PAMIĘTNIKI Jana Duklana Ochockiego, Z pozostałych po nim rękopismów przepisane i wydane Przez J. I. Kraszewskiego. Qui audiunt audita dicunt, qui vident plene sciunt Plautus. Wilno. Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego. 1857. Drukować pozwolono, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanej, liczby exemplarzy. Wilno dnia 5 Września 1856 roku. Cenzor Radzca Stanu i Kawaler A. Muchin. Tom pierwszy. Słówko od wydawcy. Przez lat dwadzieścia kilka rękopism Ochockiego różne przechodząc koleje, dziś idzie pod sąd publiczny. Czytano go oddawna pożyczając od rodziny na Wołyniu, chodził po rękach obudzając ciekawość i żywe zajęcie, wreście posłużył cząstkowo jako materyał autorowi Stolnikowicza Wołyńskiego, a może i innym co się do tego niebardzo przyznać zechcą; — to wszystko jednak wcale go niewyczerpało, bo tu nad drobne szczegóły i rysy pojedyńcze ciekawszą i ważniejszą jest całość, typ człowieka niezmiernie charakterystyczny, obraz epoki skreślony ręką współczesną, aż do zbytku prawdomówną i szczerą życia pełną. Odczytawszy te pamiętniki, sądzimy że ogłoszenie ich, o ile możności całkowite i wierne, nie może być bez pożytku, sąd nasz w tej mierze zgadza się ze zdaniem wszystkich co je w ręku mieć mogli. Nic w nich dodać, nic zmienić nie mamy odwagi, dajemy je jak są, zaledwie gdzieniegdzie oczyściwszy z błędów kopijsty lub niepoprawności z pospiechu pochodzących, zachowując jak najpilniej niestartą cechę epoki, która nam je przekazała, Co się tycze pojęcia faktów, sądów, przekonań, rozumowań, te, choć w wielu rzeczach jak to łatwo czytelnik dostrzeże, zgadzać się ze zdaniem naszem nie mogły — wieki nas dzielą! — przeinaczać je sądziliśmy występkiem przeciw dziejom i przeszłości. Odjęłoby to barwę tej księdze, wielce w nią bogatej i naiwnej do podziwu w malowaniu scen i stron życia ludzkiego, jakich byśmy dziś dotknąć nie śmieli. Skutek to poprawy naszej moralnej, czy hypokryzii wieku? nie wiem. Może potroszę, obojga. Nie będziemy się tu rozszerzać nad ocenieniem pamiętników Ochockiego, sąd o nich zostawując czytelnikom i krytyce; bylibyśmy może stronni, ale w spuściźnie XVIII w. i lat następujących, nic równie charakterystycznego, tak odtwarzającego życie nasze, nie znajdujemy. W swoim rodzaju, mutatis mutandis, z różnicą XVII i XVIII wieku, to drugi pan Pasek; naiwnością, nieustępujący swemu protoplascie. Sądząc jednak o nim potrzeba mieć na względzie epokę w którey żył, ludzi jakiemi z młodu był otoczony, wychowanie, okoliczności które nań wpływały, przykład, ducha wieku i wszystko co go czyniło takim jakim się nam tu z nieporównaną szczerotą przedstawia. Nieraz uśmiechnąć się tu przyjdzie, czasem oburzyć i dźwignąć ramionami, ale rzuciwszy książkę, pewien jestem, że każdy z czytelników lepiej i jaśniej znać będzie żywot przeszłej, blizkiej nas epoki, niżeli wprzód się go domyślał, odgadywał, lub z odgadywanych tworzył sobie obrazów. To właśnie stanowi główną wartość pamiętników Ochockiego; malują w sposób nieporównany epokę. Jedyną pracą naszą było, aby redagując pamiętniki, jak najmniej ich dotykać, i jak najcalszemi zostawić: zdaje się żeśmy to spełnili z największą sumiennością. Nic tu niema naszego, nic wciśnionego i do najmniejszej też zasługi nie rościm sobie prawa; będąc tu tylko przepisywaczem i wydawcą. Z drugiej strony uroczyście protestujemy, przeciw wszelkim do nas ściągać się mogącym, z powodu tych pamiętników, urazom osobistym i familijnym, których obudzić strzegliśmy się jak najmocniej. Sąd o ludziach jest przekonaniem P. Ochockiego, dotykać go niegodziło się, ale odpowiadać zań nie możemy. D. 22 Sierpnia 1855. Żytomierz. I. WSTĘP. Skończyłem siedmdziesiąt sześć lat życia — kawał to czasu, kawał! a kto tyle przeżył, musiał i napatrzeć się wiele i doświadczyć nie mało i nie jedną przejść losu koleją i z wiela zetknąć się ludźmi, i ucierpieć i przyboleć i nauczyć się i zapamiętać. Wyszedłem w świat szeroki, wypuszczony ze szkół, w ostatnim dwudziestoleciu osiemnastego wieku, i nie zamarłem wegetując niedołężnie w zakątku rodzinnym, jak się to wielu z naszej braci szlachty trafiało; posunąłem się między ludzi, szczęśliwym trafem wpadłem w świetne towarzystwo jednej ze znakomitych choć smutnych epok dziejów naszych, otarłem się o ludzi wybranych, do dziś dnia pamiętnych rolą jaką odegrywali w tej chwili ciężkiej i tylu następstwami brzemiennej. Dziś to już daleka przeszłość, sen jakiś mglisty — osobiste nasze dzieje i widoki dobra powszechnego, czas uniósł na swoich skrzydłach, wspomnienie pozostałe obudza to rozrzewniające uczucie, to niezłagodzoną boleść. Dla czegożbym tym skarbem pamiątek, nic miał się z drugiemi podzielić? Nie przedsiębiorę pisać historyi, czuję że to nad moje siły, podejmą się jej ludzie którym Bóg dał i jenjusz i pracą zdobyte obszerne wiadomości — mnie skromniejszy udział pozostaje. Tamci wypowiedzą prawdę całą, dobędą z martwych przeszłość ziemi krwią braci naszych oblanej — ja piszę tylko pamiętnik własnego życia, z pozostałych mi notat, z żywej jeszcze i nie osłabłej, dzięki Bogu, pamięci; odmaluję tę tylko część obrazu, którą mi się widzieć, w której mi się działać dostało. Kocham tę przeszłość moją! może mnie do niej wiąże urok jaki dla starych mają wspomnienia dzieciństwa i najdroższej epoki życia nieodżałowa- nej młodości; może ku niej zwraca ta wiara nie wygasła, że lepiej choć inaczej było za dni naszych, których dzisiejszy postęp i cywilizacya ani zastąpić, ani pamiątki zatrzeć potrafią. Formy, zwyczaje, drobnostki nawet najmniejsze, dziś sponiewierane i wyśmiane, wszystko co się do tamtych czasów odnosi, łzę rozczulenia wyprowadza z oka i miłem jakiemś uczuciem karmi serce. Nim przystąpię do opowiadania sięgającego ostatnich lat osiemnastego wieku, muszę wprzód nieco powiedzieć jakie za czasów moich dziecinnych były zwyczaje, obyczaje i życie społeczne pozostałe nam po sześćdziesięciokilkoletniem panowaniu dwóch Sasów. Częścią sam na to jeszcze patrzałem, w części wiadomość o tem doszła mnie od ojca mojego, który obyczajem wszystkich dzieci szlacheckich i synów obywatelskich, był naprzód pokojowcem, potem dworzaninem, nareście marszałkiem dworu u hetmana Sosnowskiego. Za Augusta III jeszcze został on cześnikiem mozyrskim, później z tym już tytułem podpisał dyplom elekcyi króla Stanisława Augusta, jako urzędnik i deputowany z województwa Lubelskiego, z ziemi Łukówskiej, gdzie ojciec i dziad mój mieli dziedziczną wieś Ryszki — (Stanisław Józef z Ryszek Ochocki Cześnik Mozyrski). Jak wielu innych, i nas koleje losu przeniosły z rodzinnego kąta na Wołyń, gdzieśmy się staie osiedlili, zachowując tylko pamięć naszego szlacheckiego pochodzenia. II. WYCHOWANIE XVIII WIEKU. Nie wiem jak tam wychowywano dzieci po pałacach i w stolicy, ale u nas na wsi, jedna i niezmienna była rutyna i metoda. Ledwie dziecię zabelkotało i oczy otwarło, przedewszystkiem uczono je kłaść na sobie znak Zbawienia, godło naszej wiary, krzyż święty. Pierwszemi słowy naszemi była modlitwa do Stwórcy, pacierz któryśmy za matką powtarzali. Uczono nas potem artykułów tej świętej wiary w której się nam Bóg dał urodzić, wpajano miłość bliźniego, przywiązanie do kraju szczepione przykładem, podległość nieograniczoną rodzicom, prawu i władzy, którą Bóg postanowił dla społecznego porządku, poszanowa- nie dla starszych, braterstwo dla równych, łagodność i wyrozumiałość dla niższych. Dalej uczono nas czytać i pisać po troszę, jezdzić na koniu i bić się w palcaty. Miałem nie więcej jak lat siedm, gdym przy karabeli, którą zachowałem do dziś dnia, dosiadał już konia i codzień musiałem, dla wprawy w robieniu bronią, bić się w kije krajką okręcone z Jasiem, synem podstarościego. Tak otarganego nieco chłopaka, w latach dziewięciu lub dziesięciu oddawano zwykle do szkół Jezuickich. Plagi były jednym z najdzielniejszych środków wychowania i uśmierzenia wybuchów krwi, nadto zrazu żywo płynącej. . W domu braliśmy częste i liczne chłosty, w szkołach też na nich nie zbywało. Ksiądz prefekt i professor usilnie byli o to proszeni przez ojca, ażeby dziecku nie pobłażali w niczem. Pan dyrektor, pod utratą świątecznego prezentu, miał sobie przykazanem, zeby najmniejszego przewinienia nie darował; zdarzało się więc szczęśliwiej ukwalifikowanym po dwa i trzy razy na dzień leżeć na stołku. Po skassowaniu Jezuitów, w większej części zastąpili ich przygotowani już do tego Pijarowie, a gdzieindziej KK. Bazyljanie. Ci objąwszy po nich władzę i obowiązki powołania, wzięli z niemi i metodę edukacyjną tradycyonalną. Nahaj niesiono za idącym do szkoły księdzem Pafrem, jako widomą oznakę siły, i wraz z teką rozkładano go na katederce, abyśmy zbawiennego monitora nigdy z oczów nie tracili. Z początku wyłącznie prawie ślęczeliśmy nad łaciną tak, że wysiedziawszy nad nią lat kilka umieliśmy całego Alwara, mowy Cicerona, Wirgilego i Horacyusza na pamięć — ale więcej nic a nic. Bazyljanie nie wdając się w rozumowane reformy, długo sposobem Jezuickim nauczali z Alwara; ledwie w r. 1781 Kommissya Edukacyjna zmusiła ich, wedle planu przez nią przepisanego urządzić nauki szkolne; a wieleż to przez ten przeciąg czasu odebraliśmy nahajów! Trzeba jednak przyznać, że je zastosowywano do wieku, klassy i siły penitenta, i w Infimie były cieniuteńkie i nie administrowano ich więcej dziesięciu; za każdą promocją grubiał monitor i zwiększała się liczba razów, tak, że gdy uczeń doszedł do Filozofii, kańczuk także dorósł z nim do normalnego swego wzrostu i tu już brano po pięćdziesiąt, a niekiedy i więcej. Języków żyjących obcych nieuczono w szkołach, a jeśli się znalazł szurgot jaki, który je prywatnie dawać się zobowiązywał, zmarnowane to były i czas i pieniądze, bo uczeń z rąk jego wyszedłszy, pewnie ani niemca, ani francuza nie zrozumiał i od nich też nie mógł być zrozumianym. W połowie XVIII w. wychowanie w Polsce, było jeszcze na bardzo nizkim stopniu, jednakże odpowiadało ono potrzebom czasu i kraju. Uczeń wyszedłszy ze szkół znał łacinę lepiej i mocniej niż język rodowity, umiał się gracko bić w palcaty, a nawet w pałasze; zresztą, przywykły był do ślepego posłuszeństwa, i to stanowiło niejaką posadę przyszłego rozwinienia człowieka. Natychmiast ze szkół wyszedłszy, potrzeba sobie było stan obierać, bo rodzice próżnować nie dawali; dwory panów już naówczas upadały i zmieniać poczęły charakter, umieszczano więc zwykle synów przy boku i pod okiem na gospodarstwie, oddawano do wojska, sposobiono zaraz do stanu duchownego, lub rozsyłano po kancelaryach rządowych i tak zwanych paleslrach, trybunałach, ziemstwach i grodach. Były to źródła z których czerpano praktykę pra- wa i nabierano światowego poloru; to tez przy każdej tego rodzaju juryzdykcyi, nawet powiatowej, znaleźć było można po sto i więcej młodzieży szlacheckiej, niekiedy synów najbogatszych obywateli. Nie mieliśmy czasu próżnować, dziś to się wcale dzieje inaczej. Wpadła mi niedawno w ręce książka w której mowa o Bałagułach (1): obraz to prawdziwy, ale zdaje mi się, że większa część odmalowanych w nim postaci należy do excepcyi. Młodzież dzisiejsza, biorąc ją w ogólności, dobrze wychowana, na talentach jej nie zbywa, nauki ma dosyć, wreszcie nikt jej nie zaprzeczy pięknego układu i grzeczności w obejściu, która jej zaszczyt przynosi. Obok niej, znaleźć się muszą burzliwszego charakteru wyjątki, którym zbytnia swoboda tyle smakuje, że dla niej nawet wszelką poświęcają przyzwoitość; ale z tych o całości sądzić nie można, choć wpływ na nią jednostek nie jest też bez znaczenia. Jedna kropla silnego jadu, w chwili całe zatruwa ciało, przyprawia je o zgniliznę i śmierć w o- ---------------------------------------- (1) Mieszaniny obyczajowe przez Bejłę. statku sprowadza; tak i w społeczności, którą uważać potrzeba za ciało jednolite, kilka wyjątków rozpostrzeć mogą zarazę, lub wywołać sąd niekorzystny o ogóle. Za takich uważam Bałagułów o których mowa. Nic oni nie szanują; jedni piszą paszkwile, drudzy je po karczmach rozwożą, żeby się do rąk interesowanych dostały; w tych obrzydłych pismach, które osobista wywołuje niechęć, nie umieją poszanować ani zasługi, ani wieku, ani płci, rzucają się na wszystkich i na wszystko, miotając potwarze i wymyślając wypadki, najmniejszego do prawdy niemające podobieństwa. Każdy z tych panów mających świat poprawić, marsową przybiera postać, udaje rycerza, choć w rzeczy tchórzem podszyty i nie naruszy prawa, bo za nic bić się nie będzie. Język ich także zasługuje na uwagę, naprzykład użyciem nieustannem honoru i bóstwa, które się w nim co chwila powtarzają: — Na honor! co za boski koń! na honor, jaki boski surdut! Jak bosko, na honor, nosi ta nejtyczanka i t. p. Młodzież lepiej wychowana, idąc za zwyczajem powszechnym i nie wyróżniając się od ogółu, przywdziewa strój jaki za modny uchodzi, ubiera się przyzwoicie, nie chce zwracać oczów na siebie. Bałaguli wąsy noszą polskie, bakenbardy, podobno zabytek, sankiulotów, bródkę długą hiszpańską, drugą dodatkową żydowską, na ćwierć łokcia wystającą z pod halsztucha, czapeczkę tatarską, kożuszek kamczadalski, szarawary albo całe skórzane, lub tak skórą okładane, że mało z pod niej widać sukna, furmańskie, kapciuch w pętlicy wiszący jako godło próżności i dymu, osobno kieszeń z ładunkiem cygarów i mundsztuków do nich, a drugą jeszcze na lulkę i krótki cybuszek, kończy wreszcie uzbrojenie, w ręku nahaj czerkieski. Bądźże mądry i poznaj po tych cechach do jakiej narodowości, do jakiego plemienia należy ta jednostka? Cóż dopiero gdy na wychudzonym Rossynancie, na tatarskiem siodełku, junak ów w dobranej kompanii pocznie latać po mieście zaglądając do karet w których damy siedzą aby im niegrzeczność powiedzieć, lub nieprzyzwoitym zawstydzić ruchem. Prawdę powiedziawszy i za moich młodych czasów trafiały się wybryki, były uchybienia, ale te nigdy płazem nie uchodziły i nie stawały się regułą postępowania; nie przybierano strojów dzikich i barbarzyńskich narodów, a jeśli kto komu krzywdę wyrządził, przeprosinami się z tego nie wykręcił, krwią trzeba było przypłacić, lub życiem wybryk zapieczętować. To prawo powszechne trzymało każdego w granicach przyzwoitości; dziś Bałagule co cię obraził, pokaż pałasz, odpowie: — w pałasze bić się nie umiem; zaproponuj pistolety, powiada ci, że sekundanta znaleźć nie może, lub że prawo pojedynków nie dozwala... Obrazić potrafi, a bić się nie umie! ma prawo obelżyć a nie ma prawa krzywdy po szlachecku krwią zapłacić; przeprosi z ochotą, a jutro w tąż rozpocznie. Są między niemi i gracze zawołani, którzy ci siądą na żądanie do gry największej, osobliwie w diabełka, bo pewni są plije, mając do tego palce wprawne, a jeśli ich pilnemi strzeżesz oczyma i kuglarstwo się nie powiedzie, a przegrać przyjdzie, z miedzianem czołem wstaną od gry wołając: — Będziesz pan miał u mnie! Dług to który się chyba na Józefatowej spełni dolinie; wygrany — zabierze pieniądze, przegrany — każe czekać do dnia sądnego. Co za doskonały, jak uczciwy i tani utrzymania się sposób! Ale daremnie byśmy o tem pisali: są to Treny Jere- mijaszowe, których Jeruzalem słuchać i zrozumieć nie zechce. Obok pisma o bałagułach, trafiło mi się drugie w tymże przedmiocie, w którem krytyk wywodzi ich od przeszłowiecznej w polsce Tężyzny (1). Na tę genealogiją zgodzić się nic mogę. Znałem ja dobrze ową przeszłowieczną Tężyznę, należałem do niej sam i gorąco starałem się ją naśladować, a dziś z boleścią patrzę na bałagułów. Tężyzna wylęgła się między młodzieżą owego czasu najznakomitszą rodem, wychowaniem i możnością, a to z następującej okoliczności. Dwóch młodych ludzi w Warszawie wyzwali się na rękę i wyjechali do Jeziornej; u jednego z nich na sekundzie był podpułkownik Cichocki, znakomitej rodziny potomek, protegowany przez króla i lubiony od całej familii, a w szczególnych laskach u księcia Józefa Poniatowskiego. Powróciwszy z Jeziornej, gdy począł z tego pojedynku zdawać sprawę u księcia Józefa Cichocki, opowiadając jak oba przeciwnicy gracko stawali i bili się tęgo, jak się nawzajem poobcinali, począł się unosić ---------------------------------------- (1) Artykuł Mich. Grabowskiego. nad jednym z pojedynkujących, a nie mogąc dobrać wyrazu na oznaczenie jego zręczności, odwagi i krwi zimnej, zawołał w końcu — to prawdziwa Tężyzna. Wyraz ten, na prędce jakoś stworzony, tak się podobał księciu i jego przybocznym, że mu odtąd honorowe miejsce dano w codziennej terminologii, i pochwyciwszy zaraz w obieg puszczono. Odtąd waleczny oficer był tężyzną, mężny żołnierz tężyzna, grzeczny i miły chłopak tężyzna, nawet piękna kobieta posiadająca wszystkie pociągające uroki młodości i wdzięku, a w ostatku i dzielny koń zwali się jednostajnie, tężyzną. Nareście cały niemal naród stał się tężyzną, bo zapatrzywszy się na wzór owych młodych ludzi, jakiemi byli podówczas książe Józef Poniatowski, ks. Eustachy Sanguszko, ks. Kazimierz Sapieha generał artylleryi i marszałek sejmowy litewski, Michał Wielohorski generał, Kazimierz i Adam Rzewuscy, pierwszy pisarz koronny, drugi kasztelan witebski, Janusz generał-inspektor i Józef szef pólku swego imienia Ilińscy, Adam Walewski brygadier, Działyński, Czapski, Niesiołowski, wszyscy trzej szefowie pułków swoich imion, Jan Potocki i inni — chętnie ich naśladował. Tacy to byli naczelnicy, taka naówczas tężyzna, ale tężyzna grzeczna, miła, wesoła i uczciwa, ozdoby największych salonów, chciwie pożądane we wszystkich najświetniejszych towarzystwach. Byli to ludzie wysokich rang wojskowych, senatorowie, urzędnicy koronni, posłowie, kwiat polskiej młodzieży. Od nich reszta brała wzór grzeczności i popularności, jaką się oni odznaczali. Naśladowano ich ruchy, postawę, ubranie, mowę, wady nawet może, ale to była epoka świetna jeszcze, i pod szatą płochości grały w niej uczucia wyższe, tętniał puls życia i zdrowia. Strój ówczesnego młodzieńca cale był inny i charakterystyczny. Na bandolecie z napisem: król. z narodem, naród z królem — zawieszony pałasz zuchowato pobrzękiwał, ostrogi lub srebrne u czerwonych butów podkówki dobrze mu wtórowały, czapeczka lub kołpaczek na bakier zawieszony na prawem uchu z kordonem trójkolorowym i czaplą, strusią lub szklarnią kitą, pięknie odbijały przy kontuszu i czamarze. Tężyzna była w narodzie, a naród się niejako przedstawiał w tę- żyznie; w sprawach honorowych, gdy szło o obronę czyją, nie składano żadnych sądów, nie sprowadzano super-arbitrów, bo każdy stróżem będąc czci swojej, patronem i sędzią honoru swego, nie poddałby go pod żadną w świecie decyzyą. Przywiodę tu na przykład jedno tylko zdarzenie, między ks. Eustachym Sanguszką a Kazimierzem Rzewuskim. Oba ci naówczas jeszcze młodzi ludzie, byli z sobą w wielkiej zażyłości, gdy pewnego razu na licznem zebraniu, Rzewuskiemu niechcącemu stracić dobrego konceptu, wyrwało się cóś ostrogo na księcia wojewodę wołyńskiego. W tejże chwili zbliżył się doń książe Eustachy z lakonicznem zagadnieniem. — Albo się bić, albo przeprosić. Rzewuski równie krótko odpowiedział: — Bić się. Było to już o dobrym zmroku, ale nie odkładano do jutra. Natychmiast oba przybrali sobie po jednym sekundancie, po pałasze posyłać niebyło potrzeby, bo każdy wówczas oręż nieodstępnie przy boku nosił, ludziom kazano wziąć pochodnie, ruszyli zaraz za Wolskie rogatki; tu się wykrzesali; książe panu Rzewuskiemu krwi upu- ścił i rozjechali się z wzajemnym dla siebie szacunkiem. Nazajutrz rano, jak tylko przyzwoiozwoliła, Rzewuski pojechał do księcia wojewody wołyńskiego i oddawszy uszanowanie poważnemu senatorowi, wyznał mu sam uchybienie swoje. Książe go serdecznie wyściskał i rzekł wkońcu: — Proszę Waćpana jutro na obiadek. Na tym obiedzie była większa część ówczesnego najznakomitszego towarzystwa warszawskiego; popili się uczciwie, dawna harmonia skleiła się na nowo, a wszyscy podziwiali zacnych przeciwników. W kilka dni później po tem zdarzeniu przybywszy do stolicy, trafiłem na powszechne o tem gawędy. Otoż jaka to była naówczas tężyzna, za którą w ślad idąc kraj cały tężyzną się być starał. Takim to ludziom winna ona powstanie swoje; charakteryzowała naród, boć i junakerya ta i męztwo lekce sobie ważące niebezpieczeństwa, stanowiły rys narodowy przez dziewięćset lat naszego bytu. Dzisiejsza Bałagulija, płód to nieprawego łoża, nie przyznaje jej nawet za plemię z morganatycznego związku z tężyzną pochodzące: wylęgła się i wyhodowała między ta- kiemi co nigdy nikomu za wzór służyć nie mogą, a sami się na wzór Tatarów, Kałmuków i żydów kształcą, zwracając dobrowolnie do barbarzyństwa i dzikości. Gdyby jaki przedsiębierca, z tych co to dla grosza menażeryc w klatkach rozwożą, małpy białe niedzwiedzie, lamparty i tygrysy — złapał dzisiejszego bałagułę w tatarskiej czapeczce z starego barana, z wiszącemi kołtunami osłaniającemi pół twarzy, z brodą żydowską, w kożuszku kamczadalskim, w szarawarach skórkowych, ze wszystkiemi insygniami i godłami dziczyzny, i gdyby go przywiózł był w klatce do Warszawy w czasie sejmu 1788 roku, mógłby go był za biletami pokazywać, a ręczę, że pięknegoby się grosza dorobił, choć delikatne nerwy kobiet mocno-by były tym widokiem wstrząśnione. Zapominam po staremu, że to być nie mogło, bo tego rodzaju istot przed laty pięćdziesięciu na świecie nie było, a syn coby się przeistoczył na cóś podobnego, niechybnieby od ojca dostał sto nahajów bez kobierca. Tężyzna nasza inne miała pochodzenie i charakter, wszelkiego też z dzisiejszą pokrewieństwa, choćby najdalszego, zapieram i przeczę; — a ktoby go chciał dowodzić, wyzywam na wszelką broń i bój, jaki się podoba (1). ----------- (1) Autor pisał to widocznie w epoce wyjścia Mieszanin, kiedy Bałagulija panowała na Wołyniu: dziś już i śladu po niej nie pozostało. Za ostro wszakże osądzony tu może ten dziwny fenomen, który miał przyczynę bytu, myśl pierwotną, rozwój, schyłek i upadek. Samo przyjęcie się acz chwilowe bałagulszczyzny przez młodzież i rozpowszechnienie jej dowodzi, że nie mogła być bezmyślnym szałem, jakby ją powierzchownie osądzie można. Może być, że sami promotorowie tego bractwa nie zdawali sobie zupełnej sprawy z tego co czynili, ale przez nich wyraził się wstręt do zniewieściałości, zgnuśnienia i rozpieszczenia. To było niby myślą główną i celem bałagułów, których nazwisko oznacza z żydowska furmanów; — furmanowali też oni, jeździli, żyli hulaszczo ale po prostu, odziewali się licho i popadli w przesadę z drugiej strony. Wkrótce z młodzieży, co frak i białe rękawiczki zrzuciła, czując, że one więżą i krępują, bałaguli stali się tylko hulakami i zabywszy głównego celu swojego, puścili się na dokazywanie, wybryki niedarowane, powiedzmy prawdę, rozpustę. Wszystko się naówczas rozprzęgło obudzając wstręt, obawę i zniechęcenie. Ale w początku, powtarzamy, jesteśmy pewni, że myślą pierwotną niebyła prosta hulanka i używanie drogiej młodości na bezmyślną rozrywkę — zaprotestowali bałaguli po swojemu przeciwko paniczykowstwu, które jest i nieprzestaje być dotąd plagą części młodzieży naszej — przeciwko zniewieścieniu i dobrowolnemu upadkowi. To co autor mówi o bałagułach, stosuje się raczej do wyjątków niż do ówczesnego ogółu, a takich wyjątków zawsze i wszędzie pełno, nie malują one epoki, ani odcechowują spółeczeństwa. (P. R.) III. INICJOWANY. Otóż kiedy o tem mowa, żebym dowiódł, że nie jestem stronny, i nie kryję, jak się i za naszych czasów różnie trafiało, przypomnę dwa zdarzenia, które tu przyjdą w porę, bo do wybryków należą. Zjawił się za moich czasów w Warszawie przybyły z prowincyi młody człowiek, którego ojciec świeżo był wszedł w obywatelstwo za przywilejem Stanisława Augusta. Tatko zapaśny, szczodrze na wyjezdnem syna w grosiwo opatrzył, miał się więc z czem i o czem przystojnie w stolicy pokazać; znalazły się sposoby wszrubowania w lepsze towarzystwo, a lubo w nim przebijała się surowizna, ślad zrazu zaniedbanego wychowania, nadrabiał jegomość prezencją i rdzę pokrywał tem, co tu i ówdzie połapawszy, przyswoił sobie ze zwyczajów światowych. Rówieśnicy przybyłego, ludzie wyższego urodzenia, do których przystał, niechętnie znosili poufałość jego i śmiałość z jaką się do nich posuwał, ale co było począć z natrętem. Do poniżenia go trafiła się zręczność, którą sam ów jegomość nastręczył. Massonerya szeroko się wówczas rozgałęziała, stowarzyszenie to było w modzie, zachciało się i jemu zostać massonem, zwierzył się tej żądzy gorącej Kazimierzowi Rzewuskiemu, prosząc by mu w tem chciał dopomódz. Rzewuski, który już cóś na prędce obmyślił, z początku zaczął przedstawiać wielkie trudności, zastraszał koniecznością wyrzeczenia się religii, ceremoniami bluznierczemi, poprzysiężeniem nienawiści duchowieństwu i t. p. i t. p. Zawsze jednak gorąco pragnący przypuszczenia kawaler, nie tylko się na to zgodził, ale na piśmie dał na siebie cyrograf, że się wyrzeka wszelkiej wiary i t. d. i tę kartę w ręce Rzewu- skiego złożył. Rzewuski jeszcze raz mu przedstawił przez jak wielkie i straszne próby przejść było potrzeba; niezastraszony wszakże niczem inicyant, oświadczył, że na wszystko gotów, poddaje się próbom i znieść je obowiązuje. Naznaczono tedy dzień Inicyacyi: pokój na ten cel osłoniono czarnem suknem, ozdobiono godłami masońskiemi, i wprowadzono młodzieńca. Kazano mu naprzód odczytać samemu wyrzeczenie się, zobowiązano przysięgą do największej tajemnicy i przystąpiono do próby. Drzwi się znienacka otwarły, weszli sześciu silnych chłopów, a dwóch z nahajami exekutorów, rozciągnięto jegomości na całunie i wyliczono mu sto basów za wyrzeczenie się Boga i wiary. Na tem skończyła się ceremonia inicyacyi, po której wybiegł kawaler z łaźni jak oparzony. Tajemnica tej przygody utrzymać się nie mogła, puszczono w obieg awanturę i nim wyszła doba, wszyscy znajomi z kolei winszowali mu inicyacyi; nieborak zapóźno poznał się na krwawym żarcie jaki sobie z niego zrobiono, opuścił śpiesznie Warszawę i nigdy w niej więcej nie postał. Rzewuski wypłacając się za tak surowe skarcenie płochości, a wiedząc, że mu się tytułu szambelana tak gorąco chciało, jak przypuszczenia do masoneryi, wyrobił później przywilej u króla, i na wieś odesłał. Inicyowany pocieszyć się nim musiał zapewne. IV POSŁUSZNICA. Oto jedna jeszcze przygoda z moich czasów, którą sobie przypominam; może ona dać miarę, żeśmy i my nie byli święci, aleśmy się starali zgładzić winę, kiedy się ją popełnić zdarzyło. Młody magnat po przebytej w stolicy zimie, wczesną wiosną udał się na Ukrainę do oddziału wojska którym dowodził. W blizkości miasteczka, w którem była jego główna kwatera, stał klasztor dziewiczy obwiedziony jak forteca wysokim ostrokołem, oznaczającym granicę gdzie się świat kończył, a ustroń pobożna zaczynała. Wracając raz z przeglądu swojego wojska, przez szczeliny częstokołu, miody dowódzca najrzał posłusznicę (nowicyuszkę) zadziwiającej piękności, z rydelkiem w ręku pracującą w ogródku przy swojej trapezie. Wielki znawca i miłośnik kobiecej piękności, uderzony został tem niespodzianem zjawiskiem, ale i dziewcze ujrzawszy dorodnego młodzieńca na dzielnym koniu, wpatrującego się w nią z zachwytem, upuściwszy z rąk rydel stanęło zapłonione i zdziwione. Książe przemówił cóś do niej, ale zmięszana nic mu odpowiedzieć nie mogła; a rumieniec i zawstydzenie mocniej jeszcze ujęły dowódzcę. Nazajutrz bardzo jakoś rano książe wyjechał na manewra, posłusznica też od zarania pracując oglądała się na ścieżkę, którą przybycia się jego spodziewała. Wczoraj przejeżdżał ze sztabem, adjutantami i w licznej komitywie, teraz ukazał się sam jeden na dzielnym arabie, który leciał jakby niósł szeregowego z kresy do kresy, pilną niosącego expedycyą, ale przybiegłszy do miejsca jak wryty się zatrzymał, zdawało się, że myśl pańską odgadł. Rozumne bo to było i prześliczne stworzenie ten koń książęcy, czarny i lśniący jak axamit z rozdartemi płomienistemi nozdrzami i zaognionem błyszczącem okiem. Pod jego delikatną szerścią policzyć mogłeś wszystkie żyłki, któremi szlachetna krew synów pustyni w nim płynęła. Cicho było i pusto do koła, komendant miał czas przypatrzeć się doskonale posłusznicy i zachwycić doskonałą jej pięknością. Natura rzadko tworzy arcydzieła, ale gdy się do tego weźmie, żaden jej sztukmistrz nie przesadzi — nowicyuszka rysy twarzy miała prześliczne, płeć alabastrową ożywioną rumieńcem czystego karminu, kibić giętką i wciętą, rączki i nóżki drobniuchne, a w dodatku głos i wejrzenie, które za serce chwytały. Z tych przymiotów wnieść łatwo, że się komendant zapalił, że pokochał czy zapragnął, że mu przeszkody choć wielkie niczem się wydały. Piękność ta była córką duchownego z miasteczka, który ją do stanu zakonnego przeznaczał; klasztor był zamczysty, drzwi troje i cztery kłódki dzieliły go od świata i nie otwierały się tylko cztery razy do roku w czasie uroczystych prażników. Co tu było począć? jak myślicie ? Nie wiem ile razy i jak się tam kochankowie widywali i co z sobą mówili, aliści pomimo wysokiej zagrody, przez którą dobrze się na koniu śpiąwszy ledwie do środka zajrzeć było można — rozeszła się głucha wieść po miasteczku, że jedną z posłusznie, które mieszkały każda z osobna przy swoich trapezach, gwałtem z klasztoru porwano. Jakim się to wszakże sposobem zrobiło, dójść było nie podobna, bo śladu przemocy nie zostało, a pytane sąsiadki ani krzyku, ani żywego nawet głosu w tej porze, w której się to stało, nie słyszały. Musiano ojca i rodzinę zagodzić, bo w kilka dni potem, w prześlicznie i po pańsku ubranej, parą anglizowanemi końmi i karyolką księcia jadącej piękności, niektórzy poznawali porwaną posłusznicę. I tak się to utarło. Komendant do bardzo późnej jesieni manewrował w miasteczku, nakoniec musiał jechać do Warszawy; wybrany był bowiem na sejm konstytucyjny i miał publiczne obowiązki do spełnienia. Towarzyszka jego, nic nie straciwszy na piękności, trochę się jednak w tym przeciągu czasu, odmieniła i jakoś na zdrowiu zapadać poczęła. Książę przed odjazdem jeszcze wydał ją za mąż, z posagiem jakiego się nigdy spodziewać nawet nie mogła. W lat cztery potem, książe wziął pierworodnego jej syna na opiekę, umieścił go w Teresianum w Wiedniu, zabezpieczył mu los niepodległy i dziecię to doszło w wojsku do wysokiej godności. Dano mu nazwisko niemieckie jakiejś wygasłej rodziny. Takie to były sprawy Tężyzny za naszych czasów; nie pochwała się magnatowi jego postępku, ale w następstwach przynajmniej było sumienie i usilna chęć poprawienia złego kroku. W monasterze nie rychło później znaleziono dwie palissady podpiłowane i osadzone tylko na żelaznych iglicach, z których łatwo mogły być zdjęte i napowrót wstawione, a że nie było szkody żadnej, domyślano się, że któś inny nie prosty złodziej, użył fortelu tego, żeby się wcisnąć do środka. Żyje dotąd ten pan (1); krucze kędziory włosów jego czas pobielił i styczniowym śniegiem --------------- (1) Żył gdy to pisał P. Ochocki, dziś od lat kilku w Bogu spoczywa. (P. R. W.) obsypał, spadają one na pogodne jego czoło oblicze, które się poryło fałdami, ale zmarszczki nie starły z niego pogodnego wyrazu czystego sumienia i spokoju duszy. Ani jego ręka, ani dłonie tych co mu życie dali, nie skalały się nigdy żadnem świętokradzkiem przekupstwem. Sąd Fryderyka Wielkiego nie dotyka ich. V. ŻYCIE NA WSI POD KONIEC XVIII WIEKU. Województwo Kijowskie bardzo podówczas rozległe, składało się ze trzech powiatów: Kijowskiego, Owruckiego i Żytomirskiego, sięgało ono od Słuczy po Dnieper, od Czarnego Szlaku podolskiego do Litewskiej granicy nad Prypeć. Powiaty Żytomirski i Owrucki zasiedlone były możniejszemi i uboższemi familjami w wielkiej liczbie, sąsiedztwa gęste były wszędzie. Powiat Kijowski, zacząwszy od Berdyczowa aż po Dnieper, zajmowały całkiem prawie królewszczyzny i obszerne dobra magnatów; ledwie kilku obywateli mieli tam odwieczne swoje dziedzictwa, jako to: Proskurowie, Zalescy, Bierzyńscy, Hołowińscy i kil- ka jeszcze rodzin, których sobie na razie przypomnieć nie mogę. Część ta kraju zwała się Ukrainą. W pierwszych dwóch powiatach choć szlacheckie dwory stały dosyć gęsto przy sobie, mało się nawzajem odwiedzano. Właściciele na jednej lub dwóch wioskach osiedli, zajęci byli gospodarstwem, w pocie czoła i pracy uczciwej szukając dochodu z posiadłości. W dnie powszednie mało się kto ruszał, chyba za interesem; ale w święto zawsze się prawie gościa spodziewać było potrzeba. Przeto jegomość choć zwykle w domu w samym tylko żupanie chadzał, zimą sukiennym a latem białym dymowym, miał na podoręczu położony kontusz, który się na pas i żupan wdziewał, co się zwało na opaszki, a jejmość także kontusik drojetowy futerkiem jakim okładany, spadek po babce, lub dar pani, u której była na respekcie, a do niego soboli z kitką kołpaczek. Leżało to pod ręką. aby w skok gotowi być mogli oboje państwo, gdy chłopiec od rana czatujący na drabinie u komina, zakrzyknął:— Goście jadą! Naówczas usłyszawszy klaśnięcie z batoga, wszystko co żyło ruszało się w domu, hajduk szybko naciągał czekczery i lejbik, żeby się z posługą u butelek nie opóźnić. Jegomość brał co najprędzej kontusz, a jejmość kołpaczek i strój niedzielny. Tymczasem powolnie posuwał się powóz ku dworowi, czy to żeby tłustych nic mordować koni, czy też żeby dać państwu czas do przygotowania się na przyjęcie, a stangret nie żałował ręki i nieustannie z bicza walił a walił. Zajeżdżała tedy kolasa lub gdańska kareta przed ganek, a gdy państwo z dziećmi byli, towarzyszył jej czasem syn pierworodny na kucyku. Gospodarstwo wychodzili naprzeciw, jegomość wprowadzał uroczyście i ceremonialnie opasłego sąsiada wystrojonego wspaniale i przy pałaszu, jejmość, małżonkę jego — tak wchodzili do bawialnego pokoju. Nie obeszło się to bez komplementów, bez ceregielów u drzwi, na progu i przy zajęciu miejsca, gdy zasiadali. Następnie gospodarz powstawszy prosił o odpasanie pałasza, przyczem nie pominiono znowu długich grzeczności i wrzekomego oporu, ale w ostatku usilnem naleganiem pokonany gość, odej- mował broń i w komitywie gospodarza składał ją w głównym kątku pokoju. Tuż i hajduk wchodził niosąc na tacy parę butelek i jeden, mniej więcej, pól kwartowy kielich, ten gdy wzajemnie całując się spełniono, butelki były wprędce suche i na skinienie pańskie, hajduk, który je wyniósł, powracał z czterma, a do nich z kielichem większego rozmiaru. Czasem się gość wymawiał, ale w tem była sztuka gospodarza uprzejmego, aby tak przekonywające wynajdywać zdrowia, a do nich sentencye i teksta łacińskie, żeby gość od wychylenia wiwatu wyłamać się żadną miarą nie mógł. Jeśli to było czasu wakacyi lub świąt, przywoływano synów, którzy w kontusikach i przy pałaszach stanowili się na rozkaz pana ojca. Powitanie łaskawego sąsiada stosowało się do godności jego — stolnikowi, cześnikowi lub t. p. ręce tylko ucałować było potrzeba, kasztelanowi, a broń Boże wojewodzie, plackiem do nóg. Uczono nas zawczasu pokory i poszanowania dla wieku i zasługi. Jeżeli sąsiad był z żoną i córkami, jejmość przyjmowała kobiety w drugim pokoju czyli alkierzu jak go podówczas nazywano. Tam dla nich podawano kawę, gdyż herbaty nie używano jeszcze, tylko na lekarstwo i to z szafranem , a gdy damy po cichu sobie gwarzyły, w pierwszej izbie pili i spijali się rozczuleni sąsiedzi. Kiedy się tak trzech lub czterech dobrych szczerych i poufałych dobrało przyjaciół, pod wesoły humor i fantazyę, pewnie w beczce sam tylko lagier pozostał; a nazajutrz jegomość musiał ruszać do miasta i pro zapas kupić drugą, aby go kto nie schwytał na nieprzygotowanego. Podchmieleni, już na wyjezdnem, strzemiennego jeszcze na stopniach karety lub kolaski wychylić musieli; gościnność nie ustawała często aż za bramą.. Słyszałem tę anegdotę i mam ją za prawdziwą; August III gościł raz u magnata P. M. w B.... gospodarz przyjmował sercem otwartem i piwnicą, lało się wino przez trzy dni bez ustanku, nareszcie nadeszła chwila odjazdu. Najjaśniejszy pan siadał już do karety, gdy go M... zaatakował jeszcze jednym kielichem. — Królu, zawołał rozczulony do łez — mam jeszcze dwie butelki wina , którychbym nikomu nie dał, ale dla waszej królewskiej mości je dobędę.... Król rozgniewany, że mu je tak późno ofiarowano, odparł z passyą. — Schowaj-że je sobie waćpan dla kogo lepszego ... Anegdotkę tę bardzo powtarzano; wszakże póżniej słyszałem ją i o Stanisławie Auguście jadącym do Petersburga, i o jednym z królów francuzkich, może być przerobiona. Po wyjeździe gości, jeśli jegomość dobrodziej był w stanie zrobić examen z synów przytomnych — Quid fuit dictum? wypytywał ich zaraz — o jakich mówiono materyach z panem sąsiadem? jakich tam pryncypalnie użyto frazesów ? jakich sentencyj łacińskich i t. p. Jeżeli synowie czego zapomnieli, nie minęły ich pewnie rózgi lub dyscypliny; to też przez cały przeciąg bytności gościa, słuchali pilnie i z największą uwagą stojąc zdaleka, bo ani usiąść ani się nawet oprzeć nie było wolno.... To wychowanie surowe nie tylko u nas, ale wszędzie naówczas było jeszcze w duchu epoki; najlepszym dowodem młodość Fryderyka Wielkiego z którym ojciec, nawet po ożenieniu jego, z największą się ostrością obchodził. Toż było i w Polsce; — z pokoju, bez dozwolenia ojca lub matki nie wolno było wynijść pod żadnym pozorem; w razie otrzymanego zezwolenia wyznaczony był trakt, z którego zboczyć nie godziło się ani na krok i meta , po za którą występkiem się było posunąć. Z ludźmi służącemi, jak z jednej strony zabraniano wszelkiej poufałości i dyskursów, tak znowu z drugiej, dziecię im rozkazywać nie miało prawa , a o wszystko prosić musiało grzecznie. Za mojego dzieciństwa, obywatele nawet na jednej wiosce trzymali oprócz hajduka i pajuka, jednego, dwóch do trzech, wedle możności, dworskich szlacheckiego stanu. Było to małpowanie wielkich panów, którzy gromady ich żywili.— Dworski taki przed kolaską lub karetą do kościoła lub na wizytę jechał konno, przy szabli i ładownicy, za nim masztalerz lub kozak. Wszyscy wówczas obywatele trzymali tylko łudzi wolnych, aż do stajennych, hańbą byłoby posługiwać się poddanym w liberyi; wyjątkiem tylko byli kozacy, w możniejszych domach muzyka, nadworny żołnierz nawet składał się ze szlachty lub łudzi stanu wolnego. Wracając się do obejścia dzieci ze sługami, jeśli się trafiło, co i mnie zdarzyło się, połajać kogo lub wyrządzić mu jakiego psikusa, a zaszła o to skarga do wyższej instancyi, potrzeba było nie tylko przeprosić , ale i rózgi odebrać, w czem żadne instancye, łzy ani prośby nie pomogły. Nawzajem też słudzy, bez wyjątku, przy pańskiem dziecku ani usiąść, ani w czapce na głowie stać nie mogli; ten zwyczaj poszanowania dla dzieci oddalał od nich, nie dopuszczał zbytniej poufałości, w nas zaś wkorzeniało się poszanowanie szlacheckiego stanu i zbytnie może wyobrażenie o dostojności własnego pochodzenia.. Nie tylko w dziecinnym wieku, ale dorośli synowie i zięciowie przy starszych i rodzicach usiąść nie śmieli aż im dozwolono. Widziałem raz w Żytomierzu Jana Pauszę, ze stolnika kijowskiego, później podkomorzego owruckiego, idącego ze czterma dorosłemi synami do kościoła pojezuickiego na mszę studencką, otoczonego liczną assystencją przyjaciół i służby. Synowie jego Michał sędzia ziemski owrucki, O. S. S. K. drugi Tadeusz szambelan, trzeci Jakub porucznik w wojsku , czwarty Józef jeszcze w szkołach, szli za. ojcem z pokorą; Michał niósł za nim pałasz, który podkomorzy dopiero przed kruchtą przypasał. W kościele ojciec zabrał miejsce w ławce, a sy- nowie przy niej postawali wszyscy rzędem, za nimi dopiero służba. Takie były prerogatywy wszystkich ojców i obowiązki dzieci. Życie obywateli na wsi było tak jednostajne, monotonne, że dzień do dnia podobien był jak dwie krople wody. — Za mojego już dzieciństwa poobiednia kawa stała się zwyczajną, chociażby gości nie było. Jegomość jak skoro na brzask, obchodził gumna, obory, stajnie, kuchnie i wszystko co do jego departamentu gospodarskiego należało. Za nim często dawały się słyszeć krzyki, skutek bolesnych razów, któremi winnych obdzielał nie odkładając; nie przeszkadzało to do odmawiania koronki lub różańca, którego z rąk nic wypuszczał. Jejmość zimą, dobrze przededniem budziła swoje dziewki i fraucymer do wrzecion i kołowrótków, ala i tu się rzadko bez huku i hałasu obchodziło. Wielka księga, w jaszczur oprawna i na klamry zapinana, nie odstępowała jejmości, z niej codzień Odbywało się nabożeństwo, potem dosyć rano jeszcze następowała kawa. Czasem się i dziewczy- nie, która ją przynosiła, placek jaki oberwał, jeśli podana była nie tak jak potrzeba. Po mszy świętej przed obiadem, który o samej dwunastej podawano, oboje państwo z księdzem kapelanem, szli na chwilę do apteczki. Za powrotem ich przyjemna woń kminku rozchodziła się po pokoju i każdy, piernik lub tłuczeniec miał w ręku. Obiadek bywał skromny, na cynie; dum szlachecki rzadko miał więcej nad jaki tuzin łyżek i sztućców srebrnych, i to chowano w kolbuszowskiem biórku pod kluczem jegomościnym od gościa. Dla pana i pani były sztućce osobne, uprzywilejowane, reszta stołowników, domowych, nawet ks. kapelan jedli łyżkami blaszanemi. Barszcz z rurą i kiełbasą, lub groch ze schabem, dobry rosół z kury, sztukamięs , kapłon, to były najpospolitsze potrawy. Wieńczyła obiad duża flasza miodu dla konkokcyi, do której i ksiądz kapelan był przypuszczony. W wieku przeszłym, prawie każdy dóm obywatelski miał kapelana; klasztorom nic zbywało na zakonnikach różnej reguły, pospolicie funkcyę tę spełniających. W Zasławiu naprzykład bywało po dwóchset Bernardynów, w Berdyczowie po stu z okładem Karmelitów. W Warszawie i Lublinie na procesyach pogrzebowych widywałem po ośmiuset razem zakonników, a na Boże Ciało przy biskupie celebrującym, po półtora tysiąca. Tak u nas szlachty; lecz były w województwie Kijowskiem familje możne, które na większą daleko skalę utrzymywały domy, jako to: książe Marcin Lubomirski w Lubarze, Stępkowski kasztelan kijowski w Łabuniu; Iliński, starosta żytomirski w Romanowie, brat jego Nepomucen, starosta cudynowski w Skarżyńcach; Giżycki, chorąży Kijowski, w Krasnopolu; Woronicz, kasztelan bełzki, w Trojanowie; Onufry Bierzyński, kasztelan żytomirski, w Filipach; Józef Bierzyński, podkomorzy żytomirski, w Andruszówce; Stanisław Pruszyński, wprzód sędzia ziemski żytomierski, potem kasztelan w Łowkowie; Karnicki ksztelan zawichostski, w Karpowcach; Jakubowski, podkomorzy w Starosilcach; Pausza, podkomorzy, w Owruckiem ; książe Adam Poniński, w Cudnowie. Po roku 1780, Hańscy otworzyli dóm w Pulinach, Bukarowie w Januszpolu. W tych domach reprezentacya była większa, życie pańskie; miały one dworskie muzyki, ułanów nadwornych, służbę liczną. Mieściło się to jednak po większej części w dużych tylko drewnianych domostwach, nie przystrojonych wytwornie i w meble nie obfitujących. Kilka krzeseł gdańskich skórą wyzłacaną obitych, dwa lub trzy orzechem fornirowane kolbuszowskie biórka, zydelki suknem zielonem lub płócienkiem w kratki obite, parę arkuszowych źwierciadełek w ramach orzechowych, całe przystrojenie pokojów składały. Na stół występowały srebra, jedzenie obfite, a obfitsze jeszcze wino; otaczał go tłum pajuków, hajduków i pokojowców, Pierwszy dóm murowany, dwupiętrowy, pałacem już nazwany, po powrocie swym z zagranicy, wzniósł Kajetan Giżycki w Krasnopolu ( umarł chorążym kijowskim , tamże z dnia 1 na 2 września 1785 r. ) . Plan tej budowy przywiózł był z sobą z Francyi. Pierwszy tu raz u nas ujrzano posadzki, ale mebli, jakie dziś w lada dworku i wiosce się znajdą, nie było tam jeszcze. Wkrótce potem, Jan Kajetan Iliński, starosta żytomirski ( fundował juryzdykcyą w grodzie Żytomierskim d. 18 kwiet. 1765 r. ) , zbudował pałac w Romanowie, w którym zrazu także nie było mebli wytwornych. Winnych domach, w Karpowcach, w Trojanowie, Łowkowie , Pulinach, były tylko obszerne drewniane dwory, które dotąd czas oszczędził; w Januszpolu później stanął drewniany dóm wielki z posadzkami, pięknie umeblowany; stoi on dotąd, chociaż ma już lat przeszło sześćdziesiąt kilka. Taki był tryb życia za czasów mojego dzieciństwa w województwie Kijowskiem. Stępkowski, wojewoda kijowski, wymurował w Łabuniu pałac, smakownie i bardzo kosztownie go umeblowawszy: poczęli zaraz naśladować możniejsi, a w niedługim przeciągu czasu i mniej majętni postawiali sobie "porządniejsze domy i umeblowali je przesadzając się na zbytki. Na Ukrainie, w Tulezynie, już po r. 1780 wzniesiono pałac pierwszy w tym kraju: znałem jeszcze ludzi co pamiętali zamczysko ostawione kamiennemi babami po rogach, warowne, ale puste, które ów pałac poprzedziło. Szczęsny Potocki po odpadnieniu Galicyi od Polski, z Krystynopola przeniósł się na rezydencyą do Tulczyna, tu założył pałac i trzymał dwór niby monarchiczny, z etykietą prawie królewską. Został po- tem wojewodą ruskim, i kupił od Stępkowskiego generalstwo artyleryi ( 1 ) . Poźniej panowie tracić zaczęli, szlachta kupowała, z kluczów porozdzielanych na kluczyki i wioski, potworzyły się szlacheckie majętności, każdy się osiedlał, upiększał w koło siebie, zabudowywał i dziś ta prowincya Ukraińska , jest jedną z najpiękniejszych pod tym względem, jak była zawsze jedną z najobfitszych i najbogatszych. ----------------- 1) Za szarże płacono zwykle trzyletni żołd do niej przywiązany; posiadający ją występował z wojska, a nabywca na mocy rezygnacyi obejmował. VI. PIENIACTWO I T.D. Dużoby o tym przedmiocie napisać można; pod koniec bowiem zeszłego wieku tak w nałóg weszło pieniactwo, że w sądach grodzkich i w ziemstwie, po dwieście do trzechset wpisów z kadencyi na kadencyą zalegały. Sadzę, że lania bardzo procedura , bo papier stęplowy i to tylko na pierwszy arkusz, srebrny grosz kosztował, przytem wielka liczba palestry obsiadującej juryzdykcye, i nastręczającej się każdemu , wreście punkt honoru aby przeciwnika zwyciężyć i na swojem postawić główną były przyczyną tak wielu processów. Widziałem nieraz sprawy dwudziestu złotych nie warte, a zawzięcie promowowane, na których umorzenie, ani pośrednictwo przyjaciół, ani instancye dostojnych osób wpłynąć nie mogły. Z nich rodziły się osobiste zajścia i nieprzyjaźni długotrwałe. Przeciwnicy spotkali się z nienacka w trzecim domu gdzieś na kompanii, jeden drugiemu Waść powiedział, za tem i cóś gorszego z ust wyleciało ; wtedy już nie było sposobu pojednania, kordy decydowały i krwi sobie musiano upuścić. Jeżeli się dobrali dwaj rębacze równej siły, co sobie przez jakie minut dziesięć nic zrobić nie mogli, przypadali sekundanci i przyznając obu doskonałość i extra-kunszt, godzili powaśnione strony. W winie naówczas tonęła pamięć osobistości, a często dwaj owi zawzięci przeciwnicy, powziąwszy dla siebie szacunek przy kielichu, na wieki wiązali się niezłomną przyjaźnią. Muszę tu wspomnieć jeszcze o jednym zwyczaju. Kiedy kawaler starać się zamyślał o pannę, musiał w domu jej rodziców przyjechać z poważnym przyjacielem, w assystencji i paradzie. Oba wchodzili przy pałaszach, dziewosłęb odpasywał szablę, ale pan młody uchybiłby domowi, gdyby ją na największe i najusilniejsze naleganie odpasał lub konie wyprządz dozwolił; musiały stać w podwórzu choćby dwadzieścia cztery z rzędu godziny. Bawiono się kieliszkiem do kolacyi, która o losie konkurenta stanowiła. Zwyczajem było stawić na stół wszystkie potrawy; jeżeli przed kawalerem był półmisek z gęsią, prosięciem na szaro lub buzem czy kawonem, znak to był, że wszystkie interwencyę dziewosięba i prośby usilne na nic się nie przydały. Harbuz ztąd, i w mowie pospolitej stał się synonymem odmówienia. VII. SPUŚCIZNY PO AUGUSTACH — ZJAZDY OBYWATELSKIE. Prawdę powiedziawszy, wielkim naówczas talentem była możność pochłaniania niezmiernej ilości napoju: kto innych w tem przesadził, łatwo zyskiwał miłość braterską, popularność i promocją. Widziałem kielichy objętości nadzwyczajnej, butelkowych rycerzy, co do nich niezmrużonem przystępowali okiem. Był naprzykład puhar u Stępkowskiego wojewody kijowskiego, ( który dziś wziął po nim wnuk jego Ignacy ) , trzymający pięć butelek, trzy właziło w nakrywę. Byłem świadkiem razy kilka, jak pan Iliński starosta cudynowski, Józef Swiejkowski, stolnik owrucki, puł- kownik Komarzewski i Janikowski, pokrywę jednym tchem, a kielich dwoma łykami wypróżniali do dna. Pierwsi dwaj byli kolosalnej budowy, otyli, osobliwie iliński, który nóg swoich nigdy nie widywał, a w brzuch jego pewnieby beczka wina węgierskiego z klepkami zmieścić się mogła. Przy tem oba ci mężowie i apetyt mieli więcej niż zwyczajny. Ale Janikowski i Komarzewski byli to ludzie średniego wzrostu, krępi tylko, plecy szerokich i mocnego karku; nie wiem gdzie się to w nich pomieścić mogło. Janikowski pod dobry humor i ochotę pił dosyć, a miał tę własność, że natura z niego nadmiar spirytusu wypędzała przez ogoloną głowę, z której się kurzyło jak z komina; to też choćby jak najwięcej pił, nigdy nie stracił przytomności. Nic byli to wcale pijacy, tylko weseli towarzy- sze, żaden z nich sam na sani po kieliszek nie sięgnął.. Znałem pana Swiejkowskiego w wieku już bardzo podeszłym, ręce mu się tak trzęsły, że do tabakierki trafić nic mógł, kielich jednak nalany po obrączkę zawsze doniósł do ust, nie uroniwszy z niego ani kropelki, i z największą gracją, po- tera suchy już oddawał przez serwetę temu, w czyje pił ręce. Pan Iliński przy swoim obiedzie, zwykle podawanym o godzinie dziesiątej, co dzień ex officio wypijał dla konkokeyi sześć butelek francuzkiego wina; przy obiedzie zaś powtórnym o drugiej godzinie, do którego żona, domowi i goście zasiadali, gdy nie było okazyi wychylenia zdrowia, spełniał tylko drugie sześć, przy wieczerzy trzecią szóstkę. Dodać należy do rachunku, że przed każdem jedzeniem, dla podbudzenia strawności wychylało się zwyczajnie cóś nakształt pół kwarty wódki, jak spirytus mocnej. Pijaństwo w Polsce, o którem tyle pisano i na które krzyczano tyle, nigdy w istocie nie było charakterystyczną wadą narodową. Weszło w modę szczególniej od początków panowania Augusta II; przez lat sześćdziesiąt kilka pokoju i ciszy wzrosło i rozwinęło się do wysokiego stopnia, stało się prawic powszechnym zwyczajem. Tu właściwie przypomnieć stare przysłowie: regis ad exemptar totus componitur orbis. Dodajmy do tego rodzaj i formę rządu, do którego wszystka szlachta wpływać miała prawo: potrzeba było popularności, a ta się tylko przy kieliszku nabywała. Przy nim też zawiązywały się przyjaźni, cementowały związki, kończyły kłótnie, układały projekta sejmikowe, instrukcye dla posłów, aby obsianie calamitate patriae na żadne nowe podatki nie dozwalali— kleiły się małżeństwa i t. p. i t. p. Przy kielichu nawet roztrząsano żywoty pobożnych i układano prośby o beatyfikacye, a wychodząc z zasady, że linum laetifwat cor, i in lino ceritas, które to godła na niejednym z owych czasów wypisano puharze — spijano węgrzyna obficie, nic gardząc jednak i skromniejszym domorosłym miodem. Zaraz po zapustach, sprowadzano do domu księdza kupucyna, który miody sycił i stokfisz urządzić nauczał. Pięćdziesiąt lat mija jak już ustał zwyczaj przyjmowania i uraczania gości mnogicmi kielichami, ale nawyknienie do tego trybu od młodości, choć dziś zaniechanego, taką ma jeszcze nademną siłę niepokonaną, że gdy mi pan Bóg da w dom sąsiada lub przyjaciela, wytrwać nie mogę, żebym z nim choć dwa zdrowia nie spełnił, a gdym w gościnie, zdaje mi się, że gospodarz zimno mnie przyj- muje, kiedy affektom nie pośredniczy butelka. Obywatele na prowincyach mieli prerogatywę jedną zwłaszcza, strzeżoną z największą troskliwością, były to zjazdy, sejmiki na deputatów, a co lat dwa wybory posłów na sejmy. Tych zjazdów nie opuszczali nigdy, a choć wojewoda zagajający sejmik lub magnat mający preponderencyą w województwie od roku ułożyli między sobą, kto ma zastąpić miejsce dawnego deputata lub posła, i pewno się przy swojem utrzymali, zgromadzonym jednak obywatelom zdawało się zawsze, że libera voce, wybierali sobie kogo chcieli. Było to nieszkodliwe złudzenie___ Na sejmikach podpisywano Laudum dla posłów, windykowanie summ neapolitańskich przez królową Bonę wywiezionych, nalegania o odkrycie gór Olkuskich, prośby o parę beatyfikacji do Rzymu, rekomendacyą pana wojewody ad panem bene me-renłium, a szczególniej pilne zalecenie panom posłom, aby na żadne cło od win nie dozwalali. Nakoniec popiła się szlachta, porąbała mocniej jeszcze i nie jeden do jejmości swej z pohaftowanym policzkiem powrócił. VIII. JURYSDYKCYE — SĄDY, W juryzdykcyach zasiadali pospolicie ludzie możni, sędziowie; podsędkowie, pisarze; byli to obywatele dostojni i dostatni, nie mogło więc być przekupstwa, o jakiem dziś na wiatr prawią. Ludźmi jesteśmy, znajdowano prawda czasami drogi do sędziów, którym się trafiało wybryk popełnić, ale za to potem w trybunale, potrzeba było łypać oczyma i cierpieć chłostę za popełnione abusum, które się dla przyjaźni lub pięknych oczek dokonało. Za mojego dzieciństwa, w sądzie ziemskim Kijowskim sędzią był Michał Trypolski; poebodził on z rodziny, która od kilku wieków za- siedzibiona była w województwie Kijowskiem i posiadała w niem dobra dziedziczne, wydając Szczęśliwem następstwem zacnych mężów, urzędników wojewódzkich, sędziów, posłów, deputatów, którzy się odznaczyli chlubnie obywatelskiemi cnotami, przywiązaniem do ziomków i pożyteczną krajowi usługą. Miło mi, robiąc tu o nim wzmiankę, oddać hołd należny prawdziwej zasłudze całej tej zacnej rodziny. Dalej podsędkiem był Antoni Wieezffiński, pisarzem Ignacy Szczeniowski; w Żytomierskim powiecie sędzią Stanisław Pruszyński, podsędkiem Antoni Baczyński, pisarzem Józef Bierzyliski. W jednym roku 1779 cały ten skład sądów się odmienił: Pruszyński postąpił na kasztelaniją, Baczyński umarł, a Bierzyńslu został podkomorzym żytomierskim. Miejsce ich zajęli: Adam z Juncza Bukar, sędzia, Jakób Zawialicz Moczulski podsędek, Jan Zaicski pisarz. Adam Bukar, za czasów trybunału Lwowskiego był tam mecenasem wielkiego znacze nia, ożenił się z Konstancyą Pacanowską respek tową damą księżnej Stanisławowej Lubomirskiej. To małżeństwo uczyniło go obywatelem osiadłym Województwa Kijowskiego; zrobił znaczny mają- tek i zostawił dzieciom klucz Januszpolski, przeszło dwumiljonowej wartości. Dóm państwa Bukarów był na wysokiej stopie, umeblowany i utrzymywauy kosztownie, trzymali muzykę nadworną, dwunastu ułanów, liczną usługę pokojową, a szczególniej naśladowania godna gościnność i grzeczność gospodarzy, czyniła dóm ich jednym z najprzyjemniejszych i najwięcej uczęszczanych. Bywały w nim wielkie zgromadzenia; ja sam spędziłem tu nie jedną dobę, którą wspominam z roskoszą. Adama Bukara jeden syn Seweryn zosta! przy życiu; ten w korpusie kadetów pobierał nauki i zebrawszy szczęśliwie zapasy wiadomości, chlubnie ich później i korzystnie używał. Odznaczył się szczególnie w r. 1792 pod Dubienką, gdzie wstrzymał silny napad na swoją baterje... Zginął tam generał Palembach, żałowany wielce przez swoich, którego pałasz dostał się w spadku Bukarowi. Po wojnie zaszczycony krzyżem wojskowym virtuti militari, Seweryn oddał się gospodarstwu i obrał życie wiejskie; później zrzekł się majątku dzieie go między synów swoich: Wincentego, osiadłego na wsi także, i Teofila, który się dał poznać jako krytyk i literat. Mikołaj Zaleski, ojciec Seweryna, przez lat sześć marszałek żytomierski, (który urzędował w czasach dla prowincyi najtrudniejszych), był wprzódy deputatem na trybunał, potem posłem na sejm 1788 r.; w 1789 został chorążym żytomierskim i 0. S. S. K. Był to mąż wielkiej zacności i niepokalanego imienia, powszechnie szanowany; nieustannie godził zwaśnionych i żaden sąd kompromisarski bez niego się nie obszedł. Miałem przyjemność dwa razy z nim zasiadać; pojmował rzecz szybko i gruntownie, niepodobna też było więcej nadeń mieć łagodności, wyrozumienia i delikatności, temi nawet gdy o wyrok chodziło, umiał wszystkich pokonać. Wszystko to byli Judzie możni, mający wielkie znaczenie w obywatelstwie, prawi i nieposzlakowani, śmiało los rodziny można było złożyć w ich I nie było też w owe czasy przekupstwa, nie słychać było o tem, żeby sędzia wziąwszy dwie głowy cukru na prostą illacyą, bez pozwu, bez odpowiedzi strony, nakazał reindukcye, a na mocy dawnych naszych praw sądził — ani, by za trzysta rubli wydawał rezolucją wdowie na podniesienie własnej jej summy w aktach jego reponowanych; nie trafiało się, by po zmarłej głowie nie obwieściwszy przez okólniki publiczne licytacyi, cichaczem na nią z kilką żydkami zjeżdżał, sam jeden do niej stawał, a remancnta kilkadziesiąt tysięcy wartujące za kilkaset rubli zlicytował pozornie; gdy tymczasem do wioski P. sędziego je odtransportowywano. Takich brudów nie widzieliśmy dawniej, nie hańbiono się i nie sprzedawano! IX. POLOWANIE. Wspomniałem wyżej, że Hiński, starosta cudynowski, był niezwalczonym rycerzem do kielicha, i z wrodzonej skłonności i z ówczesnego zwyczaju. Nie w mniejszym stopniu zagorzałym był myśliwym, a dwie te namiętności jednoczyły go ściśle z hetmanem Branickim, który im także ulegał. Myśliwcy ci, dla składania ofiar na cześć Bachusa i Dyanny zjeżdżali się to do Lubomla, dóbr hetmana, obfitujących w niezmierne lasy pełne grubego zwierza, to do Kureńskicgo klucza, dziedzictwa Ilińskiego, który też w zwierzynę obfito- wał. W r. 1779 Iliński zaprosił do siebie hetmana Branickiego na polowanie, po cichu od roku przysposabiając się na przyjęcie sercu swojemu miłego gościa. W Kurnem budowano tymczasem domki, stajnie, psiarnie, gotowano wszelkiego rodzaju zapasy na pobyt myśliwych, gości, przyjaciół i świty pana hetmana, wiązano parkany, zszywano sieci, nabywano z najpierwszych psiarni jak najlepsze ogary, sprowadzono z Gdańska przez szypra Duńskie brytany, zwane pijawkami, które są tam pospolicie do szczucia dzikiego zwierza używane; strojono w cieńkie sukno myśliwych, strzelców i dojeżdżaczy, słowem nic nie skąpiono by znakomicie wystąpić. Ze swojej strony sąsiad Kurnego, książe Kalixt Poniński, żonaty z księżną Kasprową Lubomirską, mający grosza dosyć po temu i ogromne obok lasy, w środku ich, w lichej, poleskiej wioseczce wystawił dom nakształt oberży o trzydziestu pokojach, z kuchniami i stajniami na kilkaset koni. Pan hetman zaproszony stanął w wigilię swoich imienin, S. Ksawerego, w Skarżyńcach, u serdecznego przyjaciela i zastał już na przybycie swoje sproszoną wielką kompanię. Byłem tam i ja z mojemi rodzicami; nazajutrz jakby wiązanie dla solenizanta, wyprawiono wielką rewią myśliwską. Zastaliśmy na polu uszykowane całe myślistwo, do stu ludzi na dzielnych koniach, w nowych i cieńkich mundurach, każdy ze strzelbą na plecach francuzką lub angielską i kordelasem, ale najwięcej zwracał oczy na czele stojący pan łowczy, ogromny mężczyzna z wąsami, jakim równych nigdy później w życiu nie widziałem, grubości nadzwyczajnej i długości niesłychanej, jak broda Ś. Onufrego do pasa sięgającemi. Pan hetman konno, gospodarz na koniu grubszym od siebie, mnóstwo mężczyzn, damy i dzieci w kolaskach, powozach i wózkach wyjechali na to ciekawe widowisko. W polu za wsią był plac duży ogrodzony ostrokołem, nakształt szczwalni, wpuszczono tam niedźwiedzia, a psy i brytany za nim. Walka była długa, niedźwiedź kilka psów rozdrapał, ale pijawki owe duńskie go osadziły, a łowczy kordelasem dokłuł. Puszczono potem po jednemu kilka wilków w pole, a charty je pojedyńczo brały, wśród uganiającej się do koła jak zajrzeć, całej konnej czeredy myśliwców. Powróciła kom- panią do pałacu na obiad, a przed panem hetmanem, more antiquo, postawiono pieczeń ze źrebięcia. Oh! jakaż potem pijatyka była! jakie rozczulenie, pan Iliński swego wąsatego łowczego musiał aż odstąpić panu hetmanowi. Nazajutrz dano na stół łapy niedźwiedzie, ale tej potrawy nie kosztowałem. Wszystko to przeniosło się później do Kurnego i do Miakołowicz; mówią, że ta zabawka do stu tysięcy kosztowała pana Ilińskiego i tyleż księcia Kaliksta Ponińskiego, chociaż co do wspaniałości myśliwskich przyborów staroście cudynowskiemu nie zrównał. Na samą myśl co tam wina wyszło, włosy na głowie powstają. X. KONTRAKTY DUBIEŃSKIE 1780 ROKU I T. D. Jak tylko zapamiętać mogę, co rolni ojciec mój jeździł na kontrakta, a w roku 1780 mnie w szkołach jeszcze w Syntaxymie będącego, wziął z sobą. Nie łatwo to opisać zachwycenie moje na widok tego wszystkiego co po raz pierwszy ujrzały tu oczy; obyczajem dziecinnym ciekawy i podrażniony, pytaniami zarzuciłem ojca i nie dałem mu spokoju. Ale co się to ze mną działo, gdym stanął przed księciem Ponińskim P. W. K., który naówczas był duszą kontraktów. Książe przyjął ojca mego jako dobrze znajomego z serdecznością wielką, i zaprosił raz na zawsze na c- biady i kolacye; siedzieliśmy więc tu od rana j prawic do późnej nocy. Jak z papierów małego mego archiwum widzę, ojciec mój corocznie miewał z księciem Ponińskim rachunki od roku 1775; trzymał od niego dobra zastawą, miewał drobne kapitaliki, i tego roku także wziął dwie wsie w zastaw za sześćdziesiąt pięć tysięcy. Pańszczyznę nam liczono po groszy osiemnaście ciągłą, po dziesięć pieszą, a kury, jaja, motki, dni letnie, połowę szarwarków i inne daniny pro commodo dzierżawcy dodawano. Nad tom był naówczas dzieckiem jeszcze, ażebym mógł pojąć obrót kontraktowych interesów; tom tylko pochwycił i zrozumiał, co mi w oczy wpadało. U księcia Ponińskiego ścisk bywał niesłychany, a jak później na drugich i trzecich zobaczyłem kontraktach, wszystkie ważniejsze roboty u niego się odbywały, tak, że u księcia więcej byWało ludzi, niż w kancelaryi kontraktowej, w zabudowaniu wśród fortecy naprzeciw pałacu księcia Michała Lubomirskiego, gdzie sie urzędowie czynności spełniały. Od samego rana w kilku pokojach zastawiano stoły sztofami wódek gdań- skich połyskujących złotem, ostrygami, minogami, śledziami holenderskiuni, serami szwajcarskiemi w całych kręgach tak ogromnych jak koła powozowe. Kto tylko przyszedł, jadł i pił, co mu się podobało, a gdy zabrakło przekąsek, na nowo śniadanie zastawiano, secinami butelek piwa angielskiego je podlewając. Jak dziś miarkuję i przypominam, i wówczas utrzymywano, każde takie kontraktowe śniadanie najmniej dziennie trzysta dukatów kosztowało. ; Do obiadów po sto i więcej osób zasiadało, a korki szampańskiego wina wystrzałami salutowały biesiadników. Trafiło się raz, że ojciec mój, któregoś dnia być nie mógł u księcia, Poniński bardzo mu to wymawiał, od tej pory bywaliśmy już co dnia. Po obiedzie rozkładano stoły, przynoszono stoliki do kart, ciżba znowu niezmierna się naciskała i poczynano grę najmniej u dwudziestu stolików. Ci co bank faraona ciągnęli, mieli przed sobą kupy złota wielkie jak kretowiny, na innych stołach grano w kwindecza, ale i tam złota nie brakło. Ojciec mój siadał do kwindeczyka, bo to była gra jego ulubiona; mnie wówczas z hajdukiem Wasylem, który na rękach no- sił lub na stołku przytrzymywał i niańczył, odsyłał do stancyi, gdzie mnie już pan Strzałecki nie odstępował. Jak tam mój ojciec w karty wychodził, nie wiem, ale czasem zrana ważył, brakował i przebierał złoto. Pod koniec kontraktów wielki był nacisk u księcia, tak szlachta niosła mu pieniądze. Wprawdzie o ile dziś pomiarkować mogę, nie było summ tak wielkich jak teraz, ale znoszono po trochu kapitaliki, spijano wódki, zmiatano zakąski, wypróżniano butelki pieniącego się angielskiego piwa, a do kassy ledwie się dobić było można. Czytałem afisze i słyszałem, że były reduty, komedye, teatr, ale na nich nie bywałem i wyobrażenia nie miałem jak to wygląda; chociaż ojciec mój z księciem codzień się prawie tam znajdowali. Dla mnie wszystko było nowością i zabawką: przypominam sobie, że tu raz pierwszy widzialem służbę laufrów, których kilku uwijali Się u księcia na pokojach i przed karetą jego z harapniczkami latali. Każdy z Wielkopolan musiał mieć choć jednego takiego konio-człowieka; w Warszawie i w W. Polsce, trzymano laufrówroku 1792. Ostatnią razą widziałem ich je- szcze w roku 1811 przy dworze króla Saskiego, który codzień spacerem jeździł z królową i królewną sześcią końmi z konia, furmani i forysie z trąbkami, za koczem spuszczonym dwóch bardzo grubych lokai z harcapami spadającemi na krzyże, przodem dwa laufry. Ojciec mój ukończywszy interessa swoje, bawił jednak dość długo na kontraktach; był to wielki adorator księcia i mawiał często, że nie ma w Polsce nadeń rzetelniejszego i dostępniejszego pana. Nareście wszyscy się już rozjeżdżali i my nazajutrz powracać mieliśmy do domu, książe zawołał mnie do gabinetu, dał mi cukierków ile się ich tylko w kieszenie pomieścić mogło, a w dodatku pięć dukatów. Niewypowiedzianie kontent byłem z obojga, a powróciwszy do stancyi pokazałem ojcu i prosiłem go, żeby mi co za to kupił, ale ojciec ostro zganił, że pieniądze wziąłem i kazał mi je oddać matce. Ledwieśmy powrócili do domu, tylkom futro z siebie zrzucił, pobiegłem z cukierkami i pieniędzmi do matki. — Zkąd-że to te pieniądze? zawołała. — Od księcia. -Jakżeś ty je śmiał przyjąć! Matka moja bardzo była dumna i wyniosłego ducha, obraziła się, że syn jej pierworodny, poniżył się przyjmując pieniądze od obcego człowieka; długa była z powodu tego perora i zapalczywie wymowna. Słuchałem jej stojąc skruszony jak Zbrodzień, gdy weszły dwie dziewki i panna Stolińska, która tego rodzaju exekucye kryminalne spełniała, rozciągniono mnie bez litości i piętnaście dyscyplin jak jedna wyliczono, wprzódy niżelim się rozgrzał po zimnie. Miano mnie wysłać do szkół, gdy nadjechał mój wuj, dla którego ojciec z kontraktów przywiózł był procent; dwa dni wstrzymano mój odjazd. Wuj chciał mi dać parę talarów na drogę, alem mu się z pychą postawił i pieniędzy przyjąć nie chciałem; poskarżył się o to siostrze; nowe tłómaczenie, że od tak blizkiego krewnego godziło się przyjąć dowód łaski. Musiałem mu do nóg upaść, przeprosić, pieniądze przyjąć, a dla pamięci znowu do garderoby zawołano i zwyczajnym trybem i obrzędem, panna Stolińska admi- lustrowała dziesięć dyscyplin. Takie to z pierwszej podróży mojej odniosłem zyski. W roku 1781 przed samemi kontraktami, powrócił z Lublina po odbytej funkcyi deputackiej, pan Popiel, wielki przyjaciel rodziców moich; radość z przybycia jego była niesłychana. Był to człowiek trzydziesto-letni, piękny i bardzo grzeczny. Umówiono się razem na kontrakta jechać, i znowu mnie zabrano. Byłem już w Poetyce i miałem lat piętnaście, to też uszczęśliwiała mnie ta podróż tem bardziej, żem był faworytem pana Popiela, a matka mnie oddala mu w opiekę. Ku większej mej beatyfikacji, jejmość dała mu dziesięć dukatów, aby mi sprawił za to mundur Kijowski ze złotą szlifą, jaką wówczas noszono. Wyjechawszy z domu wstąpiliśmy naprzód do Zaborzycy, do pana stolnika owruckiego, Swiejkowskiego. ztamtąd z nim razem posunęliśmy się do Dubna, i w jednym domu stanęliśmi kwaterą. Jeszcześmy się nie rozpakowali, gdym już począł naglić i moroczyć pana Popiela, żeby mi co prędzej mundur i szablę, (bo moja krótka już była) sprawiał; zaraz się też wziął do tego i nazajutrz byłem w mundurze. Poszliśmy do księcia ponińskiego: tu wszystko było po przeszło-rocznemu śniadania, obiady, karty, ale roboty kontraktowe jeszcze żwawsze i gorętsze. Książe już był bez nas sprzedał kilka wiosek od Cudnowszczyzny, klucz Januszpolski panu Bukarowi sędziemu, przeszłemu zastawnemu dzierżawcy, Troszczę i Borkowce, Strutyńskienui, za cztery tysiące dukatów. Pan Kordysz kupił klucz Czartoryjski od pana Swiejkowskiego za miljon dwa kroć sto tysięcy złotych. Mnóstwo robót już było pokończonych, ojciec mój pozbierał różne sumki i złożył znowu u księcia Ponińskiego czterdzieści i trzy tysiące. W kwindecza grali na współkę z panem Popiciem, codzień zrana składając się po piętnaście dukatów. Ojciec mój przynosił do domu czasem obie sakiewki napchane złotem, a rano nim wszyscy powstawali, obliczał się i ważył. Dwa czy trzy razy trafiło się że przegrał, wtenczas i do mnie pretensyi szukał, znajdując żem nie miał ani dobrej maniery, ani grzeczności i obyczajności. W kilka dni, może w tydzień po przyjeździe do Dubna, kiedyśmy my, stojąc osobno z panem Popieleni już się byli spać pokładli i na dobre spoczywali, powrócił mój ojciec z wieczoru i nagle nas rozbudził. Patrzymy, wyjął dwie sakiewki pełniuteńkie złota, i osobno ogromny węzeł w chustce: zaczęto liczyć, kupa była duża, a z działu każdemu z okładem po czterysta dukatów wypadło. Naówczas pan Popiel odsunął z kupy dwadzieścia czerwonych złotych i rzekł do ojca: — To musimy odłożyć dla Duklanka, na lepsze oporządzenie, osobliwie na mundur Lubelski, który i pan nosisz, mając tam dziedzictwo pod dożywociem matki, wiem, że sobie tego mocno życzy. Ojciec pod dobry humor zgodził się na to, a ja już u nóg jego leżałem, przydał nawet jeszcze dziesięć dukatów na zielony garnitur ze złotym sznurkiem. Pan Popici wziął na siebie moje oporządzenie, i aż nadto mnie może wyelegantował. Oka nie zmrużyłem do dnia myśląc jak wyglądać będę. Kiedy tak ojciec kassę swoją sortuje, oblicza, robi interessa i gra szczęśliwie w kwindecza, my tymczasem z panem Popieleni, który był moim ciceronem i dobrodziejem, a miał ogromne znajomości, robiliśmy wizyty, codzień chodziliśmy na reduty i teatr, na wieczory i assamble. Najmilszy to choć najburzliwszy czas ów przejścia z dzieciństwa do młodości; nie było aktorki, w którejby ni się serdecznie nie kochał, nie było damy z tych u których bywaliśmy, (a wszędzie nas dobrze przyjmowano i mnie garderoba nowa nie mało do śmiałości i prezencyi pomagała) — żebym dla niej nic poczuł choć na godzinę największego zapału. Tymczasem u księcia Ponińskiego, jego i całych kontraktów interessa robiły się na wielką skalę. Dwóch jego plenipotentów: pan Rotmistrz Gołowiński i pan Ferdynand Żórawski, (który tychże kontraktów kupił sobie za darowane od księcia podskarbiego pięćdziesiąt tysięcy, Superitendencyą Ukraińską od pana Fabiana Godlewskiego) — nieustannie zajęci expedyowali sprawy, które książe Poniński w mgnieniu oka decydował. Gry były niesłychane: poznałem tu mistrzówówczesnych w tej sztuce, generała Mi...... Wen- dorffa, Golejewskiego, Kottunk'a Fabrycego, Zakrzewskiego z W. Polski. Ci zawsze bank ciągnęli u księcia, prócz tego i na redutach ogro- mne zakładano banki, po kilka tysięcy dukatów na każdym zielonym stoliku. Kończyły się tedy kontrakta, ojcu mojemu jakoś się w grze szczęściło, on i Popiel mieli po tysiąc sto dukatów wygranej każdy; obładowali się sprawunkami i z największym żalem moim opuściliśmy Dubno. Prawda żem zyskał, nabrawszy maniery, poloni i zwyczajów świata, nabywszy śmiałości, której nie miałem, ale tak byłem zbałamucony, żem już do lekcyi ani mógł powrócić. Rok następny bez żadnej korzyści spędziłem w szkołach. Z jaką to ostrożnością młodego chłopca prowadzić potrzeba! — jeden krok z drogi go spycha. Na dawne tylko bacząc zasługi dano mi do Retoryki promocyą. Nastąpiły kontrakty znowu, pojechaliśmy na nie z P. Popieleni i staliśmy z nim razem. Interessa zawsze wszystkie odprawiały się u księcia Ponińskiego; podskarbi przedał czy też facyendował na klucz Łysobycki z panem Protem Potockim o Lubar. Jak lat poprzednich u niego śniadania, obiady i gra ciągła. Ojciec mój pozbierał swoję kapitaliki, przemienił dawną zastawę i dał księciu na klucz Wilski sto osiemdziesiąt dwa tysiące złotych, najdogodniejszy otrzymawszy kontrakt, chociaż mu poniekąd już odradzano tej roboty, hipotekę podejrzewając, bo kredyt Ponińskiego chwiać się poczynał. Nic nie pomogły rady, ojciec bowiem tak Ponińskieniu wierzył, że oddałby mu był co tylko miał. Tymczasem od księcia podskarbiego widocznie się ludzie usuwali, roboty kontraktowe przechodziły do pana Prota Potockiego: gra jednak i pijatyka nie ustawała. Szczęściem mój ojciec miał jeszcze trzydzieści pięć tysięcy złotych u bankiera Kabrego, które jakoś na usilne nalegania i prośby pana Popiela u niego zostawił. Na ten raz nie grał ojciec tak szczęśliwie jak przeszłego roku, jednakże motyanci wygrali jeszcze po sto dukatów z okładem. Przyszedł ojciec na zastawną dzierżawę klucza Wilskiego i spokojnie przez rok go trzymał; byliśmy na następnych kontraktach i ojciec miał ochotę odstąpić zastawy, ale już pieniędzy nie było na wykupno, kredyt Ponińskiego upadł całkowicie, pieniądze wszystkie przeniosły się do pana Potockiego tembardziej, gdy książe klucz Cudnowski przedat Potockiemu, a hasło nigdy wprzódy nieznane potioritatis, zaczęto łatać po Dubnie. Myśmy prędko powrócili do domu, ojciec od bankiera procent odebrał i za radą pana Popiela, kapitał, zmieniwszy tylko weksel, nadal pozostawił u niego. Tymczasem w marcu zaraz, przyszła Komissya Edukacyjna z pretensją za zaległe od trzech kroć sześćdziesięciu tysięcy złotych kilkoletnie procenta i klucz Wilski zatradowała — ojciec pozostał na lodzie. Musiał ruszać do Warszawy; nie odstąpił go poczciwy przyjaciel, i wzięli tam od Komissyi kontrakt dzierżawny, dopókiby ona swój dług wytrzymywała. Potrzeba było zapłacić z góry za półtora roku tenutę, jako wadium, pieniądze od Kabrego bardzo się przydały, a summa zastawna została bez procentu do ukończenia kollokacyi, to jest do roku 1791. Gdy mu od późno ulukowanej summy pół procentu przepadło, nie mógł już ojciec mój mieć tego sentymentu, co dawniej dla księcia Ponińskiego. Tak upadł ten ogromny kolos, albo właściwiej mówiąc olbrzymich rozmiarów machina, która interessa całej Polski obracając przez lat dziesięć, grą swoją i ruiną wielu niewinnych pokaleczyła, przysypując gruzami. Odtąd wszelkie roboty kontraktowe, wszystkie interessa ważniejsze i zaufanie powszechne przeszło do pana Prota Potockiego. Należał do tych facyend i pan Morzkowski; ścisły związek z bankierami do akuratności pomagał, z największą też rzetelnością wypłacano wszystkim do roku 1793. Upadek kilku bankierów, pociągnął za sobą i zawikial fortunę Potockiego. Majętności Ponińskiego w roku 1784 poddane sub hastam polioritatis, po raz pierwszy wywołały te straszliwe słowa i dały poznać dotąd niepraktykowany sposób pozbycia się długÓW. Wprawie pisanem ciemno i głucho było, de potioritate, osobliwie w konstytucyi 1588 roku, — a w praktyce rzecz to była nowa i niesłychana prawie; nigdy się nic podobnego jeszcze nic trafiło. Ziemianie-szlachta co po przodkach brali wioski, nigdy ich nie obciążali nad miarę, owszem starali się jeszcze przydbać posagi dla córek, a synami, jeśli ich kilku było, tak starali się rozporządzać, żeby z nich każdy na chleb sobie zapracował. Jednego zwykle zostawiali przy- sobie, innych mieścili po dworach panów, u których stare mieli zachowanie i zasługi, to w stanie duchownym, gdzie im tylko dopomagano do otrzymania stallów i beneficyów, lub kupowali im szarżę wojskową. Przydać potrzeba, że takich zbytków niewidziano wprzódy, jakich się potem namnożyło. Jejmość jeździła gdańską kolaską, która najwięcej jeśli sto dwadzieścia tynfów kosztowała, lub karetą tejże fabryki, trypą wybitą, trzysta tynfów wartującą, końmi wprawdzie tłustemi, ale swojego chowu, naszej krajowej rassy, której teras śladu niema. Garderobę składały dwa po prababce robrony, ze dwa saki, tyleż kontusików, i to wystarczało na całe życie, a jeszcze się i córce w spuściźnie dostało. Niepotrzeba o tem zapominać, że wielkie panie brały na swą opiekę córki ziemian, na rezydentki, jak tylko one wyszły z edukacyi klasztornej; ztamtąd im dawano wyprawę i pomagano całe życic. Jegomość będąc kawalerem, a wieszając się dworu magnata, z pomocą jego miał garderobę piękną i obfitą, nie potrzebował sprawiać nowej, tylko ją ścieśniał lub rozpuszczał, w miarę przybywającej luk uchodzącej cyrkuniferencyi, a potem ją na dorosłych synów przerabiał: i kwita. Dodajmy do tego taniość niesłychaną towaru wszelkiego, naprzykład: beczka dobrego wina węgierskiego kosztowała cztery dukaty, okseft francuzkiego najdroższy siedem, oko kawy i oko cukru pięć złotych. Było to jeszcze za mojej pamięci i w notatach ojca znajduję też same ceny. Intraty były daleko mniejsze od dzisiejszych, pijano prawda wiele, ale to tanio kosztowało. Taki stan i obyczaje nie wprowadzały ziemian w długi, owszem można jeszcze było przyrobić majątku, co kto uzbierał oddawał zaraz panu na zastawną dzierżawę lub arędę; nie było więc praktyki prawie, żeby się ziemianie zadłużali, sprzedawali wioski i wykręcali od wierzycieli. Tego rodzaju facyendarstwo wprowadził pierwszy Adam Poniński w roku 1773. Jeśli który z panów wielkich pobrykał trochę za granicą, albo w kraju poszumiał, milion, dwa, trzy długu zrobiwszy, sprzedawał kilka wiosek, klucz lub dwa i kredytorów uczciwie zaspokoił — o kredzie inaczej słychać nie było. Ponińskiego roboty były innego rodzaju. Passita przenosiły activa, przedaż więc nie mogła mieć miejsca, potrzeba się było uciec ad potioritatem. Prot Potocki największą miał należność na tej fortunie, a połączywszy ją z rachunkami Kabrego, Teppera, Szulca i innych bankierów, podniósł do dwudziestu z górą milionów; prawdziwe to było szczęście dla szlachty, której się cóś od Ponińskiego należało, bo Potocki wziął się czynnie do windykowania, a do tej czynności przybrał sobie jak się wyżej rzekło pana Józefa Morzkowskiego, chorążego podlaskiego, świeżo ożenionego z panną Hańską. Morzkowski, wychowaniec sławnego Antoniego Tyzenhauza, P. N. Litewskiego, świeżo też przez Ilińskiego starostę grodowego żytornierskiego instrumentowany był na podstarostę tego grodu, i równie świeżo osiedlił się w województwie Kijowskiem. Po sejmie roku 1773 i trwających do 1775, był on w kancelaryi sejmowej, w wydziale wydawającym sancita na kommissye: te dwie posady dały mu sposobność poznania interesów całego kraju i nabycia statystycznych wiadomości o wszystkich majątkach. Morzkowski nie miał odznaczającego się wychowania, innego języka nad polski i łaciński nieumiał, ale łacinnik był tęgi, a dary natury na- gradzały co zbywało z innej strony. Rozsądek naturalny miał zdrowy, pojęcie bystre i łatwe, a praca ciągła ukształciła go na prawdziwie wielki geniusz w zawodzie sądowym i prawniczym. Nie mógł więc pan Potocki szczęśliwiej dla siebie i kredytorów trafić. W roku 1780 zapadł w trybunale Lubelskim dekret, naznaczający zjazd podziałowy fortuny Ponińskiego, w całym kraju, po wszystkich województwach rozsypanej. Morzkowski utworzył doskonałą regułę, determinującą postępowanie i formy sądu zjazdowego, był zarazem naznaczony oficyalistą zjazdowym od massy, a drugim z nim Franciszek Puhała, komornik graniczny czerski, chociaż nie w sile był iść z nim w parze i Morzkowskiemu wydołać. Na expensa tego rozbioru Trybunał naznaczył od tysiąca złotych po czerwonym złotym od kredytorów, z każdej zalikwidowanej i uiszczonej summy, a że activów było 83, 000, 000 złotych polskich, wypadła summa 83, 000 dukatów na koszta, zapłatę oficyalistów, utrzymanie kancelaryi i t. p. Zdaje się na pierwszy rzut oka, że to summa bardzo znaczna, ale też jakie były wydatki! Wiele to potrzeba było po całym kraju utrzymać geometrów, wielu rachmistrzów dla sformowania inwentarzy, ile kosztowały podróże do zweryfikowania tego na gruncie, ilu w kancellaryi utrzymać było potrzeba ludzi, ku czemu Morzkowski posprowadzał najwięcej swoich familjantów z Podlasia, i ci na tej kredzie z wielką wyszli korzyścią. W pięć lat niespełna Morzkowski ukończył ten akt, bo w r. 1791 już go trybunał zatwierdził i każdy kollokator wprowadzony był do swej części; a tak mistrz ten sam zrobił wzór pierwszy czynności dotąd w Polsce niewidzianej z sztuką prawdziwie doskonałą, na nieszczęście do zbytku później naśladowaną. Dodać do tego należy, że żadnej kadencyi sądów w których był prezesem, nie opuścił, a być bardzo może, że ta kreda Ponińskiego posłużyła i do owej wielkiej krescytywy jego majątku, przez nabycia kredytorów, na imie różnych osób z kancelaryi. Szczególniej jednak pomógł P. Morzkowskiemu do zrobienia fortuny, nowy porządek rzeczy w tym kraju. Od r. 1793 wielu właścicieli, którzy w Polsce mieli znaczniejsze majątki, a mniejsze dobra w odpadłych prowincyach, poczęli je zbywać bardzo tanio. Po bankructwie kilku bankierów cyrkulacya pieniędzy została zatamowana chwilowo, i kapitałów brakło w naszym kraju. Morzkowski, jak gdyby przewidywał te wypadki, miał znaczny kapitał w gotówce, do tego kredyt jego wzniósł się do takiego stopnia, że na kilka lat przed śmiercią, całe kontrakty i wszystkie obroty pieniężne miał w swoim ręku. Był on do śmierci prezesem Izby cywilnej Kijowskiej, a od wstąpienia na tron Cesarza Pawła Igo nie było ani jednego dekretu jego, któregoby senat nie potwierdził. Dla trzech swych córek zrobił majątku dwanaście milionów, a pewnie z parę milionów darował bratu Franciszkowi, ale nikt powiedzieć nie mógł żeby ten nabytek z czyjąkolwiek przyszedł szkodą, wydarty był podstępem, lub wymożony przemocą. Dodajmy do tego, że w pięć lat niespełna, Morzkowski skończył rozbiór ogromnej fortuny po całej Polsce roztrzęsionej, osiemdziesiąt trzy miliony activów wynoszącej, gdy naprzykład kommissya Rzewuskich, fortuny daleko mniejszej podobno, w dwóch tylko wielkorządztwach położnej, od lat dwudziestu kilku trwając ukończyć się nie może. Komisarze biorą pensye, ciągną rozbiór, a ileż to rodzin oczekując ostatecznego wyroku, bez kawałka chleba, bez sposobu do życia zostały. Po rozbiorze fortuny ks. Ponińskiego, nastąpił wkrótce drugi rozbiór dóbr Prota Potockiego, a chociaż majętności były wielkie i bardzo rozrzucone, Morzkowski w lat dwa go ukończył szczęśliwie. Po tych dwóch praktykach mnóstwo się natworzyło wielkich i małych rozbiorów, a Litwa w tym względzie przewyższyła Koronę. Czuję tu jeszcze potrzebę dodać, że kontrakty dawniej odbywały się we Lwowie, a gdy po pierwszym podziale, Lwów odpadł pod panowanie austryackie, sejm 1775 roku, naznaczył Dubno w zastępstwo Lwowa. Zaczynały się zwykle w pierwszy poniedziałek po Trzech Królach; we Lwowie jednak utrzymały się kontrakty, których termin na dwa tygodnie po Dubieńskich był odroczony. XI. DWORY PAŃSKIE W XVIII WIEKU. Dwory pańskie bywały bardzo liczne: składały się one głównie z samej szlachty, synów obywatelskich, dworzan, pokojowców, giermków alias paziów: lokajów i kamerdynerów nieznano. Byli za to hajducy, pajuki w barwie i laufry w właściwem sobie odzieniu. Dworzanie ubierali się jak się im podobało, ale na pokoje występowali przy pałaszach i w ładownicach; brali wprawdzie bardzo szczupłą gażę zwaną solarium, lecz panowie prezentami ich podsycali. Musieli mieć konie dzielne, rzędy sute, bo w stolicy lub na wizytę wszyscy stawali kawalkatą około karety, w której pan lub pani jechała. Kareta ozdobiona była z przepychem, herbami i insygniami dostojności, którą pan piastował; ciągnęły ją konie wedle ówczesnej mody tarantowate jak lamparty, białe z pąsowemi albo zielonemi grzywami, lub izabellowe jasno-cieliste, z białemi nozdrzami, ogonami i grzywami, a oczami czerwonemi. Tę rasę sprowadzano z Hiszpanii; śladu już jej teraz niema, a i tarantowate także wyginęły. Białe z pąsowemi lub zielonemi grzywami możnaby i dziś mieć; malowano je bowiem, a i tarantom się to trafiało, że gdy do cugu jednego lub dwóch brakło, malarz z białego umiał na taranta przerobie. Szory na konie złocone były, z czubami na łbach złocistemi, jedwabiem przerabiane, piórami strusiemi przyozdabiane; stangret i foryś odziani byli w żupanach i ferezyach z wysokiemi kołpakami, za karetą stawali czterech hajduków. Jeśli pani jechała, taż sama bywała aparencya, z tą tylko różnicą, że na stopniach stali paziowie; takie ekwipaże, ja jeszcze w r. 1785 w Warszawie widziałem u starych panów i pań dobrze podeszłych, trzymających się dawnej mody. Ekwipaż poprzedzali dwaj lub jeden z harapnikiem laufer w kolej; jeden też z dwo- rzan wyznaczony był do ręki pani, gdy do kościoła lub pałacu wchodziła, i podawał ją zdaleka jak do tańca o krok naprzód postępując. Paziowie ogon długi nieśli. Pokojowi, była to służba pałacowa jednakowo ubrana, zawsze przy pałaszach, stojąca za panem, panią i gośćmi z talerzami u stołu; tym się często trafiało leżeć na kobiercach; uczyli się powinności dworskich w przyjmowaniu gości, przy stole, rozbierając na powietrzu kapłona i t. p. Paziowie był to dobór pięknych dzieci szlacheckich, pospolicie z hiszpańska bogato strojnych, których panie za dojściem do młodzieńczego wieku posuwały na dworskich, kupowano im szarże w wojsku lub wyrabiano urzęda powiatowe i wojewódzkie, żeniono ich zyskownie albo w służbie kościoła promowano na wysokie w hierarchii stopnie. Zgoła paź wielkiego pana całe życie był protegowany przez jego familją, jako z dzieciństwa mający w niej zasługi. Laufrów odziewano z hiszpańska w lekkie materye, w trzewiki, z kaszkietem na głowie z herbem pańskim i piórami strusiemi, którego nie zdejmowali nigdy ani w kościele, ani w sali posługując do stołu. Każdy pan trzymał prócz tego żołnierzy nadwornych, piechotę i konnicę, i miał także Kozaków dworskich i do posyłek. Panie miewały jeszcze przy sobie paninki szlacheckie pod tytułem panien respektowych, do których trzymały guwernantki, ochmistrzynie, obowiązane czuwać nad obyczajami, ich nauką i tem wszystkiem, co należało do dobrego wychowania i właściwe było szlacheckiemu urodzeniu. Gdy pani wychodziła na pokoje, u siebie lub w gościnie, wszystkie panny respektowe musiały się przy niej znajdować dla assystencji; obowiązkiem pań było wydawać je za mąż, a wychodzące z domu opatrzyć wyprawą i posagiem... Marszałek dwom musiał być koniecznie posesyonatem i jakimś urzędnikiem powiatowym lub wojewódzkim; on zastępował gospodarza domu, pod jego dependencyą byli dworzanie, w ścisłym bardzo dozorze pokojowce, paziowie, cała barwa (tak wówczas zwano liberyą) i kuchnie. Do innych wydziałów byli osobni urzędnicy; podczaszy (piwniczy), koniuszy, szatny, który ogromną i bogatą garderobą pańską zawiadywał, jako to żupanami ze złocistych lub srebrnych materyi, kontuszami ozdobnemi w sznury pereł uryańskich, lub szamerowanemi łańcuchami brylantowemi, z guzami kameryzowanemi, ze spinkami z drogich kamieni — pasami złotemi, srebrnemi, szalowemi perskiemi, chińskiemi, indostańskiemi i t. d. U niektórych panów osobni nawet byli urzędnicy zawiadujący kulbakami i rzędami na konie, które bywały bardzo kosztowne, wybijane blachą srebrną, pozłocistą, sadzone turkusami, ze strzemionami i wędzidłami złotemi od wielkiej parady. Nie razem jeszcze je widywał, dziś ich już nie zobaczyć. Dalej jeszcze składały się dwory z pajuków, hajduków, kredencerzy; to było w barwie, którą dziś liberyą zowią, koniecznie w kolorze rodzinnym, zastosowanym do barwy tarczy herbowej. Świętokradztwem było i zbrodnią niedarowaną cudze sobie przywłaszczyć kolory, od naddziadów spadały na wnuków farby i kroje barw dworskich. Pajuki nosili żupany długie, z pod których jednak widać było spodnie, pasy które pan rozdawał, na wierzch delję rozpiętą. Żupan i delja ozdobione były pętlicami złotemi, srebrnemi, złotniczemi lub szmuklerskiemi, jedwabnemi lub kamelorowemi; na wygolonej wysoko głowie mieli czapki spiczaste, obwinięte materyą koloni herbowego, której ani na pokojach, ani nawet w kościele nie zdejmowali. Służby tej używano tylko w domu, w pokojach; dobierano do niej ludzi wysokiego wzrostu, pleczystych, z dużemi wąsami. Hajducy mieli czekczery bardzo obcisłe od pasa do stóp, z tyłu od zgięcia kolana czekczery te spinały się na bardzo duże srebrne lub pozłacane wypukłą robotą haftki, nogi w sznurowanych ciżemkach czerwonych, żółtych lub czarnych. Cały lejbik i czekczery burtami strzyżonemi, jedwabnemi albo kamelorowemi były po szwach obszyte; na przedzie takąż robotą jak haftki były pętlice. Na głowie włosy zapuszczone, ujęte w kosę z tyłu jak węgorz długą, z przodu od skroni oddzielone w sploty pozwijane, spadały na ramiona jak pejsy żydowskie. Pokrywali głowę krągłym kapeluszem z szerokiemi skrzydłami, przytem wąs duży byt koniecznym: oba te stroje w samej rzeczy były bijące w oczy i w swoim rodzaju piękne. Na hajduka dobrze zrobić odzienie było wielkim kunsztem; dobierano zwykle na nich jak najlepiej; zbudowanych ludzi. Takich hajduków i pajuków panowie po kilkudziesięciu miewali, ale i szlachta ubóższa na prowincyi, musiała też mieć choćby po jednym hajduku i pajuku. Pajuk stawał przy pani około ławki w kościele, z książkami, w gościnie z talerzem u stołu, zawsze w wysokiej swej czapce na głowie. Hajduk trzymał przy panu pałasz, kiedy nie było wielkiego feslu, w uroczyste bowiem dni wszyscy szli do kościoła przy pałaszach. W r. 1786 zastałem jeszcze w Warszawie wiele pańskich domów, jeżdżących z kawalkatą ekwipażami jakiem. powyżej opisał; trzymały one hajduków i pajuków, ale młodzi ludzie i młode damy już miały lokai, a kawalerowie huzarów za karetą i krzesłem stawających. Ci niewiele się różnili w stroju od hajduków, tylko, że huzar miał pałasz, mentyk i ładownicę. Król taką samą miał służbę, a książe prymas trzymał hajduków, którzy należeli do parady jaką niżej opiszę. I król i książe prymas mieli także pajuków, którzy po dwóch w każdych drzwiach zamku stawali i takąż służbę pełnili w izbie sejmowej; ubior ich był taki jakim wymienił wyżej, ale za pasem nosili zatknięte kindżały. Prymas do śmierci taką służbę chował, król nie wiem czy ją z sobą po abdykacyi do Grodna i Petersburga przeniósł. Widziałem dwa razy księcia prymasa występującego w całej paradzie na celebrę uroczystą, officyalnie jadącego do kościoła S. Jana i do dworu. Naprzód szła przed nim eskorta gwardyi konnej z oficerem, za nią na koniu marszałek dworu z podniesioną laską jak przed królem marszałkowie wielcy, a ten powinien był z prawa być koniecznie senatorem jak u króla. (U króla marszałkiem nadwornym był Alexandrowicz, kasztelan podlaski, u prymasa Oborski, kasztelan ciechanowski; ci mieli osobny stół do którego w imieniu króla lub prymasa przez bilety zapraszali). Za marszałkiem jechał koniuszy, za nim dwaj masztalerze przy pałaszach, za temi piechoto pięćdziesięciu hajduków, na czele ich jeden z wysoką laską zakończoną ogromną gałką wyzłacaną z kordonem złotym jak u tamburinażorów. Hajduki za pasem mieli berdysze alias siekierki z długiemi toporzyskami, zwano ich kapłonkami prymasowskiemi, chociaż liberyą mieli dworską. Dalej przed karetą jechał ksiądz Krucyfer z wysokim srebrnym krzyżem na koniu, ten musiał być albo wysokim iakim prałatem, albo opatem i t. p. Naówczas był nim Szydłowski, opat płocki. Za tym znowu jechali koniuszy i dwóch masztalerzy, jak za marszałkiem, nareszcie postępowała kareta sześcią końmi ubranemi w czuby, w szory złocone, z licami jedwabnemi, stangret i foryś w ferezyach. Kareta do takich tylko aktów używana, obrzędowa, ozdobiona była insygnjami państwa i prymasowskiej godności, herbami rodzinnemi jego, na wierzchu zakończona gaikami złoconemi, nakształt wazoników, wpośrodku infułą i pastorałem; cała była w taflach przezroczystych. W niej siedział prymas w głębi, a na przedzie dwaj biskupi towarzyszący mu. Za karetą stali czterej lokaje, szli jeszcze pieszo czterdziestu pajuków, a kończył ten szereg oficer z eskortą, jak na przedzie. Jeżeli prymas jechał dokąd prywatnie, tedy albo w soliterce (karetce na jedną osobę) albo w cis-a vis, karecie z siedzeniem na przedzie, ale tak wązkiej, że się tylko jedna osoba w głębi, druga z przodu pomieścić mogła. Naprzeciw niego siedział biskup lub senator. Takich soliterek i vis-a-vis, panowie i panie ożywali do wizyt także, nawet etykietalnych. W r. 1785 zastałem wielu panów i znaczną część szlachty już w stroju francuzkim, a w r. 1788 panowie wszyscy niemal młodsi i szlachta znowu pobrali żupany i kontusze. Stanisław August od początku niemal panowania swego starał zbytki w stroju kosztownym ukrócić, gdyż te i rujnowały i oddzielały widocznie szlachtę od panów. Nie jeden magnat dźwigał na sobie kilka wiosek lub cały klucz jaki, czemu szlachta dorównać klejnotami dziadowskiemi nie mogła. Ustanowiono na sejmie grodzieńskim mundury wojewódzkie w r. 1780, pod tytułem Leges sumptuariae, był to własny pomysł Stanisława Augusta. Po tego, już w epoce w której piszę, dwory panów powoli upadać zaczynały, ubywało dworzan i pokojowców, a chociaż możniejsi jako Czartoryscy, Radziwiłłowie, szczególniej ks. Karol panie kochanku, ks. Stanisław Lubomirski wojewoda kijowski, Szczęsny Potocki i inni, po roku 1786 otaczali się licznemi gronami szlachty, nie była to już służba jak dworska, raczej klienci i przyjaciele, których panowie do wyższych swych interesów używali, jako to na posłów, deputatów, sędziów, doradźców w sprawach osobistych i kra- jowych. Historya mundurów przypomina mi anegdotę, tyczącą się ks. Karola Radziwiłła, który nazajutrz po wydanem prawie, stawić się miał u króla w mundurze województwa Wileńskiego, kontuszu granatowym tak wytartym i połatanym, że zdawało się, jakby go wczoraj na tandecie kupiono. Król trochę go obejrzawszy nie mógł się powstrzymać, żeby nie spytać o przyczynę takiego stroju. Na to książe Karol trzepiąc się po kontuszu: — Panie kochanku, Najjaśniejszy panie, bo to ten kontusz już na szesnastym (?) wojewodzie Wileńskim... nie każdemu, panie kochanku w takie się stare stroić łachmany. Król zjadł przymówkę nie dając poznać po sobie, że go dotknęła. W mojej młodości, w Warszawie i na prowincyi, wielkie jeszcze i w stołach widziałem zbytki. Dzielono ucztę na trzy dania, a wszystkie tak obficie zastawiano, że gdyby biesiadnicy po trzy brzuchy z sobą mieli, nie potrafiliby spożyć wszystkiego; danie każde miało osobną i kosztowną zastawę, dworzanie z półmisków częstowali i gospodarzyli. Ta moda stara już przed sejmem 1788 roku ustała, kamerdynerowie zaczęli obnosić półmiski, ubierano stoły w tafle zwierciadlane z pięknemi złoconemi galeryjkami i kryształowemi ozdobami. Te kładziono wzdłuż przez cały stół, a na nich stawiano figurki porcelanowe, koszyki i inne cacka misterne, żyrandoliki z kryształowemi wisidełkami do świec i t. p. Na wielkie obchody, wysypywali w pośrodku stołu cukiernicy kolorami herby osób które fetowano, w koło tafel z obu stron ustawiano konfitury, blanmanże, galarety, owoce i co do desseru należało. Nie mógł być stół piękniej i dla oka powabniej ubrany, osobliwie wieczorem przy świecach ślicznie się to wydawało. Niektóre z tych przyborów stołowych od dwóchset. do ośmiuset czerwonych złotych płacono. Talii garnitur powinienby się znajdować jeszcze w Korosteszowie u pana Gustawa Olizara, bom go widywał u jego ojca, podczas gdy sprawiał funkcyą marszałka trybunału. Serwisy owe srebrne, po sto i więcej funtów ważące, jaki jest jeszcze u senatora Ilińskiego po jego ojcu, ta nowa moda całkiem wyrugowała. XII. KOLISZCZYZNA, WSPOMNIENIA XVIII WIEKU. Byłem już na świecie, alem jeszcze w kolebce leżał w pieluszkach, kiedy wybuchnęła pamiętna owa rewolucya chłopska, koliszczyzną lub rzezią Humańską zwana; nie widziałem jej na moje oczy, anim był w wieku by o niej słusznie módz sądzić. Szkoda, że nikt z obecnych natenczas, nie opisał jej szczegółowo i bezstronnie. Kilka mi się pism o tem czytać trafiło, niektóre zajmujące bardzo, ale wszakże niedostatecznie rzecz wyświecają. Ja powiem co zapamiętam, jako z ust wiarogodnych ludzi, naocznych po większej części świadków słyszałem. Kodnia była w owej epoce kwaterą główno-do- wodzącego partyą ukraińską, regimentarza Józefa Stcmpkowskiego, który dla uśmierzenia tej rewolucyi, miał sobie udzielony od Stanisława Augusta, Jus gladii, i przydany sąd wojenny, doraźny, nazwany Judicium Slatarium, który w dwudziestu czterech godzinach, bez odwołania stanowił o losie przyprowadzonych mu hajdamakow. Dziś jeszcze są tam ślady okopów starego zamczyska, i w miejscu gdzie dawniej stał drewniany Augustyański kościołek, jamy, w których więźniów czasowo zamykano. Kościołek ten przed laty kilkunastą, gdy nowy ukończono, rozrzucony został. Tysiące ludzi w tem miejscu zginęło. Przyprowadzały ich po rozbiciu komendy ze wszech stron, wieszano, ewiertowano, łby ucinano, innym odejmowano tylko prawą rękę i lewą nogę zostawując ich przy życiu, na postrach i świadectwo winy. Sam w młodości mojej kilku jeszcze takich widziałem kaleków. Stempkowski i jego sąd wojenny miał przepisy postępowania i surowe polecenie dochodzenia przyczyn tak okropnego wypadku. Czytałem sam w r. 1787 w Łabuniu u wojewody kijowskiego, Stempkowskiego, cały protokół czynności tego sądu. W powstaniu tem, kilka ledwie osób nieco światlejszych od prostego gminu, udział mieli; lud szedł na oślep na rzeź i rabunek z szałem sobie właściwym, nie patrząc skutków, słuchając tylko nienawiści lub zemsty. Czterech duchownych, a dwóch między niemi starszych, którzy do tego wplątani zostali, złożyli później bardzo ważne zeznania, które się w protokóle znajdowały; z niego ułożone były raporta, jakie Stempkowski przesyłał królowi. Pięćdziesiąt i sześć lat temu jakem to ogromne dzieło przeglądał, nie pamiętam już ani nazwisk osób, ani miejsc zkąd byli, lecz tok rzeczy samej i jej przyczyny zostały mi w pamięci. Zacząwszy od Dubna do Dniepru, na wschód, na południe, do Dniestru ciągnęły się dobra pańskie Sanguszków, Lubomirskich, Potockich, Tyszkiewiczów, lub starostwa rozdawane przez króla; w tych wszystkich majątkach począwszy od Białopola, panowie i szlachta nie mieszkali. Obszerny więc ten kraju kawał rządzony był przez komisarzy, gubernatorami wtedy nazywanych, przez ekonomów kluczowych i żydów arędarzy. Możno sobie wyobrazić, że w takim stanie rzeczy, bez dozoru wyższego, chciwość, charakter popędliwy, podżegania żydowskie na wielkie często naprowadzały nadużycia. Obdzierano nieraz i srogo się obchodzono z ludem, ktory się nie zaparł całkiem uczucia swej godności, a w dobrym bycie czerpał siły do oporu. Żydzi arędarze wciskający się jako pośrednicy pomiędzy rząd a wieśniaków, najwięcej się dali we znaki nielitościwą grabieżą; arędowali naprzód młyny i karczmy, potem wszystko co tylko było powinnością, opłatą, daniną, w ostatku to czego nikt wydzierżawić i ciągnąć zysków nie miał prawa. Powoli to i stopniami do tego przyszło, ale chłopi od wszystkiego się w końcu do arędy opłacać musieli, nawet od kunicy weselnej, od kar i chłosty, a nic im na stronę bez pozwolenia arędarza sprzedać nie było wolno, pod konfiskatą i sztrafami. Ten ucisk, który jakiś czas płazem uchodził, bo o nim oddaleni nie wiedzieli dziedzice i winni mu wcale niebyli, niezmiernie małe mając z ogromnych majętności dochody, gdyż wszystko to panowie gubernatorowie i ekonomowie zagarniali, nareszcie wywołał zaburzenie i wybuch gwałtowny. Duchowni nie raz upokorzeni, musieli sympatyzować z ludem, z którym ich wiara łączyła, jedno słowo nieostrożne, w boleści wyrzeczone, mogło być iskrą podpalającą gotową do wybuchu minę. Znalazł się śmiały naczelnik i powstanie groźnie się szerzyć poczęło. Tym był Gonta i ataman Korsuńskicli kozaków Żeleźniak; w Korsuniu pierwsze było zbiegowisko spiskowych, Gonty, Żeleźniaka i duchownych, którzy do tego należeli. Ztąd rozpuszczono śmiałych wysłańców na różne strony, a ogień objął tem łatwiej całą Ukrainę, że w niej podówczas wojska koronnego nie było. Ogniskiem stał się Humań, i tu jak wiadomo, rozpoczęła się niesłychanego okrucieństwa rzeź, z której nikt prawie nienawistny im nie uszedł; tu miały miejsce pierwsze świętokradztwa, o których wspominać nie chcę. Gonta z zebraną drużyną posunął się dalej i w pień wycinając szlachtę, księży i żydów nic zostawił nikogo od Dniepru do Pawołoczy. W kilka tygodni dopiero, wojska rossyjskie i polskie przypadły dla uśmierzenia tego buntu i pokonały go, hajdamaków pochwytanych wysyłano do Kodni dla sądu i kary. Jeśli archiwum Łabuńskie przez zjazd oficya- listów i Kredytorów zniszczone nie zostało, musi się w niem jeszcze ciekawy ten protokół znajdować; lub u Stempkowskieh, wnuków wojewody; w nimby obszerne do poznania tego wypadku i najwiarogodniejsze znaleźć można materyały. Powiadają, że Gonta skazany, jako przewódzca, na darcie pasów i ćwiertowanie, wyszedł na plac z wesołą i wypogodzoną twarzą, jakby do kuma na chrzciny. Kat udarł mu pas skóry, krew się polała, a twarz hajdamaki ani się zmieniła, udarto drugi, a Gonta odezwał się do patrzących: — Ot howoryły szczo budę bołyty, ani kryszki ne bołyt! — Gdyby człowiek z tak wielką mocą charakteru, na innem stanął stanowisku, czegóżby nią dokonać nie mógł! Długo było przysłowie u ludu w Ukrainie, gdy kto kogo przeklinał: — Szczob tebe świataja Kodnia ne minula! — bo wiele tam krwi się wylało. Publicznie nie wiem czy podano powody bunt wyjaśniające, ukryto zapewne i raporta pana Stempkowskiego do króla, oszczędzając magnatów, z powodu których nierządu i niedbalstwa kraj tak niepowetowane poniósł straty. Możny obywatel pan Dubrawski, sędzia grodz- ki, miał także Jus gladii; trzymał on milicyą konną i pieszą dostateczną do łapania hultajów, pilnowania ich i przewożenia do Zubowszczyzny, miejsca rezydencyi jego, okopanej wałem i przysposobionej jak turnia dla winowajców. On sam był w kraju, który żadnej innej nie miał policyi, stróżem porządku i spokoju, i sprężyście spełniał powierzony sobie obowiązek. Znaliśmy wszyscy jeszcze tego obywatela, przed podziałem kraju; był wzrostu małego, a tak chudy, że pas się na nim utrzymać nie mógł; opasywał się więc cienką taśmą z klamrą, a że pałasz nadto był dla niego ciężki, nosił tylko u boku lekki kindżalik XIII. NOTATKI. Ojciec mój w roku 1774 jeździł odwiedzić matkę swoją w województwie Lubelskiem, w ziemi Łukowskiej zamieszkałą, ktora tam dożywociem trzymała majętność po dziadzie; jeździłem i ja z ojcem. Odwiedzaliśmy familią mieszkającą w ziemi Łukoinskiej i byliśmi w Warszawie. Przypominam sobie, że ojciec kupił wówczas półarkuszowy sztych, na którym wyobrażony był dosyć duży ptak podobny cóś do dudka, mający na głowie jakieś różki. Na piórkach jego po całem ciele były trupie główki, a w pośrodku dwie większe głowy trupie z koronami. Pod spodem wypisana była obszerna explikacya, że ptak ten w dzień zaduszny w Paryżu, wleciał przez okno do audyencyonalnej sali królewskiej, i usiadł na tronie, jakby chciał, żeby go wszyscy tam znajdujący się podówczas widzieli. Nim zdziwieni przytomni namyślili się pochwycić to zjawisko, ptak zerwał się i zniknął. Żyją dotąd trzy osoby, które ten sztych jak ja widziały; rzecz zapewne nie do wiary, nie chciałem nawet o niej wspominać tutaj, ale mnie ośmielił hrabia Henryk Rzewuski, który mi powiadał, że anegdotkę o tym ptaku słyszał podobnież od ojca żony swej, hrabiego Grocholskiego, starszego odemnie. Wierzono w to natenczas jak w cud i przepowiednię jakąś, a politycy różne ztąd wyciągali wnioski. O tego rodzaju ptaku w historyi naturalnej wzmianki niema; prawdziwy czy zmyślony, był już naówczas wieszczbą tej rewolucyi, która w lat czternaście cały kraj ogarnęła, a w osiemnaście potem, pod topor skazała dwie koronowane głowy. Towarzystwo usposobiło się do niej powoli, osłabieniem wiary, wybujaniem wyobrażeń o prawach przyrodzonych, stanic przyrodzonym i równości ludzi; okoliczno- ści szczególne, słabość panującego, rozwinęły rzucone zasady i sprowadziły te excessa, któremi się odznaczyli sankiuloty, illiuninaci, rybaczki, a na czele tej rozhulanej zgrai, Maraty i Robespierry. W roku 1774 już łacno przewidywać mogli do czego dojdą i cel mieli zapewniony. Mani tu o tym jakoby cudzie na piśmie notatkę, zostawioną w kalendarzu sławnego Duńczewskiego, ręką mo- jego ojca. W połowie zeszłego wieku nie było podobno wziętszych i sławniejszycli kalendarzów nad te; bywały one bardzo obszerne, zawierały prognostyki na każdy dzień roku, kiedy krew puszczać, kiedy bańki stawić, pigułki zażywać, mixturę brać lub proszki, kiedy siać, drób' sadzić, konie stanowić, wieprze na karni zasadzać, wreszcie ważną skazówkę dni feralnych i szczęśliwych i t. d. Uprawiano jak i dziś niektóre na wpół z białym papierem do wpisywania przychodów, rozchodów, ważniejszych gospodarskich czynności, praktyk osobliwych i wydarzeń familijnych. Jako próbkę tego rodzaju notat, ośmielam się tu dać maluczkie wyjątki z kalendarza ręką ojca mojego zapisanego, wybierając co najbardziej zdaje mi się zajmującem. 