretnie we wsi Ropienka, nazwanej tak z racji słonych i rdzawych wycieków, które już w 1864 roku ujęto w pierwsze szyby, zwane kopankami. Perkins ze Scottem wiercili dla spółki Akcyjnej „Fanto", a kiedy wygasł im kontrakt, i Perkins powrócił do Anglii, Elgin Scott - hazardzista z krwi i kości - postanowił zaryzykować. Zakupił kilka pól koło Ropienki i zaczął wiercić na własną rękę. Wkrótce ta ręka nie nadążała już w liczeniu pieniędzy. Sam tylko największy szyb „Piast" dawał 600 baryłek ropy na dobę, a baryłka to było wtedy 2 dolary 60 centów, więc łatwo sobie obliczyć, że sam tylko „Piast" odprowadzał dzień w dzień do banku 1300 dolców. A były przecież jeszcze szyby: „Malcolm", „Georg", „Jadwiga", bo mister Scott chrzcił je po kolei podług imion całej familii „Georg" na przykład na cześć syna, który tam właśnie przyszedł na świat, i który wkrótce stał się plenipotentem całego tego naftowego interesu, bo dziadek Scott siedział już sobie na powrót w londyńskim hotelu i tylko czekał na kolejny przelew bankowy, aby go przepuścić na wyścigach konnych. Tymczasem Georg Scott tak rozsmakował się, nie tylko w wierceniu ropy, ale i w Polsce w ogóle, że wkrótce posługiwał się już językiem Reja i Kochanowskiego, jakby się tu urodził. Ożenił się z panną Jadwigą Pawłowską, a rząd Jej Królewskiej Mości ustanowił go konsulem w stołeczno-królewskim mieście Lwowie. W ogóle wszyscy Scottowie zelwowiaczyli się i spolszczyli na całego: starsza siostra pana konsula wyszła za mąż za adwokata Eugeniusza Majewskiego (mieszkali Dąbrowskiego 1), a brat Elgin wsławił się jako ułan Krynickiego w szarży pod Zadwórzem. Potem ten ułan w 1924 wyjechał aż do Trinidadu, gdzie doszedł do stopnia dyrektora „Trinidad Petroleum", następnie zaś założył własną firmę narzędzi wiertniczych „Edeco". 161 '\ V Odtąd już będę się często posługiwał zapisem z taśmy magnetofonowej, która utrwaliła moją kilkudniową rozmowę z El-ginem Scottem w Montrealu. Żadna bowiem notatka nie byłaby w stanie oddać ani kolorytu słownictwa Elgina, ani stanu jego nieludzkiej, wprost komputerowej pamięci, w którą wszystko co lwowskie wsiąkło jak w gąbkę. Czegoś podobnego, takiej dro-biazgowości szczegółów, dygresji, w życiu jeszcze nie udało mi się spotkać; wszystko to, co nawet taki encyklopedysta jak Tolu Szolginia, i paru innych przechowują w notatkach, Elgin Scott mieści we własnej głowie. Otóż powiada on, że: wujcio Elgin kiedy już miał 82 lata pojechał na Trinidad na turniej golfowy, sfrygał w klubie nieświeże krewetki i w dwadzieścia cztery godziny umarł. Wszyscy my wtedy pojechali na pogrzeb, bo wujcio był żonaty z wnuczką Ignacego Łukasiewicza (!) - Jak widać związki z naftą prowadziły Scottów nawet do ołtarza. Inny znów Scott: wujcio Malcolm ohajtnął si z Irką Stromengerówną, co jej rodzice mieli fabrykę powozów i chałupę na Legionów, gdzie byłu kino Casino. Ja sobi przypominam jak Stromengerowie przywieźli z Arabii taki wiszący salon-wykusz, to my chodzili to cudo oglądać... A najważniejsze, że do kina Casino chodziło si za bezdur-no (...) Najmłodsza siostra megu taty - ciocia Hala, wyszła za mąż za majora drugiego oddziału Kołanowskiegu Jasia, który potem spędził wojnę w niewoli, a po wojnie miał obi nogi amputowane w Hanowerze w szpytalu. Mieszkał pan konsul we własnym domu na Dwernickiego 16, gdzie też przyszli na świat obaj następni Scottowie: nasz Elgin i młodszy o dziesięć lat Ralf: Tam na Dwernickiegu były dwie wille. Jedna nasza, a druga po prawej należała do rodziny Płażek. To był prezes jeszcze austriackiego sądu. Dalej za zakrętem po lewej mieszkał profesor Dręgiewicz, co miał syna Jurka i córkę Zosię, a po tej samej stronie co my, mieszkał Lemiszko, prawy obrońca Pogoni, a jeszcze dalej ta wielka artystka pani Siemaszkowa. Aha, byłbym zapomniał! I jeszcze mieszkał tam adwokat Krzyczkowski, któren miał jednego syna, który był technicznym dyrektorem „Lotu", a dwaj inni synowie to jeszcze zginęli w Obronie Lwowa i pani Krzyczkowska codziennie do połowy przykryta na czarno jeździła samochodem na cmentarz, a jak wracała to otwierała torebkę i miała dla nas cukierki. Staszek Krzyczkowski umarł potem tu, w Montrealu.