1774 dnia 1 januaryi, nowy rok się zaczął, daj Boże szczęśliwy, ale cóś źle gadają o naszym Sejmie, Boże uchowaj, żeby się niesprawdziło co o nim ludzie prawią. Byłem wczoraj na imieninach u JMP. stolnika, zjazd był liczny; JMP. podkomorzy zapewniał, że ma sub secreto z Warszawy uwiadomienia, jako by się bez wici na pospolite ruszenie nie obeszło — wszyscy przyrzekają na kon siadać i swoich uzbroić. Eodem 5 januar. Herszko arędarz, został winien jeszcze z przeszłego kwartału dziewięćdziesiąt i jeden tynfów. Musiałem się uciec do exekucyi, według opisu kontraktu, że zawód mając, prawomocen jestem zabrać go z żoną i dziećmi i więzić dopóki mi się podoba, lub z długu się nie uiści. Otóż kazałem ongi wziąść szachraja, i na łańcuchu wpakować do sadza, między wieprze, żonę i bachurów resztę zostawiłem w karczmie, a młodszego tylko syna Lejzia sprowadziłem do dworu i kazałem uczyć pacierza i katechizmu, bo sprytny. Muszę go ochrzcić, o czem już uwiadomiłem księdza infułata, który na ten akt zjechać obiecuje, aby duszę, jego przysposobić. Lejzio nie chciał się żegnać, ani pacierza naszego mówie, ale pan Strzałecki rózgami go do tego napędzi!, dziś już jadł słoninę. JM. Ks. Bonifacy, reguły minorum de obsewantia, kapelan nasz, przykładny zakonnik, bardzo się około niego poci i upór dziecinny zwyciężyć umie. 26.. Maciora zwana kłodnicka, amerykańska, dziś dala jednaścioro prosiąt bardzo pieknych... Świnki, exceptis dwie, wykolą się na kuchnię, wyjdą właśnie dobrze na imieniny spodziewanego brata jejmościnego Eodem 27. Przyjechali żydy z Berdyczowa, oddali za szalbierza Herszka dziewięćdziesiąt jeden tynfów, w prezencie głowo cukru i oko podłej kawy. Wypuścić kazałem Herszka, a syna chciałem zatrzymać jako już wchodzącego na łono kościoła katolickiego, ale bardzo mi się prośbami uprzykrzać zaczęli, więc i jego puściłem, ale żyd się znów pewnie na terminie nie wypłaci. mam nadzieję, że Lejzio mi się znów popadnie i chrześcianinem zostanie. Tymczasem poczekamy do 24 marca. Eodem — powróciwszy z kontraktów przywio- złem dla jejmości dwie pary trzewików pięknych od ludzi, kupionych u Zabudzkiego, i patynków par dwie — na suknią atłasu weneckiego łokci piętnaście. — Krowa Podberezka czerwona, dała nam cieliczkę, szkoda że nie byczka. — Eodem 29. Byłem na imieninach JMP. podkomorzego, zjazd był wielki — wiadomo jak ten princeps nohilitatis ugaszcza w swoim domu, było jedzenia suto i wina w bród, moździerze za każdym vivatem dawały ognia, i dwa dni nie wypuszczano żywej duszy pozdejmowawszy koła z kolasek. Nazajutrz przy śniadaniu JMP. podkomorzy zagaił zgodę między JMP. chorążym a JMP. stolnikiem, długo strony się wodziły, ale gospodarz tyle dokazał, że wkońcu ręce sobie podali. Chorąży na kontraktach stolnikowi ma zapłacić dwa tysiące trzysta tynfów. In gratiam concordiae nastąpiły mnogie vivaty, a JMP. podsędek, jako tir perihis napisał tranzakeyą. Chorąży tak się na razie poprzyjaźnił ze stolnikiem, że mu darował ogiera gniadego, stada J. 0. Ks. Józefa Czartoryskiego Wdy Ruskiego. 3 Martii; przyjechał ksiądz Felix kapucyn, wa- rzył miód z trzech półbeczków, jeden na konserwę, a dwa na expens, dwa pólbeczki na chwałę Bożą odesłaliśmy do klasztoru. Tegoż dnia namoczono stokfisz, który, intra parentkesim, podrożał, dawniej płaciłem kamień po dukacie, a dziś po dwadzieścia i trzy złote. 8 Martii. Klacz biała turecka, miała żrebczyka po stadniku księcia jegomości, będzie koń rosły, bo kolanka ma grube. 11 Martii. Owce kocić się zaczęły i drób kwili na gniazda. 14 Martii. Na chwałę Bogu w Trójcy jedynemu, Malce Najświętszej i wszystkim świętym, urodził się nam syn tej nocy, około godziny trzeciej. Dziecko było słabe, dla tego niemieszkając ochrzcił je z wody ksiądz Jakób Piehelewicz, ritus graeco-uniti, paroch tutejszy, bo JM. ksiądz kapelan wyjechał na rekolekcye do klasztoru. Trzymali do chrztu pan Józef Strzałecki z panną Karoliną Stolińską, i dano mu na chrzcie imiona, Józef, Antoni i Zacharyasz, bo się w ten dzień narodził. Dalej w ten sposób następują każdodzienne metryki urodzonych zwierząt domowych, wymłoty i wywozy zboża, wypłaty ludziom i t. p. opuszczam mniej ciekawe. 10 Augusti. Oddawna doświadczaliśmy różnych w gospodarstwie upadków, grad hreczkę i groch pobił, chudoba odpadać zaczęła, ogień się był pokazał w kuchni, szczęściem uratowano, zgoła były to plagi boskie, a smutne praesagia; nie wiedzieliśmy czemu to przypisać, kiedy jurante Deo, nareszcie odkryła się zgroza peccatum sodomiae. Marysia Zakrzewska szlacheckiego rodu, wychowanica jejmości, wielka faworyta i bardzo usposobiona, okazała się winną; długo się taiła, ale panna Stolińska doszła wszystkiego. Przyznała się nareszcie do konszachtów i amorów z Mikołajem teorbanistą poddanym moim, którego kosztem moim wyedukowałem. Nie mogliśmy tego puścić płazem, JM. ksiądz kapelan wziął na siebie oznaczenie i dopełnienie kary, wyznaczył dziewczynie sto dyscyplin, ale jejmość odprosiła na czterdzieści. Aby zapobiedz przypadkowi przywiązano ją do drabiny i wyliczono, a teorbanistę kazałem w dybki pod strażą posadzić na pięć tygodni, co piątek o chlebie i wodzie po sto dyscy- plin. W każdy piątek była msza na ich intencyą, a z ich zasług po złotemu na nią wytrącano. 10 7bris, wyjechałem do jejmości dobrodziejki, matki mojej w Łukowskie, jejmość, dziatki i dom zostawując opiece Boskiej, wziąłem tylko z sobą Modestka, (tak mnie zrazu zwano, potem zmieniono to imię na Duklana) — dla odebrania błogosławieństwa. 4 Decembr. Zostawiłem Modestka u wuja mojego Szaniawskiego, podstarościego grodzkiego łukowskiego i podczaszego, dla odwiezienia po Świętach do Warszawy do JMość XX. Scholarum Piarum, ma tam być z jejmości synowcami. Następuje wreszcie wzmianka o tym ptaku, o którym wyżej wspomniałem. 5 Xbris. Powróciwszy z drogi od JMości dobrodziejki matki mojej, którą zdrową zastałem i zostawiłem, przywiozłem zegarek złoty kameryzowany z emalią, sprzączki do trzewików kameryzowane i obraz w srebro oprawny Matki Boskiej Częstochowskiej, w prezencie dla kochanej mojej Fruzi od jejmości dobrodziejki matki mojej, a z Warszawy kopersztychów trzy. Z tych jeden darowałem JMość dobrodziejstwu rodzicom na- szym, a drugi JM. pani starościnie Niżyńskiej ciotce mojej żony. Wyrażono na tym kopersztychu ślicznie jak żywy udanego ptaka, ten cały w trupich główkach, a na środku na skrzydłach ma dwie trupie głowy z koronami; pod spodem explikacya, że ten ptak wleciał na pokoje królewskie w Paryżu w dzień zaduszny, usiadł na tronie, a potem zniknął. Różni różnie o tem mówią, że ten cud zesłany jest od Boga z wróżbą kary na kraj francuzki za odstąpienie od wiary świętej katolickiej, że się namnożyło wiele ksiąg bluźnierczych, że nie szanują kapłanów, nie wierzą w tajemnice wiary, i pozostawali farmazonami. Drudzy powiadają, że to bajka, ale jako żywo, bajka być nie może, bo jakżeby rzecz zmyśloną śmiano drukować, sztychować i sprzedawać. Za te trzy kopersztychy dałem trzy talary...... XIV. HENRYK NIEMIRYCZ. Wiemy, jak wielki wpływ bezbożna literatura francuzka XVIII wieku miała i na nasz kraj, który zawsze naśladować lubił, co gdzie najgorszego wymyślono. Wielka część naszych młodych ludzi, którzy odprawiali wojaże za granicę, do Paryża, powracali z zapasem tej trucizny na rodzinną ziemię; i na nieszczęście wszczepili chorobę swoją w skłonnych do przyjęcia jej obójga płci młodzież. Zaczęto pogardzać duchownymi i z nich się naśmiewać, wyszydzać obrządki religijne, dopuszczać się nawet bluźnierstw przeciwko wierze i samemu Bogu, nie szanując już nic z tego co przeszłe wieki miały za najświętsze i najdroższe dla siebie. Takiego to apostoła nieprawości i niewiary rolę przybrał Henryk Niemirycz, potomek zacnego i bardzo możnego domu, po powrócie z zagranicy; tem zaś stał się niebezpieczniejszy i szkodliwszy, że przy zupełnem zepsuciu miał cały urok młodości, dowcipu, oczytanie niepospolite, talenta i wszystko co czyni pożądanym i miłym w towarzystwie. Starzy ludzie, ugruntowani w wierze swych przodków, jedni się zasłaniali i uciekali od tych szkodliwych nowostek, drudzy, okrzyknąwszy Niemirycza za ateusza, za deistę, za materyalistę, powstawali nań głośno jako na indywiduum społeczeństwu najszkodliwsze. Tymczasem Niemirycz nieoglądając się na hałasy, a może i rad temu co mu jakąś niezwyczajną robiło renomę, dalej swoją drogą postępował bezkarnie. Trafiło się, że w czasie wielkiego odpustu w miasteczku Krupie, około Radziwiłłowa, gdzie kościół pobożnemi był napchany, znajdował się i Niemirycz. Miał prawda książkę w ręku, ale nie pobożną, owszem umyślnie dobraną, bluźnierczą kąś, i z niej po cichu, przysuwając się do ławek, czytał kawałki młodym damom znajomym, które napróżno się od niego usuwały. Nie wiem jaki szał go opętał, że na dopełnienie świętokradztwa, gdy rozdawano komunią świętą, ukląkł przy kratkach i bez spowiedzi przyjął hostyą, a upuściwszy ją natychmiast w książkę, którą w ręku trzymał, począł z przechwałką okazywać damom siedzącym w ławkach, z rozmaitemi najniepoczciwszemi żartami i szyderstwy. Kobiety się obruszyły i przelękły, gruchnęła wieść po kościele, wszczął się szmer, oburzenie, zgroza powszechna i Henryk Niemirycz byłby pewnie w miejscu rozsiekany przez szlachtę, gdyby się, tumult widząc, co najprędzej nie ukrył. Do żywego tem świętokradztwem przejęty Jerzy Falkowski skarbnik łucki, stanął jako delator i instygator i wywołał sprawę do sądu; naprzód sam, potem z synem Erazmem, a na ostatnim terminie urodzony Felix Dziufuza, przybył także jako delator. Sprawa rozpoczęta się naprzód w konsystorzu Łuckim: tu uczyniono wywód faktów, i konsystorz rzucił klątwę, uznając Niemirycza aposta- tą, bluźniercą, świętokradzcą, godnym największej kary; zacytowano prawa duchowne i świeckie, dekreta koncyliów i t. d., a po wymiar sprawiedliwości odesłano do sądów cywilnych. Sąd grodzki Łucki po otrzymanych trzech infamiach na niestawającym Niemiryczu, który i sam nie odważył się odpowiadać i przez plenipotenta komparacyi nie pisał, wydał wreszcie dekret zaoczny bardzo srogi, zastosowując poenam przeciw świętokradzcom: wywlec język i uciąć, udrzeć trzy pasy, poćwiertować na kawałki i rozrzucić po polach. Niemirycz, za późno postrzegłszy się, że z prawem żartować nie można, unikając obelżywej i męczeńskiej śmierci, ratował się ucieczką za granicę. Z Niemiec dostał się do Hollandyi, gdzie służył na flocie i doszedł do rangi pierwszego porucznika; długi czas włócząc się, nareszcie około 1805 roku zjawił się nazad do kraju, ale tu obszerny majątek swój, który odzyskać się spodziewał, już zastał rozszarpanym za małe dłużki przez kredytorów. Miał on Czerniechów i wsi kilkanaście, co kilkomilionową stanowiło fortunę. Po powrocie jego nikt już Niemirycza nie prześladował więcej, jakiś czas kręcił się jeszcze po domach, i jam go widywał, w ostatku znikł z oczów, mówią, że zmarł w Korostowej w domu rodzonego siostrzeńca swego podkomorzego Łukasza Saryusza Łaznińskiego, pochowany w Tajkurach, gdzie tenże wzniósł mu nagrobek, jako pamiątkę spełnionej nad nim kary Bożej. Podobno nie poprawił się już do ostatka, a nędzny żywot jego był widomym przykładem losu jaki czeka zepsutych i szerzących zepsucie; pijaństwo stało się dlań jedynym ratunkiem, zwalał się pod ławą gdzieś w karczmie. Wyraziłem wyżej, że każdy szlachcie, ani u sąsiada, ani w mieście, ani w kościele nie mógł się bez szabli pokazać, niektórzy mieszczanie mieli także tę prerogatywę. Jeszcze w młodości mojej pamiętam zwyczaj gdzieniegdzie zachowywany, że w czasie śpiewania lub czytania Ewangelii przy mszy świętej, głowy nakrywano kołpakami, a pałasze do pół dobywano z pochew, dla okazania gotowości bronienia wiary katolickiej. Powoli zwyczaj ten stary ustawać począł; w roku 1786 pierwszy raz będąc w Warszawie, widziałem jeszcze starców obrządku tego dopełniających, ale to już były wyjątki tylko. Falkowski, skarbnik łucki, do śmierci go nie zaniechał; mam pod ręką cały ten proces drukowany, którego on był instygatorem. Naprzód w roku 1785 d. 17 grudnia w grodzie Łuckim manifestacja W. Jerzego Falkowskiego przeciwko wszystkim generaliter religii katolickiej odstępcom czytającym Woltera, opuszczającym obowiązki, wzgardzającym staremi zwyczajami, jako dobywaniem pałasza w czasie Ewangelii i t. p. zapowiadająca konsystorzowi Łuckiemu o złożenie regestru tych, którzyby spowiedzi wielkanocnej nie odbywali, także rozwinięcie procesu przeciwko farmazonom: kończy się manifest temi słowy: "Zatem W. Falkowski S. Ł. wyssaną z mlekiem a głęboko w sercu wpojoną i niewzruszenie trwającą wiarę S. Katolicką ocalać, i jej do wylania krwi, choćby z utratą zdrowia i życia bronić się ofiarując oświadcza: Naprzód konsystorz Łucki zapozwać o pokaranie tych, którzy się odłączyli od Kościoła Chrystusowego, spowiedzi paschalnej w swoich parafiach zaniedbywają i w nieprawościach zakorzenieni, zgorszeniem kompanów i czeladkę trują; — ustanowić powództwo swe przeciwko tym, co napojeni błędami Woltera, posągi onego nad wyobrażenie Zbawieiela swego przekładają, oraz im podobnych libertynów i deistów śladami chodzących, farmazonią wprowadzających i rozszerzających, nakoniec jadowitych bezbożników świętości pańskie na pogardę podających, Świąt Zmartwychwstania Pańskiego nie obchodzących, na wzór zgrai piekielnej, Baranka wielkonocncgo lękających się — i na ten koniec publiczną swoją protestacyą do ksiąg grodzkich Łuckich podał Jerzy Falkowski S. Ł. W roku 1786 d. 1 stycznia, od W. Falkowskiego skarbnika łuckiego, do J. O. księcia Czartoryskiego starosty łuckiego list, w którym mu wyrzuca, że sąd grodzki jest nieczynny, z osób mało powagi mających złożony, że sam książe w sądach nie zasiada, przybyszów na swojem miejscu stanowiąc; obszernie pomieszczone w tej korespondencyi nakształt manifestu, obżałowanie. 1786 d. 7 stycznia, list drugi od tegoż Falkowskiego, do księcia starosty, żeby zjechał koniecznie, złożył sądy estra-ordynaryjne, i straszny kryminał sani sądził. 1786 d. 13 stycznia, manifest Falkowskiego, ofiarujący życie i fortunę dla ścigania Henryka Niemirycza za popełnioną zbrodnie, z dodatkiem, ie jako delator mając prawo do pewnej części w fortunie obżałowancgo, od takowej pretensyi odstępuje i zrzeka się jej zupełnie. 1786 d. 6 lutego, wprowadzenie obszerne sprawy przeciwko Niemiryczowi w czasie sądów konsystorskich i równie obszerny dekret konsystorza Łuckiego, z całym wywodem w języku łacińskim. Tegoż roku dnia 10 lutego dekret zaoczny na instygacyą Falkowskiego, jako wyżej (1). ------------------- (1) Trzeba przyznać, że ta postać skarbnika łuckiego jest jedną z najpiękniejszych jakie nam w. XVIII dostarcza, żyje w niej duch nie tylko wiary ale obywatelstwa, cóś katolicko - rycerskiego, powiedziałbym bohaterskiego. Sam jeden występuje naprzód skarbnik łucki, życie i majętność ofiarując w sprawie wiary, niepopierany przez nikogo, staje jako instygator i delator wśród zobojętnienia powszechnego, zmusza konsystorz do działania, napędza księcia starostę, i wymaga głośno wołając sprawiedliwości, dekret który jest manifestem katolicyzmu przeciwko niewiarze. Falkowski jak Niemirycz, w swoim rodzaju są to dwa potężne typy, jakichby nikt stworzyć się nie ośmielił, a które daje nam rzeczywistość, skupiając w nich całą walkę dwóch pokoleń i stronnictw. Falkowski pojmuje doskonale, że i ci co pałasza nie dobywają w czasie Ewangelii, i ci co święconego nie stawią i ci co jakikolwiek stary zaniedbują obyczaj, są na drodze odstępstwa i wynaturzenia; jego zapal tchnie rozpaczą niemal... porywa się, zwycięża, ale obojętność czasów owych pleśnią okrywa wyrok i winowajcę. Kredytorowie żywią się majątkiem. Niemirycz, nie ścigany, unosi życie, bo i Falkowski nie chciał krwi, ale przykładu i wywołania uczucia; a niewiara po cichu się mnoży i utrwala. Co za typ zarazem w tyra Niemiryczu niepoprawionym do końca, rozbestwionym i umierającym pod ławą w szynkowni !.. Słyszałem od krewnych podkomorzego Łaznińskiego, że po powrócie Niemiryczowi cóś się było okroiło z ogromnej fortuny, przehulał i te reszty; kapnęło cóś znowu i podkomorzy nakłonił wuja, żeby choć cząstkę jakąś zachował na stare lata niemocy. Tysiąc czerwonych złotych w ten sposób ulokował Niemirycz u siostrzeńca, ale ten pieniądz nieużyty niepokoił go i zasnąć nie dawał, potrzebował go stracić koniecznie. Raz w śród nocy stuka Niemirycz do okna podkomorzego, dobija się gwałtownie, kazał go wpuścić pan Łazniński zadziwiony tak naglą potrzebą, — Co to jest? — Potrzeba mi moich tysiąca dukatów... — Na co? — Muszę je stracić, nie dają mi pokoju, proszę oddać... — Jakto? zaraz? — Natychmiast? Nie było sposobu przekonania człowieka, którego woli nic nigdy nie hamowało: podkomorzy był zawsze przy pieniądzach, znudzony wstał i wyliczył natychmiast wujowi ostatni grosz jego. Niemirycz z niemi zniknął.. W kilka tygodni później zmarł w gospodzie na gościńcu, ale już grosza przy duszy nie miał. Taki był koniec nieszczęśliwego, obłąkanego człowieka, którego charakter i lepiej skierowane siły, byłyby mogły użytecznego społeczeństwu wydać członka. (P. R. W. ) XL ZAJAZDY. Nim konstytucya grodzieńska 1784 roku urządziła proces sądowy, wielkie było niedołęztwo i trudności niemałe, gdy przyszło własność swoją windykować. Możniejszy oparł się zawsze, a ponieważ dla objęcia wsi urzędownie na satysfakcyą wierzyciela, chociaż zajeżdżał na grunt oficyalista exekucyjny, musiał jednak mieć z sobą zawsze brachium militare, to użycie siły, wyradzało i nadużycia. Ubożsi ziemianie, żołnierza dostawali najwięcej od panów, którzy nadworną milicyą trzymali; debitor także nie zasypiał wiedząc o zbliżaniu się chwili stanowczej, od drugiego magna- ta wymodlił sobie corpus defensivum i trafiały się ze starcia krwawe bójki niekiedy — kilka potem par trupów wieziono do grodu dla prezenty, a woźni zeznawali wizyą pokaleczonych. Często dostawało się oficyaliście sądowemu, munus executicum sprawującemu, jakiemi byli, wicesgerenci i burgrabiowie, od wojewodów albo starostów grodowych instrumentowani, że od strony, która przemogła siłą, dostał porządne harapy, kije lub nahaje, albo uchodząc od razów przesiedział jakie parę dni w konopiach o ścisłym poście, lub przedniował w błocie po same uszy, nocą dopiero ośmielając się na fugas chrustas. Zajazdy takie i formalne bitwy trafiały się szczególniej na granicach, o które się sąsiedzi z sobą procesowali, często ducia i reducta okupowane były głębokiemi bliznami, jeżeli nie życiem. Od roku 178 i powoli to już ustawać zaczęło z racyi prawa grodzieńskiego wskazującego porządek exekucyi dekretów. Prawo to, po przewiedzionym procesie, to jest po liczbie kondemnat stosownie do rodzaju sprawy otrzymanych, lub po publikacyi na terminie dość czynnym, non intrando in principale negotium, rozkazywało jurysdykcjom wydawać dekreta executionis, z któremi oficyalista tradował skonwinkowane procesem dobra. Zastrzeżono, że gdyby kto nie dopuścił tradycyi, za samo oparcie się exekucyi płacił stronie tysiąc grzywien i siedział cztery tygodnie górnej wieży. W razie niedopuszczenia, oficyalista zrobił akt supersessyi, i posyłał do komissyi wojskowej o pomoc militarną; ta wydawała ordynans do najbliższej komendy, a jeden żołnierz przydany oficyaliście jako brachmm militare, dostateczny był do wprowadzenia kredytora w posiadanie wioski. Gdym wyszedł ze szkół właśnie, były sławne dwa wiadome mi zajazdy, między latami 1785 — 1787, jeden w powiecie Owróckim, drugi na Wołyniu. Rzecz się tak miała: pan Józef Trypolski, syn majętnych rodziców, w dzieciństwie osierocony, dostał się był w opiekę do Tadeusza Niemirycza podkomorzego owróckiego, męża rodzonej siostry zmarłego Trypolskiego, z nim też w zawiadywanie opiekuna poszły i kilka wiosek dziedzicznych, po ojcu nań przypadających. Skończyła się małoletność, wyszedł Trypolski z opieki, ale opiekunowie dóbr nie emancypowali. Pan Józef Trypolski mocen prawem swym, z pomocą poddanych wjechał do dóbr i objął je na siebie; Niemirycze krzyknęli na samowolność; na nadużycie! Ciotka rodzona Józefa, pani Niemiryczowa, niemogąc przenieść lekceważenia dostojności opiekuńczej rnęża, i małego poszanowania dla siebie, postanowiła z mężem i starszym synem Adamem, wypędzić Józefa z własnej jego majętności, jak intruza. Niemiryczom to nie przychodziło trudno: ogromny klucz Olewski, do siedmiu tysięcy dusz liczący, dostarczył kozaków i strzelców uzbrojonych; ale i Józef Trypolski przestrzezony wcześnie, przysposobił się w sto z okładem dzielnych obroń- ców, postanawiając siłę odeprzeć siłą. Nadciągnęła armia Niemiryczów pod komendą obójga podkomorstwa i dowództwem syna ich Adama, wydano formalną bitwę we wsi Bohdanówce. Kilkadziesiąt ludzi z obu stron trupem padło, ranionych było stu przeszło; na hasło wystrzałów wysypały się gromady ze wsiów Trypolskiego, kiedy hajduk Niemiryczowski ugodził kulą w piersi samego Józefa, który padł na ziemię i na miejscu skonał. Niemiryczowscy opuścili plac bitwy, a Trypol- skiego ludzie ciało jego unieśli; oprócz kuli, ugodzony był dwa razy od szybniów. Był to oręż na Polesiu tylko używany, krótka pika, zakończona z obu stron grotami żelaznemi lub samo drzewce z osmalonemi obu końcami. Z dziwną zręcznością i trafnością narzędzia tego używali poleszucy, na dziki, łosie i niedźwiedzie, a jak tu widzimy i ludzi; rodzaj ten oszczepu, zwał się Szybnie. Natychmiast trupy zawieziono dla prezentowado grodu i zajęła się sprawa. Pan Olszewski, ojczym zabitego Trypolskiego, z ognistą energią proniowował ją przeciwko Niemiryczom; długie były wywody i ciągania się, nareszcie stanął dekret wskazujący Nicmiryezów, ojca i syna, na półroczną wieżę górną, koniuszego ich na wieczne więzienie, a hajduku na ucięcie głowy i ćwiertowanie. Kilku innych jeszcze sądzono na szubienicę, ale Niemirycze wszystkich ich w porę za granicę wyprawili, a sami tylko zasiedli wieżę w skutek owego stronniczego dekretu. Tu mógłbym powtórzyć co Anacharsys Scyta mówił o prawach Ateńskich: — Prawa jak pajęczyna, mucha w nich uwięźnie, a bąk się przebije. — Olszewski sprawę wywołał do trybunału; przyszła ona już za mojej bytności w Lublinie w roku 1788 z wielką forsą, wywołana z regestru incarecratorum. Niemirycze z całą familją zjechali do Lublina, mieszkali przez czas kadencji całej, i wszystkich mecenasów zebrali na konferencyą, tak, że dwóch ledwie pozostało na stronie delatora. Młodzież starano się ujmować, usiłując ku sobie nawrócić opinię publiczną; dawano nieustannie bale, obiady iassamble, ale pomimo to interes szedł bardzo twardo. Józef Piniński, później za zmianą okoliczności prezes izby cywilnej, był wówczas deputatem; człowiek niezmiernie obrótny i popularny, dokazał w ostatku, że zatwierdzono dekret Ownicki, dodano tylko dwanaście tysięcy grzywien na rzecz delatora, a połowę zwyczajną sądowi. Piniński ożenił się później z córką Niemiryczów i wziął po niej trzykroć sto tysięcy w gotówce, a sto tysięcy do rąk, titulo melioracji wyprawy. Lecz że w każdej sprawie wolno było apellować do następującego trybunału, Olszewski promowowałją z równą żarliwością na drugi; tu wszakże, czy się zląkł, że mu zagrożono zadać imparitatem, lub z innych jakich niewiadomych mi okoliczności, nie bardzo już forsował. Przybyły zięć łatwo uzyskał aprobatę przeszłorocznego dekretu w słowach: Standum in omni decreto ante acti Judicii: taki wyrok obejmował vim legis, że przeciwko dwóm dekretom żadna kancellarya ani manifestu, ani pozwu przyjąć nie mogła sub omissione officii. Jednak prawnicy wynaleźli jeszcze drogę przeciwko dwóm conformium, poszły strony vi noviter repertorum, ale potrzeba było zaprzysiądz przy podaniu illacyi, żądając pozwolenia processu na nowo, że te dokumenta ewinkują sprawę i że o nich strona nie wiedziała przy poprzedzających dekretach, dopiero trybunał dawał pozwolenia rozpoczęcia de novier repertis. Ci, co bliżej znali ten proces, twierdzili, że on do czterech kroć sto tysięcy kosztował. AY roku 1794 wreszcie stracili Niemirycze wszystkie dobra swoje, a Tadeusz i wolność, którą dopiero odzyskał za wstąpieniem na tron Pawła I. Drugi zajazd wynikł z następującej przyczyny. Libory Kordysz bardzo majętny obywatel, ożeniony był z Pruszyńską, siostrą rodzoną drugiej żony księcia wojewody wołyńskiego, Hieronima Sanguszki. Zmarł on wkrótce po ożenieniu; żona miała jakieś prawa do fortuny mężowskiej, ale brat rodzony Liborego, dziedzic klucza Czartoryskiego, Ignacy Kordysz, zaprzeczał im, i dobra na siebie via facti odebrał. — Książe Hieronim Sanguszko, jako szwagier, uczuł powinność dać protekcyą siostrze żony swej, wysłał więc stu nadwornych ułanów na zajęcie tych dóbr i ewakuacyą z nich Ignacego Kordysza. Komenda posłana spełniła ordynans, a oficer który dowodził tym odwodem przed mieszkaniem pana Ignacego kazał dać ognia. Sto strzałów razem tak przestraszyły nieszczęśliwego, że niebezpiecznie i szkaradnie się rozchorowawszy na żołądek, z tej choroby umarł i doktorowie na nią nic poradzić nie potrafili. Na nim familja Kordyszów wygasła i podług odwiecznego zwyczaju chowano go, krusząc w katafalku tarczę herbowną. Sprawy o to w sądach nie było, siostry sukcessorki per bona officia skończyły. Znałem obu tych panów Kordyszów, jeden do drugiego był podobny jak niebo do ziemi. Libory niesłychanie oszczędny, aż do obrzydłego skępstwa, jadł szkaradnie i nic prócz wody nie pijał; Ignacy żył bardzo okazale, dom miał w Czartoryi gustownie umeblowany, usługę liczną, muzykę nadworną, stół wyborny i wino doskonałe, którego pan Kordysz pisarz ziemski bracławski O. S. S. K., lubił dosyć używać. Dom jego był bardzo przyjemny, zdobiła go zacna i piękna druga już żona, z domu Rakowska, później Bystrzyna. Pan Ignacy miał z Łabuniem przyjazne stosunki, bywaliśmy też często u niego. Mawiano pospolicie, że Libory umarł z głodu, a Ignacy z przejedzenia. XVI. SZLACHTA, NOBILITACYE, INDIGENATY, SCARTABELLATUS. Szlachcic polski miał prawo do najwyższych w kraju godności. Jan III Sobieski, Stanisław Leszczyński, Stanisław Poniatowski, nie byli ani książętami ani hrabiami, ani baronami, zostali jednak z prostej szlachty królami polskiemi. Dodajmy, że wyjąwszy Leszczyńskich co się do możnych domów liczyli zdawna, Sobiescy nie wodzili prymu między szlachtą, a Poniatowscy bardzo byli małemi, tak, że w XVI wieku ani o nich słychać. Pierwszy winien tron swej szabli, drudzy dwaj talentom, rozumowi, trochę szczęściu. Stanisława Augusta ojciec, pierwszy z tej ro- dziny był senatorem, a braci jego przez wzgląd dla króla, Rzeczpospolita uczciła dostojnością książęcą, warując wszakże by to nie ubliżało równości szlacheckiej. Równie przez wzgląd na Jana III, synów jego i córki wyniesiono na książąt; ale też to już do szlacheckiego, a nawet do polskiego świata nigdy należeć nie miało. Wprawdzie przez czas długi, działo się ze zwyczaju nie z prawa, tak, że syn wojewody, kasztelana, urzędnika koronnego, starosty grodowego, po śmierci ojca obejmując dziedziczne obszerne dzierżawy, zasiadał też jego krzesło lub przyjmował przez ojca piastowaną laskę czyli pieczęć, albo wakujący gród; ale to było nadużycie, skutki faworytyzmu i wpływów familii. Po świetnych panowaniach Zygmunta III i Władysława IV, kraj począł codzień widoczniej chylić się do upadku, nauki gasły, ciemnota ogarniała Polskę; długie panowanie niemieckie dwóch Sasów do reszty nas oślepiło, rozpoiło i zdemoralizowało. Możni i panowie wychowywali swe dzieci na zagraniczną manjerę za granicą, szlachta mniej majętna musiała przestawać na jezuickich szkołach, które się stały propagandami ciemnoty. Tam przez lat dwanaście lub piętnaście nic nie uczono prócz języka łacińskiego i kontrowersji scholastycznych; wychodził z Filozofii wąsaty młodzieniec bez żadnych do obywatelskich obowiązków przygotowań i zapasu, tem bardziej do wyższych godności, nie miał z czem. Całą szkołą dla niego był dom rodzicielski. Ołtarz miał także dostatkiem sług swoich: prelatury obsiadali czekając biskupstw, synowie magnatów przeznaczeni do infuł, szlachcie nawet kusić się o te miejsca nie było podobna. Wojsko na taką kraju rozległość było za szczupłe, osobliwie kawalerya narodowa, w której wojewodowie, kasztelanowie, książęta, nawet prymas i arcybiskupi byli rotmistrzami, a synowie wojewodów i kasztelanów, porucznikami i chorążemi; szlachcie: pozostawało wiekuiście służyć jako towarzysze. W piechocie, to co nazywano cudzoziemskim autoramentem, niedostępnem było z innej przyczyny, szlachta bowiem uważała za uchybienie swemu honorowi piechotą służbę odbywać. Jedne więc dwory panów pozostawały dla biednej szlachty; magnaci mieli liczną assystencyę i garnęli do siebie; tu więc nabierano poloni, wyszedłszy ze szkół, i zakładano fundamenta przyszłej krescytywy. Szlachtę polską ówczesną można było podzielić na I trzy oddziały: stan duchowny, senatorski i rycerski (1). Do wyższych stopni duchownych, nikt prócz szlachty dójść nie mógł; aby zostać arcybiskupem, biskupem, opatem, lub inną jaką wysoką posiąść prelaturę, potrzeba było z sześciu herbów ojczystych i sześciu macierzystych dowieść rodowitości. Dla tego to prawa polskie determinowały spadki dla sukcesorów; po śmierci arcybiskupów, biskupów i opatów nawet klanstralnych, choć wszystkie po nich zbiory, remanenta i ruchomości urastały z intrat kościelnych, sukcesorowie brali trzy części, a kościół lub klasztór czwartą. Stan senatorski składał się naprzód z biskupów, realną juryzdykcyą w Polsce mających, na czele których stal prymas arcy-biskup gnieźnieński, zwany Interrex. Jego obowiązkiem było po śmierci króla obwieścić narodowi o osieroceniu i naznaczyć sądy kapturowe, gdyż wszystkie juryzdykcye ---------------------------------- (1) Nie wiem dla czego autor mieści tu stan duchowny, w którym większość była szlachty, ale przystęp do niego i innym klassom był wolny. (P. R. W. ). po śmierci monarchy ustawały; zwołać naród do obioru nowego króla, elekcyą ogłosić i nowego pana koronować. Iluż to fakcyj mogła być powodem i była, jak dzieje świadczą, nadana prymasom władza. Świecki senat składali wojewodowie i kasztelanowie; kasztelan krakowski był pierwszym senatorem z tytułem książęcym, do krzesła przywiązanym: zwano go — Princeps Senatus, pospolicie zaś — Pan Krakowski, jak innych wojewodów Pan Sandomirski, Fan Wileński i t. p Do rycerskiego stanu należała rodowita szlachta, z dziada, pradziada i niepamiętnych pokoleń zaszczycona klejnotem herbowym. Gdyby się w jakiemkolwiek zgromadzeniu szlacheckiem pokazał kto, bodaj obojętnej tylko i podejrzanej rodowitości, byłby, roszcząc sobie prawa do równości, niechybnie rozsiekany, a na majątek jego ziemski, jak równie na źle nabyty lub źle legowany, wolno sobie było każdemu uprosić kaduka. Był to przywilej dawany w takich przypadkach przez królów, z nim potrzeba było iść do trybunału, a sąd ów na rzecz uprzywilejowanego przysądzał podpadającą kadukowi majętność. Za mojej bytności w Lublinie, kilka takich spraw było, jak również de imparitate. Szlachta w początkach pomnażała się przez wojenne zasługi, obowiązaną będąc za wydaniem wici przez króla lub hetmana, siadać na koń z tylu ludźmi uzbrojonymi ile ich wioska postawić mogła, a bardziej podług obszaru ziemi jaki zajmowała, to jest z. łanów. Były wojska komputowe, pancerni, hussarze z rodowitej szlachty, co potem do ostatnich czasów kawalerją narodową nazywano. W tym oddziale wojska towarzysze byli w randze chorążego, namiestnik w randze porucznika, chorąży w randze kapitana, porucznik w randze pułkownika, rotmistrz w randze generała. Trwało to do sejmu 1788 r., do aukcyi wojska regularnego i jego reformy. Piechota z różnego stanu ludzi, a najwięcej za granicą zaciągana, wraz z oficerami na żołdzie Rzeczypospolitej, zwała się wojskiem cudzoziemskiego autoramentu; w nim szlachta polska służyć, jak się wyżej rzekło, miała sobie za uchybienie. Były lekkie pułki z Tatarów i Kozaków złożone, także na żołdzie; te potem mianowano przednią strażą, albo pułkami lekkiemi; po ułańsku ubrane, nazwisko swe do nowej reformy zatrzymały. Szlachta w pospolitem ruszeniu o swoim koszcie służyła. Nie było wówczas orderów ani krzyżów wojennych dla nagrodzenia zasługi; krew wylana w obronie kraju lub kalectwo dawały prawo domagania się o dyplomat na szlachectwo; szlachtę zaś rodowitą pasowali monarchowie na rycerzy, podług ustanowionych form i obrządków, ozdabiając piersi ich łańcuchami z wizerunkiem monarchy, albo nadawali jej królewszczyzny. Także i nowej szlachcie dostawały się dobra, albo częściej obszary ziemi nieosiadłej, którą ona zabranym na wojnie niewolnikiem obsadzała, nazywając od swojego imienia. W powiecie Owruckim jest takich wiele nadań: Wyhów, Wyhowskich, Melenie, Meleniewskich, Stoszków, Baranowskich, Bechy, Bechów, Paszyny, Paszyńskich, Kaleńskie, Kaleńskich, Staszki, Staszkiewiczów i t. d. W tych nadaniach właściciele są z różnych narodów, z kozaków ukraińskich, siczowych, Dońców i tych co składali hetmańszczyznę pod dowództwem hetmana lub koszowego, wybieranego przez się aż do Mazepy, — są Tatarowie Perekopscy, Kipczaccy co byli w służbie Rzeczypospolitej, z których pozostali w Owruckiem, przyjęli religją chrześcijańską, a wielu w Litwie utrzymali się przy dawnej wierze, gdzie mają meczety swe i mułłów. Z takiej to rodziny był ów sławny generał Bielak i wielu wyższych oficerów: Achmatowicze, Azulewicze, i t. d. którzy do ostatka w sprawie kraju wiernie służyli. I nic wtem dziwnego, od kilku wieków w kraju się już zasiedzieli i naturalizowali; mimo zmięszania plemion przez kobiety, nie utracili cech rodzinnych dawnych przodków swoich, co na każdej fizyognomii dotąd wyczytać można. Potrzeba oddać sprawiedliwość wszystkim tym rodzinom bez wyjątku, że ta naturalizowana w kraju szlachta nowa, przywiązała się statecznie do swojej ojczyzny, z zapałem ją pokochała i z nieposzlakowaną wiernością jej służyła. Dziś rodziny te zamieszkałe w Owruckiem, po większej części są zubożałe, żyją z pracy własnej, a ziemia nieżyżna z trudnością ich wyżywić może; mała liczba zachowała jaki taki mierny mająteczek, lub się go dorobić potrafiła. Choć są wsie, po dwieście i trzysta szlachty samej zawierające, nie daje to jednak środków do wygodniejszego utrzymania życia. Za uszczupleniem i rozdrobieniem fortunek, poszła niemożność dawania dzieciom przyzwoitego wychowania; ztąd gruba niewiadomość, a za nią i obyczaje gminne, zbliżające prawie do wieśniaczego ludu. Takiego rodzaju szlachta na kawałkach ziemi, zagonowa, i w Polesiu wołyńskiem, i na Podolu, w Lubelskiem województwie, w ziemi Łukowskiej, na Podlasiu. rozsypana, ale choć uboga i odarta, prawdziwa i dobrze zasłużona szlachta. Mają oni przywileje Jagiellonów jeszcze, Stefana Batorego, Zygmunta III, Władysława IV, Jana Kazimierza i Jana III. Dwojaki był sposób nadawania szlachectwa: praeciso scartabellatu, i cum scartabellatu, W czasie wojny przy królu, a pod niebytność jego przy hetmanie, była Carta belli: po bitwie czytano z niej popis rycerzy, i zaraz tamże dobrze zasłużonych, podnoszono do godności szlacheckiej, co stany na sejmach potwierdzały; a od tych słów ex carta belli, uczyniono wyrażenie Scartabellalus. Tym co się lepiej odznaczyli i mieli większe zasługi, nadawano nobilitatem praeciso scartabellatu; taki już wszelkie mógł posiadać dostojności, bodaj krzesła senatorskie, urzęda koronne, dygnitarstwa, poselstwa sprawować i t. p. Ci zaś co nie tak ważne w zawodzie rycerskim dali dowody męztwa i po- święcenia, otrzymywali tylko dyplomata cum scartabellatu; byli oni z niemi prawdziwą szlachtą, mieli prawo a nawet powinni byli kupować dobra, ale żadnego urzędu posiadać nie mogli, ani głosu mieć na sejmikach. Dopiero ich wnuki przychodzili do prerogatyw zupełnych. Ten sposób nobilitowania dotrwał do końca dawnego porządku rzeczy, i chociaż wojny nie było, uszlachcano praeciso albo cum scartabellatu; lub zupełnie od niego uwalniano. Mówi się tu o województwie Kijowskiem tak obszernem przed podziałem, że dorównywało nie jednemu królestwu erygowanemu przez Napoleona. Zajmowało ono trzy powiaty: Żytomirski, Owrucki i Kijowski, z których dwa pierwsze zamieszkane były przez szlachtę właścicieli dóbr ziemskich. Powiat kijowski niemal cały składał się z dóbr pańskich, a kilka tylko majątków między niemi szlacheckich było, jak to wyżej namieniłem. Szlachta jak ją zapamiętam w dzieciństwie, trojakoby się podzielić dała. Pierwszemi byli ziemianie mający dziedzictwa odwieczne z pradziadów, którzy posiadali urzęda wojewódzkie, powia- towe i sądowe w rodach swoich, a ojcowie, dziadowie i praojcowie ich rośli tylko na dworach możnych panów i wychowywali się służąc dworzanami. Wiadomo, że magnaci nasi miewali po stu synów obywatelskich, a żony ich po kilkadziesiąt panien córek szlachty nawet zamożnej, pod imieniem dam honorowych i rezydentek; samo z siebie rozumie się, że wszystkie te rodziny klientów ściśle były zjednoczone z mecenasem swoim i otaczały go na każde zawołanie, służyły mu w każdej potrzebie, ztąd urosła w panach ta wielka ich przewaga, ztąd czerpali siłę z którą nieraz stawali w oppozycyi nawet przeciw panującemu. Za to znowu panowie wprowadzali dworzan swoich na urzęda ziemskie, sądowe, na funkcye poselskie, deputackie, dopomagali im do sprawiania niepodległego tych funkcyi i obdarzali w ostatku zasłużonych dożywociami i majątkami. Żony ich, wydawały za mąż panny, dawały posagi i kosztowne wyprawy, a potem ciż sami panowie albo ich synowie, zabierali dzieci klientów na też same posady do swoich dworów. Można rzec, że dwory te były to wielkie ogniska, z których szlachta czerpała światło i ciepło; ta też część ziemian co się o nie ocierała, była prawdziwie polorowaną i na swój wiek ukształconą, pełną obyczajności i grzeczności. Dwory magnatów w tym względzie zbliżały się do monarchicznych; na takiej stopie żyli Czartoryscy, Sanguszkowie, Radziwiłłowie, Lubomirscy, Potoccy, hetman Branicki, pan Krakowski, hetman Rzewuski, hetman Sosnowski i inni; tam młodzież trzymano w karności i usposabiano do obowiązków obywatelskich. Ztąd powstał był zwyczaj, gdy się o kim z zaletą odezwać chciano, nazywania dworakiem, później ledwie nie z przekąsem, imieniem tem poczęto zwać kortezanów. Ojcowie i matki wychowani w ten sposób po dworach, byli już wstanie dać też stosowne wychowanie dzieciom swoim, a przynajmniej rdzawieć im nie dozwalali; z tej to klassy wychodzili ziemianie, prawdziwi obywatele. W r, 1778 Stanisław książe Lubomirski, wojewoda kijowski był na sejmikach w Żytomierzu, jechał karetą do kościoła katedralnego zagajać sessyą, kawalkata znaczna zewsząd powóz otaczała, naliczyłem osiemdziesięciu pięciu dworzan, a z tyłu drugie tyle pacholików, a jak to wszystko było poubierane, jakie rzędy na koniach! Już gasły owe wspaniałe dwory, ale jeszcze w r. 1786 pierwszy raz będąc w Warszawie, widziałem panów jeżdzących w dnie uroczyste na zamek do króla z kawalkatami podobnemi. Trwało to do 1788 r.; moda i czas resztę odmienił. Drugi oddział szlachty, byli to przybylce z górnych województw, z księstwa Mazowieckiego, z Podlasia, siedzący tu oddawna za przywilejami królów nadanemi za zasługi wojenne, na nieobszernych ziemiach. Gdy rozradzając się na ciasnym zagonie pomieścić się nie mogli, szukali przestrzeni i lżejszego a obfitszego chleba w dobroczynnej, urodzajnej Ukrainie. Panowie, którzy ich sprowadzali, puszczali im wioski niesłychanie tanio, naprzykład sześć groszy dzień pańszczyzny pieszej, a osiem ciągłej, reszta danin i powinności pro commodo possesora, przytem bonifikacye na przypadek nieurodzaju, gradobicia i ognia. Pomimo to, dzierżawcy wiele zarabiać nie mogli, żyto bywało po dwadzieścia cztery grosze, owies po groszy dwanaście korzec, ale gdy przyszło sprzedać sto korcy razem, już kontrahenta brakło. Wioski w Ukrainie zdawna i ludno były poosadzane, niektóre po tysiąc i tysiąc pięćset chat miewały, a przestrzeń stepów żyżnych taka do nich przywiązana była, na której dziś wygodnie po trzy wsie się mieści; wnieść proszę z tego ile to tara zboża było na sprzedaż, i ile kop siana zbytkujących od potrzeby. Dzierżawcy rzucali się do handlu, zaprowadzali obory wielkie, ogromne stada koni, owiec, świń, latem je wypasali na obszernych stepach, a w zimie tuczyli zbożem. Te konie, woły, wieprze i łój z owiec prowadzono potem do Warszawy, Wiednia, Wrocławia, i handel podwójne dawał korzyści. Dzierżawców tego rodzaju zwano pospolicie Wolarzami. Pamiętne owe powstanie chłopskie zwane Rzezią Humańską, lub Koliszczyzną, wielu z nich wygubiło, majętności ich przepadły, kilku tylko co się z wieśniakami pokumali lub przez synów z dziewkami ich pożenionych poswatali i spokrewnili, oszczędzili rzeźnicy. Po Koliszczyźnie, gdy rząd krajowy obmyślił i wprowadził środki bezpieczeństwa, niektórzy zbiegli popowracali, inni znowu z Polski napłynęli. Tym panowie dobra puszczali jak przedtem, a szlachta znów poprzedzierzgała się w wolarzy, skotopasców i wieprzarzy; ale taka to była i szlachta, bez wychowa- nia i poloru, niemyśląca też dzieci swe z tego Stanu wyprowadzać. Dość jej było siedzieć na tucznych worach rubli. Nie raz mi się w mojej młodości trafiało po kilka zgonów i kilka stad wieprzów, lub po kilkadziesiąt koni jednego właściciela widzieć pędzonych razem, pod jego osobistem przewodnictwem; jegomość na kilku mażach wiózł suchary i pszono dla hajdajów, i kulisz z jednego z niemi kociołka zajadał. Taka szlachta po kilkanaście i więcej lat trzymała dobra pańskie, nie tylko więc przywiązywali się do ziemi jak do swej rodzinnej, ale i do panów od których ją dzierżawili; mieli oni obowiązek stawać na sejmikach dla utrzymywania partyi magnata i służyć im gardłem i dłonią. W Żytomierzu można ich było widywać po cztery i pięć tysięcy, chociaż nie wiedzieli, kto został posłem, kto deputatem i jakie dano na sejm instrukcye, ale popierali kogo i co im wskazano. Z tego oddziału szlachty, mała część która przyszła do znacznych majątków pojęła tę prawdę, że potrzeba dzieciom dać lepsze wychowanie; synowie ich najwięcej potem drogą prawną weszli w obywatelstwo, plenipotentowali, pokupowali do- bra od panów u których ojcowie ich dzierżawą je trzymali. Więcej niż dwie części wszakże pozostały w dawnej ciemnocie, żeniąc synów z chłopkami, córki oddając. za przyj maków, chłopów zbiegłych z Podola, Żytomierskiego, Owruckiego i Krzemienieckiego, którzy na Ukrainie jak w morzu tonęli. Ojcowie dziewek dawali im swoje nazwiska, szeroko porozradzały się familje, dawniej pędzono ich na sejmiki, dziś to są odnodworcy po większej części. Panowie zawsze trzymali szlachtę na dworach dla dogodzenia swej pysze i zadość uczynienia rozmaitym widokom, pod pozorem dobra publicznego; na dowód mego twierdzenia, mógłbym liczne przywieść przykłady, lecz ich aż nadto dostarcza historya. Tak Jerzy Lubomirski, marszałek i hetman polny koronny, zniechęcony do króla, pod pozorem że Jan Kazimierz proponował za następcę na tron za życia swego księcia d'Enghien ożenionego z siostrzenicą królewską córką Pfalz-Grafa, lub ojca jego księcia Kondeusza — stanął przeciwko Janowi Kazimierzowi, mocen związkami ze szlachtą. Leopold cesarz użył Lubomirskiego za narzędzie do zniszczenia projektów dworu Wersalskiego, u- biegającego się o tron polski; pozwano hetmana o crimen lesae majestatis, odebrano laskę i buławę, rozdając je Sobieskiemu i Czarnieckiemu, a Lubomirski z infamiją ukrył się we Wrocławiu. Ale cóż? wpadł potem do Polski w osiemset koni, i szlachta go otoczyła, a dawni klijenci w takiej postawili mocy, że zbił Połubińskiego, prowadzącego Litwę w pomoc królowi; Ustrzyckiego, marszałka konfederacyi przy królu stojącej, wziął w niewolę, a wreście nad wojskiem królewskiem, pod Montwami u Noteci, zupełne odniósł zwycięztwo. Wieleż to było przykładów podobnych, niewyłączając po części i konfederacyi Barskiej, do której tyle się przyczyniła pycha magnatów niemogących znieść nad sobą króla, nie z ich kasty pochodzącego. Do trzeciego oddziału liczę gubernatorów, jak to ich naówczas zwano, ekonomów, dyspozytorów, pisarzów prowentowych i wszystkich oficyalistów ekonomicznych wielkich panów. Oni to najlepiej podobno wyszli, porobili i niemałe majątki, choć się za to pańskich uszczupliło, a synowie ich i wnuki upiększyli pałacami wsie i miasteczka, których palernitatem, pochodzenia, originem, któżby dziś śmiał dochodzić, spojrzawszy na jaśnie wielmożnych, tak świeżych a tak jasnych! Złamanie siódmego przykazania dawno zapomnieniem pokryte zostało, a może gdzie i absolucyą sobie wyrobili... Ja w tak zawiłe badanie wchodzić nie myślę, zresztą w przyszłych pokoleniach okaże się zły nabytek, bo po staremu — do czarta, male parta. Szlachectwo polskie było wielkim klejnotem, kiedy o indygenaty u nas starały się pierwsze rodziny w Europie: dowodem tego konstytucye polskie a mianowicie z lat 1764, 1766, 1768, 1775, jak wiele familij i wielkich imion rossyjskich, niemieckich, francuzkich, włoskich, angielskich, hiszpańskich, stany obdarzały indygenatami, oprócz tych, które król rozdawał. Wspomnę tu tylko jednego rossyjskiego magnata, księcia Grzegorza Potemkina, owego możnego i znaczącego w swoim kraju męża, który w r. 1775 dostał indygenat polski, a w r. 1787 kupił u księcia Xawerego Lubomirskiego za dwadzieścia miljonów złotych, dobra Smilańskie; w roku zaś 1788 naturalizował się przez uroczyste homagium. Czy książe Potemkin miał czy nie, jakie projekta polityczno czyniąc to, różnic sądzić można, to pewna, że musiał szlachectwo polskie cenić, kiedy przy tylu dystynkcjach i godnościach, starał się o jego posiadanie. Stany Rzeczypospolitej na sejmach nadawały indygenaty cudzoziemcom, ale zwykle potrzebowano od nich dowodów, że prerogatyw szlacheckich używały w swoim kraju. Za długiego panowania Augustów II i III, rzeczpospolita na sejmach nie rozdawała indygenatów; nobilitacje i przywileje na indygenów wychodziły z kancelaryi królewskiej, gdyż sejmy zrywano, jeden po drugim, przez nieszczęśliwe liberum veto. Szlachta polska do ostatka dawnego porządku nazywana była stanem rycerskim per excellentiam. W czasie sejmów ordynaryjnych, izba senatorska zbierała się i zasiadała osobno pod prezydencyą króla; izba poselska czyli stan rycerski, osobno pod przewodnictwem marszałków obojga narodów. Jeśli sejm był w Warszawie, zagajał go marszałek koronny, jeśli w Grodnie, litewski; dwa z kolei odbywały się w Warszawie, trzeci w Grodnie. Sejm ordynaryjny decydował materyę unanimilate i opozycya jednego zrywała naradę wszystkich; w czasie sejmu konfederacyjnego, łączyły się obie izby, senatorska i rycerska, marszałek zagajał, i sejm taki pod konfederacyą, decydował większością głosów. XVII. KRYZYS. Z roku 1783 na osiemdziesiąty czwarty, przywieziono nas ze szkół do domu na święta; ja zachorowałem na zgniłą gorączkę; matka, która bardzo do mnie przywiązaną była, na krok mnie nie odstępowała i znać się musiała odemnie tą nieszczęsną chorobą zarazie. Ja począłem do zdrowia przychodzić, a ona 16 lutego 1784 roku umarła. Pomimo żem bardzo kochał matkę moją, i nad wszelki wyraz drogą mi była, tak wówczas osłabiony byłem i wycieńczony chorobą, żem nawet straty mojej uczuć nie umiał; ojciec w prawdziwej był rozpaczy. Stryj nasz zabrał do siebie braci moich i ulokował ich w Owruczu, w konwikcie, gdzie do końca wychowania pozostali. Ja rok ten jeszcze miałem być w szkołach w Żytomierzu. Ale jakaż teraz różnica od przeszłości! Za życia matki byliśmy utrzymywani jak dzieci możnych obywateli; teraz zdawano się całkiem zapominać o mnie, zbywało mi nieraz nawet na najkonieczniejszyeh życia potrzebach, nie miałem co jeść, niebyło się w co odziać. W lipcu 1784 roku ukończywszy szkoły, powróciłem do domu. Ojciec mój bardzo żałował matki naszej, ale samotność, sam żal może, nuda sprawiły, że szukał sobie rozrywki jakiejś; została po matce mojej dziewczyna służąca, niejaka Sołecka, niegodziwego charekteru kobieta, która z tego położenia umiała korzystać. Wszyscy ludzie cierpieli przez nią w domu, ja najbardziej, bo mnie instynktem nienawidziła; ojciec słaby dla niej, srogim był dla mnie i stan mój w rodzicielskim domu stał się nie do zniesienia. Miesiąc ledwie wybywszy i widząc, że nie wytrzymam, bo i robić tu co nie było, oddaliłem się; oddano mnie do palestry, ani się pytając nawet, czy stan ten do smaku mi przypada, i czybym go sam sobie wybrał. Ojciec, którego wola była dyktatorską i sprzeciwić się jej nie było podobna, ani dał sobie mówie o wyborze stanu. Stan mój był wówczas najnieszczęśliwszy, nie miałem funduszów na utrzymanie, brakło mi nawet opieki; ojciec strapiony śmiercią matki, uwikłany w domową intrygę, przyciśnięty interesami, nie mógł czy nic chciał o mnie pamiętać, na wszystkiem mi zbywało. Zaledwie wypuszczony ze szkół, bez znajomości ludzi, bez stosunków związków, niedoświadczony, obcy wśród świata niepojmujący życia, szedłem na oślep, niewidząc celu ni środków. W siedemnastym roku życia puszczony na to szerokie morze, byłem jak rozbitek z okrętu, falą rzucony na brzeg wyspy zamieszkałej przez dzikich ludzi; otoczony niemi nie znałem ani ich języka, ani obyczajów, wśród towarzystwa ich i gwaru, byłem sam jeden jak palec. Takie było położenie moje: dodać do niego należy niechęć i wstręt do stanu, do którego mnie przeznaczano, niewprawę do pracy i pióra, może i lenistwa trochę, słowem wszystko co tylko mogło zrażać i zniechęcać do przyszłego powołania mojego. Mecenas mój, pan Gromnicki, mieszkał na jednym końcu miasta, ja na drugim, musiałem dwa lub trzy razy na dzień chodzić do niego. Żytomierz niebrukowany wtedy jeszcze, tak był błotnisty, gdym mój zawód poczynał, że z kału trudno było nóg wyrwać; wszystko gniło na mnie i opadało, a odnowić sukni i obuwia nie było za co. Ojciec trzymał wówczas klucz Wilski o półtorej mili od Żytomierza; napisałem do niego gorącą, ognistą, malującą nieszczęśliwy stan mój suplikę, prosząc go by mi inny sposób życia wybrać pozwolił, albo cokolwiek więcej na mnie miał względu; odpisał mi surowo i ostro, objawiając niecofnioną wolę żebym pozostał w Żytomierzu i dalej pracował. Wystawił mi przytem kilka przykładów ludzi, którzy z największego ubóstwa przyszli w tym stanie do znacznych majątków; do listu dołączył dwa dukaty, niedostateczne na potrzeb tyle. W kilka dni potem stryj mój (1) przejeżdżał przez Żytomierz i kazał mnie do siebie zawołać; ze łzami opowiedziałem mu położenie moje, ale i on w dosyć ciężkich będąc interesach, nie mogł mi na nic poradzić, (był w procesie z metropolitą, jak to się niżej powie), dał mi jednak dziesięć talarów. Te dwa małe zasiłki, pomogły mi cokolwiek do poprawienia zszarzanej garderoby. Stół miałem u mojego mecenasa, był obiad i kolacya; jeśli on sam był na obiedzie, choć źle, było przecie tyle, że się z głodu nie marło, lecz że często go zapraszano, ja z towarzyszami cierpieliśmy głód, bo nas wówczas karmiono Bóg tylko jeden wie jak. Wyrostkowi mojego wieku, którego miałem do usługi, płacić musiałem za jego stół pięćdziesiąt groszy na tydzień, ale sam ani śniadania, ani podwieczorku kupić sobie nie miałem za co. O pięć mil od Żytomierza mieszkał bogaty krewny matki mojej, człowiek w wieku, mający lat ----------- (1) Ksiądz Józefat Ochocki, Zakon. S. Bazyl. Wielk. Doktor S. Th. Członek Kongreg. de propaganda fide, później Opat Owrucki O. S. S. K. około sześćdziesięciu, niedawno żonaty z młodą i przystojną kobietą, którą kochając zapamiętale, wszystko jej testamentem zapisał. Od niego miewałem małe pomoce i śniadania z jego laski, przysyłał mi to kawy palonej trochę, to kawał cukru, to bułki lub wędliny i t. p. Na nieszczęście czy na szczęście nie wiem, krewny ten mój przed Bożem Narodzeniem życie skończył niespodzianie. Wdowa przysłała zaraz po mnie, abym jej pomógł w ostatniej usłudze, pośpieszyłem do... Zdawała się niepocieszoną po stracie rnęża, żal jej dochodził rozpaczy, cieszyliśmy ją jak mogli, ja szczególniej, com także żałował szczerze mego śniadaniowego i podwieczorkowego dobrodzieja; wspólnie wylewaliśmy łzy rzewne. We trzy dni nieboszczyk był pogrzebiony, a wdowa nieutulona prosiła mnie żebym jeszcze dłużej nieco pozostał, dla rozerwania ją w samotności i pomocy w rozporządzeniach domowych. Dodała z westchnieniem, aby mnie więcej przyciągnąć, że nieboszczyk zawsze dla mnie wiele okazywał afektu i chociaż cały majątek jej zapisał, oświadczał przecie, że mi cóś chce dopomódz, i w ostatniej słabości jej to do spełnienia polecił. — Ja się z tego chcę święcie i sumiennie uiścić, dodała; ucałowałem jej kolana, a ona mnie w twarz, co uwagi mojej naówczas nie zwróciło, to to bywało i za życia rnęża. Nie dając się długo prosić zostałem, traktując ją jak osobę daleko starszą i wyższą odemnie położeniem, z uszanowaniem i uległością, ona mnie jak blizkiego krewnego, z poufałością. XVIII. WDOWA. Tak upłynął czas do Bożego Narodzenia: nadeszła wilia, w całym domu nas tylko dwoje, ksiądz proboszcz, ekonom i panna służąca. Wedle zwyczaju stół zastawiono obficie, jakby na dwadzieścia osób, rybami, pączkami i mnóstwem potraw postnych, kolacya była łzami oblana, aleśmy jedli dobrze; ja z kieliszkiem byłem ostrożnie, ale musiałem wypić pół szklanki starego miodu, który jako nieprzyzwyczajony, dobrze poczułem w głowie. Nie wiem z pełna co się ze mną działo po wieczerzy; przypominam sobie tylko, żeśmy wstali od stołu, i po krótkim przeciągu czasu wszyscy się rozeszli, ja sypiałem w bawialnyni pokoju, a pościałkę moją skromną bardzo, składały jedna skórzana poduszczyna i płaszcz, którym się nakrywałem. Mróz tego dnia był niesłychany, zimno w pokoju obszernym okrutne, zasnąć jakoś nie mogłem, począłem się przechadzać.... nie wiem co się tam dalej stało, ale nazajutrz położenie moje w tym domu zmieniło się zupełnie. We dnie płakała wdowa jeszcze, ale z za łez spoglądała na mnie czule — co do mnie, nie wiem czym ją kochał, czy tylko pragnienie młodości malowało mi uczucia moje w najżywszych barwach; dość żem się szalenie do niej przywiązał. Drugiego czy trzeciego dnia, wdowa objawiła mi, że chce jechać do Berdyczowa i mnie z sobą bierze, dała mi pięćdziesiąt dukatów na oporządzenie, resztę pościeli i bielizny sama się obiecując postarać. Była to wówczas summa dla mnie ogromna, nigdy dotąd nie byłem jeszcze tak bogaty.... szczęście moje opisać się nie daje, kochany namiętnie od młodej i przystojnej kobiety, nagle z niedostatku i głodu prawie, przeniesiony na szczyt szczęścia, czułem zawrót głowy, i ja- kąś zabobonną bojaźń utraty tych niespodzianych skarbów. Wdowa moja pokazała się w Berdyczowie, w nowo sporządzonej żałobie, a jak jej w tych czarnych sukniach było do twarzy! Z każdym dniem stawała mi się piękniejszą i ponętniejszą, przywiązywałem się do niej szalenie, namiętnie.... Wzięliśmy się oboje do mego oporządzenia: ja sprawiłem suknie, których mi tak bardzo było potrzeba, ona kupiła płótna, materyi i czego tylko potrzebować jeszcze mogłem. Na Nowy Rok wyglądałem jak panicz, sługa mój także ubrany był wykwintnie, humor inny, ruch nowy przybył, podniosłem głowę, zdało mi się, żem się dopiero wczoraj na świat narodził. Na Trzy Króle ojciec przysłał po mnie; żegnałem kochankę ze łzami i obojeśmy jakby przeczuciem jakiem rozstać się długo nic mogli. Musiałem jechać z ojcem moim na kontrakty dubieńskie; wdowa przy pożegnaniu dała mi na drogę pięćdziesiąt dukatów, bardzo piękne nowe baranki i mnóstwo innych rzeczy. Poprzysięgliśmy sobie miłość wieczną, a za powrótem moim, obiecała mi objawić swoje nowe na przyszłość projekta. Gdym do Wilska przyjechał, ojciec nie pomału się zadziwił zobaczywszy nową moją garderobę, a bardziej jeszcze futro, pościel, bieliznę; nie mogłem tak naprędce zmyśleć zkąd to mam wszystko, lecz przyciśniony, przyznałem się, że od wdowy. Ojciec spojrzał i zamilkł. Pojechaliśmy razem do Dubna, ale mi wszędzie tęskno było: dwa te tygodnie oddalenia stały się wiekiem dla mnie, czas wlókł się żółwim krokiem. W Dubnie, szczęściem dla mnie, szpiegowano mnie trochę; gdzie tylko ojciec mnie posyłał, albo sam za swoim szedłem interesem, wszędzie nieodstępnie włóczył się za mną jak cień, kawalerski jeszcze sługa ojcowski, pajuk Wasyl, ogromne chłopisko, który, gdym był mały, kiedy mi rózgi administrowano, na rękach mnie trzymał jak piórko do tej egzekucyi. Raz z zebrania kontraktowego wykradłem się jakoś od tego niewygodnego towarzysza i z dwóma młodemi rówieśnikami, ruszyliśmy na miasto, pohulać. W rynku grano publicznie w kupki, rzemyczki i lewka, była to gra rozbojnicza, o której dziś tru- dno dać wyobrażenie, pokusa mnie do niej wzięła. Postawiłem dukata, przegrałem, dwa, i przegrałem jeszcze, chcąc wetować dobyłem już trzy, gdy Wasyl, który się tam niewiedzieć jak znalazł, cap mnie za rękę — zielono mi się w oczach zrobiło. Pajuk groźno zawołał mnie, żebym do ojca powracał, i żal pieniędzy i wstyd i rozpacz stanąć przed nieubłaganym sędzią; ledwie się dał uprosić i zapłacić Wasyl żeby milczał. Od ojca pośpieszyłem do Żytomierza, zkąd natychmiast poleciałem do mojej wdowy, z którą naówczas dziewięć spędziłem tygodni, ani się opatrzywszy jak mignęły. Nadszedł rozkaz od ojca, żebym do niego przyjeżdżał; na drogę dała mi znowu pięćdziesiąt dukatów, cztery śliczne konie z karyolką i trzy bardzo piękne i kosztowne pasy. Wreszcie oświadczyła mi otwarcie, obsypując pieszczotami i podarkami, że po ukończeniu żałoby chce wyjść za mnie i pozwoliła powiedzieć ojcu, że przed ślubem cały swój majątek mi zapisze. Do nóg jej upadłem w upojeniu, słów nie znajdując na dzięki, tak byłem szczęśliwy.... mógł- żem przewidzieć wówczas, że się ostatni raz widzimy, i że ją stracę na zawsze! Trudno mi się było oderwać od niej, ale rozkaz ojca był nieodwołany. Miałem nie więcej nad lat siedemnaście, ona około trzydziestu, ale ją naówczas kochałem nad życie: było to pierwsze przywiązanie moje. XIX. TULCZYN. Ojciec mój powołał mnie chcąc posłać z panem Protosowieckim, Vicesgerentem grodzkim żytomierskim do Tulczyna, do pana Szczęsnego Potockiego wojewody niskiego, dla odebrania siedmiu tysięcy złotych, które miał w kassie jego. Pojechaliśmy więc z nim razem, moją karyolką i czterma końmi mojemi, wziąwszy z sobą dwóch łudzi, a choć nas tylu było, z największym luxem podróżując, niepodobna było dwóch złotych stracić na noclegu. Korzec owsa był wówczas po piętnaście groszy, siana za trzy grosze konie zjeść nie mogły, kura kosztowała trzy grosze, pół ba- rana osiemnaście groszy, wódka w szynku sześć groszy kwarta, drwa i postojne się nie rachowały. Pamiętam, że stanąwszy w Kamionce pod Białocerkwią, chciało się nam jeść zrana, zgodziliśmy się kazać zrobić jajecznicy, pytamy żyda wiele jaj da za grosz? Odpowiada, czternaście. — Drogo! — No! to szesnaście! — Zgoda, dawaj! Wtem stojąca kobieta odezwie się po cichu: — Czemuście się to mnie nie spytali, dałabym za grosz dwadzieścia i cztery. Wyrażam tu te drobnostki, abym okazał ówczesny stan kraju, czem były pieniądze i produkta i jaka stosunkowa ich wartość. Stanęliśmy w Tulczynie: nie mogłem mieć pojęcia o takiej okazałości, jaka otaczała tego magnata, był to dwór królewski, nie partykularnego człowieka. Pałac jak go dziś widzimy, był skończony, napis na architrawie — Oby cnotliwych i wolnych był zawsze mieszkaniem. Roku 1782, — jaż exystował, oficyn tylko jeszcze ogromnych, trzypiętrowych, które otaczają gmach główny, i po sto apartamentów zawierają, nie było jeszcze, ani ogrodu, ani drzew, które dziś jak odwieczne wyglądają. Pan Potocki pierwszy sprowadził topole na Ukrainę; widziałem tam ogromną jednę, nazwaną matką, od której rozmnożyły się wszystkie owe lasy topolowe w dobrach pana Potockiego i otaczającym kraju. Naówczas, świeżo jeszcze po podziale, pierwszy Potocki przeniósł był z Krystynopola rezydencyą swą do Tulczyna: połowy budowli dziś z pałacem połączonych postawić nie uśpiano. Stanęliśmy w miasteczku, i przebrawszy się poszliśmy do pałacu, przed którym wielki był odwach. Tu po czterdziestu ludzi z nadwornych żołnierzy z muzyką zaciągali wartę, i ztąd rozchodziły się poczty na wszystkie rogatki. Oprócz piechoty byli i ulani nadworni, pięknie poubierani. Wprowadzono nas do pałacu, ale pan Potocki od kilku dni się nie pokazywał na pokojach, ani przyjmował gości, ho był chory. Musieliśmy czekać na niego dni jedenaście, po których się dopiero pokazał. Oddałem mu list mojego ojca, który schował do kieszeni nieczytając i musiał o nim zapewne zapomnieć. Nazajutrz znowu byliśmy na pokojach z panem Protosowieckim, przystąpiłem z bojaźnią do straszliwego magnata, i ośmieliłem mu się przypomnieć, żem oddał list ojca, na który o rezolucyą proszę... — Kiedy WPan ten list oddałeś? zapytał. — Wczora. Kazał zawołać sekretarza, który zaraz nadszedł. — Gdzie jest list pana Ochockiego? — W kancelaryi. — Kiedy kolej odpowiedzi? — Za dwa dni. — Za dwa dni więc przyjdziesz WPan i będziesz miał rezolucję. A o czem, dodał, pisze pan Ochocki? — Prosi o wypłatę siedmiu tysięcy złotych. — Masz WPan mój dokument? Pokazałem go natychmiast, kazał zaraz podać kałamarz, i napisał Solvat, a oddając mi go rzekł: "! — Gdy przyjdzie kolej expedyowania, udasz się z nim WPan do kassy.Żegnając kazał mi być na obiedzie, ale u stołu ani sam, ani nikt z familii nic był. Do sta jednak osób siedziało z nami, wszyscy co zwykle otaczali pana Potockiego, dwór cały. Między niemi znalazłem znajomego pana Dyzmę Tomaszewskiego, później jak wiadomo, sekretarza konfederacyi Targowickiej i pana Wigurskiego. Ci mnie oba protegowali w Tulczynie, oprowadzali i pokazywali wszystko. Za dwa dni przyszliśmy do kassy, tu nas ani minuty nie zatrzymano na próżno, pieniądze już były odliczone, procent do nich dołączony i list do mojego ojca gotów. W momencie wyjechaliśmy z Tulczyna, gdyż oddalenie od wdowy niepokoiło mnie, nad wszelki wyraz. Czwartego dnia stanąłem w Wilsku i oddałem pieniądze, ojciec dał mi sto złotych, mówiąc: — Widzę, że się już wasan bezemnie obejść potrafisz, ja tam sam będę u wdowy. Zatrzymał mnie jeszcze przez dwa dni, trzeciego leciałem do Żytomierza układając sobie zaraz śpieszyć do narzeczonej mojej, której od czterech przeszło tygodni nie widziałem; a serce gwałtownie mnie już do niej ciągnęło. Jak piorunem rażony zostałem odbierając zarazem jej list wzywający mnie pilno i drugi od ekonoma, że już źyć przestała. Zgniła gorączka, która całą wioskę wyludniła, doszła wreszcie do dworu, dwoje łudzi i sama pani z niej umarła. Zdawało mi się że dusza mnie opuści, gdy tak nagle ze szczytu nadziei, znowu do dawnego położenia zepchnięty zostałem ręką losu. Potrzeba było pozostać w Żytomierzu, męczyć się i dawną znosić biedę, niedostatek i nędzę, przeciw którym zapasik mały i zamożność dzisiejsza nie na długo wystarczyć mogły. Z goryczą w duszy zaprzągłem się do dawnej pracy, bez ochoty, jak za pańszczyznę, bez energii, bez upodobania w moim stanie, a w dodatku bolesnemi utrapiony wspomnieniami, po tak jeszcze świeżej stracie kobiety, przez którą szczęście poznałem. Do jakiegoś czasu, miałem się jeszcze przynajmniej w czem pokazać, wyglądałem jak syn możnego obywatela, przejeżdżając się karyolką którą potem panu Kajetanowi Proskurze, za sto dwadzieścia czerwonych złotych sprzedałem. Przeszło pół wieku od tej doby; pamięć jak przez sen przywodzi mi miłe owe wspomnienia mojej młodości, i wypadek ten zdaje mi się nie do wiary, by wdowa co tak rzewne łzy lała po mężu, i rozpaczała po jego stracie, w dni szesnaście po śmierci wzięła za kochanka dzieciaka prawie, a we dwa miesiące oświadczyła się być jego żoną, oddając mu wszystko co z łaski przeszłego męża posiadała. Ale wiele tu ją okoliczności uniewinnia w oczach moich: nieboszczyk był starcem, ona ofiarą, ja młodym i przystojnym chłopcem, okoliczności nas zbliżyły, obowiązków żadnych względem nikogo nie miała, wolną była zupełnie, serce jej przemówiło po długiej niewoli. Mogła połączyć i żal po stracie dobroczyńcy i pragnienie nowego losu, który sobie tworzyła w przyszłości, szukając odwetu za długą cierpliwość i wytrwanie. Co do mnie, jestli dziwnem żem się do niej szalenie, wdzięcznością i namiętnością przywiązał? Była to pierwsza miłość moja, i większego naówczas nie pojmowałem szczęścia na ziemi. Wdowa nie była szpetną wcale, wzrostu miernego, nie zbyt szczupła, blondynka i biała, z niebieskiemi oczyma przysłonionemi długiemi ciemnemi rzęsami, i wejrzeniem omdlewającem, zęby miała rzadkiej piękności i białości, a w całej postawie wiele wdzięku wrodzonego. Szpecił ją nieco chód ociężały i trochę otyłości, ale w moich oczach nie było to wada, i tak jak była, doskonałą się moim siedemnastoletnim oczom wydawała pięknością. Nie wiem zaprawdę, coby dalej było ze mną, gdyby stan ten dłużej był potrwał, czybym ją potrafił równie kochać jak w początku; dziś mi ta uwaga na myśl przychodzi, ale naówczas nic mnie powstrzymać nie mogło, choć różnica wieku była między nami taka, że matką by moją być mogła.Żałowałem ją szczerze i opłakiwałem długo, może dla tego, że się i interes mieszał do tej przedwczesnej miłości; a przedemną nie jaśniała przyszłość, bom w jej głębie zajrzeć niemógł. Opatrzność litościwa gotowała mi nowe dary, których naówczas przewidywać nie byłem w stanie. XX. PALESTRA W ŻYTOMIERZU, Odtąd zakwitła mi pomyślnością młodość moja: był to splot kwiatów najpiękniejszej krasy i najmilszej woni, były i kolce przy różach, ale tych albom uniknąć potrafił, lub zlekka mnie ledwie drasnęły. Po śmierci tej, którą już narzeczoną nazywałem — choć przeciw woli i usposobieniu, bo mi się do wojska wstąpić chciało, — dogadzając ojcu, z rezygnacyą pozostałem w gronie Żytomierskiej palestry. Pokaźna garderoba, rzecz nic wielkiej wagi, ale uprzedzająca o człowieku, ekwipaż i jaki taki grosz, który miałem z łaski nieodżałowanej wdowy, pomogły mi do pozyskania między mecenasami znajomości i względów, ku czemu jeszcze się i następująca przyczyniła okoliczność. Sędzią ziemskim żytomierskim był naówczas Adam Bukar, z którego siostrą, po śmierci matki mojej Eufrazyi z Suszczewiczów, ojciec się świeżo ożenił. Mąż ten zacny, wraz z żoną swą wielkiej dystynkcji damą, wychowaną na dworze księżnej Lubomirskiej wojewodzinej kijowskiej, protegował mnie z początku jako spokrewnionego, potem się do mnie szczerze przywiązał. Oboje ci najpoczciwsi ludzie, zajęli się wykorzenieniem we mnie tej surowizny szkolnej i braku znajomości świata, które mi jeszcze pozostały, szczerze myśląc o dalszym losie moim. Dom ich na wielkiej utrzymywany stopie, był, rzec można, szkołą młodzieży, a dla mnie najmilszym i najkorzystniejszym przytułkiem; zgoła, zastępował mi miejsce rodzicielskiego. Będąc nieustannie przy boku człowieka takiego znaczenia, jakiego wówczas używali sędziowie ziemscy, przypatrywałem się pilnie biegowi interesów, i tak szczęśliwie skorzystałem z czasu, że w rok mogłem już podjąć się spraw choćby naj- większej wagi. Na kadencyi pierwszej zaraz, przydany zostałem z mocy prawa jednemu kryminaliście za patrona, wypracowałem obronę jego, która się sądowi i mecenasom podobała; pryncypał mój uszedł szubienicy i stryczka, a mecenasi podali illacyę, prosząc sądu o przypuszczenie mnie do przysięgi super patrocinium. Wykonałem ją i to mi później w Lublinie służyło. Muszę tu nawiasem wspomnieć o dawnym zwyczaju. Kiedy miano czytać dekret skazujący na śmierć, sędziowie nakrywali głowy, prezydujący wołał głośniej: — Otwórz drzwi! dekret śmierci! Woźny, również z głową nakrytą, po trzykroć otwierał drzwi i z trzaskiem je zamykał, wołając: — Uciszcie się panowie, do słuchania dekretu śmierci! Delinkwent stał przed sądem, w czasie czytania dekretu. Po nim dawano mu dni trzy dla przygotowania się na śmierć, a ksiądz już go nie odstępował. Jeśli skazany był innowierca, pracowano, aby go skłonić do przyjęcia katolickiej wiary. Kat także był ciągle przy delinkwencie, nocował z nim, i oswajał go z sobą. W zawodzie misyonarskim celował wówczas ksiądz Bu- kowski, ex-jezuita. Po każdej kadencji grodzkiej kilku więźniów exekwowano, albo na ćwiertowanie, lub na ucięcie łba i szubienicę. Jeżeli prowadzanego na plac delinkwenta, spotkała dziewczyna i rzuciła na niego ręcznik, a nie był żonaty, tedy zamiast na plac exekucyi, wiedziono ich do kościoła lub cerkwi oboje, ksiądz dawał zaraz ślub i więzień od kary był wolny. Wracani do rzeczy; sędzia Bukar w ścisłych był stosunkach ze Stempkowskim, który świeżą dostał promocją na województwo Kijowskie, i wielkie miał znaczenie tak u dworu jako i między i magnatami. Jego to myślą szczęśliwą było umieścić mnie u wojewody, jakoż, polecił mnie, szczególnie rekomendując do usług jego. Nie miałem w rzeczy żadnego obowiązku ani pensyi u pana Stempkowskiego, byłem przy nim jak młody człowiek szukający protekcji i poparcia u pana, który, jak się to niżej objaśni, przed czterma laty największą niesprawiedliwość familii naszej wyrządził. Z nietajonym więc wstrętem wstępowałem nadwór pana wojewody: wiedzieli o tem pan Bukar, ojciec mój i stryj, ale musiałem go przezwyciężyć. Ojciec przy pożegnaniu rzekł do mnie: — Bądź wierny i przychylny panu Stempltowskiemu, może Bóg cię przeznaczył na narzędzie, abyś interesa familii podźwignął. Ziściło się jak przepowiedział. Ojciec i stryj naznaczyli rai po pięćdziesiąt dukatów pensyi na utrzymanie; pierwszy, raz mi tylko dał dwadzieścia pięć dukatów, drugi raz dwadzieścia, stryj aż do przemiany na wyższą regularnie ją wypłacał. XXI. Łabuń. W roku 1786 na Trzy Króle, sędzia Bukar przywiózł mnie sam do Łabunia i oddał panu wojewodzie. Zastałem tam ośmiu młodych ludzi, synów obywatelskich, pod imieniem assystentów bawiących: był pan Stempkowski rodzony synowiec pana wojewody, podkomorzyc J. K. Mości, drugi staroście Gnidawski, pan Gawroński podkomorzyc także, pan Drohojewski kasztelanie, pan staroście Zakrzewski, a na ostatku czesnikowicz, to jest ja. Tak pan wojewoda mianował nas każdego po urzędzie ojców, a za nim i dwór cały w ten sposób nas nazywał. Ale tamci byli to młodzi ludzie, synowie rodziców majętnych, mieli pyszne garderoby, konie własne i powozy, ja zaś choć z łaski mojej wdowy miałem odzież porządną i dostatnią, wyrównać im nie mogłem co do ekwipażu i wierzchowców, bo mi na tem całkiem zbywało; konie miałem na zawołanie ze stajni pana wojewody. Jakem tu tylko przybył, przy mnie zaraz, sani polecił to koniuszemu, a gdyśmy w dalszą jaką podróż lub z wizytą gdzie jechali, ja z nim w karecie zawsze, a tamci w swoich ekwipażach. Obowiązki do spełnienia nie były ciężkie. Po dwóch znas codzień bywało na dyżurze, a wszyscy mieliśmy za powinność roznosić damom dzień dobry, wprowadzać je na pokoje, wyprowadzać do mieszkań, bawić je, tańcować z niemi i robić honory domu. Od rana do pory w której następowały tańce, co rzadko którego dnia chybiało, wszyscyśmy być musieli przy pałaszach, w mundurach wojewódzkich, na bal w sukniach galowych. W takiem położeniu jak moje, rzadkoby który młody człowiek o przyszłości pomyślał, mnie jednak przychodziło nieustannie na pamięć — jak stracę moje dwieście dziesięć czerwonych złotych, su- knie się wytrą i opłowieją, pasy wyszarzają, co wówczas pocznę? W istocie było się czego lękać, ale Opatrzność czuwała nademną. Zwróciłem usiłowania wszelkie i gorliwie starać się począłem o pozyskanie życzliwości i względów pana wojewody. Koledzy moi grywali w karty i często się zgrywali, ja kart nigdy w rękę nie wziąłem, wiedząc, że pan wojewoda tego nie lubił i sam w żadną grę nie grał, chociaż na pokojach były stoliki i goście grywali w karty. W dyżurze nie pilnowałem kolei, co dzień od rana do wieczora służyłem, jakbym był do tego obowiązany. Co się tyczę kart, musiałem panować nad sobą, bom nadzwyczajną miał do nich skłonność; to wszystko musiało zwrócić uwagę pana wojewody, gdyż wkrótce zaczął mi okazywać widocznie szczególne i wyłączne względy. Zastałem Łabuń na wielkiej stopie, tak co do okazałości jak i etykiety, kuchnię wytworną, muzykę złożoną z wirtuozów, ekwipaże paradne, usługę liczną i zbytkownie ubraną, zgoła dwór magnacki, którego życie zastosowane było do rangi i posady wysokiego senatora, równając się w okazałości i formach Tulczynowi. Łabuń był niezmiernie ożywiony ciągle, codziennie przybywali nowi goście, lokując się to w pałacu, to w oficynach, a nawet w dworkach i domach żydowskich naówczas bardzo porządnych, które czasem jak napchane były przyjeżdżającemu Pojechaliśmy do Pulin, do pana Hańskiego, który świeżo wyrobił sobie order przez pana wojewodę; wracając, pan Stempkowski był w jak najlepszym humorze, i mówiąc do mnie o czemś, zawołał: — Mój Duklanku! Na to ja, jakeśmy siedzieli w karecie, padłem mu do nóg, prosząc aby mnie tak zawsze, a nie urzędem ojca, cześnikowiczem nazywał. — Moi koledzy, dodałem — kasztelanie, staroście, Podkomorzyc, jakąś przez to wyższość mająprzede- I mną, ja tylko jeden jestem biednym cześnikowiczem. Pokręcił wąsa wojewoda i rzeknie: Widzę twoją przychylność dla mnie, będę się starał promowować cię. Przyjechawszy do Łabunia wyprawił zaraz kuryera do generała Lubowidzkiego; w parę dni powrócił posłany, a pan wojewoda oddał mi fortrag jako dającemu dwóch sowitych pocztów, na noszenie munduru z oficerskiemi znakami, to jest. gwiazd- ką na szlifie, kordonem, feldcechem i pendentem srebrnym.Było to w salonie; wojewoda, nazwał mnie zaraz panem chorążym Ochockim...; trudno wyrazić radość i wdzięczność moją, zdawało rai się jakbym jenerałem został. Po obiedzie zaraz prosiłem o urlop na dni sześć do Berdyczowa dla sprawienia sobie mundurów. — A masz-że pieniądze? zapytał wojewoda. Wyjąłem worek, który zawsze nosiłem przy sobie i pokazałem, że mam dwieście dziesięć dukatow. — Ale ja za trzy tygodnie jadę do Warszawy, odezwał się wojewoda, — a ty ze mną, tamby ci się one przydały. — Napiszę do ojca i do stryja, oni mi cokolwiek przyszłą. Pojechałem do Berdyczowa i duchem sprawiłem sobie dwa mundury, cały uniform, który mnie kosztował siedemdziesiąt czerwonych złotych; w nim prezentowałem się zaraz na pokojach i widziałem, że mi moi koledzy zazdrościli, ale czy nie chcieli czy nie umieli o to prosić pana wojewody. Oni się przesadzali w cywilnych ubiorach, w czem mnie mundur był bardzo na rękę, zastępował bowiem i drogie suknie i drogie pasy, w których codzień potrzeba było występować na bal; zaszczędziłem pasów, które mi się bardzo potem przydały. W maju ruszył pan wojewoda do Warszawy, a w sierpniu powróciliśmy; jeździło z nami pięciu moich towarzyszów, reszta za urlopem do domów się wybrali. Nic wyrównać nie może porządkowi i wygodzie w podróży, wszystko jechało z nami, kuchnia, bufet, piwnica, wszelkie wygódki jak w łiabuniu; sześćdziesiąt kilka koni, rachując z assystenckiemi, wiozło dwór i zapasy. Robiliśmy najwięcej pięć mil drogi na dzień, a co dwa dni rasztag, dwóch pokojowców poprzedzali nas dobą naprzód dla zajęcia kwater, koniecznie w jakiem miasteczku, i przysposobienia furażów. Wyjechawszy z Łabunia, staliśmy w Zasławiu u książąt Sanguszków dni dwa; u Podhorodeckiego w Hulczy znowu dwa dni; w Dubnic u ks. Michała dwa dni; w Młynowie u pani Chodkiewiczowej dwa dni; w Łokaczach u wojewody Wilgi dwa dni; w Puławach pięć. Pan wojewoda i my staliśmy w pałacach zwykle, dwór i konie w mieście. Nareście przybyliśmy do stolicy, na której widok zachwycony zostałem, bo mi wyobraźnia rozgorączkowana nic nawet podobnego do niej we śnie nie przedstawiała. Pan wojewoda zastał już w Warszawie pałac dla siebie przygotowany; na drugi dzień oddał wizyty marszałkowi W. koronnemu, z którym pojechał do zamku i kilku innych. Całe dwa dni następne zajęły także rozmaite odwiedziny, trzeciego dnia był u króla na obiedzie w Łazienkach, gdzie Poniatowski letnią porą rezydował, w niedziele tylko i święta przyjeżdżając na uroczystsze przyjęcia i obiady do zamku. Assystencji pana wojewody nigdy go nie odstępowała; kiedy u króla na obiadach bywał, my do marszałkowskiego stołu byliśmy wzywani, u którego najmniej dwieście osób zasiadało. Pan wojewoda raz w tydzień dawał obiad wielki na osiemdziesiąt lub sto osób, i w czasie bytności swej w Warszawie dał dwa bale. Na jednym był król, pani krakowska i cala familia królewska. U siebie na obiedzie rzadko kiedy bywał, każdego dnia był proszony, a my z nim nieodstę- pnie. Powinności nasze też same były co w Łabuniu. Na wyjezdnem, sekretarz królewski, Deszert, przywiózł wielką pakę przywilejów na urzęda i ordery dla obywateli kijowskich, ja to później wszystko rozwoziłem. W wigilją wyjazdu oddał mi malutki massą zapieczętowany bilecik z podpisem: A Monsieur Tepper i kazał mi z nim jechać do niego; przywiozłem mu sześć tysięcy dukatów, do dziś dnia nie wiem z jakiego wyszły źródła, ale mi się zdaje, że to być musiała assygnacya królewska. Pan wojewoda porobił sprawunki wielkie; cztery najęte po sześć koni bryki, ledwie je zabrały, były to meble, sukna, wina, i t. p. Transport ten poszedł z pokojowcem jednym, Zakrzewskim, wprost do Łabunia, myśmy pana Stempkowskiego nie odstępowali. Zwyczajem było owych czasów, że magnaci i wielcy urzędnicy nigdy się bez assystencyi nie ukazywali. Przed wyjazdem naszym przybył do Warszawy na ferye książe Karol Radziwiłł, byłem wówczas z panem Stempkowskim na zamku, kiedy na uroczystą audyencyą przyjechał. Więcej niż sześćdziesiąt powozów mu to- warzyszyło, a assysteiicya jego całą salę marmurową zajęła, tyle się nacisnęło za nim Litwinów, w różnych wojewódzkich mundurach. Każdy miał pałasz z furdymentem i rękawice łosie za pasem, wąsato i buchasto jak sam książe. W powrocie do Łabunia też same mieliśmy stacye, takie same wygody i tryb życia jednaki, konie i ludzie assystentów byli na koszcie pana wojewody, równie jak w Łabuniu. Stanąwszy w domu, wyprawił mnie pan Stempkowski z przywilejami i orderami po różnych domach, co więcej dwóch tygodni czasu zabrało, nimem się ułatwił. Wróciwszy zastałem ludno, pałac pełen dam i mężczyzn, towarzystwo świetne i bardzo liczne. XXII. STANISŁAW ANGUST W ŁABUNIU. W r. 1787 w styczniu, pan wojewoda wyprawił mnie z Warszawy do Łabunia, kilką dniami wprzódy wyjechał Werner z ośmią brykami napełnionemi różnemi meblami, adamaszkami i atłasami w desenie, z tapicerami, stolarzami i mnóstwem rozmaitych rzemieślników. Wybieraliśmy się na przyjęcie królewskie w Łabuniu, gdzie Stanisław August jadący dla widzenia się w Kaniowie z Katarzyną ligą, miał spocząć dni kilka. Przed odjazdem moim, zaprowadził mnie pan wojewoda do gabinetu królewskiego na zamku, aże meble zupełnie podobne do tych jakie tu były, Łupione już poszły do Łabunia, rozkazał mi się przypatrzeć dobrze, abym je poustawiał tak jak one tu były rozporządzone. Po gospodarowania dla reprezentacyi wezwany był przez wojewodę generał-adjutant Swiejkowski, który mieszkał blizko w Mikulinie i pan sędzia Bukar. Oba byli bardzo kredytowani u pana wojewody, który ich nad wszystkich lubił. Zjechali oba do Łabunia ośmią tygodniami przed przybyciem królewskiem, gdzie dzień i noc bezustanku rzemieślnicy robili, a my koło nich krzątać się i pilnować ich musieliśmy. Wywrócono pałac do góry nogami urządzając go na nowo, stolarze, tapicery, malarze, pełno tam było wszystkiego. Była sala paradna balowa, druga ogromna jadalna, pokoje bawialne i cała lewa strona pałacu z gustem niesłychanym i przepychem monarchicznym wyświeżona; prawa część choć już nie tak wspaniale, wszakże przystojnie bardzo, a nawet wytwornie wykończona została dla świty królewskiej. Tam i na dole stać mieli ksiądz biskup Naruszewicz, generał-adjutanci Komarzewski i Byszew- ski, szambelanowie, pazie, kapelani, kaznodzieje i t. d. Panowie Swicjkowski i Bukar siedzieli sobie w Łabuniu oczekując przyjazdu i wraz z nami wszystko przysposabiając na przyjęcie, a dla przepędzenia czasu grywali w marjasza, każdą pulę solenizując obchodzącym kielichem. Czasem do towarzystwa ich przyłączał się pan miecznik Jakubowski ze Szkarawki. Na nas młodszych cały kłopot spadał, a wiele koniecznych rzeczy brakło, naprzykład, łudzi do usługi. Pan wojewoda miał z sobą połowę liberyi w Warszawie, a tymczasem ogromny przedpokój, gdzie trzydzieści sześć krzeseł dla liberyi potrzeba było zapełnić, stałby pustką; należało myśleć i o tem kogo tu posadzie, i o lokajach, których po dwu w każdych drzwiach stać musieli. Kraj nie obfitował wówczas wcale w zdatnych do usługi ludzi; niesłychana była trudność, nim się do naszych szesnastu dobrało jeszcze dwudziestu sześciu. Brałem ich w rekwizycyą z majętniejszych domów, które w sługi obfitowały, ale i w nich prędzej hajduka i pajuka niż lokaja było znaleźć; dobrzem się za niemi nalatał. Nadto potrzeba było jeszcze dwóch pajuków do przedostatnich drzwi królewskich; z tych jednegom dostał u pani Woroniczowej kasztelanowej bełzkiej, drugiego u pana Bukara, ale to byli proste parobki, których cały miesiąc musztrować musiałem, zęby się obrócić umieli, takie to niezgrabne i nieokrzesane przyszło. Oni i cała służba, dostała liberyą paradną królewską. Moi dwaj pajucy mieli po trzy łokcie i pół wzrostu, i twarze bardzo przystojne, a jak się to otargało, prezentowali się pięknie. Gdy my się tu krzątamy, gospodarze, pan Świejkowski i Itukar, listami spraszają tymczasem całe niemal województwo, mężczyzn i damy; dla tych wszystkich gości potrzeba było przygotować mieszkania. Cały Łabuń został oczyszczony, oporządzony, przybrany i jakoś to się obmyśliło zawczasu. Nadjechał później pan Grzybowski, z dziesięcią brykami pełnemi porcelany stołowej i różnych sprzętów: przywiózł czterdzieści pięć tuzinów prześlicznej saskiej porcelany, dwadzieścia tuzinów talerzy desertowych, serwis stołowy na sto osób, srebrny nowiuteńki, takież naczynia kawiane, her- baciane, czekoladowe; cztery ogromne srebrne tace, na których po dwadzieścia cztery pary filiżanek stawiano, sześćdziesiąt par lichtarzy stolikowych srebrnych; tafle zwierciadlane na stół na sto osób, które sześćset dukatów kosztowały, z całym ornamentem do zastawy i t. d. Oprócz tego mebli mnóstwo, cukru, kawy, czekolady, szynek westfalskich, serów szwajcarskich, korzeni ilość ogromną; araku trzy ankary, wódki francuskiej pięć, gdańskiej dziesięć puzder po flasz dwanaście, sto dwadzieścia kamieni świec jarzęcych, których przy królu na jedno oświecenie pałacu tysiąc czterysta od razu wychodziło, nielicząc tych co były na stole... Z nim przyjechali ośmiu kamerdynerów, kuchmistrz, niemiec Bejer z harbejtlem i lokami, pasztetnicy, cukierników dwóch i czego tylko usługa kuchni potrzebowała. Z Krakowa osobno sprowadziliśmy wina, szampańskie, reńskie, burgundzkie, dwa tysiące pięćset butelek, tysiąc butelek piwa angielskiego ( porteru natenczas w Polsce nie pijano jeszcze ), piętnaście beczek wina węgierskiego i trzysta butelek starego, które płacono po dwa dukaty. Najgorsza rzecz, że kuchmistrz ów był ostatni łajdak i złodziej. Grzybowski mi się nieustannie skarżył, że niesłychaną moc wszystkiego nabiera; radziłem się Bukara i Swiejkowskiego co robić, kazali mi do czasu dyssymulować, a potem odebrać wszystko. Chciałem go opamiętać, ale na pierwsze słowo ofuknął się. — To każe robić kluska wasza, do czego wy jesteście w waszym kraju przyzwyczajona___i tego kwaszą co jak świnie jecie! Niebyło co robić, zmilczałem mu na kilka dni przed przyjazdem króla, alem na wąs namatał: poczekaj niemcze, dam ja tobie kwaszę! Codzień pokoje tymczasem, codzień assamble wielkie, stoły ogromne, gości mnóstwo, a kucharz formalnie rabuje. Rozłożono i uporządkowano meble, poobwieszano wspaniałemi pająkami pokoje i salony, gdzieś spojrzał sam mahoń i brązy. Zadziwiało to wszystkich w tym kraju; gdzie kto miał szkatułkę mahoniową, już o niej o mil dziesięć słychać było, a tu innego drzewaś niezobaczył. Po Kolbuszowskich stołach i krzesłach, które dębem fornirowano, a uchodziły za paradne, zbytek to był niesłychany. Mieliśmy sobie zawczasu komunikowaną marszrutę królewską i wiedzieliśmy, że Najjaśniejszy Pan, stanie w Łabunin d. 15 marca we czwartek, o godzinie czwartej na obiad (1). ------------------------------------------- (1) Zdaje się, że tu jest jakaś omyłka w dyaryuszu księdza Naruszewicza, który krótko wspomniał o przyjęciu w Łabuniu, i datę inną oznaczył, i skrócił tu pobyt królewski; wypisujemy dla porównania, co o tem mówi: D. 16 marca w piątek... Ledwośmy w godzinę do Hrycowskiej karczmy dojechali, tam Najjaśniejszy Pan sfatygowany tem uprzykrzonem bezdrożem, wysiadł z landary i kazał dla siebie i swoich szukać sanek. Znaleziony w karczmie chłop jakiś, dał sanie ordynaryjne bez pokrycia, wygodne jednak, że były długie i niewywrótne; kazał N. Pan nakłaść słomy i wziąwszy z sobą księcia Józefa, wyjechał czterma końmi: jednak dla bezpieczeństwa pańskiego, otaczali ten ekwipaż oficerowie, adjutanci, paziowie, a Jmp. generał Komarzewski tuż przy saniach królewskich konno jechał. Kiedy N. Pan raczył się. zniżyć do ubogich sanek, my też postępowaliśmy za nim w podobnym ekwipażu; JW. hetman z księciem wda Wołyńskim na chłopskiej' furze parokonnej, biskup z chłopem pojedynczym, starosta Mielnicki także, inni w swoich się powozach zatrzymali, iż więcej nie było sanek. Prawdziwie ta podróż choć nie była modna, ale bardzo wygodna, spieszna i wesoła: przybyliśmy do Łabunia wpół do trzeciej: wkrótce też kołowe ekwipaże nadciągnęły. Zastaliśmy tani dóm wspaniały i jak może być najlepiej do przyjęcia N. Pana przygotowany: i pokoje wszędzie wypalone, i obiad Tymczasem śniegi wypadły niesłychane, a wszystkie ekwipaże królewskie były na kołach; w karczmie zwanej Wygodą, na pół drogi od stacyi, stało dziesięć obywatelskich cugów na przeprzęgi, ale to mało pomogło. ---------------------------------- z ryb wybornych już gotowy. Przyjmował J. K. Mość imieniem dziedzica, Jmpan Bukar, sędzia żytomierski, którego król Jm. do stołu swego wezwać raczy}. Po obiedzie, później nieco zakończonym, prowadził nas Miłościwy Pan, jako już powtórny gość, po wszystkich pałacu tego wybornym gustem zbudowanych i umeblowanych pokojach, potem rozeszliśmy się do naszych kwater; a murgrabia tameczny, mając zlecenie od pana swego, towarzyszom drogi królewskiej, cokolwiek tylko było potrzeba do napoju i jedzenia hojnie ofiarował. Około godziny 6ej przybyli do pałacu J Pan Kordysz, pisarz ziemski bracławski z bratem swoim, Rakowski szambelan J. K. M. z bratem stryjecznym i Rakowski Podkomorzyc, szwagier Jmp. pisarza, którym N. Pan łaskawą dawszy audyencyę, już potem w swoich został pokojach dla spoczynku. D. 17 marca w sobotę. Król Jm. czując wygodniejszą dla siebie podróż sankami, ile przy gęstych jeszcze jak zapewniano śniegach, rozkazał jeszcze dnia wczorajszego, aby sprowadzić jak najwięcej saniów ( sie ), któremi tak J. K. Mość, jako towarzysze jego podróży, oraz potrzebniejsza liberya i pościele iść miały do Cudnowa, w przypadku gdyby cięższe kołowe powozy na czas nie stanęły. Stanęło zadosyć woli królewskiej: dla króla Jm. były sanie porządnie pokryte JW. Wdy kijowskiego, a cug koni od Godzina czwarta, piąta, szósta nareście, a króla nie ma jeszcze; damy postrojone poczęły się markocić, że świeżo wyglądać nie będą; czekamy, "wartyśmy wszystkie podprowadzali aż do przedpokoju królewskiego, gdzie już sami towarzysze kawaleryi narodowej straż trzymali, lud młody, piękny, w mundurach świeżych i paradnych. Nagle drzwi się otwierają wszystkie, król wchodzi, armaty grać zaczęły. Za nim tylko generał Komarzewski i dwóch paziów. Otoż jak się to stało: król zniecierpliwiony tem, że się w powozach i luzowały i zarzynały konie, dla czego powoli się bardzo wlekły, przesiadł się na sanie w których oberfuryerowie jechali, z nim tylko Komarzewski, dwóch paziów i czterech ludzi z ofi- --------------------------------- Jmpana półkownika Ojrzyńskiego; do innych zaś, chłopskich koni i z poczty dosyć nabrano i t. d. Tyle o Łabuniu i przyjęciu; poniżej tylko daje ks. Naruszewicz spis osób, które się tu królowi przedstawiały: ks. Sanguszko Wda wołyński, generat-adjutant Świejkowski, Kamiński rotmistrz kaw. nar., Bukar sędzia ziemski ży- tomierski, Kordysz pisarz ziem. bracławski, Rakowski starosta stpżycki, Rakowski stolnikiewicz, Kordysz chorążyc, pólkownik Jankowski, półkownik Kraszewski, chorąży Swiejkowski, Bukar Cześnik nowogródzki. cerem od eskorty. Tak przyjechał do Łabunia i pierwszy wszedł na pokoje, nim się kto o jego przybyciu mógł dowiedzieć. W godzinę wszystko stało w gotowości. Król przebrał się w swoim gabinecie, bo szatni go znacznie poprzedzili. Nastąpiła prezentacja przytomnych: naprzód pani Woroniczowa kasztelanowa bełzka przedstawiała damy, potem pan kasztelan Pruszyński mężczyzn. Rano dnia tego, uprzedzając króla, przybył kuryer z listem pana wojewody i przywiózł chleby krakowskie, które do stołu dla Najjaśniejszego Pana podawano. Sławny ten chleb, w bułkach dużych jak przednie koło od karety, miał tę własność, że nie czerstwiał i nie pleśniał, — a smak rzeczywiście wyborny. Obiad był w paradnej sali, na sto osób nakryty: tu oprócz króla, tylko biskup Naruszewicz, Komarzewski, Byszewski i kasztelan Pruszyński, reszta same damy; w drugiej na sto czterdzieści osób siedzieli sami znowu mężczyźni. Przy stole odezwały się działa na odgłos wiwatu za zdrowie Najjaśniejszego gościa. Około godziny dziesiątej zaczął się bal, ale dla wielkiego postu nie tań- cowano. Król przed północą odszedł na spoczynek i zabawa ustała. Nazajutrz śnieg sypał jak z worka, król słuchał mszy świętej w swoim przedpokoju, około dwunastej wyszedł na pokoje. Był to piątek, gości przybyło jeszcze; o czwartej podano obiad; ryby mieliśmy przepyszne i jedzenie, nie można powiedzieć, było. doskonałe. Bal zaczął się o dziewiątej, od koncertu Kamińskiego na skrzypcach i Pileckiego na oboju, ale znów dla postu tańcować nie było można. Król z szczególniejszemi był względami dla księżnej Szujskiej, osoby jeszcze bardzo pięknej i miłej, wszyscy to uważali, a po cichu szeptano; alem ja nic nie widział, a domyślać się nie chcę. Nazajutrz król panom Swiejkowskiemu i Bukarowi, dał na pamiątkę bytności pierścienic ze swemi cyframi brylantowe, zapytując zarazem, ktoby tu był starszy w domu wojewody. Wymienili naturalnie mnie, bo się wszystkiem zajmowałem: król stawić mi się kazał. Z rąk jego odebrałem zegarek złoty z bardzo pięknym takimże łańcużkiem. — Proszę to zachować na znak ukontentowania niego z przyjęcia w domu przyjaciela. Padłem do nóg królewskich i nie wiem sam dla czego od łez wstrzymać się nie mogłem, tak byłem wzruszony łaską królewską. Król zapytał mnie łaskawie:. — Czego Waćpan płaczesz? — Z wdzięczności, odrzekłem, Najjaśniejszy Panie. — Oby tak tylko cały naród płakał, odezwał się z cicha, i nie znał łez innych. Dla liberyi generał-adjutant królewski dał do rąk moich pakiecik stu-dukatowy. Dar królewski tak mnie uszczęśliwił i dumnym uczynił, żebym go był rad na czole sobie przybić; jakoż pochwaliłem się nim zaraz i opatrywali go wszyscy, damy i mężczyźni Oficer Gawroński, który był na ordynansie, i ten który był przy eskorcie, dostali zegarki srebrne. O godzinie dziesiątej, końmi pana Stempkowskiego, król wyjechał do Czartoryi, gdzie zaproszony przez pana Kordysza, jadł śniadanie. O szóstej ztamtąd udał się do Cudnowa, gdzie go przyjmował pan Prot Potocki starosta guzowski. Pa- nowie Świejkowski i Bukar ruszyli za królem, ja także, ciekawy będąc jak go tam przyjmą. Ale to słaby cień byt tylko recepcyi naszej w Łabuniu, ani domów po temu, ani kuchni, ani liberyi; w porównanie z naszemi iść nie mogli. Mając znajomość z paziami, po cichu podśmiewaliśmy się po trochu ze wszystkiego. Król rano w niedzielę słuchał mszy świętej u księży Bernardynów, a na noc pojechał do księżnej Radziwiłłowej do Berdyezowa. W piątek u kasztelanowej Bierzyńskiej przyjął kawę, dłużej nie bawiąc nad chwilę, którą trwał przeprząg koni. Ztąd Bukar, ja i Świejkowski, wróciliśmy do Łabunia. Sędzia Bukar ofiarował Najjaśniejszemu Panu dywan swojej fabryki na klockach robiony, duży, dość ładny, z podpisem u dołu: Opanas robił w Januszpolu, a król dał dla Opanasa złoty medal z napisem: Labori et diligentiae. Pan Świejkowski, generałowi Komarzewskiemu darował bardzo pięknego konia wierzchowego swojego chowu. Jeżeli dosyć było roboty z przygotowaniem wszystkiego, to po odjeździe, stokroć więcej, gdy przyszło robić ze wszystkiemi rachunki, płacić rzemieślnikom, tapicerom, kucharzom i nowo przyjętej liberyi. Zabrało to dwa tygodnie czasu, jam się pocił, a panowie gospodarze z gośćmi przyjeżdżającemi w karty grali i popijali. Pozostawało mi się rozprawić z panem kuchmistrzem, zuchwałym złodziejem, co to nam kwaszę i kluski nasze wspominał; zgodzono się na to żeby go obrachować, opłacić podług kontraktu, odesłać do Warszawy, ale co swego odebrać. Miał niemiec dwie stancje i dużą spiżarnię przy kuchni; posłałem Grzybowskiego i Wernera z kilką ludźmi dla zrewidowania i odebrania, nie chciał tedy ani stancyi, ani spiżarni otwierać, nie proszono go, odbito drzwi i powynoszono. A była tego niesłychana moc; dwa moje duże pokoje napełniono cukrem, szynkami, buljonami, kawą, czekoladą, winem, arakiem i t. p. Gdy to wszystko poznoszono, wpadł do mojej stancyi wściekły bestya i począł mi największe gadać impertynencje, kiwnąłem na Grzybowskiego ten mu trochę loki popsuł, ale niemiec się do niego porwał i pochwycił za barki; tuż jak krzyknę na ludzi, których było pełno na zawoła- nie, jak go nie wezmą; rozciągnęli i sześćdziesiąt nahajów mu wsypali, aż pludry manszestrowe popękały. Potem zaprowadzić go kazałem do kordegardy jak złodzieja na gorącym uczynku złapanego. Lizał się niemczysko przez tydzień, póki podniósł na nogi, kazałem go obrachować, trzydzieści dukatów należnych zapłaciłem, konim parę do Warszawy najął wedle kontraktu i wyprawiłem. Ale słyszę drapnął do Brodów; odtąd ani go ucho słyszało, ani oko widziało. Moi panowie mecenasi aprobowali czynność, napisali do pana wojewody, a ja obszerny mu złożyłem raport. Uspokoiwszy powoli wszystko, ruszyłem do Warszawy, i tam dopiero szczegółową złożyłem relacyą wojewodzie, aż do przyjęcia w Cudnowie. Pan wojewoda akceptował także czynność moją z kuchmistrzem, a tego co był pokradł, gdyśmy powrócili do Łabunia wystarczyło nam na długo. Pozostaliśmy jednak aż do królewskiego powrótu w stolicy, gdyż pan Stempkowski był w liczbie osób pięciu wybranych, które Stanisław August jakby jaką regencją zostawił w Warszawie. Był to dla wojewody honor nadzwyczajny, którego ja- ko zasiadający w Radzie nieustającej odmówić nie mógł; z tej przyczyny i w Łabuniu na przyjęcie króla się nie stawił, chociaż mimo niebytności jego, monarcha przyjęty był z okazałością największą i pochwalić się możemy, że nic nie brakło, czego tylko najwymyślniejszy przepych mógł pożądać. Król sam zwiedził pałac, obchodził całe górne piętro, był we wszystkich apartamentach i bardzo urządzenie ich chwalił. Mnie zegarek mój, dar Najjaśniejszego Pana długo spać nie dawał: kiedym jadł, kładłem go przed sobą, śpiąc nawet słuchałem czy idzie, co pięć minut miałem go ochotę nakręcać. We dwa lata później tę drogą pamiątkę utraciłem w sposób tragiczny. Pan wojewoda dowiedziawszy się o mojej stracie dał mi inny złoty zegarek, daleko lepszy, repetier, ze złotym łańcuchem, trzema sporemi brylantami ozdobiony; udawałem, że to był królewski, a tamten w Smoleńsku został. Przyjęcie to w Łabuniu Stanisława Augusta kosztowało do miljona, dla tegom tu nie pominął nawet drobnostek małych, żeby okazać z jakim przepychem i wspaniałością podejmowaliśmy Naj- jaśniejszego Pana. Zdaje mi się nawet, że tak ogromny expens, pochylił ku upadkowi fortunę pana Stempkowskiego, jakkolwiek bardzo znaczną. Powróciliśmy nareście z Warszawy, zastaliśmy pałac jeszcze w sposób monarchiczny umeblowany, było się gdzie pomieścić i pohulać, to też gości nie brakło; Łabuń został napełniony. Pan wojewoda wedle zwyczaju objeżdżał sąsiedztwo z wizytami, a ja z nim ciągle, i w jego karecie. Zaprzęgano cugi ślicznie utrzymane i przywykłe do powożenia z konia, było ich dostatkiem. Swojemi końmi jeździliśmy do Warszawy, tu już furman powoził z kozła, ale stangret ubrany był po polsku, w ferezyi i kołpaku. Pan wojewoda przywiózł kilka przywilejów i orderów, które mi natychmiast porozwozić kazał, a mianowicie dla kasztelana żytomierskiego Pruszyńskiego Orła Białego, dla syna jego Józefa, S. Stanisława. Niepodobna wyrazić ukontentowania jakiego doznali na widok upragnionych dekoracyj. Przybyłem do Łowkowa w sam dzień esportacyi zwłok pani Pruszyńskiej, matki pana Józefa, wszystkich zastałem w żałobie; przyjęto jak najświetniej, zarzucono prezentami i zmuszono być na pogrze- bie. Ojciec i syn na żałobę powkładali wstęgi po wierzchu. Jechałem z panem Józefem, karyolką czterma prześlicznemi końmi gniademi, a gdym je pochwalił, odpowiedział mi grzecznie: — Pan swoim jedziesz ekwipażem... Jakoż wraz z furmanem i powozem, zmusił mnie do ich przyjęcia. Woziłem jeszcze dla Potockiego, podkomorzego żytomierskiego order S. Stanisława, dla podkomorzego Rybińskiego, dla Bierzyńskiego Orła Białego, a nigdzie się bez prezentów nie obeszło. Konie z karyolką zaraz sprzedać musiałem, wojewoda dał mi za gniadosze sto dukatów od słowa, a pani pułkownikowa Jankowska za karyolkę sześćdziesiąt. Tak będąc dwa lata przy panu wojewodzie, jeżdżąc z nim dwa razy do Warszawy, gdzie zasiadał w czasie kadencyi Komissyi wojskowej i Radzie nieustającej, cztery razy będąc posyłany, przez niego z przywilejami na urzęda i ordery, któremi Stempkowski szafował, porobiłem dość ważne stosunki i znajomości na prowincyi i w Warszawie, a co więcej tryb i sposób robienia interesów pojąłem. Wojewoda zaczął mnie powoli używać do znaczniejszych spraw, do których zdawałem mu się dostatecznie ukwalifikowany. Stosunki moje w stolicy i w województwie przez nieustanny napływ obywateli płci obojej do Łabunia, i relacye jakie wszyscy mieli z panem wojewodą, ugruntowane, czyniły mi nadzieję, że się z ich pomocą dalej na świecie posunąć potrafię. Epoka ta błoga życia mojego kończyła się z największym żalem moim, musiałem bowiem pana Stempkowskiego porzucić. XXIII. A PARTÉ Ponieważ to do tego czasu należy, muszę tu wspomnieć i opisać dwie miłośne awanturki, jakiem miał zostając przy panu wojewodzie: rzecz to pusta, ale na starość wspomnieć miło, choćby głupstwa młode. Jużem mówił nieraz jaki to był natłok w Łabuniu mężczyzn i dam, które tu czasem po kilka miesięcy przesiadywały: była to, rzec można, ówczesna stolica województw Wołyńskiego i Kijowskiego. Między innemi bawiła tu bardzo często pewna dama, lat około czterdziestu mająca, znacznego rodu, wdowa po znakomitym i bardzo możnym obywatelu, niegdyś ściśle i zblizka do pana wojewody należąca, jeszcze wcale piękna; ale że ząbka jakoś jednego z rzędu ślicznych dawniej perełek brakło, a czas płeć atłasową pociągnął nielitościwą dłonią, której śladów ani blansz ani róż zatrzeć nie mogły — była więc na emeryturze. Pan wojewoda jednak oddawał względy należne pamięci na dawne czasy i tytułowi, jaki nosiła; zatem szło, że wszyscy pana otaczający, musieli być dla niej z największą uległością i grzecznością, ja zaś szczególniej się na to wysadzałem. Pani była też na mnie bardzo łaskawa, sam na sam często pogłaskała mnie pod brodę, oddawałem jej wizyty codzienne w jej apartamencie, którego nikt nigdy prócz niej nie zajmował, stosunki między nami były jak najlepsze. Jednego razu przyszedłem w niedzielę, właśnie w dzień imienin moich, zaanonsowałem się, a chociaż nie była ubrana, kazała mnie wpuścić, i rzekła: — Chłopczyno (tak mnie zawsze nazywała, nie miałem bowiem nad rok dziewiętnasty poczęty) chłopczyno — pogłaskała mnie pod brodę — chcia- łam właśnie po ciebie posyłać, dziś twoje imieniny mam dla ciebie wiązanie. To mówiąc, wzięła ze stolika niewielką złotą tabakierkę i dając mi, pogłaskała mnie znowu, a nawet — pocałowała! Z uszanowaniem pokilkakroć ucałowałem jej ręce, ale uczułem, że tabakierka była ciężka. Byłem wesoły i śmiały, chodziło mi o pokazanie mojej bezinteresowności, powiadani tedy: — Wdzięczen jestem nieskończenie za dar, ale nadewszystko cenię pamięć pani; tabaka jakaś ciężka, pozwoli mi ją pani zobaczyć, bo ja takiej nie zażywam. Otworzyłem tabakierkę i wysypałem na tualetę dukaty, których może było ze dwadzieścia.. — Tabakierkę przyjmuję, rzekłem, ale pieniędzy nie mogę, maleńkie moje dochody wystarczają mi. Nowe otrzymawszy pogłaskanie, już odchodzić miałem, ręce jej i kolana ucałowawszy, gdy mnie zatrzymała słowem: — Cóż to, waćpan już odchodzisz? tak ci to nudno ze mną ? — A! pani, odpowiedziałem, cały wiek bym z nią pozostał, gdyby mi było wolno.... Od tego poczęła się rozmowa, której wypisywać nie będę, dosyć, że coraz ściślejsze między nami zawiązały się stosunki, i poprzysiągłszy wiekuistą tajemnicę, zostałem wybranym za cavaliere sercente. Byłem z tego zrazu niezmiernie ukontentowany, bo mi się dobrze działo; na karesach, prezentach, grzecznościach, nie zbywało, tak, że nawet najdrobniejsze potrzeby moje załatwione zostały, Jedna tylko panna Tekla, garderobiana jejmości, przypuszczoną była do tajemnicy i pod jej dyrekcyą szyła się tam pościel, bielizna, kupowało co potrzeba; musiałem ujmować pannę Teklę, a taka była piękna! Mimowoli przyszło się i tu do bardzo ścisłych stosunków, dosyć, że ich wreszcie i pani dostrzegła. Zrazu kazano mi się nie pokazywać na oczy, czego niebardzo żałowałem, bom już był znudzony; nazajutrz po wypadku, który do tego był powodem, garderobianę do dóbr wywieziono, a na jej miejsce przetransportowano koczkodana, któregom się przestraszył. Unikałem więc jejmości, udając w smutku pogrążonego, gdy w pięć dni potem, zawołano mnie do niej. Wszedłem jak winowajca na śmierć skazany. Zaczęło się od wielkich wymówek, ja słowa nie rzekłem: — Cóż milczysz? spytała. — Bo nic niemam na obronę moją, odpowiedziałem, byłem Adamem, mościa dobrodziejko. Ewa mnie skusiła, a Pan Bóg oboje wygnał z raju. Takeś pani postąpiła ze mną. Udałem skruszonego, alem się chciał wywinąć, nie było sposobu, zatrzymała mnie. — Przeproś! zawołała. Uklękłem tedy z pokorą i począłem przepraszać. Wprędce jakoś pan wojewoda jechał do Warszawy, a ja z nim jak zwykle; wtem pani mi proponuje, żebym u niej został w tytule plenipotenta, że mi dla oka ludzkiego naznaczy dwieście dukatów, a daleko więcej świadczyć przyrzeka. Prawdę rzekłszy, już mi tu było dojadło, powtóre przywiązany byłem szczerze do pana wojewody i moją przyszłą krescytywę na nim zakładałem, odpowiedziałem tedy: — Jestem przez, krewnych moich oddany panu wojewodzie i bez jego woli oddalić się od niego nie mogę, a cała moja przyszłość na jego protekcyi i łasce. Drugiego dnia wołają mnie do pana wojewody; a ten podniósłszy głowę, z miną żartobliwą i figlarną, pyta mnie: " — Pani.... żąda cię mieć przy sobie w jakimś obowiązku, proponowała mi, żebym cię uwolnił i pozwolił przejść do niej ? Będziesz tam miał dobre i wygodne miejsce, dodał uśmiechając się nieco szydersko. Rozczuliłem się niezmiernie, przykro mi się zrobiło, że się tak lekko mnie pozbywa. — Widzę, rzekłem, że pan się mnie dyskretnie chcesz pozbyć, ja wszystkie siły moje wytężam abym zasłużył na łaskę jego i stał się mu coraz użyteczniejszym, przywiązałem się do pana jak do ojca, a pan chcesz mnie odpędzić od siebie. Zacząłem szlochać i zaszedłem się z płaczu. — Uspokoj-że się, rzekł mi wojewoda z największą dobrocią, probowałem cię tylko, kontent jestem z ciebie i biorę sobie za obowiązek postawie cię na dobrych nogach; ale — zagadnął śmie- jąc się — przyznaj-no mi się, czy już stosunki twe z panią... tak daleko posunąłeś? Począłem się śmiać. — Przysiągłem wiekuistą tajemnicę, odpowiedziałem. Wojewoda wpadł w bardzo dobry humor, zatrzymał mnie długo i wreszcie spytał: — Jakże się jej pozbędziesz? — Psie wiem prawdziwie. — Dam ci dobrą radę: zaproponuj jej żeby cię wzięła za rnęża, ha! jeśli się na to zdecyduje, ja w to wejdę, że ci dobry zapis zrobić będzie musiała, ale to baba pyszna, nie zechce stracić ani tytułu, ani imienia które nosi. Zgadł dobrze; przy pierwszem spotkaniu i nowej propozycyi żebym u niej pozostał, odpowiedziałem śmiało: — Zostanę, ale pod warunkiem, że będę jako mąż pani, nie jako najemnik; wprawdzie ubogi jestem, nie mam pensyi od wojewody, ale widoki krescytywy na przyszłość. Tu, bawię się dobrze, jestem uważany przez wszystkich, u pani miałbym tylko uniżający tytuł służalca, lub gorszy jeszcze. Nie mogę tak dalece o sobie zapo- mnieć, bym przywiązaniu godność osobistą poświęcał. Jakbym ją żarem posypał, tak się porwała zaperzona, tysiące mi czyniąc wymówek i przyrzeczeń najsłodszych na przemiany. Nakoniec zaproponowała mi puścić wioskę blizko swej rezydencyi, ażebym był niezależny i nie wyglądał na służalca; alem i to odrzucił dodając, że kocham ją nad życic, ale rozum musi przemodz miłość, gdy ta zatamowałaby mi dalszą drogę na świecie. — Kłamiesz bezczelniku, boś mnie nigdy nie kochał! zawołała z gniewem zatrzaskując drzwi od gabinetu. Wyszedłem zaraz zdać sprawę panu wojewodzie, który ze stałości mojej był kontent. We trzy dni potem wyjeżdżaliśmy do Warszawy, a pani... do domu. W wigilią wyjazdu zawołano mnie do niej. — Rozstajemy się więc, rzekła do mnie. — Z największą moją boleścią, odpowiedziałem. — Pamiętaj na przysięgę, tajemnica wieczna, dodała wciskając mi w rękę pakiecik. Przyzwyczajony byłem do tych darów i przyjąłem je nie opierając się. Tak się to jakoś skończyło. Powróciliśmy z Warszawy. Łabuń znowu był pełen gości: między niemi znajdowało się pewne małżeństwo wcale niedobrane, mąż podstarzały dobrze, jejmość dziewiętnastoletnia, francuzka, z matki i ojca cudzoziemców, w Polsce urodzona, wcale nieszpetna, bardzo fertyczna, wymówna i śmiała. Starzec szalenie się w niej zakochawszy, z zapamiętałej miłości ożenił się z nią świeżo w Warszawie. Kokietowała pana wojewodę, ale on wówczas czem innem był zajęty; podobała mi się zrazu i przysiadłem się do niej, choć stary pilne miał oko na swoją połowicę. Ale dobrze to mówi textów z opery, mojego czasu popularnej. Stawiaj Janku jak chcesz warty, Staw na wszystkie domu strony, Stawiaj tygrysy, lamparty, Nic ustrzeżesz młodej żony. Jejmość była zręczna, gotowa do intrygi, i umiała sobie dać rady, znać od dzieciństwa w dobrej była szkole. Zdawało mi się żem się szalenie rozkochał, i trzy miesiące żyłem tym szałem bardzo szczęśliwy. Wtem wypadło z polecenia pana wojewody jechać do Warszawy; pożegnanie było czułe, na ostatek w wigilią odjaz- du dała mi jejmość regestr bardzo długi sprawunków do Warszawy, a to do pani Łazarewiczowej, a to do pana Herynga, do pana Hurtiga, do Juszewicza i innych, nawet sukna dla męża kazała wziąć cztery łokcie na mundur i białej materyi Lyońskiej na zmian; na to wszystko mi jednak ani grosza nic dała. Choć mi się to wydało dziwnem, ale przez delikatność nie odzywałem się wówczas; we dwa tygodnie byłem z powrótem, sprawiwszy wszystko, nawet gdzie miałem znajomość zrobiłem jej w magazynach kredyt. Kosztowało to razem jakoś dziewięćdziesiąt pięć dukatów, na co wziąłem kwity, a że powróciwszy do Łabunia państwa moich nie zastałem, odesłałem więc sprawunki do domu, przyłączywszy regestra i ausztuki, z listem jednym do obojga, a drugim osobno do samej pani. Powrócił posłaniec z podziękowaniem, pochwalono kupno moje, ie piękne i tanie, ale de quibus ani słówka. W kilka dni nadjechali państwo oboje, nowe dzięki, ale o pieniądzach zawsze cicho. Trochę mnie to poburzyło, nie byłem w stanie robić stu dukatowych prezentów; pani była słodziuchną, ale mnie już od niej interesowność ta odpychała. Wkrótce znowu posyła mnie pan wojewoda na kontrakty do Dubna, a pani się z regestrzykiem do umie podsuwa, złość mnie już wzięła. — Ale ja nie mam pieniędzy, rzekłem... — Razem się porachujemy, odpowiedziała. — Przepraszam panią, dla mnie to trudno, zawołałem, tak wielkich darów robić nie mogę, anim już tak nieszczęśliwy, żebym serca sobie potrzebował kupować niemi. Na ten raz sprawunków się nie podejmuję... I zerwałem z nią zupełnie, a na jegomości natarłem seryo i musieli mi oddać moje pieniądze; pokazało się, że jegomość dawno je był dał pani, ale ona je u siebie zatrzymała. Powróciwszy z Dubna, już ich w Łabuniu nie zastałem, wkrótce potem wyjechałem do Lublina i straciłem ich z oczu; dopiero w lat sześć później zobaczyliśmy się znowu, była już za drugim mężem. XXIV NOWA DROGA ŻYCIA. Pan wojewoda miał interesa w Lublinie, szczególnie w roku 1788, wymagające pilnego dozoru i starania; ułożyli się z panem Bukarem posłać mnie dla nich na trybunał, żebym się uczył praktyki prawa i przypatrzył jak się około tego chodzi. Decyzya ta była dla mnie okropną, z największym żalem przychodziło mi opuszczać Łabuń. Dla młodego człowieka nie było na świecie milszego pobytu jak tutaj; i gdyby od mojej to woli zawisło, byłbym na żadne nadzieje nie przemienił mojego stanu; ale ojciec i stryj mój bardzo aprobowali postanowienie pana Bukara. Wojewoda dał mi na drogę sto czerwonych złotych, stryj drugie tyle, musiałem być posłuszny. Szczególniej żal mi było munduru i rangi oficerskiej, ale w zastępstwie ich obdarzył mnie znów wojewoda instrumentem na vicesgerenta grodzkiego kijowskiego. Wysyłając w ten świat dla mnie nowy, pan Bukar adresował w Lublinie do pana Nowoszyckiego, niby mecenasa, ale jak się okazało, nieszczęśliwy zrobił wybór. Pan Nowoszycki żadnego nie miał znaczenia w Lublinie, z nikim nie żył, stosunków mu brakło samemu, poznajomić więc mnie nie mógł i wprowadzić między ludzi. Miał wszystkiego dwóch pryncypałów, stryja mojej matki Suszczewicza, łowczego kijowskiego z Krasickiemi, i pana Podhorskiego z Antonowa, ale tego trybunału obu tych spraw nie było. Wpadłem tedy jak w jamę, wśród natłoku ludzi chodziłem jak w lesie, znudzony i zafrasowany; — rano i wieczorem regularnie bywałem na sessyach, w nocy pisałem dyaryusz z całym wykładem spraw jak się odsądzały i ten dowód aplikacji posyłałem panu Bukarowi. Zrobiłem powoli maleńkie i krótkie znajomości z młodzieżą bywającą na ratuszu, ale w wyższem towarzystwie nogą nie postałem, bo nie było mnie komu zaprezentować; a żem był już przywykł do lepszego towarzystwa w domu pana wojewody i u pana Bukara, ciężko mi było zamkniętemu jak na pokucie z moim mecenasem, którego ani życia, ani sposobu widzenia rzeczy poślubić nie mogłem. Porozumieć się z nim było niepodobna, miał swe jakieś prowincyonalne, zastarzałe zdania i sądy o wszystkiem, a na najmniejsze sprzeciwienie się wpadał zaraz w niesłychaną furyę. Gałą naszą zabawą bywało wynijść po zachodzie słońca na przechadzkę, jak puszczyk lub nietoperz o mroku wylecieć, przesunąć się przez parę ulic, i powrócić ziewając do domu. Ale chociażem z powodu tego towarzystwa najnudniejszego w świecie wielką miał przykrość, z drugiej strony odniosłem korzyść niemałą z nieustannego słuchania spraw, bo mi nic nie przeszkadzało do zastanowienia się nad niemi i pisania dyaryuszów; to wdrożyło mnie w znajomość prawa i dało się obeznać głębiej z manipulacyą sądową. Po limicie trybunału, powróciłem z panem Nowoszyckim do domu, ale panie Jezu Chryste, jeśli ciężki byt w Lublinie, o jak stokroć cięższy i nudniejszy jeszcze w drodze! Przyjechałem na same imieniny pana Bukara, w wigilią Bożego Narodzenia do Januszpola, gdziem i pana wojewody zastał; wszyscy, gospodarstwo i mój dawny protektor, przyjęli mnie z największą dobrocią. Kontraktów nie mam co opisywać, odbyły się swoim trybem zwyczajnym. Na zapusty byłem w Łabuniu znowu, i pan wojewoda tymczasowo kazał mi zostać przy sobie. Korzystając z czasu i okoliczności, opowiedziałem panu wojewodzie i sędziemu Bukarowi, jakeśmy z założonemi rękami czas pędzili w Lublinie z mecenasem, który w istocie żadnego nie miał zajęcia i wziętości; wyznałem im, że najmniejszej nie mam ochoty powrócić pod to jarzmo, towarzystwo i naukę. Jakoś to im trafiło do przekonania i pan wojewoda powiedział mi: — Poczekaj-no, pomyślę, żeby ci cóś lepszego opatrzeć, żebyś się miał z czego utrzymać. Panu wojewodzie potrzeba było mieć koniecznie zaufanego człowieka w Lublinie; ale chcąc to zrobić skutecznem, musiał go tez postawić na stopie możności robienia interessów. Ja z mojej strony, choć się może kwalifikowałem do tego, ale nie prędko mogłem przyjść ad activitatem; potrzeba było funduszów znaczniejszych, i z czemś pokazać i kimś podeprzeć. Nastąpił S. Józef, imieniny, na które zjechało się mnóstwo gości, między temi był pan Iliński starosta cudynowski, cioteczny brat mojej matki, który mnie zawsze siostrzeńcem nazywał. Z tego tytułu wyrobił zaraz u niego dla mnie plenipotencją, ze stem dukatów pensyi; chociaż Iliński żadnej nic miał sprawy w Lublinie, święcie jednak co roku zobowiązawszy się wypłacał mi dopóki tam mieszkałem. Był i pan Hański, który świeżo został chorążym , podwojewodzim kijowskim i kawalerem orderu S. Stanisława z łaski i przez protekcyę pana Stempkowskiego; ten także za wdaniem się jego, powierzył mi interessa swoje w Lublinie, a szczególniej sprawę, jaką miał z pułkownikiem Charleńskim, który zabił nahajami dominikana, księdza Trawalińskiego. Ten także naznaczył mi rocznie sto dukatów i zaraz je z góry wypłacił. Podziękowałem z serca panu wojewodzie. — Nie o tem to ja jeszcze myslę dla ciebie, odpowiedział mi, napisz-no do stryja, żeby na ósmy maja był w Radomyślu, ja tam będę także i ty pojedziesz ze mną. Rzecz się tak miała; w roku jeszcze 1782 Stryj mój został nominowany na koadjutora opactwa Owróckiego przez księdza Janczyckiego; wyszły dla niego Sacra z Rzymu, dopełniła się benedykcya, ale stryj pozostał tylko koadjutorem. Umarł wkrótce potem ksiądz Janczycki, tymczasem stryj mój na opactwo nie miał przywileju od króla; ubiegł go ksiądz metropolita Smogorzewski; za sprawą wojewody Stempkowskiego wyrobił sobie przywilej królewski, zabrano opactwo, a stryj został przy koadjutoryi. Taka krzycząca niesprawiedliwość ze strony Stempkowskiego, łakomstwo Smogorzewskiego, i cały tok rzeczy nadspodziewany, w wielki odmęt wprawiły interessa stryja mego i ojca, który do dwódziestu tysięcy wydał na proces, w nuncyaturze i w Rzymie się z księdzem Smogorzewskim prawując, co mu szło tępo i bardzo ciężko. I nie dziw: ksiądz Smogorzewski miał osiemkroćstoty- sięcy intraty i protekcyą wojewody Stempkowskiego. Potocki starosta tłumacki, u którego stryj mój był na opiece i kosztem jego wysyłany do Rzymu, wychowywał się tam i wyświęcił, wziął się za tę sprawę i ledwie nieledwie przez komplanacyą między Smogorzewskim a stryjem w Warszawie zawartą, doprowadził do tego, że stryjowi oddano dobra opackie, a Smogorzewskiemu obowiązał się corocznie płacić dwa tysiące dukatów, osobno zaś po cztery tysiące złotych księdzu Sobolewskiemu. Smogorzewski został przy tytule opata, stryj zaś jako koadjutor, objął dobra i rządził niemi. Trwało to od roku 1782 do 1788, to jest do naszej podróży do Radomyśla, o której wyżej wspomniałem. Pojechaliśmy razem z panem wojewodą, zjechał i pan Bukar; Stempkowski poprawując się i usiłując nagrodzić wyrządzoną stryjowi mojemu krzywdę, wymógł na Smogorzewskim odstąpienie tytułu opata owrockiego, wraz z pensyą dwóch tysięcy dukatów, dotychczas wypłacaną; za co księdzu metropolicie wskazał nadzieję umieszczenia go w senacie, do czego on dawno wzdy- chał. Smogorzewski w dodatku oddać mi musiał interessa swoje w Lublinie, z pensyą trzechset dukatów. Nie spodziewaliśmy się wcale tak szczęśliwego obrotu rzeczy; radość nasza i wdzięczność dla pana Stempkowskiego opisać się nie daje. Stryj mój zaraz mi naznaczył dwieście dukatów pensyi, ale wojewoda przymówił się jeszcze o drugich dwieście, titulo podróży, i te naturalnie uzyskał. Mając w ten sposób zapewnionych dziewięćset dukatów, które do roku 1792 pobierałem, i co rok prawie widząc dochód ten powiększający się jeszcze, już nic nie potrzebowałem od ojca, którego interessa były zawikłane, i stanąłem na nogach, a sędzia Bukar oprócz tego starał mi się także o sprawy różnych obywateli i przysyłał je do Lublina; w następnych latach wszedłszy in activitatem, już karyerę miałem przed sobą. Dziwną się komu wydać może rzeczą, że pan wojewoda, tak usilnie pracował aby mi powiększyć intraty i tyle się mną zajmował, ale po trosze miał wtem własny interes, bo potrzebował kogoś mieć w Lublinie na dobrej stopie, i mnie to chciał użyć właśnie. Miał w Lublinie różne sprawy, niektóre dosyć groźne dla niego, a wszystkich mecenasów z Rusi dla siebie niechętnych i czuł, że im zaufać nie może. Potrzeba było koniecznie kogoś ze swej ręki postawić i opatrzyć dostatnim funduszem; oczy jego szczęściem padły na mnie, gdy w ciągu lat trzech doświadczył i wierności mojej i przywiązania do siebie. Tak tedy wyprawiony zostałem do Lublina zrekomendacyami od pana Stempkowskiego do marszałka trybunału Krzyżanowskiego, kasztelana santockiego, do prezydenta księdza Darpowskiego kanonika gnieźnieńskiego, i do znajomych mu deputatów. Z temi zapasami nie potrzebowałem już ani splinnika Nowoszyckiego, ani jego uciążliwego rozumu przed którym uginać się kazał, ani innej protekcyi: stałem o swej sile. Tego trybunału przybyła pani Woroniczowa kasztelanowa bełzka, w sprawie z sukcessorami Woronicza starosty ostrzęzkiego; dobrze jej znajomy z Łabunia, miałem szczęście nic mało jej być użytecznym w Lublinie. Przyjechał i zięć jej pan Działyński, z którym mnie zapoznała, co nadal bardzo mi posłużyło i niemały wpływ miało dla mnie. Przypadły dwie sprawy pana wojewody Stempkowskiego i te poszły, chwała Bogu, dobrze; dwie także pana Bukara jak najlepszy obrót wzięły, a . ja począłem tak powoli wchodzić in activitatem. XXV. KRAKÓW. W tym roku, był deputatem na trybunał z krakowskiego, syn łowczego krakowskiego Felixa Skorupki, Antoni Skorupka, nie mający więcej nad lat dwadzieścia pięć, najmłodszy z dzieci możnego obywatela, któremu ojciec na odbycie tej funkcyi dał czterdzieści tysięcy złotych, ale on w dodatku jeszcze z pięćdziesiąt długu zrobił. Żył wystawnie, po pańsku, z gustem wielkim; zaznajomiłem się z nim i poprzyjaźniłem wszedłszy w ściślejsze stosunki przez panią Hańskę, Skorupkównę z domu. Był on stryjecznym jej bratem, napisała za mną, polecając jego względom, sta- łem się więc prawie nieodstępnym towarzyszem, a mała różnica wieku ( o lat parę ) , jedne upodobania i skłonności, jednaki myślenia sposób, po- i łączyły nas wkrótce jak najserdeczniej. Dom jego w Lublinie zawsze był pełen młodzieży, stół jak najwyśmienitszy, i wszystko co tylko życie uprzyjemnić mogło; słowem przywiązywał do siebie wszelkiemi sposoby. Wypadło panu Antoniemu Skorupce jechać na imieniny ojca do Krakowa, gdzie mieli piękny pałacyk i po większej części przemieszkiwali; zaprosił mnie żebym z nim jechał. Chęć poznania sławnego starego grodu naszego i towarzyszenia miłemu przyjacielowi, z którym się rozstać było przykro i na chwilę, spowodowały mnie, żem się do tej podróży nakłonił. Sześciu nas ruszyło we trzech powozach, i na drugi dzień tych mil trzydzieści ubiegłszy, ujrzeliśmy Kraków. Nikt z nas nie może bez wielkiego uczucia ujrzeć tego protoplasty nie tylko wszystkich grodów naszych, ale kraju całego; myśl mimowolnie przenosi do odległej epoki i stawi przed oczy owego Kraka zakładającego pierwszą warowną siedzibę, rozmie- rzającego posady stolicy, która trwa już blizko lat tysiąca. Jechałem ulicami na których się wznosiły gmachy prastare, czci Boga poświęcone, wszystkie w stylu gotyckim, świadki i dowody czci i zapału dla wiary przodków, dźwignięte okazale i silnie, aby wnukom o ojcach powiedziały. Podziwiałem zarówno świątynie jak i odwieczne kamienice grubemi ścianami wznoszące się na pięć i sześć piątr do góry, okopcone wiekami, napiętnowane cechami ubiegłych czasów. Co chwila schylać musiałem czoło z uszanowaniem przed poważną siwizną jedenastu wieków. Zajechaliśmy nareście do pałacu państwa Skorupków, i tu ja z towarzyszem moim, kochanym panem Antonim, rozlokowany zostałem. Oboje rodzice jego, ludzie w podeszłym już wieku, przyjęli mnie z uprzejmą grzecznością właściwą krajowi naszemi. Sam pan łowczy, przy dworze Augusta trzeciego młodość spędził, i jemu winien był krescytywę; matka, z domu Wodzicka, lubo z najpiękniejszej familii, wychowywała się według zwyczaju owego wieku w domu margrabiów pińczowskich, gdzie była panną honorową, w trzydziestym roku życia wyszła zamąż za pana Felixa, mającego już lat czterdzieści i trzy; w owym czasie nie rychlej kleiły się małżeństwa. Najzacniejszy pan łowczy i żona jego, dosyć opowiadać lubili oboje o ubiegłych latach; on mi mówił o panowaniu Augustów, o ich dworze i polowaniach, dokładną dając informacyą rozmiaru kielichów jakich ci monarchowie używali, o nadzwyczajnej sile, łamaniu podków i talarów Augusta silnego, o królewskich hulankach i wizytach po dworach, które piwnice wysuszały, o wyścigach puharowych, nagradzanych często starostwami, pensjami, a nawet orderem Orła Białego i t. d. Sama pani łowczyna lubiła znowu rozpowiadać o dworze margrabiów pińczowskich, o ich zamożności, o etykiecie domu na stopie niemal monarchicznej utrzymywanego; o ostrości z jaką wychowywały się panny honorowe margrabinej, o subordynacyi, w jakiej je trzymano, sześćdziesięciu dworskich z najpierwszej szlachty polskiej w służbie magnata będących, tyluż pokojowcach, którzy za najmniejsze przewinienie po sto kauczuków bierali, ale zawsze na kobiercu. Z taką do- bitnością mi to malowali oboje, że wyobraźnia przenosiła mnie do tej ominionej już epoki; dziękowałem Bogu żem się nie urodził wcześniej, licząc ileby to razy na tym fatalnym kobiercu leżeć przyszło. Z okazyi imieniu pana łowczego, na drugi dzień był obiad więcej niż na sto osób i bal na którym, jak sądzę, ze trzysta być musiało; oboje państwo i syn prezentowali mnie wszystkim i poznawali ze znakomitszemi gośćmi. Z ciekawością patrzano na mnie, bom sam jeden w tem licznem zgromadzeniu był w kijowskim mundurze, przytem tańcowałem zręcznie, manierę miałem przyzwoitą, świeżość i wesołość młodego wieku, a to wszystko nie szkodziło mi wcale na tym pięknym świecie. Kasztelana krakowskiego Antoniego Jabłonowskiego i wojewody Piotra Małachowskiego, nie było w Krakowie, oba znajdowali się wówczas z obowiązku na sejmie w Warszawie; ale oprócz nich dostojniejsi urzędnicy prawie wszyscy: podkomorzy Michałowski, Eljasz Wodzicki starosta sądowy, chorąży Dębiński, Stadniccy, Wielogłówscy, Walewscy, Chwalibogi, Bobrowniccy i t. d. Zabrałem znajomość z temi wszystkiemi domami. U stołu podano kielich, pewnie butelek trzy obejmujący; pan podkomorzy Michałowski zaintonował zdrowie solenizanta, i w dwóch łykach kielich był suchy. Dwudziestu z nas może spełnili go do dna, a pan wojski Józef Chwalibóg duszkiem od razu, jak dziś pamiętam; młodzież absolwowano jako niezdatną do tych zapasów. Poczciwy gospodarz zapewne osiemdziesiątletni staruszek, na podziękowanie wypił cały, ale powoli łykając. Znajdowało się na tym obiedzie ze trzydziestu prałatów i kanoników sławnej tej, najstarszej i najbogatszej katedry, wszystkim byłem prezentowany; między niemi ks. Kołłątaj natenczas jeszcze referendarz litewski i rektor akademii krakowskiej. Pierwsze to było moje z nim spotkanie i znajomość. Nazajutrz z panem Antonim Skorupką oddawałem wizyty, a przez szesnaście dni mojej w Krakowie bytności, ciągleśmy bywali na proszonych obiadach i wieczorach u świeckich i duchownych osób, coraz to w innem miejscu. Duchowni ci byli to wszystko wielcy panowie, od prałatów aż do kanoników, każdy miał najmniej gwiazdę S. Stanisława, a połowa Orła Białego. Jakie mieszkania, co za stoły wytworne, jakie wina stare, przyję- cie i przepychy, potrzeba było widzieć i doświadczyć żeby uwierzyć. Ludzie to byli pierwszych familij, sami z siebie bogaci, stalla ich robiły także wielkie intraty, oprócz tego ledwie nie każdy kanonik posiadał opactwo, lub bogatą prebendę. Chciałem obejrzeć wszystko, wszędzie mnie też oprowadzano, i było na co patrzeć w starym Krakowie. Naprzód udaliśmy się na mogiłę Wandy, do której znana o niej powieść jest przywiązana, z ust ludu powtórzona przez kronikarzy. Miała to być wnuczka Krakusa pierwszego założyciela miasta, która z obrzydzenia ku jakiemuś narzuconemu jej niemieckiemu książęciu, w Wisłę się rzuciwszy utopiła. Godna uwagi jak w dziejach jednego narodu po dwakroć w coraz inny sposób powtarzają się wypadki objaśniające epokę symbolicznie; Wanda przeznaczona czy zmuszona zaślubić niemca, woli życie utracić, niż nienawistnemu oddać rękę; Jadwiga w podobnem położeniu poświęca się dla kraju, i sercu milczeć każe, czyniąc z niego ofiarę. Tradycya zdaje się stworzoną aby porównaniem podnieść czyn historyczny, i wskazać różnicę epoki pogańskiej od chrześcijańskiej; bohaterki dzikiej i heroiny chrztem obmytej. Chociaż postać Wandy bajeczna i za wymysł poetyczny ludu poczytaną być może, z tem wszystkiem nie można stanąć stopą na mogile jej imieniem uświęconej, bez szczególnego uczucia i złożenia hołdu ubiegłym wiekom. Gdy to piszę, smutny wzrok rzucani na przyszłość: to zapomnienie, które otacza mogiłę Wandy ukraszoną tylko zmyślonem podaniem, kto wie, azali to za lat tysiąc nie spotka i drugiego kopca tamże usypanego rękami wszystkich pamięci bohatera... może plemię nasze i krew i imię zaginie do ostatniej gałązki, a Europa ogniem wojen spalona, potokami krwi zlana, obcym jakim ludem zasiedloną zostanie; może pisma, świadki dziejów, zginą w tej konflagracyi powszechnej, a przychodzień nie odgadnie czyje ręce, na czyją pamiątkę tę górę usypały. Zrodzą się wówczas tradycye bajeczne, domysły dzikie, i potomni co historyą z okruszyn i złomków odbudowywać zechcą, powieść prawdziwą między baśnie włożą, a suchą jaką hypotezę na jej miejsce wsztukują... Alboż się to tak nie działo i nie dzieje? człowiek wszelkiemu cudowi i dziełu entuzyazmu broni się, usiłując je sprowadzić do najpoziomszych rozmiarów; świadkiem historya dziewiey Orleańskiej, tak długo wykładana i wykoszlawiana na prozę, tłómaczona na rzeczywistość z poezyi. Czy i z naszą Wandą podobnie się może niestało? Śmiejemy się z jej historyi, a kto wie, czy mutatis mutandis nie jest prawdziwszy od wielu innych, za prawdziwe uznanych faktów. Zaprowadzono mnie potem na Skałkę, gdzie do dziś dnia stoi i utrzymuje się kościołek, natenczas katedralny krakowski, kiedy stolicę biskupią zajmował biskup Stanisław Szczepanowski. Historya przedstawia nam Bolesława drugiego, zwanego Śmiałym, jako wielkiego króla i rycerza, który granice państwa rozszerzył orężem, ukorzył nieprzyjaciół, ale słabym był jako człowiek. Kiedym to miejsce zwiedzał, duch wieku, w którego łonie wychowany zostałem, wskazywał mi świętego męczennika, bardziej jako ofiarę własnego fanatyzmu, niżeli bohatera; dziś czuję, że tej sprawy tak lekko odsądzić nie można i nie śmiem podnosić głosu. Zresztą, potomność wydała wyrok, ja milczę. Z uszanowaniem zwiedziłem to miejsce oblane krwią i uświęcone męczeństwem, wspominając zarazem drugi kościół na obcej zie- mi, w którym nieznane spoczęły kości króla-pokutnika. Na rynku krakowskim szukałem miejsca i tronu na którym Kazimierz Wielki i poprzednicy jego codziennie zawiłe między poddanemi rozstrzygali spory, wedle odwiecznego obyczaju i podań z których później statut spisano. Wyobraźnia rozpłomieniona wystawiła mi wszystkich panujących na rynku tym z kolei przebywających i zasiadających rzędem jakby dla wielkiego sądu; odbierających łupy i trofea, i chorągwie homagialne lenników, między którymi z goryczą ujrzałem późniejszych nieprzyjaciół. Obejrzawszy co było ciekawszego w mieście, udaliśmy się do Łobzowa, i tu znowu pamięć liczny szereg wspomnień wywołała. Miejsce to wydało mi się najpiękniejszem, natura sama wysiliła się na ozdobienie go, nie dziw, że i Kazimierz je obrał na gniazdko dla swych miłostek, ulubił zieloność i ciszę jego, wzniósł budowle i zasadził cieniste ogrody. Czas dotąd cząstkę szanownych zabytków przeszłości oszczędził... Wymawiają Kazimierzowi jego miłość dla żydówki Esterki, o której wie historya, dla tego moie iż się jej rozmiłowany monarcha nie wstydził; ja w tem nic nad słabość naturalną człowiekowi nie widzę, a wolę tę szlachetną jawność błędu, niż jezuickie z nim ukrywanie się przed światem. Widziałem tu kilkowiekowe drzewa, altany z ogromnych grabów, jodły niebotyczne, ulice tak zagęszczone, że się przez nic promień słońca nie przeciśnie, i chodziłem po nich z cieniami wielkiego króla i pięknej jego kochanki. Poźniej, później nieco widziałem tu piękną, ale czystej i dziewiczej piękności Jadwigę, przechadzającą się z Wilhelmem, żegnającą go w imieniu wielkiej ofiary, którą dla dobra pokoleń spełnić miała, poświęcając siebie. Było nas razem kilkunastu, jeden drugiemu wspomnienia poddawał, marzyliśmy, ledwie słowem przerywając dumy o przeszłości. Nie będę opisywał okazalej, starożytnej katedry; bogactwa jej i pomniki obszernie są i lepiej niżbym je mógł, pobieżnie okiem rzuciwszy, zliczone i przez artystów uwiecznione — muszę tylko wyrazić uczucie jakiego doznaje każdy po raz pierwszy wchodząc do tej ogromnej, a razem wspa- niało ponurej świątyni. Budowa jej w stylu po większej części gotyckim; co krok godła, napisy, pamiątki przenoszące w ubiegłe wieki, cień posępny jakby go lata przeszłe rzucały, wszystko razem sprawia, że na zimno oglądać, dziwić się, rozbierać niepodobna, ale ze czcią, z uszanowaniem, z niepojętem uczuciem stąpa się po ziemi uświęconej tylą popiołami, pogląda na ściany, na których tyle bohaterskich oczów spoczywało. Chrzcielnice, ołtarze, miejsce samo, przywodziło mi na pamięć uroczysty chrzest narodu całego w osobie Władysława Jagiełły, zrzucającego tu skórę barbarzyńcy u stóp krzyża i pięknej Jadwigi. A! nie całkiem się jej pozbył Litwin, kiedy śmiał tego anioła posądzić, uwierzyć potwarzy i nie zaufał sercu co się na tak olbrzymią zdobyło ofiarę. Wyobraźnia znowu rozrzewniona, bom był młody i miłość inaczej pojmowałem dla takiej istoty jaką była Jadwiga — przedstawiała mi w całej okropności położenie królowej, zmuszonej ulegać nieokrzesanemu i wpół dzikiemu człowiekowi. Z czcią nie niniejszą obszedłem groby królów; których ryciny dziś są powszechnie znajome — wskazano mi tu miejsce, które Stanisław August, nieświadom swego losu, będąc w Krakowie sobie na wieczny spoczynek naznaczył; ale inaczej chciała wola najwyższa, synowca tylko jego ks. Józefa zwłoki tu są złożone. Byliśmy później w akademii: tam zrobiłem znajomość ze Śniadeckimi, którzy już dobijali się wieńca sławy, jaki dziś ich grobowce uwieńcza; oddaliśmy wizytę księdzu rektorowi Kołłątajowi, przyjmował z powagą i pewną dumą jakby już przewidywał, że wkrótce ma zostać ministrem, a nie przeczuł, że umrze w opuszczeniu i zapomnieniu. Mieszkanie jego do zbytku wystawne i wspaniałe, może stosownem było dla posady, którą zajmował, może nawet ją przewyższało. Nie bardzo go tu kochano, z przyczyny zbytniego ubiegania się o zbiory i intratne posady, w czem wielką okazywał chciwość, ale tej natury swej ani ukryć w żadnem położeniu, ani zmienić nie potrafił. Poznałem się ze wszystkimi burgrabiami zamku krakowskiego, których było dwónastu, szczególniej z P. Jordanem, jako blizkim krewnym domu Skorupków, ściślejsze i przyjaźne zawarłem stosunki. On mi pokazywał sarn cały zamek, komnaty dawnych i późniejszych królów, i paradne apartamenta. Widziałem tę część zamku, którą zajmowała królowa Bona, niecna żona Zygmunta starego; i skarbiec z którego uwiozła w Polsce zebrane łupieżą i przekupstwem ogromne summy, odegrywając komedyą jakoby je pod strażą pilną opieczętowane zostawiała; i pokoje uświęcone pobytem królowej Barbary, ukochanej żony Zygmunta Augusta, tak zawcześnie zgasłej, i miejsca w których ostatni z Jagiellonów chodził z nieutulonym po niej smutkiem i tęsknotą. Z najdawniejszych czasów przywileje wszystkich monarchów uwalniały Kraków, z całem jego teritorium, od żydów, którym tu ani handlować, ani przebywać, ani nawet nogą stąpić nie było wolno. Nadane im później swobody, skupiły ich na przedmieściu Kazimierzem zwanem, gdzie do zadziwienia mnogo i niechlujnie się rozsiedlili; nie wolno im było wszakże, ani gdzieindziej handlować, ani się nawet pokazywać w mieście samem. Przejeżdżałem Kazimierz, który mi przypomniał żydowczyznę pod Lublinem z Grodzką ulicą, równie brudną i natkaną bachurami. Żydzi z taką jak w Brodach i Berdyczowie natarczywością, napadali po- drożnych żeby skłonić do kupienia czego, a raczej do oszukaństwa na prędce. Po szesnastu dniach pobytu w starej stolicy, które jak jeden mignęły, pożegnałem zacnych staruszków, a oni z synem ledwie się rozstać mogli. Kraków miał dla mnie cechę wyłączną, towarzystwo jego miłe, kobiety skromne i cnotliwe, gościnność staropolska, serdeczna, odróżniały go od Warszawy i znanych mi miast innych. W tej samej gromadce razem powróciliśmy do Lublina (1). ------------------------------ (1) Rozdział ten znacznie w redagowaniu skróconym został. Ochocki rozszerzył się w nim nad dawnemi wspomnieniami, i zamiast opisów, których byśmy po nim wymagać mogli, dal tu uwagi po większej części nie nowe nad niektóremi wypadkami dziejowemi. Jego sposób zapatrywania się na historyą, sąd o ludziach, oryginalny często, dziś sformowaną już o tych wypadkach opinią tak dalece prześcigniony został, żeśmy go powtarzać nie chcieli, bo i więcej i lepiej wiedząc, sprawiedliwiej sądzić możemy. Zresztą epizod ten w pamiętnikach zupełnie zbyteczny, dziś wydałby się powtórzeniem nadto oklepanych rzeczy, które za czasu gdy autor pisał, wcale jak teraz upowszechnionemi nie były. Zostawiliśmy tylko główną sieć wspomnień o Krakowie. (P. R. W. ). XXVI. TRYBUNAŁ LUBELSKI. Zdała mi się godną wspomnienia ta wielka magistratura, którąśmy nazywali Trybunałem; jakkolwiek w ustawach krajowych znaleźć łatwo ustanowienie jej przez wielkiego króla Stefana, urządzenie, przenoszenie się z miejsca, na miejsce i formy czytają się w Voluminach Legum, wiele jednak zwyczajów i ordynacyj żadną księgą nie są objęte, i o tych jako widz naoczny, w pół stolecia, powiem choć słów kilka. Sąd ten najwyższy składał się ze dwudziestu deputatów świeckich, na sejmikach d. 20 lipca przypadających zawsze, obieranych, i dziesięciu duchownych, których wyznaczały kapituły. Były te, tak nazwane dwa collegia, duchowne i świeckie, pod prezydencyą marszałka z collegium świeckiego i prezydenta z duchownego. Na te oba ważne urzęda król insynuował, pospolicie na marszałków, kogoś z senatorów, dygnitarzy albo urzędników koronnych, osoby możne same przez się; na prezydentów prałatów z Wielkiej Polski osobliwie, gdzie duchowni mają donośne bardzo w intraty opactwa i stalla. Oprócz tego, Stanisław August ustanowił dla marszałka czterdzieści tysięcy złotych, a dla prezydenta trzydzieści, w pomoc dla odbycia kosztownej funkcyi, z prywatnej swojej szkatuły, a to musiało gruntować wpływ królewski na magistraturę, poniekąd już od niego zależną. Zaraz po sejmikach deputackich, wybrani deputaci, marszałek i prezydent, zjeżdżali się do Piotrkowa i tam zaczynali dnia 1 września kadencyą dla prowincyi Wielko-polskiej, kończyli ją dziewiętnastego marca. Ztamtąd przenosił się Trybunał do Lublina, i w pierwszy poniedziałek po niedzieli przewodnej rozpoczynał kadencyą, co się zwało reassumpcyą Trybunału; kończyły się sądy dnia dwudziestego grudnia, i to sio zwało limitą. Moc najwyższa, jako sądu rozstrzygającego bez apellacyi, nieograniczona władza, którą tylko prawo rządziło, majestatyczna wspaniałość, tytuł Najjaśniejszego Trybunału, były udziałem i cechą tej wielkiej magistratury. Corocznie przychodził rejment pieszy na assystencyą trybunałowi, ten był pod wyłączną komendą marszałka. Oprócz odwachu głównego przed ratuszem w którym sądy się odbywały, rano od ósmej do pierwszej, po obiedzie od trzeciej do ósmej, zaciągały warty osobno do marszałkowskiego pałacu z oficerem i bębnami. Tu także formował się odwach przy bramie, dubelt szyldwach przy niej, drugi takiż na dworze przed głównemi pałacowemi drzwiami. Podchorąży szedł na ordynans do marszałka przed którym jak przed królem marsz bito; na każdą sessyą z pałacu do ratusza niósł instygator laskę marszałkowską i skrzynię srebrną woźny, otoczony czterma gemejnami z gefrejterem; przed niemi cała warta prezentowała broń, bito dwa werble, i z takąż ceremonją i uroczystością nazad je do pałacu po sessyi odnoszono. Też same honory oddawano przy przenoszeniu krzyża prezydenta, który na każdą sesyą także do ratusza na salę wnoszono. U prezydenta stał dubelt szyldwach, ale ordynansa nie miał; przed deputatami duchownymi i świeckimi, gdziekolwiek się ukazali, odwachy stawały do broni, prezentowały ją i dwa werble bito. Marszałek pospolicie co niedzieli dawał wielkie obiady lub bale, co czwartek obiady, podobnież w święta i galowe dni dworskie. Prezydent przyjmował u swego stołu z postem w piątki i soboty; dla deputatów i pacyentów, chcących wystąpić, pozostawały tylko poniedziałek, wtorek i środa. Od tego zwyczaju za moich czasów nie odstępowano nigdy, należał on do tradycyonalnej etykiety trybunalskiej, która z najściślejszą formalnością zachowywaną była. Napływ wielki pacyentów, najczęściej magnatów i ludzi możnych, przyczyniał się do nieustannego ruchu i zabawy. Przeszło pięćdziesiąt osób prawoznawców poważnych, pod tytułem mecenasów, otaczali trybunał, a do czterechset osób młodzieży szlacheckiej, i z wielkich nawet rodzin, z całego niemal kraju zgromadzonej, pod pozorem uczenia się prawa, nabrania poloru, którego może na prowincyi zbywało, zasposobienie się w środki pomocnicze służenia później skutecznego krajowi — napełniali miasto i niemało je ożywiali. Ci młodzi ludzie sami lub ojcowie ich, wybierali mecenasów, od których dependowali i w ich kancelaryi pracując, znajomości prawa nabierali praktycznie. Mecenasi zapraszani na konferencye, osobliwie w sprawach ważnych wielkich panów, brali zawsze z sobą młodych swych dependentów, aby się naradom przysłuchiwali. Ale największy ich zysk był w tem, że się młodzież poznawała z całym krajem, nabierała obyczajności, poloni i form odznaczających najlepsze towarzystwo. Pospolicie wielcy panowie, w sprawach ważnych zjeżdżali na trybunał sami, z żonami, córkami, rezydentami i rezydentkami i całą swą assystencyą. Z tej to szkoły wychodzili ludzie na senatorów, urzędników koronnych, dygnitarzy, posłów, sędziów, urzędników wojewódzkich, usposobieni jak należy i doświadczenia nabrawszy, którego nic zastąpić nic może. Trybunał Lubelski za moich czasów nie był takim jakim go znalazł Doświadczyński, kiedy w nim miał sprawę, chociaż wnosić można, że biskup Krasicki, wprzód deputat, naocznie go się nie z opowiadania uczył. Wielka to prawda, że ad regis exemplum totus componitur orbis, Stanisław August starał się wprowadzić cywilizacyą do kraju, i jeśli grunt się nie zmieniał, wszystko przynajmniej świetną przybierało szatę. Prawnicy lubelscy popisywali się z wymową i starali o czystość języka, unikając makaronizmów i przymieszania łaciny, która za przeszłych panowań na wpół z polszczyzną zmięszana, im niezrozumialszą i dzikszą, tem piękniejszą dla zepsutego ich smaku stanowiła całość. Wymowa sądowa była coraz prostsza, zarazem wzniosła i przekonywająca, niekiedy ostra i dowcipna; zgoła stała na najwyższym stopniu do jakiego się podnieść mogła. Wspomnę tu kilku co się szczególniej odznaczali: jako Grzymała, Puchała, Jan i Franciszek Grabowscy, Tadeusz Skarżyński, późniejszy poseł w Grodnie, generał Raczyński, Grudziński, dwóch braci Dmóchowskich, Matusewicz, Kański, Buczyński, Orchowski, Podhorodeński, a lepiej śmiało powiem, że wszyscy byli wymówni. Wszyscy mówili pospolicie z pamięci, a dobór wyrazów, styl, analyza przedmiotu, rozwinięcie jego, wnioskowanie, konkluzya, tak były mocne, jasne, a zarazem przekonywające, tak nawet dla obojętnych zajmujące, że po dwa dni wciąż mówiącego na replice, słuchać było miło i człowiek się nie męczył. Wszystko co składało miejscowe Lubelskie towarzystwo, mecenasi i młodzież, chodzili w stroju polskim; przybywszy do Lublina na początku roku 1788, zastałem tylko Jana Nepomucena Grocholskiego, syna miecznika koronnego, Stefana Zakrzewskiego syna kasztelana i Gołuchowskiego z Galicyi syna hrabiego... ustrojonych po francuzku, ale już w roku następującym fraka ani jednego nie było, wszyscy bez wyjątku przywdzieli strój dawny. Również i w Warszawie ubior ten wszedł w użycie powszechne; wszyscy codzień jak na dworze monarchy, zacząwszy od marszałka do dependenta, stawali od rana w mundurach swoich województw; w piątek zaś i sobotę w sukniach czarnych. Bez pałasza, kto był w kontuszu, nie tylko na ratuszu, w kościele, z wizytą, ale na ulicy pokazać się nie mógł; równie kto był przy pałaszu, kapelusza przy nim nie używał; w późny wieczór na spacery wychodziliśmy w ka- potach, bez szabli, z laską w ręku, na głowie kapelusz okrągły. Nieznano dzisiejszych kaskietów i setnych form czapek najrozmaitszych, jedną tylko konfederatkę do największego stroju. Na obiady i bale występowano w ubiorze galowym i przepyszny to był strój, który się wspaniale wydawał; żupany lite lub z materyj lijońskich, pasy złociste, karabele sadzone, guzy i spinki od drogich kamieni i brylantów. Głównem było zadaniem przy tym natłoku różnych ludzi, utrzymać decorum w obyczajach, nad któremi czuwał trybunał przez instygatora Securitatis; szczególniej pilnowali dla swej młodzieży mecenasi, by nie było tych domów w których się zdrowie niszczy i czas pochłania; chociaż uniknąć czasem wybryku jakiego było trudno. Nieszczęśliwy młody, którego zanotowano ze złych obyczajów, wszystkie drzwi miał przed sobą zaparte, musiał wyjeżdżać, ale to się rzadko trafiało. Przez czas mojego bawienia w Lublinie, dwie tylko były takie praktyki, że kazano ichmościom z miasta ustąpić. Trybunał tak wielką i majestatyczną okryty był powagą, taką nieograniczoną władzą wsparty, że nietylko uszanowanie, uległość, ale bojaźń obudzał. Najmniejsze wykroczenie przeciw prerogatywom jego karano śmiercią. Przy mnie był wypadek taki, za laski Krzyżanowskiego kasztelana santockiego, że niejakiemu Kasperskiemu urzędnikowi wojewódzkiemu, za zrobioną breweryę na dole ratusza, drugiego dnia głowę ucięto. Dawniej nieco przed bytnością jeszcze moją, za laski Karwickiego kasztelana zawichostkiego, koledze jego, deputatowi z województwa Rawskiego, Suleżyckiemu, za to, że przy kłótni na ustępie pałasza dobył, nazajutrz przed tym samym ratuszem głowa zleciała. Młodzież miała wstęp do wszystkich domów: kto był prezentowany marszałkowi i prezydentowi, ten raz na zawsze zaproszony został na bale, asamble i obiady. Bilety woźni trybunałowi roznosili. Moda była wówczas w Lublinie, zamiast lokajów trzymać strzelców; zielony frak, spodnie, kamizelka, obramowane galonami złotemi, takież szlify złote lub srebrne, jegersak przez plecy ze złotą lub srebrną taśmą, u którego u dołu wisiały z prawej strony emblemata myśliwskie; do tego kordelas, i kapelusz stosowany z galonem i kitą zieloną. Ubiór to był piękny i dosyć kosztowny. W czasie balu lub wielkiego obiadu, widzieć było można w dziedzińcu po dwiestu lub trzystu tak ubranych służaleów, trzymających pałasze swoich panów. Ostatni raz takiego strzelca widziałem u księcia Eustachego Sanguszki, gdy był marszałkiem gubernjalnym. W Warszawie przed sejmem, młodzi ludzie wprowadzili w modę za karetami i krzesłem stawającycli bogato ustrojonych huzarów, ale w czasie sejmu czteroletniego, gdy co żyło powracać zaczęło do ubiorów narodowych i strój dawny inne wszelkie zastąpił, służba także, zwłaszcza huzary, przebrali się za kozaków. Ale jaki w tem był przepych! Jan Potocki, który celował smakowitym strojem i nosił się podług rysunków kostiumów z XV wieku, miał kozaka, rodem francuza Pereaux, którego przezwał Pokotylo, i łeb mu wygolił; ani go było poznać, że się nad Sekwaną urodził. Trybunał prócz regestrów spraw ordynaryjnych każdego województwa, do których odsądzania wyznaczone były miesiące, tak był zawalony sprawami, że czasem lat kilka na wpisy czekać było potrzeba. Tu mieściły się sprawy wszelkiego ro- dzaju, a były prócz tego oddzielne regestra: regestr mixti fori, regestr pokomissyjny, remissowy, (aktowy, incarceratorum, executionum, poenalium i t. d. Do ordynaryjnego, jak się wyżej rzekło, należały wszystkie prawne sprawy, proccssa; w regestrze mixti fori, mieściły się sprawy między duchownemi a świeckiemi; regestr pokomissyjny obejmował rzeczy z komissyj, przez sejm 1775 roku ustanowionych pozostałe; w remissowym sądzono processa z kontraktów zastawnych, dzierżawnych i innych wynikłe; taktowy, właściwy był sprawom kryminalnym, uczynkowym; incarceratorum przeznaczony dla kryminalistów podległych karze śmierci, lub gdy po ich zgonie zostawało co do odzyskania, nakoniec executionum i poenalium, regularnie co soboty przychodzące na stół. Do ordynaryjnego regestru, województwa wybierały co roku na sejmikach wraz z deputatami, pisarzów i komorników. Pierwsi mieli obowiązek pisania dekretów, drudzy ingrossowania ich do akt właściwych i odwożenia kopij do swoich województw. Trybunał zajmował cały ten wielki i piękny ratusz w Lublinie, który do dziś dnia stoi. Była w nim kaplica z obrazem Najświętszej Panny Nie- pokalanego Poczęcia sodalisowskim, który zawsze przy każdej reassumpcyi z kościoła Trynitarskiego (?) z wielką paradą przenoszono i w kaplicy na ołtarzu stawiono. Tu codziennie kapelan trybunału niszę świętą rano odprawiał. Trzy ogromne sale na piętrze zajmował głównie trybunał: jedną z dwóma wyjściami izba sądowa, przy drzwiach jej straż podwójna; dwie inne sale służyły na ustępne. W sądowej izbie, na głównem miejscu przed stołem sądowym, było podniesienie o trzech gradusach, na którem dwa krzesła wyzłacane, axamitem karmazynowym z galonami złotemi wybite dla marszałka i prezydenta; nad niemi wisiał portret królewski naturalnej wielkości, natenczas Stanisława Augusta doskonale przez Lampiego malowany, w przepysznych, szerokich ramach złoconych, ozdobiony insygniami wszystkiemi państwa, koroną, herbami, mieczem i szalą sprawiedliwości. Przed tym niejako tronem, stał długi stół ostawiony trzydziestą krzesłami dla panów deputatów, obitemi axamitem szkarłatnym z galonami, fręzlami i kutasami złotemi; które co roku odmieniano, aby zawsze świeżo wyglądały. Na stole od strony marszałka leżała laska jego, godło władzy i powagi; w pośrodku krzyż duży srebrny i szkatuła z tegoż kruszcu prześlicznej, jak wówczas nazywano, filigranowej roboty; dalej księgi praw nie tylko krajowych, ale zagranicznych, (których radzono się jeśliby prawo polskie okazało w czem niewystarczającem i wypadku jakiego nie przewidziało). Przed stołem był wielki dziesięcio-łokciowy pulpit wzniesiony na pięciu stopniach dla mówców, zwał się on kratkami; na nim krzyż wielki z wyobrażeniem Zbawiciela świata, zwrócony do tego areopagu, z nadpisem: Judicia vestra judicabo. Tu wstępowali mecenasi dla indukowania spraw. Cała sala okrążona była ławami adamaszkiem obitemi, a stół ów wielki i krzesła deputackie obwiedzione balasami na dwa łokcie od nich oddalonemi, żeby do deputatów przystąpić i szeptać z nimi nie było można. Po prawej stronie sędziów wisiał w całej figurze portret księcia prymasa Poniatowskiego, a z lewej obraz duży tejże wielkości wystawujący Swiętego Iwona patrona rzeczników; nad drzwiami zaś wchodowemi, wizerunek S. Tomasza z podpisem: Ego ille, qui privatum ex consule facio Civem. Dla kompletu koniecznie było potrzeba sześciu deputatów najmniej, marszałka i prezesa; gdyby jednego tylko członka brakowało, sessya odroczona została i sądy nie miały miejsca, ale przy mnie się to ani razu nie trafiło. Indukta spraw odbywały się w następujący sposób: wprowadzano naprzód sprawę od aktora, odpowiadano od pozwanego, i to się zwało maeritum. Potem następowało czytanie i pracowite tłómaczenie dokumentów, które powodowa i pozwana strona przedstawiały na poparcie, do czego kilku z kolei mecenasów przygotowanych było. W sprawach zadawnionych, osobliwie sukcessyjnych, przynoszono czasem na ratusz jeden, dwa, niekiedy trzy całe kufry papierów, a summaryusze tych dokumentów zawsze drukowane, do kilkudziesiąt arkuszy wynosiły; te kładziono przed marszałkiem, prezydentem i deputatami, rozdawano i arbitrom ktoby sobie życzył. Następowała potem replika ze strony powodu i pozwanego, z całą silą i wprawą wymierzone na obalenie wniosków strony przeciwnej i pociągnienie za sobą opinii. Czasem bywały jeszcze oprócz tego przymówienia się ad omissa; dla tego to tak wielu interesowanych, osobliwie z możniejszych, używali do konferencyi nie jednego, ale ilu mogli dostać i namówić mecenasów. W jednem oknie był jak ambona wysoki wzniesiony rodzaj amfiteatru, w którym siedzieli woźni, obwołujący rozpoczęcie sessyi, przywołujący wpisy, i nieustannie krzyczący:. — Mości panowie, uciszcie się! Mości panowie, nie szemrzcie! Mości panowie na ustęp! Mości panowie ustąpcie się wchodzącym jaśnie wielmożnemu marszałkowi, prezydentowi, jaśnie wielmożnemu wołyńskiemu, jaśnie wielmożnemu kijowskiemu i t. p. Deputatów i posłów nie mianowano inaczej tylko w ten sposób od województw; pan Kijowski, pan Wołyński. Na ustępie zaraz decydowano sprawę i bez ostatecznej decyzyi nie wychodzono z ratusza; nie było tej praktyki, żeby na sessyi sprawa nie rozstrzygniętą została. Jeśli nie było jednomyślnej zgody po uformowaniu propozycyi, przystępowano do kresek sekretnych. Obok była sala, w któ- rej stały dwa wazony opieczętowane pieczęciami marszałka i prezydenta, na nich napisy: afirmatice i negatice; afirmative rzucał gałkę kto był za propozycyą, negative kto przeciwnego zdania. Ustępy i decyzye trwały czasem po sześć i osiem godzin, a z izby niewychodzono. W przypadku paritatis votorum (równości zdań), lubo marszałek miał prawo rozwiązywać przydaniem drugiego totum, ale marszałkowie zwykle prerogatywy tej nie używali; ogłaszano tylko rezolucją: obstante paritate votorum, judicium suum remittit causam ad futurum tribunal. Nie będę ani wychwalał ani bronił tej magistratury; bywały i tu praktyki różne, szczególniej ze strony możnych i panów, którzy sposobów wszelkich używali do utrzymania się przy swojem. Zazwyczaj magnaci na sejmikach wcześnie starali się utrzymać przyjaciół pewnych i kreatury swoje, a tym, jeśli nie mieli dostatecznych funduszów do utrzymania się na kosztownej funkcyi (co się często trafiało), panowie ze swej szkatuły obmyślali posiłki. Takowy deputat naturalnie był już ślepo posłusznym swemu protektoro- wi; na nich insynuacye panów działały, i list in — stancyonalny od magnata zdaniem ich powodował. Zawsze jednak większa była liczba deputatów niezawisłych od nikogo prócz własnego sumienia; byli to ludzie, których kreski kupić nikt nie mógł, o których względy chyba starać się było potrzeba innemi sposoby. Za mojej bytności w Lublinie, z Kijowskiego deputatami byli: w roku 1788, Jan Hański, chorąży kijowski, który synowi zostawił do pięciu milionów majątku; w roku 1789, Jan Ignacy Trypolski stolnik owrócki mający do siedemdziesięciu tysięcy intraty; w roku 1790 pan Jerlicz półkownik, po którego śmierci wkrótce zaszłej, córka wzięła około półtora miliona; nakoniec w roku 1791 Filip Nereusz Olizar, podczaszy litewski, który zarazem był marszałkiem trybunału. Takich to mieliśmy deputatów z Kijowskiego; możnaż było pomyśleć nawet o przekupieniu takich ludzi, choćby największą ceną? szli oni za sprawiedliwością, czasem za popędem przyjaźni, ale nigdy za interesem własnym. Inne województwa wybierały po większej części możnych także obywateli, których położenie towarzyskie było rękojmią cha- rakteru; bywali i ubożsi co szli za wolą swoich protektorów, ale to były wyjątki. Opinia, straszniejsza jeszcze od samego trybunału, zmuszała iść drogą prawą; młodzież była straszną policyą na deputatów, razem sądem i narzędziem kary. Był jeden taki przypadek za mojej bytności w Lublinie, że deputat od strony wziął pięćset dukatów, a już w czasie ustępu wszyscy o tem wiedzieli: wychodzącego z ratusza winowajcę młodzież otoczyła zaraz, obstąpiła, okryła szyderstwem i wstydem, wszystkie miejsca, na których przylepiano afisze, pełne były paskwilów; nic było sposobu, biedak w nocy z miasta uciekł, i więcej do Lublina nie powrócił. Dziś to rzecz tak pospolita, że nikt i głowy nie podniesie, kiedy mu wskażą kogoś co wziął pieniądze; obyliśmy się z tem i nie czujemy sromoty, honor zawisł nic żeby nie brać, ale żeby wziąwszy sumiennie spełnić co się przyrzekło. Przywykli wszyscy targować się, sprzedawać i kupczyć i jak w handlu byle się towar oddał, śmiało w oczy patrzą.. W trybunale lubelskim, choćby największa i najzawilsza była sprawa, dekret lub przynajmniej sentencya musiała być in triduo, to jest najdalej trzeciego dnia ogłoszoną; nie było czasu na fakcyc, intrygi, chodzenia, starania, protekcyę i przekupstwa. Trybunał limitował się z wielką okazałością: dwudziestego pierwszego grudnia, na święty Tomasz, odnoszono z processyą i assystencji wojskową całego regimentu trzymającego straż przy trybunale, obraz Najświętszej Panny Niepokalanego Poczęcia z kaplicy trybunalskiej do kościoła Trynitarskiego, i tam składano w kongregacyi sodaliskiej wraz z krzyżem; marszałek składał laskę i oddawał ją do przeznaczonego na to skarbcu pod dozór sądu ziemskiego lubelskiego, jak się wyżej rzekło trybunałowi assystującego, wraz z ową srebrną szkatułą. W czasie mojej bytności, sędzią był Koźmian, kawaler orła białego i S. Stanisława, podsędkiem Trzciński, pisarzem Janiszewski, oba kawalerowie S. Stanisława. Za laski Olizara trybunał był bardzo świetny, ale ostatni wedle tego porządku. Sejm konstytucyjny zrobił był doskonałą reformę trybunału: miasto jednego, miano po dwóch deputatów obierać z województwa, Wielkopolanie do Piotrkowa osobno, a Mało-polskie województwa do Lublina. Deputaci mieli zasiadać przez rok cały. Każdy z tych trybunałów dzielił się na dwa departamenta, które co miesiąc obierały z między zasiadających prezydującego i osoby do każdego departamentu, większością głosów. Na sejmikach w lutym 1792 roku, wybrane już były na skutek tego prawa osoby i reassumowały trybunał; ale burza Targowieka wszystko to wywróciła, i dawny porządek, czy nieład, znowu zaprowadzić usiłowała. Dziś po pięćdziesięciu leciech, wspomnienie tylko zostało tej wielkiej magistratury, i form z jakiemi się wymierzała sprawiedliwość. Powróciwszy z Krakowa, i uspokoiwszy interessa w Lublinie, przez samą ciekawość widzenia tego sejmu, o którym wszystkie dzienniki, listy i ludzie tyle głosili, w listopadzie ruszyłem do Warszawy. XXVII. SEJM 1788 ROKU. W początku jeszcze 1788 roku, cały prawie naród jak iskrą elektryczną wzruszony, poczuł gwałtowną potrzebę reformy rządu, aukcyi i uregulowania wojska, restaurowania praw dawnych zabytych lub przeistoczonych praktyką, poprawy tych, które potrzebie czasu nie odpowiadały, zrównania się porządkiem i cywilizacyą z państwami ościennemi. Pisma poważne i ulotne, peryodyczne i okolicznościowe, myśl tę i uczucie rozprzestrzeniły i zaszczepiły w całym kraju. Był to rok właśnie, w którym z kolei sejm przypadał; nadeszły sej- miki poselskie, na których posłów obierać miano. Nie wiem co się działo w innych prowincyach Wielko i Małopolskich, w naszych zaś województwach natłok wybierających i mnogość kandydatów przedstawujących się do wyboru, były nadzwyczajne. Przed sejmikami jeszcze, Szczęsny Potocki złożył dostojność senatora (był wojewodą ruskim), ażeby mógł być posłem wybrany; prawo bowiem ani senatorowi, ani ministrowi niedozwalało być posłem i marszałkiem sejmowym; godność ta była wyłącznym udziałem stanu rycerskiego. Zdaje się, że pan Szczęsny aspirował do urzędu marszałka sejmowego, bo gdyby wprost tylko udział czynny chciał mieć w sejmie, jako senator lepiej i skuteczniej mógł tego dokazać. Dobra jego, a raczej stolica i rezydencya, Tulczyn, leżały naówczas w województwie Bracławskiem, z niego więc zapragnął być wybrany posłem i naturalnie nim został. Prawo i zwyczaj odwieczny nadały szlachcie moc opatrywania posłów instrukcyami z sejmików; województwo Bracławskie odznaczyło się niemi. Zawierały one żądanie o aukcyą wojsk Rzeczypospolitej, o ścisłe przymierze z silnemi mocarstwy europejskiemi, reformę rządu co do praw kardynalnych i przewodów sądowych, najszczególniej o podniesienie miast przez emancypowanie, i nadanie im większych prerogatyw wolności handlu. Usilnie w nich także nalegano, ażeby prawo zawarowało osobiste i majątkowe bezpieczeństwo wieśniaków, wyłączając ich z pod zbytecznej władzy dziedziców. Ostatni punkt instrukcyi nie mógł się podobać naówczas szlachcie troskliwej o swe odwieczne prerogatywy; ale Potocki usilnem staraniem, a może i forsą pieniężną, wymógł go na obywatelach województwa Bracławskiego. Mówią, że to był pomysł pierwszy i natchnienie owego poety, filozofa i liberalisty Trembeckiego, którego rozum i serce szanował Potocki i głosu ich przywykł był słuchać. Pan Szczęsny na tych sejmikach obficie karmiąc, suto pojąc i najrozrzutniej, jak mówiono, sypiąc złotem, dopiął czego poządał, i opatrzony elekcya i instrukcyą, dworno, ludno, z assystencją ogromną, wziąwszy na swe utrzymanie kilku posłów ruskich, wyruszył do Warszawy, pośpieszając, aby mieć czas dobijania się o marszałkowstwo sejmowe. Miał on swe zasługi w kraju; jeszcze w roku 1784 w Grodnie na sejmie darował był Rzeczypospolitej rejment pieszy, i obowiązał się na zawsze leming wypłacać i obmundurowywać go, dał także dwadzieścia cztery armaty dwunasto-funtowe z końmi, z ludźmi i lemingiem na rok z góry opłaconym. Dary takie, które monarcha tylko robić był wstanie, sejm był przyjął z wdzięcznością, regimentowi nadał imię regimentu imienia Potockich, zawarował, że szefostwo pułku zawsze pozostanie w familii, a to zyskało mu imię patryoty i przychylność wielkiej części narodu. Regiment miał kontusze granatowe z seledynowenii kołnierzami i łapkami, guziki żółte, zupany białe, tych samych kolorów był i mundur przyjacielski Potockich, który wielka część szlachty ruskiej wdziała, przez wdzięczność za te dary pana Szczęsnego. Potocki przybywszy do Warszawy, trafił już na uformowany związek Małachowskich, Radziwiłłów, do których przystąpiły i inne świetne i możne familie, a na czele ich Ignacy i Stanisław Potoccy, Kołłątaj, Tadeusz Czacki starosta nowogródzki i Michał poseł czernichowski, wszyscy ludzie wielkiego światła, głębokiego rozumu i dyplomatycznych zdolności niepospolitych. Szczęsny Po- tocki miał fortunę ogromną, dary od natury wielkie; ale ci co mu stawili czoło, pojedyńczo każdy, wyżsi byli od niego talentami, łatwo więc było przewidzieć ich przewagę, która się wkrótce okazała jawnie. Otworzył się sejm, przystąpiono do wyboru marszałków. Z Korony, Szczęsny Potocki ze Stanisławem Małachowskim referendarzem koronnym, niby dla zwyczaju za kandydata na przypadek w assystencji mu poddanym, w skutku przekreskował go o wielką większość głosów, czego się Potocki nigdy spodziewać nawet nie mógł, ani przypuścić. Nie zraził się tem jeszcze pan Szczęsny, czy dyssymulując czy szczerze pragnąc tylko dobra kraju, nie zważając na to, po sessyi zaraz pojechał do Małachowskiego i powinszował mu pamiętnemi słowy greka: że szczęśliwy jest, widząc więcej mężów godnych i na zaufanie współ-obywateli zasługujących. Z Litwy wybrany został Kazimierz Nestor Sapieha, jenerał artylleryi litewskiej, na marszałka sejmowego; syn księżnej wojewodzinej mścisławskiej, blizko z Branickim hetmanem spokrewniony. Zastałem już w Warszawie sejm ten sławny w dziejach naszych, konfederacyjnyin nazwany dla tego, że zwyczajne, ordynaryjne tylko jednogłośnie (unanimitate) stanowiły, a nieszczęśliwe Liberum Veto dozwalało je jednemu źle natchnionemu zerwać i oprzeć się ogółowi, co nieraz za Sasów miało miejsce, gdy sejm pod konfederacyą większością głosów (pluralitte) decydował. Oprócz senatorów, posłów, ministrów, urzędników, napływ arbitrów do stolicy był niesłychany, przynajmniej dwódziesta część szlachty przybyła; sejm rozpoczął się pod błogiem godłami jedności i pragnienia dobra powszechnego, ale zarazem trochę burzliwie i nieoględnie względem przeważnego ościennego mocarstwa. Zrzucono gwarancyą, zniszczono Radę nieustającą, zapotrzebowano ewakuacji obcych wojsk z kraju i postanowiono powiększenie siły zbrojnej do stu tysięcy. Potocki jeden radził więcej umiarkowania względem Rossyi, chciał modyfikacyi w postanowieniach, aby nierozjątrzano niepotrzebnie, ale go w tem nieusłuchano wcale. Pomimo to, nie tylko że wówczas kredytu nic tracił, ale zdawał się go jeszcze umacniać; przy każdej materyi, która ofiar dla dobra powszechnego wymagała, był zawsze z gorącą afirmatywą, i w deklaracyach i w kreskowaniu, gdy wtem zaczęły się formować dwa stronnictwa przeciwne. Pierwsze z nich, które później nazwę patryotów otrzymało, przeważne miało wpływy; do niego wchodzili Małachowski, Stanisław i Ignacy Potoccy; drugie Szczęsnego Potockiego, do którego przyłączył się hetman Branicki w tej chwili pragnący wszelkiemi sposoby pozyskać popularność i wziętość, przywdziewając strój dawny, i po staremu bankietując ze szlachtą, pociągnęło ku sobie wkrótce Seweryna Rzewuskiego, hetmana polnego koronnego, Kossakowskich, Czetwertyńskich, a na czele ich Antoniego kasztelana przemyskiego, człowieka z wymową i nauką, Ankwicza kasztelana sandeckiego, niepospolicie udarowanego, ale jak poprzedzający niemającego popularności i nielubionego od ogółu. Stronnictwo to konserwacyjne, w początku stojące tylko przy dawnych formach i mające niejakie nadzieje pozyskania sympatyi u tych, którzy głębiej nie wchodząc w rozpoznanie następstw, starego trzymać się bezpieczniejszem sądzili — przez partyą patryotyczną poniżanem być zaczęło; związkowych okryto paskwilami, a chociaż osobiście nie dotykano jeszcze Szczęsnego, te race kongrewskie już i u nóg jego padały. Dalej a dalej, coraz większa przepaść poczęła stronnictwa oddzielać; przyszło do tego, że wielką ilość kołnierzów i łapek odprutych od przyjacielskich mundurów, powieszano na bramie pałacu, w którym stał Szczęsny Potocki. To dotkliwie go ubodło: człowiek wyniosły, ufny w swój ród i wielkie dostatki, przywykły do panowania i przewagi, nie mógł znieść obelgi, która go do ostateczności i wyboru drogi nowej skłoniła. Zabawiwszy parę tylko tygodni w Warszawie, i zaledwie mając czas rzucić okiem na gotujące się zmiany, które już poniekąd przeczuwali wszyscy — wyjechać musiałem na kontrakty do Dubna. XXVIII. KSIĄŻE KAROL RADZIWIŁŁ, WOJEWODA WILEŃSKI. W roku 1789 w Warszawie, na świętą Katarzynę, w dzień koronacyi Stanisława Augusta, a na pamiątkę unii Litwy z Koroną, książe Karol Radziwiłł, w imienin braci Litwinów dawał wielką fetę dla Korony. Ta uczta, przez którą dawno zjednoczone plemiona podawały sobie ręce do ściślejszego związku, zasługuje na monarchicznej i zarazem narodowej nazwisko. Skupiło się na nią co żyło w Warszawie, cztery tysiące biletów do wnijścia rozdanych było, posłowie wszyscy mieli ich po cztery, z łatwością i ja dostałem. Pałac Radziwiłłowski był jednym z największych i najwspanialszych gmachów w Warszawie; wjeżdżając w dziedziniec zdawał się płonąć cały od ogniów, tak go bogato, symetrycznie i gustownie oświecono wszędzie; galerye i wschody wszystkie były pąsowym suknem wybite. W pałacu tym dawniej bywały reduty i teatr; oprócz sal, które one zajmowały, otwarto ogromną liczbę pokojów dla gości, przy każdych drzwiach zacząwszy odgaleryi, stali po dwóch pajucy Radziwiłłowscy w barwie księcia. Trzy ogromne sale redutowe złączono w jedną amfiladę, w nich był stół tak długi, że z jednego końca jego na drugi fizyognomii nie podobna było rozpoznać; cztery obok obszerne sale zastawione były także stołami, w piątym przy ogromnym krągłym stole, może czterdzieści łokci obwodu mającym, siedział król, księżna Kurlandzka panująca (Biron) i dwadzieścia dwie damy z pierwszych domów lub do familii królewskiej należące. W środku tego stołu było wysokie ubranie porcelanowe, wystawujące zdobycie Gibraltaru, jedno z najpiękniejszych dziel fabryki Saskiej w Meissen; sztućce, talerze, półmiski, na których poda- wano wszystko złote. W trzech połączonych salach) na tym stole niemającym końca, zastawione były najpiękniejsze srebra augsburskiej roboty, zwanej filgranową; tuż obok pod dwóma ścianami, równie długie kredensowe stoły także zawalone były srebrami; wannami ogromnemi na butelki, puharami, naczyniami odwiecznemi, których kształty wskazywały odległą starożytność i przypominały Olgierdowskie czasy, tacami, talerzami, sztućcami, których być musiało kilkaset tuzinów, kandelabrami i świecznikami różnego rodzaju i. t. p. Żyrandole, i lichtarze porozstawiane i porozwieszane wszędzie, mieściły pewnie jakie dwa tysiące świec w sobie. Oprócz salonu królewskiego, trzy jeszcze jak on stosami sreber były zajęte i rzęsisto illuminowane; wspaniałości tej i przepychu opisać trudno. Cały gmach na tę uroczystość ociągniony był obiciami nowemi z materyj adamaszkowych, z galonami i fręzlami złotemi; wszędzie krzesła i siedzenia garniturowe i do ścian zastosowane. Tańcowano w gmachu, w którym bywał teatr: król z księżną Kurlandzką, naówczas bawiącą w Warszawie z wielkim przepychem, otwierał bal. W dziesięciu może bocznych pokojach, w których przygotowano stoliki do kart, grano w gry różne. Gdy dano do stołu, ruszyły się massy ludzi z sal, w których tańcowano i przyległych pokoi do jadalnych; wchodziliśmy jak do zaczarowanego miejsca jakiego, kto dopadł szczęśliwie krzesła, ten usiadł, ale więcej niż trzecia część gości posilała się przy bocznych stolikach stojąc. Ja byłem w tym zgiełku, wygodniej mogłem widzieć wszystko; krokiem się nic można było ruszyć, żeby nic spotkać półmiska i poczciwego litwina zapraszającego doń gorąco. Byłem i w salonie, w którym król wieczerzał: kolacya zaczęła się od ostryg, które umyślnie z Hamburga pocztą na kilku brykach sprowadzono; kilkaset półmisków wyjść ich pewnie musiało. Z kilku znajomemi z młodzieży przysiedliśmy się nareście, obfitość była niezmierna, ledwie jeden znikł drugi półmisek się rodził, nienaliczyć ileset butelek szampańskiego wina wypito, oprócz tego roznoszono tacami stare w różnych rodzajach. Na bokowych stołach stały głowy dzicze, udźce całkowite sarnie, zwierzyny, szynki, ryby na zimno... Nakoniec podano desert i w mgnieniu oka znikły wszystkie srebra ze stołów, za któremi wniesiono naczynia desertowe, rozstawiając ich wszędzie niezliczone mnóstwo. Książe Radziwiłł chodził po wszystkich salonach, po wszystkich grupach, gdzie jedli i pili, jedną tylko piosnkę powtarzając: — Panie kochanku, nie jecie, nie pijecie! nie łaskawi! Odpowiadano jednogłośnie: — Zdrowie księcia pana! — i wychylano kielichy. Wieczerza pewnie trzy godziny trwać musiała; usługa przy niej nadzwyczaj liczna i bardzo dobra, wszystka była w barwie książęcej, pokojowce w żółtych atłasowych żupanach, kontusze niebieskie ze złotemi grubemi sznurami, pasy lite Słuckie jednakowe, pałasze przy boku z furdymentami, czapki i rękawice łosiowe za pasem. Drugi oddział hajduki, pajuki i lokaje, w tychże kolorach, ze strzyżonemi jedwabnemi burtami. Wszystkie srebra i naczynia z herbami Radziwiłłowskiemi. Mówiono powszechnie, że ta uczta przeszło dwa miliony złotych kosztowała, i bardzo temu wie- rzyć łatwo, kto ją widział; ostatni to raz podobno zabawiał się w ten sposób magnat ów litewski, bo wkrótce potem życie zakończył. Był to w Litwie i Polsce najmożniejszy pan, pochodzący wedle ich genealogii od panujących dawnych na Litwie rodzin, spokrewniony przez Jagiellonów ze wszystkiemi rodami królewskiemi, w całej niemal Europie, a w kraju z najznakomitszemu familiami starożytnemi. Książe Karol był wzrostu mniej niż miernego, dosyć otyły, nosił się po polsku, najczęściej w mundurze województwa Wileńskiego, któremu przewodniczył na senatorskiem krześle; kuntusz granatowy, żupan i wyłogi karmazynowe, guziki złote, pałasz z furdymentem u boku, czasem karabela w złoto oprawna osypana wielkiemi brylantami, rękawice łosiowe za pasem, na głowie czapka karmazynowa i wąsy zawiesiste, czupryna podgolona, na ciemieniu gulkę widać było jak orzech laskowy. Tak się nosił książe wojewoda, i on i wszyscy jego Litwini mieli suknie porobione do zbytku obszernie, buchasto i zamaszysto, tak, że odzież się na nich zwijała; widać to był stary ich zwyczaj. Do teatru, na spacer, do ogrodów prawie zawsze piechotą chadzał, ale za nim taki tłum assystentów z obywateli litewskich i koronnych, że na ulicy przecisnąć się było trudno. Gdy jechał na audyencyą do zamku, do Łazienek lub na sessyą sejmową, jeden już był przed Izbą, gdy drugi koniec szeregu powozów jeszcze stał na dziedzińcu pałacowym. Na teatrze nigdy włoży nie bywał, a że naówczas krzeseł jak dziś oddzielnych nie znano, zawsze więc mieścił się na parterze, który wówczas cały zakupował dla siebie. Wtenczas idąc na teatr, kogokolwiek ze znajomą mniej więcej fizyognomią napotkał, choć nawet nie wiedział jak się zowie, ciągnął z sobą. — Panie kochanku, proszę na teatr, pójdź waść ze mną. Mało już dziś łudzi, którzyby go znali i widzieli, zdało mi się więc stosownem i te szczegóły pomieścić, które są rysami do obrazu jednej z najoryginalniejszych postaci tamtej epoki. Książe Karol Radziwiłł z zapałem przywiązany był do kraju i gotów mu był wszystko poświęcić, czego dał dowody w konfederacyi Barskiej, w czasie której przekonany, że dla dobra powszechnego pracował, i osobę swoją stawił i kilkadzie- siąt milionów uronił. Lubił wszystko co nasze, zwyczaje stare, aż do stroju, który do śmierci nosił wedle mody litewskiej; zachowywał co tylko długim wieków nałogiem uświęconem zostało, wstręt mając do nowości i odmian. Na przykład tylko tu jednę okoliczność przytoczę. Miał on zwyczaj synów obywateli lub swoich klientów, a kto w Litwie nie był klientem Radziwiłłowskim? — szlacheckie dzieci, a nawet ludzi innych stanów, gdy się w nich tylko talent odkrył, wysyłać za granicę dla ukształcenia i usposobienia. Było takich nie mało, którzy kosztem jego wysyłani, zostali później użytecznymi dla kraju obywatelami; ile razy się trafiło, że taki wojażer powracał do Nieświeża i zameldowano o nim księciu, zaraz obróciwszy się do swoich dworzan, wołał: — Panie kochanku, pójdź-no zobacz czy z kosą? (haarbeutel), czy w pludrach? (to jest przebrany z francuzka po niemiecku), bo pod suknią szwabską serce litewskie bić nie może, a jak świat światem, polak niemcowi nie będzie bratem... Wiedział i rozumiał to dobrze książe, ze byłoby może śmiesznością za granicą artyście, podró- żnemu uczniowi ukazywać się w kontuszu, boby go palcami wytykano, ale powróciwszy do domu i mając się księciu wojewodzie przedstawić, potrzeba było koniecznie wziąć żupan i kontusz buchasty, głowę wygolić, szablę z furdymentem przypasać, i łosie rękawice za pas zatknąć; bez tego nic, wyprawionoby z kwitkiem z Nieświeża. Obwiniano księcia, że często miał zwyczaj rozpoczynać rozmowy dziwaczne, kłamiąc bez miłosierdzia o swoich jakichś niebywałych przygodach po świecie, aleć to była krotochwila i zabawka, którą się sobie rozrywał. Opowiadał naprzykład, jak służył za kuchtę u pana Gałeckiego, za którym codzień piechotą na polowanie chodzić musiał; to znowu jak walczył przy zdobyciu Gibraltaru, gdzie na wał skoczył na połowie konia tylko, gdyż tył rumaka kula armatnia urwała. — Wszak prawda ? odzywał się świadcząc panem Borowskim lub Wołodkowiczem. — Być może mości książe, alem ja tego widzieć nie mógł, bo już wówczas byłem zabity. — To znowu opisywał dostanie się swoje po sznurze do nieba, widzenie z P. Jezusem i IV. Panną i t. p. Więcej w tem było fantazyi niż dowcipu, ale i tego nic brakło, i choć ludzie powierzchowni z tych fraszek o rozumie księcia niekorzystnie sądzili, o ile ja zdaleka wnosić mogę, żarcikami temi pokrywał tylko umysł poważniejszy. Książe po powrocie z wyprawy na konfederacyą Barską z wojskiem siedmiotysiącznem, które przez lat dwa na żołdzie swym utrzymywał, potrzebował, jako malkontent pokrywką żartobliwą osłonie głęboki żal i rozerwać niczem niezajęte życie. Nie lubiąc ani Stanisława Augusta, ani dworu jego, ani francuzczyzny, którą pod pozorem cywilizacyi wprowadzono, unikał spotykania z niemi, przejeżdżał się ze swoim dworem i klientami z dóbr do dóbr polując, pijąc, żartując byle czas ubić, z którym niewiedzieć co robić było. Nawykł do towarzystwa ludzi sobie wyłącznie oddanych, zasklepił się w swej dumie, z której tylko potrzebując wynijść, ukazywał się w tych żartach gminnych, mając w nich więcej swobody, niż w poważniejszem obejściu. To stanowisko wśród nierównych, nie poniżając go, dawało mu towarzyszów; z kuchtą pana Gałeckiego, z mężem Syreny i ojcem milionów śledzi, łatwiej było poufale mówie niż z księciem wojewodą. Otoczony ludźmi, których albo wywiódł z nicości, albo niewiele sobie cenił, czując się wedle wyobrażeń wieku urodzeniem wyższym od wszystkiego, co go otaczało i zbliżało się do niego — nie potrzebował dla nich ani dobierać wyrazów, ani się silić na koncepta, prawił co ślina do ust przyniosła; chorował z nudy czasem na Neronowskie i Heliogabalowskie fantazye, wojował z fantastycznemi nieprzyjaciołami, szalał, dokazywał lub kłaniał probując do jakiego też stopnia dworacy posuną posłuszną uległość, poklaskując najdziwaczniejszym marzeniom. Powoli, przywykł do tych poematów które sobie tworzył, które powtarzał, które wreszcie jakąś całość niby stanowiły. W igraszkach lwich było czasem znać lwie pazury, ale często i królewską lwa wspaniałość. Mnóstwo byśmy mogli przywieść przykładów rodzin dźwigniętych przez niego, ludzi dobroczynnością jego podniesionych, wychowanych, wyposażonych, lub za żarcik jakiś chwilowy wynagrodzonych sowicie. Skończę anegdotką prawdziwą z życia jego, która mi się zdaje autentyczną, bom ją na razie słyszał. Jaszewicz, kupiec w Warszawie, założył magazyn angielski, który w wielkiej był renomie; sprowadził różnego rodzaju towary niewidziane jeszcze u nas, a że nowość popłaca, tłumy szły do sklepu żeby go oglądać. Książe dowiedział się o tem także, i popłynął za falą odwiedzających; podobało mu się dosyć wszystko, choć tylko rzutem oka, nie wchodząc w szczegóły opatrzył... przeszedł się po magazynie z assystencyą, zakreślił trzciną po półkach, i rzekł: Póty moje, upakować i odesłać. Jaszewicz, który znał księcia fantazye i rad był z nich skorzystać, przystąpił do niego i wskazując na kosz z butelkami: — Świeże piwo angielskie w Londynie butelkowane, mości książe. — Każ, panie kochanku, dać na próbę, żeby każdy skosztował. Dobyto i jak zaczęli kosztować wszyscy co byli w sklepie, ze dwieście butelek wykosztowali; książe także wziął do ust. — Niezłe, rzekł, a wiele tam tego masz?. — Cztery tysiące butelek... — Upakuj i to, zda się dla Radziwiłła. Pomimo szafowania fortuną, strat bez liku i obficie świadczonych darów, gdy po śmierci jego książe Michał Radziwiłł wojewoda wileński obiął dobra w swoję administracyą jako opiekun, pokazało się intraty pięć miljonów kilkakroć sto tysięcy, a gospodarstwa i przemysłu pewnie tam wiele nie było; szły wioski krociowe po cztery? pięć tysięcy w dzierżawy, marnowało się strasznie; z tego wnieść łatwo jaka to być musiała Radziwiłłowska owa fortuna. XXIX. REAKCYA. Wyjechałem razem z panem wojewodą na kontrakta Dubieńskie: on wprost z Młynowa zwrócił się do Łabunia, a ja do Dubna. Tu zastałem już sędziego Bukara z synem Marcinem i u niego mieszkanie zająłem; nadjechał wkrótce mój stryj, i na samym wstępie wyliczył mi pensyą moją. Oba ci opiekunowie moi z największą się ze mną obchodzili dobrocią i łaskawością. Interesa pana wojewody, które sobie polecone miałem, szczęśliwie się bardzo złożyły, a ja też zewsząd pensyjki moje pościągałem, dosyć, że się mi dobrze powiodło. Tu miejsce nieco obszerniej o tych kontraktach napomknąć. Książe Potemkin, bohater rossyjski, owego czasu wielkiego znaczenia i potęgi człowiek, który dowodził armiją rossyjską w wojnie przeciwko Turkom i sławne owe a ciężkie oblężenie Oczakowa wśród zimy, mrozów i śniegów nawalnych, (od których zimy u nas dotąd Oczakowskiemi zowią), prowadził— kupił był właśnie u księcia Ksawerego Lubomirskiego ogromne dobra Ukraińskie Smilańszczyznę, za dwadzieścia przeszło miljonów złotych polskich. W skutek tego, przywieziono na kontrakty dwa miljony rubli srebrnych nowego stępia, które jeszcze w rękach żydowskich nie były, i karbów na obrączkach nie utraciły. Ten nagły napływ pieniędzy zrobił reakcya niespodzianą na cenę pańszczyzny i taxę procentów, kiedy w czasie kontraktów 1787 i 1788 roku, cena pańszczyzny była po groszy piętnaście, żyto najwięcej po złotych dwa, procent po osiem i dziesięć od sta, na tych kontraktach cena pańszczyzny doszła do złotych dwóch, procenta spadły na pięć a najwięcej sześć od sta, i wszystko stosunkowo. Przyczyniły się do tego i niezmierne podrady dla trzechkroćstutysięcznej armii rossyjskiej nad Du- ' najem stojącej, które książe Potemkin w naszych prowincyach chciał mieć zakupione, tak, że żyto doszło do trzydziestu złotych, owies do rubli dwóch, v przeciągu pary tygodni. W Smilańszczyźnie nic w dzierżawę nie puszczono; ogromne toki ukraińskie wypróżnione zostały, i to jest właśnie pamiętna chwila w której posessorowie i drobna, po większej częścisłużbista w dobrach panów, szlachta, kamień założyła węgielny tych ogromnych majątków, których się później dorobiła. Z tych kontraktów pojechałem prosto na Ruś do Łabunia, i podług zwyczaju wojewody objeżdża- liśmy koleją domy znajome, oddając wizyty. Na S. Józef, imieniny pana Stempkowskiego obchodzone były po dawnemu wspaniale; przyjechali na nie ks. Smogorzewski metropolita, sędzia Bukar i mnóstwo gości. Na tym to zjeździe sta- neta decyzyą aby ks. Smogorzewski starał się na sejmie być umieszczonym między biskupami rzymsko-katolickiemi; w skutek tego układu, po różnych poprawach i zmianach, stanął memoryał do króla i marszałków sejmowych. W kilka dni wyprawio- no mnie z tym projektem do Warszawy, dla złożenia go królowi i PP. marszałkom. Mieli zaraz za mną wyjeżdżać do Warszawy i ks. metropolita i P. Stempkowski, prócz tego miałem od P. wojewody list do króla, proszący o opiekę nad interessami jego w trybunale lubelskim. Byłem tedy po raz drugi przedstawiony królowi, oddając mu ów memoryał, równie jak i marszałkom sejmowym. Monarcha raczył mi dać osobne posłuchanie w gabinecie swoim dla interessów Stempkowskiego. Niepodobna wyrazić, z jaką troskliwością wypytywał o stan jego majątkowy, o sprawy jakie miał w trybunale: widać wtem było uczucie, które wzbudza prawdziwa przychylność, zajęcie szczere i serdeczne. Na wyjezdnem wydano mi z kancelaryi królewskiej do marszałka trybunału, którym był Kieki, koniuszy wielki koronny i do prezydenta księdza Lipskiego, crucifera prymasa, listy polecające. Zaczęły się robić operacye tyczące interesu ks. metropolity Smogorzewskiego. Sejm tym czasem ciągnął się zawsze z tym-że samym duchem i zapałem, ale coraz jawniej rysowały się już stronnictwa prze- ciwne, Rossyjskie i Pruskie. Drugie działało widoczniej, czynniej, i zdawało się wszystkim, że w niem zbawienie kraju: patryoci skłaniali się ku Luchesiniemu. Po uchwaleniu aukcyi wojska, etatu dla niego nie było dotąd; krzyczeli prawie wszyscy: potrzeba nałożyć podatki na utrzymanie wojska, pomnożyć dochody, — ale żaden projekt nie mógł przyjść do skutku. Roztrząsania, deliberacye, zabierały prawie wszystkie posiedzenia, a w jakikolwiek sposób obmyślono podatek, gdy przyszło do wotowania nigdy się utrzymać nie mógł. Republikanie prawdziwi naglili, krzyczeli, pisali, dowodząc potrzeby podatków, ale ogól kurczył się obawiając na nie pozwolić; na koniec po wielkich trudach, uchwalono dziesiąty grosz z dóbr świeckich a z królewszczyzn i duchownych dwódziesty, naznaczono po województwach komissye lustracyjne do ustanowienia i realizacji takowego podatku, i sejm mianował komissarzy. Książe Ptemkin, który w roku jeszcze 1775 dostał z wielu innymi generałami rossyjskiemi indygenat i szlachectwo polskie, teraz się naturalizował, i już jako obywatel ofiarował dwanaście armat nowych z herbami polskiemi, uprzężą, ludźmi i żołdem opłacanym ze Smilańszczyzny. Stany przyjęły tę ofiarę (1). ------------------------------------- (1) Wydawca tych pamiętników ma autograf, list ks. Potemkina, pisany w czasie czteroletniego sejmu do marszałka ks. Sapiehy przed kupnem Smilańszczyzny, w którym ks. Potemkim prosi o przedłużenie mu terminu do kupna dóbr w Polsce, dodając, że nietylko z indygenatu jest szlachcicem polskim, ale jako zrodzony z familii pochodzenia polskiego. List ten pisany po francuzku, nieco uszkodzony, ale autentyczny. (P. R. W. ) XXX. DALSZE CZYNNOŚCI SEJMOWE. Powiedziało się wyżej, że stronnictwa na sejmie coraz widoczniej występować zaczynały; ks. Garnysz, biskup chełmski, podkanclerzy koronny, umarł.; wziął po nim ten urząd w ministeryum ks. Hugo Kołłątaj, który z rektora akademii krakowskiej i referendarza litewskiego na to stanowisko się przeniósł i zająwszy miejsce przeznaczone wielkiemu jakiemuś imieniowi, przez to się stał panom nienawistny. Na czele stronnictwa patryotycznem zwanego, z Małachowskim byli dwaj Potoccy, Ignacy, marszałek nadworny litewski, i Stanisław poseł lubelski, do nich przystąpił Koł- łątaj. Wybrano w tem kole osoby do układania nowego prawa przeznaczone, między niemi byli oba Potoccy, Kołłątaj, Tadeusz Czacki i inni naczelni partyi, ale treść prawa mającego zmienić formę rządu Rzeczypospolitej najściślejszą okryta była tajemnicą. Druga jeszcze okoliczność zajmowała natenczas powszechnie i sejm i umysły; od poprzedzającego roku rozeszła się była pogłoska zaraz po ewakuacji wojsk rossyjskich, że chłopi ukraińscy sposobią się znowu do buntów, na wzór pamiętnej owej rzezi Humańskiej w r. 1768. Wiadomość ta niewiedzieć zkąd wyczerpnięta, od postrachu ogólnego, nabierać się zdawała coraz auteutyczniejszego charakteru; obawiano się, aby mocarstwo sąsiednie nie wzięło w opiekę nowej hajdamaczyzny i szukano na to dowodów. Szczególniej zwrócono baczność nawet na duchowieństwo unickie, które nic złego nie myślało,ale z tego powodu ucierpiało bardzo wiele: aresztowano, pod nie wiem jakim pozorem, archiereja w Słucku, pochwytano ihumenów po klasztorach w Polsce z ich papierami, brano przejeżdżających księży, i to wszystko odsyłano do Warszawy. Archiereja, Sadkowskiego, protojereja Ostrowskiego i kilku innych osadzono w pałacu Krasińskich, resztę zaś w prochowni. Wyznaczono delegacyą dla rozpatrzenia tego processu, przez co on nabywał jeszcze większego znaczenia, a rzecz sama ważności; wreszcie wieść się rozeszła, że schwytano kilkadziesiąt powózek pilipońskich z beczkami pełnemi nożów zastraszającego kształtu; formy tych narzędzi z jakiemiś niby hakami do wyrywania wnętrzności (!) i zębami srogie mającemi zadawać męczarnie, wystrzygano z papieru w Warszawie, roznoszono, rozsyłano... Damy na widok ich omdlewały, a panowie w imię przysłowia, że na frasunek dobry trunek, popijali węgrzynem. Wieleż to ja sam tych papierowych, strasznych nożów na prowincyą posłałem! Nikt jednak ani w stolicy, ani na wsi pochwalić się nie mógł, żeby podobny instrument widział z żelaza wykuty. W Litwie opowiadano o nich, jakoby się znalazły na granicach województwa Kijowskiego, a w Polsce, że na krańcach Litwy, w Kijowskiem zaś, strach nie dozwalał dośledzać zkąd to wyszło. XXXI. MILICJA KIJOWSKA. Z powodu wyżej wyrażonych pogłosek, obywatele rozległego naówczas województwa Kijowskiego, zebrali się do stolicy swej Żytomierza, i pod prezydencyą chorążego kijowskiego, Hańskiego, uchwalili milicyą konną, ze szlachty w mundurach wojewódzkich, to jest niebieskich z czarnem. Nie było liczby oznaczonej; każdy dawał ile mógł i chciał, dwódziestu, dziesięciu, dwóch, jednego wedle możności. Nad tym korpusem oddano dowództwo abszytowanemu generałowi Suleżyckiemu z wolnością stanowienia (amplojowania) oficerów. Uchwałę tę wysłano zaraz do sejmu, na ręce mar- szałków, Małachowskiego i Sapiehy, oraz do komissyi wojskowej. Komissya od siebie przysłała trzy półki dla assekuracyi. Sejm też przyjmując uchwałę obywateli województwa Kijowskiego, milicyą przez nich erygowaną potwierdził; ale ta po tak rozgległym województwie rozrzuconą była, ze nimby w razie potrzeby zgromadzić ją było podobna , cały kraj mógł paść ofiarą. Wyszły uniwersały do starostów grodowych, ażeby natychmiast wyszukiwali i sądzili w kimby najmniejszą postrzegli skłonność do buntu, i tak to gorąco wzięto, że dosyć ofiar z rąk kata niewinnie życie straciło w Żytomierzu. Chwytano za lada co, że któś po pijanemu pogróżkę niedorzeczną wybąknął, lub ekonomowi się naraziwszy opłacić nie umiał; ale strach ma wielkie oczy, przypomnienie rzezi jeszcze w nich dwoiło obrazy. Wołał przeciwko tym fałszywym pogłoskom, zbijając baśnie autentycznemi raportami z dóbr przychodzącemi, najlepiej mogący o tem wiedzieć Potocki, ale na razie to niepomogło. Czas pokazał później, że w tem wszystkiem nie było najmniejszej zasady. Archierej Sadkowski ze swoimi mnichami siedział w detencyi, a sąd sejmowy czy co czynił, czy nie, pobłażał, nie doszedł lub dochodzić nie chciał, nie było wiadomo; pokryto sprawę milczeniem. Był naówczas wypadek jeden , że mieszkających w Niewierkowie państwa Wyleżyńskich wyrżnięto, i ten jeszcze dodał pogłoskom niejakiego prawdopodobieństwa , chociaż z niemi żadnego nie miał związku; dworscy lokaj i furman byli sprawcami tej zbrodni. Przy państwu dziewięć różnych osób padły ofiarą, między innemi panienka, w wigilję dnia tego z Warszawy od pani Łazarewiczowej przywieziona. Dziewczyna służąca, kochanka lokaja , która będąc z nim w zmowie, drzwi mu do pokojów otworzyła, dla pokrycia zbrodni została także zabitą. Prędko odkryli się sprawcy; sąd grodzki Łucki zjechał na grunt, doszedł winowajców, i osądził. Skazani zostali na śmierć, z dodatkiem kary ojcobójców, opalono im ręce, ćwiertowano. Wypadek ten opowiadany zdaleka, z dodatkami jak zwykle, postrach niezmiernie rozszerzył. XXXII. ADAM PONIŃSKI. Inna jeszcze okoliczność przyczyniała się wielce do wzniecenia w izbie sejmującej i całej Warszawie największego zapału, zajmowała ona gorąco wszystkich, w stolicy i na prowincyach; było to oddanie pod sąd sejmowy księcia Adama Ponińskiego, podskarbiego koronnego, marszałka sejmu 1775 roku, któremu główną winę strat przez kraj poniesionych przyznawał głos publiczny, chociaż Poniński był tylko narzędziem i wina jego nie przechodziła grzechu tych, którzy go sądzić mieli. Posłowie, wsparci krzykiem i zapałem arbitrów, zgoła cała izba jednogłośnie na pierwszy wniosek zde- cydowała, by Poniński był sądzony, a zarazem nakazano mu odpowiadać z więzienia. Jeszcze wyrok ten nie zapadł, a już dom jego był otoczony, on przyaresztowany, papiery zabrane, i osadzono go w pałacu Krasińskich. Tymczasem sąd sejmowy przepatrywał papiery jego i robił wywód sprawy, co kilka miesięcy trwało. Syn Ponińskiego, Adam, widząc zastraszające położenie ojca, starał się wszelkiemi sposobami, żeby mu ucieczkę ułatwić; jakoż dokazał tego i kluczem dobranym otworzywszy celę więźnia, razem go z szyldwachem uprowadził. W czasie zmiany warty postrzeżono dopiero, że straży nie było, a klucz, który w zamku zawiązł, wskazał, że i więzień uciekł. Uderzono natychmiast w bębny, i uwiadomiono marszałka W. koronnego, który w czasie obecności królewskiej miał w stolicy komendę. Natychmiast rozbiegli się go ścigać po wszystkich wielkich i małych traktach, i major Choiński z pólku Działyńskiego, mający z sobą czterech żołnierzy, dognał go pod samą granicą pruską, ze złamanym powozem; aresztował jego, syna, młodego księcia Adama, i żołnierza, który razem uciekał. Księcia podskarbiego osadzono okutego w łańcużki na prochowni, syn został także uwięziony, jakoteż oficer z gefrejtereni i ludźmi pocztę naówczas trzymającemi, którzy na warcie byli. Na obwachu później zostali umieszczeni wraz z dezerterem , i na osoby wojskowe kriegsrecht był wyznaczony: oficer wyszedł z wojska bez abszytu , żołnierz dezerter rozstrzelany, a gefrejter z innemi gemejnami poszli przez rózgi. Sąd sejmowy zajął się spieszniej sprawą księcia podskarbiego i syna jego Adama, dodano patronów z mocy prawa do obrony, ale młody Poniński żadnego nie przyjął, oświadczając, że się sam bronić będzie. Postawiony przed sąd, nie rzekł więcej nad te słowa: — Ojca od hańby broniłem. Ta lakoniczna ale silna obrona, wsparta w dekrecie prawami rzymskiemi, kodexem Justynjana, wyjednała mu przebaczenie zupełne, zaliczono tylko areszt za karę i przywrócono stopień półkownika. Nie wiem jakbym ja sądził, gdyby mi taką sprawę oddano, ale zdaje mi się, że byłbym surowszym; gdyż uczucie synowskie ustąpić powinno przed obowiązkami obywatela. Z ojcem inaczej się stało; wiadomo wszystkim jaki dekret go spotkał; po odjęciu mu wszelkich dostojeństw, tytułów i szlachectwa, z kraju został wywołany. Sejm cały wyrok sądu swego potwierdził. Poniński sam po dekrecie nazywał się Mr. Toutcourt; w karecie go wieziono z zasłonionemi żaluzyami, okutego, a na ulicy taką tą fermentacją wywołało, krzyki i rzucania kamieniami i błotem, że mu eskortę dla bezpieczeństwa musiano powiększyć. Po przeczytaniu wyroku, który został spełniony ze zwyczajnym obrzędem, znowu trzeba było od pospólstwa zebranego przed izbą zasłaniać go, a nocą dopiero z Warszawy, i później za granicę wyjechał. Choiński został podpółkownikiem za pochwycenie zbiega. Piosnki i paskwile latające po mieście, dopominały się sądu i na tych co wprzód z jednej misy jedząc z podskarbim, później nań sami dekret ferowali, ale do tego nie przyszło. Sejm 1793 roku, Grodzieński, powrócił podskarbiego do wszystkich prerogatyw utraconych. XXXIII. PIOTR POTOCKI. Sejm ciągnął się dalej zawsze z tym samym zapałem i w jednym duchu, mianowano z niego posłów do mocarstw zagranicznych, zwłaszcza do państw znaczniejszych; między innymi, Piotr Potocki, starosta szczerzecki, szef pieszego regimentu swojego imienia, mąż zacny i wielką opinią mający u ogółu, mianowany został do Stambułu. Wiadomo, że wedle starego obyczaju i etykiety dworu Wysokiej Porty, poseł przybywający obowiązany jest złożyć znaczne dary, tak samemu Sułtanowi, jak i W. wezyrowi i innym główniej- szym urzędnikom. Godność narodowa nie dozwala ani się z tego wyłamywać, ani zbyć lada czem. Piotr Potocki nie był w możności sam ze swej szkatuły darów tak znacznych przysposobić, a Rzeczpospolita niewielkie dla posłów wyznaczała salaria; magnaci więc, panowie polscy, Radziwiłłowie, szczególniej książe Karol wojewoda wileński, Czartoryscy, Sanguszkowie, Lubomirscy i inni najmożniejsi sami się ofiarowali złożyć, aby Rzeczpospolita nie została upokorzoną. Zwieziono wówczas do Warszawy te drogocenne ofiary i od godziny dziewiątej do drugiej, sale zastawione darami do Stambułu przeznaczonem!, stały otworem dla ciekawych. Byłem tam kilka razy; cóż to za przepyszny był zbiór osobliwości, świadczący o dostatkach i bogactwie dawnych magnackich domów naszych; naczyń rozmaitych srebrnych, złotych, złocistych sadzonych dyamentami i innemi drogiemi kamieniami, mnóstwo niezliczone, kulbak i rzędów złotych, kameryzowanych, ozdobnych; zegarów różnego rodzaju, szabel, materyj, wyliczyć, spamiętać niepodobna. Olśniony naówczas tą mnogością i wspaniałością, anim rozpatrzyć ani oce- nić umiał; znawcy, jakom słyszał, szacowali dary te na sześć miljonów złotych. Wysiłek, niestety, był nadaremnym, ministeryum tureckie nie dało się ująć dla interessów naszych. Ten sam Piotr Potocki, za nowego porządku, był potem marszałkiem gubernskim kijowskim, i urzędował do śmierci z powszechnem wszystkich zadowolnieniem. XXXIV. ADAM RZEWUSKI. Drugim posłem, o którym chcę jeszcze wspomnieć, był Adam Rzewuski naznaczony do Danii; ten miał zamiar odbyć swą ambasadę w stroju dawnym, narodowym i z wielką także okazałością. Mając dawną i dobrą z Rzewuskim znajomość, i życzliwie przez niego będąc widziany, prawie codzień u niego bywałem, gdy się to przygotowywało. Stał w pałacu Radziwiłłowskim, zajmując na piętrze obszerny apartament z kilku wielkich pokojów złożony; dla niego, dla dworu całego i assystencyi robiono pospiesznie ubrania jak najwykwintniejsze; haftarze, szmuklerze, kuśnierze, nawet jubilerowie pod okiem jego nieustannie pracowali. Zwożono portrety z XV, XVI i XVII wieku, z których brano formy na suknie; największa część była z lam, złotogłowów, axamitów, atłasłów, wyszywanych złotem, srebrem i jedwabiami; posprowadzano stare kulbaki, pałasze, rzędy, klejnoty i co tylko należeć mogło do dawnego stroju. Sukni najparadniejszych było garniturów cztery, nie licząc kilkunastu pośledniejszych składających się z żupanów z lyońskich materyj, atłasów weneckich, i kontuszów sukiennych, takąż jak żupany materyą podszywanych. Do każdej pary sukień stosowny był pas perski lub turecki, najwięcej jednak bardzo bogatych i smakownych krajowych, które w Słucku wyrabiano. Pamiętam, że jedna z tych materyj, lyońska, na pąsowym dnie w pasy, bardzo mi się podobała: dowiedziałem się, że była od Jaszewieza i znalazłszy u niego jeszcze szesnaście łokci, wziąłem je dla siebie, kosztowały po dwadzieścia pięć złotych. Mogło to wystarczyć na żupan i podszycie rękawów i poł do kontusza, ale to mi przepadło. Jakoś na razie robić nie było potrzeby, bom miał dosyć, leżało to do mojego ożenienia w sztuce, da- rowałem później żonie na szubkę, nie rychło zrobili, bo była w żałobie, a potem ubrać się jej było ciężko, na ostatku mamka z lokajem zakradłszy się do komody, siedem łokci ucięli, a resztka tylko została do dziś dnia. Kiedy już wszystko było gotowe, a ambassador miał wyjeżdzać, otrzymał uroczystą pożegnalną audyencyą u króla. Jechał na nią na arabskim karym koniu, w bardzo bogaty rząd złoty przybranym, samą kulbakę taxowano na czterdzieści pięć tysięcy czerwonych złotych. Opatrywałem ją kilkanaście razy z uwagą, nic piękniejszego wyobrazić sobie nie można: kule obydwie w złoto oprawne i brylantami kameryzowane, cały rząd podobny, mundsztuk, popiersie, podogonie na pąsowym kurdybanie, sztukami złotemi wysadzane, strzemiona złote także, robota nadzwyczaj kunsztowna... Chowano to wspaniałe siodło w rodzaju walizy umyślnie zrobionej, w której na każdą sztukę z osobna, wysłane axamitem szafirowym było miejsce; trzymano do niej szatnego, pod którego kluczem i dozorem zostawała. Na przedniej kuli, gdy ją na konia kładziono, zawieszano kauczuk z hebanową rękojeścią, kameryzowaną brylantami. Rzewuski o pierwszej godzinie zajechał przed zamek z całą assystencyą kawalerów ambassady; przyłączyli się do niej: Jan Potocki, który celował wytwornym strojeni polskim, Kazimierz Sapieha i wielu innych, wszyscy byli konno, w dawnym stroju jak poseł, a kawałkata główna składała się z kilkudziesięciu koni. Za niemi zaraz szła paradna poczwórna kareta poselska, herbami okryta, sześcią gniademi bardzo rosłemi końmi ciągniona, szory wyzłacane, czuby, taśmy, kutasy w grzywach, trąpety podobneż, lice pąsowe na wpół ze złotem przerabiane, dwóch rosłych hajduków za nią; druga za nią kareta próżna dla sekretaryatu, trzecia dla kawalerów ambassady, czwarta dla kapelana i doktora; kilka innych jeszcze karet familijnych poselskich dla okazałości. Wszystko to przedstawiało widok wielce wspaniały i wysokie dający wyobrażenie o dostojności ambassadora. Rzewuski zsiadł z konia przed paradnemi w zamku wschodami; natychmiast przyskoczył koniuszy i konia okrył ogromnym axamitnym pąsowym dywdykiem, suto złotem wyszywanym, a poseł posunął się ku pokojom audyencyonalnym, z całą as- systencyą. Miał na sobie żupan na srebrnej lamie w kwiaty złote, przerabiany zadziwiającej żywości jedwabiami, pas słuckiej roboty ledwie ugiąć się mogący od złota, u boku karabelę osypaną brylantami, na żupanie wstęgę Orła Białego, na szyi krzyż S. Stanisława, spinkę pod szyją wielkiej ceny, na żupan axamitną zieloną ferezyę, prześlicznie i bogato złotem wyszywaną, podbitą sobolami, na niej gwiazdę Orła Białego, na głowie kołpak soboli z białą czaplą kitą, przy której w spince szmaragd wielkości talara, okrążony jak groch wielkiemi brylantami, wierzch karmazynowy z kutasem brylantowym, bóty żółte ze srebrnemi podkówkami, na nich zwieszone spodnie z karmazynowego atlasu... W takim stroju, z powagą charakteryzującą dostojność, szedł poseł przez pokoje w assystencyi swego dworu i młodzieży do której się i ja wmięszałem. Wszystkie pokojowe straże oddawały mu honory wojskowe, i tak doszliśmy do sali tronowej; o kroków może dwanaście od króla zdjął kołpak, w lewo rękę uniósł odsłoniwszy ferezyę i sparł ją na pasie, poczynając krótką do Najjaśn. Pana przemowę; po czem przystąpił do ucałowania ręki królewskiej i uroczyście odebrał Credencjales. Nakoniec prezentował osoby do ambassady należące, i po odbytej audyencyi ruszył do domu z tąż samą paradą, a król z okna gabinetu, oglądał cały przeciągający orszak. Rzewuski był bardzo pięknym mężczyzną, minę i postawę miał prawdziwie pańską; w prywatnem pożyciu był przystępny i wielce miły. Mówił wiele i chętnie, ale rozumem nikomu nie ciężył, bo umiał rzecz każdą w sposób przyjemny i przystępny przedstawić; pamięć bystra i niechybna pomagała mu do pochwycenia przedmiotu ze strony najmniej widocznej i niespodzianej, do porównań zdumiewających świeżością. Nie było dlań nic obcego, o wszystkiem powiedzieć cóś umiał, i zawsze zastanowił swoim sądem lub dowcipem. Najmniej znane wypadki cytował z najściślejszem oznaczeniem osób i lat, przywodząc o nich szczegóły tak żywe, jakby snać na nie patrzał. Słuchałem go zawsze z nienasyconem łakomstwem. Ostatni raz byłem z nim przez dni kilka w Pulinach u pana Hańskiego, później z Żytomierza napędziłem go na promie i jechałem do Berdyczowa w jego powozie. Bawił tam trzy dni, i mnie od siebie nie puścił, miał jechać do Cudnowa i być w Halijówce, ale mu dano znać z Pohrebyszcz, że żona zachorowała; wyjechał, i już go nie widziałem więcej; śmierć nielitościwa powołała. Zdziwi się kto moie, albo za przesadzone weźmie te wspaniałości poselstwa jego, o których piszę; wiem, że to być musiało nad możność Rzewuskiego, ale się rodził z Radziwiłłówny, familja dopomagała, dawano mu ze skarbcu, ze stajen, a może i pieniędzy ile potrzebował, szczególniej książe Karol; inaczejby był nie wystarczył na tak ogromne wydatki, bo fortuny znacznej nie miał, a Rzeczpospolita posłom po sto dwadzieścia tysięcy na raz tylko dala. Adam Rzewuski był kasztelanem witebskim; ożenił się w Litwie z osobą możnego domu, panną Rdułtowską, poznałem ją pierwszego roku po zamążpójściu, nie miała wówczas nad lat piętnaście; byli oboje państwo Rzewuscy w Nowym Chwastowie na Zapustach, gdziem się i ja znajdował, potem kilka dni przyjemnych spędziłem z niemi w Pohrebyszczach. Adam Rzewuski miał brata Seweryna, który był szefem piechotnego pułku swojego imienia, z tym także byłem w dobrej przyjaźni i zażyłości; rozum jego jak Adama, połączony był z niepospolitym dowcipem; nie tak poważny jak Adam, lubił wesołe towarzystwo i zabawę, nie uciekał od hulanki i nie jednęśmy z nim butelkę wina wysuszyli. Nadzwyczajną miał łatwość do pisania wierszy, serce najlepsze, poczciwość wielka, chęci dla kraju najgorętsze. Ostatni raz zjechałam się z nim także na przewozie w Staniszówce; on jechał z żoną na mieszkanie do Litwy, ja z moją powracałem od stryja, który mi dał na drogę dwadzieścia butelek starego wina. Kiedyśmy się już żegnali, kazałem dobyć dwie butelki, ale że na promie kieliszków nie było, odbiliśmy szyjki i wychylili; w kilka minut drugie dwie, potem trzecie, dalej nie wiem już co się ze mną stało, a tem bardziej z panem Rzewuskim. Nazajutrz w dobę ocknąłem się w Kodni; patrzę, żona moja płacze, a doktor Hincz siedzi przy łóżku; wsadzono mnie do karety w Staniszówce, jak martwe ciało, ale potem byłem zdrów. Wacław Rzewuski, hetman koronny, tak dobrze, zdaje mi się, życzył krajowi, jako i inni z tej rodziny; pycha go obrażona tylko i miłość własna, jak Szczęsnego Potockiego, za daleko uniosła. Ten. sam z siebie możny, powiększył dostatki ożenieniem z Konstancyą Lubomirską, córką Stanisława, marszałka wielkiego koronnego, z którą mieliśmy stosunki z racyi, że panna Laura Potocka, z Laurą Siemianowską, rodzoną synowicą mojej żony (która potem była za hrabią Zabilskim), bawiły razem przy pani hetmanowej w Hrehorówce. Pani hetmanowa ile razy bywała w Żytomierzu lub Romanowie, zawsze wstępowała do Halijówki z córką, panią Żyroslawową Potocką, lubiła bardzo moją żonę, my także bywaliśmy w Hrehorówce. Imię Rzewuskich było w prawdziwem poważeniu, które im nietylko wielkie związki i znakomitość rodziny, ale osobiste zasługi jednały. XXXV. LUBELSKIE HISTORYE. Jakom powiedział wyżej, zabrawszy listy z kancelaryi królewskiej, puściłem się do Lublina, dla attentowania kilku ważnym sprawom. W Warszawie ks. Bułhak został dla interesów Metropolity. Wkrótce i wojewoda Stempkowski przybył do Lublina; ale sprawa jego o którą szło, nie mogła tak rychło mieć miejsca dla zawalonego regestru; udał się więc do Warszawy, a ja zostałem w Lublinie. Czas zbywający mi od interessów, poświęcałem, jako młody, lataniom gdzie piękne oczy świeciły; bywałem w bardzo wielu domach, między innemi w domu państwa Web... P. Web... prowadził znaczny handel ze Gdańskiem, a w Lublinie miał kantor bankierski; sama pani Web... polka, najmilszą w świecie była osobą. Z powodu, że mąż jej od roku zakupował i prowadził potaże mego stryja, z obojgiem państwem wszedłem w najściślejsze stosunki przyjaźni. Tu, na szczęście moje, ale razem na utrapienie, poznałem panienkę ubogą, śliczną i dobrze wychowaną. Całym dochodem matki jej, dwóch synów i trzech córek, była mała kamieniczka, a w niej kawiarnia, którą ona niedaleko od Web... trzymała w rynku. Ledwiem poznał u Web... Jagusię K., na śmierć się w niej zakochałem, miłość ta raziła mnie jak piorun; w kilka dni mogłem się domyślać wzajemności, co jeszcze bardziej rozżarzyło przywiązanie moje. Piękna, skromna, z dobrą główką, tak mnie umiała utrzymać w obrębach przyzwoitych i zdaleka, żem nie śmiało złem pomyśleć; kochałem ją nad życie. Powiernikami memi byli państwo Web... dla mojej przyjaźni zapraszali do swego domu Jagusię, i u nich ją po większej części widywałem. Dom ich codzień był prawie pełen gości; by- wał łam między innemi niejaki kapitan Gębarzewski, dobrze urodzony człowiek, z Poznańskiego, służący w regimencie Czapskiego, który natenczas assystował trybunałowi. Młody, dobrze wychowany, przystojny, trochę fanfaron, ciął koperczaki do samej pani Web... ale mu to się jakoś mimo tych zalet nie wiodło. Źe zaś ja bardzo ściśle i poufale byłem z niemi obojgiem, a przed nią samą wylewałem troski moje i zwierzałem się jej we wszystkiem z położenia mego, to nas tak na oko zbliżało, że Gębarzewski zaczął się czego innego domyślać i z nadzwyczajną zazdrością na chwilę mnie z oka nie spuszczał. Miałem zwyczaj, ile razy sam wieczór być nie mogłem, posyłać jakieś łakocie, do których i Jagusia należała. Jednego tedy dnia, gdy mi cóś przeszkodziło, dosyć już późno wysłałem kosz brzoskwiń, które tylko co były z Puław nadeszły, i jakoś mi się je szczęśliwie schwycić udało. Człowiek mój poszedł z niemi i z biletem do pani; na odwachu właśnie był Gębarzewski, postrzegł go idącego do kamienicy Web... i zaczaił się. Pani Web... nie prędko jakoś odpisać mogła, służący się zatrzymał, ale już czyhano na niego; jak tylko się pokazał, Gębarzewski wyskoczył, kazał go pojmać żołnierzom i pod pozorem, że po nocy chodzi na odwachu posadzić. Tu zrewidowano go, karteczkę mu odebrano, a Gębarzewski tak był niedelikatny, że kartkę nazajutrz panu Web..... oddał. W niej było podziękowanie za brzoskwinie, a dalej te słowa: "Mąż mój jak ci wiadomo, jutro wyjeżdża na długo; w jego niebytności dom nasz bedzie zamknięty, ale dla ciebie otwarty zawsze, będziesz widywał bez przeszkody swoją A... Pani Web... imię było Antonina, a pannie K... Agata... Gdy się to dzieje, ja czekam a czekam na mojego człowieka, a tu nie ma i nie ma; całą noc chodzę, niespokojny myśląc, że go gdzie rund ujął w szynkowni; posłałem na odwach, a tu mi wiadomość całą przynoszą. Natychmiast ruszyłem do marszałka trybunału, opowiedziałem mu rzecz jak była; kazał zawołać Gębarzewskiego, zgromił go surowo, aresztem pogroził i człowieka natychmiast wypuścić polecił. Pobiegłem do państwa Web... gdzie się rzecz cała wyjaśniła i pan Web... za tak niegodny postępek dóm swój Gębarzewskiemu wypowiedział. Po mieście to zaraz gruchnęło, rozmaicie opowiadane, osobliwie po pierwszych domach, u Hejzlera bankiera, u pani Nikorowiczowej, która na dobrej i poważnej stopie dóm swój utrzymywała, i w innych gdzie ja bywałem, tak, że w końcu pani Nikorowiczowa mnie nie przyjęła. Pan Web... który zaraz miał wyjeżdżać, musiał się parę dni zatrzymać, wszędzie był z żoną, opowiadał jaka zaszła omyłka, i sekret mojego serca przestał być tajemnicą. Po takiej sprawie nieuchronnie potrzeba • się było bić z panem Gębarzewskim; sekundował mi pan Franciszek Dmóchowski, jeden z mecenasów. Była to figurka niepoczesna, maleńka, ale się bil w pałasze niesłychanie; dał mi szablę swoją augustówkę, trochę zakrzywioną, osobliwszej lekkości, z gardą, a tak ostrą, że można nią było głowę wielkiego Lamy ogolić. Wyjechaliśmy do Piasków trzy mile za Lublin, bo bliżej pod karą śmierci nie wolno się było pojedynkować, a ja tak byłem szczęśliwy, że za pierwszem złożeniem się, panu Gębarzewskiemu furażerkę wraz z prawem uchem odwaliłem. Powróciłem do Lublina z tryumfem jeszcze na obiad tegoż dnia, i zaraz się to po mieście rozeszło, bo było kilku spektatorów z nami. Dostałem wnet bilet zapraszający na wieczór do pani Nikorowiczowej, ale potrzeba się było przebrać i przespać trochę, bo się na wiktoryą łyknęło; wyczmychawszy się tedy, wytrzezwiwszy, wystroiwszy około jedenastej w nocy pojechałam do pani Nikorowiczowej. Tu słówko o niej wcisnąć muszę: była to osoba najlepszego wychowania i najmilszej grzeczności, wdowa od lat kilku, w podeszłym już wieku. Miała syna i dwie córki, jedną za panem Głażewskim obywatelem o mil trzy od Lublina mającym piękne dobra, drugą prześliczną osobę, za Wielkopolaninem pólkownikiem Trepką. Byłem na jej weselu. Obu tym córkom dała matka po dwanaście tysięcy czerwonych złotych posagu. Sama z synem mieszkała w ogromnej trzypiętrowej kamienicy, która była ich własnością. Szacowano ich na czterdzieście tysięcy intraty, syn w r. 1791, został przez sejm nobilitowanym. Dóm ten w Lublinie był na bardzo dobrej stopie; bywały w nim najznakomitsze osoby, marszałkowie, prezydenci i cała noblessa Lubelska. Następująca okoliczność okaże czem była w Lublinie pani Nikorowiezowa. Gdy w r. 1791 w kwietniu zapadło prawo tyczące się stanu miejskiego, tak dla niego korzystne i podnoszące go, miasta ubiegać się poczęły z ofiarami na wojska Rzeczypospolitej. W Lublinie pan Finke prezydent miasta, obywatel możny, zajął się zbieraniem składki od mężczyzn, i złożył sześćdziesiąt tysięcy złotych. Pani Nikorowiczowa, współubiegając się z nim, od dam zebrała i oddała na ręce marszałka Małachowskiego dziewięćdziesiąt i dwa tysiące, W tej massie było jej własnych tysiąc dukatów. W r. 1811 jadąc przez Lublin do Warszawy, zastałem ją jeszcze w życiu, choć głęboką pochyloną starością. Znać było zawsze na niej czem była dawniej, grzeczna, uprzejma, miła; jadąc z powrotem nie mogłem odmówić jej zaproszeniu i poświęciłem dwa dni, ale nie był to mój Lublin znajomy, bardzo już mało pozostało starych przyjaciół: przez łat dwadzieścia pokolenia nowe urosły, współczesne nam zeszły do grobu. U pani Nikorowiczowej tedy, zastałem osób ze sześćdziesiąt, jak zwykle, kilku deputatów, mnóstwo starszych i młodzieży, półkownika regimentu Czap- shiego i oficerów, towarzyszów Gębarzewskiego. Gdym wszedł, pani Nikorowiczowa, która siedziała w pośrodku koła dam, powstała i kilka kroków podeszła ku mnie; ująłem jej ręce, ona obu swemi przytrzymała moje, i z wielkiem przejęciem rzekła do mnie: — Przepraszam pana, zostałam oszukaną, myślałam już, że się gniewasz na mnie, gdy go tak długo niebyło, a ten wieczór właśnie jest dla pana, bom chciała błąd mój publicznie naprawić. Ze wszystkich stron zaczęto mnie witać, nie jeden może chciał być na mojem miejscu... Szukałem oczyma pani Web.... i Jagusi; pierwszą napotkałem zaraz i grzeczne moje, pełne uszanowania powitanie, nagrodzone zostało ściśnieniem ręki przez nieocenioną przyjaciółkę. Jagusia była w drugim pokoju z młódszemi, najrzałem ją obok pułkownikowej Trepkowej, córki pani Nikorowiczowej; zbliżyłem się: drżała jak liść osiny. Wybrawszy chwilę sposobną, spytałem co robiła, bom ją przez tych trzy dni nie widział. — Modliłam się i płakałam, odpowiedziała. Naturalnie sprawa moja z panem Gębarzewskim wyszła na plac tego wieczora, oficero- wie którzy tam byli, jednomyślnie oświadczyli, że podadzą deklaracyą, iż z nim razem służyć nie chcą. Zwycięztwo moje było najzupełniejsze, ale serce cierpiało; kochając nie mogłem pomyśleć o ożenieniu, bo onoby rai było zatamowało wszystkie na przyszłość widoki. O Jagusię starał się właśnie, bardzo majętny człowiek P. H..., który wielki prowadził handel z Gdańskiem, i znaczny miał magazyn sukien angielskich w Lublinie. Był to mężczyzna lat przeszło czterdziestu, gruby, łysy, twarz wielka okrągluteńka, jak księżyc w pełni, czerwona jak słońce na wiater, na niej nosek maleńki trochę siny, pod nim usta dosyć szerokie i grube. Wdowiec od lat dwóch, zresztą bardzo poczciwy, trochę niby rubacha, niezmiernie akuratny w swoim zawodzie i miłosierny, bo co piątek przed jego kamienicą dwieście najmniej ubogich w rząd uszykowauych, odbierali jałmużnę. Co niedziela w trzewikach, w galowym fraku, ze srebrną szpadką, ufryzowany paradnie, z harbeytlem szerokim jak arkusz papieru, z kapeluszem trójgraniastym, czarną kitajką obszytym pod pachą, wychodził poważnie na mszę do katedry. Powracając, po drodze wstępował regularnie do kawiarni pani Kr.... pił dwie porcje kawy, co trwało z godzinę, zjadał kilka rogalików, pytał potem matki czy może widzieć pannę Agatę dobrodziejkę, i odebrawszy pozwolenie wchodził do pokoju córek. Tu w progu zaraz westchnął, jak gdyby oddech ten potężny miał być ostatnim w życiu jego, całował w rękę nie bez obfitego poślinienia, spytał czy asindzka była już na mszy, ukłonił się, powtóre całował i ślinił, i raz jeszcze odchodząc na progu podobne pierwszemu wydawał Westchnienie. Był to pretendent mojej Jagusi, postanowił mocno ożenić się z nią, ale jej sam nigdy nie powiadał o tem, tylko przez dziewosłęby nacierał mocno, wymagając stanowczego słowa. Płakały i matka i córka, ale potrzeba się było nareście decydować, nie opuszczając tak możnej i wiele na przyszłość obiecującej partyi; ja sam, choć zboleścią pierwszy namawiałem, żeby go nie odrzucano. Wkrótce nastąpiły zaręczyny, na których ja umyślnie nie byłem, szanowałem spokojność jej, sarn cierpiąc wielce. Na drugi dzień potem spotkałem pana H..., z którym miałem znajomość, usilnie mnie począł prosić, żebym był u niego wieczorem. W jego domu było piętro do najęcia, nie mogłem się wstrzymać by z tego nie korzystać, i wziąłem połowę na przyszły trybunał, dając dwadzieścia pięć dukatów zadatku. Na wieczorze było młodzieży dosyć; bawiliśmy się dobrze, jedli i pili, bo nam nie żałowano i lusztyk był wielki. Ja, pozaspakajawszy i pokończywszy interesa moje, sposobiłem się do wyjazdu. XXXVI. ŚMIERĆ KS. METROPOLITY. Wyjechałem tedy do Warszawy, i stanąłem kwaterą w pałacu Święto-Krzyzkim, gdzie pan wojewoda Stempkowski zajmował mieszkanie, dla chodzenia około sprawy księdza Smogorzewskiego, ktorą protegował i pan wojewoda i posłowie ruscy, z Wielkopolskich zaś szczególniej Działyński, poseł kaliski. Pojechałem do niego zaraz drugiego dnia z rana, zatrzymał mnie dosyć długo i opowiedzieć mu musiałem historyą moją lubelską z panem Gębarzewskim. Wtem nadjeżdża Czapski szef tego regimentu co stał w Lublinie, zarazem poseł sieradzki. Działyński zagaił zaraz interes Ks. metropolity, a Czapski przyrzekł pomoc swoją i kreskę. — A propos, dodał po chwili, wczoraj odebrałem raport od mego regimentu, że jakiś tam smyk młody, obciął mi w pojedynku jednego oficera, z którym dalej reszta służyć nie chce. — Otoż go masz tego smyka przed sobą, rzekł Działyński wskazując na mnie. Musiałem tedy na nowo opowiadać całą moją przygodę. Czapski uściskał mnie serdecznie, i zaprosił nazajutrz na obiad razem z panem Działyńskim. Pan Działyński zawiózł mnie tegoż dnia z wizytą do państwa Czapskich, gdzie byłem pani szefowej prezentowany, a potem pojechał razem ze mną do wojewody, który się teraz dopiero dowiedział o moich wypadkach w Lublinie. Gębarzewskiernu pan szef Czapski posłał abszyt, wyrobiony z rangą majora. W kilka dni wyjechał pan wojewoda do Łabunia, zostawując swojego szatnego Wernera dla odprowadzenia ekwipażów i zabrania u kupców porobionych sprawunków, mianowicie u Szperla karetę poczwórną, podwójną i koczyk maleńki, bardzo piękny; u Jaszewicza mnóstwo angielszczyzny i mebli; u Unruha sukna osiemdziesiąt postawów; na blechu woskowym sto kamieni świec. Musiałem się zająć upakowaniem i wyprawą tego wszystkiego na najętych furmanach do Łabunia; przeniosłem się zaraz do domu metropolitalnego, ażeby dla interesów księdza Smogorzewskiego bliżej być księdza Bulhaka. Nadjechał w tejże sprawie i ksiądz Lewiński, biskup sufragan, spodziewaliśmy się wkrótce samego metropolity, gdy w kilkanaście dni przychodzi sztafeta, że umarł. Oba moi prałaci wyjechali zaraz, a interes poszedł w przewlokę. Ksiądz Rostocki, biskup chełmski, koadyulor Metropolii wziął posessyą dóbr, posłano po sacra do Rzymu, ale potrzeba sankcyi, to jest przywileju królewskiego, co bez wpływu pana wojewody Stempkowskiego obejść się żadnym sposobem nie mogło. Ja, nie mając już co robić w Warszawie, zostałem jeszcze na dni kilka dla rozerwania się. XXXVII, ITEM POJEDYNEK. Jednego dnia rano, szwajcar wchodzi i anonsuje mi, ze oficer jakiś chce się widzieć ze mną. — A proś go. Wchodzi młody oficer od fizyljerów. — Pana Ochockiego mam honor widzieć? — Tak jest, odpowiedziałem. — Jestem Gębarzewski, brat rodzony tego, który miał do czynienia z panem. Brat mój dał panu satysfakcyą, ale jej sam nie miał, za pańskiem staraniem musiał wyjść ze służby; przezemnie więc prosi go o zadośćuczynienie, i ofiaruje pistolety. Pan masz prawo wyboru miejsca i cza- su, prosilibyśmy jednak, żeby to nie przechodziło tygodnia.Dobył adres gdzie mieszkali, i wyszedł. Rozumie się, że zostałem trochę zelektryzowany; nie wierzę temu, żeby przeciw pistoletowi można stanąć bez niejakiego wstrętu i obawy. W tejże chwili pojechałem do pana Działyńskiego, a z nim do szefa Czapskiego. Ale choć pan Czapski wziął ten interes na siebie, zaprosił Gebarzewskiego na obiad " namawiał do przejednania i zgody, nic nię pomogło, nie ustąpił od swej pretensyi. Można było odrzucić ten pojedynek z powodu, że w pierwszej aferze nie obraził jeden drugiego i nowego nic nie zaszło, ale byłaby awantura, postanowiłem więc strzelać się. Pan Działyński dał mi podpułkownika Zielińskiego, tęgiego oficera ze swojego regimentu, który mnie natchnął zupełną odwagą; z tamtej strony na sekundzie był rotmistrz gwardyi Popiel. Trzeciego dnia zrana byliśmy w Jeziornej; kazano mi się ubrać w kolet i szarawary ciemne, opięte, tak zrobiłem. Zieliński komenderował strzałami, w minucie wszystko było skończone. Ja postrzeliłem go w ramię prawe na wylot, on mnie w prawe udo, ale tak nieszkodliwie, że kości nie naruszył. Zasłabł zaraz na ręku brata, zwisło mu ramię, ale gdym przystąpił do niego, rzekł cichym głosem: — Do wyleczenia, mościpanie. Ja nie czułem wielkiego bolu, aż dopiero przy opatrywaniu, które zaraz w Jeziornej dopełnił, przysłany przez pana Działyńskiego regimentsfelczer. Gdy zapuścił sondę, rana się pokazała głęboka, ale dość oddalona od kości. Felczer i mój kochany Zieliński w najlepszych byli humorach. Spuszczono w koczu dormezę, wsadzono mnie do niego, wsiadł ze mną pan Zieliński, i we trzy godziny byłem już w Warszawie. Zawieziono mnie wprost do pana Działyńskiego i u niego umieszczono; przybył zaraz z regimentsfelczerem doktor Bekler, opatrzono mnie znowu, i pokazała się rana wcale nieszkodliwa: kula w niej została wprawdzie, boby trzeba było dla dobycia jej ciało rozrzynać, od czegom się wyprosił jakoś; wyszła potem w roku 1805 i nosiłem ja zawsze w woreczku z pieniędzmi razem, ale worek ten czym zgubił, czy mi go skradziono w Berdyczowie. Z wielkiej chmury tedy, mały deszcz; w dwa tygodnie niespełna wstałem i chodzić mogłem, a we trzy byłem zupełnie zdrów. Gębarzewski dłużej się lizał, władzę w ręku zupełnie stracił, i na wiosnę z gorączki umarł. Państwu Działyńskim winien byłem wszelkie koło mnie starania i wygody; odwiedził mnie zaraz pierwszego dnia szef Czapski, odwiedzali i inni znajomi, a między innemi Bartłomiej Giżycki, którego cała Warszawa, młodzi i starzy, matrony i panny Bardem nazywali. Był to młody wówczas, piękny, zręczny, wesoły, wszędzie pożądany i od wszystkich lubiony kawaler. Przed tygodniem miał także pojedynek z Ostrowskim i obciął go. Doniosłem zaraz o przygodzie moim przyjaciołom w Lublinie, napisałem do Web... tam się już była wieść rozeszła, że zostałem zabity. Pani Web... pokazała mój list przyjaciółce, a ja wkrótce odebrałem odpowiedź, że ofiara spełnioną została, że już Jagusia moja jest panią H.... Trzeba było jechać w Kijowskie przed kontraktami, przez Lublin jadąc uściskałem tylko państwa Web... nie widziałem się z H..... konie mi przeprzęgli i pośpieszyłem dalej. W wigilią Bożego Narodzenia, na imieniny pana Bukara, stanąłem w Januszpolu. XXXVIII. KSIĄDZ ROSTOCKI, METROPOLITĄ. W januszpolu zastałem pana wojewodę, który przyjął mnie ze zwykłą swoją dobrocią, równie jak kochany sędzia gospodarz; oprócz niego księżnę Radziwiłłowę z Berdyczowa, matkę księcia Tadeusza, panią kasztelanowę Woroniczowę, kasztelaństwa Pruszyńskieh, państwa Hańskich z całą familiją i t. d. i t. d., bo może ze sto osób było. Obstąpiono mnie zaraz z ciekawością największą, bo już i tu pojedynek mój był głośny, wypytywano, macano pondach i winszowano, że się na naszpikowaniu skończyło. Panu wojewodzie zdałem sprawę ze wszystkich okoliczności Warszawskich. Przez dni pięć bawiono się ciągle, nikt nie ubył, muzyka nadworna grzmiała i wino potokiem się lało jak w Kanie Galilejskiej; wojewoda bawił do Nowego Roku, ja także, dopiero na drugi dzień do Wilska, do ojca mego na chwilę wyruszyłem. Przyjął mnie bardzo czule, gniewał się tylko, że na tak krótko przyjechałem. Zabrawszy potrzebne papiery do Lublina i na kontrakty, pożegnawszy ojca i jego żonę, ruszyłem dalej z panem Krajewskim. Cóż to był za czas dla mnie! dziś go jeszcze wspominam z roskoszą; jak piorunem przeszły te święta ochoczo i wesoło, ile tam było ślicznych panien!!.. Każdej się obiecywało odwiedziny, powrót, ale u nikogo być nie mogłem. Wyjechaliśmy do Dubna bandą wielką: Bukar z synem swoim Marcinem, pani kasztelanowa Woroniczowa, a przy niej panna Bukarówna, państwo Hańscy z panią Morzkowską natenczas z mężem rozwiedzioną, z córką Józefą i kuzynką ich panną Gnatowską. Jechaliśmy na Łabuń, a tam parę dni znowu przeszaleliśmy jak zwyczajnie. Panna Gnatowska przystojna i nie uboga panienka, przyjmowała dosyć chętnie moje grzeczności, wszyscy mnie nią prześladowali, jakby chcieli wmówić że ją kocham, ale serce moje i umysł były w Lublinie, bałem się odwrócić je gdzieindziej, mając to za świętokradztwo. Ruszyliśmy z Łabunia i stanęła cała nasza wataha dwoma domami obok siebie, tuż przy domu w którym stali państwo Działyńscy oboje; państwo Hańscy w jednym ze swoją familią, a pani Woroniczowa, Bukarowie i ja, drugi zabraliśmy. Stryj mój był także na kontraktach, stał o pół mili od Dubna, w klasztorze Bazylijańskim w Strakłowie, ale codzień przyjeżdżał, i cały dzień bawił z nami, na obiadach bywając albo u pani Woroniczowej, albo u Hańskich, albo u Działyńskich, bo wszędzie był pożądanym i miłym, i przyjmowano go z uszanowaniem. Zaraz mi moją pensyę wyliczył, a za ranę drugie tyle dodał. Całe nasze towarzystwo oświadczało nieustannie wdzięczność swą, za tak łaskawą opiekę i pomoce, których od państwa Działyńskich doznałem w Warszawie. Poodbierałem pensye moje wszystkie, ale ksiądz Bułhak, który mi wypłacał od metro- polity dał do zrozumienia, że odtąd interesa jego w Lublinie, pan Szemiot, kuzyn księdza metropolity ułatwiać będzie; zamawiając mnie tylko do Warszawy i prosząc o przysposobienie pana wojewody, do którego wkrótce miał zjechać dla zrobienia znajomości i zapewnienia sobie jego protekcyi w stolicy. W czasie tych kontraktów wprowadzony został do państwa Bukarów pan Antoni Raczyński, poznawszy u pani kasztelanowej ich córkę i mając projekt swatania się, co Działyńscy i pani Woroniczowa protegowali, z pomocą się ofiarując. Chociaż dawniej zdaleka się z nim widywałem w Lublinie, ale to była tylko lekka jak z wielu znajomość; tu zobaczywszy mnie tak blizko z familią Bukarów, zawarł ściślejsze ze mną stosunki. Po trzech tygodniach pobytu w Dubnie, gdziem żadnej reduty i teatru nie opuścił, ponieważ i damy nasze ciągle na nich bywały, a my im assystowaliśmy, ja zaś szczególniej przy pannie Gnatowskiej noszącej miłe wspomnieniem i drogie mi imię Jadwigi, wyjechaliśmy nakoniec. Myśleli wszyscy, że panienka mnie zajęła, a więcej imię tylko pociągało. Zaproszono nas wszystkich na zapusty do Pulin, ale ja tam nie byłem, bom pojechał na Łabuń, gdzie dni kilka musiałem zabawić. Pan wojewoda zatrzymał mnie dla spodziewanego przybycia księdza metropolity, jakoż nadjechał i on z księdzem Lewińskiin, biskupem sufraganem swoim. Prosił pana wojewody o listy do Warszawy i wstawienie się do króla, tak o przywilej jako i o protekcyą w interesie zaczętym przez księdza Smogorzewskiego. Był on już wprzódy w Warszawie, ale nie sam zrobić nic mógł, bo król jak wiadomo, dla tej prowincyi, wszystko tylko przez ręce i za instancyą wojewody Stempkowskiego świadczył. Pan wojewoda odpowiedział mu, że listy wyda, ale na moje ręce i wszelkie czynności mnie poleci; domyślił się tedy ksiądz metropolita, że bezemnie obejść się nie potrafi. Umówił się ze mną zatem i zostawił przy mnie interesa Lubelskie, z pensyą dwóchset dukatów, na podróż do Warszawy, obiecując mija wypłacić, gdy do stolicy przyjadę. Wyjechał sam prosto do Warszawy, a ja zanim w tydzień opatrzony potrzebnemi expedycyami. Stanąłem w domu metropolitalnym przy ulicy Miodowej, gdzie kaplica Bazy- lijańska, dano mi dwa zimne maleńkie pokoiki, w których nikogo przyjąć nie mogłem. Oświadczyłem to zaraz księdzu metropolicie i przemieniono mię na porządniejszy apartament. Listów do króla i do Kicińskiego, natenczas szefa gabinetu, tudzież sekretarza kancellaryi królewskiej do espedycyi interesów wewnętrznych, i do innych osób, nie oddałem księdzu Rosfockiemu, zatrzymując je przy sobie. Dobrze się stało, bo ksiądz metropolita nie myślał dotrzymać umowy, jaką zrobił ze mną w Łabuniu; mówił o tem sam ze mną; ksiądz Łewiuski i ksiądz Bulliak atakowali, powiedziałem, że przywilej pewnie będzie, ale potrzeba wprzód spełnić, do czego się zobowiązało. Po długich korowodach, musiano zapłacić jak przyrzeczone Dopierom poszedł z listem pana wojewody do króla i do Kieińskiego, i we trzy dni przywilej był gotowy. Uprzedziłem metropolitę, że tego dnia będzie sekretarz. i przywiezie przywilej, ale potrzeba go regalizować za fatygę, oprócz tego opłacić od pieczęci i za papier stęplowy, co wynosiło sto pięćdziesiąt dukatów. Sekretarzowi chciał dać ksiądz metropolita pięćdzie- siat dukatów, jam się rozśmiał i zapewniłem go, że tym sposobem żadnego interesu nie zrobi. Niesłychanie się targował ze mną i stanęło na dwóchset; nadjechał sekretarz i wszedł naprzód do mnie, poszliśmy z nim do księdza metropolity, któremu oddał przywilej, a w drugim pokoju odebrał dwieście dukatów, ale się skrzywił, bo od takiego stallum spodziewał się pięćset. Powiedziałem to metropolicie, zagrażając trudnościami w gabinecie, że mu trudno będzie myśleć o senatorskiem krześle i nigdy nic wten sposób nie zrobi. Rad nic rad pojechał nazajutrz do sekretarza i zawiózł mu trzysta dukatów, ale nowy zaraz ambaras dla księdza Rostoekiego. Liberyą królewska przyszła do niego z powinszowaniem, kazał ich policzyć swojemu marszałkowi, a było piętnastu. — Co WPan dobrodziej robisz najlepszego? — zawołałem. — Chcę wiedzieć wielu ich jest i dam im po talarze. — Dla Boga! to żaden panu drzwi nie otworzy! — Sam sobie odemknę.... — Slicznieby było. Ci co przyszli, to jest tylko deputacya od liberyi królewskiej, jest ich więcej niż stu. Wszak od przywileju na order S. Stanisława daje się na garderobę dwadzieścia pięć i na liberyą dwadzieścia pięć dukatów. Ledwie nieledwie jakoś kazał dać te pieniądze. Był to mnich prosty, oszczędny niezmiernie i niemający pojęcia życia takiego, jakie prowadzić musiał na stopniu wysokim, który zajmował; przecież słuchał rady mojej i dawał się naprowadzać. Męki z nim wycierpiałem czyscowe, jadłem blizko tygodnia polewkę spartańską; stół był tak zły, że prokurator w biednym klasztorze lepiej jada. W Warszawie pełno mając znajomości, codzień mieć mogłem obiad dobry; korzystałem więc z tego i uwalniałem się od metropolity, a którego dnia nie byłem zaproszony, wolałem jeść na Krzywem-Kole, gdzie się najlepszego tonu ludzie zjeżdżali. Remizę musiałem też trzymać codzień, która mnie po dukacie na dobę kosztowała. Ksiądz metropolita z oszczędności długi czas szwajcara nawet nie trzymał, ale przeciem mu i to wy- perswadował, że niepodobieństwem jest, aby kto z wizytą przyjechawszy do niego, posyłał za każdą razą pytać się na górę, czy jest w domu i czy przyjmuje, gdy u księdza Smogorzewskiego, choć go nie było w Warszawie zawsze szwajcar stał u drzwi. Nakoniec wypadło dać obiad dla PP. senatorów, ministrów i posłów, stosowny do intraty metropolitalnej, która ośmkroćstotysięcy wynosiła, i do senatorskiego krzesła, o które się starał. W domu na ulicy Miodowej nie było sposobu, musiano nająć u murgrabiego w pałacu Radziwiłłowskim salę ogromną z kilku pokojami: zaproszono pana Tremo, kuchmistrza królewskiego, który się zgodził po trzydzieści sześć złotych od osoby, na dwa obiady po sto trzydzieści osób, oprócz win. Przez trzy dni ksiądz metropolita jeździł z wizytami, spraszając na te obiady, dostano sreber, porcelany, usługi i win; ta speza kosztowała go do tysiąca dukatów, chociaż interes pomieszczenia w Senacie został odłożony do listopada. Choć nie ad ran, zanotować to muszę, żem moją winą stracił w tym czasie zegarek dany przez króla w Łabuniu. Jak to się stało, opisywać nie będę, dosyć, że mi go haniebnie z domu skradziono i nie było sposobu o niego się upomnieć; wielce go żałowałem, jako pamiątki, a choć pan wojewoda dowiedziawszy się o stracie ofiarował mi piękny złoty repetyer, pocieszyć mnie to nie mogło. XXXIX. ZNOWU W LUBLINIE. Gdy interes księdza metropolity został odroczony, puściłem się w początkach maja, dla ważnych spraw, o których niżej, do Lublina, i zajechałem wprost na kwaterę moją najętą u pana H.... Z drugiej strony takiż sam apartament zajmował pan Lipski, duża tylko sala nas przedzielała. Lipski równego ze mną wieku, syn podkomorzego rawskiego, możnego człowieka, był mi dawniej znajomy: ale tu tak blizkie sąsiedztwo ściślej nas połączyło, gdyżeśmy zaraz i kuchnię i usługę wspólną sobie urządzili. Widziałem się natychmiast z panią H..... zda- ła mi się dziś piękniejszą jeszcze, mąż jej byt naówczas w Gdańsku, mimowolnie odnowiły się dawne stosunki. Kochałem ją zawsze z całym zapałem młodości, i ona do mnie równie przywiązaną była; matka jej lubiła mnie jak dawniej, a obie pamiętały, że z powodu Jagusi miałem sprawę, z której o krok będąc od śmierci, ledwie życie uniosłem; to wspomnienie zbliżało nas jeszcze. Mimo najpiękniejszej i najsłodszej fizyognomii, pani H.... miała na twarzy rozlany wyraz smutku, który ją jakby mgłą wpółprzejrzystą powlekał, nowego jej dodając uroku. Słodką była pierwsza nasza rozmowa, wyznała mi zapłakana, że wstrętu swojego do rnęża dotąd przezwyciężyć niemogła, łzy jej świadczyły o tem — szczęśliwy byłem i cierpiałem patrząc na jej i moje położenie. Zastałem już w Lublinie pana Raczyńskiego, zakochanego w pannie Ewie Bukarównie, a przez niego odebrałem listy od ojca mojego, Bukarów, panny Bukarówny i pana wojewody Stempkowskiego, który na ważną swą sprawę z kredytorami obiecywał zjechać w lipcu. Raczyński był dla mnie jak najuprzejmiejszym, dawał mi wielkie dowody przyjaźni, i pomógł wielce w interesie mojego ojca, bo miał wpływ znaczny na deputatów Wielkopolskich przez Raczyńskiego generała wielkopolskiego. Komplet składał się wówczas z dwónastu osób, marszałka Zakrzewskiego kasztelana nakielskiego, prezydenta księdza Skotnickiego opata pokrzywnickiego, mającego do dwóchkroć sto tysięcy intraty, do których obu miałem listy mocno polecające od pana wojewody. Do tego w przyjaźni i zażyłości byłem z młodym człowiekiem, panem Skotnickim, którego stryj bardzo kochał i faworyzował, przez co i ja miałem łaskę u prezydenta; w stosunkach także najlepszych byłem z panem Jerliczem, półkownikiem kijowskim, Starzyńskim podolskim deputatem, którego wprzód w Lublinie znałem, z panem Hulewiczem z Wołynia, z Jasińskim i Karczewskim, dla których na moje ręce, za wdaniem się pana Stempkowskiego przyszły były ordery, co kredytowi mojemu jeszcze większej dodało wagi, a tak zdawałem się upewniony większością głosów i wygranej. Nadchodziła sprawa mojego ojca, zaprosiłem prawie wszystkich mecenasów do siebie na śnia- danie, rozumie się dobre; narada krótko trwała, rozdzielili między siebie meritum, explikacyą dokumentów, replikę i duplikę, a szampan i karty zajęły resztę nocy wesoło spędzonej. Był i pan Krajewski w Lublinie, gdzie nacierał zapraszając na radę do siebie, ale nikt nie chciał należeć przeciwko ojcu mojemu. Tymczasem my około deputatów lataliśmy: Raczyński wziął na siebie Wielkopolanów, wszyscy mecenasi oprócz tego podjęli się starania o kreski, tak, że za mną była unanimitas. Przywołano wpis z mojej strony, stanęła Ława, gdy od pana Krajewskiego, tylko panowie Orchowski i Podhorodeński; meritum zabrało całą sesyę, a repliki odłożono nazajutrz. Do któregokolwiek deputata przytknął się pan Krajewski, wszędzie mu radzono żeby się godził, przestraszając go, że zawikłano interes z siebie czysty, że wprowadzono na wydatki, które przy dekrecie jako ultimae instantiae zasądzone zostaną, a jeszcze może trybunał i grzywnami obłoży. Zaproponowano mi więc zgodę, o którą przez cały wieczór u Ks. prezydenta, gdzie liczne było zgromadzenie, traktowaliśmy. Po długich tergiwersacyach stanęło na tem, żeśmy do summy przyszli, licząc z procentami czterdzieści pięć tysięcy złotych, to jest czerwonych złotych dwa tysiące siedmset, ale nie chciałem tego zostawić na skrypcie u niego, a on żądał odroczenia wypłaty do kontraktów. Uparłem się, żeby mi zaraz wypłacono, składał się niemożnością, chociaż mógł wziąć u bankiera Hejzlera, z którym miał pieniężne stosunki i kredyt u niego; na tem więc zgoda się rozchodzić poczęła. Pomyślałem sobie jednak, że choćbym dziś wygrał, na drugi trybunał pójść może i ambaras nowy i kosztu mi to przyczyni, a może tak przyjaznego nie znajdę kompletu; a gdym to przed przyjaciółmi opowiedział szukając ich rady, znalazł się jakoś środek, który wszystko ułatwił. Było zwyczajem, że kiedy kogo na grzywny sądzono, połowa ich szła na rzecz trybunału — a ktoby to był kolwiek, bez żadnego względu i ceremonii, trybunał stawił mu wartę i nie wypuszczał pacyenta póki ich nie opłacił. Jasiński był przy skrzynce, człowiek lat około trzydziestu, wielki mój przyjaciel i niezmiernie mi przychylny z serca, jako równie i za order, który przed tygodniem przez moje ręce odebrał; ten posłał zaraz na obwach karteczkę, a panu Krajewskiemu dodano wartę do rzeczy i osoby jego. Napróżno udawał się z tem nazajutrz do marszałka, bo ten wcześnie uprzedzony, odpowiedział mu, że zwyczaju złamać dla niego nie może. Na ratuszu, w replikach z mojej strony popierano sprawę z wielką zapalczywością, na poobiednie sessyą została tylko odpowiedź pana Krajewskiego. Byłem na obiedzie u pana Jasińskiego deputata z kilkunastu towarzyszami, gdy po skończonym przyszedł znowu pan Krajewski i zaproponował zgodę powtórnie. Był i ksiądz prezydent, Krajewski oświadczał mi, że bierze pieniądze u Hejzlera i zapłaci, ale ja już od dwóch tysięcy ośmiuset czerwonych złotych odstąpić nie chciałem, bo sto potrzebowałem na wydanie wieczoru. Stanęła wkrótce komplanacya, wraz z kwitem i pieniądze na stół, a ja wszystkich deputatów, mecenasów i Krajewskiego zaprosiłem na wieczór. Uprzątniono i moje i Lipskiego pokoje, było się, więc gdzie wygodnie pomieścić, i hulanka przeciągnęła się do dnia białego. Kosztowała ona mnie sto dwadzieścia dukatów; pan Krajewski upiwszy się, bom go chętnie raczył, zawo- łał: — Moje to ciało jecie i krew moją pijecie. Ale bogiem a prawdą, siedemże lat czysty kapitalik ojca mojego, trzydzieści jeden tysięcy pięćset złotych trzymał w rękach bezprowizyi, po wszystkich juryzdykcyach nas ciągał, a przed kilką miesiącami, gdyśmy używali instancyi przyjaciół do niego, dawał nam tylko dwadzieścia siedm tysięcy złotych, nawet z kapitału urywając; godząc się z nim nie obdarliśmy go wcale. Pieniądze złożyłem u bankiera Hejzlera, a ojcu mojemu doniosłem o skutku, opisując wszystkie okoliczności sprawy. Niezmiernie był kontent i kazał mi wziąć sobie u Hejzlera sto dukatów, ale nie bez admonicyi. Napisał w liście: "z waszeci zawsze strasznie wielki pan, jak można w jeden dzień tracić sto dwadzieścia dukatów, nie żałowałbym ich, gdyby się choć w twojej kieszeni zostały. " Ale ta okoliczność miała wielki wpływ i na inne sprawy, pomnożyła moją wziętość w Lublinie. Stryj, którego interesa prowadziłem, zyskał drugi dekret z panem Szydłowskim, pan Hański wygrał z Charlińskim, sprawy wojewody i inne, o które się interesowałem, poszły mi jak najlepiej. Pan Stempkowski nie zjechał na swoją sprawę, napisałem do niego, żeby się daremnie nie trudził, bo byłem pewny dobrego skutku; przysłał tylko plenipotenta miejscowego, człowieka zdatnego i pracowitego, pana Jargockiego. Na niego trochę się mogłem już spuścić; ślęczył sobie nad papierami, robił wypisy i protesta przeciw dekretowi krzemienieckiemu, a ja chodziłem tylko. Raczyński sam mi się oświadczył, że chce należeć do tej sprawy czynnie; niesłychanie byłem rad z tego; wszystko się dobrze składało, pan wojewoda przysłał dwieście dukatów na konferencye; sprosiłem więc piętnastu mecenasów na nie, a razem na wieczorek. Skarżyński, Buczyński, Grudziński, Raczyński i ja, rozebraliśmy induktę, explikacyą dokumentów i replikę. Trzem im dałem po dwadzieścia pięć dukatów, co należeli do kratek, a Raczyński nietylko wziąć niechciał, ale dał przed samą sprawą wieczór dla deputatów, którzy już byli nasi, jak się pokazało przy sprawie mojego ojca. Inni mecenasi nic wziąć nie chcieli, jedli tylko, pili i bawili się. Zjechał na tę sprawę nieubłagany nieprzyjaciel pana wojewody, pan podsędek Denisko, który primitive w swoim komplecie, przez oddanych sobie w sądzie krzemienieckim ludzi, sądził ją i haniebny jej tok nadał. Byliśmy wieczorem u księdza prezydenta; pan Denisko pozwolił sobie cóś bąknąć przeciw wojewodzie, natychmiast przystąpiłem do niego i rzekłem: — Mów waćpan o całej sprawie swojej jako chcesz, ale przeciwko panu wojewodzie słowa pisnąć nie pozwolę. Na to pan Denisko, z pogardą się odwróciwszy, trzepiąc po gwiaździe S. Stanisława, zapytał: — Kto jest ten młokos, który mi śmie chybiać w domu JW. prezydenta ? Młodzież mnie ostąpiła, a ja, wrąc od gniewu i kiwając pod nos, odparłem: — Mogę pana nauczyć kto jestem, a zarazem jak mówić należy do ludzi i swą własną sprawę samemu osądziwszy, dąć się potem nad drugich. Przystąpił do mnie ksiądz prezydent, przepro- sitem go, on mnie jakoś za rękę wywiódł do drugiego pokoju, i pan Denisko zrozumiał przecie, że deptać po mnie nie może, widząc jak się inni obchodzą. Wyszedłem zaraz z moim kochanym Lipskim, poprosiłem z sobą młodego Skotnickiego, czekali już w mieszkaniu na pana Deniskę, i tegoż wieczora był wyzwany. Bardzo rano, udał się podsędek do pana marszałka trybunału ze skargą na mnie, że go pod bokiem sądu wyzwać śmiałem, ale mu na to odpowiedziano, że bić się w obec trybunału nie wolno, a wyzwać i w pałacu marszałkowskim nikt nie broni. Prosił więc pan Denisko, o bona officia. — Nie tak to łatwo skończyć, odparł marszałek, przeszłego roku pan Ochocki obciął oficera, którego potem postrzelił, człowiek młody i determinowany, nie rychło ustąpi. Denisko kręcił się, potniał, prosząc ciągle o przejednanie go ze mną. Wezwany byłem rano o ósmej do marszałka, pojechałem z panem Lipskim i Skotnickim, który, jakem powiedział wyżej, wielkiej był poczciwości człowiek, przyjaciel serdeczny pana wojewody, i mnie swemi zaszczycał względami. Nadjechał i ksiądz prezydent, weszliśmy razem, zastałem pana Deniskę, ale z miną upokorzoną, wezwano mnie do drugiego pokoju, do którego weszli marszałek z prezydentem, Lipski i Skotnicki zostali z panem podsędkiem. Marszałek zagaił sam o załatwienie nieporozumienia, przez kilka minut wypraszałem się od tego, wreście przynaglony odezwałem się: — Na tak ważną dla mnie instancyę nie mogę odmówić pokoju, ale niech pan Denisko wyzna, że źle zrobił, i niech da słowo, że przeciw panu wojewodzie (między którym a nim wielka jest dyferencya) nigdy nic mówić nie będzie; pod temi warunkami na zgodę przystaję. Marszałek poprosił pana Deniskę, ja żądałem, żeby też moich dwóch przyjaciół wezwano, stało się zadosyć, powtórzono moje warunki, o których już podsędek wiedział, zaczęto się układać i pan Denisko musiał zeznać, że się uniósł, niewłaściwie postąpił, a dał słowo honoru, że się więcej tego nie dopuści. Wyszedłem tedy z tryumfem, pan marszałek wszystkich nas polem na obiad zaprosił. Nazajutrz sprawa była na stole, a dekret, który nastąpił, przeszedł nadzieje nasze, zaczynał się bowiem od tych wyrazów: — Dekret sądu ziemskiego Krzemienieckiego, jako przeciwny prawu i sprawiedliwości kassujemy, i t. d. Sąd ziemski ukarany został dwoma tysiącami grzywien, a osobno pan Denisko za sądzenie własnej sprawy pod cudzem imieniem czterma tysiącami: połowa, jak zawsze, przyszła trybunałowi, a Denisko zapłacić musiał, bo mu wartę dodano. Patrzałem na niego gdy dekret czytano, bladł, czerwieniał na przemiany, twarz mu się przeciągała, mienił się i zżymał, ale musiał milczeć. Dekret, ten panu wojewodzie dawał przeszło czterykroć stotysięcy wyżej nad krzemieniecki, i zaraz go wyjąwszy posłałem sztafetą do Łabunia. We dwa tygodnie sam pan Stempkowski zjechał do Lublina i powitał mnie z czułością, Raczyńskiemu oświadczył także swą wdzięczność. Zwró- ciłem mu pozostałe od konferencyi sto dwadzieścia pięć dukatów, chciał ażeby pozostały przy mnie, alem tego przyjąć nie mógł od człowieka, któremu winien byłem wszystko, dochody moje, stanowisko i nadzieje przyszłości. XL KSIĄŻĘTA RADZIWIŁŁOWIE. Przygotowywała się w Lublinie wielka sprawa, na którą zdaleka cała poglądała z ciekawością Warszawa; toczyła się ona pomiędzy dworna magnatami, księciem Michałem Radziwiłłem wojewodą i Maciejem Radziwiłłem, kasztelanem wileńskim, o opiekę nad małoletnim księciem Dominikiem, jedynym spadkobiercą po księciu Karolu, panie kochanku, wojewodzie wileńskim.... Dwory, kuchnie i służba obu książąt zawcześnie przyszły do Lublina; dla księcia Michała najęto pałac Czartoryskich, a dla Macieja Grotusowski, oba gmachy obszerne, z wielkiemi salami. Nad- jechali oba pretendenci: książę Michał z żoną i synem Antonim, który później ożenił się z księżniczką Pruską, otoczony assystencyą przyjaciół poważną, księżna z dziesięcią pannami dobrego rodu z Litwy, między któremi pięknością szczególniej odznaczała się starościaiika Moriconi; książe Maciej z wyrównywającym mu prawie dworem męzkim, a żona jego w towarzystwie ośmiu panien, w liczbie których panna Syłwestrowicz wyrównywała prawic pannie Moriconi. Lublin przybrał postać tak świetną jakiej oddawna niepamiętano; oba pretendenci otworzyli domy i poczęli przyjmować. Raczyński, plenipotent księcia Michała, kierował całą sprawą, przez wpływy jakie posiadał; ten powiózł mnie tam i zaprezentował księciu, książe przyjąwszy bardzo grzecznie, przedstawił samej księżnie i kazał być na obiedzie, a razem zaprosił raz na zawsze na wszystkie obiady i wieczory. Wstawszy od stołu podstąpiłem do księcia z prośbą czy mi pozwoli prezentować sobie, przyjaciela mego pana podkomorzyca Lipskiego, na co z uprzejmością odpowiedział, że rad będzie poznać syna, zdawna mając z ojcem jego znajomość. Ko- rzystając z tego pojechałem zaraz i w godzinę powróciłem z Lipskim; Skotnickiego stryj przedstawił. Naprzód tedy zrobiono konferencyą; było to zwyczajem wszystkich panów dla spraw przybywających, że na konferencyą spraszali ile tylko tyło można mecenasów i młodzieży, dostałem i ja bilet, a Raczyński o Lipskim nie zapomniał. Trzydziestu jeden mecenasów było wezwanych, a do pięciudziesiąt młodzieży, narada trwała dość długo; książe po niej mecenasom po sto czerwonych złotych ofiarował, a młodzieży po trzydzieści, ja nawet wziąłem sto, chociaż ani słówka w sprawie przy kratkach nie dostało mi się powiedzieć; Skotnicki piękny bardzo kocz i cztery konie anglezowane, trzysta zaś dukatów drugiego dnia, wszystko to in vim stryja, księdza prezydenta. Książe Maciej, którego interesem zajmował się pan Wereszczyński, dosyć mi przyjazny, także konferencyą zrobić musiał, zabrał na nią resztki mecenasów i ich dependentów, miałem i ja bilet, bo mi go Wereszczyński przysłać nie zapomniał, ale że się znajdowałem u księcia Michała na na- radzie już tu być mi nie wypadało. Nazajutrz dopiero nasz przyjaciel, deputat Jasiński, zawiózł mnie do księcia Macieja, i prezentował wraz z Lipskim; przeprosiłem księcia żem się na zawołanie nie stawił, byłem przez niego przedstawiony księżnie i zaproszony zaraz na obiady i wieczory. Rywalizowano z obu stron, żeby sobie nie ustąpić, książe Maciej dał także po sto czerwonych złotych mecenasom, a po trzydzieści młodzieży; deputaci zlatywali się ze wszystkich województw sprowadzani ad koc przez obu książąt. Przy zaczęciu sprawy, oprócz marszałka i prezydenta było sześciu duchownych, a dwódziestu świeckich, latały sztafety do Warszawy po dwa razy na dzień, to po ordery, to po przywileje na urzęda, to po różne instancje, tak, że w kilka dni większa połowa izby pokazała się we wstęgach. Trybunał nie śpieszył się z przystąpieniem do rozpoczęcia sprawy, która była z illacyi; strony także robiąc fakcye nie przynaglały, zapewniając sobie tymczasem kreski. Bawiono się bez końca, u obu książąt codzień bywały obiady po sto osób, na wieczorach najmniej po dwieście, napływ mężczyzn i dam z Warszawy i prowincyi ogromny, jedni przybywali, drudzy odjeżdżali mieniając się ciągle. Chociaż przy obrachunku większość pokazywała się za księciem Michałem, jednakże tak mała, że gdyby który deputat był uszedł, byłby wielką dyferencyą zrobił. Mój Jasiński był za księciem Maciejem, książe Michał i Raczyński niesłychanie nacierali na mnie abym to przerobił, ale sposobu nie było. Książe chciał ofiarować tysiąc dukatów, alem się tego pośrednictwa nie podjął... Czego to przecie nie dokaże piękna twarzyczka! Panna Moriconi była właśnie celem zapamiętałej jego miłości, o czem żem wiedział bardzo dobrze, dałem klucz księciu Michałowi zwierzając mu się tajemnicy. Użyto jej za sprężynę do pozyskania Jasińskiego, zaczęła być coraz jakoś przystępniejszą, słuchać oświadczeń chętniejszem uchem, wreszcie jako dowodu przyjaźni, wyraźnie zażądała pomocy jego w sprawie księcia wojewody. Raziło go to jak piorun, ale nie mógł się wywinąć i przyrzec musiał; żeby zaś był dowód że dotrzymał, daliśmy jej kawałeczek pą- sowego wosku, który miał przylepić na gałce, gdy będzie wotował. Nakoniec przyszła sprawa na stół; książe Michał wygrał ją tylko dwoma kreskami, przysądzono mu opiekę nad osobą i majątkiem małoletniego księcia Dominika, a gałeczka z pąsowym woskiem przy rachubie się znalazła. Jasiński odebrał podziękowanie i pozwolenie jechania do Warszawy, ale pojechawszy tam umarł. Mogę więc z pewnością powiedzieć, że ja zdecydowałem los tej sprawy; gdybyśmy byli Jasińskiego nie przeciągnęli, byłaby paritas, a w takim razie, chociaż jakem powiedział marszałek miał prawo przydaniem drugiej kreski rozwiązać puritatem, marszałkowie jednak nie używali nigdy tego przywileju unikając narażenia się którejkolwiek stronie, i wypadała rezolucja: obstante paritate votorum judicium remittit cansam ad futurum tribunal: byłoby więc drugie tyle chodzenia, kosztu i roboty. Książe Maciej zaraz po ogłoszonej sentencji wyjechał, księżna już nikogo nie przyjmując nazajutrz także wyruszyła; a książe Michał z żoną przyzostał jeszcze. Ja, zmuszony będąc odjechać nagle dla ważnej okoliczności, poszedłem rano do księcia, aby go pożegnać; przyjął mnie nieubrany jeszcze w swoim gabinecie i bardzo mi począł dziękować za przychylność, zamawiając do dalszych interesów swoich. Jakoś wśród tej rozmowy spojrzałem z upodobaniem na makatę nad łóżkiem rozpięła, co książe zauważawszy, pokazał mi, że była jedwabna, prawdziwa chińska i prześlicznie kolorami i złotem przerabiana; ja też chwaliłem ją bardzo, ale bez żadnej myśli. Tylko co powróciłem do domu, aż za mną pokojowiec przyniósł makatę i ładunek, w którym było czterysta dukatów z napisem: na podróż. Dawszy pokojowcowi dziesięć dukatów, musiałem znów iść księciu dziękować, kazał mi bywać u siebie w Warszawie, najgrzeczniej mnie pożegnał i na tem się skończyło. Ale to było bardzo liche wynagrodzenie za wyświadczoną usługę; wygrał książe pięć miljonów intraty, co znaczyło do jego szkatuły rocznie grosz dziesiąty przez trybunał zastrzeżony, to jest pięćkroć sto tysięcy; mógłby był dać na raz dwakroć, i tak nawet sądzono, że zrobi. Xiąże Michał Radziwiłł, był wzrostu miernego, fizyognomii przyjemnej, chadzał po francuzku, postawa jego i ruchy miały w sobie wiele powagi, i na pierwszy rzut czemś pańskiem go odznaczały; grzeczny i uprzejmy dla wszystkich, nie mógł jednak wzbudzić w tych co go dotykali ufności w szczerość swoją; pod ogładą popularnego człowieka, pan się zawsze przebijał. Żona jego z domu Przeździecka, dama dworu Pruskiego, naówczas około lat trzydziestu mająca, której wielką i znakomitą piękność, starannie pielęgnowaną, czas oszczędził, grzeczna i ujmująca, odznaczała się nadzwyczajną władzą niewolenia sobie wszystkich co się do niej zbliżali. Książe Maciej, mniej niż średniego wzrostu, chudy, z głową wygoloną i wąsami zwisłemi, chodził po polsku, na twarzy jego rozlany był jakiś wyraz smutku; powolny w ruchach i mowie, grzeczny, przystępny, chociaż nie tak się bardzo starał sobie ludzi zniewalać, miał powszechną opinię nieposzlakowanej uczciwości. Żona jego była z domu Chodkiewiczówna, rodzona siostra hrabiego Alexandra, małego wzrostu, trochę ułomna, nie miała ani świeżości, ani wdzięku i piękności, ale fizyognomiję je znamionowała szczególniejsza łagodność, która każde jej słowo i ruch miłym czyniła, głos także nadzwyczaj miała przyjemny; wzbudzała w każdym poszanowanie głębokie, którego nikt odmówić jej nie mógł. Trudno dziś zdać sobie sprawę z tego wdzięku, który bez piękności się obchodził, a więcej ważył niżeli piękność sama i niedostatek jej sowicie wynagradzał. Dusza piękna była źródłem tego wrażenia jakie on wywierał, zrazu twarz tylko widział nieznajomy przychodzień, później zbliżywszy się, czytał w niej wewnętrzną dostojność i czuł się potęgą jej pociągniony do hołdu, z nieopisaną siłą. Obie księżne zdawały się mieć w rękach czarodziejskie laski, któremi podbijały łudzi: była nią piękność jednej, dobroć drugiej, i ta urocza grzeczność obu, ktorą nadawały wielkie urodzenie, wychowanie staranne, doświadczenie i ciągłe przywyknienie do świata. Rachowano naówczas w Lublinie, że dwaj magnaci, przybyli dla sprawy o opiekę, w ciągu pięć tygodni, około półtora miljona przeżyć musieli. XLI. MISCELLANEA. Co do ranie, rok to był najszczęśliwszy w mojem życiu; szło mi wszystko, płynęło, los sprzyja}, uśmiechała się przyszłość, pieniędzy miałem aż do zbytku dla młodego człowieka, i niewiedzieć jak, najniespodziewaniej spływały do mojej kieszeni. Już drugi tysiąc dukatów składałem u Kabrego; znaczenie moje w Lublinie codzień rosło, i nie w jednym zazdrość wzbudzało. Dodam, żem kochał i był wzajemnie kochany, codzień widując bez przeszkody tę, do której przywiązywałem się nad życie. Po siedemnasto-tygodniowej podróży, nareście P. H... powrócił z Gdań- ska, przywożąc z sobą dwadzieścia cztery tysiące czerwonych złotych i sukien angielskich za ośem tysięcy czerwonych złotych; obsypał żonę prezentami, dla mnie także był jak najgrzeczniejszy. Z tej strony byliśmy spokojni, gdyż przybycie jego szczęścia naszego nie zakłócało; od rana do wieczora, siedział w sklepie, w kantorze, lub kręcił się za interesami, ale Jagusia płakała często i cierpiała wiele. Raz, kiedyśmy byli sam na sam, wskazała mi kufer obok stojący i rzekła: — Patrz, oto pieniądze ( bo w jej rękach było wszystko ) mam brylanty moje: moglibyśmy uciec i spokojnie żyć za granicą. — Chciałażbyś — odparłem — skazać mnie i siebie na występne tułactwo, ukrywanie się i zgryzoty, które ścigają posiadacza cudzej własności. Cóż nam dziś przeszkadza kochać się? — On! zawołała — on ! znam cenę tego człowieka, ale go znieść nie moge; szczęściem, nie zbliża się do mnie; odsunęłam go od siebie. Poznałem z tych słów, czegom się dawniej domyślał, że Jagusia spodziewała się zostać matką, w tym stanie towarzyszyło jej ciągle jakieś przykre przeczucie i smutek, który codzień wzrastał. Na domiar mojego szczęścia, miałem jeszcze godnego całego mego przywiązania i czci przyjaciela w Antonim Lipskim; syn to był możnego i znakomitego obywatela z Wielkopolski, od natury uposażony najszczęśliwiej, wychowany ze staraniem największem, serce miał do uczucia przyjaźni otwarte, wylane i najpoczciwsze, ujął też mnie dla siebie silnie i wzbudził prawdziwy zapał, któremu towarzyszył szacunek. Wspólne mieszkanie łączyło nas prawie nieodstępnie, czyniąc towarzyszami w każdej dnia godzinie; jedność wieku i skłonność zbliżały nas jak najściślej, i nie było dla nas przyjemniejszego czasu nad ten, któryśmy przepędzali sam na sam; dobrze to któś powiedział, że z takim przyjacielem człowiek nie czuje się w towarzystwie, i nie znosi ciężaru samotności. Sposób myślenia, chęci, pragnienia i stan serc naszych, były podobne; biedny i poczciwy Antoś mój od półtora roku kochał się zapamiętale w pannie Ewie Targowskiej. Było ich dwie siostr, z matką mieszkające w Lublinie w pałacyku z bardzo. pięknym ogrodem, będącym przechadzką publiczną, którego najem z pierwszym piętrem czynił czterysta dukatów rocznie, a wioseczka pod Lublinem z dziesięciu kmieciów złożona, dawała im sześć tysięcy. Mąż pani Targowskiej, dziś wdowy, człowiek niegdyś majętny, stracił w procesach znaczną fortunę i życie, zostawiwszy resztki tylko żonie i dzieciom. Starszej siostrze imię było Justyna, młodszej Ewa, obie pod okiem matki wiodły życie bardzo skromne i przyzwoite; uczęszczały jednak z nią razem na zabawy i były zapraszane wszędzie na bale i festyny do najpierwszych domów. Natura obdarzyła je obie niepospolitą pięknością, ale dla Ewy więcej jeszcze niż dla siostry była szczodrą, nie zbywało jej na niczem co oczy i serce pociągać może. Nic dziwnego, że Lipski pokochał tak godną miłości osobę, i przywiązał się do niej namiętnie, do szaleństwa, a u niej także potrafił pozyskać wzajemność. Na zawadzie szczęściu stawał tylko ojciec, arystokrata, który pochodząc z dosyć znakomitej rodziny, wsparty co do fortuny spadkiem po kardynale Lipskim, prymasie korony polskiej, nie zdawało się by łatwo mógł przyzwolić na takie ożenienie. Miłość swoją musiał Antoni okrywać największą tajemnicą. Ani matka, ani córka nie chciały od Lipskiego żadnych darów przyjmować: ale miłość jego znalazła środek pełen delikatności przyjścia im w pomoc i to go w ciężkie długi wpędziło. Tak naprzykład kupił przy mnie piękną karetę z parą końmi do miasta i zapłacił za nią dwieście sześćdziesiąt dukatów, a mnie użył do pośrednictwa w. sprzedaży jej pani Targowskiej. Musiałem powiedzieć, że ją nabyłem u kogoś potrzebnego za osiemdziesiąt czerwonych złotych i że za tę samę cenę odstąpićbym ją życzył; projekt przyjęto, pieniądze mi zwrócono, a ręka która tak delikatnie świadczyła, na zawsze ukrytą została. Takiemi to środkami tajemniczemi, zasilał tę rodzinę, wyszukując sposobów osłodzenia jej życia. Ja byłem z tego względu w położeniu odmiennem; ta którą kochałem była bogata, nie potrzebowała ofiar, mąż nic dla niej nie żałował, nie byłem zmuszony taić się z maluczkim podarkiem, a jeślim czasem owoce lub specyalik jaki jej posłał, pewnie go nietknęła nie podzieliwszy się ze mną. Ona ze swojej strony przysługiwała mi się jak tylko mogła, zarzucała prezentami, i gdybym był dozwolił, byłaby mnie osypała niemi. Lipski miał od ojca sześćset dukatów rocznej pensyi, tę mu przysyłał regularnie podkomorzy, po pięćdziesiąt co pierwszy każdego miesiąca, z listem pełnym napomnień i surowych życia prawideł. Pisma te ani stylem, ani uczuciem nie trafiały do przekonania i serca, groźne były zawsze, wpajały tylko posłuszeństwo ślepe, niecierpliwiły rodząc niechęć i odrazę, lub obawę i niepokój. — Czytywałem i ja te listy, które Antoni otwierał • z bojaźnią i niechęcią, jeden przebiegłszy łatwo już było odgadnąć treść następujących, bo się w nich zawsze toż samo powtarzało. Listy matki okazywały i mocne przywiązanie do syna i łagodność a dobroć serca, które z nich poznawszy wcześnie, gdym osobiście ją zobaczył, lepiej jeszcze ocenić potrafiłem. Antoni Lipski utrzymywał się na dobrej stopie, do tego wyżej wskazane wydatki, zapędziły go za daleko, pensyi mu wystarczyć nie mogło; zrobił długu około trzydziestu kilku tysięcy, kredytorowie nacierali, on się poczynał lękać, żeby to do ojca nie doszło i niesłychanie się tem gryzł i martwił. Pisując do ojca i matki, wspomniał im o związkach przyjaźni ze mną i wystawił mnie przed rodzicami swemi w jak najpochlebniejszych kolorach. Tymczasem, gdy dni nasze dzieląc między zatrudnienia ważniejsze, zabawy i miłość, szczęśliwe pędzimy godziny, pierwszego sierpnia przyjaciel mój odbierając zwykłą pensyę, zarazem w liście otrzymał rozkaz stawienie się na święty Roch, na imieniny ojca do domu... Matka dodała z macierzyńską swą czułością, że spodziewają się dosyć gości i życzą aby z sobą przywiózł przyjaciela o którym tyle wspominał, i którego oni poznać pragną. Podał mi ten list Lipski i spojrzał w oczy żądając mojego postanowienia. — Przenikam życzenie twoje, odezwałem się — i jadę z tobą. Tem łatwiej to mogłem uczynić, że w Lublinie mało mi już pozostawało do roboty, a Raczyński podejmował się resztę za mnie pozłatwiać interesów. Uściskał mnie czule drogi przyjaciel, ale zarazem dodał: — Nie wiem czy potrafisz znieść dumę ojca mego. — Nie bój się, rzekłem — damy sobie jakoś radę. Wyjechaliśmy więc oba na tydzień przed imieninami, a choć na krótko rozstawaliśmy się z naszemi kochankami, bez łez się nie obeszło. Ruszyliśmy na Warszawę, w moim Koczyki! opakowanym do zbytku garderobą, dla uczciwego pokazania się i wystąpienia, ja nawet nie zapomniałem o mojej makacie Radziwiłłowskiej, która później ważną tu odegrała rolę. W Warszawie stanęliśmy u księdza metropolity, gdzie nam lepsze dano pomieszkanie, gdyż Ks. Rostocki trochę się otarłszy zmienił sposób życia i więcej dbał o wygody; zaczęliśmy robić wizyty a naprzód od pana wojewody. Ten przyjął mnie jak zawsze najłaskawiej, zapraszał żebyśmy stanęli u niego i przyjaciela mego jak najgrzeczniej traktował. Zaraz tam trafiliśmy na obiad, na którym było osób z pięćdziesiąt; najniespodzianiej spotkałem się tu z Barciem Giżyckim, który wszedł z kasztelanem owruckim, wystrojony w mundurze rotmistrzowskim, przywitaliśmy się serdecznie i razem dalej jeździliśmy z wizytami. Barcio zawiózł nas do Rybińskich, którzy stali w Wielkiej kamienicy na Krakowskiem Przedmieściu niedaleko Zygmunta, tu nas nazajutrz na obiad zaproszono- Wojewoda nalegał ażebyśmy się przenieśli do niego, alem mu się wytłumaczył, że jesteśmy w przejeździe, i dłużej nad dni trzy nie zabawiemy; zamówiłem sobie łaskę jego na październik, obiecując przybycie. — To dobrze, bo mi nawet będziesz potrzebny, rzekł wojewoda. We trzech tedy lataliśmy po Warszawie, gdzie tylko był kto znajomy: Barcio woził nas do swoich, my do naszych, nie opuściliśmy pani Kolsonowej, ani P. Lesla, ani żadnego ogrodu. Obiad u państwa Rybińskich był wystawny, oficyalny, ze sześćdziesiąt osób znajdowało się na nim, a między innemi ksiądz biskup Naruszewicz, któremu byłem dobrze dawniej znajomy. Po obiedzie zaraz oddając mu wizytę, przyjaciela mojego prezentowałem; rozumie się żeśmy byli i tu z Giżyckim. Pani Rybińska, była to wcale piękna osoba, ale o stosunkach jej przyjacielskich z księdzem biskupem różnie naówczas mówiono; inni domyślali się także ściślejszych jeszcze z Barciem Giżyckim; ale mąż jednak ani pierwszemi, ani drugiemi wcale się nie troskał, i zdawał na to umyślnie nie patrzeć. Była piękną, jakem powiedział, ale brakło jej na tem, co dać tylko może staranniejsze wychowanie i urodzenie w domu na wyższej stopie zda wna ustalonym; nieznajomość świata i dobrej maniery dawała się widzieć w każdym jej ruchu, trochę rubasznym i nieco zalotnym, a ton ten źle się jakoś zgadzał ze stopniem jaki na świecie zajmowała. Nie wchodząc w tajemnice tego małżeństwa i stosunków, widziałem tylko najlepszą przyjaźń między obojgiem państwem, biskupem i Barciem moim; — takie to były czasy. Nazajutrz na obiedzie byliśmy u księcia Michała Radziwiłła, który wziąwszy mnie do swojego gabinetu na odjezdnem, mnóstwo grzeczności powiedział i jeszcze sto dukatów ofiarował na drogę. Porobiwszy sprawunki w Warszawie, na które i dla Antosia worek miałem otwarty, oporządziwszy strzelca w mundur nowy, kupiłem dywan bardzo piękny, szlafrok prześliczny axamitny pikowany puchem erdredonowym i zbiór flakonów z zapachami, jakoż inne jeszcze dodatki do garderoby, a pożegnawszy księdza metropolitę i mego nieocenionego protektora wojewodę, który znał pod- komorzego Lipskiego, gdy byt posłem, ruszyliśmy w dalszą podróż. Korzystając z tej znajomości, prosiłem pana Stempkowskicgo, aby dał na ręce moje list niby z powinszowaniem do pana Lipskiego, polecający mnie; wojewoda uczynił to chętnie i bardzo pochlebnie w nim się wyraził; oprócz tego dał mi spinkę brylantową wielkiej ceny, i guzy kanieryzowane do kontuszu, dodając: — Kogo polecam, chcę, żeby się nie ladajako pokazał. XLII. WIELKOPOLSKI MAGNAT Ruszyliśmy tedy w Rawskie do Janowca, jedenaście mil od Warszawy i pocztą stanęliśmy tam dnia jednego. Janowiec, choć małe miasteczko, wydał misie pięknie zabudowanym jak wszystkie w tej prowincyi; za nim pokazał się w perspektywie pałac, do którego odwiecznemi lipami sadzona wiodła ulica. Zajechaliśmy w ogrodzony dziedziniec; dwupiętrowy rozległy korpus domu, otaczały dwie duże oficyny, w podwórzu kręciło się sług mnóstwo. Była to godzina wieczorna nad zachodem słońca: weszliśmy na piętro i stanęli w salonie bawialnym, gdzieśmy zastali panią podkomorzynę, a z nią dwie damy i dwie małe córeczki. Antoś mnie jej przedstawił. — Domyśliłam się, rzekła grzecznie — że synowi winnani przyjemność poznania jego przyjaciela. Z pół godziny potem czekaliśmy na pana podkomorzego, tymczasem pani domu rozmawiała ze mną uprzejmie, z jakąś przyjacielską życzliwością; zaczęto już przygotowywać stół do kawy, gdy nareście wtoczyła się jego podkomorska mość, w kapocie z gwiazdą Orła Białego. Skoczył syn ucałować rękę ojcowską, podaną chłodno i bez wejrzenia na niego; to obejście zgrozą mnie jakąś przejęło. Stałem przy pani Podkomorzynie, która się odezwała, usiłując na mnie zwrócić uwagę. — Mężu, pan Ochocki, przyjaciel naszego Antosia, z którym już zrobiłam znajomość... Odwrócił nieco głowę i kiwnął nią, nie poruszając karku; ja też niebardzom się nizko ukłonił, bo już do większych, chwała Bogu, a grzeczniejszych figur byłem przywykły, gdy podkomorzy się odezwał: — Zajęty byłem wyprawieniem expedycyi do Warszawy, w której, widzę, głupstwa robią... Chcą tron elekcyjny na dziedziczny przemienić, do góry nogami wywracają instytucye stare, cios ostateczny zadają prerogatywom szlacheckim... Myślą ichmość o jakiejś nowej formie rządu, obedrzeć nas chcą do ostatniej koszuli, obłożyli podatkami, exakcyami, erygują sto tysięcy wojska bez żadnej potrzeby, przecież za szczęśliwego panowania dwóch Sasów, niebyło tego wszystkiego, a Polska w pokoju nieprzerwanym sześćdziesiąt kilka lat przebyła... Ale tak być nie może, stanę przeciwko temu wszystkiemu, piszę właśnie o tem do mego kuzyna marszałka wielkiego koronnego, do wuja mego pana wojewody, do brata, pana kasztelana... Zdemonstrował mi się tedy od razu kto był, alem się na to ani słowa nie odezwał. Za podkomorzym wsunęła się w czerni niezmiernej objętości figura, cała świecąca od grodeturu, który ją okrywał, z licem kraśniejącem czerwonością i jakby rosą kroplami potu skropionem; był to ksiądz proboszcz, który jak się później okazał, tylko tuszą i mięsem mógł się cokolwiek odznaczać. Tymczasem pani Podkomorzyna zapoznawała mnie z panią Cześnikową Bromirską, blizką swą sąsiadką i panną cześnikówną, Emilją Brochocką, siostrzenicą jej męża. Oddałem się więc całkowicie damom, a podkomorzy sobie politykował z proboszczem, wciąż potniejącym jak w suchej wannie. Po kawie przyniesiono pontyfikalnie podkomorzemu czterołokciowy cybuch wiszniowy. zakończony lulką, stambułką wyzłacaną, który on pomaleńku ssał prawie godzinę. Towarzystwo wcale nie było ożywione; ja w najgorszym humorze, Antoś, któremu wciąż położenie jego było obecnem, niesłychanie smutny, jak z letargu budziły go tylko niekiedy zapytania ojcowskie, proboszcz milczał i czasem się tylko obcierał, a podkomorzy traktował mnie widocznie jak sprzęt jakiś w domu niepotrzebny, którego niewiedzieć dla czego nie wyrzucają. Było naówczas zwyczajem, że się i do najbliższego i do najpoufalszego sąsiada przyjeżdżało zawsze przy pałaszu lub przy szpadzie, stosownie do ubioru; przyjechać bez oręża, było to uchybić domowi; ale gospodarz winien był zaraz prosić gościa, aby odjął szablę czy szpadę; tymczasem podkomorzy, choć byłem przy pałaszu i ja i syn jego, ani słowa nam nie powiedział. Gdyśmy mieli iść do stołu, pani Podkomorzyna poprosiła mnie o odjęcie pałasza, co też uczyniłem, ale syn siadł jeść przy szabli. Przysunąłem się zaraz z początku do panny Emilii: była to osoba dość piękna, około lat dwudziestu mająca, ale trochę pedantka i jak mi się zdało zarozumiała w swych wdziękach i rozumie; chociaż grzeczna, tego wieczoru trochę mnie jeszcze z góry jakoś traktowała. Otworzono drzwi do sali jadalnej, podkomorzy ani się obejrzawszy ruszył, Podkomorzyna podała mi rękę, poszliśmy, i miejsce tuż przy niej zabrałem u stołu. Siedziało nas osób ze dwadzieścia różnego kalibru, wąsatych, wysokich, małych, grubych, ciężkich i wysmukłych, guwernantka, trzy panienki, i ów ksiądz proboszcz tak do zbytku tłusty. Podano liche bardzo jedzenie, a żem był zły, nie ruszyłem nic, nie jadłem i nie piłem, zrzuciwszy ta na ból głowy. Po kolacyi, udając bardziej jeszcze cierpiącego, prosiłem, żeby mi było wolno odejść do mojej stancyi. Antoś i jeszcze jakiś dworski mnie odprowadzali do oficyny, w której dano ciupkę tak malutką, że w niej ledwie dwa łóżka, połamany stolik i dwa brudne krzesełka pomieścić się mogły. Zaraz przy dworskim kazałem sobie podać ser szwajcarski, bułkę i wino, które z nami z Warszawy przybyły. Położyłem się potem w łóżku. A Antoś poszedł do rodziców, gdzie bawił bardzo do późna. Gdy powrócił, nie spałem jeszcze. — Coś robił ? spytałem. — Byłem u ojca i matki, opowiadałem im naszę bytność w Lublinie i w Warszawie, gdzieś ty mnie woził i z kim poznawał; opowiadałem o znajomościach i stosunkach twoich, ojciec mój żałuje bardzo, że cię tak źle ulokował. — Niech się papa nie trudzi, zawołałem — pojutrze w nocy wyjedziemy. Ścisnął mnie za rękę przyjaciel. — Nie rób tego dla mnie, rzekł z uczuciem. Długośmy z sobą gadali w nocy; była na placu i panna Emilija, która jak Antoś powiedział, dała o mnie zdanie żem chłopiec do rzeczy. Nazajutrz około ósmej, przyszedł dworski z oznajmieniem, że państwo proszą na kawę, a piliśmy właśnie swoją czekoladę. — Kawy z rana nie pijam, rzekłem; widzisz waćpan że czekoladę już mamy, proszę państwa przeprosić, że tak rychło służyć niebędę, bo mam co do pisania... Antoś w chwili się ubrał i zaraz poszedł. Siadłem w istocie pisać do osób z któremi miałem stosunki, i to mnie zabawiło ze trzy godziny; około jedenastej wszedł wąsaty, otyły, dobrze ubrany polak, około lat pięćdziesięciu mieć mogący, pan Gosławski, miecznik, zapewne wendeński, z tym tytułem mi się prezentując jako marszałek dworu i zapraszając w imieniu państwa na śniadanie. — Bardzo przepraszam, odpowiedziałem — mam jeszcze co pisać, a tymczasem prosząc siedzieć, skinąłem na mego strzelca, który podał podróżny likier wrocławski, westfalską szynkę i montowe bułeczki warszawskie. Łyknął pan marszałek, kieliszek likworu. — A! przedziwny likier, panie dobrodzieju!— zawołał i szynka wyborna... ale muszę odejść, żeby oznajmić, że pan nie będziesz na śniadaniu.Poszedł tedy, ale w pół godziny powrócił gadatliwy marszałek, obszernie się rozwodząc w pochwałach dla podkomorzego, wznosząc jego dostatki i znaczenie, prawiąc nawet o pannie Emilii, mającej sto dwadzieścia tysięcy posagu i t. d. Opowiadał mi potem, ocierając czoło, jak od tygodnia pracuje nad wystawiłem urządzeniem imienin podkomorzego, że jedenaście lat już jest w tym domu, że w rok bierze dwa tysiące złotych, słowem wyspowiadał mi się całkowicie. Ja tymczasem przeprosiwszy go, ubierałem się i około pierwszej przyszedłem na pokoje, gdzie podkomorzynę z jej satellitami już zastałem; podkomorzy daleko był teraz grzeczniejszy, spuścił nieco z górnego tonu swego, ale zawsze przebijała się w nim niepohamowana duma. Ja także weselszym byłem i grzeczniejszym starałem mu się okazać; przeprosił mnie nawet za daną niewygodną kwaterę, z powodu, że inne dla spodziewanych gości były rozebrane, ale dodając, że jest już inna dyspozycya. Na to odpowiedziałem: — Młody człowiek wybornie się wyspać może na gołej ziemi, pod kotarą niebieską, na prostym wozie odbędzie podróż i rżanym chlebem suchym głód zaspokoi... Dodałem prośbę, aby niezmieniano dla mnie porządku w pomieszczeniu osób, gdyż nazajutrz będę musiał pożegnać państwo podkomorstwo. — A! nie puścimy pana tak prędko! rzekł po raz pierwszy wyciągając mi rękę, którą naturalnie przyjąłem jako wielce zaszczytny i uszczęśliwiający mnie dowód łaski. Wtem pokazała się kareta, zawołano: państwo cześnikowstwo jadą. Był to o lat dwadzieścia sześć od gospodarza młodszy, z drugiej żony, przyrodni brat pana podkomorzego, nie dawno żonaty, a w roku przeszłym jako deputat zasiadający w Lublinie, dobrze mi bardzo znajomy. Weszli państwo cześnikowstwo do pokoju, a ujrzawszy mnie, cześnik serdecznie powitał, zadziwiwszy się mocno, że tu znajduje tak niespodzianie, potem zaprezentował mnie żonie i począł przypominać bałamuctwa nasze w Lublinie, z cicha rozpytując o Jagusię i podwójną moją rozpowiadając aferę. Wszystko to posłużyło mi u pana podkomorzego, począł być dla mnie coraz grzeczniejszym, ja dla niego także; przed obiadem przybyły jeszcze trzy karety i dwa kocze, a już mnie prezentować nie zapomniano. Do stołu podałem rękę pannie Emilii i przy niej się pomieściłem, tuż koło mnie poczciwy Cześnik; teraz z nią byliśmy jakoś śmielsi do siebie. — Obiad był dobry, wino stare, użyte miernie dodało dobrego humoru, i nie musiałem się wydawać źle, bo za mną jak za Antosiem strzelec mój w nowiuteńkim mundurze, w całym uniformie, oszamerowany galonami, służbę pełnił i oczy zwracał. Po skończonym obiedzie, do którego było nakryto w pierwszym długim pokoju, więcej niż na czterdzieści osób, coś się zagadało o miejscowości; począłem chwalić położenie Janowca, porządne miasteczko i ładny pałac. — Aleś pan jeszcze nie widział wszystkiego mieszkania, odezwał się podkomorzy — muszę sam oprowadzić mojego kochanego gościa. Poszliśmy z nim tedy po pokojach paradnych, do sali tańców, do drugiej wielkiej jadalnej, które w istocie były wspaniałe i wszystkich ściany obciągnięte albo adamaszkami, albo atłasami w pasy i innemi materyami, krzesła i kanapy tak samo wysłane; pełno zegarów z kurantami, które puszczać kazano. Chwaliłem wszystko, dodając, że to są świadectwa dawności i zamożności domu. Ze dwadzieścia takich pokojów obszedłszy, wchodzimy nareście do jednego, gdzie zastaję mojego strzelca otwierającego następujące drzwi i widzę łóżko moje z zawieszoną nad niem makatą, rozciągnionym dywanem prześlicznym, który kupiłem w Warszawie, stoliki dwa, jeden uzbrojony pistoletami, drugi z gotowalnią, a obok zaraz i łóżko Antosia. Podkomorzy obrócił się do mnie mówiąc, że mi oddaje wizytę w mojem mieszkaniu; podziękowałem mu, ale prosiłem zarazem półgębkiem, aby mi pozwolił nocować w przeszłej kwaterze, tę zaś zwrócił komu była przeznaczona. Na to wszakże nie pozwolił, uściskał, przepraszał i kazał pozostać. Makata moja tak go uderzyła w oczy, że się jej nie mógł napatrzeć; brał w ręce, po kilka razy obracał i przypatrywał się to wierzchowi, to podszyciu, które było także z chińskiej materyi. Oprócz tego, dostała się cząstka ciekawości i szlafrokowi świeżo kupionemu z axamitu przerabianego, i innym sprzętom. Powróciwszy do pokoju podkomorzy nie mógł się jeszcze odchwalić makaty; — warto ją zobaczyć, warto — powtarzał po kilkakroć. Pani podkomorzyna zażądała widzieć tę osobliwość, całe towarzystwo było ciekawe, natychmiast, chciałem ją kazać przynieść, ale grzecznie oświadczyła, że pójdzie sama; więc ruszyliśmy znowu, a podkomorzy z nami. Opatrywano, chwalono, podziwiano makatę, potem ów dywan angielski, podkomorzy nietylko, że rozpatrzył szlafrok, ale go brał na siebie, pytając co kosztuje. Młódsze damy przypatrywały się tymczasem gotowalni, na której więcej tuzina było flaszek z pachnidłami różnemi; pani Cześnikowa wzięła jednę, Cześnikówna pozwoliła sobie ofiarować Millefleurs, a nareście uprosiłem podkomorzynę, żeby mi uczyniła tę łaskę i wzięła także jedną. Dopiero ku wieczorowi zaczęła się ściągać wataha, zjechało się osób z osiemdziesiąt, wieczór był w sali paradnej, muzyka nadworna dość dobra, ze dwudziestu tego; popisywali się niektórzy solo. Wśród męzkiej młodzieży dość się znalazło znajomych mi z Lublina i Warszawy, a nieznajomych Antoś mój poczciwy sprowadzał i poznajamiał ze mną. Wyprawiono mnie w poselstwie do podkomorze- go, żeby pozwolił młodzieży jednego angleza i jednego przetańcować mazura; zaraz tedy otrzymawszy sankcyą, puściłem się z czesnikowa w pierwszej parze angleza, a pannę Emiliję zamówiłem do mazura. Zaledwieśmy przetańcowali, podano wieczerzę w wielkiej sali; stół ozdobiony był wspaniale taflami, figurkami, żyrandolami i kolacya piękna. Ja wciąż siedząc przy pannie Emilii, tysiące jej grzeczności prawiłem, za co się wcale nie gniewała — i tak skończył się ten wieczór. Nazajutrz, tylkom co się przebudził, wszedł cukiernik bieluteńki jak śnieg styczniowy, przynosząc mi w ślicznych naczyniach czekoladę z wybornemi sucharkami, za co dostał dukata. Musiało się to roznieść po liberyi, bo karki łamali wyścigając się kto mi pierwszy drzwi otworzy, gdy onegdaj jeszcze ani chcieli patrzeć na mnie. O godzinie dwunastej zaczęli się zjeżdżać goście; między niemi był pan Łuszczewski kasztelan rawski z żoną, córką i synem, z którym miałem znajomość od Lublina; panny nie piękne ale dobrze wychowane, pan kasztelan i sama pani bardzo zacni i grzeczni ludzie. Zauważałem, że wszyscy goście byli w mundurach, i ja tedy mundur wziąłem, sam jeden będąc w niebieskim kontuszu, gdy wszyscy mieli pąsowe lub granatowe. Około godziny pierwszej wszedłem na pokoje, zastałem już osób mnóstwo, złożyłem powinszowanie solenizantowi i dopiero oficyalnie oddałem mu list pana wojewody; trzeba było widzieć jak to jego dumie podkomorskiej dogodziło! List ten leżał na stoliku przez cały boży dzień, obok koperty z ogromną pieczęcią okrążoną insigniami i orderami, a pan wojewoda tego dnia nie tylko był wielkim przyjacielem podkomorzego, ale nawet cokolwiek mu pokrewnym. U stołu zasłanego taflami, na których wysypanych było herbów mnóstwo nawet z prymasowskiemi godłami, zaintonował zdrowie pana wojewody kijowskiego podkomorzy, ja miałem obowiązek podziękować, poczem nieprzepomniano zacnego gościa kijowianina. Muzyka przygrywała salwami a moździerze pod oknami stojące, każdy kielich wychylony ogłaszały. Przed nadchodzącym balem poszedłem do stancyi z Antosiem dla przebrania się na nowo; byliśmy z nim jednakowo ukostiumowani, żupany niebieskie ze srebrnemi gwiazdeczkami, takąż materyą lyońską podbite kontusze kominiarskiego koloru, na opaszki, spodnie pąsowe atłasowe, na czerwonych warszawskich butach ze srebrnemi podkówkami, pasy bogate, kołpaczki sobole z asamitnemi wierzchami, okrążone grubym kordonem z bulijonami, zakończone kitami z włosów szklannych, czego teraz ani widać, karabele jednakowe warszawskie. Ale ja przesadziłem nie tylko mojego towarzysza, ba, i całą kompaniją, ową spinką od pana wojewody mi daną i guzami kameryzowanemi przy kontuszu. Już grzmiała muzyka i wszyscy byli na sali, gdyśmy weszli z Antosiem w kołpakach jak Rzewuski przed króla, i zdjęliśmy je dopiero w sali na środku; musiały one dobrze odbijać przy twarzach młodych chłopców, ledwie zasiewającemi się ozdobionych wąsami. Zastałem podkomorzego wśrod pokoju, z ziemianami wraz, otaczającego pana kasztelana; widać był w usposobieniu przedziwnem dla mnie, gdyż mi wszystkie źródła grzeczności otworzył, i patrząc jak w tęczę to na spinkę moję, to na kameryzowane guzy, to na szablę, zawołał: — Czekałem z otwarciem balu, na kochanego gościa! — Ach! zanadto łaski! — odparłem ściskając jak najgrzeczniej rękę podkomorzego; poczem prosiłem go aby mnie przedstawił przybyłym damom. Zaczął się bal etykietalnie od uroczystego polskiego, który trwał może dwie godziny, po każdej odbitej kielich obchodził, wypraszałem się, że tak wiele pić nie mogę, ale byłbym nie wykręcił, gdyby mnie pani podkomorzyna nie wzięła pod swoją protekcyę. Tańcowaliśmy tedy: żadnego mazura, kadryla, anglcza, nie opuściłem, a suknie moje choć wykręcać było. Musiałem iść do koszuli się przebierać, i znowu z Antosiem wdzieliśmy żupany białe, a kontusze pąsowe ze złotemi pętlicami i owemi kameryzowanemi guzami, niezapominając o spince, bo ta się i tu przydała. Bogactwo mojej garderoby dobrze mnie postawiło w opinii; stałem więc jak to mówią na świeczniku; w końcu balu zebrała się młodzież, piliśmy, ja ciągle przy pannie Emilii, prawiłem jej co zwykle gadają zakochani, słuchała cierpliwie, ręka jej bezwładnie, ciężko jakoś spoczywała na mojej, a ku ostatkowi balu uczułem uściśnienie lekkie, poźniej nieco silniejsze... Antoś tańcował wprawdzie, ale jakby nie swojemi nogami, uśmiechał się, ale w twarzy jego nie było widać prawdziwej wesołości, zmuszony otwierał usta; spostrzegli to rodzice, stryj i cale towarzystwo. Bawiono się do godziny siódmej rano, wiele osób rozjechało się zaraz, ale ze sześćdziesiąt zatrzymano; pan czesnik zaatakował mnie gwałtownie, zapraszając na trzeci dzień z całą kompaniją pozostałą do siebie; nie mogłem odmówić, tem bardziej, że mi się nie przykrzyło, a panna Emilija wielowładny swój rozkaz przyłączyła do prośby Cześnika. — Jestem posłuszny pani, jakikolwiek los mnie spotka, odpowiedziałem jej na boku. — Nic złego spotkać pana nie może — odpowiedziała mi, i duże niebieskie oczy wlepiwszy we mnie spuściła; ucałowałem rączkę po kilka razy, czułem uścisk, i miły zapach znajomego Millefleurs... Coraz więc byliśmy lepiej, ciągle razem, ja przy niej i u stołu i w salonie... Po obiedzie przechadzaliśmy się w ogrodzie, był to piękny zabytek dawnego włoskiego gustu, drzewa strzyżone, szpalery, kanały piękne i dobrze utrzymane, przypominały nie dzisiejsze czasy; ode- szliśmy nieco na bok z panią podkomorzyną ku miejscu, w którem zakładano angielski ogród nowy, a gdyśmy byli w takiej odległości, że nas podsłuchać nikt nie mógł, zwróciła się ku mnie: — Mam do pana interes, odezwała się — chcę od niego posłyszeć prawdę szczerą, spodziewam się jej i na honor WPana o nią zaklinam. — Zaręczam, że powiem co tylko honor powiedzieć mi dozwoli — odparłem. — Dla czego mój Antoś tak jest zgryziony i smutny! Co to jest? czy słaby, czy się zakochał, czy jaka inna przyczyna napełnia go tą niespokojnością, tak widoczną? — Pani, zawołałem namyśliwszy się — pan Antoni kocha panią z całą siłą wdzięczności i przywiązania synowskiego, odpowiadającą przywiązaniu jakiem go otaczasz; jeśli mu co cięży, czyż sam nie może u nóg matki poklęknąć i szukać pociechy ? Zapewnić moge, że jest zdrów, lecz gdybym był powiernikiem tajemnicy, nie mógłbym jej zdradzić bez jego zezwolenia; więcej, daruj pani, powiedzieć nie moge. Oblała się łzami, uspokojona jednak po chwili zamilkła i złączyliśmy się z resztą towarzystwa; znalazłem zręczność opowiedzieć o tem na osobności Antosiowi. — Już kilka razy zbierałem się wyznać całą prawdę przed matką, rzekł mi na to, ale się obawiam aby z wielkiej troskliwości nie obudziła gniewu mojego ojca; tego nieszczęścia znieść nie byłbym w stanie. Zazdroszczę twojemu humorowi, dodał — ty możesz być wesołym i trzpiotać się: co wyrabiasz z Emiliją! mówiła mi żeś żak w tym zawodzie, i że w trzech dniach spętała cię zupełnie. Pojechaliśmy nazajutrz do pana Cześnika, z wielkopolską wystawą; przed karetą podkomorską dwóch laufrów biegli trzaskając z harapników całą drogę; a było jej dwie mile. — Dom cześnikowstwa nowo ukończony, był bez piętra ale śliczny i dosyć obszerny; wewnątrz miał pokoje w najnowszym i najlepszym smaku umeblowane, gospodyni arcygrzeczna, gospodarz uprzejmy, trochę rubacha, stół dobry, wszystko żywą stawiło sprzeczność z domem państwa podkomorstwa. Tam wiele wystawy, wspaniałości, przepychu, tu więcej elegancyi i dostatku. Przybyła za nami muzyka podkomorzego, i takeśmy tańcowali, że dwa dni i dwie nocy ledwie wystarczyły; wino także było w ro- Locie. Tu matka przysiadła się tak do Antosia, że nakoniec wyznał jej wszystkie dolegliwości swoje; przypuszczono stryja do tajemnicy i poczęto zamyślać jakby powoli ojca przysposobić do przyjęcia tej wiadomości. Matka dała sto czerwonych złotych, stryj drugie tyle z obowiązkiem niezaciągania więcej długów; powróciliśmy wszyscy do podkomorstwa, ośm dni bawiliśmy tam jeszcze i cześnikowstwo z nami, a codzień przybywało nam kilka osób świeżych, znać zapraszanych z sąsiedztwa. Jednego razu u stołu, podkomorzy starego wina golnąwszy, w niesłychanym był humorze. — Co to widzę, zawołał, nasz gość cóś nie odmienia miejsca... — Za to miejsce, odparłem, życie można oddać — i ucałowałem rączkę panny Emilii, której uścisk uczułem. Po obiedzie oboje podkomorstwo w bardzo pochlebnych wyrazach dziękowali mi za przyjaźń dla Antosia i zapraszali na Święta Bożego Narodzenia; wymawiałem się, że muszę ojca odwiedzić i być w Dubnie na kontraktach, nalegano na mnie przecię, przedstawiając, że na kontrakty czas będzie i po Świętach, a po kontraktacb do ojca. Pan podkomorzy obrócił się do panny Emilii: — Pomóż-że nam prosić gościa, odezwał się... Panna Emilija skromniutko cóś szepnęła, podkomorzy i Cześnik nalegać zaczęli w sposób wielce obowiązujący, Antoś przystąpił do mnie i z czułością ścisnął rękę moją, a ja spojrzawszy na pannę Emiliję, zawołałem: — Niepodobna mi się oprzeć bez niewdzięczności, rozkazom i powabom, które mnie do tak szanownego domu pociągają... — Kielicha i starego wina! zawołał podkomorzy.Spory puhar obszedł nas koleją. Za dwa dni mieliśmy już wyjeżdżać; panna Emilija sto razy wyciągała mnie na słowo, że przyjadę, w zakład nawet pozwoliła mi zostawić wszystkie flakoniki z perfumami. W dzień rozstania zaprosiłem do siebie marszałka dworu i na ręce jego dałem dziesięć dukatów na liberyą, nadszedł murgrabia pałacowy zapewniając, że to mieszkanie zachowa dla mnie, chociażby najwięcej było gości, za tę grzeczność potrzeba także było wsu- nąć dwa dukaty; ale i mój strzelec dziewięcią ta-! larami został nagrodzony z rąk samego podkomorzego. Byłem więc na stopniu oficyalnego konkurenta. Gdyśmy wyjeżdżali po wieczerzy, wszyscy nas stojąc na galeryi żegnali, a tak obdarzono specyałami na drogę, że nóg w powozie pomieścić nie było można. Pożegnanie było czułe, ja z kocza jeszcze wyskoczyłem ucałować rączki dam, nieoceniona pani podkomorzyna obsypała mnie wielu obowiązującemi grzecznościami, powtórzyłem jej słowo, że będę na Świętach; a dłonie nasze z panną Emiliją taksie przy rozstaniu skleiły, jak dwie połowy metalowej kuli, z której powietrze wyciągnąwszy, sześciu ich końmi rozerwać niepodobna. Cóż powiem o pannie Emilii? chociaż w mem sercu nad nią przeważała Jagusia, wszakże jej piękność i grzeczność wielce mnie ujęły, mówiliśmy o niej całą drogę i przyznam się, że ja sam zaczynałem o tem. Antoś jako krewny zbliżony do niej, zapewnił mnie, żem niepoślednie w sercu jej otrzymał miejsce. Nieszczęście, które nastąpić miało, a którego aniśmy wówczas przewidywali, przerwało moje stosunki z domem podkomorzego, i moje tu projekta spełzły na niczem. Panna Emilija była miernego wzrostu, szczupła, twarzyczkę miała małą z noskiem trochę zadartym, oznaczającym zwykle wesołość charakteru, ktorą i ona obdarzoną była; przy świetle szczególniej prześlicznie się wydawała. Była to jedna z najpiękniejszych brunetek jakie mi się widzieć trafiło, manierę i . obejście się miała miłe i wdzięczne, grała na fortepianie i tańcowała bardzo pięknie. XLIII. CIĄG DALSZY. Wszystko zdawało się składać jak najpomyślniej dla Antosia. Ojciec na wyjezdnem dat mu sto czerwonych złotych, oprócz pensyi, zato, że syn dogodzi! jego dumie garderobą i strzelcem, a nawet dosyć się z nim jakoś obchodził delikatnie; matka i stryj zaręczyli mu, że wszelkiemi siłami starać się będą o to, żeby ojca do umiarkowania nakłonić; smutek go jednak nie odstępował głęboki, ciężki, nieprzezwyciężony, zbliżający się do rozpaczy, jakby przeczucie nieszczęścia, które mu groziło. Przyjechaliśmy ledwie do Lublina, pośpieszył zaraz odwiedzić swoją kochankę: oba zastaliśmy je wiernemi, a rozstanie zwiększyło tylko moc wspólnego przywiązania. Tegoż dnia byłem u państwa Targowskich, opowiadałem im o domu Lipskich, o przyjęciu i dostatkach, a panna Ewa rozpłakała się. — Tem gorzej dla mnie! zawołała... i miała słuszność. We dwa blizko tygodnie po powrocie naszym, przybył z Janowca dworski podkomorzego i oddał list panu Antoniemu; byłem przy nim gdy go odebrał, postrzegłem, że się zmienił nadzwyczajnie, oczy stanęły słupem, zadrżał i machinalnie podał mi to pismo fatalne. List ten zawierał w sobie co tylko gniew, obrażona duma i przywykły do rozkazywania charakter najprzykrzejszego na papier wylać mogły; wyrzuty, złorzeczenia, przekleństwa, w ostatku rozkaz niezwłoczny stawienia się przed ojcem; — obcy. straciłem przytomność czytając go, Antoś padł na łóżko i w osłupieniu pozostał jak nieżywy. Posłałem natychmiast po doktora, i musiałem mu zlekka opowiedzieć przyczynę tak gwałtownego wstrząśnienia; pan Wytyszkiewicz zrobił co mógł by go otrzeźwić, wrócił mu ruch, ale chory pozostał bez mowy, milczący jak głaz. Ja tymczasem zaprosiłem dworskiego do siebie, i jakby przeczuciem spytałem go: — Nie masz Waćpan listu do panny Tar. gowskiej ? — Mam, ale mi go pan polecił, oddać do rąk jej własnych. Począłem naglić żeby mi go powierzył, opierał się, prosiłem, wreście dałem mu zań cztery dukaty i poprzysiągłem tajemnicę. Otworzyłem list ten i dreszcz przebiegł po mnie: piekło chyba mogło cóś podobnego podyktować. Podkomorzy lżył niewinną istotę najniegodziwszemi wyrazy, nazywał ją podłą zalotnicą, która przez intrygi i zabiegi wplątała młodego chłopca w swe sidła, dla korzystania z jego majątku i wciśnienia się do rodziny, do której przyjętą być nie mogła, wyrzucał jej ruinę i długi Antoniego, groził prześladowaniem i karą obojgu, słowem najstraszniejsze rzeczy, napisane w sposób najnieumiarkowańszy i bez żadnej litości. Antoni dostał gorączki, krew mu puszczono, postawiono wezykatorye, i trzeciego dnia ledwie do zupełnej przyszedł przytomności; tymczasem posłańcy od panny Ewy, dowiedzieli się i donieśli o jego stanie, musiałem biedz do nich. Panna Ewa rozchorowała się także, zastałem ją w łóżku; wiedziała, że jest posłaniec od ojca i domyśliła się wszystkiego, lubo to przed nią i ja i inni taili; choroba Antoniego, oddalenie, niepokój o przyszłość wprawiły ją w niewypowiedzianą rozpacz. Posłaniec czekał darmo, przekonawszy się, że Antoniego nie zabierze z sobą, umyślił powrócić z oznajmieniem o chorobie; napisałem przez niego do pani podkomorzynej, wystawując jej stan syna, a do pana Cześnika prosząc, ażeby przyjechał co najprędzej; z tem wyprawiliśmy dworskiego nazad. O trzydzieści mil od Lublina nie tak się było można prędko spodziewać odpowiedzi, i to uspokajało nieco Antoniego. Zaczął cokolwiek mówić, układał różne projekta, chciał się zamknąć w klasztorze Kapucynów na resztę życia, to znowu uciekać zagranicę; ofiarowałem mu w tym celu wexel Kabrego na tysiąc dukatów i pieniądze na opłacenie długów, ale kończyło się na tem zawsze. — Na co mi to wszystko, kiedy Ewelinę stracę... Były chwile, że w zapędzie myślał o odebra niu sobie życia. Nadewszystko pragnął widzieć jeszcze raz pannę Ewę, ale tak był zmieniony, tak niepodobny do siebie, żem się go bał wypuścić, aby się nie zdradził twarzą wyrażającą najostateczniejszą rozpacz. Skotnicki i ja na chwilęśmy go nie odstępowali; raz jakby wieszczo odezwał się: — Ojciec mój zapewne pisał do Eweliny? — Tak jest, ale ten list jest u mnie i nie został oddany, odpowiedziałem. Podziękował mi za tę ostrożność i żądał go widzieć; wzbraniałem się zrazu, ale w końcu potrzeba było pokazać; przeczytał, a gniew i rozdrażnienie zdawało się go ożywiać na chwilę, przytomność odzyskał, oczy nawet, które dotąd ciągle jakby nieruchome były, nabrały blasku i życia. Zażądał znowu widzieć pannę Ewelinę, musieliśmy go zawieźć ze Skotnickim, ale spotka- nia ich z sobą opisywać się nie ośmielę: — cóś w niem było przerażającego, okropnego, cały dzień tam strawił i oderwać go od niej nie było podobna, sto razy zrywał się jechać, i znowu powracał. Nakoniec wróciliśmy do domu, i zdał się nieco spokojniejszy. — Chcę mi się spać, rzekł do nas, idźcie na tamtą stronę, spocznę... Byliśmy znużeni także i poszliśmy się położyć z wieczora; czuwając jednak kilka razy przychodziliśmy słuchać co się z nim dzieje, nadedniem cicho było... Zawołał swego służącego, i posłał go z listem do panny Ewy; jużeśmy wówczas nie spali, posłyszawszy wychodzącego, zapytałem lokaja: —Dokąd idzie?—Do panny Eweliny. Nic w tem nie było dziwnego; w kilka minut potem usłyszeliśmy nagle wystrzał; wbiegliśmy do pokoju pełnego dymu, przyjaciel mój leżał na ziemi z roztrzaskaną głową. Rozruch się zrobił w całej kamienicy, ledwiem zdążył zarzucić na siebie kapotę i wyleciałem odurzony, na dole spotkałem Jagusię z rękami załamanemi w rozpaczy i nieprzytomną, odpro- wadziłem ją do jej pokoju. Ledwiem ją uspokoić potrafił; przestrach jednak wywarł później swe skutki. — Zlękłam się o ciebie? zawołała rozpłakana. Natychmiast pobiegłem do pana Raczyńskiego, bo niepodobna było zostać na tej kwaterze, zaprosił mnie do swojej i zaraz przeprowadziłem się do niej. Policya wzięła się do śledzenia, ale ani umie, ani Skotnickiego nie powoływano; dowiedziałem się później, że znaleziono w pokoju list zapieczętowany do matki, drugi do stryja, trzeci zaczęty do ojca. W kilka dni stryj nadjechał i natychmiast przyszedł do mnie, popłakaliśmy się oba nad wielką i nienagrodzoną stratą; ojciec nie dał się przebłagać i zmiękczyć, słyszałem później, że matka życiem przypłaciła ten wypadek.Śmierć ta rozerwała i moje projekta, gdyby nie ona, byłbym na Świętach u Lipskich, a panna Emilija nieochybnie żoną moją; Cześnik bardzo mnie zapraszał z sobą, ale niecierpiałem podkomorzego, widzieć go więcej nie mogłem, przytem musiałem wyjeżdżać do Warszawy dla interesów księdza metropolity i z powołania pana wojewody; wszystko więc wraz z Antosiem w łeb wzięło. Z cześnikiem zjechałem się w Warszawie następującej jesieni; od niego dowiedziałem się, że panna Emilija bawiła w ich domu, a pani podkomorzyna skończyła życie obłąkaniem po stracie syna. Podkomorzy zdziwaczał aż do furyi, uczucie dumy gniotło go i miotało nim, niepodobna też by robak sumienia nie toczył zakamieniałego serca, a cienie syna i żony nie prześladowały nielitościwego starca. Nie zaraz zerwało się z panną Emiliją: poczciwy Cześnik bardzo mnie zachęcał, abym do domu jego przybył, brał na siebie to, że panna Emilija wyjdzie za mnie, dodawał, że bardzo dobrą partyę na mój rachunek odrzuciła... Moja skłonność do panny, jej przywiązanie do mnie, posag stu dwudziestu tysięcy, połączenie z świetną rodziną, wszystko to nęciło mnie i pociągało; odpowiedziałem eześnikowi przyrzeczeniem uroczystem, że po kontraktach przyjadę i korzystać będę z laski jego i panny Emilii. Tymczasem posłałem przez tę zręczność, przypominając się ogromne pudło cukierków i konfitur od Lessla, z maleńkim bilecikiem proszącym o pozwolenie jak najprędszego widzenia się. Powracając, w Lublinie zastałem list Cześnika i w nim grzeczny przypisek panny Emilii z dozwoleniem przyjazdu, ale los mną pokierował inaczej, i już mi jej więcej widzieć nie było przeznaczono. Nadchodził listopad, i gwałtowna potrzeba jechania do Warszawy; napędzałem Raczyńskiego, który kończył interesa i sposobił się do ożenienia, będąc jeszcze od niego daleki. Jemu trybunał ten szczęśliwiej daleko poszedł odemnie, sprawa książąt Radziwiłłów przyniosła sto tysięcy, z których czterdzieści miał gotówką, a na resztę pokazywał mi wexel Kabrego; chciał i te dwa tysiące dukatów zawieść do ogólnej kassy. Dziwiłem się jego powodzeniu, a on szydził z mojej dobroduszności dowodząc, żem nie umiał z metropolity korzystać; wypadło z narady, żem go powinien był nastręczyć księdzu Rostockiemu, a on miał mi swoich pryncypałów w Lublinie zostawić. Obiecałem mu także pomagać o ile możności u Bukarów. Zatrzymawszy się jeszcze dłużej nieco niż chciałem, byłem świadkiem śmierci Jagusi, która w srogich boleściach skończyła życie, i w chwili zgonu widzieć mnie zapragnęła... tej sceny okropnej opisywać nie będę. XLIV. WARSZAWA. kilka dni potem wyjechaliśmy do Warszawy, Raczyński, Skotnicki i ja; na wstępie zaraz powiedziałem metropolicie o panu Raczyńskim i jego wpływach na posłów wielkopolskich (przez siebie, a szczególniej przez Raczyńskiego marszałka nadwornego, generała wielkopolskiego); przyrzekłem metropolicie, że z nim będąc w przyjaźni skłonię go do udzielenia nam pomocy w toczącym się interesie. Ksiądz metropolita z wielką skwapliwością zaraz go zaprosił do siebie i wyznaczono nam mie- ' szkanie, które, że ja stanąłem u pana wojewody, Skotnicki z nim zajęli. Raczyński więc zastąpił mnie przy księdzu Rostockim: zdatniejszy był bez kwestyi odemnie, pisał bardzo dobrze, stosunki miał wielkie i zręczność niepospolitą; ja protegowany będąc przez wojewodę wraz z nim za interesami księdza metropolity jeździłem, nabywając nowych z wielkopolaninami znajomości. Raczyński trzymał mnie zawsze w odwodzie tak, że byłem im potrzebny i metropolita obejść się bezemnie całkowicie nie mógł. Znalazłem zaraz w Warszawie Bartłomieja Giżyckiego i złączyłem się z nim, poznawszy ich ze Skotnickim, z którym codzień wieczorami robiliśmy wycieczki po znajomościach dawnych i nowych. Codzień także bywałem na sessyach sejmowych, które przedstawiały widok zajmujący i nowego życia pełen. Na odgłos aukcyi wojsk i nowych reform zbawiennych, przybyli do Warszawy z wiosny jeszcze synowiec królewski książe Józef Poniatowski, który był w służbie CesarskoAustryackiej i od roku szczęśliwie się odznaczał w wojnie z Turkami, o czem świetnie głosiły gazety; Kościuszko, z abszytem brygadyera w służ- bie Stanów Zjednoczonych Ameryki i orderem Cyncynnata, którego sława wielka poprzedzała, a współczucie powszechne witało w progu domowym. Dwaj ci znakomici wojownicy przynosili krajowi talenta wykształcone, jakiemi podówczas żaden z generałów naszych się nie odznaczał. Ze służby pruskiej przeniósł się także do wojska polskiego z tąż samą rangą, książe Wirtembergski, pochodzący z domu w Niemczech panującego, i bardzo wielu oficerów dotąd w zagranicznej służbie zostających, którym rangi podwyższono. Książe Józef Poniatowski, okryty został orderami Orła Białego i świętego Stanisława; był to młody człowiek prześlicznej urody, grzeczny, miły, szlachetny, podbił zaraz całą Warszawę; bogaty sam z siebie, osypywany złotem przez stryja-króla i księcia prymasa, wiódł życie przepychu i wystawności pełne, używając młodości z uśmiechem na ustach. Nie zapomnę nigdy jego ekwipażu; jeździł wówczas angielską bastardą, w niej pięć ogierów arabskich, powożonych z konia, postylion w pąsowym żylecie, łosiowych spodniach i butach palonych. Ani koni takich, ani furmana więcej nie widziałem; tasowano ten ekwipaż dziesięć tysięcy czerwonych złotych. A cóż mówić o koniach wierzchowych, na których książe jeździwał! co to były za śliczności! Książe Józef objął komendę w Wielkopolsce, książe Wirtembergski w prowincyach Małopolskich, Kościuszko na Ukrainie, i stanął kwaterą w Niemirowie. Wyjeżdżaliśmy nareszcie z Raczyńskim, że projekt umieszczenia metropolity ritus graeco-uniti w senacie, od tak dawna ułożony i w deliberacyi zostający, został na nowo podniesiony i przeszedł, szczęśliwie, bo unanimitate. Metropolita otrzymał miejsce na zawsze, ale po biskupach łacińskich. Ksiądz Rostocki wprowadzony został • do Izby z uroczystością stosowną, obrzędowie, i miał zaraz u króla audyencyę; powrócił do domu uszczęśliwiony, znajdując tylko, że się źle wydawał z orderem S. Stanisława, na wiosnę przez pana Stempkowskiego wyrobionym. Starał się po cichu o wstęgę niebieską, ale miał trudności, bo, jak powiedziałem wyżej, dla tych prowincyj co się robiło, wszystko szło przez ręce pana woje! wody. Zwierzył mi się nareszcie tego, odpowie- działem, ze biorę na siebie skłonienie pana wojewody, aby się do żądania księdza metropolity przychylił, naglił mnie oto bardzo. Powiedziałem o tem Stempkowskiemu. — Wiedziałem ja dobrze, że się teraz księdzu tego zechce, odpowiedział uśmiechając się. Jakoż dał mi zlecenie i warunki swoje, na które ksiądz metropolita się zgodził, a w tydzień potem, gwiazda Orła Białego przyozdobiła piersi księdza arcybiskupa; do mojej zaś kieszeni wpłynęło dwieście czerwonych złotych. Sejm tymczasem działał czynnie, toczyła się materya o następstwo tronu, czego arbitralnie decydować nie chciano; zgromadzenie odwołało się do kraju całego. Nadto dochodził już termin lat dwóch prawem zamierzonych trwania Sejmu; rozpuścić go było w tych okolicznościach niepodobieństwem, gdyż bardzo wiele jeszcze ważnych projektów było w deliberacyi, umyślono drugą takąż liczbę posłów wybrać i dołączyć ją do tegoż Sejmu. Stworzono po powiatach nowe magistratury pod imieniem Komissyj cywilno-wojskowych, które zostawały wyłącznie pod rozkazami, Komissyj Skar- bu, Wojskowej, Edukacyjnej i Policyi, i podniesiono je do wysokiego znaczenia, równając rangą prezesa komissyi z prezydentem trybunału, a komissarzów z deputatami. Prezes miał przy sobie ordynansa, dla niego i komissarzy występowały obwachy, prezentowano broń i bito dwa werble; nadto, prawo za odbycie tej funkcyi w nagrodę wskazywało order. Dla zasięgnienia zdań narodu względem sukcessyi tronu, wyboru posłów i komissarzy cywilno-wojskowych, naznaczono sejmiki po województwach na dzień pierwszy marca następującego roku, i zalecono na nich roztrząśnienie ważnej kwestyi o tronie elekcyjnym lub sukcessyjnym, o co naturalnie żywo się rozpierać musiano. XLV. DALSZY POBYT. PROT POTOCKI WOJEWODĄ KIJOWSKIM. Nie mając nic prawie do roboty w Warszawie, bywałem na sessyach sejmowych, jeździłem z wizytami, na wieczory, i grałem w karty bardzo szczęśliwie. W modzie był ćwik naówczas: grywaliśmy pospolicie w siedm osób, albo u kasztelaństwa Rybińskich, albo u pani starościnej Olbromskiej, wysoką niezmiernie ceną, bo po szesnaście złotych z musem. Ćwik ma to do siebie, że palić się i azardować nie można, kiedy karta nie pójdzie; przeciwnie, ostrożnie grając, przy dobrej karcie pewna wielka wygrana. Stawki nie raz bywały po kilka i kilkanaście tysięcy. U Rybińskich grywał z nami ksiądz biskup Naruszewicz, którego imię, prace uczone głośnem uczyniły i dziś poszanowania godnem robią: w pożyciu codziennem trudno się było poznać na jego wielkości. Wcale to była niepozorna postać, zaniedbana w ubiorze aż do opuszczenia zupełnego; włosy miał w kolor rudy wpadające, rozsypane, pukiel z tyłu gruby i potargany, fizyognomiję nie piękną ale wesołą; w towarzystwie mówił wiele, bardzo jowialnie, ale do zbytku rubasznie, nie troszcząc się wcale o powagę. W mieszkaniu jego zarzuconem książkami, papierami, szpargałami różnego rodzaju walającemi się bez żadnego porządku, pył i śmiecia zajmowały wszystkie kąty, łóżko brudne i pomięte podobniejsze było do barłogu nędzarza, niż do miejsca spoczynku tak wysokie miejsce w hierarchii i sławie zajmującego człowieka. Z pozoru nigdybyś nie powiedział, że to ów tłumacz Tacyta, poeta, historyk narodu i ulubieniec królewski, którego imię ma przejść do odległej potomności; ubogi mnich i wesoły dworak więcej się w nim zawsze przebijał. Życie moje upływało bardzo swobodnie i szczęśliwie: u pana wojewody rzadko bywałem i to tylko na wielkich obiadach, które dawał co wtorku. Za to co ranka o godzinie ósmej stawić się musiałem do niego i zdać mu szczegółowy rachunek z dnia przeszłego, gdzie byłem, com robił, kogo widziałem, z dodatkiem wszystkich anegdot jakie po mieście chodziły i scen, których byłem świadkiem; taić tylko przed nim musiałem, gdzie grywałem w karty, bo tego cierpieć nie mógł. Pogadanka taka trwała czasem do jedenastej, następowały wizyty, puszczałem się w świat i późno zwykle powracałem do domu. Jednego razu przyjechałem na kwaterę około dziesiątej, chcąc się tylko przebrać i na piknik ruszyć, gdy pan wojewoda śpiesznie wezwać mnie kazał. — Latasz, zawołał obaczy wszy mnie, latasz, i złapać cię nie można. Leżał na kanapie dla bolu w nodze, w której czul to ból, to chłód na przemiany, cierpiał mocno i skarżył się, niecierpliwiło go to, z dziesięć razy kazał to przykrywać to odsłaniać nogę; chciałem pobiedz po Beklera, ale mi nie pozwolił. Przyszła mi myśl, pobiegłem do stancyi mojej, porwałem ów aksamitny szlafrok, kupiony w Warszawie, grubo puchem erdredonowym przeszywany, ale nadzwyczaj lekki, i nim okryłem mu nogę. Puch ten gęsi, szary, płacił się wówczas po trzy czerwone złote za funt, ale taki jakiś był sprężysty, że dwa funty na największą starczyło poduszkę, a niezmiernie był przytem ciepły. Pod tem przykryciem wojewoda leżał spokojnie kilkanaście minut. — Bardzo mi tak dobrze, rzekł nareście uspokojony. Z największą nieśmiałością odważyłem się prosić go, żeby mój szlafrok mógł zawsze nogę jego okrywać, przyjął to dobrze, wpadł w humor weselszy i jakoś się rozochocił. Nie mogłem odejść już, póki mnie sam nie odprawi, przeciągnęło się to do godziny blizko pierwszej, mówiliśmy o różnych rzeczach, ja karetę odesłałem i równie jak pan wojewoda nareście spać poszedłem. Jakoś w kilka dni potem, kiedym był u pana wojewody, przyszedł służący z oznajmieniem do mnie, o przybyciu księdza kanonika Ossowskiego z wizytą; kazałem go prosić i poszedłem do mego pokoju; zaraz też ukazał się i ksiądz kanonik któ- rego znałem dobrze, bo był zdawna mentorem przy panu Procie Potockim starościcii guzowskim; chociaż trudno go było porównać do Minerwy kierującej krokami małoletniego Telemaka. Był to ex-jezuita, wytrawny, pełen ducha jakie to zgromadzenie ożywiało, dyskretny i zręczny, kierował naprzód wychowaniem starościca, potem towarzyszył mu w jego podróżach za granicę. Zacząwszy od jakiegoś komplimentu, ksiądz Ossowski oświadczył mi, że pan Potocki rozumie, że pamiętam dawne jego obejście z ojcem moim i łatwość do układów w czasie kontraktów, ufa więc, że nie odmówię jego prośbie, i zaprasza mnie dziś na obiad. W zaproszeniu tem czuć było jakiś interes. — Radbym wiedział, odparłem, co mi pan staroście ( tak go zawsze nazywano ) rozkaże, jeśli to nie przechodzi możności mojej, służyć mu będę. — I owszem, rzekł ksiądz kanonik, pan zupełnie jesteś w stanie wykonać o co go prosimy; a pan Potocki dał mi poznać, że umiałby mu być za to wdzięcznym. — O cóż idzie, proszę"? Od słowa do słowa pokazało się, że chodzi o to, by wyrozumieć, czy pan wojewoda kijowski nie odstąpiłby krzesła swojego w senacie starościcowi. Zabawił dłużej jeszcze, mówiliśmy obszernie, i dałem słowo, że będę na obiedzie. Powróciłem natychmiast do pana wojewody, było kilka osób z wizytami, czekałem, nareście się to rozjechało. Opowiedziałem panu wojewodzie rzecz całą i rozprawę z księdzem kanonikiem powtórzyłem do słowa, ale się obruszył. — Go? temu żydowi, bankierowi, kupcowi, miałbym odstępować krzesła! nie zrobię tego nigdy; gdybym myślał o tem, wolałbym komu innemu. " — Jeśli pan ma odstąpić komu innemu, wszystkoć to jedno, fen czy drugi, byle dobrze zapłacił. - Ale wpływ mój na kochanych Kijowian, interesa, które ja tylko robię, wszystkoby to było stracone... — Król jegomość nadto pana kocha, odparłem, żeby mu to miał odjąć, wszak przy rezygnacyi może Najjaśniejszy Pan osobną klauzulą zostawić przy panu, aby interessa województwa szły przez ręce jego. Zastanowił się nieco. — Może masz racyą, rzekł po chwili. — Wpływy pańskie u dworu, dodałem, nie zatamują się przez to; zasiadasz pan w Komissyi wojskowej, można u króla wyjednać, żeby ranga jego wojskowa generała-lejtenanta z pensyą i rachunkiem po armii, a zatem z większemi wojskowemi honorami, przy nim pozostała. — Chłopcze, zawołał śmiejąc się, czy anioł czy diabeł podaje ci takie plany? — Natura rzeczy. — No, to widzę, więcej przenikasz niżelim się spodziewał. Czas było ubierać się i jechać do pana Potockiego, żegnałem się z wojewodą. — Jedź, jedź, rzekł, ale taki temu żydkowi nie odstąpię krzesła. Jużem był ubrany, gdy mnie zawołano znów do pana wojewody. — A co myślisz powiedzieć panu Potockiemu? — Powiem, żem nic jeszcze o tem panu nie mówił, i powiedzieć nie śmiem. — Przeciwnie, pokaż mu jakieś podobieństwo, ale w perspektywie dalekiej, wyrozumiej coby mogł dać za to ustępstwo. U pana Prota Potockiego zastałem osób ze trzydzieści, między niemi Stanisława i Ignacego Potockich; lubo im byłem dawniej prezentowany, staroście na nowo mnie im przypomniał. Był także Tepper i Kabri bankierowie, z któremi pan Prot miał relacyę. Staroście wziął mnie na stronę, zapytując, jak przyjmuję propozycyą księdza kanonika, i czy może być pewnym, że Stempkowski krzesła odstąpi. — Zapewnić pana o tem niemogę, odpowiedziałem, wszakże zdaje mi się, że mogłaby się ta rzecz zrobić przez układy, gdyby w zamian jakieś dogodności ukazać panu wojewodzie. — Rozumiem pana, jużciż wiem, że darmo nie miałby powodu robić tego dla mnie. — A wieleby pan staroście, dać myślał? spytałem. — Determinowany jestem ofiarować ośm tysięcy dukatów, cicho zaś dodał, a panu dobrodziejowi za jego staranie trzysta... Trochę się obruszywszy, odpowiedziałem: — Ale ja pana wojewody nie sprzedaję i za najwyższą cenę! Moja insynuacja nic tu nie znaczy, pan wojewoda zrobi co mu się podoba, ja tylko mogę się podjąć oświadczyć życzenie pańskie, a zarazem jego postanowienie we względzie załatwienia tego interesu... nic więcej. Nadszedł pan Ignacy Potocki; staroście odwrócił się do niego. — Traktuję, rzekł z przyjacielem pana Stempkowskiego o krzesło, powiedziałem nawet co mu dać mogę za odstąpienie. Pan Ignacy począł ze mną rozmawiać, oświadczył, że i on życzy sobie, aby interes się udał, i zaraz dodał, że zmusi pana Prota, do dania dziesięcin tysięcy dukatów. — To nasze ostatnie słowo, rzekł, a nie mógłbyś pan traktować z panem wojewodą? — I owszem, traktować będę. — Chcemy wiedzieć przez pana, czyby się skłonił do tego, czy ma tę intencją? — Nie wiem, zdaje mi się... Dano do stołu, po obiedzie znowu pan Prot przystąpiwszy do mnie, prosił, żeby mógł być upewniony, czy pan wojewoda odstąpi krzesła; zapotrzebowałem na to dwóch dni czasu. Powróciwszy do domu wyrecytowałem wszystko panu Stempkowskiemu, dodając, że zauważałem mocne pragnienie pana Prota, i że można się dobrze trzymać. W tej chwili tytuł ten tem bardziej mu był potrzebny, że się starał o księżniczkę Lubomirską, prześlicznej urody i bardzo bogatą dziedziczkę, którą później zaślubił. Była to jedna z dwóch córek księcia Kaspra Lubomirskiego, wojewodzica krakowskiego; miał z niej Potocki córkę jedną, która była za Kalinowskim: matka później rozwiodła się i poszła za Mikołaja Zubowa, który w roku 1792, nogę, w piętę kulą działową rażony, w wojnie polskiej utracił; druga była za Adamem Walewskim, później rozwiódłszy się za generałem Wittem, i z tym jeszcze rozwiedziona. Księżniczka Lubomirską wnosiła za sobą Zwiatelszczyznę, Rożynszczyznę i Pawołoczczyznę. Nazajutrz panowie Potoccy, Stanisław, Ignacy, Prot, starosta tłumacki, robili każdy z osobna wizyty panu wojewodzie; dwa dni upłynęły, spytałem jaką mam dać odpowiedź panu Potockiemu. Odpowiedział: — Mów, że traktować można, ale wprzód chcę mieć u króla audyencyą. Nad wieczorem przyjechał Byszewski, generaładjutant królewski; nie byłem przy rozmowie, ale mi pan wojewoda mówił, że przybył w tym interesie i przez niego prosił wojewoda o audyencyą. Jakoż wieczorem tegoż dnia paź przywiózł bilet zapraszający na jutrzejszy obiad do króla, i audyencyą prywatną w gabinecie na godzinę jedenastą. Wyjeżdżając do zamku, pan Stempkowski rozkazał mi jechać ze sobą i czekać, jeślibym był potrzebny, żeby mnie miał pod ręką. Trzy godziny czekałem w marmurowej sali, nareście wyszedł pan wojewoda, na krótko przed obiadem. — Odjeżdżaj, rzekł, o ósmej będę w domu. Zauważałem, że był w najlepszym humorze. — Jutro będziemy traktować, dodał klepiąc mnie po ramieniu, a wedle waścinego planu (rozśmiał się) król mi resztę zapewnia... Zkąd to ci te myśli przyszły? — Skutkiem były życzeń moich dla pana, i u- fuości w łaskę królewską dla niego, odpowiedziałem. — Jedź-że do pana Potockiego z wizytą i jeśli cię zaczepi, powiedz, że jutro traktować możemy, ale od piętnastu tysięcy dukatów nie odstąpię. Pojechałem, pan Potocki jak gdyby czekał na mnie, natychmiast wyszedł, w kilka minut byłem z nim sam na sam w pokoju. Powiedziałem mu naprzód, że możemy traktować, z czego rad był bardzo; nadjechał pan Stanisław Potocki i ułożyli na jutro rozpoczęcie interesu, a mnie zatrzymano na obiad. Nazajutrz pan wojewoda pooddawał wizyty Potockim, jeździłem z nim, i już nigdzie nie ruszałem się z domu; około szóstej przyjechał pan Prot z księdzem Ossowskim, trochę później pan Ignacy Potocki. Układy nie trwały długo: pan Prot ofiarował zapłacić piętnaście tysięcy dukatów, wojewoda aktem urzędowym składał w ręce jego rezygnacyą krzesła swego. Natychmiast tranzakcya została spisana i podpisana na stole, i za assygnacyą pana Prota do Teppera, pojechaliśmy i przy- wieźli z księdzem Ossowskim w godzin dwie, obliczonych piętnaście worków złota. Pan Ignacy odjechał zaraz, a Prot został u nas na kolacyi; wychodząc zaprosił mnie grzecznie do siebie. Pojechałem do niego z powinszowaniem, był w humorze jak najlepszym, zadowolniony i uśmiechnięty. — Kontent jestem, że to krzesło osiadam, na którem rodzina moja tyle lat dobrze krajowi radziła; ale między nami mówiąc, i pan Stempkowski dobrze na tem wychodzi, ma rangę z gażą i honorami generał-lejtenanta, w Kommissyi wojskowej przez króla zaręczoną prezydencyą, w straży zaś konsyliarza stopień i zapewnienie, że wszystkie interesa województwa przez niego przechodzić będą... Ja w juryzdykeyach porobię wielkie zmiany, tak wsadzie grodzkim, jak winnych urzędnikach, jeśli panu Ochockiemu mógłbym ca konferować, proszę mi rozkazać? — Na później zachowuję sobie względy pana wojewody, rzekłem z ukłonem, młody jestem jeszcze, a tu mam interesa, od których odstąpić nie mogę. Wyszedł tedy do drugiego pokoju i przyniósł mi assygnacyę do Teppera na trzysta dukatów; ceremonijowałem się, ale nakoniec przyjąłem ją. Dał także pakiecik złota dla tego co tranzakcje, pisał, niejakiego Zakrzewskiego, który miał prześliczny charakter, a ubogi był chłopiec. Powróciwszy do pana wojewody zastałem go w humorze jak najlepszym, zaraz pokazałem assygnacyą i pieniądze dla Zakrzewskiego, pięćdziesiąt dukatów. Zawołano go, młody chłopiec nie posiadał się z radości, padł do nóg wojewodzie, mnie aż w ręce całował, a nazajutrz powiadał, że całą noc spać nie mógł. Zostałem sam na sam z panem wojewodą. — Nie można wyjść lepiej, rzekł mi, mam pensyi, jako generał-lejtenaut, trzydzieści sześć tysięcy, jako prezes w Komissyi wojskowej dwadzieścia cztery tysiące, w Radzie dwanaście tysięcy, i interesa województwa w moim ręku. — Tak, odrzekłem, ale pan już osiędziesz w Warszawie. — Postanowienie nieodzowne, nie mam po co do Łabunia jechać, póki się rozbiór nie ukończy. Bawiłem jeszcze parę tygodni w Warszawie; przywiózł zaraz generał Byszewski patent na ge- neraf-lejtenanta w czynnej służbie, panu ex-wojewodzie; poszły rozkazy dzienne do wojska, książe Józef z innymi generałami przyjechał z raportem, zaciągnięto warty i ordynanse. We dwa dni potem, pan Stempkowski dawał pyszny obiad dla księcia Józefa i wojskowych innych, na sto sześćdziesiąt osób, który ze czterysta dukatów kosztował. Licho wie na co kazałem u siebie zawiesić moją makatę; ledwie przyjechał Barcio Giżycki niesłychanie mu się podobała, zaczął ją chwalić u państwa Rybińskich, zażądała widzieć pani kasztelanowa, poleciał do mnie i przywiózł — nuż admirować wszyscy; pani Rybińskiej zachciało się mojej makaty, odstąpić nie mogłem, wymawiając się, że ceny jej nie wiem. Ale Barciowi oprzeć się było trudno: zaraz wynalazł środek, posłano, po Jaszewicza, żeby otasował, ten obejrzawszy, ofiarował ośmdziesiąt dukatów do sklepu. Chwycili się tego, wparto mi tę cenę i makata moja przepadła. Odebrałem listy od mego ojca; kazał mi, jeśli będę na kontraktach, poodbierać procenta, i długi regestr sprawunków przyłączył; między in- nemi stało tam ośm łutów herbaty. Chociaż w Warszawie podówczas już były herbaty tańcujące i dawano ten napój na wieczorach, na prowincyi ledwie tego ziółka w chorobach zażywano. U księcia prymasa, na tak zwanych Cosette, co piątek od godziny dziewiątej do jedenastej trwających, na które mnóstwo osób, osobliwie dam się zjeżdżało, i punktualnie na godzinę przed północą ustępowali wszyscy, oprócz herbaty, dawano lody, cukry i wina, które więcej miały amatorów od chińskiego napoju. Sejm zabierał się do odroczenia dla nadchodzących świąt i kontraktów, ja także gotowałem do wyjazdu; bywałem u księdza metropolity naglądając zdaleka, ale tu Raczyński wszystkim owładnął, i tak skutecznie, że na raz dwa tysiące dukatów mu wyrwał. Na kontrakty miał już dwakroćstotysięcy złotych, za które u księcia Kalixta kupił wieś Czarne. Tymczasem zdawało się, że jego projekta ożenienia do skutku nie przyjdą; sędzia Bukar rozpytywał mnie, musiałem powiedzieć jak prawda. Nic nie miałem przeciwko niemu, człek był bardzo zdatny i do robienia majątku jedyny, w moich oczach z dwóch tylko źró- deł w tym roku od księcia Michała i od metropolity sto trzydzieści tysięcy złotych zyskał, a prócz tego na innych interesach najmniej pięćdziesiąt jeszcze zrobił. Żył wystawnie, kosztownie, miał dobrego kucharza, kamerdynera, trzech lokai, ekwipaż, co rocznie z pięćdziesiąt tysięcy wynosić mogło, ale za to stał na pięknej stopie. Głównie tu na przeszkodzie była ogromna wieku różnica: panna Bukarówna miała lat piętnaście, a pan Raczyński ze czterdzieści pięć; warto się było zastanowić nad tem. Nie mając już co robić w Warszawie, zabierałem się do wyjazdu; pan ex-wojewoda oświadczył mi, że z przykrością przyjdzie mu się ze mną rozłączyć, zapewnił o niezmiennej łasce, dał polecenia w różnych interesach swoich, nakoniec z prawdziwą czułością, rzekł do mnie: — O nic bo mnie, nigdy nie prosisz.... Ucałowałem jego rękę i odpowiedziałem: — Komuż winienem co mam, czem jestem i dalszą perspektywę przyszłości, jeśli nie protekcyi pańskiej. — Mój kochanku, westchnął, wielu to ja lu- dziom daleko więcej świadczyłem, a nie byli mi wcale wdzięczni... no! no! niepodobna żebyś tam jakiego żądania nie miał, powiedz. — Jeśli pan rozkaże, z największą nieśmiałością odważam się prosić o order dla stryja mego opata. — A dla czegoś mi o tem wprzód nie mówił? Mam ja oko na stryja twego, pierwsze biskupstwo dostać musi, i na metropolicie wymożemy koadyutoryę. Dziękowałem jak umiałem; nazajutrz był w zamku, kazał mi opłacić co należało za order, i we trzy dni stryj mój miał przywilej i insygnia orderowe, a ja dostałem szambelaniją. Przymusił mnie jeszcze pan ex-wojewoda przyjąć assygnacyę na śliczny ów koczyk, który w przeszłym roku kupił, i przyłączył drugą na poczwórną karetę dla pani sędzinej Bukarowej, z poleceniem, abym ją na imieniny ofiarował. Pożegnałem pana Stempkowskiego z czułością synowską, on mnie ze zwykłą swoją dobrocią, i przykazał powracać zaraz po sejmikach, a wprost do siebie zajechać. Puściłem się więc w podróż, mając opieczętowanych w worku na drogę i wydatki dukatów dziewięćset, a wexel bankiera na dwa tysiące, opatrzony zbytkownie w garderobę i różne wytworne elegancye. Jadąc, przez drogę przyszła mi na myśl panna Ewa Targowska i wprost do nich zajechałem w Lublinie; zastałem dom okryty żałobą, matkę chorą ledwie chodzić mogącą, córkę drugą równie cierpiącą i zmienioną. Zapytałem o pannę Ewelinę. — Nie masz już jej dla świata, odpowiedziała mi staruszka ze łzami; zamknięta u panien Sakramentek, od dwóch tygodni wzięła sukienkę zakonną. Chciałem ją widzieć koniecznie, alem ledwie mógł uprosić matkę, żeby pojechała wyjednać to do klasztoru; zgodziła się na moje żądanie, ale powróciwszy powiedziała mi, że nowicyuszce nie wolno się widywać z obcemi, a sama prosiła mnie bym poszanował jej smutek i spokojność, nie odświeżając rany. Chciałem choć napisać do niej, ale i tego mi matka wzbroniła. W Lublinie parę dni tylko zabawiłem, zajechawszy do Skotnickiego; pooddawałem wizyty znajomym, państwu Weberom, pani Nikorowiczowej, i innym, nareście nająłem i zapłaciłem u pana Finke całe piętro na mieszkanie, i puściłem się dalej w Kijowskie. Koniec tomu pierwszego. SPIS ROZDZIAŁÓW Tomu Pierwszego. I. Wstęp ... 9 II. Wychowanie XVIII wieku ... 13 III. Inicyowany ... 29 IV. Posłusznica ... 33 V. Życie na wsi pod koniec XVIII wieku ... 39 VI. Pieniactwo i t. d ... 5 3 VII. Spuścizny po Augustach— Zjazdy obywatelskie ... 5 6 VIII. Juryzdykcye — Sądy ... 61 IX. Polowanie................... 66 X. Kontrakty Dubieńskie 1780 r. i t. d ... 70 XI. Dwory pańskie w XVIII wieku ... 91 XII. Koliszczyzna, wspomnienia XVIII wieku ... 103 XIII. Notatki ... 110 XIV. Henryk Niemirycz ... 120 XV. Zajazdy ... 130 XVI. Szlachta, nobilitacye, indigenaty, scartabellatus ... 139 XVII. Kryzys ... 159 XVIII. Wdowa ... 166 XIX. Tulczyn ... 17 2 XX. Palestra w Żytomierzu ... 180 XXI. Łabuń ... XXII. Stanisław August w Łabuniu ... 194 XXIII A parte ... 213 XXIV. Nowa droga życia ... 224 XXV. Kraków ... 234 XXVI. Trybunał Lubelski ... 249 XXVII. Sejm 1788 roku ... 269 XXVIII. Książe Karol Radziwiłł, wojewoda wileński. ... 277 XXIX. Reakcya ... 290 XXX. Dalsze czynności sejmowe ... 296 XXXI. Milicya Kijowska ... 299 XXXII. Adam Poniński ... 302 XXXIII. Piotr Potocki ... 306 XXXIV. Adam Rzewuski ... 309 XXXV. Lubelskie historye ... 318 XXXVI. Śmierć księdza Metropolity ... 329 XXXVII. Ilem pojedynek ... 332 XXXVIII. Ksiądz Rostocki, Metropolitą ... 33 7 XXXIX. Znowu w Lublinie ... 347 XL. Książęta Radziwiłłowie ... 360 XLI. Miscellanea ... 369 XLII. Wielkopolski magnat ... 380 XLIII. Ciąg dalszy ... 403 XLIV. Warszawa ... 413 XLV. Dalszy ciąg. Prot Potocki wojewodą Kijowskim ... 419 Tom drugi. I. LWÓW. Zajeżdżam na stacye pocztową w Piaskach pod Lublinem dosyć rano, i wysiadając, widzę karyolkę, a za nią wózek szmirgeltowy, na który przepakowują rzeczy z drugiej pocztowej bryczki; wchodzę do gościnnego pokoju i zastaję damę młodą jeszcze, przystojną, dość pięknie i starannie, choć po podróżnemu ubraną, pijącą czekoladę. Ja także choć w drodze, nieźle wyglądałem, bom zawsze lubił koło siebie pokaźność i porządek; skłoniłem się damie i obróciwszy do pocztmejstra, zawołałem z rezonem: — Mości sekretarzu 1), proszę także o czekoladę. — To czekolada pani, rzekł mi wskazując damę, moja wyszła, dziś się dopiero świeżej spodziewam z Lublina. — Proszę pana na moją, odezwała się nieznajoma bardzo grzecznie, i natychmiast kamerdynerowi zrobić kazała. Tymczasem wdaliśmy się w rozmowę; powiedziałem moje nazwisko i że z Warszawy na Ruś jadę, pytając nawzajem, dokąd pani się udaje? — Do Lwowa, odpowiedziała. Była to generałowa M.....Rafałowiczówna z domu. Rozmowa poczęta chłodno, wkrótce się o- ----------------- 1) Pocztmejstrowie za czasów naszych byli stanowieni za przywilejami królów i tytułowano ich sekretarzami Jego królewskiej mości; byli to pospolicie szlachta majętna, trzymający o swoim koszcie konie i porządnie utrzymujący też stacye pocztowe. Wszystkiego u nich zawsze dostać było można, jeść, pić, pokoje dla przejeżdżających wyborne, wygody jakich zażądali; nie wstrzymywano nigdy pasażerów pod żadnym pozorem, zaprzęgano na skinienie. Cena za milę od konia z Warszawy do Krakowa, Poznania, Wilna i do Łokacz, była dwa złote, na calą Ruś po złotemu groszy piętnaście. (P. A.) żywiła; wtem konie zaprzężono i dano znać, że gotowe; czas był prześliczny, ciepło jak w maju; wsiadając, kazała spuścić karyolkę. Powiedziałem, że zazdroszczę jej tego, bo koczyka mego spuścic nie było można. — A więc proszę, siadaj pan ze mną; moja panna pojedzie w jego koczyku. Jeszcze nie dokończyła zaproszenia, a już ja. siedziałem w karyolce. Jechaliśmy tak do Krasnego Stawu, w którym już nieproszony umieściłem się znowu w karyolce. — Znasz pan Lwów? poczęła pytać pani generałowa. — Niebyłem tam nigdy, odpowiedziałem, choć zdawna tego sobie życzę. Poczęła mi zachwalać to miasto, ale gdyśmy się najlepiej poznawali, zbliżył się punkt rozejścia traktów, w lewo na Ruś, w prawo na Zamość do Lwowa. Stanął pocztylion, wysiadłem. począłem żegnać i kilka minut przeciągnąłem pożegnanie. — Żałuję bardzo, rzekłem, że tak miłą zrobiwszy znajomość, tak prędko porzucać ją muszę i żegnać. — No, to kiedy panu żal, siadaj i jedź ze mną do Lwowa! zawołała z uśmiecham. Nie dałem sobie mówić dwa razy i znowu wsiadłem do karyolki. Szał mnie jakiś opanował; opuszczałem kontrakty, odebranie moich pensyj, załatwienie interesów ojca; szczęściem jeszcze, że nie było w tym roku żadnych czynności pana wojewody; ale jakiego to głupstwa młody i zapalony roztrzepaniec nie zrobi, gdy mu w głowie zaświta. Puściłem się tedy do Lwowa. Czas był prześliczny, towarzystwo miłe i żadną nieskrępowane etykietą, położenie moje całkiem swobodne i czyste, bom się w pani generałowej kochać nie myślał, ale mnie przywiązywała rozmową, układem i wdziękiem nieopisanym, umiejąc zawsze utrzymać zdaleka i winne tylko wzbudzając uszanowanie. Takt w tem miała niepospolity, a towarzystwo jej nadzwyczaj było przyjemne. W Brodach przebyliśmy komorę, ale się nas nikt ani spytał o paszporta, równie jak w Radziwiłłowie; każdy tak wówczas przejeżdżał granicę, jakby miedzę dzielącą go od sąsiada, szukano tylko tytuniu i tabaki. Zajechaliśmy wreszcie do Lwowa, rozumie się przesiadłszy do swoich powozów; pani generałowa zajechała do krewnego swego, pana Tumanowieza, którego brat był ormiańskim arcybiskupem lwowskim; ja stanąłem w oberży. Nazajutrz dopiero oddałem ceremonialną wizytę pani M...... która mnie zapoznała z gospodarstwem; mieszkali ci państwo w ogromnej kamienicy, położonej w rynku; dla jenerałów ej był osobny apartament, złożony z czterech pokojów, w którym gości swych przyjmować mogła. Wyszukałem zaraz mego krewnego, Hilarego Siemianowskiego, konsyliarza dworu Jego cesarskiej mości, który natenczas zasiadał w trybunale lwowskim; łączyła nas kolligacya, bo ciotka jego rodzona była matką stryja mego opata. Ten, poznawszy się ze mną, zaprosił mnie zaraz, abym się do niego przeniósł na kwaterę; miał bowiem w kamienicy, w której stał, całe piętro najęte; musiałem się przeprowadzić do niego. Nadjechał też wkrótce brat jego rodzony, Euzebii, który w polskiej służbie był porucznikiem w regimencie starosty Szczerzewskiego; wesoły równie jak Hilary, równie jak on miły i grzeczny, miał znajomości z całym Lwowem i wprowadzał mnie wszędzie. Motylowaliśmy z nim razem, że użyję tego wyrazu. Święta obchodzono i świetnie i wesoło, ale mnie gryzło przypomnienie kontraktów i rozkazu ojca, z którym żartować nie było można, i dni parę poświęciłem espedycyom do Dubna, przy nadchodzących terminach. Napisałem do pana Bukara sędziego i do mojego stryja, wymawiając się, że dla ważnych spraw musiałem zjechać do Lwowa i zatrzymać się dłużej nad spodziewanie. Osobno wysłałem list do Marcina Bukara, z tem, iżby jeśli przyjdzie pismo od mego ojca rozpieczętował je, i spełnił jego rozkazy, i poodbierał moje pensye, na co dołączyłem umocowanie. Wyprawiłem z tem sztafetę do Dubna, prosząc o relacyę z kontraktów, a obiecując niechybnie stawić się na imieniny jego matki, na osiemnasty lutego. Spokojniejszy nieco, choć nie ze wszystkiem w zgodzie z sumieniem, wyrzucającem mi płochość moją, puściłem się zamknąwszy oczy w bezdenną otchłań zabawy. Czasem po dni kilka nie bywałem u pani generałowej M... za co mnie ła- jano, bo generałowa wzięła nademną opiekę i trzymała z góry; ale nie zważając na refleksyę, kochałem się, umizgałem, grałem w karty bardzo jakoś szczęśliwie, i z tego powodu nie żałowałem sobie ani na sprawunki, ani na życie. Nadeszły Lwowskie kontrakty. Słusznie to miasto miało opinię dosyć wolnych obyczajów; w istocie samej panowała tu daleko większa niż gdzieindziej u nas swoboda, dla młodego była to ponętą wielka i niebezpieczna. Przed świętami jeszcze przypomniałem sobie, że stryj mój opat miał we Lwowie rodzoną siostrę, zakonnicę w klasztorze Wszystkich Świętych; wypadało mi być u niej, powiedziałem o tem Siemianowskim. — Dobrze się to składa, odpowiedzieli, właśnie i my tam mamy rodzoną siostrę na wychowaniu. Takim sposobem poszliśmy zaraz i poznałem pannę Ignacyę, rodzoną siostrę mojego dobroczyńcy opata; bracia także prosili, żeby się widzieć mogli ze swoją Faustynką, którą świecka ochmistrzyni przyprowadziła do kratek. Było to śliczne dziecko, może lat trzynaście mieć mogące, ale tak bojaźliwe i po zakonnemu nieśmiałe, że na pytania jak zakrwawiona odpowiadała, płomieniejąc. Bywałem potem u panny Ignacyi dość często, i pod pozorem że to jej brat przysłał, ofiarowałem od niego piętnaście dukatów, że zaś zawsze ze mną, który z Siemianowskich przychodził, wywoływano i Faustynkę, a ja przysługiwałem się im jakiemiś łakociami i specyalikami; nigdy mi jednak na myśl nic przyszło nawet, żeby te dziecko za lat dwa żoną moją być miało. Nadjechała potem pani Jakonowska, siostra Siemianowskich, która przeciwko woli familii, przed laty dwóma poszła za mąż, a teraz z mężem zostawała na łasce opata, który im dał rząd klucza Szepclickiego; ta i po procent od swego posagu i po siostrę Faustynkę przybyła, gdyż opat obiecywał, jeśli jej się trafi partya, dopomódz ze swojej strony. Pani Jakonowska stała w jednym domu z nami, ale jaja ledwie trzeciego dnia widywałem, zatrudniony Bóg wie czem, intryżkami miłośnemi, kartami i hulanką szaloną. Odebrano Faustynkę z klasztoru, choć panna Igna- eya we łzach tonęła przy rozstaniu, co nazajutrz ponowiło się, gdy pani Jakonowskiej odjeżdżać przyszło. Ofiarowałem na odjezdnem Faustynce spore pudło różnych fatałaszek i przysmaczków, a panna Ignacya napisała przez nią do opata, zapewne dziękując mu za przysłanie przezemnie piętnastu dukatów, bo mi opat później w czasie sejmików serdeczną za to, żem sercu jego dogodził, wynurzał wdzięczność. Zbliżył się nareszcie czas koniecznego wyjazdu: skończyły się kontrakty Lwowskie, trzeba było pożegnać dobrych znajomych, a naprzód panią M....., która mi pozwoliła bywać u siebie w Warszawie, a dla której, powtarzam, żadnego innego uczucia prócz najgorętszej przyjaźni z uszanowaniem połączonej, nie miałem; potem panią D. D. ostatnią lwowską miłość moją, wreszcie pannę Ignacyc, którą zawsze z szacunkiem i przychylnością uważałem i potrafiłem sobie pozyskać jej względy. Płakała jeszcze nad odjazdem Faustynki, nie mogąc się wychwalić łagodności jej charakteru, dobroci i szczęśliwego usposobienia, które jej ułatwiało wszystkie cnoty. — Gdyby Bóg raczył modlitw moich wysłu- chać, rzekła, was dwoje, których najżywiej kocham, bylibyście z sobą połączeni i szczęśliwi! Syt i przesycony zabawami roskosznemi i zbytkiem wszelkiego rodzaju, którego tu zakosztowałem, odjeżdżałem ze Lwowa podobny do charta, zgonionego w polu i nie mogącego się już ruszyć do najłakomszej zwierzyny, choćby mu ta na nosie usiadła. Przed wyjazdem jeszcze odebrałem z Dubna sztafetę donoszącą mi, że tam interesa szczęśliwie się załatwiły, moje kapitulacje poodbierano wszystkie, summa ojcowska podniesiona od bankiera z piątego procentu, wedle woli jego, na szóstym umieszczona została u sędziego Bukara, Euzebiemu Siemianowskiemu wychodził urlop, pułk jego stał w Poznanui dotąd, wyjechaliśmy więc razem do Brodów, dokąd nas i Hilary przeprowadził, a na rozjezdnero, zaręczając sobie przyjaźń dozgonną, spiliśmy się po polsku. Nabrałem mnóstwo różnych prezencików ze Lwowa, dla krewnych, znajomych i dobrodziejów, między innemi dla pana wojewody kupiłem za siedm dukatów, bardzo piękny kielich kryszta- łowy, innych drobnostek nie mało, ale też gdym zajrzał do worka, znalazłem go bardzo schudzonym, na dnie jego spoczywało już tylko trzydzieści pięć ostatnich obrączkowych. Dosyć się drogo opłaciły te lwowskie roskosze, alem wówczas nie żałował tego. II. SEJMIKI 1791 ROKU. Drugiego dnia z Brodów, stanąłem w Łabuniu, a ułatwiwszy tu polecenia pana wojewody, stawiłem się rano, w sani dzień imienin pani Bukarowej, której karetę na wiązanie przyprowadziłem, niezapomniawszy odebrać i mojego ślicznego koczyka, dla umieszczenia tymczasowo w Januszpolu. Zastałem tu zjazd ogromny, przybyli Antoni i Bartłomiej Giżyccy, z których widzenia niezmiernie rad byłem. Bartłomiej świeżuteńko przyjechał z Warszawy, z listami i poleceniami do różnych osób tyczącemi się przyszłych sejmików; Antoni chciał także do nich czynnie należeć i wybierał się działać z zapałem, do czego i mnie wezwali, a odmówić nie było racyi. Bawiliśmy się jak nie można lepiej i weselej, zwyczajnie jak w Januszpolu, starsi politykując trzymali za elekcya, a my choć przeciwni nie przeczyliśmy im, aby nie zapalać kontrowersyi, i milczeliśmy, ułożywszy się o to z sobą po cichu. Z Hańskiemi była znowu panna Gnatowska, która wydała mi się teraz ładniejszą; w istocie nabrała jakoś prezencji i dobrej maniery, przypomniały się dawniej smalone do niej cholewki. Ojciec mój, który też był z żoną w Januszpolu, chciał mnie karcić, żem w Dubnie nie stawił się na kontrakty, alem się wymówił poleceniami do Lwowa od pana wojewody, i to usta zamknęło. — Kiedy tak, rzekł, dobrześ zrobił, ale moje sprawunki poszły w zapomnienie... Giżyccy oba odjechali nazajutrz dniem już po balu, wziąwszy słowo odemnie, że pojutrze będę w Mołoczkach z Marcinem Bukarem i sejmików nie odstąpię. Od starego Bukara, pieniądze moje z pensyi należne, poodbierałem zapieczętowane; cały dzień musiałem mu opowiadać o interesie pana woje- wody z Potockim, ho choć na prowincyi wiedzieli, ze Prot kijowskim wojewodą, szczegóły ich żadne nie doszły. Pojechałem z Januszpola z Marcinem Bukarem do Mołoczek, i zaraz poczęliśmy się naradzać o środkach przedsięwziąć się mających, aby Antoniego Giżyckiego wybrano marszałkiem sejmikowym, ale on na pierwsze słowo zawołał, że nie może. — Janusz Iliński był u mnie. dodał, i oświadczył mi, że chce być marszałkiem, a ja dałem już słowo, że mu będę pomagał; że zaś komenda w Żytomierzu będzie przy nim, potrzeba żeby i marszałkiem został. Z serca zgodziliśmy się na to. Szła potem rzecz o assesorów, których potrzeba było sześciu, po dwóch z każdego powiatu; tych zaraz ułożyliśmy w następujący sposób: Antoni Giżycki i Marcin Bukar z żytomierskiego; Jakób Pausza i ja z owruckiego: Floryan i Jan Zaleski z kijowskiego. Gdy na tem stanęło, posłaliśmy natychmiast po Pauszę, którego familija miała wpływ wielki na powiat Owrucki, zkąd spodziewaliśmy się mnóstwa szlachty; potem po Jana i Floryana Zale- skich, a panu Januszowi Ilińskiemu, generał-inspektorowi, daliśmy znać także. Przyjechał zaraz do Mołoczek, rozpatrzył plan nasz i przystał na wszystko, a co zbyło nam czasu przed sejmikami, albo sami lub przez subordynowane osoby, obiegaliśmy dwory. Ja nie odłączyłem się od Giżyckich; tymczasem popchnęliśmy do Żytomierza, dla zajęcia stancyi, tak, żebyśmy wszyscy razem pomieścić się mogli, a Bartłomiej Giżycki powiózł ordynans od Komissyi wojskowej, do Niemirowa, do Kościuszki, i zwinąwszy się trzeciego dnia powrócił. Skutek tego ordynansu zaraz zobaczymy w Żytomierzu. Zajęto dla nas kwaterę w klasztorze Bernardyńskim na dole, cały gmach z refektarzem, w którym nieco przedtem odprawiało się nabożeństwo, także jeden rząd celi na górze, równo z salą i korytarzem. Szły nieprzerwanym szeregiem podwody z Mołeczek, z Krasnopola, Junuszpola, z Nowegopola od Pauszy, z leguminami, kredensami, kucharzami, wódkami i t. p. Panowie Zalescy także dostawili wielką ilość zapasów — na wina, stancya i inne wydatki zrobiliśmy wszyscy składkę po ośmdziesiąt dukatów, a komisarz pani chorążynej Giżyckiej pełnił obowiązek marszałka dworu. Trzema tedy dniami przed sejmikami i my przybyliśmy do Żytomierza; zjechał także pan Potocki wojewoda nowy i stanął we dworze biskupim koło katedry, i pan Iliński, który się umieścił w kamienicy Lewandowskiego, gdzie później była Izba skarbowa. Pojechaliśmy do pana wojewody, który sobie układał na marszałka pana Ignacego Chojeckiego, świeżo przez się installowanego na podwojewodziego, aleśmy mu grzecznie odpowiedzieli, z uszanowaniem największem, że pan generał Iliński ten obowiązek przyjmuje na siebie, i na tem stanęło. Nazajutrz rano sam pojechałem do pana wojewody, i rozmawialiśmy długo, bo sukcessya tronu o którą szło głównie, była ważnym przedmiotem. Powiedziałem mu jak stoimy, wyliczyłem ilu nas jest; że na czele pan Antoni Giżycki i całą siłą popierać myślimy projekt sejmowy, a wiedząc, że i on za tem, dodałem, że się z nim łączymy. — A! bardzo dobrze! — zawołał uradowany. W godzinę potem był u nas z wizytą, po wszystkich stancyach, i na obiad nas poprosił; pojechał także do pana Ilińskiego, który był z nami na tym obiedzie. Nie było tam więcej osób nad czterdzieści, privatim więc zaproszono pana Ilińskiego na marszałka, a nas na assesorów. Tymczasem gromadziły się zewsząd przybywające powozy, karety, kocze, bryczki, wózki i liczne tłumy konnych i pieszych elektorów, wówczas bowiem każdy szlachcic miał prawo wotowania i nie roztrząsano wcale tytułów szlachectwa. Nie pojmuję wcale jak się to wszystko potrafiło w Żytomierzu, daleko mniejszym niż dziś jest, pomieścić. Nadjechał wreszcie i mój stryj i stać musiał godzin kilka w ulicy nim mnie odszukano, nie mógł już bowiem znaleźć sobie mieszkania; pobiegłem wraz do towarzyszów moich, a ci nie tylko się na to zgodzili, żeby stał z nami, ale wszyscy go poszli zapraszać do nas; zawarował sobie tylko opat, że do współki naszej należeć będzie. Oddaliśmy mu dwie celki, a on osimdziesiąt dukatów złożył na ręce naszego marszałka. Kupiliśmy cztery oksefty wina francuzkiego, po piętnaście dukatów, dwanaście beczek węgierskiego wina po dukatów jedenaście, pięćset butelek piwa angielskiego, wszystko to u pana Lewandowskiego, naówczas prezydenta miasta, który w swych lochach miał składy ogromne; obstalowano piekarzów i rzeźników, przygotowano wszystko jak należało. W wigilię Żytomierz był już pełen; tegoż dnia nadszedł pieszy pułk Malczewskiego i wyciągnął linią naprzeciw Bernardynów; mundury jego były podług nowej formy. Komendant i oficerowie przyszli zaraz z raportem do Ilińskiego; wyszedł i on na plac, uhonorowano go po wojskowemu — ciżba była niesłychana do koła; półbatalionu zajęło odwach, a pół rozkwaterowano po przedmieściach nad Kamionką. Potem wszedł konny pułk Karwickiego, prześliczny, ubrany na nowo; ten znowu obejrzany został jak pierwszy przez generał-inspektora i stanął w Krosnej, a jeden szwadron tylko przychodził dla odbywania rontów. Nad wieczór przyciągnęły też dwanaście dział z Niemirowa i po oglądzinach przez generał-inspektora, wyszły za rogatki Kijowskie, zajmując stanowisko w polu. Cała ta siła zbrojna była pod rozkazami Ilińskiego, i poszła po nosie elektoróm; choćby kto chciał się burzyć, nie śmiał. Prawdę mówiąc, było to abusum, bo prawa warowały, że w czasie sejmików bracchia militaria udziału żadnego mieć nie mogą, a nawet z miast, w których się narady odbywają, wychodzić powinny; ale że te wybory odbyły się jak najspokojniej, nikt się na to nie poskarżył. Wszystko u nas szło pod imieniem miecznika Giżyckiego; widzieliśmy zaraz z początku, że tu nie ma sposobu spraszać na obiady, więc ograniczyliśmy się śniadaniami, ale te śniadania trwały po godzin trzy i więcej; roznoszono nieustannie kotlety, zrazy, kiełbasy, kasze, udżce sarnie i zajęcze, pieczenie cielęce i wołowe. Trzynastu ludzi w trzech kuchniach nastarczyć nie mogli ani zgotować, ani wydawać, służba win nanosić; ale to się ochoczo, po szlachecku i po familijnemu odbywało. Nazajutrz, pan wojewoda, w kościele nabitym tak, że się wcisnąć doń nie było podobna, a trzy części szlachty spóźnionej na placu przed kościo- łem jeszcze stali, zagaił sejmiki, podając na marszałka pana Ilińskiego, którego zaraz zgodnie przyjęto; zaproponował też assesorów i tych jednomyślnie akceptowano. Ciżba nas, jako assesorów, już na rękach unosząc, już przez głowy przesadzając, do stolika dostawiła; podpisaliśmy czynność tej sessyi i solwowaną została do jutra. Co się potem działo u nas na kwaterze, opisać trudno; klasztor cały, w którym staliśmy, otoczony był gawiedzią głodną, ale szlachecką. Dla tych elektorów w górnym i dolnym korytarzu poukładano tarcice, a na nich mięsiwo wieprzowe warzone i pieczone, wędzone ryby, śledzie proste, nieustannie zmieniać było potrzeba. Oprócz tego, do napitku przywieziono z Januszpola, z Mołoczek, z Nowegopola i od panów Zaleskich dziewięć kuf wódki, w Żytomierzu dokupiono pięćdziesiąt spustów, ośmdziesiąt beczek piwa w Krośnej, miodu dosyć beczkami u żydów nabrano, i wszystko to się rozczęstowało w naszej kwaterze. Podobnie było u generała Ilińskiego, u pana wojewody Potockiego i u kasztelana Pruszyńskiego. Dniem przyjmowaliśmy panów szlachtę, w nocy tłumy te oblegały koryta- rze nasze, stajnie i jakie były szopki bernardyńskie. W dawnym rzeczy porządku, szlachta od Zygmunta-Augusta wotowała na sejmikach dla wyboru posłów, ale to, rozumie się, szlachta osiadła. Panowie za Augustów obu wprowadzili zwyczaj pędzenia na sejmiki szlachty czynszowej, dla poparcia nią swoich celów politycznych, chociaż sejmy rwały się jedne po drugich. Tak samo działo się jeszcze i za Stanisława-Augusta, ale to już ostatnie były sejmiki tak napchane; konstytucya nowa i zmiana formy rządowej zapobiegły na przyszłość tego rodzaju nadużyciom. Kazano Komissyom cywilno-wojskowym porobić księgi ziemiańskie, w nie wpisać dziedziców, którzy mieli nie mniej ośmiu dymów; każdy obywatel musiał złożyć kwity z podymnego, które opłacał (był to jedyny podatek) i we dwa miesiące sformowano z tego listę wotujących. Tych sejmików ciżba jeszcze była niezmierna; z trzech powiatów więcej trzech tysięcy szlachty w kapotach, kożuchach, siermięgach, w butach jałowiczych, postołach, każdy jednak z szablą w ręku, przywlekło się do Żytomierza. Widywa- łem i dawniejsze sejmiki, gdzie czasem po dwóchset na raz występowało do boju, gdy się dobrze podpiło, obcinano wzajemnie nosy, ręce, uszy, i po kilka trupów zostawało na pobojowisku. Było kilku zawołanych rębaczów z obywateli przewódzców partyj, a na ich czele starosta Wołynecki, ale jednego razu tak go posiekano, że części ciała nie pozostało na nim całej i z tej afery w prześcieradłach go do cyrulika zanieśli. Widywałem go później po wyleczeniu się, wyglądał jak monstrum... My, assesorowie, z marszałkiem sejmikowym wieczorem zebraliśmy się u pana wojewody; nazajutrz miano zagaić projekt sejmowy; byliśmy pewni wielkiej większości, bo tylko kilkunastu starych przywykłych zawsze słyszeć o elekcyi, jako o kamieniu węgielnym swobód szlacheckich, trzymali za nią, i to byli ludzie zacni, spokojni nie burzliwi, gotowi swój sposób zapatrywania się rzeczy zachować przy sobie, nie myśląc przeciwić się massie, która była przeciw elekcyi za sukcessyą tronu. Potrzeba było przeprowadzić rzecz porządnie; ułożyliśmy, że assesorowie, powiatami swemi respectire, zbierać będą podpisy na laudum, składające się ze trzech części, które mnie ułożyć polecono. Niebardzom ufał siłom moim, bo to pismo do stanów Rzeczypospolitej i do króla, musiało być stylem dyplomatycznym, a razem pięknie napisane, stosownie do przedmiotu, do osób i rzeczy; a ja w tem nie miałem wprawy. Skoczyłem więc do Krosnej, gdzie stał sędzia Bukar z familiją, Hańscy, mój ojciec i Raczyński; zobligowałem Raczyńskiego do pomocy, zamknęliśmy się w jego pokoju i ułożyli jak mogli, w czem on mi bardzo wiele pomógł do pięknego i dobitnego wyrażenia myśli. Zaraz tamże przepisałem owe laudum na czysto, dniem już powróciłem do Żytomierza i przeczytałem towarzyszom, a mianowicie Giżyckiemu, który się nie mógł nacieszyć, tak mu się to wydało pięknem. Zaraz też ruszyliśmy wszyscy do pana marszałka sejmikowego, tam zastaliśmy już dużo obywateli zebranych, przeczytane laudum zyskało aprobatę ogółu i poszliśmy z niem do pana wojewody. Ale na wstępie odwołał mnie na bok i po cichu rzecze: — Niech się pan nie uraża, oto ksiądz kanonik ułożył także laudum, wybierzemy z dwóch, które się lepiej podoba. — A bardzo dobrze, odpowiedziałem, i owszem. Nadszedł na to Antoni Giżycki, wojewoda mu toż samo powtórzył, ten się trocha zaperzył, alem go za rękę ścisnął; pragnąłem, żeby oba były czytane, bo niemal pewien byłem świetnego tryumfu. Tuż pan wojewoda kazał czytać księdzu Ossowskiemu jego kompozycye, a nieliczni adherenci poczęli ją wychwalać; — przyszła kolej na mnie, natłok niesłychany się już zrobił, uciszyli jednak wszyscy, a ja począłem głośno i powoli, tak, żeby każdy wyraźnie mógł słyszeć. Był to w krótkości zebrany wywód historyczny o sukcessyi i elekcyi tronu; wytknięte wszystkie nadużycia wyboru, zamieszania jakie na kraj naprowadzał, z drugiej strony wskazane błogie skutki jakich kraj doświadczył pod panowaniem monarchów dziedzicznych, z niezachwianego pokoju i upewnionego ich po sobie następstwa. Gdym czytać skończył, pan wojewoda, który patrzał na mnie jak w tęczę, nie zmrużywszy oka, zawołał: — Tak! panowie! nec plus ultra! niema co mówić! To rzekłszy uściskał mnie, wszyscy aprobowali i moje laudum jednogłośnie przyjęto. Wyszliśmy z pokoju pana wojewody do kościoła za nim dążąc, ale ciżba była niesłychana na cmentarzu i w kościele, ledwieśmy z wielką biedą dobrać się potrafili do stołu, a urzędnicy wojewódzcy do krzeseł. Marszałek pół godziny stukał laską nim szmer ustał i zagaił sessyę materyą, o której traktowano, przeczytano ustawę sejmowe, i okrzyk zrobił się jak głosem jednym — sukcessya tronu! Powtóre zagaił marszałek o laudum, i o zbieraniu wotów przez podpisy; ja odczytałem moją robotę i nowy okrzyk potwierdził uchwałę, a na dziedzińcu w ulicy wołano powtarzając — Vivat król! Wyszliśmy z kościoła po solwowaniu sessyi na jutro. Iliński prosił na obiad do siebie, wojewodę, nas i księdza opata. Było ze sto pięćdziesiąt osób, nie tylko sala wielka, ale wszystkie pokoiki zastawione stołami, ścisk ogromny. Laudum moje czytano znowu po dwakroć u Ilińskiego, coraz w niem nowe znajdując piekności: winszowano opatowi synowca, ojcu mojemu dziecka, mnie obsypano grzecznościami, noszono na rękach, i tryumf to był dla mnie po dziś dzień pamiętny. Ksiądz opat i ojciec mój nie posiadali się z radości; wszczęła się pijatyka zwyczajnie jak na sejmikach, i pito ogromnie, olbrzymio — jedni się wytaczali drudzy napływali, do późnej nocy pan Iliński przyjmował i gościł. Nazajutrz przystąpiono, do wyboru sześciu posłów, w tej liczbie, Janusz generał-inspektor kawaleryi, i Józef szef pułku swojego imienia, Ilińscy, zostali wybrani posłami. Następnego dnia znowu wotowano na komissarzy cywilno-wojskowych, których czterdziestu ośmiu potrzeba było do trzech powiatów. Giżyckiego chociaż chciano mieć posłem, on wolał być komisarzem cywilno-wojskowym, został nim Bukar i wszyscy moi koledzy. Atakowano i mnie, żebym ich nie odstępował, stale się od tego wymawiałem; naparli ojca mojego i stryja, alem się wytłómaczył przed niemi, że większe mam widoki w Lublinie i Warszawie przy protekcyi pana Stempkowskiego, kiedy tu przy czczym tylko tytule czekałyby mnie wydatki próżne. Wybrano więc komissarzy cywilno-wojskowych i posłów jakich chciał Giżycki. Opat został z Owruekiego prezesem, drugim podkomorzy Niemirycz, w Źytomierskiem kasztelan Pruszyński, ksiądz Pałucki biskup in partibus, w Kijowskiem ksiądz Cieciszowski biskup kijowski, książe Aleksander Lubomirski kasztelan kijowski. Sessyc sejmikowe solwowano aż do pozbierania podpisów szlachty; wzięliśmy sobie do pomocy kilku młodych ludzi z palestry, trzy części pewnie było elektorów co pisać nie umieli; podpisywano więc za nich i kładziono krzyże, co więcej tygodnia jednak mimo pośpiechu trwało. Skończyły się nareszcie sejmiki rzeczywiście pod wpływem Giżyckiego odbyte, i od tego czasu jak raz wziął w ręce wodze, już ich nie puścił do śmierci. Przy zmianie w kraju i wprowadzeniu nowego porządku, otoczony kredytem i wziętością stałą, robił wszystko co chciał na prowincyi, poparty tem, że drogę miał usłaną do interesów swoich w stolicy. Kilku obywateli, jak się później pokazało, atakowali w czasie zjazdu pana Potockiego o ordery i urzęda, odpowiedział im, że król zostawił to przy panu Stempkowskini i wskazał, że przezemnie zrobić to można. Ja się w tej rzeczy ułożyłem z panem miecznikiem Giżyckim, że mi żądania będzie przesyłał. Naszej kwatery elektorowie przez cały czas nawiedzać nie przestawali; trzeciego dnia sejmików skończyło się Mino i piwo angielskie, zrobiliśmy zapas drugi podobny pierwszemu, i ten do kropli wysuszono. Na wieczory często jeździwaliśniy do Krośnej, gdzie ja po staremu robiłem grzeczności pannie Gnatowskiej, co i ojciec mój i stryj uważali; opatowi się to dosyć podobało, ale ojcu wcale nie, jak to się później okazało: zyskać go sobie nie umiała. Pan Potocki jeszcze wcale nie wdrożony dorobienia interesów obywatelskich, był z tego powodu na całych sejmikach automatem, który wedle tego jakeśmy go nakręcili, gębę otwierał i ręce podnosił. Na rozjezdnem potrzeba było i nasze rachunki ekonomiczne doprowadzić do końca; przyniósł marszałek nasz regestra, pokazało się nad składkę do dwóch tysięcy jeszcze, i te musieliśmy zapłacić; między Giżyckim a opatem była walka delikatności, pierwszy chciał wszystko wziąść na siebie, drugi sam tą superatę załatwić. Podwojewodzi Chojecki zażądał, aby go wysłano z landami do sejmu, i pan wojewoda mi o tem napomknął; odpowiedziałem, że choć wybor osoby należy do marszałka i do nas, z chęcią jednak zastosowalibyśmy się do woli pana Potockiego, gdyby nie zaszła między nami umowa, że ten, który był wysłany z depeszami od marszałków sejmowych do obywateli, miał i lauda nazad im przywieźć, a tym był pan rotmistrz Giżycki. Tak się i stało: jak się tylko wszystko skończyło, Bartłomiej Giżycki wyjechał do Warszawy i oddał oficyalnie na sessyi Sejmowej, laudum, oraz adres do króla. Znalazł sejm, jak dziś pamiętam trzy tysiące kilkaset podpisów za sukcessyą tronu, a czterdzieści siedem jak jeden za elekcya. Odtąd między mną a rodziną Giżyckich, zawiązał się najściślejszy stosunek, którego żadne potem okoliczności zerwać nie mogły. III. ODWIEDZINY Z OJCEM. Familija państwa Bukarów, mój ojciec z żoną. Raczyński i ja, byliśmy zaproszeni do państwa Hańskich do Pulin na Święta Wielkanocne, ja przybyłem tam kilką dniami pierwej. Państwo Hańscy, a szczególniej pani Morzkowska, która mnie prowadziła do Jagusi Gnatowskiej, radzi byli z mojego przybycia. Byliśmy z panną w stosunkach przyjaznych i jak być może najlepiej, nigdym jednak z tem się nie odezwał, że się chcę żenić, choć wszyscy rozumieli, że się kocham i oświadczyć myślę. Raczyński znowu choć pragnął o rękę panny Bukarówny się odezwać, ale nie śmiał do rodziców przystąpić, pannie tylko mówił sam i przezemnie. Pannie Ewie podobał się ekwipaż jego, ludzie, porządki i wystawność; widziałem jawnie, że go nie kochała, jednak dla widzenia Warszawy, pozyskania swobody i skosztowania świata, który on jej wymownie malować umiał, była dosyć za tem zamężciem, i mnie się swej tajemnicy zwierzyła. Sędzia Bukar, który bardzo kochał córkę i był na jej skinienie posłuszny, byłby się zgodził, ale matka i oboje Marcinowstwo byli przeciwni. Po Świętach rozjeżdżaliśmy się z Pulin, a rozstanie moje z panną Gnatowską woale nas do siebie nie zbliżyło, zwierzeń nie mieliśmy żadnych. Raczyński pojechał wprost z Bukarami do Januszpola, ja z ojcem moim i jego żoną na Sidaczówkę. Pierwszego zaraz dnia podróży zapytał mnie ojciec z powagą rodzicielską o pannę Gnatowskę; odpowiedziałem nut szczerze, że dosyć mi się podoba, ale myśleć w tym roku o żonie wcale jeszcze nie mogę, bo muszę jechać do Lublina i Warszawy i mam wprzód widoki, które mi później ułatwią to przedsięwzięcie; przyznałem się, że mam swoich około sześciudziesiąt tysięcy, ale jeśli Bóg pomoże staraniom, to się więcej przyzbiera w ciągu tego roku. Ojciec mój przyjąwszy to dobrze, odpowiedział mi, że o tem ze stryjem mówili i naradzali się, a gdy żenić się będę, umyślili mi dać czterdzieści tysięcy. Ucałowałem ręce jego i nogi, on się rozczulił, ja rozpłakałem także, po chwili dodał: — Tyś mi interesa pokończył, mam wioskę i sto sześćdziesiąt tysięcy kapitału, udział ci się odemnie sprawiedliwie należy, oddam ci go, powtarzam, gdy się żenić będziesz; ale prawdą a Bogiem, ja ci panny Gnatowskiej nie radzę. Natenczas opowiedziałem mu moją znajomość całą z domem Lipskich, moje przejście z panną Emiliją Brochocką i nadzieje jakie tam miałem, a razem przeszkody jakie wyniknąć mogły ze strony podkomorzego, którego ani polubić, ani szanować nic mogłem od śmierci jego nieodżałowanego syna. Zdawało się, że mój ojciec był z tego dosyć kontent. — Ale posłuchaj-no, dodał po chwili, jest tu panienka, co ma przeszło dwakroćstotysięcy złotych posagu, ja na nią mam oko, matka jej za trzecim już mężem, z ojczymem stara nas łączy przyjaźń, mogłoby to przyjść do skutku: pojedziesz ze mną jutro, kupić nie kupić, potargować można. Musiałem zrobić jak ojciec żądał, ubrałem się i pojechaliśmy we trojgu z moją macochą. Wszedłem do domu, ażem się przeląkł! niechlujstwo najokropniejsze, swąd, stołki brudne z połamanemi nogami, kanapa załojona, że usiąść na niej trudno i straszno, w dodatku panią matkę zastaliśmy pijaną. Bełkotała cóś niewyraźnie, tak, że zrozumieć jej było trudno; moja macocha zapytała po chwili o córkę i przywołano dziewczynę. Przyszła biedaczka, ale zaniedbana, ubogo odziana, opuszczona, aż litość brała patrzeć: twarzyczka dawno nie musiała się widzieć z wodą, a włosy z grzebieniem, zaprezentowała mnie jej macocha. Zagadałem do niej grzecznie, zaczerwieniła się i odwróciła, przysuwałem z różnych stron, sposobu nie było słowa się dopytać, tak była dziwnie nieśmiała i dzika. Z matką pijaną równie niebyło co robić. Podano kawę, nie mogłem patrzeć na otaczające ją niechlujstwo, więc też w usta nie wziąłem, i wkrótce wyjechaliśmy. W drodze wyznałem ojcu, że nie tylko żenić się, ale nawet pomyśleć nie mógłbym o tem. Wieczorem nowy projekt ojca: chciał żebym z nim pojechał do K.... zobaczyć pannę starościankę; musiałem być posłusznym, ruszyliśmy znowu we trojgu... Tu panna była wcale dobrze wychowana, ale nie bardzo piękna, a raczej bardzo niepiekna i podobno starsza odemnie, mówiła przyzwoicie, widoczną w niej była chęć przypodobania się. Ale jakże obie te kobiety daleko były od tych, które znałem, które kochałem, do jakich przywykłem! od Jagusi H..... Emilii Brochockiej, a nawet od panny Gnatowskiej! Przywiązać się było trudno, trudniej jeszcze pomyśleć o wiekuistym związku. Powróciwszy do domu zdałem sprawę z mojego serca i wręcz wyznałem, że mi się panna starościanka nie podobała, ojciec trochę był w złym humorze, bo jak mi macocha wyznała, ze starostą to byli ułożyli. Po tych niedoszłych projektach i próbkach, wy- jechałem do Januszpola i zastałem Raczyńskiego smażącego się na ogniu miłości. Byłem tam jak członek rodziny poufale, lubiony od obojga starych i od dzieci; Raczyński mi pokoju nie dawał, żebym mu pomagał, musiałem mówić z panną Ewą. Było to dziecię młodziuchne jeszcze, ale spryt i rozumek miała dojrzały, ważyła dobrze co zyska a co straci, chciała iść za mąż, chciała świat zobaczyć, chciała wyjść z pod bacznego oka matki; a zatem szala się przeważała na stronę Raczyńskiego. Tymczasem matka słowa sobie o tem mówić nie dawała; radziłem Raczyńskiemu, żeby się jeszcze wstrzymywał z oświadczeniem rodzicom, będąc w Warszawie łatwo nam przyjdzie wziąć instancyą od ex-wojewody Stempkowskiego, oni dla niego mają poważanie i szacunek, łatwiejby więc poszło, gdyby nas poparł; dał się przekonać temi uwagami. — Dobrze mówisz, rzekł, dostanę nawet przez marszałka Raczyńskiego list od króla.... jeśliby tego była potrzeba. Pożegnawszy się z Januszpolem, gdyż czas nadchodził do Warszawy, wyjechałem do Mołoczek, zastałem tam pana generała Ilińskiego wybiera- jącego się do Skarżyniec do starosty cudynowskiego, u którego i ja być chciałem, bom w tym roku go nie odwiedzał, ruszyliśmy więc razem: Iiiński, Giżycki i ja. Dano mi najlepsze świadectwo przed Ilińskim, który mnie łaskawie traktował i inaczej jak siostrzeńcem nie nazywał. Generał wtrącał co chwila moje pochwały przy kielichach, które gęsto chodziły i aż do stajen za nami gnały. Tuśmy oglądali konie chowu pana starosty, istotnie bardzo piękne, a przy oglądzinach nie obeszło się bez podarków. Starosta nie tylko, że mi przyrzekł dawać nadal pensyę regularnie, ale jeszcze cztery ładnych koni gniadych dał mi do miasta; Ilińskiemu także ofiarował trzy piękne wierzchowce. — Wiem, panie siostrzeńcze, rzekł, że się jegomość dobrze prowadzisz, milo mi pomagać jemu, i dotrzymam co przyrzekłem. Nazajutrz z tych odwiedzin powróciliśmy do Mołoczek, a pan Iliński zaprosiwszy nas do siebie, pojechał do Romanowa. Pan Giżycki kupił u mnie ów koczyk, który miałem od ex-wojewody, chociem się nim był już wybrał jechać do Warszawy, a ja musiałem po dawny mój ekwi- paż posłać do Januszpola. Umówiłem się z nim także, aby petyta o ordery i urzęda, przysyłał na imię moje do Warszawy, a ja na jego imię do rozdawania odsyłać będę patenta. Wyjechałem wreszcie pierwszych dni kwietnia, i parę dni tylko zatrzymałem się w Lublinie, dokąd zaraz Raczyński także nadjechał. Na ten trybunał przeciwko Stempkowskiemu podnoszono sprawę na nowo, ale ta przypadała dopiero w czerwcu. IV. DALSZE CZYNNOŚCI SEJMOWE. Z Lublina ruszyłem do Warszawy i zajechałem wprost do pana ex - wojewody, u którego stanąłem. Bardzo był kontent z mojego przyjazdu, przez kilka dni wciąż opowiadać mu musiałem o sejmikach, jak nowego pana wojewodę wzięliśmy w kluby, że się ani nam ruszył i robić musiał cośmy chcieli, a na czele stał Giżycki. — Bardzoście sobie, rzekł, dobrze poradzili. Powiedziałem mu także, że Giżycki petyta o ordery i urzęda na moje ręce przysyłać będzie, co mu się podobało. Przywiozłem panu ex-wojewodzie ów puhar kryształowy, który dla niego byłem kupił we Lwowie, a tak mu przypadł do smaku, że kazawszy pod niego zrobić srebrną tackę zawsze go przed sobą u stołu stawiać kazał. Oprócz tego ofiarowałem sześć ok tytuniu tureckiego, który dostałem w Berdyezowie, w wielkim sekrecie, bo sztraf od funta po trzy dukaty wynosił. W Warszawie dostać go nie było można, na tytuń i tabakę jak w Austryi było monopolium rządowe, funt płacono po sześć złotych, a często jeszcze bywał zły i przegniły. Sejm tymczasem działał czynnie: Stanęło prawo o mieszczanach, wielu z nich nobilitowano, wszystkich obdarzono przywilejami i podniesiono do równości stanu, tak, że mogli dosługiwać się, pozyskiwać urzędy i dobijać się potem o pozyskanie szlachectwa; chłopów, pod nową nazwą włościan, wyjęto z pod praw dawnych feudalnych i równość im w obliczu prawa powszechnego przyznano. Oprócz tego, zawarto traktat z królem Pruskim, którego ratyfikacje z obu stron nastąpiły niezwłocznie, chociaż Pot... silnie mu się przeciwił, ale dziś kredyt jego zupełnie był upadł. Oczekiwano innych niemniej ważnych czynności, zmiany całkowitej formy rządowej, postanowienia o sukcessyi lub elekcyi tronu i t. d. Ja tymczasem ucztowałem i objeżdżałem znajome domy. Przybył pan Iliński, generał inspektor, poseł kijowski i stawił się zaraz u pana ex-wojewody; spotkałem się także z Bartłomiejem Giżyckim, który miał już na sobie order Ś. Stanisława, a jak słyszałem nie mieszkał u państwa Rybińskich. — Cóż to się stało żeś ich porzucił? zapytałem. — Daj mi pokój, tak mi to dokuczyło, żem uciekać musiał. — A makata moja została! rzekłem z westchnieniem. — Nie uwierzysz jak teraz żałuję, żem cię z niej obdarł. Barcio był już wówczas w świcie księcia Józefa Poniatowskiego, stał z księciem razem w pałacu pod Blachą, pojechałem do niego zaraz nazajutrz po spotkaniu, i przedstawił mnie księ- ciu. Nie było tu wcale etykiety jak u księcia krwi. Książe Józef był przedewszystkiem żoł-jiierzem: popularny, przystępny, ujmujący i zapalczywie też przez wszystkich kochany. Zostałem zaproszony na obiad, gdzie kilka tylko osób cywilnych, a reszta sami byli wojskowi. Znalazłem oprócz tego bardzo wielu młodzieży znajomej mi dawniej z Lublina, dziś pomieszczonych w wojsku i po różnych dykasteryach; bywałem często u pana Ilińskiego generała - inspektora, który bardzo był lubiony i szacowany powszechnie, równie jak brat jego Józef, później senator rossyjski. Żenił się wówczas z panną kasztelanką Komorowską, siostrą tej, która była za Szczęsnym Potockim, i tak smutnie i nieszczęśliwie zginęła z ręki służalców wojewody ruskiego, — i drugiej, zaślubionej Teodorowi Potockiemu, wojewodzie bełzkiemu. Bywałem także u księcia wojewody Radziwiłła, u państwa Działyńskich, Czapskich, Rybińskich, u księdza biskupa Naruszewicza, u metropolity Rostockiego, który w teraźniejszym trybunale miał właśnie bardzo ważną sprawę graniczną z panem Oskierką. Chodziło o dwie wioski sporne między nimi, o które się wkrótce rozpierać mieli. Na sejmie postanowione były dwie ważne dykasterye: pierwsza, Komissya graniczna z dwónastu komissarzy i prezesa na każde województwo złożona, przy niej naznaczono dwunastu sędziów granicznych, którzy dawnych komorników zastąpili. Był to sąd bez apellacyi rozstrzygający processa, jakich mnóstwo mieliśmy wówczas po kraju.. Drugą juryzdykcyc ustanowiono pod nazwiskiem Sądów Ziemiańskich, na miejsce zniesionych dawnych sądów ziemskich i grodzkich, ta zasiadała nieustannie, a w każdym powiecie składali ją ośmnastu członków, na trzy kompleta po sześciu podzieleni, i w cztery miesiące zmieniający się koleją. Stanęła i reforma trybunału, wyżej już w rozdziale o trybunale Lubelskim wspomniana. Sędziowie dożywotni lubo z żalem patrzali na swój upadek, znieść to jednak spokojnie musieli. W celu wyboru nowego na deputatów, komissarzy granicznych i sędziów ziemiańskich, wyznaczono sejmiki na dzień pierwszy lutego 1792 roku. Ojciec mój i pan Marcin Bukar dali mi pie- niądze na powozy: obstalowałem dla nich dwa kocze u pana Szperla, a dla siebie kocz i karetę. Przemieniłem także u niego kocz mój, którym już dwa lata jeździłem na cudnej piękności karyolkę, dawszy mu czterdzieści pięć dukatów dodatku. V. W dniu trzecim maja, tylko co szarzeć na dworze poczynało, budzi mnie lokaj dyżurny pana ex-wojewody, wołając: — Proszę-no pana, cóś się stało w Warszawie, bo wojska płyną naprzeciw zamku, Krakowskiem Przedmieściem! Porwałem na siebie co mogłem pośpiesznie, i wypadłem zaraz w ulicę; — przechodził właśnie pułk Działyńskiego a na czele jego pułkownik Zieliński, bardzo mi dobrze znajomy; widząc mnie, zjechał trochę od frontu, aby się przywitać, pytam go: — Co to znaczy? — Ubij mnie nie wiem, rzekł ruszając ramio- nami, odebrałem o dziesiątej w nocy rozkaz, żebym o drugiej wystąpił z pułkiem, i na Krakowskiem Przedmieściu stanął naprzeciw Bernardynów. Za nim też szedł pułk konny gwardyi, zwany Mirowskim; znałem w nim kapitana Orłowskiego, przyskoczył ku mnie, ale na zapytanie, toż samo prawic odpowiedział. Dalej ciągnęły dwie baterye armat, i jeszcze dwa pułki piesze, mnóstwo ludu już się na ten widok kupić i zgromadzać zaczynało. Powróciłem do stancyi, kazałem obudzić pana ex-wojewodę, sam ubrałem się, przypasałem szablę, i poleciałem ku Zygmuntowi. Kilkunastu spotkałem znajomych, ale żaden nie wiedział co to było; jedni mówili, że król umarł, drudzy że rozruch jakiś — co kto posłyszał, powtarzał i najdziwaczniejsze krzyżowały się wieści. Dopadłem jakoś fiakra i pobiegłem do domu; wchodzę do pana Stempkowskiego, leżał jeszcze w łóżku, opowiadam mu na prędce gdzie byłem, co widziałem i com posłyszał. Pan ex-wojewoda kazał się co najprędzej ubierać, zaprzęgać do karety, a ja tym samym fiakrem puściłem się ku zamkowi. Zastałem już na Krakowskiem-Przedmieściu uszy- kowane pułki, wojsko piesze i konne wzdłuż rozciągnięte; na tarasach wystawione działa sztuk ze sześćdziesiąt; powiadano oprócz tego, że przez Krakowską bramę weszły dwa pułki gwardyi, a w bramach zamkowych podwójne warty stały, ale tam się ani sposób było docisnąć. Zdaleka postrzegłem karetę pana Stempkowskiego, któremu cała linija wojsk oddawała honory, i dwóch ordynansów za nim jadących. Ta niesłychana ciżba, co się nieco rozstąpi dla przejeżdżających karet, to za kołami tylnemi natychmiast zalewa drogę, jak fala na morzu za przesuwającym się okrętem; szpilkaby zdaje się nie upadła na ziemię, gdybyś ją z góry cisnął. Kilkunastu nas znajomych zebraliśmy się, i poczęliśmy pytać czy wojsko ma ładunki; odpowiedziano nam, że połowa ślepych, a połowa z kulami. Brało się już ku godzinie pierwszej czy później, a dotąd wszyscy byliśmy jak w rogu, nie sposób się dowiedzieć co to wszystko znaczy. W końcu i jeść się zachciało, skoczyliśmy w kilku do restauracyi, i tu natłok taki, że się jeść nie można doprosić; do drugiej — toż samo; ledwieśmy wybłagali cóś niepoczciwie przyskwarzonego i znowu powróciliśmy ku Zygmuntowi. Massy ludu jeszcze się powiększały, sklepy pozamykano wszystkie, domy na dole pozatarasowywano; pić się nam tak chciało, żeśmy umierali z pragnienia; Szczęśliwem natchnieniem przepchaliśmy się jakoś pod kamienicę Rybińskich, i kilku nas obeznanych z domem przez okno poczęliśmy prosić, żeby nam otworzono; jakoś nam to się udało. Weszliśmy wołając: — A! pani, zmiłuj się, umieramy z pragnienia; kazała nam kasztelanowa przynieść wody i parę butelek wina. Że to było blizko zamku, zostaliśmy tu przez więcej godzinę dla wypoczynku, a gospodyni rada nam była, że nie sama ze strachu marła. Jedną razą, nagle posłyszeliśmy dzwony bijące w kollegiacie i huk armat na tarasach, a w całej linii ogień plutonowy. Okrzyk od środka starego miasta wszczęty, ciągnący się przez Krakowskie-Przedmieście, powtarzał się tu i ówdzie, rozchodził i niknął w długich ludem napchanych ulicach. Tuż po nim rodził się nowy ze środka zamku i od kollegiaty, najmniej z pięćdziesięciu tysięcy ust wychodzący, po nim kilka tysięcy strzałów na raz, każdy się czul zelektryzowany i przejęty, choć powodu tych oznak niewiedział; rozeznawaliśmy tylko: — Vivat król! Już dobrze późno pokazała się massą ludu wychodząca z Krakowskiej bramy, popychana sama przez się, jak wezbrany bałwan morza prąca się naprzód, i wołająca: — Vivat! Vivat! Niech żyje Małachowski. Wśród tego tłumu Małachowski ukazał się niesiony na rękach jak okręt, który unoszą wody zdając to pogrążać na chwilę, to znowu wyrzucać nad siebie; senatorowie, posłowie, arbitrowie otaczali go do koła. Wszystko to wytoczyło się na Krakowskie-Przedmieście, w oczach nas stojących w oknach u pani Rybińskiej; po całej ulicy jak zajrzeć wszędzie w roztwartych oknach wszystkich piątr domostw powiewały chustki, klaskano w ręce i powtarzano rozgłośnie wiwaty. Ciżba ta, a z nią Małachowski, przeciągała ulicą całą, i nikła nam w oddaleniu. Wtem, prawie jednocześnie, dwa czy trzy głosy dały się słyszeć przeciwko Potockiemu, — a gawiedź zaczęła je powtarzać zapalczywie. Tak samo później, z poduszczenia kilku, wykrzyknięto na Branickiego i na Rzewuskiego, choć zaprawdę ci co wołali ani ich znać, ani o niczem wiedzieć nie mogli. Doświadczyłem naówczas, że zbiegowisko ludu jest jak bryła palnych materyj: najmniejsza iskra w nią przez lada kogo rzucona, wzbudza zapał podobien do pożaru, którego już żadną miarą ugasić nie podobna. Panów tych naówczas nie było w Warszawie; Potocki z Rzewuskim robili fakcye w Wiedniu naprzód, potem w Jassach, naostatku pojechali do Stolicy, a Branicki od początku tam siedział; nakoniec wszyscy trzej z zebranemi adherentami swemi w roku 1792, poparci wojskami sąsiedniemi, w granice kraju weszli. Dwa manifesta, pierwszy Potockiego przeciwko Złotniekiemu w akta Żwinogrodzkie 1805 roku wniesiony, druga odpowiedź Złotnickiego w aktach Radomyślskich znajdująca się, najlepiej okoliczności te, przez wzajem sobie czynione zarzuty objaśniają. Rzeczy to nadto znane powszechnie, żebym je tu cytował. Około dwunastej w nocy dojechałem przecie do mieszkania pana ex-wojewody, nie spał jeszcze i pozwolił mi przyjść do siebie. Spytałem go się naprzód jak mógł dojechać do domu, kiedy ża- dnej karety widać nic było, i powóz nawet przez tłumy przecisnąćby się nie mógł; odparł mi, że musiał objeżdżać po za Starem Miastem, za Zdrojami, przez Leszno, więcej mili drogi. — Mocno strudzony jestem, rzekł wkońcu. Opowiedział mi jednak, że gdy przybył, ledwie się potrafił dobić do Izby, w której króla już zastał; napchana była cała senatorami, posłami, generałami, arbitrami, lecz gdy przyszło do zagajenia tak się uciszyło, że projektu słuchano w najgłębszem i najuroczystszem milczeniu. Gdy go przeczytano, głosy wrzące potwierdziły go wyrazem: — Zgoda! zgoda! który trwał bardzo długo, marszałek ledwie mógł przyprowadzić do porządku. Zabrał potem głos Suchorzewski, poseł kaliski, i zaczął mówić wprost przeciw sukcessyi tronu, ale go zahukano; odzywali się i inni, ale w tak wielkim gwarze, że nikogo słyszeć nie było można i nikomu nie dano dokończyć. Suchorzewski stanął potem na ławie i podnosząc małego syna na ręku, jak Abraham składał go na ofiarę, krzyczał z największym zapałem, rozczulony i przejęty, ale to nic nie pomogło i całe zgromadzenie ruszyło na Te Deum do kościoła. Suchorzewski, upadł przed progiem, wołając: — po trupie chyba moim przejdziecie, i pozostał tak na ziemi, a tłum przezeń wylał się do kościoła. Król poszedł korytarzami do swej loży, marszałkowie sejmowi z całą Izbą główną ulicą, i tak dostali się do kościoła S. Jana, gdzie już zastali biskupa pontyfikalnie ubranego, który zaczął zaraz śpiewać hymn dziękczynny. Nazajutrz sessyi sejmowej nie było, tak wszyscy byli znużeni wczorajszą; około godziny jedenastej zaczęto roznosić pękami relacye o sessyi ostatniej, rozprzedawano je jak afisze i rozchwytano w momencie. Poszedłem do drukarni Gröllowskiej, gdzie wszystkie prassy zastałem odbijające to objawienie i prawo nowe; kupiłem mokre jeszcze dwa exemplarze, które natychmiast wysłałem panom Bukarowi i Antoniemu Giżyckiemu. VI. MIEJSKIE. Nazajutrz, to jest trzeciego dnia po ogłoszeniu nowej formy rządu, była znowu sessya sejmowa, jak można najraniej zwołana. Ja od dnia do dnia czekałem na nią w dziedzińcu sejmowym i jak tylko Izbę otworzono, razem z kilkudziesięcią młodzieży przybyłej tu w tej samej myśli, zabraliśmy miejsca w ławach naszych województw. Około godziny ósmej zrobiło się już bardzo ciasno, marszałkowie przybyli i zawołano że król idzie, jakoż wszedł zaraz. Jak jeden głos wzniósł się okrzyk: — Vivat król! Vivat Stanisław-August! Vivat Małachowski! Vivat Sapieha! i trudno było izbę przy- prowadzić do porządku, co gdy nie rychło dopełniono, sekretarz sejmowy począł czytać projekt, o miejskiem: — że jako stany w oczach prawa są porównane i mieszczanie przypuszczeni do wszystkich prerogatyw obywatelskich i zasługi, tak też szlachcie dozwolone są wszystkie stanu miejskiego korzyści, zajmowanie się handlem i udział w prawach miejskich, co stanowi szlacheckiemu szkodzić niema; uchylając zarazem dawne prawo, zabraniające szlachcie kupczenia i handlów, mieszczanom wyłącznie przyswojonych. Projekt ten z największym zapałem, zgodnie i jednomyślnie został przyjęty, bez deliberacyi. Przy solwowaniu sessyi król miał mowę, ostrzegł o tem podkanclerzy Kołłątaj około tronu stojący, to też tak się zrobiło cicho, że ledwie śmiano oddychać. Wyliczywszy pożytki, jakie nowa reforma na kraj zlewała, król zakończył: — Jestem nagrodzony za wszystkie cierpienia panowania mego, tym zapałem i jednomyślnością narodu mojego. To mówiąc rozpłakał się, a po krótkiem milczeniu znowu odgłosy: — Vivat król, vivat ukochany Stanislaw-August! słyszeć się dały. Uciszyło się wreszcie, a król ciągnął dalej, że kraj szczęśliwym będzie pod tytułem zjednoczenia, które nazawsze pozostać takiem powinno. Niepodobna opisać co się naówczas działo, jakiemi okrzykami napełniła się Izba, i ilekroć powtarzano: — król z narodem! naród z królem! Przeszło to hasło w dziedzińce i obiegło całą Warszawę, podobnie jak wczoraj napełniając ulice miasta. Po solwowaniu sessyi, oba marszałkowie sejmowi, senatorowie zebrani, posłowie róznych województw, arbitrowie, wszystko to pociągnęło w rynek Starego Miasta na ratusz. Małachowski, Sapieha i wszyscy co tam byli podali deklaracyą, że z mocy prawa dziś zapadłego, przyjmują miejskie. Ciżba, która się zebrała, tak ostąpiła ratusz i zalała korytarze, że niepodobna się było docisnąć; za każdym z osobna z okien ratusza ogłaszano ludowi imię tego, który się podpisywał, każdemu wykrzykiwano vivat! odgłosy te dochodziły do nas, mijały i przeciągały się daleko. Z tego natłoku, w którym' nie sposób było wytrzymać, wielu nas bardzo wyszliśmy na plac pod Zygmunta, a policya wszystkie karety i po- wozy z zamku i rynku Starego Miasta wyprowadziła na Krakowskie-Przedmieśeie. Około godziny piątej, z bramy Krakowskiej pokazał się marszałek Małachowski otoczony senatorami, postami i tłumem wielkim. Zawołano z hałasem na karetę pana marszałka, ale już od niej konie były odprzężone i lud ruszył się sam ją ciągnąc. Ubiegano się, rozbijano o cześć ciągnienia, a choćby dotknięcia powozu, jak Indyanie do dźwigania wozu swojego bóstwa; zapał narodu oddającego cześć mężowi zasłużonemu krajowi, wyrównywał religijnemu przejęciu. Tak zaciągniono go do jego pałacu; pałac był jak w oblężeniu, otoczony także ściskiem ludu. Marszałek Sapieha, podobnie otoczony senatorami i posłami, poszedł do pałacu swego, wśród okrzyków i owacyj równych prawie tym, które towarzyszyły Małachowskiemu. Nazajutrz, na sessyi pokazał się książe Sapieha marszałek litewski sejmowy, w bandolecie skórzanym lakierowanym na kontuszu, mając na nim zawieszony pałasz; blacha owalna na piersiach nosiła napis wczorajszy: — król z narodem! naród z królem; tak samo ubrało się kilku posłów li- tewskieh. Nie wyszło trzech dni, a wielka część Warszawy nosiła już to godło na sobie, a taki był nacisk u rzemieślników, że się ich doprosić, dobić do nich nie było podobna. Złotnicy, siodlarze, bronzownicy, wszystkie roboty porzuciwszy, dzień i noc nad bandoletami pracowali. Ci co nosili strój dawny, brali je na kontusze, lub jeśli kontusz był na opaszki, czy też ferezya albo czamarą, wtedy na żupanie; przebrani pofrancuzku, (a tych wówczas było nie wiele) mieli je na kamizelce. Z początku płaciliśmy te bandolety po cztery dukaty, w miesiąc były po dwa talary,. i nie zobaczyłeś mieszczanina, kupca, gezela w sklepie, żeby wbandolet się nie przybrał. Wieczorem w Saskim ogrodzie kilka dam pierwszego towarzystwa, a na ich czele pani Tyszkiewiczową, pokazały się ze wstęgami u kapeluszów i takiemiż przepaskami jasno niebieskiego koloru; na których wielkiemi czarnemi literami wybity był napis: — król z narodem, naród z królem. Wnet znowu ogromna nastała konkurencya do sklepów i fabryk po te wstążki i pasy, dzień i noc je przysposabiać musiano. Z początku płacono łokieć po dukacie, zeszły potem w miesiąc -na trzy złote. Ja przeczekawszy to wielkie dobijanie się i przepłacanie, gdy potaniały, posiałem je Bukarom, Hańskim, pani kasztelanowej Woroniczowej, kasztelanowej Bierzyńskiej i innym damom znajomym. Tegoż samego dnia byłem na ratuszu staromiejskim i z innymi młodymi podaliśmy także deklaracyą, że przyjmujemy miejskie, ale nas już kilkaset podpisów poprzedziło. VII. ŚWIĘTY STANISŁAW. Następowały imieniny królewskie i marszałka Małachowskiego; przysposabiano już wcześnie na solenny obchód ich łuki tryumfalne w pośród miasta kosztem obywateli miejskich. Jedna taka brama była pod Zygmuntem, druga naprzeciw pałacu Małachowskich, a po wszystkich głównych ulicach mniejsze łuki, po domach zaś transparenta, allegorye, napisy, które tysiące lamp i latarni otaczało. Ogłoszono wielki bal, który dawali mieszczanie, z powodu tych imienin, dla współbraci szlachty w dniu dziewiątym maja. Bal ten miał miejsce w opisanym już przezemnie gmachu, pałacu Radziwiłłowskim, który z tej okazyi przepysznie znowu illuminowano. Łatwo mi przyszło bilet dostać, raz że dosyć miałem znajomości między domami miejskiemi, powtóre, że z ksiąg miejskich listę nowo-inkorporowanych braci wypisywano. W wigiliją Świętego Stanisława, prezydent miasta starej Warszawy, pan Łukaszewicz, wójt pan Lobert, otoczeni urzędnikami swymi, także prezydent miasta nowej Warszawy, pan Chałuppa i wójt Głaszyński, w orszaku swoich towarzyszów, udali się do zamku wraz z kilką posłami, którzy już przyjęli miejskie, i prosili o audyencyą. Pan Łukaszewicz miał krótką mowę do króla, w której prosił o pozwolenie uroczystego przyjęcia w dniu dziewiątym maja, na cześć dnia imienin królewskich, a razem aby Najjaśniejszy Pan obchód ten przytomnością swoją zaszczycił. Król przyjął zaproszenie miasta; byli potem u pani Krakowskiej, i rozdzieliwszy się na kompanie po dwóch i po trzech, pojechali do senatorów, ministrów, dygnitarzy, posłów, generałów i dam. Deputacya taka przyjeżdżała i do pana Stempkow- skiego: nie znajdowałem się tam wówczas, ale gdy mnie ex-wojewoda zobaczył, zawołał: —A co? bracia Waćpana zaprosili mnie na bal. — A będzie pan? spytałem. — Będę, choć trochę niedomagam. — Dziękuję tedy w imieniu braci. Ex-wojewoda śmiać się począł i w bardzo dobrym był humorze, poczęliśmy rozmawiać. — Co Waćpan w tej robocie znajdujesz dobrego? spytał. — Wszystko, rzekłem; zdaje mi się, porównanie stanów, zapewnione prawa wszystkich, dla każdego przybysza nawet swoboda i bezpieczeństwo, sprawi to napływ ludności, a co najważniejsza, to błogosławiona sukcessya tronu, która zapobieży niebezpiecznym bezkrólewiom, rozdwojeniom, wpływom rozlicznym, handlowi temu koroną, z którego możni zyski, a szlachta tylko guzy miała. — Na wszystko się godzę, coś waćpan wyrachował, rzekł ex-wojevvoda, ale widzę wielki defekt, gdy ci co nowe uchwalili prawo, salwę sobie zostawili wybierając na tron kobietę i lukę zachowali do obioru jej męża, z czego miliony zysków wyciągną, a rozdwojenia w narodzie, intryg i zabiegów wcale się nie usuwa, owszem je naprowadza. Nazajutrz grzmot dział ogłosił dzień uroczysty. Pokoje na zaniku otwarte, dawały przystęp wszystkim stanom bez różnicy; król w sali tronowej od godziny jedenastej do drugiej przyjmował. Napływ i odpływ był ogromny, toż samo u pana Małachowskiego, jak tylko z zamku powrócił. Byłem w obu tych miejscach. Pan wojewoda miał bilet zapraszający na obiad do dworu i na assamble; nas kilkunastu młodzieży byliśmy zaproszeni przez prezydenta miasta starej Warszawy na obiad; było na nim nas ze trzydziestu, z pięćdziesiąt posłów i tyluż prawie innych osób starej szlachty, bankierowie, kupcy, wyżsi mieszczanie, razem do dwóchset osób. Mieściliśmy się w salach na ratuszu Starego miasta i fetowano nas bardzo pięknie. Karski, poseł sandomirski, podniósł pierwszy toast: — Braci naszych, dostojnego stanu miejskiego! Podnieśliśmy się wszyscy i wypili; to tak zaanimowało, że się biesiada ochocza bardzo prze- ciągnęła, i oni po kilkakroć wychylali zdrowie starszej braci. Po obiedzie taki sojusz, taka przyjaźń, taka serdeczność urosła, jakiej nigdy nie było, i potem, uczucie to poczciwe tylko wzrastało. Zaczęło się zmierzchać, zapalono ognie tryumfalne po całem mieście. Brama pod Zygmuntem na cześć króla, budowa wyniosła i wielka, według wszelkich prawideł architektury dźwignięta, wspaniały przedstawiała widok. Na szczycie jej kolosalnej wielkości, geniusz trzymał ogromną cyfrę królewską, drobnemi lampeczkami różnokolorowemi tak ustrojoną, że się zdawało, jakby brylantami i drogiemi kamieniami wysadzaną była. Po czterech rogach stały geniusze, Mądrość, Cnotę, Sprawiedliwość, Męztwo wystawujące, przyozdobione stosownemi godłami: a na ostatniem piętrze godłami otoczonym był napis: król z narodem, naród z królem. Oprócz tego, wszystkie główne ulice, domy, bramy, były wspaniale illuminowane, i widok ten godzien był oglądania, tak zachwycał wspaniałością. Przed pałacem marszałka Małachowskiego, co do rozmiarów niniejsza od królewskiej, ale w stylu jej nie ustępują- ca i może ozdobniejsza jeszcze, stała także brama tryumfalna; u góry jej dwa posągi kolosalne: Polska trzymająca wieńce i księgę nowych praw, i Minerwa z portretem Małachowskiego. Dalej pod wieńcem herby wszystkich województw, a między niemi księga praw nadanych mieszczanom, otoczona herbami miast; godła handlu i kupiectwa z księgą i napisem: wolność handlu, poniżej godła rolnictwa wkoło pargamiuu rozwinionego, na którym: prawo dla włościan. Obok drugi takiż zwitek z napisem: porównanie stanów. Wszystko to oświecone było krociami ogniów i wydawało się prześlicznie. Król w małym spuszczonym powozie, przejeżdżał się wśród tych wszystkich illuminacyj; my i tłumy ludzi chodziliśmy także po ulicach, kilkadziesiąt tysięcy zalegało miasto ożywione. Co krok spotykaliśmy transparenta, a na nich cyfry króla, herby Malachowskich, napisy: król z narodem, wiersze i emblemata. Nazajutrz, dnia dziewiątego maja, udaliśmy się na bal miejski do pałacu księcia Radziwiłła, natłok był niezmierny wszędzie. Salę jedną przeznaczono na bufet, gdzie rozdawano kawę, cze- koladę, konfitury, cukry, owoce; tu dwie poważne matrony i dwanaście panien najpiękniejszej urody, ubranych kosztownie od pereł i brylantów, gospodarowały, częstowały, podając kto czego zażądał, traktując wszystkich z niewymówną grzecznością. W drugiej sali był bufet trunków, seciny butelek, a przy nich także dwónastu gospodarzy; próżne znikały natychmiast, pełne zajmowały ich miejsca, nie znać było braku na chwile. Król i pani Krakowska odjechali przed wieczerzą, tańcowano w dwóch salach, i dnieć już zaczynało, gdy salę, w której podana była kolacya, otworzono. Stoły z siedzeniami ustawione były we trzy rzędy, w drugiej i trzeciej sali a la fourchette przygotowano przekąskę; nie było tu wprawdzie ani takich sreber, ani takiej wystawności i aparencyi, ani tak wykwintne" usługi jak u księcia Radziwiłła, ale jedzenia i napitku podostatkiem i oboje w przedziwnych gatunkach. A co czyniło to przyjęcie najmilszem, to serdeczna jakaś jedność, przyjaźń, ufność wzajemna łącząca nieznajomych nawet węzłem ścisłym, niemal braterskim i familijnym, przychylność ku sobie gości, którzy się poznawali, zbliżali, lira- tali, jakby oddawna byli zażyli. Każdy zdawał się starym znajomym, mieszczanie zapraszali nas uprzejmie do domów swoich, wynurzali się poufnie; słowem, dawaliśmy sobie wzajem oznaki współczucia i przyjaźni. Potem zaraz nieskończona moc obiadów, balików i przyjęć, pociągnęła się za tym świetnym wieczorem. Byłem i ja na jednym obiedzie u pana Kabrego, u którego dotąd, gdym przychodził za interesem, przyjmowany bywałem w gabinecie lub jego biórze; teraz wprowadzał nas do swych paradnych pokojów. Cóż to tam za zbytek, jaka panowała czystość i elegancya, mało który dom pański mógł temu wyrównać. Wszędzie najkosztowniejszemi dywanami powyściełane posadzki, po wszystkich pokojach bronzów, szkieł, źwierciadeł pełno, wszystko to albo angielskie, albo paryzkie, wschody nawet paradne kobiercami były wybite. Dano przed obiadem wódkę w najpiękniejszych serwisach kryształowych, najwykwintniejsze po niej zakąski. Potem otwarto drzwi wielkiej sali i pokazał się stół w podkowę, więcej pewnie niż na sto dwadzieścia osób, z niewidzianym kredensem, srebrami, porcellaną, cały taflami w koło zasłany! Jedzenie nieporównane, nigdy nic lepszego nie jadłem, wina przewyborne, słowem nie można piękniej było wystąpić. Był na tym obiedzie pan Prot Potocki wojewoda, ze czterdziestu posłów, z pięćdziesiąt szlachty, a reszta bankierowie i kupcy. Najdziwniejszem to było, że do stołu służyli czterech kamerdynerów i cztery panienki, pierwsi obnosili półmiski, te zaś zmieniały talerze i sztucce, wszyscyśmy byli doskonale usłużeni. Z dam, sama tylko gospodyni domu znajdowała się ii stołu. Pani Kabrowa była nie piękna, ale grzeczna i wielka elegantka, wytworność jej dochodziła do przesady; bieliznę posyłano do prania do Paryża. Śmiało powiedzieć mogę, bom to oczyma mojemi widział, że w tej epoce bankierowie, kupcy i mieszczanie miliony wyłożyli przyjmując szlachtę po swoich domach i wysadzając się na ufetowanie jej. Nadjechał do Warszawy Kuczyński i pośpieszyliśmy się zobaczyć z sobą; był potem n wojewody, prosił o interesowanie się do Bukarów, za- bawił trzy dni, zyskał list od króla do Bukara i natychmiast do Januszpola wyjechał. Dano mi jakoś znać w tym czasie z poczty, że jest pismo do mnie z ośmiuset dukatami: pojechałem odebrać, były one od Antoniego Giżyckiego. Pieniądze te złożyłem w kassie pana ex-wojewody, a w kilka dni wyszły żądane patenta i te na ręce pana Antoniego odesłałem. VIII. CZYNNOŚCI W LUBLINIE. Z żalem przyszło mi opuścić Warszawę, ale czas przychodził i potrzeba było jechać do Lublina; miałem nie tylko wojewody i metropolity interesa, ale kilka innych z Kijowskiego, jakoto Olizara starosty sinickiego, księcia Mateusza Radziwiłła i kasztelana Rybińskiego. Pan wojewoda zalecił mnie mocno marszałkowi, którym był podówczas Olizar podczaszy litewski, i prezydentowi księdzu Przedwojewskiemu, scholastykowi katedry gnieźnieńskiej, bogatemu i z siebie i ze stallów. W liście swym pan ex-wojewoda pisał za interesem własnym, ale szczególnie mnie polecał Przyjechałem tedy do Lublina i zająłem stancje, opłaconą jeszcze w roku przeszłym z góry, w kamienicy pana Finke; nazajutrz zaraz byłem z wizjtą u pana marszałka i wręczyłem expedyeye. Pan Olizar znał mnie dawniej jako ziomka, i był tak łaskaw na mnie, że mi zaproponował, abym w pałacu obszernym zwanym Pijarskim, który on zajmował, przyjął u niego kwaterę, a tyle wtem zaproszeniu było szczerości i prawdy, tak to obowiązującym sposobem uczynionem było, że mi nawet przykro było odmówić, ale wypadało mi mieć własny dom i niezależną pozycyę. Mając wynajęte całe piętro, odstąpiłem z niego dwa pokoje panu Janowi L...., którego rodzice państwo skarbnikowstwo L.... przyjeżdżając na fety do Lublina, zawsze u mnie stawali. U pana marszałka, o ile mi czas dozwalał, bywałem dosyć często na obiadach i wieczorach; odwiedziłem także księdza Przedwojewskiego, prezydenta, który zaprosił mnie raz na zawsze na zwyczajne przyjęcia do siebie. Przy nim było dwóch krewnych jego, panów Potkańskich starościców radomskich, z którymi dawniej miałem znajomość, a teraz zabrałem bliższe stosunki. Innej młodzieży nie za- stałem w Lublinie, wszystko się to rozpierzchło, wyszło do wojska, lub w. Warszawie i na prowincyach pomieściło się w różnych dykasteryach i na urzędach nowem prawem ustanowionych. Komplet był nawet bardzo mały, marszałek, deputatów tylko sześciu, prezydent i ksiądz Bójno z Kijowskiego. Marszałek miał przewagę na tym trybunale, ale ja chciałem i z siebie mieć wpływ jakiś. Z Poznańskiego był Skrzypiński, przy którym sentencyonarz, z Kaliskiego Mierzewski, oba ludzie młodzi i majętni, stali w jednym domu razem, z tymi prędko i łatwo dobrą zrobiłem znajomość. Zacząłem mówić o sprawach, obiecywali mi pomoc, nie mogłem wszakże zadowolnię się tak lekkiemi przyrzeczeniami; zbliżywszy się i przyszedłszy do lepszej harmonii, poddałem im, czemuby jako ludzie bogaci nie starali się o ordery. — A jak je dostać? odpowiedzieli. — Dajcie mi po dwiewięćdziesiąt pięć dukatów, a w tydzień będziecie je mieli, zawołałem. — Bałamucisz. — Więc nie dawajcie mi pieniędzy, przyrzecz- cie powrócić gdy ordery dostaniecie; waruję sobie tylko przyjaźń waszą i trochę wdzięczności. Zaręczyli mi ją święcie, w ten sposób zyskałem sobie pewne kreski w komplecie; marszałek, Morzkowski, który był deputatem, Dąbrowski, Padlewski, Skrzypiński i Mierzewski, ksiądz prezydent i ksiądz Bójno deputat z Kijowskiego byli za mną, nie obawiałem się choćby kilku jeszcze deputatów przyjechało, bo już miałem wielką w izbie przewagę. Wyprawiłem zaraz sztafetę do pana ex-wojewody, dołączywszy własne sto dziewięćdziesiąt pięć dukatów, na przypadek gdyby list mój nie zastał metropolity, do któregom napisał, że potrzebuję orderów dla dwóch deputatów; metropolita dał pieniądze i w osiem dni odebrałem przez sztafetę dwa ordery, a moje dukaty napowrót. Zaraz z niemi poszedłem do marszałka, który zaprosił na obiad deputatów i sam włożył na nich ordery, a nazajutrz dał wielki obiad znowu dla nowych kawalerów. Niepodobna wyrazić ukontentowania tych młodych łudzi, tak niespodzianie udekorowanych; obsypywali mnie grzecznościami i pieszczotami, zwrócili pieniądze, obrzucali pre- zentami, których przyjąć nie chciałem, ale odtąd byli ze mną więcej jak bracia. Z tego powodu ksiądz prezydent, który choć majętny dotąd orderu nie miał, raz niby w żarcie powiedział mi z uśmiechem: — Szafujesz asindziej orderami, a o mnie zapomniałeś. Natychmiast pochwyciwszy za słowo, w jego pokoju napisałem list do ex-wojewody i jego pokojowca wysłałem ze stem dukatów, które dał prezydent, a szóstego dnia wspaniała gwiazda pokazała się na piersiach prałata. Ja znowu prezentu, który mi chciał ofiarować nie przyjąłem, ale zyskałem jak największe łaski, kredyt mój poszedł bardzo wysoko, i mnóstwo orderów przeszły później przez ręce moje. Gdybym był chciał, byłbym i sobie dostał z największą łatwością, jednakże nie zapragnąłem tej dystynkcji, a wieleż to przewiozłem z Warszawy przywilejów dla kolegów moich do Lublina na starostwa, podkomorstwa, chorążstwa, cześnikowstwa, skarbnikowstwa; tanio kosztujące bo po piętnaście i po dziesięć dukatów, ale za to czysto tytularne tylko. Przyjechał pan Jargoeki plenipotent ex-wojewody z papierami, zrobiłem konferencye jak w przeszłym roku, wydałem na nią sześćdziesiąt dukatów. Szło nam o to, żeby sprawa, która była z remissowego regestru, doszła za przyjaznego nam kompletu, ale regestr ten tylko co środy brano i ciężko było napędzie. Jednakże mój kochany Skrzypiński tak dopilnował dzwonka, że przypadła zaraz w pierwszym tygodniu, i stanął dekret potwierdzający przeszłoroezny: dodano tylko, ażeby arendę karczemną w Łabuniu wyjąć z pod tradycyi na dochód pana Stempkowskiego, (a tej mógł mieć osiemdziesiąt tysięcy ), i wszystko też co nie było zajęte tradycyami zwrócić mu we władanie, aż do czasu ukończenia zjazdu. W tymże czasie przypadła panów Działyńskich z Gurowskiemi sprawa bardzo ważna. Szef Działyński sam przybył dla tego interesu, poparty iustaneyami z Warszawy, ale i Gurowskim na stosunkach i opiece nie zbywało. Tu mi także kochani przyjaciele moi Skrzypiński i Mierzewski tęgo co się nazywa dopisali: Działyńscy wygrali do pięciu kroć sto tysięcy złotych. Dawał mi szef dwa rulony dukatów, ale tych od niego nie wziąłem, zapewniając go, że nigdy nie zapomnę dowodów przyjaźni, jakie mi dali w Warszawie. Wkrótce także nadeszła sprawa metropolitańska i ta poszła bardzo dobrze, równie szczęśliwie udały mi się pana Olizara starosty sinickiego i pana Rybińskiego. Przyjechał Raczyński z Januszpola, już po odebranem przyrzeczeniu i słowie, ślub jednak odłożono do 18go lutego 1792 roku; dał nawzajem słowo, że wszystkie swe interesa w Lublinie mnie poruczy. Miał Raczyński dosyć spraw Wielkopolan, ale te sądziły się w Piotrkowie i ja do nich należeć nie chciałem; trzeba tam było nowe sobie zawiązywać stosunki, a nie miałem w tamtej prowincyi takiego pana Stcmpkowskiego jak tutaj. Pisał i do mnie pan Bukar, że Ewusia serce swe skłoniła do pana Raczyńskiego, a oni rodzice zniewoleni objawieniem życzenia N. Pana, także się na to zgadzali. Raczyński nie posiadał się z radości, rad był porzucić wszystko, ale tego trybunału miał kilka spraw największej wagi, mianowicie pana Mierzyńskiego wojewody poznańskiego i księcia Radziwiłła ordynata kleckiego. ozjeżdżały się strony inferesowane z żonami i familiją, i Lublin na nowo stał się świetnym i hucznym. W której tylko sprawie miał udział Raczyński, byłem zawsze proszony na konferencye, obiady, wieczory, zabierałem z temi domami znajomości i pieniądze płynęły, co mi przez ten trybunał uczyniło do tysiąca czterechset dukatów; interesa też zaraz po Raczyńskim obejmowałem w Lublinie. Tego trybunału mieszkała w Lublinie z matką swoją pani podkomorzymi..... wdowa, lat trzydzieści kilka mieć mogąca, osoba bardzo bogata, bo jej liczono do dwóchkroćstotysięcy intraty, ale gruba, niezgrabna, twarzy ogromnej i niepięknej, nie mogąca wprawdzie wzbudzić miłości, chociaż przyjemna w obejściu. Był to dom na bardzo porządnej stopie, zajmowały na Krakowskiem-Przedmieściu całe piętro w kamienicy, ekwipaż miały piękny; pani podkomorzyna w perły i brylanty przepyszne się stroiła, bywając na wszystkich większych zgromadzeniach, balach i assamblach. U siebie damy te przyjmowały także, ale rzadko więcej nad osób dwana- ście, dawały obiady proszone, bardzo wykwintne i wieczorki. Zrobiłem był z niemi znajomość jeszcze w roku przeszłym, a w tym roku niespodzianie przyszedłem do najściślejszych stosunków i wcale mi się z niemi dobrze działo. Nie byłem zakochany, ale intryga się ciągnęła. IX PANNA MALECKA. Jak tylko przybyłem do Lublina, było to dnia dwudziestego maja, dowiedziałem się zaraz od towarzyszów moich, że w trupie antreprenera teatru pana Morawskiego ze Lwowa przybyłej, która całe lato, w czasie trybunału, gościła w Lublinie, a po limicie odjeżdżała na zimę do Lwowa, znajdowała się świeżo przyjęta panna Józefa Malecka, bardzo ładna i przyjemna panienka. Tyle mi o niej nagadano, że przez ciekawość poszedłem na teatr. Zobaczyłem ją i oczekiwanie moje przewyższone zostało; nic sobie piękniejszego wyobrazić nie było można; twarz, figura, rączki, nóżki maluteńkie, pleć osobliwszej białości jak krew z mlekiem lub śnieg, przez który się karmin przebija, zgoła, była to piękność doskonała, ale aktorka bardzo mierna, brakło jej śmiałości, pantominy, mimiki, deklamacyi. Grywała subretki, małe role komiczne, czasem kochanki, ale do tragicznych ról wznieść się nie mogła, widać było przymus jakiś, brakło wzorów i wprawy. Tegoż dnia zrobiłem z nią znajomość za kulisami, zaraz po pierwszym akcie, i dni następujących byłem nieodstępny. Państwo Morawscy nic mi niemówiąc, menażowali, bo na ich benefisy dawałem zawsze kilka talarów za bilet. Pytałem się panny Józefy gdzie mieszka, chcąc ją po teatrze odprowadzić, ale mi odpowiedziała, przepraszając, że nikogo nie przyjmuje. — Stoję w takim kątku, rzekła, że pan byś się brzydził wejść, i co tam pan zobaczysz! nędzę, która mnie otacza. Łzy zakręciły się jej w oczach, ale odwróciła się i skrzętnie je skryć się starała. Nie byłem frycem, znałem kobiety teatralne, umiejące wszelką rolę odegrać, posądziłem i ją że mnie chce rozczulić fałszywem ubóstwem. Teatr latem kończy się za widna, jeszcze nic zmierzchło dobrze, a ja już byłem przy niej, gdy szła do domu, towarzyszyłem jej aż do progu kamienicy, ale tu we drzwiach stanąwszy, zaczęła mnie usilnie prosić bym nie szedł dalej, a gdym tego nie słuchał, ostro nastawała, nie zważając jednak prawie gwałtem wparłem się za nią. Izdebeczka, w której stała, była bardzo licha w istocie, na tyłach domu, miesięcznie za sześć złotych najęta, w niej całym sprzętem pościałka biedna, książka od nabożeństwa, maleńka skrzyneczka i święty jakiś obrazek na blasze. Uderzyło mnie to i zacząłem się rozpytywać o wszystko z największem zajęciem. Opowiedziała mi, że była wprzód u pani podkomorzynej Cieleckiej pod Warszawą i z tą jeździła do wód Tręczyna i Bardyowa, w jesieni wracały przez Lwów do domu, gdy pani Cielecka tknięta została paraliżem i drugiego dnia umarła. Policya opieczętowała wszystko i łudzi poodprawiała; panną Maleckę spotkał ten sam los co innych, została na bruku bez znajomych i przytułku. W tej samej kamienicy mieszkali państwo Morawscy, namówiono ją do teatru i musiała przyjąć to miejsce, bo się nie miała gdzie podziać. Płacono jej trzy dukaty na miesiąc, dawano jeden benefis na rok, a z tego i żyć było potrzeba i mieszkanie opłacić i ubranie przystojne, codzień świeże mieć do teatru, trzewiki, pończochy, rękawiczki i niektóre ozdoby stroju. Panna Józefa nie miała przytem żadnego powołania do teatru, ale za dwa miesiące z góry wybrawszy pensyą, czekała na benefis, ażeby antrepreuera zaspokoić, bo ani krewnych, ani nikogo w świecie, coby się nią opiekował, nie miała. Była sierotą wychowaną u Dzieciątka Jezus w Warszawie, zkąd ją wzięła podkomorzyca, bardzo łaskawie traktując, pragnęła znowu powrócić do służby u jakiej pani, ale jej powiedziano, ze z teatru nie łatwo kto przyjmie; to położenie jej czyniło nader trudnem. Całe to opowiadanie brałem tylko za odegraną rolę, ale mimo to byłem nią poruszony, a twarz dziewczęcia wzbudzała jakieś zaufanie i zdawała się ręczyć za rzetelność; wysłuchawszy historyi z wielkiem zajęciem, które piękność Józi powiększała, odszedłem, na tem pierwsze moje kończąc odwiedziny. Wraził mi się tylko silnie sposób w jaki opowiadała swe życie, prosty, przemawiający, logiczny, i dobór słów, których użyć umiała. Poszedłem do niej dnia następnego, i wróciłem coraz bardziej rozmarzony, zdawało mi się nawet, że przybycie moje sprawiło jej pewną przyjemność. Przeszło dni kilka, ja nie byłem natarczywy, nie śpieszyłem z prezentami; wypadł mi interes i musiałem wyjechać na czas jakiś, powróciwszy, pośpieszyłem do Józi. Postrzegłszy mnie, odezwała się i wielką szczerością: — Rozumiałam żeś pan zapomniał o mnie, a ja tęskniłam za panem. To mnie znowu ujęło za serce — coraz bliżej byliśmy z sobą, wyznała mi, że przywiązała się do mnie, a że i ja ją bardzo kochałem, kilka dni zeszły na serdecznych oświadczeniach i już jej nie odstępowałem prawie. We dnie, kiedy nie grywała, zmawialiśmy się schadzać w ogrodzie, przybywała tam z panną Rutkowską, jedliśmy kolację, a potem odprowadzaliśmy towarzyszkę, która stała na Korcach, a ja z Józia szedłem na Olejną ulicę. Cały ten związek mój tem był dziwniejszy, że mi los zdarzył dziewczę niewinne, poczciwe, skromne, które nic nie pragnęło nad przywiązanie moje i nie miało myśli nawet wymagania jakichś ofiar z mojej strony. Czułem się obowiązany wynagrodzić jej to bezprzykładne poświęcenie, i przekonany o uczciwości, postanowiłem los jej o ile możności poprawić. Wkrótce więc zaprzątnąłem się tem pilnie, nająłem na porządnej ulicy dwa pokoiki z garderobką, z meblikami, umówiłem służącą dobrze mi znajomą, która służyła wprzód u pani H......, a dziś zajmowała się praniem bielizny u mnie, sprawiłem pościel piękną, obstalowałem stół i kawę dwa razy na dzień, zgoła nie zapomniałem o niczem, a że to wszystko w mieście z łatwością przychodzi, wszystko tak przygotowawszy, trzeciego dnia nad wieczór, nic nie mówiąc, poszedłem do niej. Zastałem ją we łzach i rozpaczy, z powodu, że mnie dni parę nie widziała; ledwie potrafiłem uspokoić, a ukoiwszy żal, niby na przechadzkę wyprowadziłem ją do miasta. Pokręciwszy się po ulicach, zwróciłem do nowego mieszkania, i wprowadziwszy dopiero, powiedziałem: — Oto co widzisz, stancya, sprzęt, usługa, wszystko twoje; przez dni dwa zajęty byłem tobą, chcąc cię zadziwić przyjemnie — możesz mi to darować. Łatwo sobie wyobrazić jej radość, wdzięczność, łzy i podziękowania biedaczki. — W największych przystępach żalu mego i trwogi, zawołała, serce mi mówiło, że mnie pan nie opuścisz; wierzyłam w ciebie, bo cię kocham... obsypałeś mnie pan dobrodziejstwy, jak ci się potrafię odwdzięczyć? Pamięcią chyba życia całego... W pierwszej chwili uniesienia, chciała i teatr opuścić i całkiem mi się oddać, alem ja uprosił, żeby tego nie czyniła, bo by się miłość nasza wydała, a ja ją mieć chciałem w największym sekrecie. — Zrobię co zechcesz, odpowiedziała posłuszna. Dałem jej jeszcze dwadzieścia dukatów na poprawę garderoby według jej gustu, i tak związek nasz ustalił się, napawając mnie najczystszą roskoszą. Codzień też nowe odkrywałem w niej przymioty: prostotę, czułość serca i czystość myśli a umysł tak zdolny i tak szybko się rozwija- jacy, że gdyby najmniejsza tknęła go uprawa, byłby prześcignął te, które najwyższych towarzystw stały się podziwem. Słowa jej często mnie zdumiewały, tak niespodzianą miały wzniosłość i tak piękną okazywały duszę. Starałem się przyczynić do jej ukształcenia: umiała dobrze po niemiecku i trochę po francuzku, dostarczałem jej książek, na chwilę nie spróżnowała, zajęta była albo mną, albo sobą dla mnie tylko, i uwierzyłem w tę prawdę, że mężczyzna największą zasadza chlubę na podbiciu serca, a kobieta na utrzymaniu go. Litowałbym się nad tą nieczułą istotą, któraby mogła poglądać obojętnie na płeć sprawującą szczęście nasze w każdym wieku, przez młodzież kochaną z zapałem, szanowaną w latach dojrzałości, w starości osładzającą ostatnie chwile i otaczającą nas najczulszą opieką. Codzień więcej w Józi odkrywałem dowcipu, rozsądku i tej szlachetności duszy, która tylko wyższych istot jest udziałem, i codzień też bardziej przywiązywałem się do niej. W kilka dni po przeprowadzeniu się jej na nowe mieszkanie, zastałem biedny, malutki, podobny głosem do gęsi, w kącie stojący kławicymbałek. — Co to jest? spytałem. — Mam wielką ochotę uczyć się grać, najęłam sobie ten instrument po dwa złote na miesiąc i umówiłem pana Barcickiego po trzy złote od biletu, aby mnie uczył; pieniądze, któreś mi pan dał, obrócę na muzykę i więcej mi przyniosą przyjemności i korzyści. Nadszedł ów pan Barcicki, zaraz z nim udałem się do składu instrumentów i nająłem po dukacie na miesiąc doskonały fortepian, metra zaś ugodziłem, aby dwa bilety przyjmował z mojej kieszeni — jakąż to jej sprawiło radość. W osiem tygodni potem grała już mazurki, walce, tańce różne wcale nieźle, a jak mi za to była wdzięczną! Dałem jej jeszcze dwadzieścia dukatów i wypłacałem tyleż co miesiąc, oprócz tego robiłem małe prezenciki do stroju, ale te wszystkie ofiary niedostateczną były nagrodą szczęścia jakiego przy niej doznawałem. Stosunki z panią podkomorzyną, ciążące mi i nieznośne, byłbym rad zerwał, gdyby one nie pomagały mi z drugiej strony do utrzymywania Jó- zi na takiej stopie, na jakiej ją widzieć pragnąłem. W parę miesięcy zmieniły się znowu okoliczności. Był w Lublinie z Krakowskiego niejaki pan Zborowski, siedząc ot! reassumpcyi trybunału dla swojej sprawy i przyjacielskich interesów, dobrze majętny człowiek, lat około trzydziestu sześciu mający, piękny bardzo mężczyzna, ale tak nieśmiały, tak bojaźliwy i niewyrobiony jak mi się w życiu drugiego nigdy jeszcze widzieć i spotkać nie zdarzyło. Wszedłszy w towarzystwo, nie umiał ani siąść, ani stanąć, nie wiedział co zrobić ze swoją piękną figurą i rękami, które to chował, to miął, to składał, to wyciągał, z przyczyny tej niesłychanej nieśmiałości. Gdy kto przemówił do niego, twarz jakby mu krwią oblał i języka w ustach zapominał. Ale przy tem wszystkiem był pan Zborowski serca najlepszego, nieposzlakowanej uczciwości, zasad honoru najmocniejszych, grzeczny, dyskretny, delikatny do tego stopnia, że obawiając się pokrzywdzić lub być ciężarem, nie sparł się nigdy na kanapie i krzesełku. Z taką naturą i temi przymiotami, to dziecię natury, zbliżyło się jakoś do mnie, oswoił się powoli ze mną, polubił mnie bardzo, i o ile okoliczności dozwalały nie odstępował na krok. Ja go lubiłem też bardzo, przywiązywał mnie słabością swoją, pomogłem mu nawet dosyć w jego interesach i tem go sobie do reszty zjednałem. Prawie gwałtem wodziłem go po wizytach z sobą, a on chodził choć cierpiał, zwłaszcza gdy mu się przyszło spotkać z kobietą. Lubił bardzo teatr i zawsze mnie zapraszał, ażebym z nim chodził, ale w ławce siadał przy mnie i bał się na krok odstąpić.. Jednego razu Józia grała dosyć dobrze; piękna, ładnie ubrana, osypano ją oklaskami, a mój towarzysz, który jak przyklejony siedział przy mnie, westchnął, ale tak z głębi piersi dobywając westchnienia, żem aż spojrzał na niego właśnie w chwili, gdy sam do siebie mimowolnie w uniesieniu wołał: — A! jakaż piękna! Zaczerwienił się potem niesłychanie i oczy spuścił. Józia wyszła znowu raz drugi na scenę i takież. westchnienie wydobyła z piersi mego sąsiada, a za niem ów wykrzyknik: — Jakaż piękna! To mnie w końcu rozśmieszyło, i odwróciwszy się szepnąłem mu: — O! i bardzo piękna..., ale się w tej piękności można utopić!Ścisnął mi tak rękę, że omal palców nie połamał i nachylając zawołał śpiesznie: — Cicho! cicho! żeby nas kto nie posłyszał, że ją chwalimy. — Nie wzdychaj-że tak głośno. Wyszliśmy z teatru, chciałem pójść do Józi, ale pan Zborowski mnie nie odstępywał, wszedł ze mną do mojego mieszkania, drzwi za sobą zamknął starannie i zbliżając się do mnie wybąknął nieśmiało: — Mam ci powierzyć tajemnicę. — Mów, a ja ci jej dochowam. Milczał, czerwieniał, bladł. — Mówże śmiało! ponaglałem, bądź pewien przyjaciela, który z współczuciem podzieli czy strapienie twoje, czy radość. — Oto, oto... — Cóż oto, mów bez ogródki. A on jakby go we krwi umoczył, wybełknie. — Kocham.. — Kogo ? — Pannę Maleckę. — Gadałżeś z nią kiedy? — A! broń Boże! wiesz, że wszyscy mówią, że to kobieta niedostępna. — Jakże ją możesz kochać? — Ja! sam nie wiem jak się to stało, ale kocham i przyznam ci się, że pierwszą w życiu miłością.... bo dotąd nie zbliżyłem się jeszcze do żadnej kobiety i nie znałem tego uczucia. Litość mnie wzięła nad tą istotą upośledzoną, która najpiękniejszy wiek, nie doznawszy miłości, zmarnowała. — No! chcesz, to cię zaprowadzę do niej i zrobię z nią znajomość. — Zwodzisz mnie? — Psie, ręczę ci. Na te słowa do nóg mi chciał upaść.... rozśmiałem się. — Idź, rzekłem mu, do domu tymczasem, a jutro o godzinie dziesiątej będziemy u niej. Wyszedł nareszcie, a ja udałem się do Józi, która mi łagodnie wymawiała, że tak długo na mnie czekała z kolacyą, sądząc, żem o niej zapomniał. Zabawiwszy u niej, bo już późno było powracać, opowiedziałem jej całą tę historyę ze Zborowskim, dodając, że o dziesiątej z rana z nim. przyjdę. — Ale ja go za nic nie chcę! zawołała, wszak raz postanowiłam nikogo nie przyjmować prócz ciebie. — Kiedy ja cię o to proszę, nie bój się go, to mój przyjaciel, człowiek najpoczciwszy w świecie, ubierz się ładnie, bądź dla niego grzeczną, uczyń to dla mnie. Ledwie nic ledwie, jakoś dała to wymódz na sobie. Tylko co powróciwszy do domu, o trzeciej latem, zacząłem drzemać, gdy stuk, huk, wchodzi Zborowski. — Czegóż ii licha tak rano? — Nie mogłem oka zmrużyć myśląc o niej.... — Dajże mi pokój, niech się wyśpię; jeszcze siedem mamy godzin do dziesiątej, idź z Bogiem, ubierz się i o samej dziesiątej przychodź do mnie. Jakoś się go pozbyłem, zaczęła bić na Krakowskiej Bramie dziesiąta, mój Zborowski wchodzi — A tyś jeszcze nie ubrany? — Zaraz będę gotów. W moment odziałem się i wkrótce byliśmy u drzwi naszej Józi, czekała nas wystrojona i prześliczna! Jakąż mi roskosz sprawiało przekonanie wewnętrzne o jej przywiązaniu do mnie! Prezentowałem przyjaciela mego tak ceremonialnie, jakbyśmy się z Józią zdaleka tylko znali; Zborowski ledwie się dał uprosić, żeby usiadł; a co się chciał odezwać, to tak bąkał, że go usłyszeć było niepodobna, gorzej jeszcze zrozumieć. Gospodyni poczęstowała nas wyborną kawą, ten pił, patrzał i kraśniał tylko co minuta, jakby go kto ze skóry odzierał. Józia była w wybornym humorze, jak mi się później przyznała szczególniej, żeby mi dogodzić, miała rozsądku wiele, łatwość w tłómaczeniu się ogromną i oboje okazała Zborowskiemu jak nie można lepiej. Po trzech kwadransach żegnałem, gdy mi szepnął — A! tak prędko. — Będziemy pani częściej służyć, jeśli pozwoli — zawołałem obracając się do Józi. — W przyzwoitych godzinach! odpowiedziała z uśmiechem. Wyszedłszy Zborowski mój wzdychał a wzdychał, powtarzając: — Jakaż piękna! jaka piękna! jaka dobra główka ! tem mnie dobiła! Wieczorem poszedłem sam do niej, oświadczyła mi stanowczo, że nie życzy sobie przyjmować Zborowskiego, musiałem użyć przywiązania jej do mnie, żeby do tego nakłonić; po długiej walce powiedziała mi nakoniec: — Nic ci odmówić nie umiem. Przez kilka tygodni musiałem ze Zborowskim chodzić do Józi, choć ani słowa o miłości nie odważył się jej powiedzieć, prosił tylko znowu przezemnie, abym mu wyrobił pozwolenie przysyłania owoców i cukierków, co przy nimże samym wyinstancyonowałem; napełniał niemi codzień kosze, któreśmy z nią wieczorem zjadali. Tymczasem coraz rzadziej odwiedzałem grubą bellę moją, do której żadnego nie mając przywiązania, przychodziłem tylko, gdy mi było potrzeba pieniędzy, i zbywszy za wymówki i dąsy słowem i grzecznostką jakąś, godziłem się na czas z panią i dobrze naładowaną jej szkatułą. Nakoniec, gdy się to tak plącze, pan Zborowski przyznał mi się w największej tajemnicy, że tak zapamiętale kocha się w pannie Maleckiej, iż gotówby, jeśli wzajemność pozyska, z nią się ożenić, a gdyby odmówiła, na smierć się gotował, mówiąc, że tego nie przeżyje. Najusilniej prosił mnie tedy, żebym ją wyrozumiał. — Czemuż sam jej tego nie powiesz? — Nigdy się na to nie odważę. Tegoż dnia przyszedłem do niej z tą wiadomością, rozpłakała się gdym powiedział co mi zlecono, tysiącem obrzucając wymówek: — Widać żem ci się naprzykrzyła, że się mnie chcesz pozbyć i t. p. Gdy się trochę uspokoiła, przemówiłem do niej chłodniej. — Jest to, rzekłem, ofiara dla twojego szczęścia potrzebna, a najlepszym mojego przywiązania dowodem, jest to, że je składam, dobrowolnie z niego czyniąc poświęcenie dla twojej przyszłości. Wystawiłem jej prawdziwą łaskę Opatrzności, zsyłającą los tak świetny i pomyślny, wskazałem na przyszłość pożycia z mężem tak poczciwym, przywiązanym do niej, przystojnym i bogatym. — Ja, dodałem, prędzej później będę musiał odjechać do Warszawy i rozłączyć się z tobą, a nie jestem w możności bytu ci niezależnego zapewnić. — Jam o tem nigdy nie pomyślała nawet, odpowiedziała mi z płaczem, byłam pewna, że się nie rozłączym nigdy. — Dla mnie, rzekłem, najwyższem szczęściem będzie pomyśleć, że ci los zapewniam ustalony i błogi, zważ tylko i nie odrzucaj szczęścia. — A ty co poczniesz? spytała. — Będę cię zawsze kochał jak dziś, odparłem. — Tak! ale mnie nie wolno będzie kochać ciebie, a jakże przestać potrafię? Pozostawszy dłużej i zabawiając ją jak mogłem, przysposobiłem do przyjęcia ofiar Zborowskiego, przeciwko któremu niepodobna mieć było wstrętu, ale jak uważałem, ona w to nie wierzyła spełna, i nie dawała przystępu myśli, żeby do skutku przyjść mogło. Powróciłem z rana do domu, nadszedł i mój poczciwiec; przyznam się, żem z dumą patrzył na ofiarę, którą czyniłem dla jej dobra; i zebrawszy siły, oświadczyłem mu, że panna Malecka jego rękę i serce przyjmuje jako dar nieba. Krzyknął tylko i podskoczył z radości; rzucił się potem na mnie z całą siłą wzruszenia, i tak mnie serdecznie ścisnął, że ledwiem w objęciach jego nie wyzionął ducha. Zaraz chciał biedz do niej, i prosił mnie, abym ją skłonił do porzucenia natychmiast teatru; odezwałem się z obawą, czy nie przebrała pieniędzy u antreprenera, a on skoczył do domu natychmiast i przyniosłszy mi trzydzieści dukatów, wparł z woreczkiem w ręce, ażebym je zaraz odniósł i komis jego spełnił. Poszliśmy z nim do Józi po obiedzie; milczał i teraz, a nam nie łatwiej było gębę otworzyć: milczeliśmy więc wszystko troje dość długo, gdy ja najśmielszy przerwałem nakoniec. — No, bracie, rzekłem, gadajmy z czemeśmy przyszli... — Mów pan za mnie, szepnął czerwieniąc się. Wstałem uroczystą przybierając minę. — Oto pani widzisz przed sobą człowieka za- cnego, który jej serce swoje, miłość i imie ofiaruje; wyrzeknij tylko słowo, że mu swe przywiązanie zapewniasz i przyjm tę dłoń, którą ci podaje, a wzajemne obójga was szczęście zapewnisz. Wziąłem jego rękę i połączyłem z jej dłonią, a Józia po długiem wahaniu wyrzekła nakoniec, że kochać go będzie i życie całe poświęci na okazanie mu swojej wdzięczności, i z takim to wyrazem szczerości i przejęcia powiedziała, żem się aż zadziwił. Ledwie dokończyła, już był u nóg jej plackiem i ledwieśmy go podnieść potrafili łzami radości oblanego; wnet na palec jej włożył pierścień brylantowy, kosztowny, nieposiadając się z radości, tysiąc razy całując jej ręce i mnie ściskając naprzemian. Powiedziałem jej zaraz żądanie jego, aby teatr bez zwłoki porzuciła. — Tej chwili bym to zrobiła, odpowiedziała mi, ale potrzeba zaspokoić rachunki między mną a panem Mórawskim, do tego kontrakt jest do stycznia, a zrywać go nie mogę. Dobyłem pieniądze dane mi przez Zborowskiego. — Nie potrzeba, rzekła odpychając woreczek, wam moje, będą dostateczne. Miała w istocie trochę trudności, bo kontrakt był nieskończony, ale pan Morawski dał sobie wyperswadować i od reszty odstąpił. Po tej scenie wyjechałem zaraz do Puław i nie wróciłem aż piątego dnia; zastałem pana młodego nieumiejącego sobie dać rady, zarzucał Józię prezentami, kupił jej fortepian, posłał zaraz po ciotkę, która w kilka dni potem przyjechała. Najęli bardzo piękne mieszkanie dla przyszłej żony, krawcy i rzemieślnicy robili na głowę wyprawę bardzo kosztowną, do której ukończenia i ja pomagać musiałem. Gotowaliśmy piękny ekwipaż, suknie, garderobę, wszystko czego niedostawało i wszystko stanęło prędko, jak to zwyczajnie w mieście. Ja, według starego mojego zwyczaju, poszedłem na wieczór do Józi; rozpłakana rzuciła się w moje objęcia, dziękując mi, że z mojej rady przyjęła los tak świetną zapewniający jej przyszłość, ale gdym po dawnemu chciał się przybliżyć do niej, stanęła z twarzą poważną i suro- wą, wskazując mi pierścień przed kilką dniami na rękę włożony. — Nie jestem już wolną, odezwała się smutnie, mogęż zdradzić zaufanie człowieka, który mi się oddaje i wyciąga mnie z błota? Uczciwość, sumienie, dzielą nas odtąd nieprzebytą, niezłomną na zawsze zaporą: szanuj ją, jeśliś uczciwy, i nie zdradzaj tego, którego przyjacielem się nazywasz, a mnie nie narażaj na gorzkie cierpienia i zgryzoty, nie drażnij świeżej jeszcze rany. Mówiłeś, że dla mojego szczęścia robisz z miłości ofiarę: róbże ją całkowitą i szczerą. Kiedym była wolną, oddaleni ci serce i siebie, nietknięta rzuciłam się niepatrząc przyszłości, i zapominając wstydu w objęcia twoje: kochałem cię bez granic; dziś... jam niewolnica słowa. Jeśli ten człowiek nie weźmie mnie czystą jak był powinien, niech się przynajmniej dobrowolną nie pokalam zdradą.... Przyniosę mu ubóstwo moje, żal i choć pragnienie dobra i poczciwości. Tak dobitnemi słowy i pięknem uczuciem, a z takim natchnionym słów doborem mówiła do mnie, ze łzami wymówniejszemi od niej jeszcze, żem ją był przymuszony podziwiać i spłonąć ze wstydu, zwiesiłem głowę, spuściłem oczy i uczułem się rozbrojony. Po chwili milczenia, odezwała się z wzruszeniem zwieszając się na mojej szyi: — Będę cię kochać jako brata z całego serca, z całej duszy; wiem, żem ci winna zapewnienie losu mojego, ale jak kochankowi już ci się do mnie zbliżyć nie wolno. Ten ostatni pocałunek niech będzie pożegnaniem naszem. — Nie sądź, dodała, aby i mnie to rozłączenie nie kosztowało, ale nie samżeś go żądał, nie sam do niego prowadził; teraz uczciwość, honor, wdzięczność, sumienie, rozłączyć nas powinny. Dopiero w tej chwili poznałem całą wartość kobiety, którą dobrowolnie utraciłem; ona mi, zwyciężając w sobie skłonność serca, wspomnienia, słabość swą dla mnie, dała przykład wznioślejszego uczucia, wzbudziła w sercu potrzebę ofiary i jej konieczność; czułem się upokorzony, zawstydzony i z uwielbieniem dla niej, wzruszony do głębi i przenikniony jej cnotą. Była to scena dramatyczna. Na żądanie jej ślub odwlekł się do dni sześciu jeszcze, choć Zborowski i dziś go był wziąść go- tów, ona miała w tem powody swoje. Tego wieczora pożegnałem ją na zawsze. — Nie, odpowiedziała mi po cichu, odwiedzaj pan nas, ja tego potrzebuję, ale panuj nad sobą. Bywałem potem u Józi z panem Zborowskim, czasem dwa razy na dzień, nigdy jednak sam na sam zostać mi z sobą nie dozwoliła; com cierpiał tego nie opiszę. Szóstego dnia poprowadziłem ją do ślubu; ścisnęła mi rękę na znak wiecznego pożegnania i łzy się jej puściły, jam się moje pokrywać starał. Wykonała przysięgę głośno, odważnie, z zastanowieniem i wolą dotrzymania jej: a! jak wówczas była piękną! Wkrótce potem Zborowscy odjechali do domu, a ja słowo im dać musiałem, że wstąpię do nich, jadąc do Warszawy; jakoż zboczyłem by ich odwiedzie. Ale Józia moja była już inna, stała się obywatelką, z taką naturalnością odegrywając teraz rolę swoją, jak gdyby nigdy innej nie znała i z młodu do niej pielęgnowaną była. Zborowski ubóstwiał żonę, ona robiła co mogła dla okazania urn swojej wdzięczności. Trzy dni tam bawiłem u nich i przyjmowali mnie z jak największą uprzejmością, wdzięcznością, oznakami czułej przyjaźni, jam był dla niej z szacunkiem, na jaki zasługiwała; nie wiedziałem, że raz ostatni oboje ich oglądałem. Pisałem to w notatkach moich, dnia pierwszego grudnia 1791 roku, a później dopiero dowiedziałem się, że pani Zborowska umarła z pierwszej słabości, on zaś zginął pod Racławicami w 1794 roku. X. OBOZY. W tym roku Komissya Wojskowa dwa obozy wyznaczyła: jeden był pod Gołębiem, o półtorej mili od Puław, pod sprawą księcia Wirtembergskiego, drugi pod Bracławiem na Ukrainie, pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego; był tam i Kościuszko. Z Komissyi Cywilno-Wojskowej żytomierskiej do obozu tego pod Bracław, komenderowany był Antoni Giżycki. Obozy te oddawna niepraktykowane, (jak mówiono od czasów Jana IIIgo), we wszystkich budziły ciekawość i pragnienie oglądania ich; między innemi, pan podczaszy Olizar ułożył sobie je- chać, kilka osób biorąc z sobą z deputatów i pacyentów, a między innymi i mnie był łaskaw zaprosić do tego towarzystwa. Byliśmy naprzód w Puławach, gdzie nas pan podkomorzy przedstawił gospodarstwa, ja zabawiłem tam dni cztery, w dniach, w których ewolucyę robiono, jeździliśmy do obozu. Trwał on pół sierpnia i przez cały wrzesień, a sprowadzał do Gołębia niesłychane mnóstwo tak z Warszawy, jako i z innych okolic Wielkiej i Malej Polski: miasteczko było pełniusieńkie, wsie sąsiednie przyjezdnemi zajęte, ledwie się to tam mieściło jako tako. W Puławach także mnogość była osób, bale codzienne. Tryb życia za mojej bytności był następujący. Książe sam jadał o południu, i prosił na obiad kogo mu się podobało, bywało zwykle około osób trzydziestu. O godzinie drugiej zastawiano stoły w dwóch wielkich salach, więcej niż na osób dwieście, o piątej wreszcie był stół księżnej samej, do którego wzywano damy i kogo sobie mieć życzyła, zwykle blizko osiemdziesięciu osób. Któż nie zna pałacu i ogrodu? po książęcemu to było utrzymane i wszędzie znać dawne bogac- two familii i jej znaczenia. Książe Wirtembergski codzień wieczór przyjeżdżał do pałacu na bal; był to pan dosyć nieprzystępny, dumny i mało lubiony tak w świecie jak i w wojsku, jak wiadomo zięciem był księcia Adama Czartoryjskiego generała ziem podolskich, a potem feldmarszałka austryackiego. My z naszą kompanią codzień jeździliśmy do obozu, ja tu i z Warszawskich i z Lubelskich znajomości znalazłem wiele, i w obozie bardzośmy przyjemnie czas przepędzali. Wedle nowej organizacyi urządzone świeżo, wojsko było bardzo piękne, mundury wszystkie granatowe, różniły się tylko obszlagami, numerami na guzikach i kolorem szlif. Dawniejsza w Polsce piechota miała mundury pąsowe, a półki kołnierzami i łapkami od siebie się odznaczały; kawalerya narodowa granatowo się nosiła z karmazynowemi rabatami, kołnierzami i łapkami tak w Litwie jak i w Koronie. W Koronie szlify białe i guziki, w Litwie złote. Półki lekkie ułańskie nazywane przednią strażą, miały mundury zielone z pąsowemi obszlagami, kołnierzami i łapkami pąsowemi także, półki tatarskie, zwane królewskiemi, takież same mundury, arłykrya pąsowe, obszlagi czarne, gwardya piesza i konna pąsowe, ale półk konnej gwardyi miał na całym przodzie na kolecie słońce złotem haftowane, i takiż na plecach miesiąc srebrny. Półk ten zwał się Mirowskim. Działa, uprzęże, wszystek rynsztunek wojenny był nowo sporządzony, każdy żołnierz wesół, raźny i ochoczy. W dnie manewrów, pod czterma ogromnej wielkości namiotami. przy głównym namiocie księcia Wirtembergskiego, dawano śniadanie o godzinie jedenastej: kosztowało ono najmniej dwieście dukatów, bo moc była nieprzebrana potraw i napojów. Chociaż się to odbywało w imieniu księcia i oficerowie gospodarowali, przyjmując cywilnych, zdaje mi się, że cały koszt był Czartoryskich, bo i ludzie w ich liberyi i srebra i kredensa z ich herbami. Manewra zaczynały się o czwartej z rana, kończyły o dziesiątej, kto tylko był prezentowany księciu, i miał kwaterę u niego, dostawał powóz lub konia wierzchowego do obozu; myśmy je mieli od księcia Czartoryskiego. Myślę, że takich koni wierzchowych było tam ze sto, a cu- gów i furmanek drugie tyle, często po sto i więcej osób dam i tyleż mężczyzn, co konno sobie jechać nie życzyli, w ekwipażach książęcych przewożeni byli do obozu. Powróciwszy ztąd do Lublina, wkrótce potem udałem się do Warszawy, zostawiwszy prawie wszystek mój pakunek i rzeczy w Lublinie, bom miał prędko powrócić. — Czułe dosyć było pożegnanie z panią podkomorzyna, która sobie życzyła mojej karyolki, gdyż często jeździła nią na spacery, stała w jej wozowni nawet, musiałem ją oddać. Niby za tę karyolkę, niby na drogę dała. mi dukatów dwieście, a sto z regestrzykiem do pani Łazarewiczowej i do innych sklepów. Zabrawszy tedy Jargockiego, na szmirgeltowej bryczce (pocztowej co stacya zmienianej) wyruszyłem- XI. DALSZE DZIEJE. Stanąłem u pana ex-wojewody, chociażem go w domu nie zastał, bo jeździł do księcia Aleksandra Lubomirskiego, który miał za sobą Chodkiewiczównę, osobę bardzo piękną, co potem w lat dwa pod gilotyną w Paryżu życie utraciła, z powodu swych stosunków z Maryą Antoniną. Nadjechał i pan Stempkowski, najłaskawiej mnie przyjmując; mówiliśmy naprzód o interesach jego, które niezmiernie poprawił i ulżył teraźniejszy dekret trybunalski" układaliśmy przyszłe jego kontrakty. Pan ex-wojewoda miał w swej kassie Warszawskiej czternaście tysięcy czerwo- nych złotych, oprócz tego co było w szkatułce; nadto decydował się posprzedawać precyoza, których nigdy prawie nie używał i darmo tylko leżały. Były to dosyć znaczne klejnoty, które otaxowano na dziewięć tysięcy sto dukatów; między innemi pamiętani spinkę z soliterem dwa tysiące sto dukatów szacowaną, osiemdziesiąt pereł wielkich, prześlicznie w Paryżu oprawnych, do żupana mundurowego pąsowego orderu S. Stanisława, który przy mnie miał tylko razy parę, sztukę jedną tych pereł ceniono po dwadzieścia pięć dukatów, dwie szlify do munduru brylantowe, guzy różne do kontuszów z brylantami, których nigdy nie nosił; kilka niniejszej wartości spinek, krzyż orderu S. Stanisława, tabakierek kilka kameryzowanych, kolje i kolce bardzo znacznej wartości i t. d. i t. d. Kiedy to w Warszawie otaxowano, pan Tepper bankier brał do Wiednia z sobą dla spieniężenia, a dziewięć tysięcy dukatów w kontrakty złożyć się obowiązał: summa więc z tych dwóch artykułów do dwódziestu czterech tysięcy czerwonych złotych wynosiła. Można się było oprócz tego spodziewać, że w Łabuniu z intrat, przez trybunał przy Stempkowskim zostawionych, zastaniemy do sta tysięcy. Pan Stempkowski włożył na mnie obowiązek układania się z wierzycielami i nabywania długów na imie moje. Mnie to z łatwością przychodziło i już zacząłem był z Warszawskiemi wierzycielami operacye. Najmniej część czwartą zyskać było można w ten sposób, byłbym w ten interes i mój własny kapitalik włożył, jakem już przyrzekł panu ex-wojewodzie, a nawet zdecydowałbym ojca do pozwolenia mi użycia swoich na to pieniędzy, i mając w kontrakty do siedmiukroć sto tysięcy żywego kapitału, byłbym prześlicznie interesa mógł ułatwić, ale los chciał inaczej, wszystko się zmieszało, i przepadło przez śmierć niespodzianą pana Stempkowskiego, jak powiem niżej. Odjeżdżając na wiosnę z Warszawy podałem był deklaracyą na poczcie, jeśliby przyszły pieniądze jakie do mnie adresowane, aby je panu Grzybowskiemu marszałkowi dworu pana ex-wojewody oddawano. Przyszły właśnie pięćset dukatów od Antoniego Giżyckiego, na różne ordery i dyplomy; dla miecznika żytomierskiego, Skrzyńskiego, gotowy już dyplom i znaki odesłałem, ale pan wojewoda otworzywszy listy pana Giżyckiego do mnie, przeczytał w jednym z nich, że z racyi nowego porządku z Komissyi Cywilno-Wojskowych wyjdą osoby do Komissyi Granicznych, do sądów Ziemskich ponieważ zapadłe prawo dozwalało na to, gdzie dodano: "Czekamy cię jako kolegę." Zapytał mnie z tego powodu pan ex-wojewoda czy w samej rzeczy wolę mam iść do urzędu? — Na przyszłe sejmiki, odparłem, przyrzekłem to panu Bukarowi i Giżyckiemu. — Nie róbże tego głupstwa, rzekł żywo, tylko cóś zaczął wchodzić w interesa, z któremi ci się dobrze dzieje, po co porzucać, ja ci zawsze pomagać będę. Z tamtego honorowego miejsca prócz tytułu i wydatku, nic ci nie przyjdzie. Moja rada, zostać jeszcze lat trzy tak jak jesteś, a kiedy pilno ci będzie do urzędu, ja ci tu wyrobię w Warszawie co takiego, do czegoby pensya była przywiązana. Naówczas przyznałem się ex-wojewodzie, że kocham pannę Emiliją Brochockę i chciałbym się z nią żenić. — Ty się kochasz latawcze? rzekł ze śmiechem — ani myślę wierzyć temu! Nie oszalejesz choćbyś się z nią nie ożenił. Dałeś jej słowo? nie? — Nie, ale grzecznościami mojemi dałem jej poznać, że tego pragnę i dobrze byłem od niej przyjęty. — Dostaniesz żony łatwiej, byłeś miał majątek, rzekł pan Stempkowski, będzie na to dosyć czasu. Nie jeden raz mówiliśmy o tem i powracali do tego przedmiotu, nareszcie tak jak wymógł na mnie pan Stempkowski przyrzeczenie, że ani iść do urzędu, ani się żenić będę, bez jego rady i zezwolenia. Taka to władza osób, którym się raz odda serce, i do których przywiązuje nas uczucie wdzięczności, słuchałem go jak ojca. Przybył do Warszawy Raczyński, robiąc zbytkowne sprawunki, na swoje przyszłe ożenienie; chodziliśmy z nim razem po rzemieślnikach, do sklepów, pomagałem mu do kupna. Moje obstalowane powozy były już gotowe, dopłaciłem tylko resztę: kareta kosztowała sto dziewięćdziesiąt dukatów, a kocze po dziewięćdziesiąt i pięć, spro- wadziłem to wszystko do wozowni pana ex-wojewody, aż i on najrzał. — Na co to pokupowałeś? spytał. Odpowiedziałem jak było, że dwa kocze dla ojca i Marcina Bukara obstalowałem, dla siebie zaś kocz i karetę w razie gdybym się żenił jak miałem zamiar, a że się to odwleka, z korzyścią karetę sprzedam w Kijowskiem, koczem zaś będę sam jeździł. — A ten kocz co odemnie? — U pana Giżyckiego. — A karyolka cóś nią wyjechał do Lublina? — Ta u pani podkomorzynej.... Od słowa do słowa, u jakiej, co, przyznać się musiałem, że jestem w łaskach, i że mi się z tem dobrze dzieje, począł się śmiać, opowiadaliśmy anegdotki różne i skończyło się na wesołej gadaninie. W tym czasie jeździłem z Raczyńskim do Nieborowa, do książąt Radziwiłłów, których interesa obejmowałem; bawiliśmy tam pięć dni, ów sławny ogród, dom, przyjęcie, wszystko było niezmiernie piękne i pańskie, szczególniej łaskawa dla mnie dyspozycya obojga księztwa uszczę- śliwila mnie. Książe umówił się ze mną o interesa lubelskie z pensją czterechset dukatów, jaką brał Raczyński, i z góry zaraz wypłacono mi jej połowę. Warszawę zastałem w takim prawie stanie, w jakim ją widziałem na wiosnę; wszystkie klassy narodu łączyły się i bratały coraz ściślej, sejm pracował nad pomnożeniem dochodów krajowych; starostwa były na placu, około czego różne chodziły projekta, już to żeby część wyprzedać, a z kapitałów uformować bank narodowy i dochody z niego do skarbu publicznego wnosić, już, zdaniem innych, żeby połowę starostw na dziedzictwo oddać szlachcie, któraby z nich wieczny dochód wnosiła. Wten sposób starostwa jako dobra dziedziczne, pod opieką i zarządem szlachty mogły były przejść do lepszego stanu, gdy, prawdę rzekłszy, zostawały w najopłakańszym, i do coraz większego dochodziły zniszczenia. W tym przedmiocie pan Prot Potocki wojewoda kijowski, miał mowę trwającą całe sessyą, prawiąc o założeniu Banku narodowego i pomnożenia dochodów skarbowych. Przyznawali wszyscy, że projekt jego był doskonały i godzili się nań na pozór, ale rzecz ta do końca sejmu nie wzięła jednak skutku. Sejm ten ważną także i dotąd niepraktykowaną rzecz w kraju postanowił, to jest pobór do wojska przez powszechną konskrypcyą. Dotąd w Polsce żołnierz się sam zaciągał dobrowolnie, rekrutowano po jarmarkach, po dobrach królewskich, starościńskich i duchownych, dobra zaś ziemskie, szlacheckie od tego były prawem uwolnione. Naczelnicy pułków pieszych i szwadroniści konnego wojska, wyprawiali komendy na rekrutowanie większe i mniejsze, rod/iły się ztąd wielkie i krzyczące nadużycia, bo te komendy wysyłane dla werbunku wpadały czasem do dóbr ziemskich; chwytały pięknych parobków, gromady ich broniły, kończyło się na wielkich bójkach, a porwany parobek jeśli się z nim udało uciec komendzie, nigdy już do wsi nie powracał, dobrze będąc odziany i płatny. Prosty konny żołnierz brał osiemnaście złotych na miesiąc, pieszy szesnaście; z tego, prawda, musiał się sam karmie, a jeśli jadał na kwaterze, tedy dwa złote na tydzień w Wielkiej-polsce i Małopolsce, a na Ukrainie po pięćdziesiąt groszy powinien był pła- cić; ale rzadko kto wziął od żołnierza, choć z biedniejszych. Taka jednak ustawa była komissyi wojskowej; magazynów ani z prowijantem, ani z furażem, zupełnie w Polsce nie było, furażowe pieniądze brali szwadroniści co miesiąc na swoje szwadrony, a że w nich zawsze brakło przynajmniej dwadzieścia lub trzydzieści ludzi i koni, jeszcze się to im okrawało. Naznaczono ze sta dymów w dobrach szlacheckich po jednym rekrucie, w dobrach królewskich i duchownych po dwóch z takiejże ilości dać poleciła komissya cywilno-wojskowa, a rekruta stosownie do kwitów z podymnego obrachowywano. Pomniejsze urządzenia krajowe szły pomyślnie, naznaczono delegacya do Drezna, nie pomne kto w niej był; ale przypominani, że gazety ogłaszały uprzejme jej przyjęcie. Jednego dnia chodząc z Raczyńskim za sprawunkami, wstąpiliśmy w Miejskiej bramie do Jakubowicza, który miał magazyn turecki; zobaczyłem kilka cybuchów bambusowych i natychmiast kupiłem jeden za cztery dukały, do półczwarta łokcia długi, równiuteńki, a nadzwy- czaj lekki, i ofiarowałem panu ex-wojewodzie. Przyjął z dziecinną prawie radością, natychmiast mu piórko założono, bo bursztynu nie lubił, i już go miał w ustach. W kilka dni potem zawołano mnie do niego rano, pośpieszyłem myśląc, że interes jaki. — Ty mnie prężenia mi okładasz, rzekł zobaczywszy wchodzącego, a ja ci jeszcze nic tego roku nie dałem; w Lublinie, jak mi Jargocki mówił, dawałeś śniadanie, miałeś z okazyi mojej wydatki, zataiłeś to przedemną, i kosztum ci nawet dotąd nie powrócił. — Wszystko, rzekłem, czem jestem, co mam, czem być mogę, winienem panu, mojem życiem tych dobrodziejstw nie opłacę. — Mój kochany, zawołał, ty mi dobrze służysz, ja o tobie pamiętać także mam obowiązek. Jargocki rozpowiadał mi wszystko, i z dekretu widzę starania twoje. Na stoliku leżało jakieś zawiniątko. — Weż-że to odemnie, dodał wskazując, na pamiątkę, ale nie do ślubu daję, broń Boże. Rozwinął go i pokazał mi prześliczny pas, na cztery strony tkany, bardzo ciężki, pół złoty, na wpół srebrny. Dziękując mu zato, przez żart powiedziałem: — Pan mnie do nowego wydatku doprowadził, potrzeba dobrać na dwa żupany materyi — Nie zapomniałem o tem, odezwał się; przysunął do komody i wyjął dwie sztuki materyi prześliczne, niebieska w paseczki srebrne i pąsowa w tymże rodzaju, każdej po osiemnaście łokci. Wiedziałem, że nie dla siebie je kupił, bo sam jakem go zaznał, zawsze tylko w mundurze chadzał, orderowy zaś ubior na dnie brał galowe, to jest żupan pąsowy, kuntusz biały, w koło, umyślnie na fabrykach do tego stroju robionemi szlakami złotemi w deseń oszyty. Podziękowałem jak należało za dar tak znaczny. Pas jak wiem kupiony był u Paschalisa za siedemdziesiąt dukatów, a materye pewnie po jakie dwadzieścia pięć kosztowały. Jednego dnia, wyjeżdżając w miasto, tuż przy bramie spotykam mojego nieoszacowanego przyjaciela, Cześnika Lipskiego; poprosiłem go, żeby zajechał do mnie nim się kwatera znajdzie, zawróciliśmy się więc do stancyi, a ja poszedłem do ex-wojewody prosząc go, żeby mi pozwolił przedstawić sobie przyjaciela mego pana Lipskiego; z nieśmiałością dodając drugie żądanie, aby mi wolno było pomieścić go w mojem mieszkaniu. Pan Stempkowski natychmiast kazał zawołać Grzybowskiego i ekwipaż Lipskiego pomieścić polecił w swoich wozowniach i stajniach, a żem miał trzy pokoje i garderobę, mogłem go przyjąć wygodnie. Lipski rad był bardzo jak widziałem, że ze mną stanął, ubrał się i poszliśmy do pana wojewody, przyjął go z jak największą grzecznością i zaprosił raz na zawsze do swego stołu. Pan Stempkowski w Warszawie trzymał dwanaście koni, przykazał mi, żebym jego ekwipażem jeździł zawsze, korzystałem z tego; ale jak pan Lipski przybył, przez delikatność musiałem wziąść remizę. Pan ex-wojewoda, gdy tylko to postrzegł niesłychanie mnie zburczał, kazał sam, żebym mego przyjaciela jego ekwipażem woził i przez sześć dni pobytu jego, musiałem być posłuszny. Bywaliśmy z nim wszędzie razem, wtenczas to stanęła umowa jakem wyżej namienił, że do niego po kontraktach przyjadę. Przy nim je- szcze kupiłem u pana Bandau, kantynkę ze srebrem, dwie wazy, sześć półmisków, dwa rondelki, dwadzieścia cztery pary sztućców, tacę, cukiernicę, imbryki, za co dałem osiemset pięćdziesiąt dukatów. Posłałem także, jako mówiłem wprzódy, pudło specjałów dla panny Emilii, pożegnaliśmy się z czułą przyjaźnią i uczuciem serdecznem z panem Lipskim, alem go już nigdy więcej w życiu nie spotkał. Bywałem na sessyach sejmowych ciągle — w tym czasie stanęło prawo pod tytułem: Reformy Trybunału, jakem wyżej, w artykule Trybunał Lubelski, szerzej wyraził. * * * Gdy w Polsce tak ważne zachodziły zmiany, które dawne prawa kardynalne jako ustarzałe i szkodliwe uchyliły, a na ich gruzach nowe, w lepszą i ściślejszą jedność wszystkich spoić mające, postanowiły; gdy przez uchwaloną sukcessyą tronu, usunięte zostały wszystkie powody fakcyj i zamięszań, a nowa forma rządu za granicą zasłużone odbierała oklaski, szczególniej w Anglii, gdzie Burke natenczas pierwszy minister w Izbie parów piękne o reformie naszej wyrzekł słowa, i z tego powodu wspaniałe dawał przyjęcie w swoim hotelu, świetnie illuminowanym i godłami stosownemi okrytym — z Francyi dochodziły przez gazety i pisma smutne relacyę o jej stanie. Sankiulotty śpiewając swoje Ça ira! na zamarzłych topielach Batawii, w Amsterdamie zasadzali drzewo wolności, a zabierali beczki złotem hollenderskim napchane, z drugiej strony od południa, nagłe i wielkie zwycięztwa, przestraszały sąsiednie monarchie; w stolicy, illuminaci naprzemiany z Jakubinami, Sankiulotty, rybaczki, szaleli wzajem z sobą walcząc i niszcząc co tylko było dawne i święte. Głowa Ludwika XVI, dobrego i nazbyt łagodnego króla, upadła ze zgrozą na szafocie, a chustki w krwi jego maczane czerwieniały na szyjach terrorystów i ramionach rybaczek; wkrótce i Marya Antonina, na zbrodniczem rusztowaniu straciła życie, i rozhukana tłuszcza doszła do najokropniejszych ostateczności. Wyrzucono z kościołów świętości, obrazy, wygnano z nich ofiarę chrześcijańską, a na miejscu świątyń Boga wznoszono balwochwalnie sprawie- dliwości, łaskawości, cnoty, męztwa, stawiąc w nich posągi żywe obnażonych ze wstydu i sukni kobiet...; zniesiono niedziele, postanowiono dekady, i ślad wszelki chrześcijaństwa zatrzeć chciano. Dla nowej wiary tworzono i pisano dogmata..., a iluż to biskupów, prałatów, duchownych, niechących przyjąć tej nowej niewiary, legio pod toporem, lub zawisło na latarni! Posąg papieża przybrany w jego ceremonialne szaty, włóczono po ulicach stryczek na szyję założywszy, pieśni nucąc wszeteczne i bezbożne, a potem spalono na stosie; niszczono zamki, waliły się pałace, gruchotano wszystko stare aż do grobowców, umierał kto tylko zwrócił oczy na siebie, bez sądu, bez winy, bez dowodów.... Robespierry, Maraty, Dantony, krocie dawnej szlachty, i tych co choć westchnęli za starym rzeczy porządkiem, zsyłali pod miecz katowski: ci co uniknęli śmierci, tułali się po obczyźnie bez chleba, w największej nędzy. Dochodziły nas o tem relacyę, a wieść we wszystkich przestrach i obrzydzenie wzbudzała; wstrząsał się każdy na czynności terroryzmu i czuł szczęśliwym że żył wśród kraju, gdzie one powstać nie mogły. Każdy chętnie składał w ofierze prerogatywy stanu, majątek, przesądy stare, ale był pewien, że sceny tego rodzaju jak we Francyi, w narodzie jeszcze chrześcijańską nauką i staremi tradycyami przesiąkłym, miejsca mieć nie mogą. Owszem najczulsze zawiązywało się braterstwo, zbliżały ku sobie stany, jednoczyły klassy, a jedno pragnienie dobra powszechnego we wszystkich gorzało piersiach. Pół wieku ubiegło od tej epoki odrodzenia chwilowego, kiedy dziś ją sobie przypominam, gdy myślą przebiegam jej dzieje, zdaje mi się snem błogim i marzeniem jakiemś do prawdy niepodobnem, tak prędko to wszystko rozprysło się i poczerniało. Jak się wyżej rzekło, bywałem na sessyach sejmowych, jeździłem z wizytami, uganiałem się za zabawami, czas lotem ptaka, ale jak najprzyjemniej uchodził, potrzeba było powracać do Lublina. Pan ex-wojewoda spytał mnie raz, czy od księdza metropolity odebrałem tegoroczne honorarium, odpowiedziałem, że przeszłoroczne w kontrakty mi wypłacono, a tegoroczne jeszcze należy. — Ale co mam zrobić, dodałem, z temi stu dziewięćdziesięcią dukatami, które on dał na ordery, a Mierzewski i Skrzypiński mi powrócili? — Schować, odpowiedział, albo nie siedziałeś w Lublinie i dwóch mu ważnych spraw nie wygrałeś? Klecha ma osiemkroćstotysięcy intraty: musi on tobie nie tylko pensyą zapłacić, ale wynagrodzić i za to, żeś siedział w Lublinie.... Nazajutrz pojechał pan Stempkowski do księdza metropolity z wizytą i zaprosił go na jeden ze swych większych obiadów. Metropolita miał to sobie znowu za szczególny honor i bardzo był za każdą taką inwitacyą wdzięcznem. Po obiedzie, zaprosił metropolitę do swego gabinetu, i szepnął mu słowo, wystawując, że zawsze mu będę potrzebny, że wielkie dwie sprawy tak mu dobrze pokierowałem, zgoła tyle nad nim pracował, że metropolita obiecał dać dwieście dukatów gratyfikacji i półowę pensyi wypłacić (drugie dwieście) resztę zaś na kontraktach. Wezwano mnie do gabinetu, gdzie zaraz przy księdzu Rostockim oświadczył mi pan Stempkowski, na czem stanęło, a metropolita zaprosił mnie z sobą i jak przyrzekł, wyliczył całkowicie pieniądze, resztę zo- stawając do kontraktów. Widziałem wówczas w jego szafce piętnaście worków ze złotem, które dnia wczorajszego nadeszły, a i kassa nie musiała być próżna. Zegnałem się z panem wojewodą ze szczególniejszym rodzajem jakiegoś tkliwego przeczucia, chociaż miałem jeszcze przed wyjazdem w Kijowskie, powrócić z Raczyńskim do Warszawy, i w prędce sobie widzieć go obiecywałem. W Warszawie naówczas, po opędzeniu sprawunków, zapłaceniu powozów i sreber kupionych, pozostawało mi tysiąc trzysta dukatów, z tych tysiąc ulokowałem u Kabrego, a trzysta miałem w kieszeni. Kupiłem co było najbardziej wytwornego za całe sto dukatów dla podkomorzynej, i zabrawszy co kazała od Łazarewiczowej podług regestrzyku, opakowawszy karyolkę moją i powozy, ruszyłem z Raczyńskim razem do Lublina. Tu wręczyłem sprawunki mojej grubej belli, która i z nich i ze mnie dosyć była kontenta, to też obsypała mnie czułościami i wspaniałemi podarkami, Następowała sprawa wielka księcia Alexandra Lubomirskiego w dziale z bracią jego. Księstwo na nią przyjechali oboje; byłem im prezentowany. Raczyński oświadczył, że wychodzi z Lublina i mnie na miejsce swoje przedstawia, co bardzo dobrze przyjęli. Ponieważ mecenasowie zaproszeni wedle obyczaju na konferencye po pięćdziesiąt dukatów brali, a ja na niej byłem, i mnie takiż pakiecik wręczono. Po sprawie, która dotrze wypadła dla księstwa, odjechali do Opola i mnie tam wezwano z Raczyńskim. Nie mógł być dom nad ten przyjemniejszy: księżna piękna i niesłychanie grzeczna, zawsze gości pełno, zabawy jedne nad drugie wymyślniejsze i wspanialsze... Sześć dni tam bawiliśmy, które przeszły migiem błyskawicy. Książe formalnie umówił mnie w miejscu Raczyńskiego do interesów Lubelskich, z pensyą dwóchset dukatów, i kapitulację tę podpisał. XII. SMIERĆ EX-WOJEWODY. Powróciwszy do Lublina zastałem sztafetę z Warszawy, z listem pana Jargockiego, który mi pisał, że pan ex-wojewoda chory i żądał, abym natychmiast widzieć się z nim przyjechał. Poszedłem na pożegnanie, a razem i z tą smutną wiadomością do marszałka Olizara, konie już były zaprzężone, siadać miałem, gdy mnie pilno napowrót wezwał do siebie pan podczaszy i pokazał list, w tejże chwili odebrany przez sztafetę, oznajmujący, że pan Stempkowski dnia wrzorajszego życie skończył. Łzy mnie oblały, ryczałem i zachodziłem się z płaczu, pragnąc co najprędzej skryć się w domu: kazał mnie odwieść pan Olizar... Wszystko mi razem stanęło na oczach, jego dla mnie prawdziwie ojcowskie serce, protekcya tak skuteczna, olbrzymie na przyszłość widoki; z śmiercią tą runęły nadzieje moje, zostałem prawdziwym sierotą, straciłem drugiego ojca. Przyszedł zaraz Raczyński, odwiedził pan podczaszy Olizar, ksiądz prezydent, przybiegli Skrzypiński i Mierzewski, i inni znajomi, ale to więcej mi przyczyniło subjekcyi, niż pociechy zrobiło. Pani podkomorzyna także przysyłała razy kilka zapraszając do siebie, alem się nie mógł utulić i wyjśćby mi było niepodobna. Nie była już po co jechać do Warszawy. W kilka dni potem przybył pan Jargocki jadący do Łabunia, i opowiedział mi okoliczności choroby, która w przeciągu dwóch tygodni, zabrała nam naszego dobrodzieja i protektora. Po wyprawionej do mnie sztafecie, pytał się co godzina czy nie przyjechałem: najboleśniej mi to było że mogł pomyśleć, iż nie miałem uwagi na pilne jego wezwanie, a przeto mógł mnie po- czytać niewdzięcznym... to mi jeszcze przyczyniło żalu. Drugiego dnia dopiero poszedłem do podkomorzynej; użyła wszelkich środków, aby mnie rozerwać, ale jaki mógł być wpływ kobiety nie młodej, blizko czterdziestoletniej, niekochanej, i niepięknej? Wcale to nie usuwało mojego zmartwienia. Bawiłem jeszcze w Lublinie do samej limity, bom miał z tego wielkie dochody, czerpiąc z szkatuły podkomorzynej jak ze swojej, alem był podobno fryc jeszcze, bom się mógł wówczas daleko lepiej pożywić. Chciała nawet jejmość, żebym z niemi jechał na wieś, alem się wymówił od tego interesami kontraktowemi. Wymogła jednak słowo na mnie, że z kontraktów zaraz przyjadę w Chełmskie, gdzie była jej rezydencya, ztamtąd na Zapusty mieliśmy jechać do Lwowa, bo tam zawsze przez zimę mieszkiwała. Śmierć pana Stempkowskiego w zawodzie moim wielkie zrządziła zmiany, ale nim do tego przyjdę, obu wojewodów chcę skreślić wizerunki. Pan Stempkowski wzrostu był trochę więcej niż miernego, zbudowany bardzo pięknie, twa- rzy przyjemnej, czuprynę podgalał, wąs miał jeden biały drugi czarny, chodził po polsku zawsze w mundurze generalskim. Rozum miał naturalny, bystry, rozsądek wielki, wychowanie nie poślednie, co przy znajomości świata i ludzi trafnej, stawiło go w rzędzie tych, którym poszanowanie i względy od wszystkich jakby z prawa należą — umiał je sobie wyjednać postepowaniem pełnem, taktu i zręczności. Pozyskawszy przychylność Stanistawa-Augusta, którą raczej przyjaźnią serdeczną nazwaćby można, i jakąś skłonnością, która prawie na słabość zakrawała, z jej pomocą dobił się wysokich stopni, które łatwo u króla przyjaciela wyjednał. Szczególny miał talent poznawania się na ludziach; od pierwszej chwili zabierając znajomość nie spuszczał oczów z nowego człowieka, i tak doskonale śledził ruch każdy, słówko najmniejsze, że zaraz mógł stanowczą wyrzec opinią, a sąd jego doraźny nie chybiał nigdy. Komu był przyjacielem, to najlepszym w świecie; gdy się kto mu naraził, z nieubłaganą ścigał zemstą, nieumiejąc przebaczyć. Skolimowski najlepszym jest tego dowodem. W towarzystwie nie okazywał ani dumy ani pychy, chociaż go stopień nad innych wynosił, umiał się tak znaleźć w każdem zgromadzeniu, dzieląc między przytomne osoby względy, dowody życzliwości, poufałość, grzeczność, że każdemu dogodził, a nikomu nie dopuścił wyznaczonej przez się linii przestąpić. Wielu ludziom i rodzinom świadczył, ale mało znalazł jak należało wdzięcznych, bo też. rzadko sumienie komu dyktuje obowiązki dla dobroczyńców, z których łaski lub po których plecach z błota się wylazło. Zarzucano mu, że mając prawo miecza w czasie buntów hajdamackich, będąc jeszcze regimentarzem nadużył go ze zbytnią surowością, ale jakże było takie powstanie wstrzymać, jeśli nie gwałtownemi środkami? mógł-że inaczej postąpić z tą ślepą, rozhukaną i rozkiełzaną rzeszą? Traktować z niemi przez bona officia nie było podobna, ani przez uniwersały, którychby nie czytali i nie zważali, nieumiejąc pisma i nie mając chęci po temu? Co zrobił, to musiał. Łaski dworu i szafunek darów dla województwa Kijowskiego, z kredytem niezmiernym u króla do śmierci zachował. W roku 1786, kiedy do niego wprowadzony byłem raz pierwszy, zasta- łem w Łabuniu wszystko 'na wielkiej i pańskiej stopie. Pałac dwupiętrowy, umeblowany przepysznie, (co w roku 1787 za bytności króla jeszcze się stało wspanialszem nowemi nabytkami) — salony ogromne, osobliwie jeden dwupiętrowy, z dziewięcią drzwiami parapetowemi, otoczony kolumnami mozaikowemi, na których kapitelach wspierała się przepysznie ubrana w sztukaterye, da koła idąca galerya dla muzyki i widzów. W jednej stronie przeciwległej oknom, było dziewięć źwierciadeł tej wielkości co parapety, podobnie jak one oprawnych i im odpowiadających, co piękny czyniło widok; naprzeciw nich w czasie balu zasłaniano okno takiemiż z muru wysuwanemi dziewięcią źwierciadłami, a można sobie wyobrazić, jak to wyglądało wspaniale, kiedy się w nich światła i osoby odbijały. Muzykę miał ex-wojewoda wyborną złożoną z wirtuozów, na owe czasy sławnych, jakiemi byli Zawadzki i Kamiński, co potem przeszedł do kapelli Cesarzowej Katarzyny II. i ułożył ów znany śpiew: Sławi Imia Jekateryny; kuchnię doskonałą, dwóch kuchmistrzów, pasztetników, cukierników, marszałka, podczaszego, piwniczego, koniuszego, czterech pokojowców z szlachty ubogiej, którzy pokój swój zaraz przy jego sypialni mieli i łóżka z kotarami jedwabnemi, a na dyżur po dwóch chodzili. Obowiązkiem ich było raz w raz lulkę mu podawać, którą nieustannie palił i za krzesłem u stołu stawać. Nosili barwę jego, na codzień z rana zielone żupany i kontusze ze złotemi sznurami, na bal białe żupany, a kontusze pąsowe z zielonemi kołnierzami złotem broderowane, — zawsze przy pałaszach. W drodze dwóch ich siadało na koźle dla nakładania lulek, a jak się rzekło wyżej, wszystkie cugi wojewody z konia chodziły. Oprócz tego był szatny i służących mnóstwo, którzy liberyą dworską nosili, między niemi dwóch hajduków, wedle zwykłego ich kostiumu odzianych, ale bogato; oba ci piękni chłopi do półczwarta łokcia wysokości mieli i zawsze stawali za jego karetą, dotrwali u niego do śmierci, w tym samym obowiązku i stroju. Cały dół pałacu przeznaczony był na gościnne pokoje, dwie ogromne oficyny łączyły się z nim galeryami, na pięćdziesięciu kolumnach spartemi każda z osobna, z poręczami żelaznemi w Anglii odlewanemi; oprócz tego były dworki i domy bar- dzo porządne żydowskie w miasteczku. Wszystko to napełniało się gośćmi, damami, szlachtą, dygnitarzami, często bawiącemi po kilka tygodni. Prawdę rzekłszy, wojewoda żył jak wpośród haremu, w którym odaliski z niecierpliwością oczekują uszczęśliwiającego je rzucenia chustki. Wielkie na to wspaniałe życie wydatki, a szczególniej przejazd Stanisława-Augusta, obaliły fortunę, która później stała się łupem kredytorów, w sześć niespełna lat po śmierci jego, przez niegodziwe sądy zjazdowe.... Rozszarpano wszystko, a naprzód rozkradziono meble, mobilia, sprzęty i rozłożone, i te, które jeszcze w pakach stały, potem pałac po kawałku odarto i rozebrano go do ostatniej cegły.... Łabuń wygląda dziś jak siedziba po przejściu Tatarów za Jana Kazimierza, gdy za Stempkowskiego był pięknem, dobrze zabudowanem i piękną intratę czyniącem miasteczkiem. Poszło wszystko w prędką niesłychanie, ledwie do uwierzenia ruinę.... aż mrowie przechodzi patrząc na to. Pan wojewoda miał zwyczaj w niedobrym będąc humorze, lub mówiąc z kim kogo nie lubił, podlizywać prędko i często wierzchnią wargę i spluwać co chwilę, był to znak niechybny jego nieukontentowania. Wielką miał w sobie moc duszy i tęgość charakteru, które postępowaniu jego nadawały niezawisłość i dzielność; pielęgnował je przez całe życie starannie i do samej śmierci nieugięty dochował. Kogo lubił lub protegował, tego już wszelkiemi siłami popychał. Skusić się nie dał niczyjemi łaskami, chociaż byłby mógł łatwo dla swego wpływu i znaczenia z nich skorzystać, ale związków żadnych tego rodzaju nie miał i owszem ich unikał. Zostawił ex-wojewoda dwóch synów, Jana, który był pułkownikiem w przedniej straży, i Jakóba, co na krótko przed śmiercią ojca edukacyą ukończył- Jan, przeciwko woli ojca zakochawszy się, ożenił z panną Pułkownikówna Kruszewską, nie majętną i nie piękną, ale do której namiętnie był przywiązany. Młodo jeszcze zmarł z apoplexyi, a żona w rozpaczy po śmierci jego tygodnia nie przeżyła. Drugi syn Jakób, ożenił się później ze Swiętosławską, bardzo piękną i miłą osobą, dosyć majętną z siebie, ale za mało na wojewodzica kijowskiego. Byłem z obu nimi najlepiej, i gdy Jakób począł się starać o pannę Swiętosławską, jakoś mi się to nie zdawało, radziłem mu pannę Działyuskę, śliczną osobę, która później była za Bielińskim; związek ten dla syna wojewody Kijowskiego był odpowiedni, i posag bardzo znaczny. Ja miałem w tym domu dosyć kredytu, tak u pana Działyńskiego, jak u babki kasztelanowej bełzkiej, Woroniezowej; mówiłem nawet o tem z niemi i jużem był skłonił pana Jakóba, przywiozłem go doTrojanowa nawet, gdzie dobrze był przyjęty i przez kilka dni bawiliśmy, ale jak się zobaczył z panną Świętosławską, wszystkie te moje projekta w łeb wzięły. Po śmierci pana ex-wojevvody, pan Jan i pan Jakób żądali, żebym interesa ich kończył, byli u mnie kilka razy w Sidaczow ie, atakowali mnie w Żytomierzu, alem już niemi, ożeniwszy się i zostawszy komissarzem Cywilno-Wojskowym, zajmować się nie mógł. Dalej nastąpiły rozruchy krajowe., moje osobiste kłopoty, które przerwały łańcuch dawnych stosunków, i przy najlepszych chęciach nie byłem w możności im usłużyć. Po powrocie moim nacierali na mnie jeszcze, i sądząc, żem był interesowali ofiarowali mi pięćdziesiąt ty- siecy za ukończenie, ale nie sposób się było podjąć tego. Przez lat siedem źle bardzo prowadzone poplątały się interesa, ja już nie miałem stosunków i wpływów, którem był winien panu exwojewodzie na zawołanie szafując orderami i patentami, gdym ich zażądał i właściwie rzekłszy, jego wpływem robiąc własne i cudze sprawy; w końcu zmiana rządu, manipulacji, osób, nie dozwalała brać na siebie rzeczy tak już do dźwignienia ciężkiej. Pan wojewoda miał brata szambelana Stempkowskiego, który mieszkał w Galicyi i znaczny tam posiadał majątek; znałem go trochę, ojciec ich był kasztelanem żarnowskim. Wielebym mógł na pochwałę Stempkowskiego napisać, aleby to zbyt obszerne miejsce zabrało; zakończę zapewnieniem, że jako obywatel nie miał sobie nic do wyrzucenia w chwilach, gdy mało komu nie zadawano przedajności. Nie miał żadnych podejrzanych stosunków z agentami politycznemi, i brzydził się temi, na których zarzut ciężył podobny. Przez lat dwa nieodstępnie będąc przy nim, a do samej śmierci blizkim jego serca, tajemnic i wszelkich inte- resów, mogę wymowne dać świadectwo, w imię Boga, że rąk czystych nie zmazał groszem niegodnie nabytym. Mąż to był najlepszego serca; dla mnie zaś drugi ojciec, dla którego niewygasłą wdzięczność poniosę do grobu. Długo opłakiwałem zgon jego i dziś jeszcze z rozrzewnieniem wspominam o nim, dań tych słów kilku składając popiołóm dobroczyńcy. XIII. PROT POTOCKI. Pan Prot Potocki staroście guzowski, członek familii znakomitej w Polsce i dobrze zasłużonej krajowi, krewnym był i tego Szczęsnego, którego duma obrażona i zarozumiałość, tyle nań wywołała oburzenia. Pan Prot po skończonej edukacyi, zwiedziwszy Europę z dodanym sobie księdzem Ossowskim, w roku 1793 powrócił z zagranicy, z zapasami zdolności, nauki, rozumu wykształconego i wiadomości rozległych, a ze szczególnem upodobaniem do spekulacyj handlowych, które w nim jeszcze ksiądz Ossowski podsycał. Objął po ojcu swoim fortunę prawdziwie pańską, dobra wielkie w Lubelskiem, klucz Machnowiecki w Kijowskiem, ani grosza długu na nich, a w dodatku sześć milijonów złotych na banku Hollenderskim. Kupił naprzód Cudnowszczyznę, a potem Lubar; wszedł w assocyacye z bankierami Tepperem, Kabrym, Schnięciu; i współka była tak ścisła, że oni jego papiery jak swoję, on ich także wypłacał bez najmniejszej zwłoki. Machnówkę chciał postawie na stopie wielkich i handlowych miast krajowych: rozpoczął naprzód wielką i kosztowną fabrykę około budowli, których gruzy, dziś tylko świadczą o kosztowności i nieskuteczności przedsięwzięć jego na ogromną osnutych skalę. W Lubarze także porobił awanse wielkie, wymurował sklepy, wzniósł kilka domów, wykopał kanał, który do dziś dnia trwa dla odwrócenia Słuczy i zrobienia na niej nowej śluzy, co go przeszło dwakroć sto tysięcy złotych kosztowało. W Cudnowie, jako w ognisko handlowem między stepami a Polesiem położonem, i bardzo sposobiłem do przedsięwzięć drzewnego handlu, do skupowania zboża, pozakładał także magazyny ogromne, napełnił je zbożem, żelazem, materyałem drewnianym, czego dziś i śladu nawet niema. Oprócz tego rozpoczął wielkie fabryki leśne, podniósł tak zwany wysoki piec, fryszerki i rudnic, pozakładał potaszowe budy w ogromnych puszczach do Gudnowa należących; co wszystko dziś lub upadło lub ledwie żyje. Na chwilę nadało to wprawdzie ruch jakiś i miasteczku i wsiom sąsiednim, ale nie na tem koniec; chciał to doprowadzić do najdrobniejszych szczegółów, skupowano smołę, dziegieć, konopie, len, przędziwo, nasienie, szczecinę nawet, włosy wszelkiego rodzaju, szerść, skóry, skorupy od jaj, po które oficjaliści jego po wsiach czterma końmi i koczami jeździli. Zgoła nie było rzeczy, któraby nie należała do przedsięwziętych handlów jego. Zjednał sobie zrazu kredyt niesłychany przez nadzwyczajną akuratność w wypłatach; tem urost więcej jeszcze, gdy się ożenił z osobą tak bogatą jak była księżniczka Lubomirską. Stanął w interesach tak, że kolosalna fortuna, kolosalne też zaufanie wzbudziła. W czasie kontraktów bióro jego i kassą bywały zapełnione napierającemi się z kapitałami, że ciężko się było przecisnąć wśród szlachty niosącej worki napchaną dla ulokowania u pana Prota. Zostawszy wojewodą, nie okazał daru do władania interesami obywatelstwa, może też poświęcony ulubionemu przedmiotowi i zajęty handlem swoim, zaniedbywał się w tem, tak, że nawet po śmierci pana Stempkowskiego, nie potrafił się wziąć czynniej; a ta jego bezwładność, zostawiła Antoniemu Giżyckiemu całe znaczenie i w jego rękach wodze i kierunek sejmików. Lecz oddajmy mu sprawiedliwość: pan Prot Potocki był mężem zacnym, uczonym, w pożyciu grzecznym, łagodnym i przestępnym, pomimo że powierzchowność wcale go nic odznaczała, i owszem uprzedzała niekorzystnie. Był bowiem wysoki a ciężki i zgarbiony, ramiona wysoko w górę wzniesione, a w pośród nich sterczała twarz długa, przedzielona ustami podwojonemi, jak gdyby w wargach kawał mięsa trzymał, oczy miał ogromne i na wierzch wysadzone. Dziwniej się jeszcze wydawał obok najpiękniejszej w świecie kobiety, żony swej, na którą natura brać musiała wzór z Knidyjskiej Wenery, gdy on obok stojąc, przypominał co najmniej Satyra. Przy drugim podziale kraju w roku 1793, ban- Merowie przestali wypłat, a pan Prot pociągniony ich upadkiem, sam także runąć musiał, żona odłączyła się od niego, i poczciwy ten człowiek został w jak najkrytyczniejszem położeniu. Zawsze jednak czynny i przedsiębierczy, czemś się jeszcze zajmował i otworzył u siebie małą fabryczkę tabakierek papierowych, na których jak na wszystkiem czego się dotknął tracił. Na gruzach fortuny jego, wznieśli się szczególniej, umiejący z nieszczęścia korzystać oficjaliści; zamilczam ich imiona, nie chcę bowiem by się dzieci ich rumieniły wspomnieniem, że ojcowie z łaski pana lub łupieży porobili znaczne dziś majątki, które ich na pewnej stopie stawią w obywatelstwie. Pochodzenie zapomina się łatwo, jeszcze prędzej dobrodziejstwo, ale wyrządzona krzywda odzywa się często w sercach potomków. XIV. FILIP NEREUSZ OLIZAR. Nie mogę tu nie pomieścić choć krótkiej wzmianki o podczaszym Olizarze. W wieku przeszłym, dwóch z tej rodziny, byli marszałkami trybunalskiemi: pierwszym, szambelan Olizar, który przewodniczył trybunałowi w roku 1781. Została po nim pamięć nadzwyczaj kosztownego i wspaniałego przyjęcia, przejeżdżającego przez Lublin do Wiśniowca Stanisława Augusta, który przedsięwziął tę podróż dla widzenia się z naówczas wielkim książęciem rossyjskim Pawłem, pod imieniem Comte du Norii, z pierwszą żoną wybierającym się dla zwiedzenia Europy. Nie byłem jeszcze naówczas w Lublinie, nie umiem opowiedzieć o sprawowaniu przezeń tak wysokiego i dostojnego urzędu, wiem o tem tylko z miejscowych tradycyj; a czegom na oczy nie widział o tem pisać nie chcę, żeby na wiarę cudzą, banialuk nie powtarzać. Z akt trybunalskich wiem, że gdy król przed ratusz zajechał, oba trybunalskie kollegia wyszły przeciw niemu z marszałkiem aż do karety, zkąd pan Olizar z podniesioną laską w góry, jak inni marszałkowie spełniający swój urząd, prowadzi! króla do sali posiedzeń. W izbie sądowej król zasiadł krzesło marszałkowskie, niżej marszałek, prezydent i deputaci. Król wysłuchał wprowadzonej sprawy, po której z tymże obrzędem odprowadzony został do karety i zajechał do pałacu pijarskiego, w którym zwykle marszałkowie stawali, gdzie go pan Olizar przyjmował dał nocleg jako gospodarz, o własnym koszcie. Powiadają, że przepych i wystawność w czasie pobytu króla, były nadzwyczajne, a jako dowód zacytuję com słyszał, że pan Olizar w Lublinie i Łęcznej wszystkie jakie były wykupił kitajki na transparentu, które w czasie illuminacyi powznosić kazał. W roku 1791, po wprowadzeniu nowej reformy, trzeciego maja wyjeżdżałem dla spraw pana wojewody Stempkowskiego z Warszawy do Lublina, mając przytem i inne interesa księdza metropolity Rostockiego, Działyńskiego, księcia Michała Radziwiłła jakoteż moich ziomków z Kijowskiego. Panowie obłożyli mnie wówczas listami instancyonalnemi, tak z królewskiej kancellaryi, jako i od iiapierwszyeh osób w Warszawie do marszałka, prezydenta i deputatów tego Kollegium. Pan wojewoda kijowski szczególniej i wyłącznie poleci! mnie protekcyi marszałka Olizara i prezydenta trybunału. Stanąwszy w Lublinie w zajętym wprzód domu pana Finkę, nazajutrz zaraz poszedłem z wizytą i listami do marszałka, którym był, jakem rzekł, Filip Nereusz, Wolezkiewicz Olizar, podczaszy wielkiego księstwa Litewskiego. Znajomy mu byłem dawniej, jako ziomek kijowianin, i był tak łaskaw, że mnie prosił zaraz, abym w obszernym pałacu pijarskim zajął u niego mieszkanie. Ale choć istotnie, tyle było szczerości, uprzejmości i serca w zaproszeniu jego, że mi z przykrością przyszło odmówić, musiałem to uczynić, chcąc być zupełnie niezawisłym, i mieć na wypadek gdzie przyjezdnych moich przyjąć i pomieścić. Bywałem później często u pana marszałka na obiadach, na wieczorach i zabawach, o ile tylko czas dozwala!; byłem wiec nieustannym i naocznym świadkiem czynności i urzędowania tego zacnego człowieka. Dwór miał liczny, dwunastu lokajów, czterech hajduków, liberyę po szwach bramowane strzyżonemi jedwabneini burtami, czterech kamerdynerów, kuchmistrza francuza, dwa cugi paradne, kilka koni wierzchowych, które mi na zawołanie służyły, fornalki piękne, koniuszego niemca. Marszałkiem dworu był niejaki pan Cześnik Kownacki, mający wioskę swoją dziedziczną; stół wykwintny, codzień najmniej siadało osób czterdzieści, a w niedzielę i czwartki po sto z okładem, w dni te Mieczorem bywały bale i kolacyę, tańce do rana, toż samo w dnie uroczyste i święta. Życie to wystawne, pańskie, odpowiadało znaczeniu miejsca, jakie pan Olizar zajmował, zamożności jego i dobremu smakowi, ale nic byłoby mu dało samo prawo do tego szacunku jaki go otaczał, a na który zasługiwał. Jako urzędnik był prawdziwie wzorem dla innych, całej swej dokładał usilności, aby obowiązek na siebie przyjęty, sumiennie i jak najpilniej wypełnię. Miał dar szczególny takiego zjednania sobie towarzyszów w każdym komplecie, takiego przekonania i podbicia, że on sani zdawał się samowładnym, gdy szło o wyrok jaki, i nikt mu się nie oparł. Władzy swej jednak nigdy nie użył na złe, każdy jego dekret dokładał liść do wieńca, którym go wszyscy wieńczyli. Wdowy, sieroty, ubodzy leli łzy, ale to były łzy rozrzewnienia i wdzięczności. Skończył funkcyę swoją z chwalą i świetnością, jaka rzadko którego z jego poprzedników była udziałem. Był zwyczaj zaprowadzony świeżo, jak się wyżej mówiło, że król insynuował osoby do funkcyj trybunalskich i ze swej szkatuły dawał w pomoc do ich odbycia, marszałkowi czterdzieści, a prezydentowi dwadzieścia tysięcy złotych polskich, które corocznie z szkatuły królewskiej wypłacano. Podczaszy Olizar assygnowaną dla siebie kwotę, reassygnował dla szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, chociaż, jak mi wiadomo, odbycie funkcyi marszałkowskiej kosztowało go do trzechkroć sto tysięcy. Nadto trybunał zasądzając grzywny na stronach processujących się, połowę zwykle przysądzał sobie, które sposobem wyżej opisanym natychmiast uzyskiwano; dochody te w czasie niektórych trybunałów wynosiły w skrzynce do pięciukroć sto tysięcy, z których formowały się lafy równe, a dwie z nich marszałek pobierał. Za laski Olizara, bardzo ubogą była skrzynka, a i z tej, część swoją, podczaszy odstąpił dla panów deputatów nietkniętą. - Takim był Filip Nereusz Olizar; miło mi go tu wspomnieć jako prawego rnęża i najlepszego urzędnika. Upłynęło więcej pół wieku od tej epoki, spełniam to z uczuciem najgorętszem i oddaję mu sprawiedliwość jako naoczny świadek jego czynności, dających mu prawo do powszechnego szacunku i dobrej pamięci, a zarazem pragnę osobistych mych uczuć dla niego ślad pozostawić. Nikt mnie posądzić nie może o stronność i pochlebstwo: pan Filip Olizar oddawna nie żyje, z panem Gustawem żadnych nigdy nie miałem stosunków, w odrębnych mieszkaliśmy guberniach, nie wiem nawet czy go kiedy doszło moje nazwisko. Trzy te małe ustępy, które mi się zdało tu umieścić o panu Stempkowskim, Potockim i Olizarze, odwiodły mnie od toku moich własnych interesów i czynności sejmowych, do nich powracam. Sejm w Warszawie limitował się dla świąt i kontraktów, ale przy limicie zapadło prawo powołujące senatorów, ministrów, posłów i wszystkich za granicą bawiących poddanych polskich, do powrotu do kraju pod utratą czci i majątku. Wiadomo, że w tej porze Branicki hetman, Szczęsny Potocki i inni z tej partyi byli w Petersburgu; musieli zatem w następnym roku powracać i zdaje się, że to prawo głównie przeciw pobytowi i fakeyom zagranicą możnych wymierzone zostało. Nie na wiele jednak pomogło. XV. POŻEGNANIE LUBLINA. Czterma dniami przed limitą wyjeżdżałem z Lublina, i postanowiłem ruszyć najętemi końmi furmańskiemi, których zamówiłem czternaście, pod mój powóz, którym jechałem, i inne idące w próżni, sam ich dopilnowując, zwłaszcza, że Raczyński wysyłał także ze mną swoją karetę i brykę z ludźmi, prosząc mnie, aby pod moim dozorem doszły do Czarnej. Sam tymczasem pojechał do Warszawy po resztę sprawunków. Na rozjezdnem dali dla mnie obiad panowie Skrzypiński i Mirzewski, zaprosiwszy nań cały trybunał i mecenasów. Zrana poszedłem do pani pod- komorzynej na pożegnanie, które było bardzo czuie. Ja płakałem, ale po pannu wojewodzie, ona, jak mówiła po mnie. Na niezabudź dostałem piękny pierścień brylantowy, który mi potem skradziono i dwa rulony po sto dukatów, dawszy słowo, że z kontraktów prosto do niej przyjadę. Na obiedzie piliśmy, zaprzysięgali przyjaźń, a w głowie nie postało wówczas, że się już więcej widzieć nie przyjdzie. Żegnałem Lublin po cielni, ze ścieśnionem sercem, skrycie już nie myśląc nigdy tu powrócić, a żal mi teraz było lat w nim upłynionych. W drodze zajechałem jeszcze do pani podkomorzynej, a gdyśmy się znowu żegnali, i chłód przejmujący czuć dawał, obwiązała mnie od wiatru piękną chustką tyftykową. Bardzo już późno wyruszyłem z miasta; przyjaciele moi przeprowadzili mnie na Tatary, przedmieście Lublina, gdzieśmy pili do białego dnia. Nie pamiętam kiedy i jak mnie do kocza włożono i do Piasków o mil trzy zawieziono, śnieżnica i zawierucha była ogromna, a żem się czuł chorym, zanocowałem tu. Okropna to noc była: dręczony wszystkiem co mnie otaczało, wspomnieniami, przeczuciami, domysły, cierpiałem straszliwie gubiąc się w planach osnowanych na przyszłość. Rzucałem życic na stan mój i majątek nazbyt świetne, a razem najprzyjemniejsze, które mi się już stało nałogiem, za całą pociechę miałem to tylko, że urzędnikiem będę mógł zostać kiedy zechcę; ale czyż to wyrównać mogło stopniowi znaczenia na jakim już byłem przez ostatnie dwa lata w Lublinie, mając kredyt ogromny, stosunki znakomite i wielkie, pensye roczne znaczne zapewnione i dwadzieścia tysięcy złotych przenoszące, oprócz innych dochodów, które dawały konferencye, a na te mecenasi wszyscy, mający ze mną stósunki wzywali. W ostatnich czasach podniosłem był sposób życia i utrzymania na wyższą skalę, i od pięciu lat przywykłszy do wydatków, które się codzień powiększały, wyrobiłem sobie niemi pewne stanowisko, które dziś śmierć pana ex-wojewody zniszczyła. Upadły także moje związki z gabinetem królewskim, a choć pozostawali mi trzej magnaci, książe Michał Radziwiłł wojewoda wileński, książe Alexander Lubomirski i generał Działyński, których już objąłem interesa, plenipotencyę i kapitulacye mając podpisane, ale ci choć wielcy panowie nie mogli dla mnie nigdy być tem czem był generał Stempkowski, który wszelkie prośby moje przyjmował i uskuteczniał z dobrocią prawdziwie ojcowską. Do przykrych myśli przyczyniało się i stomilowe oddalenie od panny Emilii Brochockiej, której ręki, według wszelkich a wszelkich prawdopodobieństw, mogłem być prawic pewny. Co do samego Lublina, czybym go był porzucił wówczas, lub nic, na jednoby wyszło, bo wkrótce konfederacya Targowicka cały dawny wywróciła porządek, rok więc ten nicby mi był nie przyniósł. Później, podział kraju, rozruchy — sperandy więc moje byłyby i tak przepadły, i dla mnie i dla wszystkich co tam szukali jakiejś krescytywy. Lecz natenczas wszystko mnie niepokoiło niesłychanie, rozdrażniony byłem i smutny nad wyraz. Siódmego dnia samotnej podróży, z całą moją kawalkatą zajechałem do Mołoczek, gdzie czcigodny mój przyjaciel przyjął mnie całem sercem; posłaliśmy zaraz do Januszpola, ale już Bukarowie z całą rodziną na święta się byli do Pulin wybrali; Giżycki także dal mi się namówić by do Pulin ze mną wyruszyć. Nazajutrz rano pojechałem do mojego ojca, i kocz mu zawiozłem, bardzo był ze mnie kontent; w koczu oglądał coby zganić mógł, właził weń choć było zimno, opatrywał, examinował wszystko, nareszcie przyznać musiał, że mu się podobał. Przywiozłem mu także pas słucki nie zbyt bogaty, ze złotem, ale bardzo smakowny, z którego był niesłychanie kontent. Kosztował mnie osiemnaście dukatów. Poczęliśmy się rozgadywać. Ja się rozpłakałem, on rozczuli!, w istocie nie wiedziałem co dalej począć z sobą. Tegoż wieczora musiałem odjechać choć późno, trochę się gniewał za to, ale nazajutrz była wigilia Bożego Narodzenia, a my z panem Giżyckim ułożyliśmy się być w Pulinach. — Ej! ej! rzekł mój ojciec, prowadzi cię tam widzę panna Gnatowska, ale mnie się to nie zdaje. — Jużciż woli ojca nie przestąpię, rzekłem, a prócz tego nie zapomniałem jeszcze o pannie Emilii, i o niej myslę. Uspokoił się; dwóch konnych dodanych mi przeprowadzali sanki moje aż do Mołoczek, żeby wilcy nie opadli, co w tej porze nie nowina. Gdym przybył Giżycki jeszcze nie spał; wysłał był konie na przeprząg do Cudnowa i Strybieża, i nazajutrz na rozstawnych łatwo nam było stanąć w Pulinach przed wieczerzą. Cały dom Bukarów rzewnie płakał po Stempkowskim, a gdyśmy się zobaczyli, żal nasz odżył na nowo. Nazajutrz rano bardzo wezwałi mnie do siebie oboje sęstwo, rozpytywali o okolicznościach zgonu pana ex-wojewody, opowiedziałem im com wiedział ze szczegółami, i popłakaliśmy się na nowo wspominając tego zacnego rnęża. Oboje pytali się mnie co będę teraz robił z sobą. — Nie wiem, odpowiedziałem. — Jużciż widziemy ze wszystkiego, że kochasz pannę Gnatowskę, zdaje się, że nie napróżno jej nadskakujesz, mówiliśmy o tem wczoraj zlekka i zdaleka z Hańskiemi, widać ze wszystkiego, że sobie życzą dosyć tego związku, zapewniali nas, że będzie miała sto tysięcy. Wyprawą sami chcą się zatrudnić.... Opowiedziałem im wówczas wahanie się moje, zajęcie się panną Emiliją Brochocką, jakem dat słowo wujowi jej, że wprost z kontraktów do nich przyjadę i t. d. Pan Bukar odpowiedział mi na to. — Radziłbym ci, jeśli na rok przyszły nie masz powracać do Lublina, zaraz na następujące sejmiki wejść w urząd jaki, to ci i do ożenienia dopomódz może. — Wszystkie rady pańskie były dla mnie ojcowskie, odpowiedziałem mu, i tej posłucham pewnie. Państwo Hańscy wybierali się na kontrakty z całym domem, Marcin Bukar także, mnie i Raczyńskiego zaproszono, żebyśmy z niemi razem stali. Powróciwszy do Januszpola na Nowy Rok z całem towarzystwem, zastaliśmy zjazd duży, Bukarowie zapraszali na wesele córki: pokazywano ekwipaże, które przywiozłem z Warszawy. Ignacy Chojecki miał się wówczas żenić ze swoją późniejszą żoną, potrzebował właśnie karety, trudno było wtedy w kraju o dobre powozy, jak zobaczył uczepił się mojej karety natychmiast: nie było sposobu, odstąpiłem mu ją za dwieście ośm- dzicsiąt dukatów, które na kontraktach wypłacił. Marcin Bukar odebrał swój kocz, za który mu takie Kajetan Przyłuski mający się żenić, dał sto trzydzieści czerwonych złotych. Ja z Giżyckim i Marcinem Bukarem pojechałem do Cudnowa na Trzy-Króle, do pana wojewody Potockiego. Mieszkał tu już z żoną, w domu na górze nad młynami, którego dziś śladu nie ma. Przyjmował on tara w przejeździe do Kaniowa Stanisława Augusta; mieszkanie było obszerne, wygodne i jak na owe czasy bardzo pięknie przybrane. Pierwszy raz byliśmy prezentowani pani wojewodzinie, zachwycającej piękności; dama ta łączyła z wielką grzecznością, szczególny dar podobania się; towarzystwo było nieliczne, mężczyzn może z dziesięciu. Pan wojewoda wprowadził rzecz o następujących sejmikach, i zwróciwszy się do mnie, dodał: — Musimy i pana poprosić.... Poparł to Giżycki; odpowiedziałem, że jeśli się podoba obywatelstwu wezwać mnie, będę mu ofiarował swoje usługi. Wyjechaliśmy na kontrakty z Marcinem Bukarem i Raczyńskim, i stanęli z Hańskiemi. Nadjechał i stryj opat, który podzielał ze mną boleść straty pana Stempkowskiego; spytał mnie zaraz o bilans moich interesów. Powiedziałem mu, że miałem u Kabrego trzy tysiące czerwonych złotych i trzysta dwadzieścia nadto, aby okrągłą stanowiły summę sześćdziesięciu tysięcy. Radził mi za to wziąć dzierżawę, ale wchodząc w urzędowanie, nie mogłem się zająć gospodarstwem. Poodbierałem raz ostatni wszystkie moje pensye, a połączywszy je z tem co mi zostało z Lublina, złożyłem dwa tysiące sto dukatów. Z nich dwadzieścia tysięcy dodałem znowu do summy, którą u bankiera złożyłem był wprzódy, a teraz wyzyskawszy ją całe ośmdziesiąt tysięcy, zaniosłem do pana Hanskiego prosząc, aby ją przyjął do roku. On przyjąć sumki tej nie chciał w żaden sposób, mówiąc, że nie potrzebował, nareszcie niemal zmuszony wziął, na naleganie moje. Ja zaś chciałem koniecznie ulokować n niego, aby familia wiedziała z pewnością co mam. Opat oprócz tego oświadczył panu Hańskiemu, ie mi da w roku przyszłym dziesięć tysięcy, i tyleż ojciec mój, byłem miał swój dom; mienie moje było jak na dłoni. O ile stan mój i zmartwienie dozwalało, starałem się rozerwać na redutach, w teatrze, zabawami, na które uczęszczała i panna Gnatowska. Pokochałem ją na nowo; była to osoba nie piękna, ale przystojna i miła bardzo, a obejście się jej ze mną przyjaźne i przychylne zastępowało wiele uiedostających jej wdzięków. Szczupła była i delikatna, a ja właśnie w tego rodzaju pięknościach miałem upodobanie. Na tych kontraktach zrobiłem znowu umowę z panem Szperlem raz na zawsze o powozy, obstalowałem karetę i kocz, podług modelu, który został w kopii u mnie. Zapłaciłem mu z góry trzysta dwadzieścia dukatów z transportem do Cudnowa, i na dzień dziesiąty maja dostawił mi robotę. Wyjeżdżaliśmy z Dubna z Marcinem Bukarem przededniem, pani Morzkowska przysłała, że się chce widzieć z nami i prosi na kawę; ubrałem się jak najprędzej i poleciałem, ale w tym pośpiechu zostawiłem woreczek z trzydziestu dukatami, zegarek i pierścień w pudełeczku, który miałem od pani podkomorzynej pod poduszką. Jużem się z niemi nie zobaczył; wszelkie poszukiwania były nadaremne, wszystko to skradł mi lokaj Raczyńskiego, stojącego tuż w drugim pokoju ze mną; na dowód też zaraz drapnął. Przyjechaliśmy do Januszpola przed dwódziestym czwartym stycznia, dokąd przybył Giżycki i umówiliśmy się z nim zaraz o przyszłe sejmiki. Giżycki i Bukar stawali zawsze w Żytomierzu w domu sędziego Bukara, w którym była duża bardzo sala (zwykle w niej sądy się odbywały), tam i ja z nimi razem mieszkać miałem. Ale Giżycki życzył sobie, żebym z nim zaraz jechał do Jasnohorodki, dokąd już miał rozstawione konie na czterech stacjach, i musiałem mu uledz. Udawał on, że się na zabój kochał w starszej księżniczce Szujskiej; nic milszego nad ten dom, sama księżna matka jeszcze dosyć piękna, córki także, przyjęcie gościnne. Zabawiliśmy tam tylko dni parę i powrócili wprost do Żytomierza. Z tych pań, później starsza, poszła za mąż za majora Marczakowa brata pani Szeremetiew gubernatorowej wołyńskiej, średnia za Jacka Za- leskiego, który był prezesem kijowskim, najmłodsza za garbatego Ledóchowskiego, który z nią nie był szczęśliwy. Ledóchowski człowiek rozumny i w towarzystwie jak być może najmilszy, po przywróceniu praw dawnych przez Cesarza Pawła Igo, został prezesem wołyńskim pierwszego Departamentu. XVI. SEJMIKI ŻYTOMIERSKIE 1792 ROKU. Już kredensa z Mołoczek, Skowródek i Januszpola, kucharze i ludzie do usług przybywali do Żytomierza, a gawiedzi owej opończowej, sierakowej i postołowej karmić nie było potrzeba, bo wedle nowego prawa sami obywatele osiedli wotowali, do czego księgi przez Komissye cywilno-wojskowe były ułożone; w całem województwie do sześciuset tylko wotów wszystkiego naliczono, a w Żytomierskiem z nich przeszło dwieście — przybyliśmy i my nareszcie. Zastaliśmy już pana Potockiego z żoną, który nas poprzedził. Marszałkiem sejmiku był Michał Pausza, sędzia ziemski owrucki, assesorów nie pamiętam; przy Gi- życkim zaraz pokazała się przewaga. Pierwszego dnia obrano komisarzów granicznych i sędziów granicznych, osób dwadzieścia cztery. Do komissoryatu poszli ludzie najmajętniejsi i zasłużeni, podkomorzowie, sędziowie, podsędkowie dawnej formy. Z Komissji cywilno - wojskowej Żytomierskiej trzech wyszło. Nazajutrz wybierano sędziów ziemiańskich, do każdego powiatu dwónastu, a na całe województwo trzydziestu i sześciu, znowu tedy z Komissyi cywilno - wojskowej wyszło dwóch. Na trzeci dzień wybierano komissarzy cywilno - wojskowych Żytomierskieh w miejscu ubyłych, i temi zostali: Ja, Karol Szaszkiewicz z Jeniiec, Karol Trzeciak kasztelanie owrucki, Dyonizy Pruszyński i Antoni Bohdauowicz, który był potem marszałkiem radomyślskim. Czwartego dnia obrano dwóch deputatów: Szymona Grzybińskiego i Jana Nepomucena Trypolskiego do trybunału Lubelskiego, w skutek nowej organizacyi. Wszystko to prawie układało się w naszem mieszkaniu, a ogólne przyzwolenie potwierdzało nasze wybory. Stryj mój, ksiądz opat, był na tych wyborach także, ojciec z nim i państwo Hańscy z familiją. Wszyscy stali w Krośnej: pojechałem już do nich, jako nowo obrany urzędnik. Pani Morzkowska powiedziała mi sekretnie, że się cieszy z tego, iż obrany zostałem urzędnikiem, bo mnie już nie do Warszawy ani do Lublina ztąd nie wyciągnie, Nie było tą razą tego niesłychanego natłoku, jaki przeszłych sejmików panował, ale u nas codziennie po osób osiemdziesiąt bywało na obiadach, a po obiedzie tak pełny dom, że się trudno było przecisnąć. Kielichy obchodziły nieustannie przybywających; tu, vivat zgoda powszechna! tam — szczęście kraju! to, kochanego króla! — dalej, jaśnie wielmożnego miecznika dobrodzieja! Jaśnie wielmożnych nowo-obranych urzędników i t. p. i t. p. Giżycki nie przyjął ani mojej ani Bukara współki, sam wszystko wziął na siebie. Pan Hański ofiarował mi swój dom na mieszkanie w Żytomierzu jako urzędnikowi, i z wdzięcznością akceptowałem; był on naówczas najlepszy w mieście. Giżycki i Bukar chcieli, żebym stał z nimi razem, ale i ciasno było, i jakoś mi się chciało oddzielnie dom prowadzić, a być niezależnym. Kucharza dobrego miałem z Warszawy, srebra bardzo porządne, porcelany tylko i szklą dokupiłem, alem nie bardzo mógł przyjmować. Kucharz najwięcej, kiedy raz lub dwa na tydzień gotował. Najczęściej trafiało się to w piątek, gdy pani Morzkowska z panną Gnatowską z Pulin na mszę do Żytomierza przyjeżdżają, i bywały u mnie na obiedzie, na który zapraszałem wówczas Giżyckiego, Bukara i Karola Trzeeiaka, mniej więcej osób dwanaście. W inne dnie niejeden, ale cztery często do wyboru bywały obiady; zasiadała Komissya graniczna, dwanaście osób, ludzie bogaci i dobrze żyjący, dwie Komissye cywilno - wojskowe, Kijowska i 'Zytomierska, najmniej osób szesnaście, dwa Sądy ziemiańskie nieustanne, szesnastu członków, Komissya honi ordinis (dobrego porządku) przyjezdni i t. d. zgoła pełny byt Żytomierz. Bez scyssij, zajść i pasztetów, myślano tylko o tem jak się zabawić, i najprzyjemniej rozerwać... Karnawał był niezmiernie liczny, jakiego dotąd w 'Żytomierzu nie widziano. My z panem Giżyckim raz na zawsze ułożyliśmy jeździć koleją, jednej soboty do Jasnohorodki, do jego ulubionej, drugiej do Pulin, do mojej. XVII. WESELE. PotrzeBa było jechać na ślub panny Ewy Bukarównej, Giżycki mi towarzyszył, bo Bukar Marcin wyjechał pierwiej; zastałem tam już mojego ojca, stryja księdza opata, którego dla dania ślubu proszono, i państwo Hańskich z całą rodziną. Zjazd był niesłychany, na obiadach po sto osiemdziesiąt osób, wieczerze równie obsadzone, oficyny, dworki, żydowskie domy, porządniejsze nawet chałupy, wszystko zajęto i napchane, myśmy mieli kwaterę na plebanii. Przy takich aktach jak ślubowiny, serce zakochanego człowieka żywiej bije, doznałem i ja te- go. Stryj mój czcigodny znalazł chwilę pomówić ze mną na osobności o pannie Guatowskiej, bo to już wszyscy obserwowali. Powiedział mi, że rozmawiał o tem z ojcem moim, ale ojciec choć nie zabraniał, nic radził wszakże. Prosiłem księdza opata, żeby nie nacierał na niego, nie będąc usposobiony do ożenienia w tym roku, nie mając domu, ani gdzie podziać żony, będąc na urzędzie, i widząc trudności utrzymania się z familiją w Żytomierzu. — A oświadezyłżeś się jej? spytał. — Nie; ona wie że ją kocham, jam przekonany, że nie jest obojętną dla mnie, i na tem przestajemy. — Lepiej by się zapewnić, nie wiem co twój ojciec ma do niej, ja bardzo ją dobrze znajduję, do tego mówią, że ma sto tysięcy posagu... nic nie widzę złego. Naówczas opowiedziałem księdzu opatowi świetniejsze moje nadzieje, o pannie Emilii Brochoekiej, gdzie z pewnością sto dwadzieścia tysięcy posagu i familijny związek tak świetny, a na dowód pokazałem mu list Cześnika i przypisek panny. — Mój kochany, odpowiedział mi, sto obłożnych mil jechać do niej, kiedy ty jesteś dziś na urzędzie, do tego na niepewne losy — cóś mi się nie widzi. Jeśliś się chciał starać i żenić z panną Emiliją Brochocką, było zaraz z kontraktów jechać jakeś się zobowiązał, pamiętaj, żeby cię to nie minęło ze wstydem. Na tem stanęło. Ja występowałem elegancko: pas mój com go miał od wojewody wszystkich zadziwiał, ale na bal musiałem go zdejmować tak był ciężki, bom w nim tańcować niemógł. Pan Oliojecki, który u mnie kupił karetę do ślubu, zapalił się równie i do pasa, począł nalegać, zrobiłem z nim niezłą nazajutrz facyendę, wziąłem pięć koni kasztanowatych, które mi wyszły na sto pięćdziesiąt dukatów.Ślubu nie mam co opisywać, odprawił się ze wszystkiemi ceremoniami dawnemi, które są dobrze z opisów znane. Z pięćdziesiąt osób podpisało intercyzę, panna młoda i cała rodzina płakała, i t. d. i t. d. Wszyscy potem wesoło się bawili, i ja też udawałem z niemi bardzo wesołego, ale w sercu mojem okropna toczyła się walka... Nie wiem jak się to stało, lubiłem mocno pannę Gnatowskę, a chciałem się żenić z panną Emiliją Brochocką; i nie umiałem się ani na jedną ani na drugą przechylić stronę. Bal przeciągnął się długo, u cukrowej wieczerzy kilka kieliszków wychylonego wina zawróciły mi głowę, chodziłem jak waryat, jak desperat, nie wiedząc co czynię. Wszyscy się nareszcie porozjeżdżali po kwaterach i ja pojechałem do siebie, ale zasnąć nie mogłem, umyłem się tylko i przebrałem na nowo. Wtem obudził się Giżycki, pyta co mi jest, musiałem mu troski moje wyspowiadać, ten w śmiech. To mnie prawie rozgniewało. Nakoniec o dziesiątej kazawszy konie zaprządz, pojechałem do Hańskieli. Stali oni w starym domu dosyć daleko od nowego; zastałem ich wszystkich przy kawie, znaleźli mnie tak zmienionym, że od razu zakrzyknęli... Pani Morzkowskiej i panny Gnatowskiej nie było, poszedłem do ich pokoju, gdy się zaczęto zjeżdżać, ale jak nieprzytomny, samę znalazłem pannę Gnatowskę. Zobaczywszy mnie, zawołała od razu: — Musisz pan być słaby żeś tak zmieniony? XVIII. OBÓZ KSIĘCIA JÓZEFU PONIATOWSKIEGO. Przyszedł rozkaz z Komissyi wojskowej, aby z województwa kijowskiego, powiatu żytomierskiego, z województwa bracławskiego i z powiatu, z podolskiego województwa, powiatu kamienieckiego, z województwa wołyńskiego, powiatu łuckiego, komissye cywilno-wojskowe, po dwóch komissarzy na czas kampanii do obozu wysiały. Nasza komissya na to Giżyckiego i mnie wybrała, i my we dwóch jechać mieliśmy do obozu księcia Józefa Poniatowskiego, który stał nad Mołdawską granicą. W tym momencie ruszyłem na pożegnanie do Pulin, a nazajutrz rano byłem z powrotem. Giżycki już wszystko przysposobił do tej podróży, natychmiast byliśmy w drodze: szły dwa kocze, mój i jego po pięć koni, i bryka jego czterokonną, wyładowana kredensem i kucharzami. Poczty na tamtym trakcie nie było, musieliśmy wziąść swoje konie, ale mimo to w dni cztery stanęliśmy w obozie i meldowaliśmy się księciu, który kazał nam być przy głównej kwaterze i wdziać świckie wojenne mundury. Ponieważ koni wierzchowych nie mieliśmy, swoje nam raz na zawsze ofiarował i na obiady zaprosił, Nazajutrz jużeśmy wdzieli mundury wojskowe i mieliśmy każdy ordynansa, bo prawo tak chciało. Zasialiśmy już dwóch bracławskich komisarzy, Antoniego Grocholskiego i Moszczyńskiego, dwóch podolskich, Lipińskiego i Kaczkowskiego, wołyńskich także, Michała Jałowiekiego i Lubienieckiego, wszystkich w mundurach wojskowych. Moszczyński odebrał rozkaz z jednym szwadronem pójść do Tulczyna, i zabrać łudzi nadwornych pana Potockiego, działa, arsenał cały, prochy, broń luźną i to wszystko odsyłać do Połonnego, a łudzi i konie odstawić do obozu. Trze- ba wiedzieć, że Komissya wojskowa przysłała była do Połonnego inżynierów, dla podniesienia tej forteczki, a Komissyom cywilno-wojskowym, wołyńskiej, kijowskiej i krzemienieckiej, rozkazała do niej dodać po dwóch komissarzy, dla przygotowywania robotników i podwód. Podwód po trzy tysiące, a po sześć tysięcy pieszych ludzi i jeden regiment, Ostrogskim zwany, szefostwa księcia Michała Lubomirskiego pracowali około tego nieustannie. Były tam więc porobione kazamaty na prochy, koszary na furaże i prowianty, odnowiono wały i palisady. Komissya wojskowa zapóźno się potem obejrzała, że w kilku niedzielach trudno wznieść fortecę, i to co zrobiono na nic się nie przydało, jak niżej powiem. Proste tu zastosować można przysłowie: robione było sobotnim sztychem na niedzielny targ. Pan Moszczyński z gorliwością i sumiennie wywiązał się z danego mu polecenia; przyprowadził trzysta łudzi piechoty, sto osiemdziesiąt jazdy ułanów, czterdziestu kozaków, sześć armat z końmi, uprzężą i puszkarzami, dziesięć fas prochu, dwa pulwerkany z gotowemi ładunkami, a trzy- dzieści działek niby fortecznych i broni bardzo pięknej na tysiąc łudzi. Wszystko to pod zasłoną jednej kompanii wyprawił do Połonnego, a sam z ludźmi Potockiego i jego oficerami, (co wszystko szło bardzo ochotnie do obozu), dwieście wołów w dodatku zabrawszy, przyszedł do jenerała. Książe natychmiast obejrzał wojsko, zlustrował, szeregowych, unteroficerów, doboszów i trębaczy między wojsko rozdzielił, oficerom zaś kazał wydać paszporta. Z tych paszportowanych oficerów od ułanów, nie mogę sobie przypomnieć nazwisk dwóch młodych ludzi, którzy wraz z trzema oficerami od piechoty, meldując się księciu, ze łzami go prosili, aby ich do wojska przyjęto, chociażby za szeregowych. Książe to przyjął z prawdziwą radością, i zachował ich w rangach, jakie nikli u Potockiego, przeznaczając do pułków. Pan Antoni Grocholski był także komenderowany ze szwadronem jednym do Berszady i do innych dóbr większych panów, w tymże samym celu. Powrócił i on wiodąc z sobą stu dwódziestu kozaków na dobrych koniach. Napisano rozkaz do jeneralnego rządzcy dóbr Korsuńskieh, i ztamtąd także do stu kozaków na bardzo tęgich koniach nadciągnęło z całym potrzebnym uzbrojeniem i moderunkiem. Przyszli także kozacy granowscy, dar księcia Czartoryjskiego, czterysta głów z czterma sotnikami, na koniach, z których każdy wart był więcej trzydziestu czerwonych złotych, umundurowani porządnie. Żupaniki na nich karmazynowe, kontusze czarne, szarawary takież, lud nic piękniejszego, dorodny, zdrów, żadnego kozaka nie było, żeby miał lat trzydzieści. Przed obozem wyciągnęli się frontem, a ataman z sotnikami przypadli z raportem do księcia. Gdy książe, który z całą świtą wyjechał na spotkanie, zbliżył się do nich, cała linia zawołała: — Zdorow Bat'ku Josype! Objeżdżaliśmy potem przed frontem, a książe pozdrawiał każdą sotnie zosobna — Zdorowy chłopcy! na co mu hulaszczo i ochoczo, — Zdorow bat'ku atamane! odpowiadano, aż się rozlegało. Połączono ich z kozakami Berszadskiemi, Korsuńskiemi i innymi tejże broni ludźmi, ale dobrano najpiękniejszych tylko, i uformowano z nich pułk z dziesięciu sotni złożony, któremu książe dał nazwanie Wiernych kozaków. Komissoryat odebrał zaraz rozkaz umundurowania ich wszystkich; do- stawiono wprędce sukna karmazynowego i czarnego, spędzono pewnie ze czterystu krawców z miasteczek przyległych i w tydzień cały pułk już był w jednakowych mundurach. Książe ponaznaczał oficerów, i namiestników do exercycyi, i trudno uwierzyć jak wprędce nauczyli się robić wszystkie ewolucye. Najpiękniejszych czterdziestu mołojców książe dobrał do swojego boku, a dwóch oficerów z niemi przy namiocie jego sypialnym wartę trzymali. Namiotów księcia było kilka. Jeden bardzo obszerny, w którym się do składania raportów schodzono o godzinie jedenastej, przy nim dwa pokoje dla kancellaryi — drugi, większy jeszcze, gdzie nakrywano do stołu, przy którym bez etykiety i miejsc oznaczonych siadano lub stawano, gdzie kto trafił i zajadano co kto napadł zrana u śniadania. U obiadu o godzinie czwartej już było przestronniej i wygodniej; żadnego półmiska, rondelka. ani wazy srebrnej nie zobaczyłeś, wszystko z blachy angielskiej, ale jedzenie dobre i obfite, choć wcale nie pańskie. Dalej stał księcia namiot sypialny i w rząd czternaście innych dla świty, trzy ku- chnie, spiżarnie i namiociki na różne schowania i potrzeby. Bartłomiej Giżycki był przy księciu adjutantem, my z Antonim Giżyckim i Moszczyńskim jeden namiot mieliśmy sztabsoficerski; koło nas dwa małe namiociki dla kancellaryi naszej i służby przeznaczone zostały. Żaden żyd w obozie bez biletu jenerała deżurnego pod karą śmierci pokazać się nie mógł, przed samem przybyciem naszem dwóch powieszono; szpiegi nawet nasze wprowadzali się z zawiązanemi oczyma, a tych czasem po dwa razy na dzień widzieliśmy przybywających i odprawianych z głównej kwatery. Codzień książe wyprawiał kuryerów do Warszawy i nowe ztamtąd polecenia i espedycye otrzymywał; z rozkazów dziennych to tylko wiedzieliśmy, że król ma zjechać do obozu, że się wszystko kupi i gotuje na obronę kraju, że pod Lublinem i Włodzimierzem duże massy szlachty się skupiły oczekując na rozkazy królewskie. Od kuryerów nic się więcej nie można było dowiedzieć, bo pisma przez rozstawione kresy przechodziły. Z gazet tylko wiedzieliśmy, że wojna zagra- żała, a sejm złożył w ręce króla całą moc do prowadzenia jej i robienia traktatów, wzywając naród do ofiar i gotowości obrony. Król na tej sessyi, w czułej mowie, rozpłakany, dziękując stanom za położone w nim zaufanie, przyrzekł sam stanąć na czele wojska, choćby życie przyszło poświęcić dla kraju. Stany, oddając w ręce królewskie jakby dyktaturę doczesną, uwolniły zarazem ministrów od odpowiedzialności. W ostatku rozczulony Małachowski, wśród płaczu Izby całej, gdy już sejm dalej nie miał co czynić, zalimitował go do uspokojenia i końca wojny. Na tem się skończyło..., a groźne naciągały chmury. Król wybierał się niby do obozu, już nawet ekwipaże jego wojenne, konie wierzchowe i wielka część dworu wyszły były z Warszawy i stanęły w Willanowie, ale jak powiadano, nie puściła Stanisława Augusta, nowa jego kochanka markiza Lulli, o której niżej obszerniej będzie. Król ustanowił order wojenny, krzyż złoty z białym orłem w pośrodku, otoczony wieńcem, na szafirowej emalii, z drugiej strony mający cyfrę królewską, na tegoż koloru emaliowanych ramionach. Noszony być miał na wstędze niebieskiej z brzeżkami czarnemi, napis na nim: Virtuti militari. Takich krzyżów przysłano czterysta do głównej kwatery, i do nich tyleż patentów z okienkami; w liście N. Pan obiecywał i swoje przybycie. Niepodobna wyrazić jaki to zapał wzbudziło w obozie, potworzono śpiewki i zewsząd odzywało się tylko: Daj nam Boie zdrowie i t. d. Była trudność niesłychana paletowania, furażów, prowiantów i t. p. nie mieliśmy ani taryf, ani popisu ludności, ani znajomości siedzib; Giżycki to zwalał na mnie, a ja z zawiązanemi oczyma wykonywałem, bo inaczej nic mogłem. Dodano nam czterech kadetów do kancellaryi, ci jak tylko było można utrzymywali dzienniki i pisali palety. Sprowadziłem z dóbr przyległych województw kijowskiego kilku rządzców, którzy jakiekolwiek dać mi mogli wyobrażenie o miasteczkach i wsiach, ich rozległości i resursach. Komissoryaty mimo naszej niewiadomości były pełne furażów i prowiantów, i ani drew, ani niczego nie brakło. Dzień i noc zwożono do obozu wszystko czegośmy potrzebowali, dodać do tego ofiary, po kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt wo- łów, jałowic, cieląt, owiec, wieprzów, półsetkami płócien, i tak ciągle. Tymczasem w obozie było cicho, nie wiedzieliśmy o nieprzyjacielu, ani o tem mówić, ani tego dochodzić nie było wolno, co główno-komenderująey zamyślał, bo kuląby dostał, ktoby o tem śmiał rozprawiać. Wpadliśmy czasem do Nowego-Konstantynowa lub Tywrowa, i cokolwiek od żydów zasięgli wiadomości: szeptano, że armia rossyjska była o mil piętnaście od granicy. Raportowaliśmy księciu, ale on na to ledwie słowem odpowiedział: — Wiem o tem dobrze, zobaczymy.... lub — Co bedzie to będzie!... — i skończyło się. Miasteczka Tywrów i Nowy-Konstantynów niewielkie, ale tak były budkami i sklepikami przez żydów założone, że dwa razy tyle teraz miejsca zajmowały co przedtem, łotry musieli się do nich zbiedz z całego świata na jarmark i żołnierskie kieszenie. Czego tylko było potrzeba dostać w nich można, rzemieślników wszelkich, krawców doskonałych, szewców, szmuklerzy, win, napojów i t. d. W tydzień już musieliśmy sobie nowe spra- wiać mundury, kurz, deszcz, rosa, w niweez obróciły pierwsze; kazaliśmy uszyć po dwa, i zrobić po garniturze srebrnym szlif, ładownic i pendentów; a nowa nasza odzież kosztowała nas po sto czterdzieści dukatów. Ekwipaże książęcia ciężkie, nasze i różnych innych osób stały w Tywrowie, furaże z kreiskomissoryatu szły dla koni naszych, a były tak obfite, że we trzy tygodnie powypasały się nasze szkapy do niepoznania. Dwóch łudzi mieliśmy tylko z sobą w obozie; żyło się jako tako. Dla mnie to nic, ale Giżycki co miał brzuszek delikatny, krzywił się zawczasu i mówił: — Jak mnie gdzie poszle zabierać kozaków, to mi dopiero da hartu... — Nie bój się, ja cię wszędzie wyręczę... pocieszałem go, a on ściskał serdecznie za samą obietnicę. Jednego poranku wzywają nas do księcia, zastaliśmy tam Piotrowskiego i Kamińskiego półkowników, książe wziął ze stolika dwa ordynanse i jeden z nich wręczając Giżyckiemu, odezwał się: — Pan półkownik Kamiński komenderowany z panem komissarzem jechać do Smiły, zabrać tam nadwornych ludzi, arsenał i wszystko co się tylko wojennego znajdzie... masz pan sto pięćdziesięciu kozaków... Z panem Ochockim jedzie pułkownik Piotrowski z takąż siłą do Białej-Cerkw i, dla zabrania ludzi i arsenału. Spójrzałem na Giżyckiego ukradkiem, widzę diable mu się przeciągnęła fizyognomija; odezwałem się więc: — Jeśli książe wódz pozwoli zrobić uwagę, zda mi się, że jeden z nas potrzebny przy obozie, a drugi sam to może spełnić, gdyż dwa te miejsca nie są zbyt odległe i jakby po drodze. Jeśli wola waszej książęcej mości, ja spełnię oboje, ale prosiłbym tylko, o pozostawienie wszystkich trzechset kozaków przy mnie... Wiadomo, że Biało-Cerkiew należy do dóbr malkontenta, — Smiła jest własnością magnata, który ją świeżo nabył, może być potrzeba pomocy. — Dobrze, dobrze! rzekł książe spoglądając na Giżyckiego i uśmiechając się... Pułkownik Piotrowski pójdzie z waćpanem we dwieście koza- ków do Biało-Cerkwi, a pułkownik Kamiński będzie z sotnią czekał pod Smiłą. — Czy zabierać niani po całych dobrach, co długo zabawi, czy tylko w metropoliach? — W metropoliach, odpowiedział książe, a gdybyś opór znalazł, masz nie dla proporcyi trzysta kozaków. Piotrowski tedy poszedł wolnym marszem do Biało-Cerkwi, a ja z Kamińskim, przyśpieszonym krokiem udałem się do Smiły. Zastałem tam rządzca odstawnego pułkownika Czudowa; stanąwszy z komendą przed jego mieszkaniem, opowiedziałem mu po co przybyłem, a pan Czudów z największą ochotą ofiarował się spełnić rozkaz. Stanęło wnet czterdziestu kozaków z atamanem; jeszcze mi wydał palet na sto pięćdziesiąt wołów z tych dóbr, do wieczora wszystko najakuratniej uskuteczniono. W nocy już rozstałem się z pułkownikiem Kanińskim, który nazajutrz dzień poprowadził kozaków i woły do obozu, a sam wziąwszy dwóch kozaków tylko, bez koni dla łatwiejszego dostania przeprzęgów, następnego dnia połączyłem się z panem Piotrowskim. Zajechaliśmy do Białej Cerkwi, zastałem tam osiemdziesiąt łudzi piechoty, dobrze ubranej i uzbrojonej, stu dziesięcin ułanów na ślicznych koniach, w mundurach nowych, i czterdziestu kozaków także umundurowanych, cztery działa z lawetami, dziesięć spiżowych bez lawctów, na pięciuset ludzi pieszych nowej bronz, a sto pięćdziesiąt wołów oprócz tego za paletem dać kazałem. Wyruszyłem do obozu, jak najgrzeczniej rozstawszy się z rządzca dóbr, i z pułkownikiem Janiszewskim, który miał komendę nad tem wojskiem nadwornem. Kiedy to wszystko przyprowadzono do obozu, książe ułanów rozdzielił między lekkie półki, piechotę wcielił do pieszych, a kozaków wybrakowawszy, co najpiękniejszy lud, włączył do wiernej drużyny, o której wyżej wspomniałem. Nadeszły gazety potwierdzające wieść, że król wyrusza do obozu, a massy szlachty w Krakowie, Lublinie, Włodzimierzu z ludźmi na niego oczekują, chcąc także łączyć się z nami; że oprócz tego wszyscy robią ofiary i składki dobrowolne niosąc je do skarbu Rzeczypospolitej. Do obozu też księcia Józefa codzień niemal przybywali młodzi ludzie zbrojni, przyprowadzając z so- bą po pięciu, sześciu, dziesięciu, po dwóch i trzech, ile kto mógł łudzi na dobrych koniach, zapisując się w wolontery. My tymczasem jedliśmy, pili, i cały dzień na koniach ze świtą przy księciu jeździli, podpisywaliśmy palety, przejeżdżali do miasta, grali w karty i w kości, tylko ja i Giżycki do tej ostatniej gry nie mieszaliśmy się. W świcie księcia, oprócz adjutantów, a bardziej ordynansów, którzy sio codzień mieniali od brygad będąc komenderowani, znajdowało się do dwudziestu czterech osób; książe miał z sobą w obozie trzydzieści sześć koni, z tych arabskich było siedm, a niektóre z górą po dwa tysiące czerwonych złotych kosztowały. My z Giżyckim zawsześmy mieli po dwa konie na przemian, jednego na ranek do południa, drugiego od południa do wieczora, ale Giżyeki swojego najmniej męczył. Były to konie po kozakach, których panowie poszli do pułków pieszych, resztę ich rozprzedano lub dowozów z amunicją rozebrano. My z Giżyckim kupiliśmy z nich osiem, każdy zosobna po cztery, rozumie się, że nam wybierać wolno było. Coraz się też i porządkować i ruszać więcej poczynało w obozie; książe wydał rozkaz do wszystkich komissarzów, aby dwa tysiące podwód próżnych dostawili do obozu pod prowiant, furaże i ciężkie bagaże armii, co pochód znaczyć mogło. Co dnia wszyscy jenerałowie zbierali się rano z raportami do księcia, a po śniadaniu następowały rady wojenne, czasem po dwie godziny trwające, ale co na nich się układało wiedzieć nic mogliśmy. Nie pamiętam którego dnia, kazano wysłać wszystkie ciężkie bagaże co były na kołach, nawet książęce, z obozu i z miasta, pod eskortą regimentów odpowiednich, z dziesięciu ludzi na każdą partyą. My swoję też ekwipaże wysłaliśmy z instrukcyą, aby się zawsze o milę od obozu trzymały; dodano do nich dwóch wiernych kozaków, a nam się został jeden człek konny, który miał tylko parę koszul i co pilniejszego w mantelzaku, a po jednym kozaku na ordynansie. Głośno już zaczynano przebąkiwać po obozie, że się zbliża armia pod sprawą generała Kochowskiego, ale wolnym bardzo postępując marszem. Depesze coraz gęstsze tam i nazad, niekiedy po dwa i trzy razy na dzień latały do Warszawy i z Warszawy, a my zawsze jeszcze byliśmy jak w rógu, nic o nich nic wiedząc co zawierały. Za każdą tylko z nich widzieliśmy zbierającą się radę wojenną.... i obóz wyśpiewywał swoją piosenkę: — będziem hulać i t. d. - Nareszcie obóz nasz ruszył, ale dniem wprzódy wyjechał Giżycki do Winnicy z wspólnemi, memi i jego bagażami. Ja zostałem przy księciu, pociągnęliśmy z nim pod Winnicę, i rozłożyliśmy się po prawej stronie Bohu; dla księcia kwaterę wyznaczono w mieście, gdy my pozostać musieliśmy może o werstę wyżej. Armia przeprawiła się przez bardzo piękny, nowo wzniesiony most na rzece. Przybywszy ledwiem mógł odszukać Giżyckiego: znalazł go nareszcie kozak przy mnie będący, stał w małym dworeczku, a raczej w chacie, na której dziedzińczyku pozataczano nasze powozy. Zastałem go w szlafroku, wymytego, wygolonego, w wyśmienitym humorze, w czem go naśladowałem z chęcią po podróży, nakarmiony wprzód różnemi specjałami, na których nigdy towarzyszowi memu nie zbywało. Posłaliśmy zaraz po pana Bartłomieja, a ten przybył z kilku oficerami; ludzie nasi piekli i gotowali, zgło- dniała rzesza posilała się, a raczej połykała i żarła. Piękny to był widok kilkunastu tysięcy łudzi razem kąpiących się w Bohu jak zajrzeć, i my z nimi zażyliśmy tej roskoszy, a orzeźwieni, syci, rano przed godziną czwartą byliśmy już w kwaterze księcia Józefa. Stał on w domu starościńskim, dosyć obszernym i wygodnym. Tylko cośmy przybyli, gdy z pikiety jednej oficer ze dwoma szeregowemi na wozie przywiózł dwóch powiązanych żydków, szpiegów, znalazłszy u nich uchwały konfederacyi, proklamacye, i listy do pana Kaleńskiego, pisarza grodzkiego żytomierskiego. Papiery te mieli porozkładane i zaszyte w opończach między suknem a podszewką, ale się ich domacano. Nieszczęśliwi ci ledwie już byli żywi... Znaleziono przy nich prócz tego czterdzieści osiem dukatów w złocie po kołnierzach i kaftanach przepikowane... Zwołano radę wojenną, godzina nie wyszła, a wisieli już w pośrodku miasta. Pieniądze przy nich znalezione oddano pikiecie, która ich pochwyciła... Przyszła też wkrótce urzędowa wiadomość, że pod Puławami zebrało się do trzydziestu tysięcy odwodowego wojska pod sprawą Mokronowskiego i Byszewskiego, które codzień nowo przybywającemi pomnażało się posiłki; oczekiwano tylko od dnia do dnia na przyjazd królewski, mający wesprzeć najsilniej powagą imienia jego, gromadzące się siły. Wolonterom przez dyzurstwo wydano rozkaz, ażeby w górę i w dół na mil trzy, wszystkie mosty na Bohu zrąbali, a promy, łodzie i czółna sprowadzili na prawy brzeg rzeki pod Winnicę. Trzeciego dnia potem brzeg ten pokrył się cały różnego rodzaju przewozami i statkami. Byłem z innymi przy oddawaniu raportów rano, gdy oficer przybiegł od obserwacyjnej pikiety z Tulezyńskiego traktu oznajmując, że kuryer jedzie do księcia od pana Potockiego, i zapytując, czy go ma przyprowadzić, lub depesze przywieźć. Zwołano radę, ale ta krótko trwała, i odpowiedź dano, aby kuryera nie wpuszczać i depeszy nie przyjmować. W mieście słychać było, że Tulezyn częścią wojsk przeciw nam idących został zajęty, że tam stoi generał Kochowski, a z nim Szczęsny Potocki i Branicki hetman, że w Targowicy zawiązała się konfederacya, że Tulczyn prowidowano w wielkie zapasy furażów i prowiantów, co wskazywało, że tam wojska znaczne stanąć mają. W Winnicy książe Józef wręczył mi ordynans, dając pułkownika Piotrowskiego i dwiestu pięćdziesięciu wiernych kozaków z trzema ich oficerami, ażebym z niemi szedł do Berdyczowa i z fortecy tamtejszej zabrał załogę, działa, prochy, broń, z osobną jak mam tem rozrządzić instrukcyą. Dodano mi oprócz tego dwóch oficerów od piechoty. Kozacy wyruszyli natychmiast, a ja z pułkownikiem Piotrowskim, temi oficerami i naszą kancelaryą wyjechaliśmy w nocy, wziąwszy tylko dwóch kozaków bez koni, żeby łatwiej i prędzej przeprzęgać. Po drodze spotykaliśmy obywateli województwa Bracławskiego, którzy na odgłos ruchów wojennych opuszczali domy, i kryli się z rodzinami w bezpieczniejsze miejsca kraju; to zrobiło rozruch, wzbudziło popłoch i niemal wszyscy, kto żyw, wysuwał się do Galicyi szczególniej. Jednak słuchy nas dochodziły najwięcej z Berdyczowa, że chociaż konfederacya zawiązała się w Targowicy, nikogo jednak bezbronnego prze- śladówać nie będzie, a wstąpiła w granice z wojski nieprzyjacielskiem tylko, jak powiadała, dla ustalenia i przywrócenia porządku, który sejm wywrócił; pomimo to paniczny strach opanowywał wszystkich. Wracani do podróży Berdyczowskiej. Napędziliśmy przed świtem kozaków naszych w Rajgródku, gdy jeszcze w torbach konie karmili, kazałem im hyc na godzinę dziesiątą w Berdyczowic; rano bardzo stanęliśmy wmieście i ubrawszy się poszliśmy do księżnej Radziwiłł owej. której dawniej dobrze byłem znajomy: właśnie powozy jej pakowano, bo i ona wybierała się do Galicyi. Perswadowałem jej żeby tego nie czyniła, przekonywając, że tu teatru wojny być nie może, opowiadałem przy kim naczelnictwo wojska, poczęła się wahać, i jechać chciała i zostaćby wolała, ale przynajmniej na dni kilka jeszcze wstrzymała się. Oficerowie nasi dowiedzieli. się, że o jedenastej godzinie obluz-warty załogi fortecznej, tej więc godziny czekałem. Przyszli kozacy nasi i wyciągnęli się frontem naprzeciw domu księżnej, gdzie dziś dom Szoduara, patrzano na nich z po- dziwieniem, bo takiego wojska jeszcze tu dotąd nie widziano. Doczekawszy jedenastej i obluzu warty, z Piotrowskim i oficerami ruszyliśmy do fortecy. W tem miejscu gdzie dziś brama na ulicę, był wał ze ścianą kamienną i fossa z mostem, przy którym rogatka, po lewej zaś stronie pierwszy odwach, z piętnastu ludzi, jednego oficera i jednego dobosza złożony. Byliśmy w mundurach, szyldwach zawołał: do broni! oddano nam honory, powiedziałem oficerowi kto jestem i kazałem z ludźmi iść w środek fortecy. Pokazałem ordynans księcia, dwódziestu kozaków zsiedli z koni i zajęli odwach, ja wszedłem do fortecy za oficerem, i dwiestu trzydziestu kozaków za mną. Zastałem dwódziestu ludzi tych co byli w środku fortecy na głównym obwachu pod bronią, nową wartę na obluz i czterech doboszów, załoga cała stała po prawej stronie idąc do kościoła, a kozacy nasi po lewej. Komendant, major Serwański, dziad przeszło osiemdziesiąt lat mający przyszedł do mnie z ordynansem, poprosiłem jego i przeora do mównicy, tu pokazałem im rozkaz księcia. Serwański zalał się łzami, mówiąc, że pięćdziesiąt już kilka lat był w tej załodze, a dwadzieścia kilka jak nią dowodził po Chojeckim. Zażądałem roli załogi i inwentarza arsenału, podano mi oboje; wydałem na piśmie rozkaz do majora stawienia całej załogi. Uderzono w bębny przed fortecą i w pół godziny zebrała się przed nami, pościągałem wszystkie szyldwachy z rondelów i szulerauzów, i wyciągnęli się linią przed nami ilu ich było. Nie znalazłem więcej nad stu dwódziestu dziewięciu łudzi, a podług roli brakowało dwódziestu jednego szeregowego i jednego oficera. Broń kazałem w kozły złożyć i odstąpić, sześćdziesięciu kozaków zajęli miejsca żołnierzy, a żołnierze rozbrojeni ustawili się w szeregi. Odezwałem się do nich, że wola najwyższego wodza powołuje ich do regularnego wojska Rzeczypospolitej, ale na to zamilczeli. Odczytano role: okazało się, że kilku było takich, którzy razem w jednym glejcie, dziad, ojciec i syn służyli, starcy i niedołęgi; przebrakowałem tedy, do lat czterdziestu pięciu wybierając do służby wojennej, a starszym i niezdatnym paszporta wydać obiecałem, życząc pozostać przy kościele, lub innego szukać chleba. Pokazało się zdatnych do służby czterdziestu dziewięciu, czterech oficerów i pięciu doboszów, puszkarzów czyli artylerzystów ośmiu z unteroficerem, wszyscy mieli mundury nowe i dobre lederwerki; wybrakowani wyszli z fortecy bezbronni. Obróciłem się potem do muzyki, która była w mundurach jak załoga, a było jej pięćdziesięciu ludzi, chociaż w rozkazie nie miałem, żeby muzykę zabierać. Przeor na kolana prawie padał prosząc, żeby ich zostawić, ale że byli w mundurach wojskowych zapytałem, czyby nie mieli ochoty służyć? Większa połowa odezwała się, że pojedzie z ochotą, powtórzyłem więc: — Któremu ochota, niech naprzód wystąpi, wyszło ich ze trzydziestu. Przyszła mi myśl szczególna, wybrałem dwódziestu czterech co na trąbach i dętych instrumentach grali, i jednego pałkiera, myśląc ich dodać do pułku wiernych kozaków. Posłałem zaraz po pierwszych kupców i kahalnych, rozkazując w rekwizycją dostawić dwadzieścia pięć koni, takich jak kozacy mieli, do tego dwadzieścia pięć mundurów z lederwerkami i kulbakami, ze sznurami i kutasami do trąb. Mun- dury kazałem porobić nakształt kontusików obszytych złotemi galonkami, oddzieliłem do tego oficera od kozaków jednego z dziesięcią ludźmi, aby pilnowali roboty, poleciwszy oficerowi dojrzeć gatunku sukna. Dysponowałem także kahalnym, żeby sto korcy owsa i dziesięć fur siana na dwie doby do fortecy przystawili, oraz jadło dla kozaków. Konie przyprowadzono do nas, aleśmy z nich nad trzy nie zbrakowali, miasto zdawało się z ochotą spełniać palety, choć może i dwóchset pięćdziesięciu kozaków dodawało ochoty; jakkolwiek bądź, trzeciego dnia rano muzyka ubrana już była na koniach, a pałasze i pistolety dostali z arsenału. My tymczasem całe dwa dni i dwie nocy spisywaliśmy inwentarz broni i arsenału; okazało się dziesięć dział w bardzo dobrym stanie, mogących się zaraz zaprządz, ale koni do nich brakło; po strzelnicach dział osiemdziesiąt, większa połowa żelaznych, do trzech tysięcy przedwiecznych ładunków z kulami, drugie tyle ślepych, kilka moździerzy do puszczania bomb, osiem dużych barył prochu, broni na czterysta ludzi piechoty. Żelazne działa, jako nam do obozu niezdatne, oraz resztę wybrakowanej broni zostawiłem na miejscu; spisano do raportu porządny inwentarz, który na dwie ręce musiał być ułożony, jeden wziąłem do księcia, a drugi zostawiłem w fortecy, to zabawiło mnie trzy dni i do naszych pisarzy, musiałem przybrać trzech księży, bo wybrakowanej załodze potrzeba było powydawać paszporta. Ale na wywiezienie tego potrzeba było sto sześćdziesiąt podwód i sześćdziesiąt koni pod działa, co miasto dać musiało. Trzeciego dnia wyprawiłem podług rozkazu księcia transport do Połonnego, z assekuracyą pięćdziesięciu kozaków, z jednym ich oficerem, dwóma od piechoty, którzy z nami przybyli, i załogą z trzema oficerami jej pod bronią, konwojującą amunicye. Czwartego dnia po przybyciu do Berdyczowa, ruszyła komenda kozacka nazad do obozu, z największą paradą i nową swoją muzyką. Major Serwański, starzec na siłach podupadły, kapitanów dwóch mało co młódszych od niego, i jeden porucznik w tymże rodzaju inwalid, pozostawali w Berdyczowie; musiałem im wydać świadectwa, że stu- żyli w tym garnizonie, bo mnie o to prosili. Załoga miała po dwa mundury i na trzy miesiące żywności przeor, (choć się kulił bardzo), musiał im lenung wypłacić. Komenda nasza już była wyszła do Rajgródka na noc, my z pułkownikiem Piotrowskim zostaliśmy jeszcze u księżnej na kolacyi, ale na biedę, bo przybywszy do Rajgródka zastaliśmy kozaków naszych, którzy szkolnika i kahalnych tamtejszych tak pobili nahajkami, że tylko co żywi zostali nieszczęśliwe żydziska. Powodem było, że owsa i siana nie dostawiono w porę, ale w moment go dostarczono ze dworu. W Rajgródku doszła nas wiadomość, że obóz dnia tego przejść miał do Ułanowa, straże obserwacyjne spotkaliśmy koło Petrykowiec. Tuśmy się i my przespali i ludzie wypoczęli i konie podkarmiono; nad wieczorem stanęliśmy w obozie, rozłożonym z tamtej strony Ułanowa. Główna kwatera księcia była na czele miasteczka; poszliśmy zaraz do niego, oddaleni raport już przygotowany w Berdyczowie, i ucieszyłem się widząc, że książe rad był ze wszystkiego com zrobił. Tymczasem kozacy co byli z nami wchodzili do obozu, mijając namiot księcia, jak urżną w trąby Berdyczowscy muzykanci na powitanie. Książe się zerwał — Co to jest? Opowiedziałem pokrótce, jak się ta muzyka dla kozaków znalazła. Wyszedł książe aż z namiotu i niesłychanie był z tego kontent; powtarzał razy kilka: — Dogodziłeś mi Waćpan jak nie można lepiej; ja sam myślałem im dać trąby, ale zkąd wziąć koni, lederwerków, mundurów... i jak to Waćpan wyszłyftowałeś? — Ofiara kupców Berdyczowskich za moim paletem. — Grackoś mi się Waćpan sprawił. Pułk kozaków był zawsze przy księcia kwaterze na biwakach; posłyszawszy swoją muzykę, wystąpili wszyscy i nuż wołać: — Zdorow bat, ku Josype! Jak się potem dowiedzieli, żem to ja im zrobił, obstąpili umie wszyscy, nie puścili, musiałem pójść z nimi na biwaki, wódki się napić, nosili umie na rękach, cackali, nazywali Iwan Oreł, tak, żem się ledwie z tych karesów mógł wyrwać. Poszedłem znowu do księcia — jak się wyżej rzekło, był niezmiernie kontent ze wszystkiego, proponował mi nawet, żebym wstąpił do służby w randze podpułkownika, do tego pułku lub przy świcie. (Kozakami dowodził wówczas pułkownik Stanisław Urbanowski, waleczny i ochoczy oficer). Przyjmowałem łaskę księcia z ochotą, ale i o drugą prosić go musiałem; w muzyce tej kozackiej kapelmejstrem był wolny młody człowiek, którego w Berdyczowie namówiłem, żeby wstąpił do służby wojskowej, zaręczając, że książe da mu feldeech srebrny; tego przedstawiając wodzowi, przyznałem się do obietnicy i otrzymałem, że mu dozwolono nosić feldeech podoficerski. Drugiego dnia rano kozacy z biwaków podstąpili pod namiot księcia z jakiemś żądaniem, książe wyszedł do nich, przywitali głośnem: — Zdorow batku Josype. Ot... majemo truby, daj też nam znamena... — Dobre ditki, ale to korol sam wam daść... Miło było na nich patrzeć, jacy to ludzie dorodni i ochoczy; z takim szwadronem na podjazd wylecieć, można pohulać i kaszy narobić; ale mnie się to szczęście nie dostało, chociem go bardzo pragnął. W tydzień po naszem wyjściu z obozu powróciłem do Berdyczowa; nie wiem co się działo z armią, którąm był w Winnicy porzucił, i czegom na oczy nie widział, tego opisywać nie chcę. Trzeciego dnia rano ruszyliśmy do Ostropola: po tym noclegu weszła armia do Lubaru, na czele zawsze pułk kozacki księcia, który się czwanił swojemi trąbami. Wojsko przeszło przez miasteczko i do przygotowanego obozu za Bazylianami po drodze do Czartoryi pociągnęło. Książe tuż przy rogatkach miał rozbite namioty, my z Giżyckim blizko stanęliśmy w dworeczku — roztassowano się. Rozumieliśmy, że to był punkt, w którym armie się zetkną, ale żadnego po temu przygotowania nie było, nie sypano szańców ani bateryi, nie okopywano się wcale. Drugiego dnia po rozłożeniu obozu pod Lubarem, przybyła delegacya od kupców berdyczowskich; na czele chrześcijan był pan Jenni szwajcar i Gerner niemiec, a od żydów Chaim Chmielnicki i Boruch, kupcy berdyczowscy znakomici, wraz z innymi kilku hurtownikami. Słówko naprzód o delegatach. Jenni szwajcar i kompania, miał wielki bardzo skład płócien szwajcarskich i stołowej bielizny, drugi takiż w Warszawie, trzeci w Krakowie, czwarty w Lublinie. Płótna to były i bielizny rzadkiej piękności, jakiej teraz nie widzę, ciężkie, równe, gęste, jak cieniuchny papier, nici w nich trudno dojrzeć. Sztuka płótna pięknego bywała po sto dukatów, najtańsze trzydzieści. Panów Jenni i kompanię szacowano na dwanaście milionów złotych. Po podziale kraju, kompania się także rozdzieliła; Jenni z dwóma jeszcze towarzyszami pozostał w Berdyczowie i długo wielki utrzymywał magazyn, który jeszcze ceniono na sto pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych. Wreszcie zaniknął handel i kupili Berdyczów od książąt Radziwiłłów, pozakładali tu niektóre fabryki, ale poprzyjmowawszy ludzi nieuczciwych na podręcznych i ajentów, zostali oszukani, okradzeni i do bankructwa przyprowadzeni. Na czele tych łotrów co ich ograbili, był żyd Rubinstein. Szkoda była wielka tych ludzi; miałem z nimi przez lat dziesięć stosunki najlepsze: zabierali u mnie corocznie po dwa tysiące spustów wódki, po sto dwadzieścia stosów drzewa do browarów i innych swych fabryk, rachunki mieliśmy ciągłe, nigdy najmniejszej w nich trudności, zawodu i sprzeczki. Gerner miał sklep galanteryjny, jak to wówczas nazywano Norymbergski, handel prowadził na wielką skalę, człek był rzetelny i poważany między swemi. Chaim Chmielnicki, człek bardzo' majętny, handlował bławatami hurtownie, magazyn miał jeden w Berdyczowie, drugi w Ostrogu, trzeci w Dubnie. Boruch był także hurtownikiem, dwa jego magazyny w Berdyczowie założone były suknami angielskiemi, francuzkiemi, niemieckiemi, ale słychać tego nie było jak dziś, żeby się łokieć angielskiego sukna płacił po dziewięć lub dwanaście rubli. Sukna niektórych gatunków także były o połowę tańsze niż teraz, chociaż u nas w kraju żadnej jeszcze fabryki nie mieliśmy; w Wielkiej-Polsce tylko i Krakowie kilka ich narachować było można. Dostawiano sukien niższej ceny i na liberyc z fabryk niemieckich, lepszych z Anglii. W ogólności Berdyczów wów- czas, co do ludności i obszerności w połowie mniejszy niż dzisiaj, handlem przechodził daleko co teraz widzimy: było w nim do dziesięciu hurtowników, którzy na łokcie ani na funty nie sprzedawali, z pięćdziesiąt sklepów bławatnych, sukiennych, płóciennych, zawalonych towarami. Wolny był przywóz wszystkiego prawic z zagranicy, a na komorach cło tylko transitowe opłacano; — od innych towarów taryfa była bardzo mała, sprowadzano więc mnóstwo, napełniały się magazyny, a wypróżniano je za Dniestr do Mołdawii i Wołoszczyzny, zabierali i markietani do Rossyi, przywożąc wzamian futra, świece, mydło, kawiory i inne płody swego kraju. Chaim Chmielnicki i Boruch najpierwsze dwie kamienice wznieśli obok siebie przy ulicy od Karmelitów idąc do miasta. Powracam do deputacyi. Panowie kupcy przyszli zaraz do mnie, prosząc, abym ich księciu prezentował; zaprowadziłem ich i byłem świadkiem, gdy złożyli na ręce księcia deklaracyą bardzo pięknie napisaną, w której wyrazili, że z ochotą spełnili rozkaz komissarza cywilno-wojskowego ofiarując dwadzieścia pięć koni, tyleż mundurów i lederwerków natrę- baczów kozackich; dodali, że assygnacyą na to składają w ręce księcia, prosząc by przyjął jeszcze nowe dla muzyki instrumenta, dwanaście trąb, dwa oboje, dwa klarnety, cztery waltornie, dwoje żelów i t. d. Niepodobna wyrazić jak książe się tem ucieszył: było to przed godziną raportów, zatrzymał ich wódz w namiocie do chwili, w której z raportami przychodzili jenerałowie, a gdy się pozjeżdżali, prezentował im kupców, przy odczytaniu ich deklaracyi. Dziękowali im wszyscy: chrześcijan zatrzymano na śniadanie, izraelitów częstowano likworami i winem. Kupcy byli kontenci, ale niemniej i książe. A gdy się to działo pod namiotami, zaszły dwie kufy wódki do biwaków kozackich, dar tychże panów kupców, poszedł więc książe i my z kupcami wszyscy ruszyliśmy za nim. Muzyka grała już po większej części na nowych instrumentach, kozacy po dobrym już pewnie łyku wódki, do której choć im ze dwa tysiące szeregowych pomagało, dobrze jednak sobie podochociwszy, prosili księcia, żeby się im pozwolił podrzucić. Książe musiał im dogodzić, porwali nas na ręce i nuż hustać, do- stało się i panom kupcom, którzy złożyli jeszcze sześćdziesiąt dukatów dla pułku. Opisuję te drobnostki, ażebym odmalował niemi lepiej, jakie podówczas było życie obozowe i duch panujący w kraju. Później dowiedziałem się w Berdyczowie, że do tej czynności zachęcili kupców i namówili szambelanowie Sztejn i Hebdowski i rotmistrz Wolkowyski. Ci trzej wyżej wymienieni byli to obywatele miejscowi; pan szambelan Sztejn pochodził z Litwy, robił on dział między księciem Udelrykiem Radziwiłłem, koniuszym wielkiego księztwa Litewskiego, a jego współ-spadkobiercami w Berdyczowic; podobał sobie miasteczko i okolicę, wyprzedał się w Litwie ze wszystkiem, znaczny kapitał miał w ręku i nim tu obracał. Zabudował się w Berdyczowie i do śmierci mieszkał; człowiek dobrze wychowany, rozsądny, znaczną miał bibliotekę z dobornych i szacownych dzieł złożoną, wiele rękopismów ciekawych i innych osobliwości. Zbiór ten ksiąg i gabinet fizyczny szacowano po jego śmierci na pięćdziesiąt tysięcy złotych. Miał cztery córki znakomitej piękności, z których jedna była za Adamem Potockim, obywatelem zacnym mającym dobra w okolicy Berdyczowa, tezy za oficerów wyższych rang powychodziły, których nazwisk sobie nie przypominam. Szambelan Hebdowski, także majętny obywatel, zajmował się dawniej interesami książąt Radziwiłłów, osiadł potem w Berdyczowie, zabudował się i kapitałami handel prowadził. Nie wiem jaka po jego śmierci została fortuna, ale to mi dobrze wiadomo, że po nim znaleziono cztery tysiące butelek starego wina węgierskiego, które pozostała wdowa wyprzedawała. Kupowaliśmy je po dwa czerwone złote butelka, a pan Nepomucyn Giżycki mając się żenić z panną Walewską, chociaż mu ogromne lochy zostały, jeden po stryju, drugi po matce, Hebdowskiego wina sto butelek sprowadził. Później chciał go wziąść więcej, ale już niebyło: wdowa część sprzedała i tę rozchwytano, część podobno sama wypiła, a resztę złodzieje dobrawszy się do lochu wykradli. Pan Wołkowyski, równie jak Sztejn z kapitałem z Litwy przeprowadził się do Berdyezowa, zabudowawszy obszerniej jeszcze może od Sztejna. O obrotach jego kapitałów nie wiem, miał szczególną namiętność do kart, widywałem go nieraz ciągnącego bank. Ci to trzej namówili kupców na ową ofiarę, która przeszło dwadzieścia tysięcy kosztowała. Jednego dnia zameldował się do obozu pan Kawecki z Krzemienieckiego, przyprowadzając z sobą czterdziestu ludzi na dzielnych koniach, w mundurach wołyńskiego województwa, zielonych z czarnemi obszlagami i kołnierzami, zapisał się z kompanią swoją do wolonterów. Książe wyszedł dla zobaczenia przybyłych: pierwszy szereg był z samych obywatelskich synów złożony, drugi obsadzony ich ludźmi z proporcami. Pan Kawecki siedząc na koniu, rzekł do wodza: — Mości książe, wspól-obywatele moi, których mam honor przedstawić waszej książęcej mości, obrali mnie swoim dowódzcą, lecz na rozkaz, wszyscy pójdziemy w szeregi. Książe jednak ten mały oddział zostawił jak był pod komendą Kaweckiego, i jego dowództwu powierzył także innych wolonterów. Był to dawny oficer służby austryackiej, nie wiem co się z nim potem stało, gdyżem go więcej nie widział. W Lubarze nacisk był podówczas wielki prze- jeżdżających do Galicyi, miasto od rana do wieczora niemi zapchane i pełne; kurycrowie latali nieustannie z Warszaw y i do Warszawy, ale w obozie nie myślano o obwarowaniu; chociaż z drugiej strony słychać było, że generał Kochowski w sto tysięcy wstąpił w granice. Myśmy nie mieli spełna dwódziestu czterech tysięcy, wolonterów w to licząc. Taka nierówność sił przerażać mogła, gdy z drugiej strony było pięć razy więcej wojska dobrze wyexercytowanego, do boju wprawnego, w posłuszeństwie i karności utrzymanego. Król pomimo obietnicy z posiłkami nie nadciągał, co nie mało przyczyniało obawy; wszystko to widzieliśmy jasno, kombinowali, rozrachowywaliśmy między sobą po cichu, nie dobrze wróżąc, ale trzeba milczeć było. Ja nawet zawahałem się, wstępować, czy nie do służby? Czuliśmy, że armia ustępuje i cofa się, że nas tylko przybyciem króla łudzą, nadto pan Giżycki nalegał i starał się mi o ile możności wyperswadować, ażebym do służby nie wchodził. Zapal mój nareszcie ostygł, i przeciwne zdanie górę wzięło; królaśmy się doczekać nie mogli, przewidywaliśmy wszystkie przyszłe klęski, ochota do służby ustała, myślałem tylko, jak się księciu z tego wymówić, gdy mi następująca okoliczność ułatwiła rozwiązanie. Odebrałem listy od sędziego Bukara i od macochy mojej, donoszące, że ojciec bez nadziei życia był chory i żądał gwałtownie powrotu mojego. Gdy się jeszcze namyślam co z tem robić, zawołują mnie do księcia; ledwiem wszedł, książe się odzywa, że jutro w rozkazie dziennym ogłosić każe, iż mnie i Moszczyńskiego do służby wojskowej przyjmuje w randze podpółkowników, jak nam obiecał. — Moszczyński, dodał, zostaje w mojej świcie, waćpann zaś daję wolność wyboru, czy służyć przy mnie, lub do jakiegokolwiek pułku przykomenderowanym być zechcesz. Jabym sobie życzył, abyś postąpił do kozaków, których tak bardzo zdajesz się lubić, i od nich jesteś lubiony. Tak mi się serce ścisnęło, żem długo odpowiedzieć nie umiał, łzy mi się puściły, naostatek rzekłem do księcia: — Nie mogę korzystać z łaski waszej książęcej mości, oto są listy, które postanowienie moje tłómaczą. I oddając listy, dodałem: — Ojciec mój śmiertelnie chory, żąda pumocy i usługi, nie mogę mu jej odmówić, nie godzi mi się widoków prywatnych, przenieść nad obowiązki synowskie, a zatem proszę waszej książęcej mości, uwolnić mnie na teraz. Gdy los mojego ojca się rozstrzygnie, lub ja będę wstanie odezwać się do łaski waszej książęcej mości, nie omieszkam z niej korzystać. Książe odpowiedział mi jak zawsze z największą dobrocią i podał mi rękę, którą łzami oblałem. Nadszedł i Giżycki z pismem w ręku podobnej treści; skończyło się województwo kijowskie, prosił o uwolnienie z urzędu, który dotąd spełniał. — Czekajcie rzekł książe, za dni trzy, zupełnie was uwolnię. Codzień raniuteńko bywałem w głównej kwaterze, tak dla dostania wiadomości, jak i dla rozrywki, książe bowiem rano objeżdżał obóz, a ja zawsze przy nim byłem. Na drugi dzień po podaniu się o uwolnienie, tylko co przyjechałem i wstąpiłem nogą do namiotu księcia, podoficer z pułku lekko-konnego imienia księcia Józefa, z dwoma żołnierzami przyprowadził żydka bez pejsów w odzieniu niby furmana od furgonów przebranego, którego złapano, gdy przechodził pikietę. Żydóm tak tu, jak wszędzie zabroniono było chodzie do obozu; mowa wydała zaraz galilejczyka, zrewidowano go i począwszy pruć, wypruto list zapieczętowany między podeszwami od butów. Zapytany żyd przyznał do kogo list nosił, zwołano radę wojenną i powieszono go natychmiast, ale nie ogłaszam osoby, do której pismo było adressowane; później dopiero dowiedzieliśmy się, że to był bilecik mały do vice-brygadyera Rudnickiego, nakłaniający go, aby ze swoją komendą od obozu się odłączył. Jakoż w istocie w kilka dni potem pod Zielincami Rudnicki z kilką szeregowemi zniknął, krygsrecht na niego złożono pod Ostrogiem i tam portret jego powieszono. Długo u nas powtarzano sławną anegdotę o przyjęciu go przez jenerała Fersena. Rudnicki mając zamiar wstąpić w służbę rossyjską, prezentował się jeneral-lej tenantowi, z dobrą miną; Fersen począł się w niego długo i uporczywie wpatrywać, jakby chciał sobie przypomnieć, gdzie go widział wprzódy. — Hdie to ja was widał! hdie to ja was widał ! powtarzał po kilka razy. Ach! daj Boże pamiat! a to ja pod Ostrogom was widał! Tych kilka słów wyrzeczonych poważnie przez znakomitego dowódzcę, tak zbiły z tropu Rudnickiego, że nie śmiał się więcej udać do nikogo. Zniknął i niewiadomo gdzie się potem podział. Książe od siebie dał dwadzieścia dukatów, tym co żydka złapali, bo przy nim grosza pieniędzy nie było. Trzeciego dnia rano przyszliśmy z Giżyckim, prosić wedle obietnicy księcia o odpuszczenie nas. Giżyckiego nie tylko książe lubił, ale go szacował. Przez cały ten czas pobytu naszego przy nim, Giżycki zawsze u stołu przed wszystkiemi zabierał pierwsze miejsce. Mogę się i ja pochlubić tem, że książe Józef zaszczycał mnie także swojemi względami; kazał się nam jeszcze dzień ten zatrzymać, dla napisania zaświadczeń, jakoż oba, każdy z osobna, otrzymaliśmy świadectwa bardzo zaszczytne. U obiadu książe wypił zdrowie nasze. Po obiedzie, książe obróci! się do mnie: — który z moich koni, tych coś Waćpan na nich jezdzil, lepiej się mu podoba? — Obadwa, rzekłem bez myśli, wyborne, ale kasztanowaty milszy pod wierzchem. Książe kazał przynieść pistolety angielskie prześliczne w srebro oprawne, w szkatułce równie pięknej srebrem kutej, które fasowano do dwóchset dukatów, i darował je Giżyckiemu. (Dostały się one później podobno kasztelanicowi Giżyckiemu). — A pan Ochocki, rzekł, przyjmie odemnie konia, którego lubi, na którym przy mnie pracował, jako pamiątkę i oznakę mojej wdzięczności za muzykę dla moich kochanych kozaków. Powróciliśmy do stancyi, kamerdyner przyniósł pistolety, Giżycki dał mu piętnaście dukatów; dla mnie także przyprowadzono konia z siedzeniem, czaprakiem i całym przyborem sztab-oficerskim srebrnym, z olstrami, pistoletami, i dwudziestu czterma ładunkami w nich. Przyszedł koniuszy za nim, ofiarowałem piętnaście dukatów na stajnią, a osobno daliśmy po pięć du- katów dla tych masztalerzy, którzy za nami jeździli. Koń wart był przeszło sto dukatów, bo mi to kilka razy za niego dawano, alem go za nic sprzedać nie chciał. Tegoż dnia przyszły z Mołoczek dwie kufy wódki i dwadzieścia wołów, które Giżycki kazał zawieść po środek obozu; ja kupiłem wmieście kufę i z nią zajechałem do moich kozaków... Strasznież mnie pokochali za to, pili zdrowie Iwana Orła, kołyb to buw naszym połkownikom i t. p. Książe, który był ich atamanem zajechał na biwaki, i z nim co nie wyrabiali! Żegnając się z niemi musiałem wódkę pić, skakać, wrzeszczeć, a trąby grały. Tak kochanego pułku jak ten, nigdy potem w życiu nie widziałem. Moszczyński, komissarz bracławski, wstąpił w służbę z rangą podpułkownika, amplojowany do świty książęcej, poszło to dziennemi rozkazami do wojska; mnie przyczyny wyż wyrażone nie dopuściły skorzystać z dobrego usposobienia wodza. Nazajutrz rano przyszliśmy jeszcze z pożegnaniem, książe z rąk własnych oddał nam zaświadczenia; jam, przyznam się płakał, i Giżycki był rozrzewniony także; kazano nam być na obiedzie, po ukończeniu którego, pożegnaliśmy się ostatecznie z wielkim serca bólem. Z pięćdziesięciu oficerów przeprowadzali nas do miasteczka, gdzieśmy pili niesłychanie, co tylko się tam znalazło, tak, że nas bez pamięci do Mołoczek przywieziono. Była to jedna z epok najpamiętniejszych w życiu mojem, każde wspomnienie jej uczuciem rzewnem, a razem przyjemnem napełnia serce moje. Trochę jeszcze o księciu, o którym nigdy się dosyć nagadać niepodobna. Mężczyzna to był, jak się rzekło, najpiękniejszej powierzchowności, natura obsypała go darami najdroższemi jednającemi serca wszystkich, szczególny miał dar pozyskania sobie każdego; popularny, łatwy, wesół, po odprawieniu służby, każdy był u niego poufale, swobodnie, jak u prostego kapitana kompanii. Codzień z rana o godzinie trzeciej już siedział na koniu i był na placu gdzie robiono musztrę, a pułki odbywały ewolucyę, w pół do dziesiątej powracał do namiotów, a o dziesiątej tłum się zjeżdżał z raportami. Po ukończonej obowiązkowej czynności, szli wszyscy do namiotu na śniadanie, które najmniej sto osób codzień zjadało; tamże zaraz począwszy od księcia, wszyscy tyleż lulek na krótkich cybuszkach zapalali. Tytuń stał w workach skórzanych; książe z obozu jeszcze gdy stał przy granicy Mołdawskiej kazał go kupić trzy furgony, pewnie jakie dwieście pięćdziesiąt kamieni. Było wówczas w kraju monopolium na tytuń, drogośmy więc go płacili i nie zawsze dobrego było można dostać; tu każdy oficer miał go z sobą przynajmniej pół kamienia, ale w wojsku nie obawiano się rewizorów. Ten zbiór jenerałów i sztabs-oficerów trwał do pierwszej, podawano czego kto tylko zażądał, jakby w swoim domu. Obiad bywał o trzeciej, a na nim od czterdziestu do pięćdziesięciu osób: świta, proszeni jenerałowie, pułkownicy i kto z obywateli do obozu przyjeżdżał. Kościuszko rzadko bardzo bywał na obiedzie, ale zawsze przy raportach i w radzie wojennej. Że książe z Kościuszką nie byli w tak bardzo ścisłych i przyjaznych stosunkach, rzadko też o nim była tu mowa, lecz gdy książe zmuszony został o nim się odezwać, mówił z szacunkiem i życzliwie. Nie mogliśmy tego porozumieć, czy to była emulacja, czy antypatya, to pewna, że stronnicy księcia zawsze na rachunek Kościuszki, jakąś śmiesznostkę wynaleźć umieli. U obiadu same anegdoty lub opowiadania o miłosnych intrygach czas zabierały, do których książe z wesołością i ochotą sani się szczerze przykładał. Nie widziałem już księcia tego, tak ukochanego od wszystkich, aż w dziewiętnaście lat potem, gdym był w Warszawie w roku 1811, za czasów Księstwa Warszawskiego: był on już wówczas wodzem naczelnym. Drugiego dnia po przyjeździe moim, przyszedłem do niego w czasie raportu, poznał mnie do razu, i przyjął jak najmilej. Kazał mi być na obiedzie i dopóki będę w Warszawie bywać często u siebie; rozpytywał o wszystkich znajomych sobie, żałował szczerze Antoniego Giżyckiego, który już nie żył; dowiadywał się o Bartłomieja, który był wyszedł właśnie ze służby rossyjskiej, zgoła okazał, że o każdym pamiętał. Już wówczas rozpoczynały się przygotowania do okrutnej owej wojny 1812 ro- ku; przypominałem księciu jego obietnicę w roku 1792 mi uczynioną. — Dziewięćdziesiąt drugiego! rzeki z żalem, spełzł on na niczem, chwile chyba spędzone w dobrem waćpanów towarzystwie, za miłe wspomnienie liczyć mogę. Później przedstawiał mnie łaskawie książe wszystkim, co byli na obiadach, ale to świat nowy był dla mnie, mało kogo z nich znalem, a starszych nie było widać. Wspomniał książe i ów swój ulubiony pólk kozaczy, który później konfederacya Targowicka na lekko-konny Bohski pułk przeformowała, na pamiątkę zawiązku swego nad tą rzeką. Czwartego dnia wyjechał książe z Warszawy do Jabłonnej, dla tego nie miałem szczęścia go pożegnać. Nie czuję się na siłach skreślić obraz tego męża, którego cnoty, zacność, poświęcenie i towarzyskie przymioty innego zdolniejszego niż moję potrzebują pióra; znajdzie on ludzi, którzy imię jego otoczone taką chwalą, przekażą wnukom naszym. Popioły księcia Józefa Poniatowskiego, z rozkazu Cesarza Alexandra złożone zostały w grobach królów polskich w Krakowie; on oddał cześć popiołom rycerza, i w jego tylko rycerskim umyśle i sercu dobroci pełnem, myśl tak piękna powstać mogła. On też po zgonie bohatera, sam wszystkie nasze połączył w sobie nadzieje. XIX. POWRÓT Z OBOZU. Wracam do tego, jakem z Lubaru do Mołoczek się dostał. Nie rychło pobudziliśmy się, w głowach wrzał jeszcze zgiełk wojenny, który przez tyle tygodni o uszy się nasze obijał, długo zdawało się nam, że słyszymy trąby, kotły, bębny, piszczałki, muzyki i brzęk broni i wystrzały i głosy żołnierstwa ochocze. Co do mnie, serce miałem smętnem przepełnione uczuciem: żałowałem towarzystwa, którego już nigdy widzieć nie miałem, żałowałem i tego żem z niemi na zawsze pozostać nie mógł; ale los tak chciał, alea jada, inaczej miałem się obrócić. Ludzie nasi poczęli rzeczy rozpakowywać, spojrzeliśmy w trzosy nasze, ale jakże lekkiemi się wydały! Ja z kontraktów przywiozłem osiemset dukatów i sto dwadzieścia talarów, dziś wszystkiego zostało sto trzydzieści pięć czerwonych złotych i kilkanaście złotych monetą; Giżycki miał wyjeżdżając z Żytomierza pięćset dukatów i trzysta talarów, a z nich ledwie kilkadziesiąt ocalało. Na to mieliśmy wprawdzie po cztery konie kupione, on trzy mundury całkowite i najpiękniejsze pistolety, ja także trzy mundury z uniformowemi potrzebami do nich, konia wierzchowego dzielnego... Koń ten później wlat kilka zdechł, a mundury i lederwerki choć na nic niezdatne ale drogie pamiątki, w Haljówce wraz z domem pogorzały. Potrzeba nam się było rozstać z Giżyckim; pani chorążyna kijowska, matka jego, była u kasztelanica Giżyckiego brata mężowskiego w Skowródkach, i on tam jechać musiał; ja dążyłem do ojca mego na Januszpol. W Januszpolu zastałem całą familiją Bukarów, którym relacya z przygód moich obszerną złożyłem: dowiedziałem się od nich, że Raczyński pierwszych dni maja jeździł do Warszawy, ztamtąd przed trzema dniami dopiero powrócił i niewiadomo dokąd Berdyczowską drogą znowu pojechał. Upewniłem się tu o chorobie ojca mojego, któremu doktor Kitel nie pomógł, i obiad tylko zjadłszy, ruszyłem dalej do niego. Zastałem w istocie ojca bardzo słabego; doktor Seer, dosyć dobry lekarz, którego wojewoda Potocki sprowadził z Wiednia i osadził w Cudnowie, odwiedzał go. Posłałem go zaraz prosić i umówiłem, aby nieodstępnie był przy moim ojcu, którego niebezpiecznego stanu nie taił przedemną. Wyprawiłem także do Żytomierza po pana Rudniekiego, który niedawno z akademii Krakowskiej wyszedł i praktykę rozpoczął, zamawiając go, aby nieodstępnie siedział; każdemu zosobna po dziesięć dukatów na tydzień ofiarowałem. Posłałem także po pana Webera do Berdyczowa, dla złożenia konsylium, ale mi bardzo małą robiono nadzieję. Ojciec mój nieustannie rozpytywał mnie o wszystko, a jam mu opowiadań nie szczędził, co go tak zajmowało, że zdawał się zapominać o dolegliwościach i chorobie, a ataki, które cierpiał ustawały. Konia mojego wierzchowego kazał sobie przyprowadzić do pokoju do łóżka, głaskał, płakał, cukrem go karmił, i codzień rano i wieczór o tę wizytę się dopominał. Musiałem dla niego ubierać się w moje mundury i chodzić w nich. Karetę i kocz, które przyszły w terminie zastałem starannie opakowane, owinięte i nakryte oponami; ludzi moich pieścił jak własne dzieci, pamiętając o ich śniadaniach i podwieczorkach, a nawet o wygodach moich koni, zgoła nieskońezonemi mnie obsypywał dowodami swej dobroci i serca. Rozumie się, że nazajutrz po przybyciu wysłałem z listami do Pulin; ale państwo Hańscy z całym domem, w Hornostajpolu, w dobrach swych nad Dnieprem na czas wojny przemieszkiwali. Ojciec dowiedziawszy się, że swojego człowieka na moim koniu posłałem, gniewał się i wymawiał, żem mu o tem nie powiedział, bo byłby swojego dal posłańca. Z tego przyszło do rozmowy o pannie Gnatowskiej, ale wraz zapytał także, czym nie miał listu od pana Lipskiego. — Żadnego, odpowiedziałem. — Co to znaczy? jadąc przez Cudnów do Sła- wuty, sam list za rewersem na pocztę oddałem, i odtąd żadnej nie mamy wiadomości. Czy się rozgniewali, żeś po kontraktach zaraz nie przyjechał ? czy przyczyną temu zawichrzenia krajowe ? czy jaki wypadek familijny?" Jakkolwiekbądź projekt się ten zupełnie zerwał, a ja posłałem do stryja dając wiedzieć o stanie mego ojca. Nic wstrzymać nie mogło tego najpoczciwszego z ludzi i najczulszego z krewnych, w kilka dni przyjechał sam, zjechali i Bukarowie, przybył Antoni Giżycki, przez dwa dni znowu musieliśmy stryjowi memu i Bukarom dyarynsz bytności naszej w obozie powtarzać. XX. Relacye o dalszych wojska postępach, dochodziły do nas regularnie. Na drugi dzień po wyjeździe, naszym z obozu, wyruszyło wojsko z pod Lubaru; — książe i jenerał Wielohórski poszli stepem do Połonnego, jenerał Kościuszko do Zasławia, bagaże ciężkie przez Boruszówkę wprost do Połonnego pod assekuracyą jednego batalionu i dwóch dział, szwadronu jazdy i dwóchset kozaków księcia. Na grobli pod Boniszkowcami, batalion przeszedł, ale działa na moście podrąbanym załamały się i zatrzymały fury idące z bagażami; wtem ukryte wojsko wypadło z zasadzki i straszne zro- biło zamięszanie. Rzeź była okropna, mała część tylko bagażów wydobywszy się z grobli przez szwadron pieszy i kozaków uprowadzoną została na powrót; ale ze dwieście wozów i dwa działa zabrano i cały prawie batalion wyginął. Do dziś dnia stoi nad tą groblą figura z napisem: poległym w roku 1792. — Wojsko nieprzyjacielskie przez Miropol przeszło do Cudnowa, i tam się zastanowiło. Do Połonnego obóz nasz wszedł już nie w bardzo przykładnym porządku, całą noc topiono w rzece prochy, amunicyą, zapasy prowiantów, furaże i czego tylko zabrać nie było podobna, pozagważdżano cięższe działa. Równo ze dniem wyruszył obóz ku Szeptówce, a Kościuszko skierował się do Zieliniec, gdyż Kochowski zajął był miejsce obozu naszego pod Lubarem. Generał Fersen ze swoim korpusem poszedł w pogoń za Kościuszką, ale i książe Józef był tylko o milę. Na równinie pod Zielińcami. Kościuszko miał czas ustawić małą garść swego żołnierza korzystnie i przyjął bitwę przeciw wojsku liczniejszemu daleko, wyćwiczonemu dobrze, a tylko co z wojny powracającemu. Tu okazał talent swój wo- jenny, dotrzymawszy placu szczęśliwie, ale mimo odniesionego awantażu, nie mógł zająć pobojowiska i pozostać w miejscu, bo armia jenerała Kochowskiego nań następowała. Tu stracił piętę Mikołaj Zubów, jenerał-lejtenant wojsk rossyjskich, rannego odwieziono go do Machnówki. Ożenił się on później z wojewodzina Potocką, Lubomirską z domu, która rozwiódłszy się z mężem, za niego poszła. W Anglii dorobiono mu piętę korkową tak zręcznie, że jenerał mógł później nie tylko dobrze chodzie, ale nawet tańcować. Kościuszko z pod Zieliniec poszedł przez Zasław, i w Ostrogu za klasztorem Kapucyńskim, na obszernej równinie bardzo sposobnej do bitwy, połączył się z resztą wojska. Pod Ostrogiem płynie rzeka Horyń, która tu ma bardzo szerokie i błotniste brzegi, na dwie czasem wersty rozciągające się. Kolumna generała Fersena, która się tu przeprawiała, wielkich doznała trudności, ale drugi korpus poszedł na Międzyrzecz Ostrogski i z lewego boku miał opasać nasz obóz; wojsko więc znów unikając nierównej bitwy z pod Ostro- ga ruszyło i z Dubnem nad lewem ramieniem Ikwy, równie błotniastej rzeczki, rozlokowało się. I tu przez dni dwa przeciwnicy mieli sobie wielce utrudnioną przeprawę, ale o mil trzy przeszli rzekę w wielkich massach; nasza armia unikając zawsze potyczki, postąpiła aż do Bugu. Tu porobiwszy porządne baterye i okopy, rozlokowała się na lewym brzegu rzeki Bugu, pod Dubienką. Nieprzyjaciele ścigali jeszcze, jak mówią w sześćdziesiąt tysięcy, a mając sobie wzbronioną przeprawę, i symulując: rzucanie pontonów dla przebycia rzeki, przeszli Bug w Korytnicy i z tamtej strony, uderzyli całą na obóz siłą. Znaną jest dostatecznie z opisów obustronnych, bitwa pod Dubienką, w której oba wojska dały dowody waleczności, a generałowie Kościuszko i książe Józef talentów swoich strategicznych. Pod Dubienką zginął napadając na bateryą Seweryna Bukara, siedemnastoletniego wówczas porucznika artylleryi, wielce przez przeciwnika żałowany, mężny brygadyer Palembach; Bukar zachował pałasz jego jako pamiątkę. Nazajutrz po bitwie książe Józef, zacząwszy, od jenerała Kościuszki, wszystkim, którzy udział mieli w bitwie, porozdawał krzyże wojskowe; z pułku kozackiego, który był w największym ogniu, dostali je wszyscy oficerowie bez wyjątku. Widziałem go później, w kilka tygodni po wojnie przerobiony przez konfederacyą Targowicką na pułk Bohski lekko-konny, nie miał już więcej nad cztery szwadrony po dziewięćdziesiąt sześć głów, gdy w Lubarze zostawiłem go w dziesięciu pełnych sotniach. Powiedziałem wyżej, że gdy się formował, książe Józef został jego atamanem, i od tej to pory począł nosić zawsze burkę, którą mu przywieziono z Astrachami, lekką niesłychanie, bo trzech funtów nie ważyła, z długim włosem, tkaną z szerści wielbłądziej, w niej i w Elsterze życie zakończył. Żydowi, który ją przywiózł, dał książe sto dukatów; w tej historycznej odzieży swojej figuruje na wszystkich portretach, i wizerunkach jakie po nim pozostały. Było projektem księcia Józefa pułk kozacki ów wcielić do gwardyi, nie zmieniając nazwiska jego i stroju; ale los inaczej nim rozrządził. XXI. Konfederacya Targowicka, ulokowała się głównie w Tulczynie; marszałkiem jej ogłoszony został Stanisław Szczęsny Potocki, były poseł województwa bracławskiego, konsyliarzami wybrani: Moszczyński przyjaciel Potockiego i przezeń protegowany, Antoni Puławski, Złotnicki, książe Antoni Czetwertyński, Antoni Raczyński, i inni, których imiona wyszły mi z pamięci. Pod nazwą Generalności, konfederacya ta wydawała uniwersały i proklamacye, unieważniające wszystkie czynności sejmu cztero-letniego, a przywracające tron elekcyjny i gwarancyą. Juryzdykcye exystujące zniesione zostały, a nowe sądownictwa, policya, finanse i system edukacyjny zaprowadzone. Nie będę o tem rozprawiał, co do rządu poważniejszej historyi należy, powiem tylko, że konfederacya ta, po zapale wzbudzonym przez sejm cztero-letni, najsmutniejsze uczyniła wrażenie. Stryj mój kilka dni bawił u nas, sypiałem z nim w stodole, a poszedłszy na nocleg, rozprawialiśmy długo o bieżących wypadkach; z boleścią serca patrzał on na zamieszania krajowe, z przyjemnością słuchał opowiadań moich o wojsku, i częstośmy się do białego dnia zagadywali. Jednego dnia tylkom co zasnął, budzą mnie ze świecą i oddają list, poznałem rękę Raczyńskiego; pisał z Januszpola, nagląc, że się ze mną w moim własnym interesie widzieć pragnie, i prosząc, żebym natychmiast przyjeżdżał do niego, gdyż wielkie ma dla mnie widoki, których opuszczać się nie godziło. Wyżej powiedziałem, że wróciwszy z Warszawy, wyjechał był nie wiadomo dokąd z Januszpola, nie mogliśmy się dotąd domyśleć, że już był przystał i wcielił się do konfederacyi. Przeczytałem stryjowi mojemu bilet, bo się był obudził; pomyślawszy uradziliśmy, żebym zaraz jechał, a że już dniało, siadłem na koń i pobiegłem do Januszpola. Gdym przybył, spali jeszcze wszyscy, tylko sędzia Bukar przebudzony dowiedziawszy się żem przyjechał, wezwał mnie do siebie; zastałem go mocno zgryzionego; zobaczywszy mnie zawołał: — A co mi ten Raczyński narobił! sprostytuował mnie nie spytawszy... przyjechał tu z księciem Czetwertyńskim, konsyljarzem konfederacyi, zapewniwszy pana Potockiego, że ja będę wojewódzkim Kijowskim marszałkiem, czem mnie nawet nominowano, syna mego Marcina konsyliarzem Generalności, a ciebie wojewódzkim. Mogęż ja to zrobić ? Tam syn jeden się bije... może już życie stracił... a jabym... ale nie! nigdy tego nie uczynię. Bukar może był osobiście dotknięty nowym porządkiem, który go pozbawiał dożywotniego sęstwa, ale wyżej stawił uczucie obowiązku względem rządu i kraju, niż osobistą przykrość, a Targowice za rodzaj buntu uważał. — Ja także do tych pokątnych knowań należeć nie mogę, odrzekłem mu, i gdyby mnie nawet osobiste przekonanie nie wstrzymywało, uwaga na ojca i stryja nie dozwoli o tem pomyśleć nawet. Nadeszła żona i pan Marcin Bukar, jedna we łzach, drugi w gniewie na szwagra, którego nie cierpiał, w tem prawie i kamerdyner Raczyńskiego pokazał się, prosząc mnie do swego pana; poszedłem. Zastałem Raczyńskiego przed zwierciadłem stojącego, ubranego w mundur rotmistrza kawaleryi narodowej z haftami, według formy dawniejszej, przed reformą wojska Rzeczypospolitej; przywitał się ze mną czule, powinszowałem mu rangi jaką otrzymał. — Wiesz, odezwał się patetycznie do mnie, że byłem zawsze twoim przyjacielem, i dawałem ci tego dowody, dziś mając zręczność, nie zapomniałem także o tobie. Słyszałeś, że konfederacya związała się w Generalność, ja jestem konsyliarzem, przyjąłem rotmistrzostwo tymczasowie... Dla ciebie mam dwa miejsca, konsyliarza województwa kijowskiego i rotmistrza kawaleryi narodowej, o czem już wie pan marszałek ge- neralności, a hetman daje fortrag na rotmistrzostwo. Milczałem, gdy wtem nadszedł książe Antoni Czetwertyński, kasztelan przemyślski, którego nie znałem. Raczyński mnie przedstawił; był ta człowiek najmilszy w posiedzeniu, wymowny bardzo, przyjemny, grzeczny, a mówiący tak płynnie i łatwo, że nikt go w tem przewyższyć nie mógł. — Prezentuję księciu pana Ochockiego, mającego przyjazne i dawne z tym domem stosunki, którego pan marszałek konfederacyi, powołuje na konsyliarza województwa kijowskiego. Ja milczałem dotąd; wtem książe Czetwertyński obróciwszy się do mnie, rzecze: — Słyszałem, że pan masz blizkie stosunki z tym domem, pomóż-że nam namówić starego Bukara, żeby przyjął laskę Kijowską. — Pan Bukar blizko dwa razy jest odemnie starszy, odpowiedziałem, wiele więcej odemnie ma doświadczenia, nie usłuchał by zapewne rady mojej, której ja przez szacunek dla niego dawać bym mu nie śmiał. Co się tycze mnie, dodałem, bardzo jestem wdzięczen osobom, które o mnie nie zapomniały, ale teraz, kiedy ojciec mój dogorywa, gdy w ostatnich chwilach potrzebuje mojej posługi, a oddalić mi się od niego nie podobna, nie jestem w stanie żadnego na siebie przyjmować obowiązku. Nie dalej jak kilkanaście dni temu miałem sobie ofiarowaną rangę podpułkownika przez księcia Józefa Poniatowskiego, i umieszczenie w świcie jego, i tych także nie przyjąłem. — Byłeś pan w obozie? spytał mnie książe. — Tak jest, ale powołany tam z urzędu mego, na który mnie województwo wybrało... Spełniłem obowiązek zaufaniem współobywateli poruczony mi. Poprzysiągłem na prawo nowe, a dziś łamać dobrowolnie złożonej przysięgi nie mogę, poprzysiągłem na urząd mój i dwojako sumieniem związany jestem. — Nowego porządku i praw tych nowych niema już na świecie, odrzekł książe, wszystkie juryzdykcye pozamykane, a prawo przeniosło się do magistratur konfederacyjnych. — O tem, rzekłem, nic nie wiem... ale któż zniósł to co było? — Konfederacya. Zaczęliśmy się tedy spierać, za i przeciw, ale z największą grzecznością i zachowaniem formy przyzwoitej, książe oponował się mojemu zdaniu, ale zarazem spoufalał się ze mną i przybliżał. Spytał mnie wreszcie, czy jest pan Giżycki w domu, obawiałem się jeśliby tam pojechali, żeby historyi jakiej nie było, odpowiedziałem, że nie wiem, niejestem pewny, że go zdaje się, niema. Po obiedzie książe wziąwszy mnie pod rękę wyszedł ze mną do ogrodu, i rzekł: — Raczyński zapewnił pana Potockiego, że pan Bukar stary i młody, przyjmą ofiarowane im posady, i pan także? — Jaki był i czy był jaki układ o to między panem Raczyńskim a Bukarami, o tem nie wiem, odpowiedziałem księciu; co się mnie tyczy, nigdy w tym przedmiocie z panem Raczyńskim nie mówiłem, bom się z nim od osiemnastego lutego do dziś dnia nie widział, mówić więc i traktować nie mogłem. — To się Raczyński skompromituje przed panem Potockim. — Nie wiem, odparłem chłodno. Książe zagaił znowu, że marszałek General- ności, dla konsyliarzów wojewódzkich, daje assygnacye do super-intcendencyi, lub z swojej kassy wypłaca po czterysta dukatów. — Oprócz tego otrzymasz pan rangę, dołożył, rzecz piękna dla młodego człowieka, skarbie sobie w kraju zasługi, nic szafując grosza. — Mości książe, zawołałem, miałem to honor powiedzieć waszej książęcej mości, żem ofiarowanej sobie rangi od władzy, którą za prawą uważam, nie przyjął, ojca chorego odstąpić nie mogę... Nie waham się nawet i bez namysłu obowiązek syna nad krescytywę przenoszę. Nadszedł na to Raczynski zaperzony, bo na nowo go ściął Bukar z synem razem, i zawołał do mnie: — Żałuję żem dla ciebie pracował jak dla przyjaciela, a ty mnie haniebnie zdradzasz... — O nicem nie prosił, nicem nie obiecywał, nikogo nie zdradzam, odpowiedziałem gorąco, i już się zabierało na kłótnię, ale Czetwertyński nas poskromił i nie dał jej wybuchnąć. Rozjechałem się jednak bez bliższego porozumienia z Raczyńskim, i dopiero w roku 1794, obaczyłem go w Warszawie, gdy uciekać musiał od proskrypcyi. Gdyśmy sam na sam z księciem zostali, począł mnie pytać. — Czy to pan brałeś ludzi nadwornych hetmana z Białej-Cerkwi? — Ja, odpowiedziałem, spełniłem rozkaz naczelnego wodza, czy jest na mnie skarga jaka? — Nie, nie, rzekł książe, i owszem, przy raporcie komissarza powiedziano, żeś pan uczciwie i delikatnie to polecenie wypełnił. Dla tego radbym, żebyś pan był u pana hetmana, wszak za jego fortragiem, przeznaczone dla niego rotmistrzostwo. — Dopóki los nic zdecyduje o życiu ojca mego, odpowiedziałem, odstąpić go niemogę. Lecz później, starać się będę, aby mnie wasza książęcia mość zaprezentował panu hetmanowi. I tak w najlepszym porozumieniu rozjechaliśmy się z księciem, a żaden z nas nie pomyślał wówczas, że się to tak w 1794 roku ma skończyć. XXII. SPRAWY DOMOWE. Powróciłem z Jamiszpola do domu i opowiedziałem ojcu i stryjowi, co mnie tam spotkało, o co traktowano; pochwalili postępowanie moje. Stryj mój zabawił jeszcze dni kilka u nas, a w czasie pobytu jego, gdym jedną razą powrócił z przejażdżki na moim księciu, (tak go bowiem nazwałem) ojciec kazał go sobie przyprowadzić do pokoju, głaskał, karmił cukrem, bawił się, jak to był zwykł czynić, do przed-dnia śmierci swojej, niekiedy po razy kilka na dzień. Wprowadzono tedy księcia, a stryj z tej okazyi powiedział, że chciałby widzieć powozy moje, które przyszły z Warszawy. — Te powozy, dodał, oznajmiją mi, że zapewna wprędce będę miał synowiec, ale po co waści kareta i dwa kocze? — Przeszłą razą, odpowiedziałem, miałem ich tyleż, sprzedały się, zarobiłem na nich przeszło sto dukatów, i teraz to zrobię. Jeślim kupił to nie w innej myśli, tylko żeby sobie mój dochodzik powiększyć, kiedy mi większe odpadły. Kapitulacye moje ustały, intrat niema, a rozchody ogromne, od kontraktów do dzisiejszej daty przeszło dwadzieścia tysięcy wyexpensciwałem. Żenić się ani myśleć. — A dla czegóż? spytał mój ojciec. Ucałowałem ręce jego i nogi, i rzekłem, że wiadoma mu przyczyna. — Kochasz pannę Gnatowskę, ja to widzę, ale czy ona ciebie kocha? — Pochlebiam sobie. — Gadałeś z nią o tem czy nie. — Nie mówiłem jeszcze o intencyach moich, wyraźnie. — Słnchajże-no, przerwał ojciec, mówiłem o tem dzisiaj z twoim nieoszacowanym stryjem, przekonaliśmy się oba, że ci panna Gnatowska do szczęścia potrzebna, nie tylko się nie przeciwię, ale owszem pragnę tego i życzę jak najprędzej. i Padłem przed nim na kolana, rozpłakałem się, ściskałem z kolei nogi i ręce stryja i ojca, i oni się popłakali, a macocha nam także dopomogła; zacna to była kobieta, którąm zawsze kochał i szanował. Mój ojciec tedy zapragnął koniecznie widzieć i pannę Gnatowskę, i jak mówił dać nam błogosławieństwo, prosił żony, żeby napisała do pani Morzkowskiej, zapraszając by była łaskawa nas odwiedzić, bo bywała u rodziców moich, mnie zaś zlecił uprosić, żeby Jagusia z nią przyjechała. — Ależ państwo Hańscy, o mil trzydzieści, w Hornostajpolu, odpowiedziałem, pewien jestem, że gdy do Pulin powrócą, dadzą mi znać. Jedliśmy obiad w pokoju, w którym leżał mój ojciec, bo tego sobie życzył, kazał podać kieliszek i kilką kroplami wina, jak drugi Abraham błogosławiąc nam wypił nasze zdrowie. Opat także wpał w niesłychany humor, zaproszono dwóch doktorów, co byli w jadalni z moją macochą, nadjechał pan starosta Omieciński i pan strażnik Czosnowski, wypiliśmy kilka butelek dla wesołości. Rozpakowano moje powozy, poprzyprowadzano je, ojciec mój kazał się także wynieść na dwór, zaprządz korne moje do karety i objeżdżać po dziedzińcu, potem znowu do kocza, i tak się bawił, rozrzewniał, cieszył nadzieją moją. Był to ostatni już dzień pobytu stryja, prosiłem go, żeby swój ekwipaż odesłał do Żytomierza, porozstawialiśmy konie, i ja go na Trojanów do Żytomierza odprowadziłem, Nadeszła chwila pożegnania z moim ojcem, smutne to było; jeden z nich wątpił czy się kiedy zobaczą na tym świecie, drugi był pewien, że go już nie ujrzy, ścisnęli się serdecznie bracia, zaleli łzami, trudno ich było od siebie oderwać... słów tam było mało, ale ach! jak czucia wiele. Całe ich życie przeszłe, koleje, obowiązki wzajemne, przywiązanie, wszystko tam wylało się w jednym uścisku. Nadjechał wuj mój, Salezy Suszczewicz, stol- nik bracławski, który miał zabawić przy ojcu moim, dopókibym z Żytomierza nie powrócił; pojechaliśmy. W drodze spytał mnie stryj, jak ugodzeni doktorowie. — Po dziesięć dukatów na każdego za tydzień; ale ojcu powiedziałem, że po pięć i tak płaci, a ja resztę po cichu dodaję; apteka niewiele kosztuje, bo in crudo sprowadzają z Berdyczowa, a sami preparują. — Ma twój ojciec pieniądze? spytał. — Wiele, nie wiem, ale mieć powinien, odpowiedziałem. Na kontraktach odebrano dla niego procenta do dziesięciu tysięcy, wiem, że panu Czosnowskiemu pożyczył pięć tysięcy, które czy odebrał nie słyszałem, nie był zapewne bez zapasu przed kontraktami, ale droga do Sławuty, bawienie-tam siedmiu niedziel, musiało go cóś kosztować. Stryj kazał mi dać sobie wiedzieć, gdyby życie skończył. — W Żytomierzu zrobił dla mnie trzech-letni kontrakt dzierżawny dwóch wsi, Zubkowicz i Zubrowicz, sto dwadzieścia osady, wraz z kwitem z opłaconej tenuty. Szczególniej żądał, żebym był u niego w Szepelicach i Czarnobylu, gdzie wielką przedsiębrał był fabrykę leśną, do Kijowa, Krzemieńczuka i Mikołajowa. Byliśmy u księdza biskupa Pałuckiego, który był przyjacielem ojca mego, a ze mną zasiadał w Komissyi cywilno-wojskowej, i otaczał mnie dowodami życzliwości swojej, prałat ten także kazał mi sobie dać znać, jeśliby, uchowaj Boże, ojciec mój życie skończył. Przy pożegnaniu, ksiądz opat dał mi jeszcze sto pięćdziesiąt dukatów i dwieście talarów, abyśmy nie byli bez zapasu!... taki to był człowiek, taki brat, taki dobrodziej. Powróciłem do domu trzeciego dnia w nocy, usłyszał szmer mój ojciec; zaraz się ze mną widzieć zapragnął. Opowiedziałem mu rozmowę z księdzem opatem i jego dla mnie ofiary. — Zostawiam wam ojca, rzekł chory... spokojny umrę. Spostrzegłem zaraz, żem w pogorszonym stanie ojca mojego znalazł, opadał na siłach: zbytnie wzruszenie, irrytacya, zrobiły w nich tę nieszczęśliwą zmianę, ale żartował sobie, skarżąc się, że jego książęca mość codzień go odwiedza i wszystek mu cukier wyjada. W tem miejscu muszę tu o jednej wspomnieć okoliczności; gdym tylko co powrócił z obozu, mówił mi ojciec, ze mu się chce wody Szepetowieckiej, którą pił jadąc ze Sławuty u źródeł. Udałem tedy, że po nią posłano i w godzinę, do Cudnowa pchnąwszy człeka, gdzie wyborna jest woda, gdy przywieziono jej, przyniosłem, mówiąc, że z Szepetowki. Napił się, ale zaraz powiedział: — Zwodzisz mnie, nic, to nie szepetowiecka woda! Rozstawiłem dwa razy konie do Szepetowki, i w dobę przywieziono wodę tamtejszą, nic nie mówiąc jaka, podałem ją choremu, natychmiast poznał. — O ta! zawołał, to z Szepetowki. Z dziecinnem ukontentowaniem pił tę wodę, i odezwał się: — Jakże mi dobrze po niej, nie uwierzysz. Rozstawiłem konie jedne w Nastynych karczmach, drugie w Siahrowskich, trzecie w Szepetówce stały, i wożono mu tę wodę aż do śmierci, a ciągle mu równie smakowała. XXIII. SPRAWY PUBLICZNE. Wojsko z pod Dubienki pociągnęło ku Warszawie, nigdzie się już więcej nic spotykając z armią nieprzyjacielską, chociaż ta następowała i szła krok w krok za nią; obóz stanął pod Markuszowem. W Warszawie negocyowano o rozejm, który doszedł do skutku, i do obu armij wysłano o tem wiadomość. Ale tego dnia, gdy armistycyum ogłoszonem być miało, jenerał-inspektor Janusz Iliński, z wywołanym ochotnikiem rzucił się nieostróżnie na czaty kozackie, wpadł w zasadzkę i trafiony kulą w piersi, życiem przypłacił. Wielka zaprawdę szkoda była tego człowieka, który już stał na wysokim stopniu, a zdolnością i męztwem wielkie o sobie dawał nadzieje; ciało jego odbito choć ze stratą kilkudziesiąt ludzi, i pochowano w Markuszowie. Pokój jego popiołóm. Gdy się to dzieje, konfederacya Targowicka z Tulczyna przeniosła się do Berdyczowa, dla ustanowienia Komissyi wojewódzkiej kijowskiej, ale wielu obywateli powyjeżdżało do Galicyi, a z pozostałych mało kto się chciał do tego mieszać, tak, że pan Potocki zmuszony był w niedostatku osób, mianować marszałkiem wojewódzkim, pana Koleńskiego pisarza grodzkiego żytomierskiego, protegowanego przez hetmana Branickiego. Potrzeba było szesnastu konsyliarzów i o tych trudno się okazało, jeden tylko pan Kondracki, którego była Tatarynówka i Demczyn przyjął to miejsce, a pozostałe zajęte zostały przyjaciółmi i adherentami pana Potockiego i Branickiego, członkami żytomierskiej palestry, zbieraniną ludzi nieszczęśliwą. Mówiłem wyżej, że wszystkie juryzdykcye poznosiła Generalność, a sama ustanowiła nowe sądownictwo, policya, skarb, edukacyą publiczną, trwały one do drugiego podziału. W roku 1793 w marcu, wyszedł manifest Cesarzowej Katarzyny II, przyłączający do Rossyi kraje w Polsce po Warkowicze, a w Litwie po Niemen. Tymczasem wzmocniono wszelkie juryzdykcye, które przed sejmem 1788 roku exystowały. Kaleński, marszałek kijowski ów, zaraz po podziale umarł, Kondracki i inni jego towarzysze, już pod panowaniem rossyjskiem, w żadnych urzędach później się nie pokazali. Po uczynionem armistycyum, które było tylko formą, wojsko otrzymało ordynanse od króla, aby się rozeszło w różnych kierunkach; książe Józef Poniatowski, komendę swą złożył, podał się do dymissyi i wyjechał za granicę, toż Kościuszko i wielu innych jenerałów. Tymczasem konfederacya Targowicka czyli generalność mając oczyszczone drogi, ciągnęła do Warszawy, a postępując formowała konfederacye wojewódzkie, na Wołyniu, w Lubelskiem, w Sandomierskiem, wreszcie doszedłszy do stolicy tu się rozlokowała, a król akcess do niej podpisał. Wielkie nastąpiły zmiany, komendy rozdano naturalnie sprzy- jającym konfederacyi, nominowano jenerałów nowych, między innymi i Antoniego Raczyńskiego przed dziesięcią miesiącami mecenasa w Lublinie; komendę miasta Kamieńca odjęto Orłowskiemu, a oddano Antoniemu Złotnickiemu, przed czterma miesiącami chorążemu powiatu Czerwonogrodzkiego, co było tytularnym urzędem tylko, bo powiat ten w roku 1775 zakordonowany został do Austryi. Raczyński dostał na dziedzictwo klucz Gorłatowicki za milion sto tysięcy przez Kołłątaja od sukcessorów margrabiów Pinczowskich kupiony; ludzie zaś, którym przeszłość nie dozwalała uczestniczyć w nowym rzeczy porządku, jako to: Mniszech, marszałek wielki koronny, kanclerz Małachowski, Sapieha, kanclerz litewski i jenerał artylleryi, Chreptowicz, książe Stanisław Poniatowski, nawet hetman Branicki porzuciwszy urzęda, po większej części powyjeżdżali za granicę. Wyszły uniwersały królewskie o wykonanie nowej przysięgi; zjechaliśmy się wszyscy do Żytomierza, na dzień oznaczony, ja wówczas byłem już w żałobie po ojcu. Zagaił marszałek Kaleński, który nieciekawą miał Swadę, jakoż i ta mowa mu się niewiele udała, i dotąd jej początek powtarzają, zaczął bowiem od tych wyrazów: — Kiedyśmy bałwany alias, przebyli burzliwego morza fale... Ale dość tego, a obróćmy się do osobistych przygód moich... XXIV. DOMOWE OKOLICZNOŚCI. Ojciec mój przeczuwał już zbliżanie się śmierci, kazał sprowadzić księdza i ten przez pięć tygodni aż do jego zgonu w domu naszym zostawał. Ksiądz Pałucki biskup, jako generalny officyał kijowski, w Żytomierzu jeszcze, dał mi indult na odprawienie mszy w pokoju chorego; ja na krok ojca nie odstępowałem, chyba zrana na przejażdżkę dla odetchnienia. Jednej niedzieli zrobiłem sobie intencją spowiadać się, i pojechałem do Cudnowa z macochą, moją karetą. Stał tam właśnie pułk pana Saborowa, brygadyera. Jeszcześmy byli w kościele, gdy do mnie przychodzi oficer i pyta, czy ja jestem Ochocki? — Ja. —Pan brygadyer zapytuje pana, czybyś karety swojej nie sprzedał i prosi, żebyś pan się z nim widział. — Karetę sprzedać mogę, odpowiedziałem, ale wizyty robić dziś nie mogę, nie będąc jak należy ubrany. Oficer powrócił za chwilę, prosząc, ażebym był koniecznie; pojechaliśmy więc z nim do pana Saborowa. Wiedziałem, że w Petersburgu drogo się płaciły powozy, choć mniej piękne od Warszawskich. Zastaliśmy brygadyera z żoną, osobą bardzo piękną i zrobiliśmy znajomość z niemi; pani Saborow prosiła o pozwolenie zobaczenia karety. Siadła do niej, przejechała się, choć obawiała się trochę moich pięciu spasłych koni i nieznajomego furmana, z nią pojechał mąż, zrobili przejażdżkę po miasteczku. Powróciwszy spytał mnie cobym chciał za karetę. — Trzysta pięćdziesiąt dukatów. — Ach! mnoho! zawołał, ale od razu dał trzysta i posunął się do trzechset dwódziestu, ja je- szcze nie chciałem oddać, pożegnałem się i siadłem już do karety, pani Saborów przez okno prosiła mnie, żebym powrócił. Powróciłem. — Proszę pana, rzekła, na moje szczęście odstąpić nam dwadzieścia dukatów, mąż mój musi dać trzysta trzydzieści. — Z ochotą, odpowiedziałem, zrobię to dla pani. Była mi za to wdzięczną i przyjazną, stali blizko roku w Cudnowie, zawszeni był najlepiej z niemi. Ale jak tylko kupili, już mi karety dać nie chcieli, ledwie wyperswadowałem, że potrzeba walizy i pakunki inne do niej dodać, a matkę moją odwieźć do domu. Trzysta trzydzieści dukatów nowiusieńkich schowałem zaraz do kieszeni, a oficer z końmi luźnemi pojechał za nami dla zabrania powozu. Kocz i dwadzieścia dukatów zostawały mi w zarobku. Gdym karetę oddawał, oficer był w wozowni, obaczył resztę powozów i nowego kocza odchwalić się nie mógł; nazajutrz rano przybył znowu z propozycyą od pułkownika czy i kocza nie sprzedam. — Sprzedam, rzekłem. Prosił mnie, żebym mu go z ceną posłał, alem się z tego wymówił. Tegoż dnia nad wieczór przybył sani pułkownik, zaceniłem mu go dwieście dukatów, dawał sto pięćdziesiąt i odjechał. Co cztery dni potem przysyłał narzucając po dziesięć dukatów, nareszcie zapłacił dwieście czerwonych złotych. Mój ojciec sobie żartował. — A czem teraz żonę powieziesz? — Mam jeszcze jeden kocz, a przytem za trzy miesiące będę miał drugi transport. Jakoż zaraz przez kassę pana Potockiego do Kabrego assygnując, posłałem panu Szperlowi na trzysta dwadzieścia czerwonych złotych, będąc pewien, że nowe powozy przyjdą. Ojciec mój chorzał a chorzał: po kuracyi pana Kitla sformował mu się był wrzód pod prawą pachwiną, ogromnej wielkości, z ciężkością przyszło go przyprowadzić do pęknięcia, ale dokazano tego przecie. Potem wylewu z niego poskromić nie było można, wyniszczał i osłabiał niezmiernie. Na trzy dni przed śmiercią zrobił się maleńki pryszczyk na ręku, w kilka godzin pokazała się gangrena, skaryfikowano, znów te- dy nic, ale doktorowie ostrzegli mnie, że koniec blizki. W przeddzień śmierci był bardzo dobrze, zawsze sobie podżartowywał ze mnie, że nie będę miał czem na ślub jechać, i czem przywieźć żony; wieczorem kazał przywołać pasiecznika i spytał go wiele ma rojów, potem ekonoma, dowiadując się wiele będzie oziminy, kazał młócić owies na obroki, odbył z księdzem chrześcijańskie swe ćwiczenie duchowne, poprosił go o absolueyą, którą co wieczór bierał. Nazajutrz tylko co rozedniało, przysłał po mnie; spytałem go jak się ma. — Ot! nie tak dobrze jak wczoraj! nic mnie nie boli, ale czuję rodzaj osłabienia jakiegoś. — Może pobudzić doktorów, spytałem. — Niepotrzeba! rzekł, o wpół do szóstej przyjdą opatrywać mnie jak zawsze. Kazał dla mnie kawę przynieś i postawić mi stolik przy swojem łóżku; rozmawiałem z nim, ale zauważałem, że z ciężkością jakby mocno osłabiony mówił, umilkłem więc. Piłem kawę, patrzał na mnie oko w oko, zabrano ją, weszli doktorowie, ja patrzę na mego ojca, on na mnie; — wtem Rudnicki obraca się do mnie: — Ojciec pański już nie żyje! — To być nie może, rzekłem do niego... Ale tak było, dusza już odeszła, zgasł spokojnie, bez najmniejszego poruszenia, nie drgnąwszy nawet, bez boleści i pasowania się z życiem, gdyby nie doktor, długobym był przy nim siedział, patrząc mu w oczy i nie wiedząc, że jest bez duszy. Chociaż przygotowany do tego wypadku, żałowałem go sercem całem, przywiązanego i wdzięcznego dziecięcia. Pani starościna Omiecińska zabrała macochę moją do Korowińczyk; posłałem zaraz do stryja mego, do księdza biskupa Pałuckiego i familii. Ojciec mój skończył życie dnia dwódziestego drugiego sierpnia, a na drugi września naznaczyłem pogrzeb. Odpisał ksiądz biskup Pałucki, że na obchodzie tym będzie celebrował, potrzeba więc było do tego zastosować pogrzeb. Był on, jakiego w Cudnowie nie pamiętam; najwięcej wspaniałości dodała mu celebra biskupia, obywateli było mnóstwo, ścisk tak wielki, że przez groblę ledwie przeprowadzono karawan. Wuj mój, Salezy Szuszezewicz, pomagał mi we wszystkiem; Bukar sędzia także dał dowody przyjaźni. Przybył on z całym domem ubrany czarno; kobiety aż do wstążek i rękawiczek w żałobie grubej, za nim przyszły kredensa jego i kucharze. Swoim kosztem i sam się tem zajmując, dawał u Bernardynów więcej jak na półtorasta osób obiad, u Fary zaś na probostwie częstowano duchowieństwo. Umówiłem się o to z osobna z księdzem Zulińskim proboszczem, uczciwym bardzo człowiekiem i wielkim ojca mego przyjacielem. Byli księża z Berdyczowa, z Lubaru, Konstantynowa, Bazylianie z Tryhur i miejscowi; muzykę dał Saborow brygadyer i wart, gdzie tylko ich było potrzeba. Oboje brygadyerowstwo i ksiądz biskup Pałucki byli na obiedzie u Bukarów. Jakkolwiek się to odbyło wspaniale, cała okazałość ta sześciu tysięcy złotych nie kosztowała; byłem w ambarasie z księdzem Pałuckim, radząc się o to pana Bukara i wuja mojego. Wypadło, że potrzeba cóś ofiarować, zaniosłem pięćdziesiąt dukatów, ale ich w żaden sposób przyjąć nie chciał. Księżom czterem co z nim byli, kazał dać tylko po dwa dukaty, ja ofiarowałem po cztery, a na służbę jego sześć. Z Cudnowa po obrachunkach i uspokojeniu się pojechałem do Januszpola, gdzie już moja macocha się znajdowała. Prosiłem żeby powróciła do Sidaczówki, i objęła rząd zupełny, nieledwie w dni kilka skłoniła się do tego. Przyjechał ksiądz opat i my przyjechaliśmy do niego wszyscy, zastałem go niezmiernie rozrzewnionego i strapionego. Przybyli z nim i bracia moi, Nepomucen, który był już regentem w Komissyi cywilno-wojskowej Owruckiej, a po rozwiązaniu jej przez konfederacyą, przeszedł do tamtejszej palestry; Wincenty, życzący sobie wstąpić do wojska, który się został bom go miał oddać do służby i Maryan, który jeszcze na rok do szkół powrócił. Stryj naprzód się zajął uregulowaniem prawa naszej macochy, która miała pewne należności, pięć tysięcy zapasu, na piętnastu tysiącach kapitału i na trzeciej części remanentów dożywocie. Otaksowano pozostałości, do czego zaprosiłem mojego wuja i pana Omiecińskiego, starostę, naj- bliższego sąsiada; te wyniosły do ośmnastu tysięcy. Z nich wyłączono dla macochy mojej kolaskę z czterma końmi, osobno cztery konie niższej ceny do bryczki, trochę bydła, całe kredensowe rzeczy ojcowskie, wszystkie bielizny i płótna, sześćdziesiąt pni pasieki, i inne drobne effekta. Za zapis i dożywocie umówił się stryj na dziesięć tysięcy, i natychmiast przy zawartej komplanacyi wypłacił pięć tysięcy złotych polskich, ja na pozostałe pięć dał od siebie dokument do kontraktów. Z remanentów co braciom się przydało pobrali, reszta mnie się dostała, stryj także w imieniu braci zawarł ze mną układ co im wypłacić, a majątek cały w zarząd mój oddał. Bukar sędzia za siostrę wchodził w układy i za nią czynił, ale długich rozpraw i sporu nie było i skończyło się gładko, jak między ludźmi uczciwemi być zwykło. Prosilem natenczas szczerze jak i wprzód macochy, aby w Sidaczówce została, prosiłem o to i pana Bukara; zgodziła się, oddałem jej rząd zupełny i przyjęła go oświadczając, że dalszy swój pobyt zastosuje do woli mojej przyszłej żony. Zaręczyłem, że ktokolwiek będzie żoną mo- ją, przejmie się uczuciami mojemi dla niej i podzielać je będzie. Jeszcze się wszyscy nie rozjechali z Sidaezówki, gdym odebrał list od pani Morzkowskiej, dającej znać, że przyjechały i na mnie czekają; odpisałem przepraszając, że natychmiast przybyć nie moge, tylko co pochowawszy ojca i zatrudniony będąc interesami pośmiertnemi, które mi nie dozwalają oznaczyć, kiedy będę mógł do nich pośpieszyć. Wszyscy się już rozjeżdżali, stryj do Poezajowa na Januszpol, dokąd go odprowadzałem. W drodze była mowa o pannie Gnatowskiej, przyznałem mu się szczerze, że waham się co z tem począć teraz, nie myśląc nigdy żenić się, chyba po kontraktach, powiedziałem mu także, że po śmierci ojca pisałem do pana Lipskiego i chciałbym doczekać jego odpowiedzi. Stryj wziął odemnie słowo, że przed październikiem będę u niego w Szepelicach. Z Januszpola przez dni kilka mnie nie puszczano, nareszcie zrobiono projekt nowy. Mareinostwo oboje jechali do Pulin przywitać rodziców i mnie zaprosili, abym im towarzyszył: odmawiać nie mogłem. W Pulinach bawiliśmy dni cztery, nie miałem żadnych przeszkód, wszakże ani słowa nie powiedziałem pannie o projekcie ożenienia, najczęściej mówiliśmy z sobą o obozie, o sprzedaży moich ekwipażów, o dzierżawie, którą miałem od stryja, ona mi rozpowiadała, co się z niemi przez ten czas działo, co robiła i t. p. Zagadnęła mnie raz: — Więc pan nie masz teraz ekwipażu? — Ten tylko koczyk, którym przyjechałem; ale posłałem pieniądze do Warszawy na kocz i karetę i w październiku je przyprowadzą. Zostawiono nas we dwoje: dziwna rzecz, czy że nadto już byłem swego pewny i nic mi nie przeszkadzało, czy z jakiej innej przyczyny, której nie umiem sobie wytłómaczyć, już mnie była ta gorąca miłość, jakąm miał przed czterma lub pięcia miesiącami odeszła; kochałem się w niej jeszcze, ale nie z tak wielkim zapałem i nie przynaglałem oświadczeń. Wszelka przeciwność jest jak sprężyna, która naciska i popycha, i tu dopóki ojciec mój był przeciwny, jam miał więcej zapału, teraz wyraźnie czułem się zimniejszy. Pani Morzkowska, która była przyjaciółką moją i powiernicą tajemnicy serdecznej, przysiadła mnie raz i pyta: — Wiem, że kochasz Jagusię, nic się nie sprzeciwia twoim zamiarom, potrzebujesz żony, dla czegóż się je j nie oświadczysz? To zagajenie tak z nienacka zastanowiło mnie i zmieszało, odpowiedziałem jednak: — Okoliczności w jakich zostaję, nie tak sprzyjają ożenieniu jak się pani zdaje; w kraju zamięszanie, kto wie czy drugiej jakiej rekonfederacyi nie będzie, wpadniemy w większe jeszcze może niż dzisiaj kłopoty; zawołają, będę posłusznym na usługi kraju. Trzeba by może żonę opuścić i nigdy do niej nie wrócić, na cóż ją na te niepewne losy wystawiać"? Przetrwajmy niepokoje i burze, a potem dopiero czas będzie pomyśleć o żonie. Dodałem jeszcze kilka innych powodów, i wywinąłem się, żeby nie dawać ostatecznego słowa. Z Pulin pojechałem do Zubkowicz, dom tam był duży, stary, wygodniejszy niż w Sidaczówce, zastałem mularzy, stolarzów i innych rzemieśl- ników, którzy go z rozkazu stryja niego odnawiali. Wracając wstąpiłem znów do Pulin, i zabawiłem dni kilka. Panna zaczynała cóś po troszę się krzywić na mnie, powiedziałem pani Morzkowskiej żem to postrzegł. Na odjezdnem proszono mnie jednak żebym nie długo bawiąc powracał. XXV. BRAT WINCENTY. Potrzeba było brata mego Wincentego oddać do wojska, miałem tam wielu znajomych, przyszedł mi na myśl Bohski pułk lekkokonny z kozaków księcia Józefa przerobiony; stał on podówczas w Białopolu, a szefem jego był pan Komorowski, świeżo przez pana Potockiego przy reformie pułku mianowany dowódzcą. Tego wprawdzie nie znałem, ale pułkownika Wielowiejskiego, majora Stawskiego, którzy służyli wprzód w pułku Karwickiego, Ignacego Frankowskiego przez konfederacyą mianowanego porucznikiem, doskonale i zdawna. Pojechałem tedy z bratem do Białopola, poznałem się tam z szefem, i brat mój przyjęty został jako kadet, z zapewnieniem pierwszego wakansu, jakoż w trzy miesiące został oficerem... Lejb-szwadrou stał w samym Białopolii, w nim moi starzy znajomi kozacy, z którymi się łatwo było przypomnieć. Obstąpili mnie zobaczywszy prawie całym szwadronem, kazałem im dać kilka spustów wódki, przyszła stara muzyka, bawiliśmy się i płakali, przypominając atamana i moje nazwisko Iwana Orła. Tylko mi się teraz kozacy nie tak bez swego stroju i kontusików wydawali; brakło im tej raźności i swobody ruchów jaką mieli w ubiorze właściwym kozackim; mundury im to odjęły. Chłop Ukraiński ma cóś w sobie scytyjskiego, dar szczególny do konia, do którego przyrasta łatwo, lepiej jeździ od mazura co się na maneżu uczy; ale zęby mu dobrze było na szkapie, tylko go odziać w jego narodową suknią, nie spinając i ściskając niestosownym mundurem, w którym chodzi jak nie swój. XXVI. NIESPODZIANE OŻENIENIE. Powróciwszy z Białopola, pojechałem na Pulin i do Szepelic, do mego stryja. W Pulinach tak byłem obojętny żem się sam sobie dziwował, nawet postanowiłem byt sobie mocno z kontraktów jechać do kochanego mego Cześnika Lipskiego i tentować jeszcze o pannę Emiliją. Stryj mój przyjął mnie ze zwykłą sobie dobrocią, zaraz w pierwszych godzinach opowiedziałem mu wahanie się moje z oświadczeniem pannie Gnatowskiej i wyspowiadałem do końca. Słuchał mnie spokojnie nic niemówiąc, lecz gdym wspomniał, że uczyniłem postanowienie jechania z kontrak- tów w Rawskie, na twarzy jego odmalowało się przykre jakieś uczucie, jakby mu to nie w smak poszło. — Mój kochany, rzekł mi, jeśli na dwa twoje listy nie odpisano, rzecz to już pewnie upadła; jechać na niepewne sto mil z okładem, może w końcu zjeść mydło, byłaby to przykrość i zmartwienie nie lada. Dołóż wydatki, jakie daremnie może poniesiesz w tej podróży. Ja ci tylko radzę i reflektuję; uczynisz jak ci się zda... Nazajutrz, ponieważ dni kilka jeszcze było do jarmarku, zaproponował mi stryj abyśmy pojechali do Nowych Szepelic, gdzie państwo Jakonowscy mieszkali. — Przy nich, dodał, bawi z siostrą, moja kochana sierotka, Faustynka Siemianowska, którą dwa lata temu poznałeś we Lwowie. Z serca zgodziłem się na tę podróż. Faustynkę znalazłem wyrosłą, wyładniałą, ale tak nieśmiałą i zakonnie bojaźliwa jak była we Lwowie; zdało mi się, że była rada z widzenia mnie, a ja też cały dzień przesiedziałem przy niej. Powróciliśmy do Starych Szepelie, a ja nazajutrz znów pojechałem do Nowych; deszcz był wielki zabawiłem dzień cały, bo państwo Jakonowscy nie puścili mnie i do stryja tylko kozaka z uwiadomieniem posłali. Odpisał, że z ochotą pozwala mi zabawić do jarmarku, na który jadąc z sobą zabierze. Nocowałem i drugą noc, jakoś się trochę ośmieliła Faustynka i poznaliśmy się lepiej. Pojechaliśmy ze stryjem na jarmark, on był zajęty kontraktami, które z nim kupcy zawierali, ja chodziłem po sklepach. Kupiłem bardzo piękną toaletę angielską i nakładłszy w nią różnych drobiazgów kobiecych, powróciwszy do Szepelic, przy stryju ofiarowałem pannie Siemianowskiej kluczyk od niej, w chwili, gdy lokaj mój stawił przed nią na stoliku toaletę. Zaczerwieniła się, zawahała, czy ma przyjąć czy się wymawiać, ale stryj ją ośmielił, mówiąc: — Dla czegoż nie masz przyjąć od niego, wszak to twój kuzyn? Weszła służąca, kazała wziąć toaletę i w swoim pokoju na stoliku postawić. Po obiedzie stryj mój kazał zaprzęgać, ja także, gdy wtem obrócił się do mnie i rzecze: — A możebyś tu został? U mnie się znudzisz, kupcy przyjadą, będę miał na jakie dwa dni zajęcia... a tu się rozerwiesz. Zabawiłem jeszcze trzy dni, przyszedłem z panną Siemianowską do poufalszej rozmowy, ona jako z kuzynem coraz się robiła śmielsza, wyznała mi nawet, że siostra bardzo się z nią ostro obchodziła, i prosiła mnie, abym zaklął opata, żeby ją odsyłał do Lwowa, gdyż chce zostać zakonnicą. Zacząłem jej perswadować, nareszcie podjąłem się poselstwa. Za dwa dni miałem wyjeżdżać do domu, przyszła do mnie z zapytaniem: — Czy to prawda, że pan chcesz pojutrze jechać? I łzy ją oblały. — Co to jest? zapytałem troskliwie. — Żal mi pana, odpowiedziała z otwartością dziecinną, która jej towarzyszyła całe życie, z tą słodyczą anielską, która charakter jej łagodny cechowała.Ścisnąłem jej rękę i uczułem, że drżąc rękę moją uścisnęła nawzajem, obiecałem jeszcze na pożegnanie powrócić. Przyjechawszy do opata, wpadam na dwóch litwinów i butelkę między niemi trzecią, opat był w doskonałem usposobieniu, kazał jeszcze przynieść wina, piliśmy na humor. Nareszcie stryjowscy goście rozjechali się, rozpowiedziałem mu pobyt mój w Nowych Szepelicach, i nie tając wynosiłem z uczuciem łagodność, skromność i dobroć Faustynki; wspomniałem o obejściu się siostry z nią, naostatek powiedziałem o żądaniu jej i usilnej prośbie powrotu do Lwowa i myśli wstąpienia do klasztoru. — Szkoda dziewczyny, rzekł, czemu jej nie wyperswadujesz? — Chcąc jej to wyperswadować potrzeba by cóś lepszego mieć na podoręczu, a ja nic takiego wymyślić nie umiem. Opat zamilkł na chwilę, potem począł się rozwodzić nad jej przymiotami duszy, i rzekł w zapale: — Gdyby poszła za kogobym sobie życzył ja i siostra moja Ignacya, dodałbym do małego jej posążku, gdy Bóg życia pozwoli, cyferkę.... Miała tylko jedenaście tysięcy. — Kogoż panna Ignacya i stryj sobie życzą? spytałem. — Ciebie! odpowiedział bez zastanowienia. Przyznani się, że to mnie wstrzęsła, ale tyle miałem uszanowania i przywiązania do stryja mego, żem mu się nie śmiał sprzeciwiać, i po chwili odezwałem się: — Trzeba to oddać czasowi, a może się spełni wola stryjaszka i ciotki. Chciałbym wyrozumieć czy ona mnie kochać będzie. — Czegoż płakała gdyś chciał odjeżdżać? — Widzi moją przychylność dla siebie, obok surowości siostry... — Ale no spytaj tylko, czy cię kocha? — A gdyby kochała?. — To się z nią ożenisz... Nowa ze mną walka, począłem żałować panny Gnatowskiej, której już widzieć nie miałem, zawahałem się niepewny, opat to spostrzegł. — Widzę, rzecze, że ci jeszcze panna Gnatowska nie wyszła z głowy, więcej ma przewagi nad tobą, bo się w niej od dwóch lat kochasz i tem przenosi i zwycięża Faustynkę, ale Faustynka daleko piękniejsza... Opatrzność obdarzyła ją wszystkiemi przymiotami, które niezachwiane dać mogą szczęście w małżeństwie, a jeśli Bóg mi dozwoli życia, posag jej wyrówna temu, coby ci przynieść mogła panna Gnatowska, lub przejdzie nawet jej mienie. Na was obrócę wszelkie moje starania. Widziałem w tem wolę i pragnienie księdza opata, do Fanstynki nie mogłem mieć odrazy, bo była piękna, skromniutka i przychylnością swoją ku mnie zobowiązywała; alem rozumiał, że mam prawo wybierać sobie żonę do posady przyszłej i widoków jakie mi się marzyły, z rodziny większej i nowe obiecującej mi w świecie stosunki. Ucz ogródki myśl tę wypowiedziałem stryjowi; wtem on jakby obrażony, odezwał się: — A cóż lepszego twoja panna Gnatowska od mojej Fanstynki? przecież z tamtą myślałeś się żenić ? Ojciec jej był podkomorzym halickim, dziad jego kasztelanem lubaczewskim, babka fundowała Karmelitów we Lwowie. Wstał z krzesła, rzekł sucho — dobranoc, i poszedł do swego pokoju, a ja do mojego. Ale caią noc zasnąć nie mogłem, naostatek zdecydowałem się dogodzić żądaniu stryja, i nazajutrz jak tylko zadzwonił, posłałem dowiedzieć się czy mi pozwoli przyjść do siebie. Wtem wszedł jego człowiek. — Ksiądz opat prosi na czekoladę; pobiegłem zaraz, ucałowałem rękę jego z czułością, fizyognomią zastałem nieco wypogodzoną. — Jak stryjaszek spał? spytałem. — Dobrze, a ty? — Ja nic a nic, zasnąć nie mogłem, myślałem o tem wszystkiem o czem wczoraj mówiliśmy, w ostatku uczyniłem stałe postanowienie... Miałem jutro wyjeżdżać, zabawię jeszcze dni kilka, wyrozumiem lepiej Faustynkę, dostanę się do jej serca, przekonam się czy znalazłem w niem miejsce.... a jeżeli....Ścisnął mnie stryj. — Ani myśl o tem, to dziecko, które pierwszy raz w życiu widzi około siebie kogoś co się jej podobać stara, nadskakuje i prawi grzeczności, nie może nie innego poczuć nad skłonność i przyjaźń. Natychmiast wyjechałem do Nowych Szepelic, a on obiecał być tam nazajutrz na obiedzie. Pan Jakonowski wyjechał był za jakimś interesem, żona jego leżała w łóżku cierpiąc na fluxyą, rad byłem z tego składu okoliczności, bo mi nic nie przeszkadzało pomówić z Faustynka, która zaraz do mnie przybiegła, wołając: — Wczoraj spodziewaliśmy się pana, nie przyjechałeś, a dziś może zechcesz całkiem wyjeżdżać? — Nie, odpowiedziałem, zostaję jeszcze na dni kilka dla przyjazni kochanej kuzynki... — Czyż to być może?. ...... Upewniłem ją, że tak było, później oznajmiłem jej, że opat nie pozwała, aby wracała do Lwowa, i chce ją tu wydać za mąż. Zaczęła płakać. — Wujaszek odbiera mi całe szczęście moje, ja za mąż iść nie chcę; wolałabym pójść do klasztoru. Zaręczyłem ją, że ksiądz opat myśli bardzo o jej losie i troskliwie się nią zajmuje, a wybor rnęża zupełnie jej zostawi. Wtem i pani Jakonowska nadeszła do nas obwiązana, i zapłakaną zastała Faustynkę, która natychmiast umilkła, ja także. — A toż co? zakrzyknęła na nią z fukiem i ostro, idź waćpanna do swego pokoju! Niezmiernie mi się jakoś żal zrobiło tego dziecięcia, a gdy odchodząc rzuciła na mnie wzrokiem jakby błagającym pomocy, wejrzenie jej zapaliło we mnie nieznane i w sercu mem dotąd niebywałe uczucie. Nadjechał sam pan Jakonowski, jedliśmy obiad, ale Faustynka nic nie tknęła, znowu ją łajała siostra. Ja tedy z rozmowy powiedziałem im, że jeśli nie jestem niemiłym i natrętnym gościem, jeszczebym dni kilka pragnął u nich zabawić. Jakonowscy porwali się od stołu oboje dziękując, a na Faustynkę nowe rzucono pioruny dla czego mi nie podziękowała jak była powinna. Po obiedzie poszedłem do jej pokoju, zastałem ją płaczącą. — Czego płaczesz? zapytałem. — Alboż pan nie widzisz co się dzieje? niczem to jest jeszcze, cierpię daleko więcej... Między młodemi prędka poufałość i znajomość, myśli się ich rozumieją, wieki i sposoby widzenia zgadzają, wolą być z sobą niż ze starszemi, a gdy jeszcze znajdzie się przedmiot więcej zajmujący rozmowy, czas ulatuje niepostrzeżony. Odradzałem jej klasztor, jako projekt sprzeciwiający się układom księdza opata, nareszcie powiedziałem, że ją kocham i z mojej strony dla jej szczęścia pracować pragnę, pytając na wzajem, czy mnie kocha? Zarumieniła się mocno. — Kocham jak moich braci, jak mego drogiego wuja, jak moją najdroższą ciocię, pannę Ignacyę. — Ale ja chciałbym czegoś więcej, bo — dodałem odkrywając się zupełnie, chcę los mój z losem pani podzielić, myślę się z panią żenić, jeśli na to pozwolisz... Na to się rozpłakała i utulić nie mogła, nareszcie rzecze: — Proszę ze mnie nie żartować, ja i tak nieszczęśliwą będę gdy pan odjedziesz... — Aleja nie żartuję wcale, nie chciałbym nadużywać dobroci twojej, dla tegom tu został, żeby pani powiedzieć to właśnie co słyszałaś z ust moich, od niej zależy reszta. Płakała i płakała tylko, i im bardziej ją sta- rałem się pocieszać, tem hardziej była rozrzewniona... — I tak, odezwała się, siostra mnie wczoraj cały dzień łajała, że sobie panem niepotrzebnie głowę nabijam, że się przywiązuję do niego... Na to ja: — Wyrzeknij tylko słowo, że mnie kochasz, a będziesz żoną moją. Rzuciła się na moje ręce, wołając: — Kocham i całe życie kochać będę... Wtedy uroczyście dałem jej słowo, powtarzając co mówiłem przed opatem. — A! pan mnie tylko zwodzisz i robisz nieszczęśliwą... — Nie, jutro ksiądz opat przyjedzie, przy nim powtórzę zaręczenie moje. Radość, niedowierzanie z kolei malowały się w jej twarzy i przelatywały w wejrzeniu, tak nam zszedł ten dzień. Przyjechał opat nazajutrz rano; miał on w tym domu swój pokój osobny, w którym teraz ja stałem, poszedł zaraz ze mną do niego, i zapytał mnie, co się święci? Powtórzyłem mu rozmowę co do słowa. Nie pytając już dalej, kazał przywołać Faustynkę: wspomniał naprzód o klasztorze, potem sprowadziwszy rozmowę na mnie, zapytał bez ogródki. — Czy kochasz pana Duklana. Bez zająknienia odpowiedziała: — kocham. — Otoż masz w nim rnęża, który sercu mojemu i siostry dogadza. Padła mu do nóg z rozrzewnieniem i płaczem, chciał ksiądz opat, żeby mnie pocałowała, wszystko zrobiła co kazał. Gdy się nieco uspokoił, opat odezwał się: — Chcę, żeby ślub był osiemnastego grudnia. — Rozumiem, że lepiejby po kontraktach, rzekłem — A pocóż odwlekać? Czy się bał jeszcze, żebym nie cofnął, czy prędzej chciał od siostry odebrać Faustynkę, zgoła, że się uparł, aby tak nic inaczej było, koniecznie osiemnastego grudnia. Wziął na siebie wyrobienie indultu, i wszystkie jakie to za sobą pociągnąć mogło wydatki. I okazuje się, że miał dobre przeczucie, bo po kontraktach byłoby to małżeństwo nie przyszło do skutku, nastąpiły ważne okoliczności, o których niżej, i nie czas o tem było myśleć. Zawołano tedy państwa Jakonowskich, a ksiądz opat wręcz do nich: — Oto moja Faustynka idzie za mąż za pana Ochockiego, proszę się zaraz zająć wyprawą, pojechać do Berdyczowa lub Kijowa, daję na ten przedmiot assygnacyę do kassy na pięć tysięcy złotych. Jakonowscy zdziwieni, zrazu uszom wierzyć nie chcieli, może jej trochę zazdrościli, ale natychmiast względem niej tryb postępowania całkiem zmienili, i stali się grzeczniejsi. Prosiłem, żeby wielkiej wyprawy nie kupowano, osobliwie sukień, robiąc tę uwagę, że gdy ja długo jeszcze żałobę nosić muszę, możeby, przyzwoiciej było i żonie ją wziąć po ślubie; obróciłem się do niej: — Choć zaraz-bym ją wzięła, gdyby mi ją tylko zrobiono, odezwała się. Jednakże bielizny, pościeli, futra, sukni do ślubu potrzeba było. Ksiądz opat niesłychanie był rad, żartował, śmiał się, kazał wina starego na zapoiny przywieźć z Starych Szepelic, a Faustynka już mnie na krok nie odstępowała. Nazajutrz rano przyszedłem do jej pokoiku, klęczała z krucyfiksem w ręku gorąco się modląc: — O co tak Boga prosisz? spytałem. — Modlę się za ciebie, rzekła, codzień to robiłam od czasu jakem cię poznała we Lwowie. Pan Jakonowski pojechał zaraz do Czarnobyla, i powrócił trzeciego dnia; pół godziny nie wyszło, a Faustynka pokazała się w czarnej sukni, czarnych wstążkach, pończochach i rękawiczkach. Miła to dla mnie była siurpryza, o której mi się nie śniło nawet, ale w tym ubiorze wydała mi się jeszcze piękniejszą. Bawiłam ja i stryj kilka dni w Szepelicach, codzień wypraszała sobie po dniu, nareszcie z płaczem mnie pożegnała. Wracałem na Zubkowicze, zastałem tam posłańca z Sidaczówki, że macocha moja umarła w tydzień po wyjeździe moim. Zjadła gruszek zimowych, te jej zaszkodziły, doktor Seer rady dać na to nie mógł, trzeciego dnia skończyła życie. Żal mi jej było bardzo i pośpiesznie zwróciłem się do domu. Tu zastałem czekającego na mnie pana Zborowskiego przysłanego od Bukarów, który po śmierci macochy opieczętowawszy wszystko, pilnował porządku. Pojechałem zaraz do Januszpola, przyjęli mnie z dawną przyjaźnią, podzielałem z rodziną żal po stracie tak godnej osoby. Raczyński już był z żoną wyjechał do Warszawy, nie miała już więcej ojca zobaczyć. Mnie przez dni kilka nie puszczano z Januszpola; poczciwy sędzia nazajutrz przyszedł do mnie ze skryptem mego stryja, który był dany przy komplanacyi do kontraktów. — Ponieważ siostra moja zmarła, rzekł, i jej dożywocie z nią, nie chcemy was obdzierać, a bardziej przyjm to jako ofiarę dla ciebie coś jej dawał dowody szacunku i przywiązania. Każ tylko oddać jej rzeczy i to coście dali z remanentów pani Deszertowej, siestrze naszej. Pojechał Zborowski i zabrał to wszystko. Gdy się nieco uspokoiło państwo sęstwo i Marcinowstwo poczęli napomykać mi o pannie Gnatowskiej, która w niebytności mojej z panią Morzkowską była w Januszpolu. Opowiedziałem im szczerze wszystko co ze mną zaszło, jakem się zaręczył i dał słowo pannie Siemianowskiej, że już niejestem wolny, a ślub naznaczony na osiemnasty grudnia. Wiem tylko, że zaraz do Pulin posłali, a panna Gnatowska po dwuletniem bawieniu w domu Hańskich wyjechała do rodziców. Nie potrzebowałem nie sprawiać na wesele, garderobę do zbytku miałem wielką i piękną, ale nieużyteczną dla żałoby, wziąłem z sobą tylko kocz pięcią końmi i brykę czterma. Stanąłem w Szepelicach tym ekwipażem szesnastego, a osiemnastego był ślub, który opat dawał, kilku sąsiednich obywateli na wesele zaprosiwszy. Po ślubie i obiedzie, poszedłem do niego pokoju zamyśliwszy się nad dziwnym obrótem życia mego w tym roku — wiele zmian niekorzystnych nastąpiło... Straciłem miejsce w Lublinie, znikły olbrzymie moje widoki, upadły pensye, niespodziewane ożenienie świat mi zamykało, w ostatku, przyznam, i myśl o pannie Emilii Brochockiej, w smutne mnie jakieś zadumanie wprawiała... Weszła moja żona i zastała mnie zamyślonego z chmurą na czole. — Żałujesz żeś się ożenił, zawołała spójrzawszy, czuję żem ci zepsuła los lepszy... Powiedziała to z taką anielską łagodnością, że mnie przeniknęła do głębi serca, poruszony, z tych ciężkich myśli wyrwałem się jak z grobu na świat, rzuciłem do Faustynki, i ucałowałem ją szczerze.... Ta chwila do dziś dnia mi jest pamiętną, uścisk nasz zamknął skuteczniej nad wszelką wymowę, niedorzeczną tęsknotę moją. Taka była pierwsza wróżba pożycia, wróżba prorocza, bom odtąd" przez trzydzieści dziewięć lat pożycia z nią, nic innego nie doznał nad wyrozumiałość, łagodność i anielską dobroć serca, która nie zachwiała się niczem na chwilę i towarzyszyła jej do samej śmierci. Nic ją więcej nie zajmowało nad szczęście moje, spokojność moją, kochała mnie zawsze juk w ten pierwszy dzień ślubu z równym zapałem i poświęceniem; najcnotliwsza żona, najlepsza matka, dnia drugiego marca 1832, z boleścią całej rodziny skończyła życie. Nazajutrz poświętach wyjeżdżaliśmy z Szepelic, a pani Jakonowska nas przeprowadzała; ułożono, że żona moja z nią jechać miała do Lwowa, a ja do Dubna, na kontrakty, zkąd zaraz miałem także do Lwowa dobiedz po Faustynkę. Wyjeżdżającej ksiądz opat dał jeszcze sto czerwonych złotych na poprawienie garderoby, a mnie dziesięć tysięcy, z tem, że to miał być początek tego co nam obiecał. Ślub mój i ożenienie całe nie kosztowały więcej dwódziestu dukatów, tyle tylko co podróż, i muzyce księdza opata co dałem osiem dukatów. Przenocowaliśmy w Sidaczówce, a nazajutrz oddawszy ten sam ekwipaż żonie mojej którym przyjechaliśmy, (do niego swoje sanie miała w dodatku pani Jakonowska), ruszyliśmy dalej do Zastawia, gdzieśmy się z żoną rozstali. Ona pojechała wprost do Lwowa z siostrą, a ja na szmirgeltowych sankach na kontrakty do Dubna. XXVII. KONTRAKTY ROKU 1793. Wyjechawszy z Zasławia ledwiem się dobił do Hulczy, tak straszna była zawierucha, tam się na poczcie rozłożył nocować, gdy patrzę, sunie kareta na saniach ogromna. Był to hetman Kossakowski, który świeżo otrzymał buławę litewską złożoną przez Ogińskiego. Dowiedziałem się kto to jest, on się też o mnie dopytał i poznawszy na kolację z sobą zaprosił. Człowiek to był bardzo miły i grzeczny, przy wieczerzy zajął się dyskurs o okolicznościach krajowych, mówiliśmy otwarcie i szczerze jak się komu zdało, on za konfederacyą, ja przeciw, a choć mu oponowa- łem gorąco, wcale mi tego nie wziął za złe. Takeśmy cały wieczór przepędzili, a słowa którem wówczas, bez myśli wyrzekł, sprawdziły się na nieszczęście na tych co do konfederacyi wpływali. Wyjeżdżałem raniuteńko, hetman już nie spał, staliśmy obok siebie, zaprosił mnie na kawę, przyjąłem ją. Żądał także bym go w Dubnie odwiedził, za co mu podziękowałem, oświadczając, że z pozwolenia korzystać będę. Stanąwszy w Dubnie zająłem kwaterę blizko jenerała Działyńskiego i zaraz byłem u niego, a potem codziennie na obiadach i wieczorach, o ile mi interesa kontraktowe dozwalały. Przybył i Marcin Bukar, którego spotkawszy na wjeździe do miasta, zaprosiłem do mojego mieszkania, staliśmy więc razem i jeździliśmy ciągle z sobą. Kontrakty te całkiem nie były podobne do poprzedzających: chmurna była atmosfera kontraktowa, interesów robiło się mało, wszyscy tylko zajęci sprawami publicznemu Bywały wprawdzie i reduty i teatr, ale ani połowy tego na nich co dawniej; asamble nie wesołe, teatr nie dogadzał widzom. Kilka sztuk najulubieńszych wówczas, jakiemi były: Henryk szósty na łowach, Bogu- sławskiego i powrót posła, Niemcewicza, z rozkazu konfederacyi nie przedstawiano. U jenerała Działyńskiego zawsze bywało osób mnóstwo, osobliwie z Warszawy i Wielkopolski, o niczem nie było mowy tylko o konfederacyi, i okolicznościach politycznych, w których zostawaliśmy. Tu dopiero powziąłem wiadomość o królu, i położeniu w jakiem się teraz znajdował; o wyjeździe większej części najznakomitszych osób za granicę, i smutnych zmianach jakie zaszły wszędzie, z wywróceniem porządku przez sejm czteroletni postanowionego. Jak na wszystkich tak na mnie przykre i bolesne robiło to wrażenie. Mało miałem do czynienia na tych kontraktach, odebrałem tylko od pana Hańskiego kapitał mój, którego dłużej trzymać nie chciał, i ulokowałem go u zacnego obywatela podkomorzego żytomierskiego, Bierzyńskiego, poodbierałem procenta, i te trzydzieści tysięcy złotych umieściłem u Bukarów; przy sobie zostawując dziewięćset dukatów. Bywałem dla zabicia czasu w teatrze i na assamblach; razu jednego na reducie zabawiając się razem z panem Janem Bu- rzyńskim, z którym znajomy byłem dobrze, bo był od wojska komenderowany do naszej kommissyi, a potem w obozie zawsze nam towarzystwa dotrzymywał, chodziliśmy wziąwszy się pod ręce, a on jakby kogo szukał obracał się po sali i wreszcie stanął. Patrzę — była to pani Gnatowska z córką. — Przyprowadzam pani dezertera! rzekł Burzyński. Ale panna Gnatowska odwróciła się odemnie, wyszły zaraz z reduty i jużem jej nigdy więcej nic widział. Bukar powracał do domu, Działyński także miał odjeżdżać, nie miałem czego bawić dłużej, i posławszy po konie na pocztę, poszedłem do jenerała na pożegnanie. — Dokąd jedziesz? zapytał. — Do Lwowa, odpowiedziałem. — Rozumiałem, że do Warszawy, chciałem ci proponować, żebyś jechał ze mną, samemu mi smutno. Powtórzył to razy kilka, nareszcie: — Jedź no, jedź do Warszawy, rzekł stanow- czo, może tam do spraw ważnych będziesz nam potrzebnym. — Jadę, odpowiedziałem stanowczo; jakoż nocowałem już u pana Działyńskiego, a do żony mojej wygotowawszy expedycyą, wysłałem z oznajmieniem do Lwowa. XXVIII. WARSZAWA. Rano nazajutrz wyjechaliśmy z Dubna, ja siadłem do karety pana Działyńskiego, a służący mój z jego kamerdynerem jadąc przodem zagotowywali nam konie; trzeciego dnia stanęliśmy w Warszawie. Przez drogę najwięcej nam czasu zajęły rozmowy o terazniejszych okolicznościach, i o obywatelstwie województwa kijowskiego, które ja natenczas doskonale znałem całe, przez stosunki ich z wojewodą Stempkowskim. Pani Działyńskiej nie było podówczas w Warszawie, bawiła z dziećmi w Dreźnie, jenerał utrzymywał dom na stopie kawalerskiej, stał w pa- łacyku swoim na Lesznie, kupionym za dziewięć tysięcy czerwonych złotych u Potockich, nazywano go wówczas biblioteką Potockich — dom to był bardzo ładny. Obok jego sypialnego apartamentu dano mi dwa pokoje. Ludzi u niego nieustannie bywało mnóstwo, cywilnych i oficerów wyższych stopni, wielu z nich tytuły tylko mieli, gdyż z czynnej służby ustąpili po konfederacyi. Przez dni kilka pan Działyński co rana albo przychodził do mnie, albo ja do niego, i o niczem prawie nie było mowy, tylko o obywatelach województwa kijowskiego. Ale tak szczegółowo się mnie rozpytywał, że chciał wiedzieć nie tylko stan, możność, ale i sposób myślenia każdego z nich. Rozumie się nie byłem w stanie zaspokoić go we wszystkich tych pytaniach, lubo znałem niemal każdego z obywateli, i ducha tych prowincyi w ogólności, jednak o indywiduach sądzić na pewno nie było mi podobna. — Na to, rzekłem panu Działyńskiemu, potrzeba by u każdego z nich być i osóbno wyrozumieć ich... Nie dosyć, że mnie zagadywał ciągle w tej materyi, ale kiedy było dwóch, trzech cywilnych lub wojskowych rang wyższych, zawsze mnie z tego examinowano, a ja jednostajnie im odpowiadałem... Warszawę znalazłem znacznie zmienioną od czasu jakem jej nie widział, niepokój jakiś smutny opanował był wszystkich; reduty i teatr wprawdzie były liczne, ale najwięcej na nich znajdowało się różnych wojskowych. Konfederacya dalej swe dzieło ciągnęła: chodziły pogłoski, że Szczęsny Potocki miał sobie przyrzeczoną koronę, ale jego już w Warszawie nie było. Porzucił on marszałkowstwo, które po nim zajął Puławski świeżo kreowany kawaler Ś. Alexandra Newskiego; — a poznawszy panią Wittowę i zakochawszy się w niej, z nią do Hamburga odjechał. Starano się zarazem o dwa rozwody, pani Potockiej, Mniszchównej z domu, i Wittowej, Szczęsny cztery lata siedział z nią w Hamburgu. Owe wstęgi z napisami i bandolety: naród z królem, król z narodem, zapomniane wyszły z mody; mężczyźni tylko niektórzy, jako pamiątkę ładownicę ze skróconym napisem zatrzymali. Kończył się karnawał, mnie się też przykrzyło w Warszawie, chociaż życie wiodłem wygodne i na rozrywkach mi nie zbywało; mało miałem znajomych dawnych, chciałem się z Raczyńskiemi przynajmniej zobaczyć, ale jenerał Działyński powiedział, gdym mu to moje życzenie oznajmił — Nie warto — i dałem pokój. Nie chciałem stracić opinii Działyńskiego i towarzystwa, które u niego bywało, a na redutę nawet unikając spotkania, chodziłem w masce, i to nie długo. Wszczęła się raz sprzeczka między wojskowymi, która omało nie przeszła w bójkę, i odtąd część osób obesłała się, żeby nie bywać na reducie; ja także przestałem chodzić. Skończył się karnawał, chciałem we wstępną środę wyjechać. — Nie możesz, odpowiedział mi pan Działyński, są okoliczności, dla których wstrzymać się musisz... Wezwę cię do ważnej posługi. — Z ochotą się jej podejmuję, rzekłem. Zostałem więc jeszcze dni kilka, jeżdżąc po wieczorach, do znajomych, grając w karty obronną ręką, bo choć bez zysku, ale bez straty. Czwartego ranku wszedł do mnie pan jenerał bardzo rano. — Widzę, rzekł, że ci zaufać można... a zatem wzywam cię do sprawy publicznej. — Choćby życie dać dla niej, odpowiedziałem. — Ale pamiętaj, że to nie są żarty, dodał, zobowiązania są wielkie i surowe, przysięgę ślepego posłuszeństwa wykonać musisz, wszelkie widoki osobiste na bok, tajemnica jak najściślejsza. — Rozumiem, rzekłem, do czego jestem wezwany, waruję sobie jedno tylko, by tajemnica ta nie tyczyła się stryja mojego. Jest to człowiek uczciwy, mający wpływy i bogaty, bo przeszło sto tysięcy intraty daje mu jego opactwo. — A to ten, z którym się poznałem w Dubnie na kontraktach? — Ten sam, odpowiedziałem, dla niego ja tajemnie żadnych mieć nie mogę. Po długiej rozmowie odszedł, ubrałem się i ruszyłem za nim na pokoje, przyjechał szef Niesiołowski, Madaliński i Czapski, innych jeszcze blizko dziesięciu osób. Jenerał Działyński wprost przy nich się odezwał. — Mówiłem już z panem Ochockim, ręczę, że to człowiek, któremu zaufać można, ma zdolności i związki wielkie z obywatelami w Kijowskiem.... Podano mi formułę, według której w osóbnym domu złożyłem przysięgę; po skończeniu jej czułem, że nie należę do siebie, i musiałem spełniać ślepo co mi polecono. Dano mi rejestr obywateli, których miałem z największą wyrozumiewać ostróżnością, sondować ich uczucia, charaktery i w miarę jakby się starali godnymi, przypuszczać ich do związku. Dozwolono mi przyjmować przysięgi i składki, na co osobny instrument z regestrem opieczętowanym powierzono, oraz adressa różnych cywilnych i wojskowych osób, zalecając jak największą ostrożność. Oprócz tego, pan Działyński dodał mi oficera, który miał mieszkać w domu moim i obowiązek brał na siebie śledzenia obrótów wojskowych, i przygotowań militarnych. — Pan masz zleconym, dodał pan Działyński, objechać powierzone domy, zdaleka przysposabiać i przygotowywać wszystko na ostatnie dni czerwca, abym przyjechawszy do Trojanowa za- stał gotowość zupełną. Oto są, rzekł wkońcu, sześćset dukatów na wydatki podróżne, z których proszę dawać po troszę na rozchody panu Kaczanowskiemu, ale z ostrożnością, bo przy całej poczciwości i zdatności, ma niepohamowaną do kart namiętność. W godzin parę, pana kapitana Kaczanowskiego przywiózł mi znajomy pułkownik Zieliński, dano mu przy mnie sto pięćdziesiąt dukatów i powiedziano, że jeśli będzie potrzeba ja obowiązany jestem więcej dostarczyć. Stanąwszy tylko co w Warszawie, w początku zaraz kupiłem był basztardę, kocz i karyolkę u kompanii pana Szperla, karetą więc wyjeżdżaliśmy, a kocz i karyolkę kompania na swoją odpowiedzialność do Sidaczówki obowiązała się dostawić; przestrzegłem tylko pana Działyńskiego, że na Lwów jechać muszę, żeby zabrać żonę. Zgodził się na to pan Działyński, powiadając, że mieli wiadomość, iż we Lwowie wielki był zjazd osób z stron różnych; na pocztę pisać mi zakazano gotując się tylko do przyjazdu jenerała i na niego oczekując, w razie zaś ważnych wypadków klucz miałem. Bez żalu teraz pożegnałem Warszawę, która żadnej dla mnie nie miała przyjemności, i owszem widok jej smutkiem napełniał. Nazajutrz rano z towarzyszem moim wyjechaliśmy śliczną moją basztardą do Lwowa końmi pocztowemi, wziąwszy paszport w Warszawie; Kaczanowski mnie nie obciążył, bo ani służącego, ani wielkiego zawinienia nic miał. Nie trafiło mi się drugiego podobnego mu spotkać: człowiek ten w godzinie umiał robić znajomości tak blizkie jakby z kim żył od dzieciństwa, spoufalał się, uściskał, jednał sobie ludzi w mgnieniu oka i tak ich niewolił dla siebie, że się to cudem prawie wydawało. Był w tem czy talent osobliwszy, czy kunszt jakiś szczególny. We trzy dni dniem i nocą jadąc byłem we Lwowie, nad rankiem. Wprzódy z Dubna pisałem do żony mojej i do brata, że jadę do Warszawy, prosząc, żeby po wyjeździe pani Jakonowskiej żona moja przeniosła się do hrabinej Zabielskiej, której mąż był jej cioteczno-rodzonym bratem, a ona sama Marchocka z domu. XXIX. LWÓW. Przybywszy bardzo rano do Lwowa, zostawiłem towarzysza mego w oberży, a sam zajechałem do Hilarego Siemianowskiego brata żony mojej, i wszystkich zastałem jeszcze w łóżkach. Był i Euzebi drugi brat, a oba z równą serdecznością i przyjaźnią mnie przywitali. — Prowadźcie mnie do mojej żony, zawołałem. — W klasztorze. — A to co? dla czego? — Dopóki była Jakonowska, mieszkały u mnie, odpowiedział Hilary, gdy ta wyjechała, żona twoja nie chciała nigdzie indziej być tylko u panny Ignacyi. — Jedźcież ze mną. Euzebi był nawpół ubrany, chcieliśmy jechać, ale Hilary nie puścił; w momencie ubrał się, Siedliśmy do karety, którą przyjechałem i dalej do klasztoru. Zadzwoniliśmy, prosimy pannę furtyankę o pannę Ignacyę i panią Ochockę do parlatorium, ja zostałem w przedpokoju, nadeszły bardzo prędko, i obie zapytały czy odemnie nie ma wiadomości. — Jest list. — Dawajcież go. Wtem zamiast listu ja wbiegam i wzbudzam największe zdziwienie i radość. Obie te poczciwe kobiety wydzierając mnie sobie, oblewały łzami, żona moja przez drzwiczki kraciaste schwyciwszy mnie oderwać się nie mogła... Panna Ignacya patrząc na to, tysiącem błogosławieństw nas obsypywała. — Mój Pan Jezus, mówiła, wysłuchał mnie, prosiłam go i modliłam się, żeby ci do mojej Faustynki dał serce, pisałam o tem do brata. odpisywał mi, że się z kim innym masz żenić... płakałam i prosiłam, Bóg mnie wysłuchał... Posłano Faustykę do panny ksieni po klucze: zacna ta dama, w stroju zakonnym, ozdobiona krzyżem, jaki tylko biskupi i opaci noszą, przyszła sama do nas, (abatyssą była panna hrabianka Skarbek). Złożyłem jej z uszanowaniem podziękowanie za dozwolony pobyt mej żonie, prosząc, żeby mi ją wydać kazała. Drzwi się otworzyły i kochana Faustynka była w objęciach moich. Dotąd nie zrzuciła jeszcze żałoby, w czasie karnawału póki była Jakonowska, czasem bywała w teatrze, a dwa razy na reducie w domino i w masce. Ze trzy godziny bawiliśmy w klasztorze, tymczasem zabierano jej rzeczy i przewożono na stancję do Hilarego, który nam osóbno stać nie dozwolił. Panna ksienia poczęstowała nas wyborną kawą, i wszystkiemi specyalikami klasztornemi, któreśmy wdzięcznie przyjęli. Powróciwszy do domu rozlokowaliśmy się w tych pokojach, w których stał Hilary, a on przeniósł się do Euzebiego. Żona moja na krok mnie już nie odstępowała, bojąc się żebym jej nie uciekł; biedaczka dobrze się tu wynudziła w czasie mojej niebytności, bo z tych pieniędzy które miała, ani grosza nie straciła na siebie, nic sobie sprawić nie chcąc. — Kiedy mojego rnęża nie ma, mówiła, nic mi nie potrzeba; jak on przyjedzie, wszystko będę miała. Radość podwajała jeszcze jej wdzięki, Byłem bardzo szczęśliwy... Konie moje Hilary sprzedał za sto pięćdziesiąt dukatów, jak nie można było lepiej, oszczędził kosztów utrzymania ich i drogiego najmu stajni w czasie kontraktów. Bawiłem we Lwowie dni dziesięć, Kaczanowskiego wprowadziłem do moich braci, z którymi poznawszy się zaraz był u nich jak domowy. Ale to nie sztuka, w kilka dni z całym Lwowem się zaznajomił i pokumał, jak gdyby się tam rodził, wygrał w karty przeszło trzysta dukatów i nie potrzebował ani mojej opieki, ani pieniędzy. Gry były wówczas we Lwowie ogromne, był Adam Poniński, jenerał M....., Wendorf, Golejewski, ci wszyscy wielkie zakładali banki, a nacisk w mieście przybyłych z naszych prowincyj familij niezmierny, graczów mnóstwo. Co chwila spotykałem z naszych stron znajomych, miałem też większą część familii żony mojej, z ktorą potrzeba było robić znajomości i wizyty etykietalne. Ledwieśmy w pomoc wziąwszy braci, wymogli na Faustynce, żeby zrzuciła żałobę, ja byłem już w cieńszej; w mieście takim jak Lwów stanęła jej garderoba we dwa dni. Wszędzie proszono nas na obiady i wieczory: Hilary dał obiad piękny i kosztowny, i ja także jeden wieczór. Żona moja codzień chadzała na mszą św. do panny Ignacyi, a dogadzając jej i ja jeździłem do klasztoru często, bawiąc tam po dwie i trzy godziny. Właśnie opat przysłał był siostrze przezemnie podarek, ja ofiarowałem dwadzieścia dukatów, a że żona moja bawiła w klasztorze blizko dwa tygodnie, i dla niej i jej służącej dostarczano wszystkiego, prosiłem panny ksieni, żeby kazała przyjąć do kassy piętnaście dukatów, ale na to żadną miarą zezwolić nie chciała. — Daj nam tego anioła, rzekła, choćby na rok, a będziemy go karmiły czem tylko mamy najlepszem. Moja żona przelękła się jakby to prawda być miała i uchwyciwszy się mnie z właści- wą sobie prostotą, zawołała: — A! nie porzucaj mnie, proszę! Pieniądze te ofiarowałem na sierotki, które w tym zakładzie odbierały wychowanie. Przyszło ich z dziesięć przystojnie ubranych, a między niemi jedna lat z piętnaście mająca, przystojna wcale dziewczynka. — To dziecko mojem staraniem wychowane, odezwała się do mnie panna Ignacya, przeznaczyłam je dla kochanej Faustynki, weźcie ją z sobą. Żona moja błagającemi oczyma spójrzała na mnie. — Z największą chęcią i wdzięcznością przyjmuję tę panienkę, rzekłem żywo. Faustynka, ktora się była do niej przywiązała, nie mogła mi się wydziękować za to. W istocie było to bardzo dobre i poczciwe dziewcze, zasad najlepszych, skromna nadzwyczaj, przywiązana do nas serdecznie, ale tylko lat cztery u nas była. Umarła potem Marysia Kulikowska z gorączki, z wielkim żalem naszym. Powiedzałem wyżej, że Lwów był pełny, ale jak tam ludzie w nim żyli i hulali, o tem nic wyrzec nie mogę, o sobie tylko powiem, żem był skromny i daleko oszczędniejszy niż przed laty dwoma w tym samym Lwowie. ...... Wyjeżdżaliśmy ztąd furmanami najętemi, po koni cztery do karety i do kocza, w którym jechał Kaczanowski z panienką mojej żony; a z nami w nogach Marysia Kulikowska. Łatwo się domyśleć jak pożegnanie żony mojej z panną Ignacyą rzewnemi łzami było oblane, a pierniczków i sucharków tyle nam nadawano, że nie było ich gdzie pomieścić. Do Brodów odprowadzali nas dwaj Siemianowscy rodzeni, dwaj bracia stryjeczni i pan Nahorecki blizki krewny, bawiliśmy tam dwa dni, bo trzeba było cóś około kocza podreperować. Przez ten czas Kaczanowski połowę Brodów poznał, taki miał do tego niepojęty i nienaśladowany talent. Panienkę mojej żony obłożył prezentami, dostało się Marysi Kulikowskiej, Faustynka nie była z tego kontenta i z wielką nieśmiałością oświadczyła mi to. Udzieliłem tej wiadomości Kaczanowskiemu, ale mi dał słowo honoru, że nic złego nie myśli, zaręczyłem więc żonie za niego i uspokoiłem ją. On sam tak był grzeczny i przysłużny, że co było najrzadszego i najosobliwszego do zjedzenia podostawał dla Faustynki, i dobrawszy się do trebhauzów pana Potockiego, wisien świeżych i poziomek nam przyniósł. Pożegnawszy się z familią mojej żony jak najczulej, rozjechaliśmy się wreszcie, a Euzebi adressowany przezemnie do jenerała Działyńskiego i dobrze usposobiony, wprost ruszył do Warszawy. XXX. NA PROWINCYI. W początkach marca stanęliśmy w Sidaczówce, Kaczanowski wyjechał drugiego dnia za swemi interesami, a ja także oddawszy parę wizyt z żoną moją, w Januszpolu, tudzież w Karpowcach u jeneralstwa Karwickich, (tego roku tylko te dwa domy mając znajome), wziąłem się do robienia porządku, do stawiania nowego dworu, na który był ojciec mój drzewa, tarcic, cegły i wapna przysposobił. Wypadło i mnie robić wycieczki po okolicy, co mi z przykrością przychodziło, a żonie mojej więcej jeszcze niż mnie; ona dziecinnym sposobem chcąc przyśpieszyć mój powrót, nie kazała mi w drogę dawać nad dwie, trzy koszule, a ja po dwa i więcej tygodni nie wracałem. Do dwódziestego czwartego czerwca, więcej niż połowę domów znaczniejszych w województwie kijowskiem objechałem, foliały zapisałem relacyami moich podróży, regestra się poformowały znaczne, a w kassie było do dziesięciu tysięcy czerwonych złotych. Nie tak to jednak szło mi łatwo jakby się wydawać mogło, niesłychanej potrzeba było ostrożności. Musiałem brać informacyą poprzednią od sąsiadów o domach, do których mi jechać wypadało, aby się na nich nie zawieść; ale wyznani z przykrością, że wiele potrzeba było omijać, co niesłychane opóźnienie robiło w moich czynnościach. Te domy, które już były uczyniły ofiary, obiecały je powtórzyć po Onufrejskim jarmarku, nie tylko pieniądze, ale konie i płótna ofiarując, które na każde zawołanie oddane być miały. Wiele osób przyrzekły się z tego powodu znajdować na jarmarku. Tymczasem wielkie w kraju następowały zmiany. W roku 1793, dnia dwódziestego czwartego marca, manifest Cesarzowej Katarzyny II, ogłosił podział kraju, zajmując do Rossyi woje- wództwa kijowskie, bracławskie, podolskie i części wołyńskiego po Warkowicze, Litwę zaś po rzekę Niemen z wyrażonemi województwami, które do cesarstwa przyłączone zostały. Włożono obowiązek na obywateli składania we dwa miesiące przysięgi na wierność, z dozwoleniem komu się nie podoba jej wykonać, wyprzedania się z dóbr ziemskich do lat trzech i wywiezienia kapitałów bez zwykłej od nich opłaty na granicach. Tęż przysięgę złożyć miało i wojsko polskie, które było pod komendą jenerała lejtenanta Stefana Lubowidzkiego, ustanowionego przez konfederacyą Targowicką. Oficerom także dozwolono, jeśliby nie życzyli sobie wstąpić w służbę rossyjską prosić o uwolnienie, szeregowych tylko wszystkich zaciągnięto. Lubowidzki spełnił natychmiast rozkaz, i cały korpus blizko dwunastu tysięcy liczący w sobie, z oficerami wykonał przysięgę na wierność cesarzowej Katarzynie II; zostawiono im mundury, płace, komenderowanie podług dawnego autoramentu, przemieniając tylko feldcechy na złote, jak wówczas armia rossyjska nosiła. Złotnicki, komendant fortecy Kamieńca-Podolskiego, oddał twierdzę i klucze do Peters- burga odesłał; oba z Lubowidzkim dostali ordery S. Alexandra Newskiego, a drugi pięćset dusz na przedmieściu Radomyśla, które zostały rozporządzalne z dóbr dawniej metropolitalnych. W wydziale służby cywilnej, gubernatorem naznaczonym był jenerał-major Wasyl Siergiejew Szeremetiew, który słuchał przysięgi obywateli i pozostał gubernatorem namiestnictwa Izasławskiego. Nazwisko to, nadane tej części kraju dopiero za cesarza Pawła I zostało zmienione, i namiestnictwo Izasławskie, mające w sobie powiatów piętnaście, przemianowano na gubernią wołyńską. Wchodziły w jej skład, jak dziś są dwanaście powiatów. Jenerał Kreczetników, który długo stał w Polsce i dobrze był obeznany z obywatelstwem, mianowany był namiestnikiem tego kraju, ale wkrótce zmarł w Łabuniu, gdzie zajmował pałac po wojewodzie Stempkowskim pozostały. Nie mogli się obywatele odżałować tego zacnego człowieka: był to rządzca, który najściślej i najwierniej dla tronu, ale z największą sprawiedliwością spełniał swe wysokie powołanie. Po nim nastąpił książe Dołhoruki, który stał w Międzybożu; ten także umarł wprędce, a następnie zajął tę posadę Tymofiej Iwanowiez Tutolmin, który do śmierci cesarzowej Katarzyny na niej pozostał. Najważniejszym wypadkiem było, że zaraz po ogłoszeniu podziału kraju, bankierowie wszyscy i pan Prot Potocki wojewoda kijowski, który był, z nimi w assocyacyi, wypłacać przestali. To wstrzymało wszelkie interesa i obroty pieniężne, do wstąpienia na tron Pawła I. Na jarmarku na Pochwalną, w Berdyczowie zjechałem się z Kaczanowskim, było i kilku wyższych rang oficerów wojska polskiego, układ z nimi stanął zjechać się na Onufreja. Ja kupiłem dwa konie wierzchowe dla Działyńskiego, a sześć gniadych dla siebie. Miałem z sobą wówczas księcia, o którego mi się nabijano, alem go za nic sprzedać niechciał, i nikomu na nim nie pozwalałem jeździć. Powrócił ze mną Kaczanowski do Sidaczówki, złożył notaty swoję i na nowo wyjechał, ja znowu puściłem się w moje podróże. Żonie się to niesłychanie przykrzyło, bo rozumiała, że mało mam do niej przywiązania, przypisując częste oddalenie się jakiemuś zobojętnieniu. Łagodziłem jak mogłem jej smutek, ale to mało pomagało; do tego rozniesiono jeszcze, że się chcę z nią rozłączyć, by wrócić do panny. Gnatowskiej i ta nieszczęśliwa wiadomość doszła aż do niej przez panią Omiecińską. Była w desperacyi, ale nadjechał brat Euzebi i ksiądz opat, a ci jej jakoś wyperswadowali, że niani interesa ważne i jeździć muszę; potem przypadkiem dowiedziała się, a raczej domyśliła czem to pachło, i to w nowy ją niepokój rzuciło. Nadchodził wreszcie Onufrcjski jarmark, przyjechał pan Działyński blizko dwóma uprzedzając go tygodniami, z Cudnowa, z poczty, wstąpił do Sidaczówki, ale mnie nic zastał, napisał, że jedzie do Trojanowa i tam oczekiwać będzie. Powróciwszy zabrałem papiery moje i Kaczanowskiego i ruszyłem do Trojanowa, gdzie i on nadjechał. Trzy dni siedzieliśmy tam tłómacząc się, jenerał kontent był ze wszystkiego. Na jarmark mieli się pozjeżdżać oficerowie i obywatele. Działyński kazał mi dla siebie nająć dom jaki największy znaleźć będę mógł, abym miał gdzie przyjmować; — Kaczanowski stać miał osobno, polecił mi także napisać do stryja, aby na S. Piotra był w Czarnobylu lub w Szepelicach, gdzie się z nim chciał widzieć. Tak wszystko urządziwszy, pojechaliśmy z Kaczanowskim do Berdyczowa, zająłem sobie dom cały pani Hebdowskiej, blizko dworek dla Działyńskiego, a Kaczanowski stanął w mieście. Ten sobie zaraz począł robić znajomości między wojskowemi i do mnie ich obficie naprowadzał; — nieporównany miał talent do chwytania łudzi. Spytał mnie pan Działyński, co mi zostało z reszty pieniędzy, które był dał w Warszawie, odpowiedziałem, że jest czterysta z okładem. — Jak się okaże potrzeba, więcej weźmiesz z kassy mojej na jarmarku, rzekł do mnie, potrzeba żebyś miał dom otwarty, karmił, poił, przyjmował u siebie cywilnych i wojskowych. — Ale dla mnie to trudno panie jenerale, rachowałem na to, że u pana bywać i jeść mogę... ani kucharzy nie mam, ani kredensów. — To się usposób, aby było co braknie: zresztą przyjmuj po kawalerski!, byle co zjeść i wypić było, a karty — bez wielkich porządków się obejdzie. Musiałem polecenie wykonać, wziąłem jedne- go swojogo kucharza, drugiego z Januszpola, dwóch z Mołoczek, pozabierałem kredensa, zaprosiłem Antoniego Giżyckiego i Marcina Bukara, żeby ze mną stali i zjechaliśmy się do Bcrdyczowa. Pan Działyński rozkazał z kassy jego, która przy mnie została, wziąć tysiąc dukatów na zakładanie banków, przypuściliśmy do wspótki kilku naszych oficerów, majora z pułku pana Saborowa, pana Uszakowa dobrze mi znajomego, i uformowaliśmy trzy stoliki, które ciągle się utrzymywały blizko dwóch tygodni. Po obliczeniu się później, na część kassy dwadzieścia jeden tysięcy złotych w różnej monecie wypadły. Mój dom przez dwadzieścia cztery godzin od rana do nocy, ciągle był w oblężeniu, schodzili się znajomi dawniej z obozu księcia Józefa, mnóstwo obywateli, wszystko to jadło, piło w bród i bawiło się. Drugiego dnia po przyjeździe do Berdyczowa, byłem z wizytą u księcia Radziwiłła; znałem się z nim bardzo dobrze, gdy powrócił z gwardyi rossyjskiej, w której służył, w roku 1788. On mi tegoż dnia oddał rewizytę, i zastał u mnie grę i pijatykę, ogromną, a sam nieco podchmieliwszy zaprosił nazajutrz na obiad do siebie, mnie, Działyńskiego, Giżyckiego, Bukara i Kopcia. — Mości książe, rzekłem, odprowadzając go na bok, czy nie lepiej by było wszystkich co się tu znajduje zaprosić, będzie to i grzeczniej i z honorem dla księcia. Z ochotą przyjął ten projekt, poznał się ze wszystkiemi i pozapraszał. — Jam wolał, że to wielkie towarzystwo, nie u mnie tylko jednego się zbierało. Na obiedzie znajdował się jenerał Chruszczow: nazajutrz ja, Działyński, Giżycki, Bukar, pojechaliśmy do niego z wizytą, poznawszy go u księcia. Zastaliśmy tam brygadyera Saborowa dobrze mi znajomego, który przywitawszy się ze, mną bardzo grzecznie, polecił mnie jako przyjaciela jenerałowi Chruszczow. Na jutrzejszy obiad do mnie zaprosiłem brygadyora Saborowa. dodając, że nieśmiem prosie pana jenerała, bo to obiadek kawalerski. — A czemuż nie! zawołał Saborow, chodź pan ze mną. Wziął mnie tedy pod rękę i przyprowadziwszy do Chruszczowa, rzekł: — Pan Ochocki prosił mnie jutro na obiad, ży- czy on sobie prosie pana jenerała także, ale nie śmie.... Chruszczow przyjął z największą grzecznością zaproszenie moje i był nazajutrz na obiedzie wraz z panem Saborowem; — poprzyjaźnił się z panem Działyńskim, Giżyckim, Bukarem i ze mną. Starałem się jak mogłem, żeby obiad był dobry, a kieliszki z szampańskiem winem rzęsisto obchodziły. Książe Radziwiłł był także z nami; po obiedzie zażądał widzieć mojego księcia, bo miał sławę pierwszego konia na jarmarku; kazałem go okulbaczyć, a mając trochę w głowie, zażyłem go dosyć żywo. Niezmiernie się też panu jenerałowi podobał, chciał go koniecznie kupić, ale oświadczyłem, że go za żadne pieniądze sprzedać nie mogę, bo to jest dla mnie droga i szacowna pamiątka. Pan Chruszczow i Saborow zabawili do późna, a jenerał zaprosił mnie znowu na obiad do siebie. Jedenaście tak dni przebawiliśmy na jarmarku, przybyło jeszcze do kassy blizko ośmiu tysięcy czerwonych złotych, nareszcie rozjeżdżaliśmy się już do domów. Oddałem panu Dzia- łyńskiemu piętnaście tysięcy dukatów, a choć jarmark przeszło pięćset kosztował, zastąpiła wydatek wygrana. Pan Działyński pojechał do Ryszczewa i mnie kazał za sobą przyjeżdżać, Kaczanowski miał inne rozkazy; dzień tylko w domu zabawiwszy puściłem się za jenerałem. Ztamtąd ruszyłem do Szepelic, bośmy się umówili, że pan Działyński nazajutrz po mnie miał przyjechać. Jakoż przybył i on i ksiądz opat, który o wszystkiem wiedział przez pana P...... oboźnego wielkiego księstwa Litewskiego. Pojechaliśmy ztąd do Chojnik do pana P......, gdzie było ognisko Litwy i części powiatu owruckiego; zjechali się tam ludzie bardzo znaczący i majętni, O......, P......, N......, D......, B...... i z Litwy wielu, których nazwisk nie pomnę. Działyński wywiózł z sobą dwadzieścia pięć tysięcy czerwonych złotych, z któremi powróciliśmy do Ryszczowa; Kaczanowski z częścią pieniędzy pojechał do Warszawy. Mnie na jarmarku w Berdyczowie szesnastego sierpnia, kazano kupić koni ile będzie można. Jeździł ze mną rotmistrz z brygady pana Kopcia, Służewski, z którym kupiliśmy ich dziewięćdziesiąt kil- ka; te poszły także do Warszawy. Po jarmarku byłem u pana P...... znowu, gdzie mi dano jeszcze osiem tysięcy czerwonych złotych i polecono odwieźć je do Grodna panu Działyńskiemu; uspokoiwszy więc nieco interesa moje, ruszyć musiałem do Grodna.. XXXI. GRODNO. W Grodnie zastałem już pana Działyńskiego i stanąłem z nim razem; mimo długiej podróży i strudzenia zachciało mi się zaraz pójść na redutę. Wielu na niej znalazłem znajomych z Lublina i z Warszawy, i bardzo niespodziewanie w chwilę po wnijściu spotkałem się z panem Janem L...., doskonale mi znanym, którego rodzice o trzy mile od Lublina mieszkali. Oboje państwo skarbnikowstwo byli to bardzo zacni ludzie, na każdą zabawę i bal przyjeżdżali zawsze z ładną swą córką, poczciwie przez rodziców wychowaną, którą ja dosyć lubiłem. Rodzice oboje kochali mnie jak syna, przez przyjacioł nawet nieraz mi życzenia swoje względem córki objawiali. Mówiłem już, że w ostatnim roku bytności mojej w Lublinie stałem u pana Finke, zajmując piątro całe; — z tego dwa pokoje i stół ofiarowałem bez żadnej pretensyi panu Janowi L...., a rodziców jego raz na zawsze ilekroć do Lublina przyjeżdżali, zaprosiłem do siebie. Takie stosunki, między mną a tą rodziną ścisły zawarły związek. Pan Jan obaczywszy mnie niespodzianie, z radości się nie posiadał, ściskał mnie, całował, zapraszał do siebie na mieszkanie, obrzucił pytaniami bez końca. Nawzajem począłem go pytać: — Go ty tu robisz? — Jestem posłem na Sejm... — A rodzice twoi? kochana siostra Franusia? Wtem gdy to mówimy, nadszedł pan Józef Ż...., także dobry znajomy z Lublina, i serdecznie witać mnie począł. Pan Jan obróciwszy się do niego, rzecze: — Oto właśnie mąż Franusi, jak ja poseł... jest tu i żona jego, Frania nasza... — A prowadźcież mnie do niej. Stanąłem przed kobietą, która jak ukropem oblana, zawstydzona, pomięszana, poczęła mnie witać z wzruszeniem. Usiadłem przy niej i nie chciała już tańcować do końca reduty, oświadczywszy, że to robi dla mojej przyjaźni. Ona, brat, mąż, wszyscy poczęli zapraszać, nalegać, abym się przeniósł do nich, ale nie mogłem opuścić pana Działyńskiego i obiecałem tylko odwiedzać ich, jak będę mógł najczęściej. Wzięli odemnie słowo, że u nich obiady i wieczerze jadać będą.. Nareszcie mąż i brat odstąpili od nas, byliśmy sami; poczęliśmy zwierzenia, opowiadania, i ile się tam przegadało o przeszłości! — przyszło do wzajemnego po czasie wyznania, żeśmy się w sobie przed dwódziesto miesiącami kochali, i to doprowadziło do zupełnej poufałości. Frania była aż do zbytku modnie ubrana. Postrzegłem, że nóżki miała bose, a na wszystkich u nóg palcach pierścienie ozdobione drogiemi kamieniami, które wówczas umyślnie robiono na ten sposób, rozkładane jak kolczyki; zamiast trzewików były trepki jakby kapucyńskie, przytwier- dzone białemi wstążeczkami obmotującemi nogę aż do kolana... Rozpatrując się dalej uważniej, postrzegłem także, że nie miała na sobie koszuli, tylko sukienkę z bardzo lekkiej jakiejś materyi, podniesioną girlandą u prawej nogi wyżej kolana, piersi całkowicie odkryte i najmniej nie osłonione. Gdym ten ubior podziwiał, wstała, obróciła się, pozwoliła przypatrzeć kostiumowi: cudnie było jej z tem pięknie, bo rzadko kogo tak szczęśliwie obdarzy natura — ale zyskawszy na piękności, straciła skromność, najwyższą ozdobę kobiety, która ją daleko więcej przed rokiem czyniła powabną. Po kilkogodzinnem gadaninie chcieliśmy się przejść po salonach, podała mi szal tyftykowy, który na siebie narzuciła i tak zwolna poczęliśmy się rozglądać przechodząc, na wszystkie strony. Widok był zaprawdę dziwny, można było śnić, że się jest na Olimpie, przesuwały się Venery, Dianny, Psyche; to znów jakby w Atenach przechodziły Aspazye uśmiechnięte, to jak w Rzymie, snuły się Vestalki, nakoniec jak w Otaiti, a Ia sauvage poubierane, a raczej porozbierane panie; najwięcej jednak było greczynek, wszystkie bez koszul, w sukniach cieniutkich, z długiemi ogonami, które dozwalały widzieć i podziwiać wszystkie piękności jakiemi je uposażyła natura. Różnemi czasy trafiało mi się widzieć z tego stroju wynikły nie jeden nieprzyjemny wypadek, osobliwie w tańcu, gdy osoby idące z tyłu, tańcujące obok, nastąpiły na ogon lekkiej sukienki, obrywała się całkiem i narażała na wstyd nieostrożne zwolenniczki mody; rysowano karykatury sceny takie wyobrażające... Ten nieprzyzwoity sposób ubierania się rozszedł się był i na prowincye, ale go osoby skromne i poważne. wyszydzały, moda musiała ustąpić. Spotykaliśmy bardzo wielu towarzyszów moich z Lublina i znajomych z Warszawy, wielka ich część była posłami; zeszliśmy się także z kilką znajomemi damami. Wtem widzę w kadrylu śliczną osobę, całą okrytą od stóp do głów brylantami, bo nawet palce u nóg dźwigały ich na jakie parę tysięcy czerwonych złotych, pytam — kto to taki? — Markiza Liilli! nowa kochanka królewska, ale o niej potem. Około godziny piątej zaczęli się rozjeżdżać; roz- łączaliśmy się z żalem, przyrzekłem być nazajutrz, prosili mnie, abym był rano na śniadaniu. — O której? — O jedenastej. Nazajutrz punkt o naznaczonej godzinie stawiłem się: przeszedłem kilka pokojów, a kamerdyner jakem się tylko zaanonsował wprowadził mnie do gotowalni, bo mu tak rozkazano. Przed drzwiami kazałem się jeszcze oznajmić, powiedziano mi — proszę — więc wszedłem. Zdziwiony zostałem dostatkiem, zbytkiem, gustownością wszystkiego co ją otaczało, a najbardziej żem znalazł samą panią całkiem nieubraną, w jednym tylko blado-różowym gorsecie materialnym, z malutkim fartuszkiem z przodu, jakiego do lóż używano, batystowym, oszytym koronkami, nogi w trepkach jak wczoraj pierścieniami pokryte. Fryzyer kończył właśnie ubranie głowy, a gdy była gotową, narzucił na panią cieniuteńką sukienkę bez koszuli. Tak wyszła do pokoju w którym przygotowywano śniadanie; wielki stół okryty już był ślicznym serwisem srebrnym i porcellaną, na której dobor nie tylko europejskie, ale chińskie i japońskie składały się fabryki. Nadeszli wkrótce mąż i brat, i na nowo poczęli mnie witać, ściskać, przyjmować. Kończyliśmy śniadanie, gdy zaanonsowano brygadyera Cecyanowa, pani zarumieniła się, zmięszała widocznie, panowie kazali go prosić. Wszedł młody człowiek we fraku, figurka niepoczesna, lat około trzydziestu, łysy, ospowaty, mały, ale dobrze wychowany i bardzo grzeczny. Przybył on, jak się dowiedziałem później, za urlopem do Polski, służył bowiem w gwardyi, a oprócz niego wielu wówczas Rossyan bogatych bawiło u nas. Po bliższem porozumieniu się z nim, wyznał rai, że na śmierć kocha się we Franusi, że go już ta intryga kosztuje do trzydziestu tysięcy rubli, ale dama choć prezenta i siurpryzy przyjmuje, dotąd dla niego obojętna, i nie okazała mu najmniejszej skłonności. Gospodarstwo zrobili zaraz między mną a panem Cecyanowem znajomość, a gdy kto chce kogo dobrze polecić, znajdzie sposób do skutecznego poprzyjaźnienia. Tak się i z nami stało; wkrótce przyszedłem z nim do poufałości i ściślejszych, stosunków. Co chwila anonsowano kogoś nowego, jedni wchodzili, drudzy odbywszy etykietalną wizytę, znikali. Ja obu gospodarzom oddałem wizyty w ich gabinetach, w których łóżka podobne były do łoża Peryklesa, stoły wszystkie do stołów Cycerona, krzesła do kurulskich siedzeń, firanki do zasłon Aspazyi, a pokoje umeblowane były jak u największych panów. Gdym odjeżdżał, gospodarze mimo miejskiego zwyczaju, odprowadzali mnie do ostatnich drzwi, aby tam jeszcze raz uściskać, a pan Cecyanow pojechał ze mną do mojego mieszkania. Wkrótce po nim przybyli pan Jan i pan Józef, życząc sobie przedstawić się parni Działyńskiemu, posłałem z zapytaniem czy przyjmuje, kazał prosić. Pan Jan i Józef znajomi byli Działyńskiemu, pana Cecyanowa ja poznajomiłem z nim; nad wieczór tegoż dnia jenerał oddał mu wizytę, wraz ze mną jadąc do Cecyanowa. Franusia mu się bardzo podobała; gospodarze prosili na jutro na obiad. Przyjechałem o godzinie czwartej i zastałem już prawie wszystkich proszonych. Polacy niemal wszyscy mi znajomi, Rossyan z dziesięciu z możnych familij, oficerów gwardyi, ale po cy- wilnemu we frakach. Gospodarze poznali mnie z tymi, których widziałem raz pierwszy. Dano do stołu, Franusia podała mi rękę i ja przy niej się umieściłem, kilka dam młodych, przystojnych i ze dwódziestu kilku mężczyzn stół obsiedli. Liczna usługa otoczyła nas natychmiast, na stole pyszny serwis srebrny, porcellana saska, jedzenie doskonale, wina wyborne, słowem przepych. Siedząc obok gospodyni, słuchałem opowiadania jej o każdym z osobna z gości, których biografie znała dobrze, dodając, kto się w kim kocha. — A pan Cecyanow w tobie, zdaje mi się? rzekłem. — Tak jest, odparła prawie z gniewem, ale ja go nie kocham, tylko mój mąż. Po czarnej kawie zaraz rozłożono nie tracąc czasu wielki stół zielony do gry. Pan Jan wyprowadził mnie do gabinetu i wskazując worek z tysiącem dukatów. — Chcesz być w motyl do banku? zapytał. — Jestem w drodze, odpowiedziałem, niemogę się brać do tak wielkiej summy. — Daj wiele chcesz. Nadszedł pan Józef i poparł projekt szwagra; miałem przy sobie pakiecik z pięćdziesięcią dukatami i ten złożyłem. Bank otworzono, mężczyzni obsiedli ogromny ów stół przygotowany, damy się rozjechały, ja zostałem przy gospodyni, a proszony od męża, później na teatr do abonowanej loży zawiozłem. Między aktami, dołoży naszej nacisk znajomych i nieznajomych był wielki, powróciliśmy do domu; — gra nieustawała do wieczerzy, około godziny dwunastej przeliczono bank, a na moją część wypadło wygranej dziewiętnaście dukatów, które odebrawszy pięćdziesiąt na dal zostawiłem. Nazajutrz dzień był podobny wczorajszemu, nie odbierałem motyi mojej, trzymając z niemi do wyjazdu, na śniadanie przyszedłem jak wczora, potem na obiad z panem Działyńskim; — gospodarze siedli do gry, ja z jenerałem pojechaliśmy na teatr. Na trzeci dzień bal był u posła rossyjskiego: pan Jan, któremu jako deputowanemu dostało się kilka biletów, dał mnie jeden, i Działyńskiemu zawiózł drugi. Byliśmy oba na tym balu, cho- ciaż ja wprzód się nie prezentowałem — pan Działyński był dawniej znajomy. Ambassador stał w najobszerniejszym pałacu Sapieżyńskim; trzy ogromne salony i kilka pokojów nieco mniejszych całe zajęte były przybyłemi, a co stołów do gry i ile na nich złota, to we śnie chyba imaginacya sobie wystawić może. Moi motyanci zajęli dla siebie stolik osobny. Po salonach, po pokojach liczna usługa nieustannie coś roznosiła, bal był przepyszny. Wewnątrz, sale oświecone kilką tysiącami świec jarzęczych, rozjaśniających najmniejszy kątek, zewnątrz pałac i dziedziniec, okryty lampami kolorowemi; — we trzech salonach podano kolacyą paradną, ale Franusia powiedziała mężowi, że na niej być nie chce, czując się niezdrową i woli powrócić do domu — mnie polecono odprowadzenie, na com się doprawdy nie skarżył. Pan Działyński także się w niej pokochał na seryo, ale jak daleko zaszli z sobą, nie wiem, co do mnie, starym byłem znajomym i przyjacielem, więc łatwo odnowić przyszło stosunki. W kilka dni potem, pan Cecyanów zaprosił nas na podwieczorek do hotelu na przedmieściu, było dam kilkanaście, polek i rossyanek; — jenerałowa Muchanow była gospodynią, a na co tylko zbytek i dobry smak wysilić się mogą, niczego nie szczędzono; bawiono się do piątej zrana, — rozumie się, że i karty były w wielkiej robocie. Przychodziło mi nie raz na myśl, zkąd pan Jan i pan Józef prowadzić mogli tak wielką figurę i na takie życic wystarczyć? Znałem dobrze ich sytuacyę: pan skarbnik wprawdzie miał dwie wioski, ale dzieci czworo, a po córce dał panu Józefowi tylko czterdzieści tysięcy; — ojciec Józefa był nieco majętniejszy, ale siedmioro było rodzeństwa, zkądże mógł wystarczyć na tak wielką stopę, na takie wytworne i pańskie życie? Będąc z nim poufale, raz to Janowi oświadczyłem bez ogródki; za całą odpowiedź otworzył komodę, i w szufladzie wskazał mi dziesięć worków po tysiąc dukatów, a poszedłszy do szafy, jedenaście worów z rublami. — Gra szczęśliwa, rzekł, różne obróty, których z oczów nie tracę, postawiły mnie na nogi... jak widzisz. Pan Józef, który nadszedł właśnie, zaprowadził mnie do swego apartamentu i równą pierwszej pokazał kassę. Oba byli delegatami do traktowania jeden z jednym, drugi z drugim dworem, z państw sąsiednich; później musieli się wynosić z kraju, gdyż na regestrze proskrypcyjnym się znaleźli. Co się tycze Franusi, we dwadzieścia miesięcy po naszem rozstaniu, a prędko bardzo po zamążpójściu, niesłychanie się zmieniła na korzyść swoją: wypiękniała, wyładniała, przejęła ton i sposób bycia wielkiego świata, umiała nawet tak się ułożyć jakby nic z dawnej nie straciła skromności, co ją czyniło niezmiernie powabną i lgnęli też ludzie do niej. Nic wiem jakie było postępowanie tych osób, jaki ich tryb życia zresztą, ale gdym ich znał przed laty kilku, byli skromni, grzeczni i uczciwi, najlepszej używali reputacji. Przymioty te pociągały mnie wprzód do nich, a kilkoletnia przyjaźń, ścisłym nas węzłem złączyła; dziś szacować ich już nie mogłem, ale kochałem jeszcze. Z tej to przyczyny nie wymieniam ich nazwisk. W istocie, byli to ludzie dobrego serca; potrzeby i okoliczności, wciągnęły ich na drogę, jaką naówczas nie sami oni szli tylko, i powiem na ich obronę, co wyrzekł filozof jakiś: — Vilium est temporis, potius quam hominis. Niech im Pan Bóg przebaczy. XXXII STANISŁAW AUGUST. Bywałem przez ciekawość na sessyach tego sejmu i króla choć zdaleka widywałem. — W przedpokojach królewskich trzymała odwach gwardya polska Mirowskiego pułku, od którego w sali sejmowej przy tronie stały szyldwachy, inne drzwi obsadzone były wartą cudzoziemską. Spoglądając na króla, niesłychaną znalazłem różnicę od tego, jakim go widziałem przed laty dwóma, gdym go widywał codziennie, albo w Izbie sejmowej, albo na publicznej audyencyi, w Łazienkach, w Saskim i Krasińskich ogrodzie, lub nareszcie na Szolcu, gdzie bywał z małym pocztem, więcej dla ety- kiety niż dla bezpieczeństwa otaczającym go, gdyż się nie miał czego od swych poddanych obawiać. Fizyognomija jego naówczas ożywiona była, słodka, ujmująca, z tym wyrazem przyjemnym, którym sobie jednał każdego tak łatwo, mając dar pociągania serc szczególny. W Grodnie mizerniejszy był, wychudły, zmieniony, twarz miał ściągniętą i żółtą, jakby po ciężkiej i wyniszczającej chorobie, nie podnosił nawet oczów, których wźrok tak był miły i pełen wyrazu; — ledwiem w nim poznał dawnego Stanisława Augusta. Pan Działyński w niedzielę chciał być na pokojach, w czasie publicznego posłuchania i mnie zachęcił także. Ja wówczas nie nosiłem już kontusza, kazałem więc frak zrobić jaki na dworze używano, z guzikami stalowemi, które mi się dotąd zostały; ubrany byłem w pończochy i trzewiki, przy szpadzie stalowej z bandoletem, na którym napis wedle zwyczaju i tak pojechaliśmy do pałacu królewskiego. Nie było dawniej klass żadnych; każdy szlachcic miał prawo być na audyencyi publicznej lub prosić o prywatną, ja wreszcie byłem szambelanem królewskim. W sali tronowej nie znaleźliśmy ścisku, po krótkiem oczekiwaniu, król wszedł do niej krokiem ociężałym i przesunął się przed stojącymi wedle zwyczaju; zbliżył się naprzód do Działyńskiego, obok którego ja stałem, przeszedł do mnie potem i zaraz mnie poznał, mimo odmiany sukni, harcapa i loków. Oddałem pokłon należny monarsze. — Dawno waćpan przyjechałeś? zapytał... — Od dni kilku, Najjaśniejszy Panie. — Gdzie teraz mieszkasz? W kordonie rossyjskim, w dawnem województwie kijowskiem. Dwór miał bardzo nieliczny, ani ministrów, ani dawnych urzędników koronnych przy nim nie było; większa część poskładawszy urzęda wyjechali za granicę, otaczali go ludzie nowi. Późniejsi, co nie patrzali jak ja na panowanie tego króla, więcej daleko winy mu przypisują w nieszczęściach krajowych, niżeli w istocie zasługuje; potrzeba porachować w jakiem położeniu i okolicznościach kraj pod jego berło się dostał, ilu miał w nim nieprzyjacioł, i jak tysiączne powody od niego odstręczały; choć charakter króla, pociągać się zdawał. Wiedział Stanisław August, że aby naród uszczęśliwić, potrzeba go było oświecić, rząd sprężysty wprowadzić i znieść możnowładztwo, ale zadanie to nie było łatwem do uskutecznienia. Jezuici, którzy w rękach swych trzymali wychowanie publiczne, potężnemi poparci stosunkami i wpływy, nie chcieli się stosować do reform przedsięwziętych; dopiero gdy bulla papiezka wyrzekła o kassacie zakonu, runął ten odwieczny dąb, którego gałęzie szerzyły ciemności. Sejm pod laską Ponińskiego rzucił się zaraz na rozchwytanie rozległych dóbr i summ pojezuickich; staranie i śmiałość króla z kilką dobremi obywatelami, wyratowała i wyrwała z ich rąk choć część funduszów, co dało środki do ustanowienia Kommissyi edukacyjnej, której przewodnictwo i dozór powierzono zacnym ze wszechmiar mężom. Książe Adam Czartoryjski, jenerał ziem podolskich i Chreptowicz podkanclerzy, urządzili ją w sposób tak piękny, że służyć mo- gła za wzór dla innych krajów, król należał do tego i mocno się tem opiekował. W lat dziesięć skutki były już widoczne, oświecenie się rozpowszechniało, kraj miał mężów zdatnych do posług swoich i urzędów, na które mógł ich powołać, i zaczęto opuszczać dwory magnackie i szlachta wyzwalała się powoli z niewoli możnowładzców, w której od kilku pokoleń zostawała. Stanisław August, sam raczej szlachcic niżeli pan, popierał szlachtę, ozdobił ją orderami, osadzał na krzesłach senatorskich, dawniej trybem niemal sukcessyjnym z ojca na syna spadających; szlachta przekonała się, że o swej sile bez łaski pańskiej pójść może. Ustanowienie korpusu kadetów, winna także Polska temu monarsze; zostawał on pod zwierzchnością znakomitego naczelnika księcia Adama Czartoryskiego. Król opiekował się także dostojnym i użytecznym zakonem Pijarów i zaszczycał go swoją wyłączną protekcyą między wszystkiemi. Z tych zakładów wieluż to wyszło mężów z talentami i nauką niepospolitą, którzy zasiadali w radzie, i na sejmie w roku 1788 poczętym, odznaczyli się wymową, myślami zdrowemi i pragnieniem reformy koniecznej w rządzie już przez wieki nadwątlonym i dla epoki niestosownym. Przecież i w tej pamiętnej chwili, król z serca się do ich zamiarów przykładał, i czuć było, że one jego myśli odpowiadały. Mają mu za złe, że w roku 1792 me wyjechał do obozu, ale potrzebaby rozważyć czyby to na co się przydało i o ile było możliwem. A naprzód, co do sił rzeczywistych Rzeczypospolitej, wyraziłem wyżej jaka była liczba wojska pod wodzą księcia Józefa Poniatowskiego — około dziesięciu tysięcy, ale mniej nad to znalazłoby się w Litwie. To było całe wojsko; król znał dobrze liczbę jego. W skutek traktatu 1768 roku, nie mogliśmy mieć więcej nad piętnaście tysięcy, ale etat pisany przechodził rzeczywisty. Ręczyć można, że chociaż regimentowi komendanci brali całą płacę i mundury na wszystkiego żołnierza, nigdy kadry pełne nie były. To w piechocie, cóż mówić o kawaleryi Narodowej i tych panach porucznikach, co szwadronami komenderując, sowitemi frymarczyli sumami, ani w półowie pełnych nie mieli szwadronów, płace zaś dla żoł- nierzy, mundury i pieniądze furażowe zalegały w ich kieszeniach; — w takim stanie to wojsko zastał Sejm 1788 roku. Pierwszą było czynnością sejmową aukcję wojska uchwalić do sta tysięcy, i ten artykuł jednomyślnie został przyjęty. Ale jak przyszło nań wyznaczyć podatek, sposobu nie było wynaleźć go, ustanowić, zebrać i do końca sejmu nic w tej mierze nie postanowiono. Mówiłem wyżej o sposobie rekrutowania w Polsce: ale czy z jego pomocą próżnie w wojsku dopełnić było podobna, skutek pokazał. Sejm nie rychło się obejrzawszy, dopiero w roku 1791 naznaczył pobór żołnierzy w sposób o jakim już mówiłem, ale to szło leniwie, ważne to prawo wykonywano powolnie. Potrzeba było żyć, widzieć naocznie i przekonać się dotykalnie, jak opieszale chodzono koło tego: półowa przynajmniej naznaczonego żołnierza po dziś dzień zaległa w retentach. Zebrało się wreszcie jakie takie wojsko do obozu księcia Józefa, pięknie odziane, w mundurach nowych, ale wszystkie pułki piesze były nie pełne, po dwieście lub trzysta głów brakło w każdym. I tak pułk imienia Potockich, który miał na etacie pięćset głów, w o- bozie ich liczył tylko trzysta; pułk księcia Michała Lubomirskiego, zwany Ordynackim, na etacie głów sześćset, i szef za wszystkich odbierał pieniądze, pod Lubar gdy przyciągnęli z Połonnego, miał trzechset dwódziestu ludzi. W szwadronach kawaleryi Narodowej połowy kompletu nie było, wiedziałem i widziałem to wszystko bardzo dokładnie. Artylerja składała się cała z sześciudziesięciu dwóch armat, które były w obozie. Z takiemi siłami, ani się było można porywać, gdy wojna ogłoszoną została. Stanisław August rekwirował o kontyngens od króla pruskiego, ostatnim warowany traktatem, i z nim miał przybyć do obozu księcia Józefa; wysłał był konie i ekwipaże... do Willanowa i czekał tylko armii pruskiej. Za całą odpowiedź przyszło z Berlina zerwanie traktatu, a miasto kontygensu, król pruski wprowadził wojsko swe w posiłek stronie przeciwnej, oświadczając pretensye do Gdańska i Torunia, których choć mocno zrazu nie popierał, jednak już o nie się odzywał. Z czemże król miał stanąć przeciw tylekroć silniejszej potędze? Pospolite ruszenie dobre było za Jagiellonów, za Batorego może, i bodaj za Jana Kazimierza i Sobieskiego jeszcze, gdy inny był stan wojskowości, inne siły sąsiedzkie, ale nie teraz, gdy taktyka wojenna, wojsko, artyllerya, wszystko na nieporównanie wyższym stało stopniu niż u nas. Rozdwojenie się zdań i narodu, które zmuszało zarazem do wojny domowej, czyniło ostateczność okropniejsza jeszcze. Byłem w obozie, znałem dobrze siły nasze i zapał żołnierzy jakiego dali dowody pod Zielińcami i Dubienką; ale dwie jeszcze takie bitwy, a może nie byłoby komu przyjść do Warszawy, zwiastować, że reszta poginęła. Zgadzam się na to chętnie, że Stanisław August przy wszystkich przymiotach, które go zdobiły, rycerzem nigdy nie był; ale czyż każdy król może być Karolem Wielkim, Piastem, Fryderykiem lub Napoleonem ? Jestem przekonany, że Stanisław August, ani rozumem, ani dobremi chęciami nie ustępuje żadnemu ze swych poprzedników, których pamięć czczą Polacy, ale smutne okoliczności jego panowania, uczyniły go bezsilnym. Miał wady swojego wieku, miał przymioty sobie właściwe, zrobił ile tylko mógł uczynić, nie czernijmy pamięci jego, nie przesa- dzajmy ani w naganach, ani w pochwałach, przedewszystkiem bądźmy sprawiedliwi. Winniśmy mu postęp w oświeceniu, instytucyi wiele dobrych i użytecznych, a resztę co nie doszło, wypadki sparaliżowały — chociaż chęci nie brakło. XXXIII. MARKIZA LULLI. Wiadomo, że Stanisław August był bardzo pięknym mężczyzną, wychowanie jego było jak najstaranniejsze, a naturalne usposobienie czyniło go tak miłym, grzecznym, wymownym, że z łatwością zniewalał każdego, kto miał szczęście zbliżyć się do niego. Powagę swą królewską i tę obowiązującą grzeczność tak umiał pogodzić z sobą, taką między niemi utrzymywał równowagę, że każdego w podziwienie wprawiał, taktem jakiego dawał dowody. Ale Stanisław-August był człowiekiem swojego wieku, lubił kobiety i lubił je bardzo. Rzeczpospolita po wstąpieniu na tron nie pozwoliła mu pojąć żony, obawiając się zapewne, aby sukcessor nie utrzymał się na królestwie, które lub innemu w myśli przeznaczano, lub o nowych fakcyach i elekcyi przemyślano. Osamotniony król potrzebował rozrywki, pragnął poufałej towarzyszki w chwilach spoczynku, a mieć jej nie mógł. Najulubieńsza z kochanek królewskich, i słusznie od niego upodobana, była osobą piękną, utalentowaną i cnotliwą, która cała się poświęciła królowi, żadnych w tem nie mając osobistych widoków na względzie. Religia uświęciła ten związek sekretnym ślubem sumienia (mariage de conscience); — pilnując tylko i strzegąc serca królewskiego, pani.....w żadne intrygi dworskie, w żadne fakcye, w starania o promocye nigdy się nie wdawała; nie wyciągała króla na zbytnie wydatki, zgoła wzbudzała uszanowanie u wszystkich, lubiona była przez całą królewską familię i poważana powszechnie. Zdarzały się wypadki, a na nieszczęście i nie bardzo rzadkie, że król z tych miłych węzłów się zrywał, ale prędko powracał do pierwszej swej miłości. W roku 1791 przy końcu, poka- zała się w Warszawie emigrantka francuzka, panna markiza Lulli, ze starą jakąś ciotką, której nazwiska nie pamiętam. Przyjmowano ją u pani Krakowskiej, u pani Tyszkiewiczowej, i w innych wielkich domach familij pierwsze miejsce zajmujących w kraju; znać musiała mieć dowody jakieś rodowitości swej z Francyi. Była to bardzo piękna osiemnastoletnia osoba, i zaraz podobała się niesłychanie królowi, ale wyćwiczona w dobrej szkole zalotności, chytrości i udawania francuzkiego, umiała tak odegrywać rolę swoją, że wkrótce wyłączne nad królem objęła panowanie. Obalona została władza prawa i uświęcona związkiem potajemnym pani... a z przyczyny tej zawiązały się dwa u dworu stronnictwa; familija z większą daleko częścią starych, zasłużonych łudzi, była za panią....., a Stanisław-August i młodzież za panną Lulli. Ci naturalnie przemogli. Panna Lulli, zwyczajem wszystkich kochanek królów francuzkich, objąwszy wyłączne panowanie, poczęła królem rządzić absolutnie, wdawała się w sprawy krajowe, w promocje, intrygi, zgoła we wszystko co do niej nie należało, powiadano nawet, że ona wstrzymała króla, iż nie wyjechał do obozu, a później przyczyniła się do przyjęcia przezeń i podpisania konfederacyi. Zgoła co się tylko czyniło w tych latach ostatnich aż do abdykacyi, wszystko było za wpływem, pod natchnieniem panny Lulli. Była to już trzecia francuzka, co kosztem kraju, kosztem naszym naładowywała kufry, nie przywiązując się do ziemi, co ją przyjęła i karmiła. Panna Lulli w początkowych zaraz stosunkach z królem miała swój dwór wielki, ekwipaże pyszne, brylanty ogromne, których ja tylko cząstkę na reducie widziałem; ale panna Lulli nie była panią ..... nie przyjmowały ją damy familii królewskiej, ani inne wysokiego rodu i stopnia rodziny, była wzgardzona sprawiedliwie i nosiła imie metressy, gdy pierwsza nazwisko żony. W Grodnie panna Lulli dawała ton i mody, z nadchodzących je czerpiąc dzienników francuzkich; z tych to poszło owo wygnanie koszul zupełne, na wzór ówczesnych Wener paryzkich, pokazujących się prawie nago... Rozpusta najwyuzdańsza podniosła głowę i panować zaczęła, bo nie było komu czuwać nawet nad ocaleniem pozorów, nie było pani Krakowskiej, pani Tyszkie- wieżowej, pani kasztelanowej Kamińskiej, pani Humieckiej, zacnych matron, ozdoby owego wieku. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że panna Lulli nie przywiązała się do króla z popędu serca, bo Stanisław-August miał wówczas sześćdziesiąt kilka lat, nie był więc w stanie podobania się młodej dziewczynie; chciwość tylko nią powodowała. Przylgnęła do bogactw królewskich, których nie szczędząc używała, a mówią, że oprócz ogromnych wydatków, tego co kosztowało życie wystawne, perły, brylanty, dwór, ekwipaże, — miliony jeszcze na bankach zagranicznych lokowała: ssała to wszystko ze szkatułki królewskiej, ciągnęła z intryg, do których wpływała. W roku 1794, w czasie rewolucyi, przykre bardzo spotkało ją zdarzenie, — jechała dworską karetą z Łazienek do zamku; na Krakowskiem Przedmieściu około Dominikanów, karetę zatrzymało pospólstwo, wyciągnęli ją ze środka i byłoby źle z jejmościanką, gdy szczęściem nadciągnął oficer gwardyi z szwadronem na wartę do zamku idący, i ten ją jakoś uratował z rąk pospólstwa. Wsadzono damę, bez duszy, wystraszoną, do karety, oficer tylko co żywą oddał królowi. Nieszczę- śliwy monarcha sam w najstraszniejszem położeniu, wraz z Beklerem nie odstępował na chwilę łóżka ulubienicy. Gdzie się ona potem podziała, i czy była z królem w Petersburgu, o tem nic nie wiem; — przeciwnie pani ..... w czasie tego zaburzenia jeździła, chodziła swobodnie, i wszędzie ją, nawet pospólstwo z jak największem uszanowaniem przyjmowało. Po piętnastu dniach pobytu mojego w Grodnie, opuściłem wreszcie to miasto i rozstałem się z panem Działyńskim: on pojechał do Warszawy, ja do domu. Na pożegnanie, pan Jan i pan Józef dawali dla nas obiad więcej jak na sześćdziesiąt osób; po obiedzie oni oba, Franusia i pan Cecyanow wyprowadzali mnie jeszcze do pierwszej stacyi do Skidla. Rozstanie między nami czworgiem było bardzo czułe, w którym i pan Cecyanow miał udział. Na dobitkę i zapieczętowanie wiekuistej przyjaźni naszej, Franusia przywiozła w swojej karecie osiem butelek szampańskiego, któreśmy po polsku wysączyli do dna. Od Frani dostałem na pamiątkę pugilares z napisem kameryzowanym brylancikami: Tak mi go dała w sekrecie, ze ani mąż, ani pan Cecyanów nie postrzegli, — ruszyłem pełen myśli dziwnych, a po większej części smutnych. Czynności tego sejmu nie opisuję, bo są powszechnie wiadome... XXXIV. NA WSI. Z Grodna stanąłem w domu i uściskałem z radością poczciwą moją żonę, która w tęsknocie i niepokoju większą część czasu tego strawiła, gdy ja szalałem i bawiłem się. Objawiła mi, ale płonąc cała ze wstydu stan swój, a nowe pieszczoty przywróciły jej dobry humor i spokojność. Powiększył radość naszą Euzebi, brat żony mojej, którego przysłał z Warszawy pan Działyński, i z nim odtąd robiliśmy wycieczkę po całym województwie aż do kontraktów. W kilka dni przyjechał i stryj mój, którego przyjmowaliśmy jak ojca i dobrodzieja, a w czasie bytności jego i in- nych osób wiele przyciągnęło. Przywiózł on żądanie od P. Prozora, żeby tam być u niego w końcu grudnia. Ksiądz opat dowiedziawszy się o stanie mojej żony, dał jej na pieluszki pięćdziesiąt dukatów, a mnie z summy posagowej pięćset pięćdziesiąt i pięć. ....... — Dalekoż jeszcze do roku, mówiłem mu. — Mój kochany, odparł z westchnieniem, kto to wie co będzie, jesteśmy w chwili, w której za jutro ręczyć trudno, może nie długo ani ja dać, ani ty wziąć nie będziesz mógł... Kto wie co nad nami wisi! Dobrze stary przeczuwał, bo przez lat cztery zaburzeń, a jego wygnania, nie już od niego mieć nie mogłem. Cały nasz dom obdarzył hojnie ksiądz opat, nie zapomniał i o Marysi Kulikowskiej, której dał dziesięć dukatów, a przyrzekł tysiąc złotych, gdy za mąż iść będzie, pożegnaliśmy go z czułością i prawdziwem rozrzewnieniem. Na odjezdnem ułożono kresy do przesyłania korespondencyi, przez wieś Zubkowicze, którą trzymałem od opata; miałem tam bardzo pewnego człowieka zarządzającego tym majątkiem, nie- jakiego pana Snarskiego, przez niego szły listy do księdza opata, do Prozora, relacye do mnie i do pana jenerała Działyńskiego. Jednego dnia wyjechałem z Euzebim. do Mołoczek, mając list i polecenie do Autoniego Giżyckiego; powracamy do domu, wtem żona mi wręcza pismo przez Zubkowicze nadesłane; ciemno już było, czekać musiałem świecy, patrzę, pieczęć nieznajoma, dukatem przypieczętowano, zmieszałem się niezmiernie. Poszliśmy do mojego pokoju z Euzebim, odstrzygli kopertę, wyjmuję papiery, przecięty jedwab, którym do pieczątki list był przytwierdzony; pokazało się tedy, że któś rozpieczętował i czytał. Co tu robić? prędka rada, natychmiast jechać do Zubkowicz i usunąć Snarskiego; w momencie kazałem wózek zaprzęgać i jużeśmy siadać mieli, szedłem tylko pożegnać się z moją żoną, gdy ta narzekając leżała w łóżku i zawołała do mnie, — pewnie was wygania ten nieszczęśliwy list, który tylko co nadszedł! Przyznam się wam, żem to ja go rozpieczętowała, oto dukat, którym przycisnęłam zamiast pieczątki; nie rozumiem co tam jest wtem piśmie, ale się domyślam jakie- goś niebezpieczeństwa dla ciebie... Te nieszczęsne, nieustanne podróże, dawniej mnie niecierpliwiły, dziś grożą. Przyłożyłem dukat, rok był ten sam. Uspokoiliśmy się, ale żonę przelękłą nie tak było łatwo ukołysać; nareszcie jakoś się udało przywrócić jej trochę pokoju, a może pozornie udawała tylko dla nas. Wtedy zrobiła uroczyste postanowienie nigdy listów moich nie czytać, i dotrzymała go do śmierci. W listopadzie przyjechał Kaczanowski z Warszawy i przywiózł klucz nowy, a dla mnie rozkaz, jeśli do dwódziestego ósmego grudnia nie będę gdzie wysiany, żebym się stawił na kontrakty do Dubna. Poczciwy nasz gość obsypał nas prezentami, musieliśmy je przyjąć od niego; spytałem go czy ma pieniądze ? Na odpowiedź dobył trzos, w którym więcej tysiąca dukatów się znajdowało. — Jak widzicie, we Lwowie złupiłem Adama Ponińskiego i to w kwadrans, uciekłem, żeby nie złapali i nazad nie odarli... na szczęście twojej żony grając tak mi się powiodło. Oddawszy notaty, spełniwszy rozkazy ustne jakie miał do mnie, trzeciego dnia ruszył dalej, bo mimo potrzeby ciężko mu też było na miejscu usiedzieć. Było to perpetuum mobile, ale tak przyjemny, tak poczciwy, że dziś go jeszcze z żalem i pociechą przypominam. Mężczyzna był bardzo piękny, ale miał gulkę między policzkiem, a nosem wielkości orzecha, i nie bardzo go to szpeciło. Dziwna rzecz, pod Racławicami, w tej krwawej bitwie, Kaczańowski będąc podpółkownikiem, dowodził dwoma batalionami, dostał postrzał i stracił tę gulkę jaką miał od urodzenia, jąkać się za to począł od tego czasu. Widziałem go już bez znamienia i lepiej mu było jeszcze. Ja z Euzebim ruszyliśmy na Ukrainę objeżdżać domy, i spisywać mniej więcej jaki był dostatek, w ludziach, pieniądzach, koniach i t. p. Miałem przy sobie podoficera z gwardyi, po lokajsku ubranego, sprytnego wyjadacza, warszawiaka, który z ludźmi się poprzyjaźniwszy, tak umiał ich sondować, że w godzinie robił, czegobym ja za tydzień nie potrafił. Przywiozłem z tej podróży siedem tysięcy pięćset dukatów, i dostałem sto pięćdziesiąt sześć koni, z których najlichszy wart był od biedy dwadzieścia pięć dukatów. Konie odesłałem przez pana porucznika Gałęzowskiego, któremu na przeprowadzenie ich dałem pięćset dukatów, powiózł z sobą i płótna do trzechset sztuk, ofiarowanych przez panie nasze... XXXV. ROZMAITOŚCI. Tymczasem w kraju taka panowała spokojność, taka cisza, jaka w powietrzu zwykle zwiastuje nadchodzącą burzę. Po manifeście Cesarzowej Katarzyny II, już na te prowincye żadnego wpływu nie miała konfederacya Targowicka; przywrócono Sądy Ziemskie i Grodzkie i cały porządek, jaki exystował przed ustawą sejmu czteroletniego; trwało to do roku 1797, to jest do ogłoszenia gubernji. Pan Adam Bukar kadeucyą majową 1793 roku sądził już raz ostatni; piersi miał oddawna osłabione, od lat kilku był w kuracyi 11 pana Kittla, ten wyprawił go dowód do Bardyowa. Wybrał się z jenerałem Swiejkowskim, ale czy za wiele wody, czy może wina pili nadto, zgoła pan Bukar przyjechał słabszy już był. O ile czas mi pozwalał odwiedzałem go, niesłychanie lubił grac w wista, a przywykły do towarzystwa, otaczał się nim do śmierci. Powróciwszy w grudniu do domu, jużem go nie zastał; dzieliłem z rodziną i przyjaciółmi słuszny żal po tym człowieku, który po ojcowsku przywiązał się do mnie i wiele się przyczynił do dźwignienia mnie w początkach. Po podziale kraju, wprowadzony został zaraz do naszych prowincyj stemplowy papier rossyjski, ale go nie przywożono ze stemplami gotowego; najpierwej regenci znaczyli tylko swoim podpisem wartość, potem vice-gubernator Grocholski, co trwało do samego otwarcia gubernii. Z tego powodu zacytuję tu anegdotę, która kursowała podówczas. Pewien regent żytomierski, przyszedł do gubernatora Szeremetiewa z raportem i miesięcznym rachunkiem ze stemplowego papieru, który swoim podpisem znaczył, ale ubrany był w żupan, kontusz, pas lity, na kontuszu miał bandolet, i brzę- czący pałasz od niego spadał na posadzkę... Ten rycerz aktowy, znać musiał się nie podobać gubernatorowi. —Co to u Waćpana na tej blasze na piersiach napisano? zapytał go pan Szeremetiew. — Za kraj i kochankę, odparł śmiało regent. — Jabym sądził, że za stemplowy papier? odparł z uśmiechem gubernator. W sierpniu jeszcze, wezwany został do Petersburga jenerał Lubowidzki, aby wziąwszy z każdego pułku po dwóch oficerów przybył do stolicy, jako reprezentant wojska dawniej polskiego dla pokazania ubrania i mundurów tej części armii. Między oficerami był Seweryn Bukar porucznik artylleryi, który dostał rangę kapitana; — Komar, który był w kawaleryi narodowej, bardzo piękny natenczas mężczyzna, podobawszy się panu Zubow, został u niego adjutantem. Ten dobra po Kossakowskiej kasztelanowej kowieńskiej, mające być zasekwestrowane z powodu, że nie złożyła przysięgi, okazawszy, że nań przychodzą drogą spadku, otrzymał. Wprzódy jeszcze z wiosny, dla ciekawości munduru polskiego kawaleryi narodowej, posłany był do Petersburga Bartłomiej Giżycki, i miał zaszczyt być przedstawionym Cesarzowej Katarzynie, w całym uniformie. Dostał od monarchini tabakierę złotą z cyfrą jej brylantami kameryzowaną, rangę pod-półkownika i dwieście suwerenów. Zostawszy pod-półkownikiem był amplojowany do pułku dragonów rossyjskich, ale w jesieni przyjechawszy do domu podał się do dymissyi. XXXVI. L.... I. W roku 1793 w grudniu, jakoś przechodził szwadron Kawaleryi narodowej pod komendą pana L.... porucznika przez Krasnopol; L.... wypoczywał tu dwa dni, zajął sobie kwaterę w austeryi, która stała między domem a kościołem, żyda kazał zbić i wyrzucić, i różne tam psoty żołnierskie wyrządzał. Pan Bartłomiej Giżycki dowiedziawszy się o tem, odprowadziwszy matkę do kościoła na roraty, przede dniem sam poszedł do niego do austerji i począł wymawiać L—u jego złe i nieprzyzwoite obejście się, swawolne utrzymywanie komendy i t. p. Ztąd kłótnia, w której dotkliwe musiały być wyrazy dla Giżyckiego naówczas świeżo jakeśmy mówili, przechodzącego z jednej służby do drugiej i podpółkownika dragonów. Pan Giżycki powrócił do pałacu, był natenczas kasztelan, stryj jego, posłano natychmiast po Antoniego, Franciszka i Adama braci, wszystko się to w kilka godzin zbiegło, i stanęło po naradzie wyzwać pana L...., bo inaczej w tej chwili postąpić sobie było niepodobna. Posłano z tem do austerji, ale pan L.... nie przyjął pojedynku. Co tu robić? rada w radę, pan Bartłomiej Giżycki postanowił jechać za nim do Białocerkwi, dokąd on szedł ze szwadronem, i uderzeniem przymusić go do pojedynku; tymczasem we dworze przez całą dobę wrzało wszystko. Nazajutrz szwadron wychodził, stanął w linii na górze między kościołem a pałacem, a pan L... z jednym szeregowym wjechał w dziedziniec pałacowy i pyta: — Gdzie komissarz? Wskazano mu oficynę, w której byli: kasztelanie Giżycki stryj, bracia Giżyccy i ludzi kilku do ich usługi, wszedł do pokoju L.... zastał ich, i znowu pyta o komissarza dla podpisania kwitu. Miasto odpowiedzi, rozciągniono pana porucznika na kobiercu, i we dwa nahaje sto jak jeden odliczono, obito i wypchnięto za drzwi. Szeregowy, który wszystko widział przez okna, spokojnie siedział na koniu i z równą niemal spokojnością L...., wybity i wypchnięty za drzwi, siadł na koń, przyjechał przed szwadron, zakomenderował: — prawo zachodź! marsz! i wyciągnął z Krasnopola ku Machnówce. Posyłał Giżycki jeszcze Lissowskiego za panem L...., ofiarując pojedynek na broń, jaką L.... by wybrał sobie, ale ten nie przyjął znowu. Rozumie się, że potem oficerowie służby z nim robić nie chcieli; brygadę tę później na wiosnę Wyszkowski wyprowadził, i Odtąd gdzie się L.... podział nie wiem, słychu o nim nie było, mówiono, że się na Bessarabiję przeprawił. Nie można się dosyć wydziwić temu wypadkowi, przechodzi pojęcie zuchwalstwo zrazu, potem osobliwszą flegma.... Gdybym, czego Boże uchowaj, był w takim ukropie, napadłbym ze szwadronem na dom, oddałbym setnie za swoje i kamieńby na kamieniu nie został, choćby przyszło potem stracić i życie.... Spodziewali się napadu Giżyccy i długo w kilkudziesięciu ludzi dworskich i szlachty strzegli dworu z nabitą kulami bronią: byłby bój krwawy. Musiał to pan L.... z zimną krwią rozważyć, ale zkąd wziął u licha tę krew zimną w pierwszym impecie, tego pojąć niepodobna. XXXVII KONTRAKTY 1794 ROKU. Około dwódziestego grudnia, z bratem żony mojej ruszyłem do Chojnik, gdziem stryja i nowy dla mnie klucz zastał. Tu było ognisko układów między Litwą i Koroną. Pan oboźny Prozor był człowiekiem wielkiego rozumu i zachowania w Litwie i u nas, poważano go powszechnie, przy nim do pomocy dodany mu był kapitan Kosiński, człek pracowity i dosyć słyszę, roztropny. Ten działał w województwie mińskiem, ale dojeżdżał i w Owruckie, gdzie zabrał znajomość z bratem moim Nepomucenem, któremu się powierzył; zaprowadziło to później brata mego do Nerczyńska na granicę Chińską, bo mu wydał pasport. Ja anim znał osobiście pana Kosińskiego, ani z nim żadnego nie miałem związku. Na wyjezdnem z Chojnik oddano nam szesnaście tysięcy czerwonych złotych, co w ogóle zrobiło w kassie dwadzieścia trzy tysiące pięćset, które Działyńskiemu miałem oddać w Dubnie. Powróciliśmy w czasie świąt z bratem żony mojej do domu, przybył i Kaczanowski, potrzeba go było wyprawić do Warszawy, ale w trzosie było już lekko. — Gdzieżeś to te pieniądze Ponińskiego rozsiał? — At, po różnych miejscach, rzekł z westchnieniem. Dałem mu na drogę sześćdziesiąt dukatów i wyjechał, zaraz i ja z Euzebim do Dubna. Działyńskiego jeszcze nie było, ale nadciągnął i zaraz mu wszystkie wręczyłem pieniądze i rachunki. W Dubnie ruch był wielki, był pan Niesiołowski, pan Działyński, pan Grochowski, Fiszer i inni jenerałowie, z których każdy w swojej kwaterze miał co do czynienia, — wszyscy byli w cywilnych sukniach. Nic jeszcze nie postanowiono stanowczo, cel zdawał się daleki; Działyński ka- XXXVIII. 1794 rok. Namyślałem się którędy wybierać drogę, i postanowiłem obrócić ją na Lwów: drugiego dnia tam stanąłem. Brat żony mojej Hilary, we trzy godziny wyrobił mi pasport do Krakowa, gdzie już zajął się był ogień, ale to mnie kosztowała pięćdziesiąt czerwonych złotych. Pocztą dzień i noc jechałem do Krakowa bez człeka, bez pościeli, mając tylko cztery koszule z sobą i to co na mnie. Kościuszki już nie było w Krakowie, Wodzicki miał komendę, oznajmiłem mu się, dał mi pasport i żołnierza. Trakt do Warszawy był oczyszczony, stanąłem tam wśród największego rozruchu. Długo czasu zabrało nim przez rogatki i hauptwachy przeprawiłem się do miasta. W mieście nowe meldunki bez końca, zgoła więcej pięciu godzin zajęło, nim przez zabarykadowane ulice do pałacu Działyńskiego na Leszno dobrać się było można. Ale jaka różnica od 1791 roku! Naówczas całe miasto łączyła najściślejsza jedność, klassy wszystkie przychylne sobie podawały dłonie, szukano w każdym przyjaciela i brata, dziś wszyscy zbrojni, śledzą wrogów i niechętnych, podejrzewając każdego, rozglądając się między sobą nieufnie. Wszędzie obawa i podejrzliwość, a z nich rodzaj zawziętości i szału nieopisanego, zastraszającego. Po wszystkich ulicach przeciągało albo wojsko liniowe z działami, armaty z lontami zapalonemi, lub gawiedź zbita niby w jakieś szeregi pod chorągwiami swych cechów, uzbrojona w oręż wszelkiego rodzaju, w różnobarwnych, świątecznych, i łatanych ubiorach, z piórami kapłoniemi, gęsiemi, kurzemi, kaczemi, z kitami końskich włosów na czapkach, dla dodania sobie miny i postawy marsowej. Tu przeprowadzają więźniów stanu tylko co wywleczonych z kosztownych apartamentów, ówdzie szturmują do pałaców i mieszkań, by nowe chwytać ofiary, czy jest kto na liście proskrypcyjnej czy nie, już winien dla tego, że spokojnie siedział. Tłuszcza po większej części pijana, powtarza hasła podawane przez dowódzców: — Vivat Naczelnik! Vivat Kołłątaj! Vivat Potocki Ignacy i Stanisław! Przez wszystkie przejeżdżając ulice musiałem z moim żołnierzem powtarzać, co tylko piersi wydołały, hasła, które spotykane kupy dawały. Jak tylkom przybył do Działyńskiego, zaraz mnie z adjutantem wyprawił do Naczelnika; musiałem mu opowiadać co wiedziałem; odesłał mnie z pasportem danym w Krakowie przez Wodzickiego do Rady, tu wydano kartę bezpieczeństwa na dni piętnaście, którą ciągle przy sobie nosić potrzeba było. U Naczelnika zastałem kilkunastu młodzieży z Kijowskiego, którzy wprost z kontraktów pobiegli do Warszawy, i tu byli przy samym wybuchu. Ci panowie przebywszy pierwszy ogień, podali zaraz memoryał ofiarując się stawić, jeden szwadron, drugi batalion, i prosząc o majorstwa, kapitaństwa lub wyższe rangi. Naczelnik ich mianował; śmielsi nawet co obiecywali pułki, pozostawali pułkownikami mających się dopiero sztyftować regimentów. A że tymczasowo nie było ich gdzie i jak amplojować, wszystko to wisiało przy sztabie Naczelnika, a Amadysów tych nazywano Gidami. Śmieliśmy się z Działyńskim i dziwili bezczelności ludzi, którzy nie będąc w stanie dwódziestu ludzi wystawić, obiecywali pułki, szwadrony, bataliony, a bardzo był skromny kto poprzestał na kompanii. Wśród ludu rej wodzili z mieszczan Kiliński szewc, Białoglowski, Kapostas z wysp archipelagu rodem nie dawno naturalizowany w Polsce i żyd Berko, który był pułkownikiem izraelskiego regimentu. Raz będąc u Naczelnika, byłem świadkiem jak kwaterę jego okrążyło kilkanaście tysięcy ludzi, z niesłychanym wrzaskiem, domagając się sprawiedliwości. Naczelnik wyszedł do nich na krużganek pro- sząc by się uciszyli, ale wiwaty, zrazu mówić mu nie dawały, — nareszcie umilkli, i dosyć cierpliwie słuchano krótkiego przemówienia, w którem starał się wytłómaczyć, że prawu potrzeba poruczyć wykonanie sprawiedliwości i dochodzenie winy. Nie wiele to pomogło, bo tłum znowu począł wołać o sprawiedliwość, i nie uspokoił się aż Naczelnik przyrzekł, że Sąd kryminalny wkrótce zasiądzie spełniając co mu powierzono. Ledwie najsilniejszemi zaklęciami wymógł, że się uspokoili i rozeszli. Ja tymczasem obiegałem miasto w kurtce municypalnej z kitą u czapki, przy pałaszu zwieszonym na bandoljerze, z pistoletami w tasaku; musiałem wszędzie zdybując tłuszczę powtarzać jej hasła, i pilnować karty bezpieczeństwa, którą ciągle mieć trzeba było przy sobie. Bywałem u znajomych, a naprzód u familii Miączyńskich, która pogrążona była w smutku; — starszy brat przewodząc jednemu oddziałowi mieszczan poległ, a młodszy służący w artylleryi miał nogę urwaną. Widziałem boleść matki i siostr, która przypominała męzkie serca kobiet spartańskich; nie poskarżyły się, nic narzekały, ale mimowolnie łzy rosiły ich oczy, i westchnienie dobywało się z uciśnionej piersi. Ta walka żalu ich z przekonaniem, była najpiękniejszym obrazem. Chodziłem po ulicach przez ciekawość, w większej części domów okna były powystrzeliwane, w murach szczerby i wyłomy lub głębokie znaki od kul działowych, niektóre ściany od kartaczów wyglądały, jak twarze po świeżo odbytej ospie. Najstraszniej ucierpiał pałac Brylowski przytykający do Saskiego: żadnego w nim okna, żadnych drzwi, żadnego meblu, wszystko potrzaskane, połamane, zniszczone, szczątki pogruchotane drogich naczyń porcellanowych, zwierciadeł, marmurów walały się po posadzkach. Kościoły dzień i noc były otwarte, tłumy ludu, osobliwie kobiet i starców złamanych wiekiem, zalegały je, i napełniały przybytki, — świece gorzały nieustannie, msze i nabożeństwa odprawowały ciągle. Sklepy i magazyny pozamykane były, bo kupcy wszyscy z flintami na ramieniu zaciągali patrole po ulicach, i szli z wartą gdzie ich muni- cypalność wysyłała; w szeregach naówczas byli najmajętniejsi nawet, Jerzy Dawidson, Jan Klisen, Hangel, Tykiel, Gawstl, Hering, Bergan, Manugiewiez, Jakubowicze obydwa, Jaszewicz, Sperl i inni, których nie policzę. Po budynkach rządowych na drzwiach poprzybijanc były regestra obwinionych, którzy mieli być sądzonenii, a których liczba przybywała jeszcze, z protokołów poznajdowanych w różnych miejscach, z regestrów i notat. Król spokojnie siedział na zamku, nie odnoszono się w niczem do niego, on też w nic się nie wdawał, stosunek jego z Naczelnikiem i Radą był jakiś niepewny, nieokreślony, a raczej żaden prawie; do zamku jednak regiment jeden zaciągał z działami na wartę. Król co dawniej miał zwyczaj słuchać mszy S. o godzinie jedenastej, z loży swej w kościele S. Jana, w niedzielę gdym poszedł umyślnie, żeby go zobaczyć, nie znajdował się.Świta jego dawniejsza, jenerałowie, adjutanci, ksiądz Naruszewicz. Alexandrowicz marszałek dworu, oberhofmistrz, konigsfeld, szam- bellanowie, paziowie, i wszystko co w zamku stało, nie bywali nigdzie, nie pokazywali się w mieście. Dworzanie jednak królewscy nie znajdowali się na liście obwinionych, czy ze w nich nie znaleziono winy, czy że w ten sposób szanowano spokojność królewską. Któregoś dnia wieczorem Działyński był u Naczelnika, gdy pospólstwo mieszkanie jego obiegło, dopominając się nowych ofiar, z pogróżkami nawet, że jeśli im zadość nie uczynią, sami sobie sprawiedliwość wymierzą. Starał się uśmierzyć naczelnik wzburzony lud, rozkazując czekać sądu, ale odeszli nieukontentowani z okrzykiem: — Vivat K.....! co dało powód do twierdzenia, że on gawiedź poduszczał. Mieliśmy rano być w głównej kwaterze: dla Działyńskiego depesze już były gotowe, między innemi odebrał ordynans wziąć pod swoją komendę wojska w Kijowskiem stojące; papiery dla mnie jeszcze kończono. Kaczanowski dnia tego ruszył z rozkazem do wojsk; Olszewskł miał jechać za dni kilka do O..... P....., gdy o północy zrobił się rozruch, — lud napełnił ulice, krzyk powstał, od którego włosy się jeżyły na głowie, przestrach ogarnął wszystkich. Rozhukana tłuszcza, dawniejsze swe pogróżki przywodząc do skutku, wpadła do prochowni, w której część obwinionych siedziała, odbiła więzienie i wyprowadziła tych nieszczęśliwych. Niektórzy, jakem powiedział, w cekhauzie, inni na dole w pałacu Rzeczypospolitej zwanym Krasińskich, drudzy w oficynach Saskiego i po obwaehaeh siedzieli. Wlokąc swoje ofiary na Krakowskie Przedmieście, wpadli do domu Fryderyka M......, sekretarza wielkiego koronnego, którego z łóżka porwano, związano i z innymi wleczono. Szczęściem dla M...... dano o tem znać do Nieborowskicgo starosty goszczyńskiego, natenczas dyrektora mennicy, mającego i z osobistych zasług i przez żonę, miłość i zaufanie pospólstwa. Schwycił się z łóżka Nieborowski, ledwie odziany dopędził tłuszczę, u przewodzącego jej Konopki, sekretarza K....., wyrwał M...... i do swojego domu wprowadzić zdołał. W ten sposób ochronił M...... od niechybnej śmierci, ale jak mi sam Nie- borowski mówił, nie tak mu zawdzięczono, jak się mógł spodziewać. Nieborowski sam z siebie był człowiekiem majętnym, przez stosunki jednak z bankierami, którzy się zachwiali, potrzebował pomocy. Dostał od M...... wioskę na lat trzy, czyniącą około ośmiu tysięcy intraty. Inni nieszczęśliwi porwani z cekhauzu, w przeciągu godziny nic żyli. Nadjechał Naczelnik, nadeszły wojska liniowe, ale już było zapóźno. Naczelnik natychmiast kazał łapać przewódzców tego krwawego rozruchu, ujęto herszta ich Konopkę i ze sześćdziesięciu innych, tłum się rozproszył. Na Konopkę i towarzyszów jego sąd wojenny, judicium stalarium, natychmiast wyznaczono. Po rogach ulic, w miejscach gdzie się afisze przylepiają, poznajdowano poprzylepiane wiersze groźne przeciw królowi; kazał Naczelnik i tu śledzić, sprawców chcąc poddać zaraz pod sąd wojenny, ale ich nie wyszukano. Natomiast poprzylepiano odezwy, które jak się zdaje jeden tylko Ignacy Potocki mógł tak pięknie napi- sać, zachęcające do uspokojenia, do poszanowania prawa i osób, budzące uczucia umiarkowańsze, i wskazujące niebezpieczeństwo gwałtów, i ciężar krwi, której nigdy samowolną ręką namiętności nie godzi się rozlewać i t. d. i t. d. Miałem z owych czasów wszystkie te ogłoszenia, akta i ciekawe pisma, niżej opowiem jak to utraciłem, czego niewymownie dziś żałuję. Uwięzieniem herszta i jego wspólników, wydaniem tych pism, lud nieco się uśmierzył, choć zawsze jeszcze tłumy się włóczyły po ulicach. Tymczasem K...... silnie pracował nad uwolnieniem burzycieli, ale nic nie pomogło, nazajutrz rano Konopka wypędzony został z miasta, a szesnastu towarzyszów jego obwieszono. Exekucya nadspodziewanie spokojnie się odbyła, jak w czasie pokoju i regularnego praw biegu. Myśmy przez te dwa dni krokiem nie ruszyli się z domu; ani na to patrzeć nie chcąc, ani mieć w tem udziału. Początek ten okazywał, że łatwobyśmy byli przyszli do terroryzmu, gdyby nie moc charakteru Naczelnika, Potockich, Zakrzewskiego i innych u steru wówczas stojących, mężów. Mówiono (zaprawdę nie ręczę, ale ta pogłoska latała), że K...... był duszą rozruchu, że zażarty nieprzyjaciel Prymasa, mścił się za niedopuszczenie objęcia dóbr beneficyalnych, równie też jakąś osobistość mając przeciw M...... Kto oczyma swemi podobnych scen nie widział, ten pojęcia ich mieć nie może, straszliwy to fenomen, który za kare bożą uważać można, niszczący wszystko jak lawa wulkanu i siłą tylko niszczącą mający w sobie; dla mnie wspomnienie tych dni jest jeszcze przerażającem. Nadzwyczaj zajmującym widokiem były wznoszące się fortyfikacje około Warszawy i Pragi, około których codziennie trzydzieści tysięcy ludu najmniej pracowało. Wszyscy szli sypać szańce: około piątej zrana całe Krakowskie Przedmieście pełne już było kobiet klass wszelkich z rydlami w ręku, począwszy od dam wysoko urodzonych, matron, mężatek, panien, kupcowych, mieszczek, żon rzemieślników, aż do przekupek ze straganów. Zbierało się to wszystko do kościołów Bernardyńskiego, Wizytek, Karmelitów, Dominikanów, Świętego Krzyża, gdzie przez całe dnie świece zapalone były, i msze po mszach następowały. Tu się schodziły kobiety niemając innych strojów nad krótką spódniczkę z szarego płótna, takiż kaftanik z długiemi rękawami, zakończonemi esklaważami żelaznemi, mosiężnemi, bez kamieni i pozłoty, które naówczas były w modzie. W Warszawie pierwszy raz ten rodzaj bransolet widziałem i kilka ich par posłałem na prowincyą. Później ozdobę tę zaczęto robić zbytkowną błyskotką. Oprócz tego noszono wówczas w ręku worki płócienne, w których dzienny prowiant składano; choć nie ręczę, żeby w nich nie bywały i chusteczki batystowe, i jeden drugi flakonik z zapachami i paczka karmelków i wachlarzyk z kości słoniowej, bo prawdę powiedziawszy, trudno się od razu wyrzec wszystkiego. Do ubioru tych dam należał jeszcze duży kapelusz słomiany, z pod którego dwa ogromne warkocze spadały przez ramiona czasem do kolan, zakończone jak u tyrolek i Szwajcarek wstążkami. Dopełniał stroju fartuszek czarny, ale uchowaj Boże by był jedwabny, wszystko to wprawdzie tak było skrojone i uszyte, że uwydatniało kibić, podnosiło wdzięki, a niektóre spódniczki i kaftaniki były dla lekkości z szarego batystu... Zapomniałem dodać, że z pod krótkich spódniczek, wyglądały nóżki w niebieskich pończochach z kolorowemi klinkami, i trzewiczkach od Kilińskiego. Śliczne owe rączki, których paluszki drogiemi kamieniami strojne, potrącały wachlarzykiem ze słoniowej kości, lub dźwigały flakonik drogi z przedziwnemi zapachami, uginając się pod ciężarem indyjskiego szalu, — dziś wzięły rydel i torbę i wesoło biegły do roboty. Zebrane batalionami, w których niekiedy po sto osób bywało, kompanie szły na wały, śpiewając znajomą pieśń: — Do ciebie Panie, wznosim nasze prośby. Za niemi wieziono chleby, mięsiwa, piwo beczkami, baryłami wódkę, którą częstowano robotników. Kobiety pracowały potroszę, jak mogły, do siódmej wieczornej, o której powracano w szyku na Krakowskie Przedmieście i znów odwiedzano kościoły. Wszelka dawna etykieta, wizyty wzajemne, rulowanie karet, bieganie dryndulek, wszystko to ustało zupełnie, nigdzie ani obiadów proszonych, ani balów, ani nawet herbaty tańcującej nie było; naczynia srebrne poskładano do miennicy. Wielka część dam ofiarowała się służyć po łazaretach, z równą gorliwością niosąc pomoc Polakom i Rossyanóm, w obu tylko widząc cierpienie i należny względem nich spełniając obowiązek chrześcijański. Nie były to owe rybaczki paryzkie, obrzydłe bachantki, szkaradne megery wyzute z przymiotów właściwych płci swojej, co drapieżnemi łapami wyciągały z pałaców spokojnych mieszkańców i ciągnęły pod latarnie nieszczęśliwe ofiary... Nasze kobiety nawet klass najwyższych nigdy charakteru swego nie porzuciły i zostały skromnemi matkami, żonami, córkami, dając sobą przykład pobłażania, miłosierdzia i ludzkości. Za ich powodem mężowie pozbyli się wszystkiego zbytkownego, i tryb życia nawet zmienili, bo wszędzie u nas do dobrego pierwszym bodźcem były niewiasty nasze. XXXIX POWRÓT W KIJOWSKIE. Dziewiątego dnia bytności mojej w Warszawie, byłem rano z panem Działyńskim u Naczelnika: jenerała odprawiono niezwłocznie w Kijowskie dla objęcia wojsk pod komendę swoją, mnie odłożono do jutra. Widzieliśmy, że w Austryi prawie nic nie było wojska, bo wszystko wyszło ku Włochom i na granicę Francyi, a we Lwowie municypalnośc z mieszczan i rzemieślników złożona całą stanowiła załogę; rząd zaś jak najłagodniej się z nami obchodził, dając do Krakowa i Warszawy ze Lwowa pasporta wszystkim, bo Galicyanów napływ był nieustanny w stolicy, wstępujących do wojska i różne niosących ofiary; — postanowiliśmy więc jechać na Kraków i Galicyą. Nazajutrz rano byłem u Naczelnika, oddał mi papiery, był to plik wielki; spytał mnie czy mam pieniądze; miałem ich dosyć, ale prosiłem o jakiego podoficera z gwardyi, aby gdy gdzie przed komorą wypadnie z papierami się rozstać czy dzielić, było się kim posłużyć. Dano mi wyjadacza miejskiego, bardzo sprawnego człowieka, którego Działyńskiemu dostawie byłem obowiązany. Ostatni raz naówczas widziałem Naczelnika. Ruszyłem z Warszawy z moim kamratem, który do Krakowa jechał w mundurze, a tu się przebrał za lokaja i opatrzony został pasportem od jenerała Wodzickiego, jako mieszkaniec województwa kijowskiego powracający do domu. Dziś podziwiam śmiałość moją, a raczej zuchwalstwo... wśród tych rozruchów, rzucić się tak jak ja i przez dwie granice przejeżdżać, można to było chyba z mojemi dwódziestu sześciu latami i energią im towarzyszącą. Dniem i nocą jechałem z Krakowa do Lwowa, gdzie trzeciego dopiero dnia stanąłem; przez godzin dziesięć spałem jak zabity, a tymczasem brat mojej żony Hilary, wyrabiał mi pasport w Kijowskie ze Lwowa wydany. Obudziwszy się zastałem go już gotowym, i chciałem natychmiast wyjeżdżać, ale Hilary starał się wmówić mi, żebym dla bezpieczniejszej podróży, ruszył dalej powozem. Mało miałem pieniędzy na to, bo tylko sto czterdzieści dukatów całego majątku mi zostało. . , ... — Kupisz tu za bezcen, rzekł, codzień wyjeżdżających do Warszawy i pozbywających się pełno. Istotnie tak było, bo na gościńcach spotykałem mnóstwo. Posłał zaraz do Gołaszewskiego, którego i ja dobrze znałem, wiedząc, że wyjeżdża do Warszawy; miał on prześliczny postwagon i życzył go sprzedać, kosztował w Wiedniu więcej sta dukatów. Obaczyłem, podobał mi się bardzo, ale pokazałem mu pieniądze i wyłuszczyłem położenie moje, ich potrzebę, chciał pięćdziesiąt, nie mogłem dać więcej czterdziestu, wziął odemnie, bo i takby go darmo we Lwowie musiał zostawić. Gdy jeszcze deliberujemy, jak się z papierami i rzeczami się upakować, a do rady wezwany Kazimirski mój podoficer decyduje także, wchodzi pan Działyński, z którym juk się okazało minęliśmy się w Łańcucie. To mnie na noc jeszcze zatrzymało we Lwowie; Działyński został także, i przenocowaliśmy u Hilarego. Głucho takbyło we Lwowie, żeśmy się dowiedzieć nie mogli co się za kordonem działo, — ułożyliśmy się jechać, ja na Radziwiłłów, pan Działyński na Wołoczyska, a zjechać później oba w Berdyczowie. Podoficera, którego miałem z sobą oddaliśmy panu Gołaszewskiemu do Warszawy, a jenerał dał mi swojego człowieka. Stanąłem w Brodach nazajutrz bardzo zawczasu, zajechałem na stancya do tego domu, w którym zawsze stawałem i poszedłem jeść do traktyeru. Tu spotykam Bromirskiego, który był urzędnikiem na Radziwiłłowskiej komorze, po konfederacyi pozbawionym miejsca; znajomy mi był dobrze człowiek, od roku mieszkał w Brodach, nie taiłem się przed nim, zkąd i jak jadę. Nie radził mi jednak teraz komory przebywać w Radziwiłłowie, wziął z ekwipażem do swego domu i przenocował u siebie, choć oka zmrużyć nie mogłem. Radziliśmy różnie, przejrzeli moje manatki, i część ich musiałem panu Bromirskiemu opieczętowawszy zostawić, na dziś dzień. Wtem nadszedł człowiek, który od małego sługiwał u Bromirskiego, a granicę między Brodami i Radziwłłowem znał doskonale; przyszedł mu pomyśl użyć go do przewiezienia niektórych rzeczy moich, do czego on zobowiązał się, a ja mu piętnaście dukatów obiecałem. Rano ruszyliśmy do Radziwiłłowa, gdzie dosyć ściśle rewidowano, ale osób nietknięto; nie stając już w miasteczku pojechaliśmy do Podbereziec. Z dawna między Brodami czy Radziwiłlowem a Berdyczowem, ustanowiona jest poczta kupiecka, tak doskonała, jak drugiej może nie ma w całym kraju. Potrzeba tylko z kantory Berdyczowskiej albo Brodzkiej mieć bilet, w którym się wyraża cena od konia, podług roku i drogi, zmieniająca się od czterdziestu groszy do złotego na milę; ale ani dziesięciu minut na stacyi nic bawią, jedni wyprzęgają drudzy zakładają — na nieszczęście tego biletu zapomniałem wziąć w Brodach, choć mało co kosztuje, z pamięci mi to wyszło. Za Radziwilłowem Siedliśmy z Bromirskim do jednego powozu, dojeżdżamy, o milę od Podbereziec, nasz poczciwy myśliwiec z dwoma chartami i zającem w trokach, zajeżdża nam drogę. Zboczyliśmy do bliższego borku, gdzie mi rzeczy moje oddał, a ja mu z wdzięcznością piętnaście dukatów; ruszył potem w swoją drogę, Bromirski nazad, a ja równo ze dniem byłem w Sidaczówce. Dałem o sobie znać Giżyckiemu i Bukarowi, którzy natychmiast przybiegli, wręczyłem im co do nich należało, bawili cały dzień i całą noc, a ja opowiadać musiałem o Warszawskich przygodach, tu zaś tak było cicho do tych czas, jak wśród najgłębszego spokoju. Nazajutrz musiałem jechać do Berdyczowa, spotkałem Kaczanowskiego, nadjechał i pan Działyński, wyprawiliśmy zaraz kapitana do Warszawy. W dniu trzydziestym kwietnia wszędzie się wojska ruszyć miały, na chwilę wbiegli Kopeć i Wyszkowski, pokazały się trudności wielkie, wojska bowiem były poprzerzynane wszędzie. Działyński pojechał do Trojanowa, a ja do żony do Zubkowicz, dając znać księdzu opatowi, że jestem. Przysłał, ażebym przybył do niego do Litek, rad mi był, całą dobę opowiadałem mu o Warszawie, nazajutrz powróciłem do domu. Żona moja naparła się jechać do Sidaczówki, zabrałem ją i dziecko, choć pięć dopiero tygodni była po słabości, ale czas był piękny i zajecha- liśmy szczęśliwie. W kilka dni po powrocie odbieram list od mojego stryja króciuteńki, oznajmujący, że kapitana Olszewskiego złapano w Brześciu Litewskim i powieziono do Kijowa. Przerażony tem ruszyłem zaraz do Trojanowa, aby donieść panu Działyńskiemu, i tylkom co przybył, wpada porucznik Zakrzewski z oznajmieniem, że wojsko dezarmnją, a Kopeć i Wyszkowski ze swojemi brygadami pociągnęli przez poleskie lasy. Wyszkowski ciągnął po nad granicą austryacką z jednym pułkiem pieszym, dwunastą armatami, pod dowództwem kapitana Gawrońskiego, do którego przyłączył się pułk lekko-tatarski konny, (gdzie był amplojowany Bartłomiej Giżycki). Brygada Łaznińskiego w części wyszła za Dniestr, w części z całą komorą brygadną i namieśnikiem Głowińskim, który się meldował majorowi, zdezarmowana, a Głowiński wstąpił z rangą majora w służbę rossyjska; reszta piesi i konni, nawet pułk Bohski kozacki roztrojeni i t. d. Działyński w wielkim był kłopocie co ma począć z sobą; ja pierwszy mu powiedziałem: — Pan niemasz tu co robić, dwie tylko są drogi, albo pojechać za Wyszkowskim objąć komendę tych trzech pułków i prowadzić je, lub ruszyć do Galicyi i tam koło Tomaszowa spotkawszy się z oddziałem, z nim połączyć. Jenerał wahał się jeszcze, wysłał adjutanta Grodzickiego na dotarcie, (który po dziś dzień nie powrócił i nie wiadomo nawet co się z nim stało), sam dopiero w osiem dni ruszył na Wołoczyska, gdzie go aresztował major Marczenkow, rodzony brat jenerałowej Szeremetiew. Prowadzono go przez Januszpol, dano mi znać, alem go nie widział, strach, rozpacz, obawy, owionęły mnie, sam nie wiedząc co począć, pojechałem do mego stryja. On był podówczas w Owruczu, w takim jak ja stanie umysłu. W Chojnikach dom otoczono szwadronem, ale jak się ten tylko do miasteczka zbliżył, P..... popaliwszy co miał, sam konno puścił się ku Prypeci, która pod miasteczkiem płynie, znalazł czółno, przepłynął, i przebywszy rzekę wywrócił je, a kapelusz rzucił w wodę. To go ocaliło, schwytano błąkającego się konia, z wywróconego czółna i pływającego kapelusza wnosząc, że w przeprawie utonął. Przez dwa dni rybacy szukali ciała jego, gdy on już może o mil trzydzieści się znajdował od tego miejsca. Zabrano papiery pana P....., ale w nich nic nie było, wszystko jednak z depeszów przy kapitanie Olszewskim znalezionych odkrytem zostało. Przy mnie jeszcze, stojący w Owruczu brygadyer Władyczyn przyszedł do mojego stryja, i oświadczył mu, że wolą jest rządu, żeby jechał do Namiestnika Tutolmina, a dla bezpieczeństwa w drodze dodany mu zostanie kapitan. Stryj mój prosił o dwa dni czasu, i na to zezwolono. Warty mu nie dodano, ale pikiety i straże stały na wszystkich wyjazdach. W nocy aniśmy oka nie zmrużyli, widziałem i nad sobą wiszącą straszną przyszłość; stryj mój nie miał nad trzysta dukatów, ja dwieście dwadzieścia, i z tych dwadzieścia tylko zostawiwszy sobie, resztę mu oddałem. Na drugi dzień meldował się kapitan, który miał jechać z księdzem opatem, ale nie mówił dokąd, stryj poszedł do brygadyera zapraszając go na obiad; nic nowego, strach tylko coraz większy. Nazajutrz równo ze dniem zaszły konie pocztowe do powozu księdza opata, a osobna bryczka perekładna na dwóch żołnierzy i podoficera; pozwolono mu wziąć służącego i czego potrzebował dla wygody. Trudno mi wyrazić, jakiej boleści doznałem przy rozstaniu z nim, ja i brat mój Nepomucen, który był także przytem. Ścisnąwszy nas siadł do powozu blady, a może i nie bardzo przytomny, obok niego kapitan, który go prze prowadzał. W tejże chwili i my z bratem Nepomucenem na dwie bryczki po cztery konie zaprzężone wsiedliśmy, każdy tylko z furmanem, i przed kolacyą byliśmy jednemi końmi o osiemnaście mil w Sidaczówce. Lubo byłem pewny, że z papierów Olszewskiego śladu o mnie powziąć nikt nie mógł, a równie rachowałem na pana Działyńskiego i mojego stryja, zastraszały mnie stosunki z tyla osobami, z których łatwo, któś mógł wskazać na mnie.Żona moja, choć nie wiedziała dokładnie przyczyn zmartwienia mojego, utaić go przed nią nie umiałem, — wyczytała z twarzy łacno. Nastawała gorąco na mnie, żebym wyjechał do Lwowa, ale ciężko to było wykonać, bo granice zostały zamknięte, a ja nie miałem pasportu. Brat Nepomucen chciał jechać do Owrucza, dla powzięcia jakichkolwiek wiadomości, i przywiózł je w dni kilka. Smutne były, pobrano trzech Pauszów, podkomorzego Niemiryeza, starostę Bohusza, Pubrawskiego, Oskierkę strażnika, Biernackiego, który w Smoleńsku poplótł baje, jakich na świecie niebyło. Doniósł mi, że wszystkich odesłano do Smoleńska. Powrócił przed tygodniem z temi wiadomościami, a że się kochał w pannie Pągowskiej, skorciało go i w dni kilka na nowo ruszył tam gdzie go już szukano. Tylko co z Czerepina wjeżdżał w Owrucz w jednem ubraniu i z jednym dukatem w kieszeni, złapano go i wysłano także. Ta wiadomość dobiła mnie; — siedziałem spokojnie w domu, gdy nadszedł bilet od Marcina Bukara zapraszający mnie do Januszpola, wsiadłem na konia i byłem w godzinie. Zastałem tam Bierzyńskiego i Antoniego Giżyckiego, pomartwionych i przelękłych, obawiających się jak uważałem, żeby ich kto nie pociągnął. Co do mnie upewniłem jak mogłem. Pytali mnie czy mam pieniądze? pokazałem im czterysta dukatów w trzosie na sobie, chcieli mi dać na przypadek więcej, alem nie potrzebował. Nie spodziewałem się być pociągany, a w przypadku odpowiedzialności i dalszej podróży, mniej czy więcej na nicby się nie zdało. Dom nowy w Sidaczówce kończyłem z takim pośpiechem, jak gdybym zaraz w nim miał zamieszkać: uwijali się stolarze, malarze, ja pilnowałem, żeby mieć rozrywkę i zajęcie. W sobotę nareszcie zupełnie był skończony — miałem meble gotowe, wiele pięknych rzeczy z Warszawy i ze Lwowa, wszystko to było poustawiane, we wtorek mieliśmy się przenosić, a poczciwa żona moja na krok mnie przy tej robocie nie odstępowała. We wtorek rano wyszliśmy ku nowemu dworowi, patrzę, od Cudnowa pędzi poczta z dzwonkami, odezwałem się do żony: — Po mnie. — Schowaj się. — Dokąd? albożby mnie nie znaleziono. Wpada bryczka do wsi i wprost zmierza ku dworowi, nie szliśmy już dalej, jak wryci staliśmy w pośrodku dziedzińca. Z wózka wysiadł oficer i zapytuje: — Pan jesteś szambelan Ochocki? — Ja. — Gubernator prosi pana do siebie. Jak wystrzał ogłuszyła mnie ta deklaracyą, nie mogłem się zdobyć na odwagę, nie czując czystym, i upadłem całkiem na duchu. Opuszczać drogą żonę i dziecie, nieprzewidując jaki los spotka, nie mając nadziei w przyszłości; straszno było i ciężko — nie dziw, że na chwilę postradałem prawie przytomność. A. tu potrzeba było krzepić i pocieszać upadającą żonę, która jak bez duszy pochyliła się na pierwsze słowa oficera. Chciałem jak najprędzej wyjechać, oficer był tak grzeczny, że wcale mnie nie pilnował, i nie naglił do wyjazdu. Miałem czas opieczętować papiery moje tyczące się majątku i interesów, prosząc Faustynki, żeby je przesłała panu Antoniemu Giżyckiemu; a kazawszy zaprządz ów lwowski post-wagen jako bardzo wygodny, z małym tlumoczkiem i jednym człowiekiem, przy trzosie, który mnie nigdy nie opuszczał od kilkunastu tygodni, wkrótce byłem gotów. Żegnałem biedną żonę moją, mamka przyniosła mi dziecię, które Marysia Kulikowska wyrwała z rąk jej i mnie podała ślochając; to mi ostatek sił odebrało i zła- mało męztwo. Ledwie żonę można było oderwać odemnie. Nie wiem sam jak wsiadłem do powozu, i nie rychło obaczyłem dopiero, że brat mój Wincenty, który był w pułku, a po rozbrojeniu z pasportem powrócił, siedział obok mnie. Oficer jechał przodem dla przygotowania koni w piątek na przeprząż, jam ledwie słowem mógł odezwać się do brata, siedemnastoletniego chłopca, tak rozmazanego jak ja. — Czegoż ty jedziesz? spytałem go. — Nie odstąpię brata, dopóki tylko będzie można, odpowiedział, a przytem przywiozę bratowej wiadomość co się stanie. Głowa mi gorzała, w gębie zasychało, zielono robiło się w oczach; były to znaki wszystkie zbliżającej się choroby. Nic potrzeba się było śpieszyć, jechaliśmy więc pomału, tak, że na noc ledwieśmy przybyli do Trojanowa, ale mnie sen całkiem odszedł, pragnienie tylko paliło, z wiadro może wody wypiłem, gasząc je. Zrana stanęliśmy w Żytomierzu, oficer zapytał, gdzie chcę stanąć? — Jeśli wybor odemnie zależy, rzekłem, prosiłbym zajechać do mojego dworku (dziś dom Hin- cza). Mieszkał tam naówczas plenipotent mój pan Onufry Sądowski, z poczciwą bardzo kobietą, żoną swoją, która starała się czem tylko mogła pokrzepić mnie, ale ja nic w usta wziąść niebyłem w stanie. Brat mój poszedł do pani Morzkowskiej, Godlewskiej z domu, bardzo zacnej damy i wielkiej mojej przyjaciółki, która z panią Szeremetiew w ścisłych żyła stosunkach. Ta godna pani pojechała natychmiast do pani Szeremetiew, i płaczem u niej wymogła wiadomość, że jadę do Smoleńska do ustanowionej tam komissyi, która o mnie rekwirowała. Wyprosiła, że mi dano oficera człowieka grzecznego i pozwolenie dla siebie widzenia się ze mną, zgoła jak mogła tylko pomagała mi wraz z samym panem Morzkowskim. Radzili mi na wszelki przypadek cóś zrobić dla żony, napisałem więc ewikcyjny dokument na sto tysięcy posagowej jej summy, a on jako podstarosta przyjął go do akt dwóma miesiącami wyższą datą; extrakt wyjęty urzędownie z ufnością złożyłem w ręku jego. To wszystko przyniosło mi nieco ulgi i pociechy; oficer powróciwszy od Gubernatora, powiedział, że nazajutrz mam być u niego. Niepostawiono warty, unteroficer tylko był przy powozie. Zasnąć nic mogąc, napisałem list długi do żony pocieszając ją, drugi do Giżyckiego zapowiadając by z mojej strony był spokojny, i te oddałem bratu. Oba przegadaliśmy noc całą. Tylko co się zaczął dzień robić, przyprowadzono konie pocztowe, zaprzęgać zaczęli do mojego postwagenu, wszedł oficer i grzecznie się przywitawszy, rzekł: — Ja z wami jadę — Dobrze... Mogę człeka wziąć z sobą? — Nie. Unteroficer odbierze pańskie rzeczy. W tym momencie zaszła bryczka pocztowa z podoficerem i dwóma żołnierzami, mającemi mi towarzyszyć do Smoleńska; — ubrałem się, i nim słońce zeszło byliśmy za miastem. O dalszych losach moich, dowie się czytelnik w następującej pisma tego części. XL. ZAKOŃCZENIE. Co do wypadków krajowych, tyle ich tylko opisuję, ile własnemi widziałem oczyma. Była to epoka najinteresowniejsza; porównałbym ją do stanu chorego, który dręczony chroniczną słabością, na dobę lub krótko przed śmiercią, łudzi otaczających poprawą stanu i jakimś siły powrotem. Tak się działo z krajem naszym: dobijała ostatnia godzina życia jego, przedwiecznym naznaczona wyrokiem. Jako chrześcijanin, mocno temu wierzę, że z woli Boga powstają państwa, rosną i upadają, równie jak mrowiska, które latami powoli drobne budują zwierzątka, a jedna chwila rozsypuje i roztrąca, boć państwo i mrowisko równe są prawie w oczach Boga. O ileśmy się sami przyczynili do własnego upadku, dziś jeszcze dojrzeć i ocenić trudno, to pewna, że w średnich i niższych spółeczeństwa klassach, mimowolne tylko grzechy znaleźć się mogą. Rewolucyą 1794 roku widziałem w całym jej ogniu i chwili najburzliwszej, ale ograniczała się w szrankach dosyć jeszcze jak na taki fakt umiarkowanych, nie przybrała ani na chwilę charakteru niereligii, nie pożądała krwi dla krwi, nie ścigała szlachty pod nazwiskiem arystokratów; chwilowe jej obłąkania przypisać potrzeba kilku hersztom tylko, i pociągnionej przez nich tłuszczy. Pół wieku minęło jak opisane wyżej wypadki miały miejsce, na które mi się dostało ciekawemi patrzeć oczyma; dziś już na świecie ani jeden z tych ludzi co czynnie wpływali na losy kraju, a z którymi miałem stosunki, nie pozostał. Wszystkich śmierć zabrała, żyję wśród nowego świata, synów, wnuków i prawnuków, zajmujących siedziby po przodkach zostawione. Myśl moja przechadza się po tym rozległym cmentarzu, spotyka groby wielkich mężów i przyklęka przed niemi, dotyka się mogił winnych i omija je z politowaniem. Tych, nad którymi cięży grzech, szczęściem niewielu; poczciwych stokroć jest więcej, a naród cały w tej epoce świeci jeszcze właściwemi mu cnotami. Któż nam zaprzeczy dobrze znanej światu i wszystkim Słowianom właściwej, a w Polsce tak serdecznej gościnności? Kto w prawach naszych nie dostrzeże zasad filantropii, wprzód jeszcze niżeli ta idea i nazwisko urodziło się w Europie? Kto nie pochwali wcześniej u nas niż gdzieindziej pojętej i wprowadzonej w praktykę swobody religijnej ? U nas naprzód zrozumiano tę prawdę, że o przekonanie wewnętrzne nikt niema prawa prześladować bliźniego, że sumieniu zostawić potrzeba wybór wiary. Pierwsi Polacy znieśli u siebie znieważające ludzkość narzędzia męczarni, używane dla dobadywania prawdy przez sądy, gdy długo jeszcze w Anglii, Francyi, Szwecyi, we Włoszech i u Niemców, barbarzyńska tortura służyła legalnie do wymożenia zeznań na słabych. Cóż mówić o cnotach prywatnych, gotowości niesienia bliźniemu pomocy i braterskiej miłości, która łączyła wszystkich? Napatrzyłem się od dzieciństwa na znaczące w tym rodzaju czynności, z których tu tylko dwie przytoczę. Jenerał Suleżycki był dziedzicem wsi Kozowińczyk, w roku 1779 pogorzał tak okropnie, że on i żona w koszulach tylko zostali. Obywatele powiatu Żytomierskiego, nie tylko bliżsi sąsiedzi, ale ż dalsi i nieznajomi, zwieźli do Korowińczyk wszystko czego tylko państwo Suleżyccy potrzebować mogli w pierwszej chwili, począwszy od sukni, bielizny, sprzętu, zapasów spiżarniowych, obory, zboża, drzewa, robotnika, wszystkiego dostarczono natychmiast. Drugi przykład podobny widziałem w roku 1781, gdy horodniczy winnicki, Michał Dobrowolski, dziedzic Kowalenek, pogorzał szkodliwie, obywatele natychmiast pośpieszyli z chętną, braterską ofiarą. Nie zawstydzało to pogorzelców, bo taki dar był w obyczajach, w tradycyi, owszem dowodziło tylko współczucia na jakie sobie dotknięty klęską umiał u współbraci zarobić. W latach 1792 i 1793 byłem. także świadkiem chętnych ofiar dla wojska, które niósł każdy w miarę możnośc swojej. Opinia publiczna i kredyt za moich czasów w całej jeszcze były sile, niezachwiane niczem. Opinia rozciągała swą władzę na wszystkich i na wszystko. Kierowała i prostowała zboczenia, nie przebaczała winy, ale zarazem wybranych darzyła siłą potęzną. Przeciwko niej nie mógł nikt podnieść zuchwałego buntu, karała bez litości. Obyczaje pod jej strażą były czyste, małżeństwa stałe, dzieci posłuszne i skromne, honor każdego indywiduum strzeżony pilnie, winny dotknięty wzgardą publiczną był jakby pod wyrokiem klątwy powszechnej. Dziś opinia upadla, nikt niema ani dość odwagi, ani znaczenia by się do niej odwołać; wszystkim drzwi stoją otworem, nikt też się niczego nie zawstydzi; i każdy broi śmiało, bo dobry i zły równi, byle bogaci. Kredyt publiczny przez kilka wieków utrzymywał się niezachwiany; — potrzebował naprzykład pan Jan pieniędzy, spotkał się z panem Jakóbem, który je miał, pojechał do niego do domu. Panie Jakóbie masz pieniądze? — Mam, odpowiedział Jakób. — Wydaję córkę, potrzebuję na wyprawę, na posag pod poduszki panu młodemu, pożycz mi. Pan Jakób poszedł do dębowej skrzyni, mocno przez wiejskiego kowala okutej, w zamek i dwie kłódki obwarowanej, która zawsze przy łóżku pań- stwa Jakóbostwa stała, dobył worka ze zgrzebnego płótna, ale pełnego talarów, odliczył wiele Jan potrzebował, a Jan na świstku bez wszelkiej formalności, bez upewnienia hipoteki, dla pamięci, na wypadek śmierci dał dokumencik, który święciej zobowiązywał jakby w dziesięciu księgach aktowych był wpisany. Gdyby pan Jan umarł nie oddawszy, Jakób miał w ręku Jus petendi. Przy rozjezdnem wypili kilka butelek wilia, a ostatni na stopniu kolaski pana Jana. Bankierów u nas nie było, dopiero za ostatniego panowania pokazali się w Warszawie, i bióra swoje otworzyli, ale i ich czynności oparte były na wierze i kredycie z obu stron, bo hipotek żadnych nie pytano, tylko poczciwej sławy pożyczającego. Na fawor bankierów, na Sejmie 1775 roku stanęło dopiero prawo wexlowe, które formalność skryptów, ale nie hipoteki określiło. Chociaż z racyi robót księcia Adama Ponińskiego, a szczególniej z rozciągniętej hasty na fortunie jego, kredyt publiczny był trochę zwichnięty, utrzymywał się przecie do ostatka exystencji naszej. Kto chciał się zaratować w banku, dość było być przez znajomą osobę ban- kierowi poleconym, a ten pewnie dał pieniądze. Ja miałem znajomość z panem Kabrym, u którego złożyłem mój kapitalik, kilka osób do niego zaleciłem i wprowadziłem, i wydać im kazał pieniądze, nie żądając odemnie poręczenia, ale też ci go nie zawiedli. Tak kredyt oparty na ufności w charakter ogółu, w solidarną całość łączył wszystką szlachtę, i był główną podporą dobrego bytu; dziś znikł zupełnie nie z innego powodu, jako przez zepsucie powszechne i smutne przykłady nierzetelności. * * * W ciągu tego pisma mojego, tylekroć wspomniało się o stryju moim księdzu opacie Ochockim, wreszcie o losie, jaki go spotkał w 1794 roku, że czytelnicy moi ciekawi są zapewne bliżej się o tyczących go wypadkach dowiedzieć. Było w naszej rodzinie zwyczajem niejako zapisywać godniejsze pamiątki zdarzenia, dopełnił tego po powrócie ksiądz opat, z którego notat następujące wyjątki zająć powinny, jako obraz tamtej epoki i rys charakteru człowieka. XLI. Z PAMIĘTNIKÓW KSIĘDZA OPATA OCHOCKIEGO. Niektórzy współziomkowie nasi, po obcych rozpierzchnieni krajach, jakiejś tam nabrawszy nadziei i ducha, poczęli zaraz po podziale różnemi środkami i nam go podawać. Mimo trudności i towarzyszącej mu obawy, z jaką te projekta wciskały się między nas, rozeszły się one jednak dosyć prędko, i złudziły na chwilę. Roznoszono różne pisma, i z rąk do rąk podawano je sobie skwapliwie; należałem do liczby tych, którym one powierzonemi bywały. Niepodobna było naówczas uchylić się od czynności" chociaż co do mnie, z jak największą działałem ostrożnością; nie tylko sam wielu z tych pism nie czytałem, ale nadto radami poskramiałem ducha obywatelskiego, nie życząc ślepo plątać się w czynności podobne i zapędzać zbyt daleko. Całym moim występkiem było, żem o tem rządu nie uwiadomił, i z tego usprawiedliwiać się nie będę. Zresztą, jeżeli zostałem ukarany, nie powiem, żebym w oczach tych co mnie sądzili nie miał być występnym, a kara stosunkowo była raczej środkiem ostrożności, niżeli sprawiedliwości wymiarem. Pokaże się niżej, że jeśli ze strony Rządu użyto na pozór pewnych starań i formalności dla dobadania prawdy, i wysyłano Polaków w głąb Rossyi, było to najwięcej dla ubezpieczenia się, dopóki ogień w Europie zajęty, którego płomię daleko buchać zaczynało, nie ugasł zupełnie. Pewien, człowiek młody, był w naszych prowincyach użyty do porozumienia się; odwiedzał domy, jeździł nieustannie i zwierzał się gdziekolwiek znalazł mniej więcej przygotowane umysły. W swoich przejażdżkach odwiedzał mnie często, a w czasie ostatniej swej bytności, zostawił u mnie swoje konie i służącego, paplającego nieostrożnie za czem i po co jeździli. Jenerał Gorczaków został wcześnie uwiadomiony o zabiegach w tych prowincyach, i rząd naturalnie użyć musiał wszelkich środków zapobiegających, które za potrzebne uznał. Zaczęto wzywać obywateli do Żytomierza, porozstawiano wszędzie najściślejsze warty i straże, opisano fizyognomią Kosińskiego i badano, gdzie przebywał. W tem zamieszaniu, jedna ze znakomitszych obywatelek naszych, po wezwaniu męża jej do Żytomierza i zabrania w kantorku jego różnych papierów, napisała do mnie, oznajmując o wszystkim. List ten, który starano się przesłać mi potajemnie, przez rewizyą dostał się do rąk horodniczego owruckiego, brygadyera Władyczyna, stojącego w tem mieście ze swoją komendą. Zbieg wypadków zmusił gubernatora Szeremetiewa, wysłać do powiatu Owruckiego majora i porucznika dla wyrozumienia obywateli będących w podejrzeniu. Traf chciał, żeby w miasteczku Narodyczach złapano posłańca z Litwy do mnie wyprawionego, mającego pasport dla Kosińskiego wydany, przez mojego synowca Nepomucena Ochockiego będącego naówczas sprawinikiem. Chociaż posłaniec zdarł pismo, większe to jeszcze na mnie obudziło podejrzenie, gdyż wyznał, że do mnie był skierowany. Żądano odemnie, abym ręczył za niego, alem się wymówił od poręki nieznajomością interessu i posłańca. Obmyśliłem jednak sposób ostrzeżenia pana O.... P...., iż wielu obywateli pociągniono do Żytomierza, i ksiądz opat owrucki wpadł także w podejrzenie u Rządu, a zaszywszy list ten w kulbakę kozakowi, przykazałem by ustnie ekonomowi mojemu polecił przesłanie tego pisma. Ekonom spełnił rozkaz, i powiózł list na miejsce, ale pana P..... nie zastał, a dowiedziawszy się, że mnie z Owrucza kazano jechać do Żytomierza, zdjęty ciekawością wraz z panem Jakonowskim odpieczętowali list powierzony. Z listu tego nic się dowiedzieć i zrozumieć nie mogli, ale sowicie w późniejszym czasie opłacili niepotrzebną ciekawość. Przyszła kolej na mnie; przysłany major z porucznikiem powiedzieli mi wolę gubernatora, abym się stawił osobiście do niego dla ważnego interesu. W drodze do Żytomierza, postrzegłem straż za i przed sobą z kozaków złożoną z majorem, który mnie eskortował. W Żytomierzu dano mi kwaterę, przy której natychmiast stanął żołnierz z bronią. Zapytałem majora, dla czego taką strażą jestem obwarowany, ale przez delikatność odpowiedział mi, że warta stoi dla składów skarbowych w tym samym domu znajdujących się. Osądziłem więc, że i wyjść gdybym zażądał nie będzie mi wolno, ale postępowano w tym względzie z największą delikatnością także, nie życząc tylko mi się oddalać, gdyż nie wiadoma była chwila, w której mnie do gubernatora zażądać mogą. W ten sposób bez ludzi i służby przesiedziałem trzy dni, nie tak jednak pilnowano mnie ściśle, bym w mieście ze znajomemi nie mógł się skomunikować i oznajmić im o tem co mnie spotkało. Po trzech dniach wezwany zostałem do pana gubernatora, byłem mu dawniej osobiście znajomym i listownie często, jako naczelnik duchowny, pisma od niego odbierałem. Zapytywał mnie o wiele rzeczy pan Szeremetiew, a między innemi wyraził, że jestem posądzony o wiadomość jeśli nie wpływanie do działań przeciw Rządowi i władzy krajowej. Dodał, że hrabia Działyński również to zeznał, a z Owrucza pewne wiadomości nie mniejsze rzucają podejrzenie na mnie. Tłómaczyłem się jak mogłem i prosiłem o naoczną konfrontacją z Działyńskim, ale ten już wówczas wywieziony był dalej. Gubernator bardzo łagodnie skłaniał mnie, żebym wyznał co wiem, zaręczając mi uwolnienie: nie wiele wiedząc, nic wyznać nie mogłem. Nareszcie gubernator oświadczył mi, że znajdując mnie na regestrze obwinionych, uwolnić sam nie może i przymuszony jest wysłać dla tłómaczenia do namiestnika jenerała Tutulmina. Prosiłem, żeby mi przynajmniej dozwolonem było powrócić do Owrucza, a ztamtąd dopiero, udać się gdzie rozkaz powoła; na co otrzymałem zezwolenie, byłem tylko dłużej dni trzech w domu nie bawił. Była to łaska, za którą dziś jeszcze serdeczną czuję wdzięczność dla jenerała; powtarzam, że byłem mu pierwej znajomy, jako obywatel i naczelnik duchowieństwa zaszczycony rangą i orde- rem polskim, nic dziwnego, że wprzód znajdowałem go dla siebie grzecznym, ale dziś powolność jego dla mnie sercem tylko zacnem tłómaczyć się mogła. Miło mi tu przyznać zalety duszy, jakiemi się odznaczył, a dla których w kraju przez się rządzonym powszechny po sobie żal zostawił. Ostrzej się ze mną obszedł brygadyer Władyczyn nie dając wybrać przyzwoicie w podróż tak daleką i nagląc do pośpiechu; nie mam do niego urazy i gniewu, ale jak gubernator był pełnym dobroci człowiekiem, tak ten prędkim i natarczywym. Wyjechałem tedy śpieszniej niżeli się spodziewałem, z porucznikiem, sierżantem i jednym służącym, w drodze od przyjaciela i kuzyna opatrzony w pieniądze, których mi brakło. W Litkach, wsi do opactwa mojego należącej, mógłbym mieć wszelką łatwość ucieczki, gdy sierżant pojechał dla najęcia mi koni, które własnym kosztem przez całą drogę opłacałem. Psie chciałem jednak tego czynić, obawiając się ściągnąć większej jeszcze na siebie i dobra odpowiedzialności. Później, powtórnie w dobrach jenerała Korsaka, gdy sier- żant dla obmyślenia poczty ze służącym moim mającym gotować obiad pojechali przodem, a porucznik z powodu obłainania osi, do blizkiej wsi odszedł dla wyszukania rzemieślników; pozostałem sam, i tu korzystać z tego nie chciałem, choć była chwila pokusy. Przybyłem nareszcie do Nieświeża, spodziewając się mieć mieszkanie swobodne lub kwaterę w jakim klasztorze, ale po oddaniu raportu przybyły od namiestnika porucznik, oznajmił mi, że w kollegium po-jeziiickiem naznaczona była dla mnie kwatera, i dla dwóch jeszcze, to jest Grabowskiego, który był przy Potockim pośle do Stambułu sekretarzem i jakiegoś niemca inżeniera schwytanego w Polsce z planami i rysunkami, który później zachorował i umarł. Nasze mieszkanie było na górze, gdzie wielu mieliśmy towarzyszów, osobliwie z Litwy przybyłych i codzień jeszcze przybywających. Wyjąwszy jednego Grabowskiego, z którym po ogrodzie wolno mi się było przechadzać, z innymi żadnych nie miałem stosunków. Dopełnił naszej liczby jenerał Tyzenliaus z ca- łym sztabem w bitwie zabrany; wozy ładowne obozowe, więcej jak przez pół dnia do składów fortecznych wprowadzano, i mnóstwo jeńców wojennych z niemi, o czem od aptekarza się dowiedziałem. Dojeżdżając do Nieświeża, słyszałem przelotnie, a na miejscu dowiedziałem się dowodniej, o excessach popełnionych przez pospólstwo warszawskie. Niższe piętro klasztoru, w którym mieszkaliśmy, zajmował horoduiczy, inni urzędnicy wyżsii oficerowie ze świty jenerała Tutolmina. Część nawet jedna górnego piętra, była także przez oficerów i damy, po pożarze miasta tu schronione, zamieszkana; miało to pozór kolonii, której ja martwym byłem członkiem, jednem z nią tylko oddychając powietrzem, a zresztą nic nie mając wspólnego. Do kościoła pozwolono mi chodzić z sierżantem, jedzenie miałem z traktyeru, drogie dosyć, bo w kraju nie żyznym i dość spustoszonym. W tydzień po przybyciu mojem namiestnik przysłał po mnie karetę, wzywając do siebie; włoży- łem krzyż mój i order, bo mi tego nie zabraniano. Nim przypuszczony zostałem do audyencyi, sposobność miałem przypatrzeć się salonom pałacu Radziwiłłowskiego, ubranym i ozdobionym we wszystko co przepych, bogactwo i smak dobry zgromadzić mogą, dla porwania oka. Walczyły one o lepszą z pałacem Puławskim, który kilka razy przejeżdżając do Warszawy zwiedzałem. Nieśwież chociaż spalony, miał jednak kilka kościołów, w których natenczas nie było nabożeństwa. Zamek ów wspaniały stał za groblą długą, a opasywała go forteca gęstemi szańcami i licznemi działami osadzona, której natenczas kilka tysięcy wojska rossyjskiego strzegły. Przez godzin parę nim zostałem wezwany rozglądałem się po zamku, pełno osób było na pokojach, wojskowych i cywilnych, jedni przychodzili, drudzy oddalali się, nieustannie, Dano mi znać, że kolej przyszła na mnie; wprowadzony zostałem do gabinetu bogato umeblowanego przez towarzyszącego mi porucznika mego, który sam natychmiast ustąpił. Wszedłszy do pokoju, w którym zastałem jenerała Tutulmina, przemówiłem doń dopraszając się jego względów i wymiaru sprawiedliwości, a namiestnik tyle był łaskaw i grzeczny, że mi obok siebie miejsce wskazał i usiąść prosił. Sam zaczął rozmowę o celu mojego przybycia, radził, perswadował, ażebym wyznał co i sumiennie wyznać byłem obowiązany; ale odpowiedziałem jak wprzódy, że stan mój duchowny mieszać mi się w sprawy świeckie nie dozwala, ani szukać ulgi losowi wyznaniem jakich domysłów i nie pewnych wieści. Tę pierwszą inkwizycyą przerwał jakiś pan orderowy do Petersburga jadący; z poufałego obejścia jego zmiarkować było można, że dawniej namiestnikowi musiał być znajomym. Następującego dnia kazał mi pan Tutulmin być u siebie na obiedzie; przybywszy tam z nieodstępnym porucznikiem, pokoje zastałem pełne oficerów rang wysokich i polaków, jako też familiją namiestnika. Przyszła mi tu na pamięć etykieta dworu warszawskiego, na którym w młodym wieku bywałem, na nie jednym posłuchaniu. Skromność gości i przybyłych, powaga przechadzającego się namiestnika, który do każdego uprzejmie odzywał się jego własnym językiem, czyniły to przyjęcie prawdziwie monarchicznem. Gdy oznajmiono że do stołu dano, weszliśmy do wielkiej sali, namiestnik kazał mi usiąść naprzeciw siebie, blizko swojego syna, tak, aby mnie dobrze mógł słyszeć. Zapytywał o rzeczy obojętne, mówił ze mną o Krymie; po obiedzie oświadczył, że życzy sobie abym bywał na obiadach, ale mnie przedłużony pobyt, uczty te czynił ciężkiemi. W dni kilka wezwano mnie znowu i wypytywano, niewiadomością się tłomaczyłem. Sądząc z tych wszystkich badań, że się na nich skończyć nie może, i że są tylko początkiem, użyłem pośrednictwa biskupa Sadkowskiego, niegdyś podejrzanego w sprawie o bunty ukraińskie i utrzymywanego w Warszawie, który właśnie przybył dla asystowania ślubowi syna namiestnika, prosząc go o wstawienie się za mną. Poznałem się był z tym prałatem jeszcze w czasie bytności króla Stanisława-Augusta w Tulczynie, gdy publicznie na wierność przysięgał, i odwiedzał mnie pełniącego obowiązek prowincyała. Pocieszał mnie ksiądz Sadkowski z obietnicą, że zapewne przed komissyą w Żytomierzu, lub w innem miejscu w prowincyach naszych odpowiadać będę. Miałem wtedy nadzieję powrotu do domu, albo jeśliby mi do niego wprost ztąd powrócić nie dozwolono, nimbym wprzód zdał rachunek z czynionych mi zarzutów, — spodziewałem się, że to wiele czasu nie zabierze, i chwile te niepokoju i umartwienia spędzę wśród swoich; lżej bowiem choćby przycierpieć otoczonym będąc znajomemi i życzliwemi. Nie przypuszczałem, aby mnie obietnice te i moje domysły zawieść miały; nie obwiniam księdza Sadkowskiego, który zapewnie chciał mi dopomódz, ale nie mógł. Po dwóniedzielnem bawieniu w tem mieście, zaczęto nas częściami wysyłać, dla niedostatku koni na poczcie; zapowiedziano i mój wyjazd, ale nie oznajmując dokąd, a jam się łudził, że do Owrucza. Wyjechałem z Nieświeża z oficerem i sierżantem, a że mi nie mówiono., w którą stronę i do jakiego celu skierowano drogę, byłem w tem przekonaniu, że na Wołyń jadę. Trwało to do pierwszej austeryi, w której zacząwszy mówić pacierze, od uwijającej się szynkarki uwiadomiony zostałem, że trakt, którym jedziemy na Białoruś do Mohylewa prowadzi. Smutno mi było i ciężko rzucić lepszą nadzieję. A że się nam tu oś złamała i dłużej dla niej zatrzymać byliśmy zmuszeni, miałem sposobność spowiadać się i przy następującem święcie S. Jana Chrzciciela, odprawić mszą świętą. Dziedzic wsi tej przysłał mi śniadanie i butelkę wina, prosząc bym go w jego domu odwiedził, ale tego przepisy nie dozwalały. Mocno mnie to dotknęło, ale cóż robić było, nie umiałem sobie wytłómaczyć tej surowości, która mi dotykała. Minąwszy Szkłów i Mohylew przestał nas konwojować doński kozak, który dotąd jechał za nami. Przejechałem Orszę, miasteczko o mil dwadzieścia od Smoleńska leżące, gdzie równie musiał mi odmówić oficer pozwolenia wstąpienia do klasztoru Bazylianów, w jednym tylko Rohaczewie nie wzbroniwszy mi tego. Nareszcie mury Smoleńska zdaleka widzieć się dały; a stan mój smutku zmienił się w niepokój bardzo żywy, i obawę o los przyszły. Około południa przyjechaliśmy do miasta; oficer natychmiast poszedł do namiestnika i powrócił z plac-majorem, który kazał zajechać przed piękną murowaną budowę, jakich tam kilka na różne dykasteryc przeznaczonych obok siebie stało. Sądziłem, że umieszczony będę wygodnie, ale wszedłszy wspaniałemi drzwiami, zaraz w bok wązkim kurytarzem postępowałem za plac-majorem do niewielkiej izdebki sklepionej, gdzie mi mieszkanie wyznaczone zostało, obok innych więźniów, których głosy mnie dochodziły. Zniesiono rzeczy moje, a plac-major wedle przepisów, spisał i opieczętował co tylko z pieniędzy i kosztowności miałem z sobą i przy sobie, jako też wszelkie papiery moje. Miałem w sukni zaszytych na wypadek sto czerwonych złotych, ale i te oddałem. To podwojenie względem mnie surowości, strwożyło mnie i zasmuciło: spytałem o powód postępowania, ale oficer i plac-major uspakajać mnie poczęli i złożyli się wyższym, ogólnym rozkazem. Kazano mi zaraz przynieść jedzenie z traktyeru, których w Smoleńsku jest kilka, najwięcej niemieckich, potrawy były dość smaczne, alem ja apetytu do nich nie miał. Mieszkanie moje, mimo dwóch wielkich okien przepuszczają- cych światło, zdało mi się smutne i wilgotne, znać było, że wprzódy służyło za skład miedzianych pieniędzy, których wory ślad pozostawiły na ścianach. Wychodząc po odbytej rewizyi, placmajor oświadczył mi, że jeśliby się okazały skryte przy mnie pieniądze, odpowiedzialnym będę za nie. Ze strachem opatrzyłem kieszenie i pilnie w nich szukając znalazłem grosz jeden polski, który mnie w stanie umysłu, w jakim byłem, wielkiego nabawił kłopotu. Przemyślałem gdzie go podzieć, a że podłogi brakło, upuściłem go w piaski i zagrzebłem jak najstaranniej. Dziś ta obawa moja śmiech we mnie obudza, ale wówczas znużony i wylękły, obawiałem się nawet biednego grosza zabłąkanego w mojej kieszeni. Służący, który mnie do Smoleńska przeprowadzał, Stanisław Korczakowski, oddzielony był odemnie w pierwszej chwili i przeprowadzony na przedmieście, ale przychodził pod drzwi moje i pocieszał mnie jak mógł, poczciwe mazurzysko, prosząc ażebym się nie martwił. Stał mi się przez to nie sługą lecz przyjacielem; we trzy miesiące później odesłano go z innymi do domu. Po trzech dniach ostrzeżony zostałem przez ofi- cera, że wezwany będą do komissyi, abym się porządniej przyodział; zrazu wdziałem na siebie krzyż i order, ale plac-major oświadczył mi, że jako obwiniony z temi znakami zaszczytnemi stawić się nie mogę, i skromniejsze wziąłem ubranie. Z plac-majorem i jednym żołnierzem przeprowadzono mnie do pałacu namiestnika, w którego oknach dostrzegłem ciekawie mi się przypatrujące kobiety. Pałac, w którym zasiadała komissya był drewniany o jednym piętrze, stał w ulicy w rzędzie z innemi domami; gmach to wielki z mnóstwem sal i pokojów pięknie i wspaniale urządzonych, z ogrodem obszernym, oranżeryami i trejbhauzami. Nie będę opowiadał o czynnościach kommissyi, w której zasiadający namiestnik pan Osipow, człowiek podeszły i łagodnego charakteru, brygadyer Russanów, jenerał Mamonów młody i pełen grzeczności człowiek, Wojnów i Miasojedów, okazali mi dosyć względów i wyrozumienia, ile ich obowiązki dozwalały. Nie mógłbym może tego powiedzieć o tłómaczu, polaku, niejakim panu Gawłowskim majorze, lecz i o tem zamilczeć woię. Drugim tłómaczem był także polak pan Mańkowski, który względniejszym był od swego towarzysza. Pozostałem w Smoleńsku i mieszkaniu mojem więcej dwóch miesięcy, po których nie wiem z jakiego powodu przeniesiony zostałem do wygodniejszego w domu pocztowym lokalu. Przywieziony o tym czasie do Smoleńska Egierski, ekonom mój, stawiony przed kommissyą skompromitował mię. Przyczynili się do okazania mnie winnym, ksiądz Kulikowski kanonik i dziekan, jako też i pan Bieriacki dowiódłszy mi, że o wielu rzeczach wiedziałem, co się w naszych działo prowincyach. Strapiony do ostatka, upokorzony i upadły na duchu, miałem nie raz pociechę w rozmowie z prostym żołnierzem, znajdującym w uczuciu chrześcijańskiem proste ale trafiające do serca wyrazy litości. Przeniesienie mnie na kwaterę do miasta ulżyło nieco smutku, dając cokolwiek roztargnienia, jakie sprawiał widok ruchu ulicznego i swobodniejszego życia. Miałem z sobą kilka książek pobożnych i biblię, która mi wiele chwil osłodziła i dozwoliła zapomnieć o grożącem nieszczęściu. W tym stanie przepędziłem półtora roku więzienia mego w Smoleńsku, często w początkach przyprowadzany do komissyi, i słabnąc powoli na duchu, stęskniony, upadając na siłach, choć zdrowie przy tem wszystkiem utrzymywało się jeszcze. Jeść mi przynoszono zawsze z traktyeru, pieniędzy jednak do rąk nie dostawałem, poźniej wydzielano mi stołowe, z których od ust sobie odejmując, starałem się udzielić potrzebniejszym odemnie, w temże co ja położeniu będącym ziomkom. Poczciwi ludzie podejmowali się tych przesyłek, i uczciwie je oddawali. Oficera i plac-majora coraz widywałem rzadziej, z początku miłosiernie pocieszającego mnie rychłem zawsze uwolnieniem. Dostawałem czasem i gazety, z których o samych dowiadywałem się klęskach, potwierdzających się przybyciem do Smoleńska kilku oficerów z Litwy, jeńców wojennych. Egierski, jak mi żołnierz przytomny opowiedział, umarł w rozpaczy i niepokoju o los żony i dzieci, dla których we mnie przez się oskarżonym, opiekuna postradał. Przed śmiercią, jak zwykle, dozwolono mu spowiadać się, gdyż dwóch księży bernardynów przy kaplicy z jałmużny się utrzymujących, było w Smoleńsku i myśmy wszyscy raz w rok mieli pozwolenie odbycia spowiedzi. Nie mogę tu zapomnieć uczynności pana Czudowskiego, brata dobrze mi znajomego opata, który będąc w Smoleńsku, przez księdza bernardyna przesłał mi dwadzieścia pięć rubli assygnacyjnych. Sani mniej potrzebny, zostawiłem je przy księdzu z obowiązkiem obrócenia na potrzeby klasztoru, lub rozdania biedniejszym współziomkom moim. Zbliżyła się nareszcie chwila, w której los każdego z nas miał się rozstrzygnąć; szczęśliwszym dozwolono było powrócić do domu, jako to Mi chałowi Pauszy byłemu sędziemu owruckieinu, księdzu Bohuszowi prałatowi z Litwy, Wincentemu Rabsztyńskiemu, Stanisławowi Trzeciakowi, Duklanowi Ochockiemu, Kajetanowi Proskurze, i wielu innym z Korony i Litwy, których imion dziś sobie przypomnieć nie moge. Zazdrościliśmy im tego szczęścia, sami domyślając się, że nas los dalej gdzie pogna ku północy. Zaczęto nas częściami po kilku przewozie, gdyż brakło na pocztach koni. Do gubernii Irkutskiej, o pięć tysięcy werst odległej, przeznaczeni zostali Oskierko strażnik litewski, sędzia Dubrawski, Biernacki, Jakób Pausza i Nepomucen Ochocki mój synowiec. Tego jako nagle przywiezionego, chciałem opatrzyć cokolwiek pieniędzmi, ale nie mogłem. Młody chłopak nie więcej lat dwódziestu dwóch mający, bez odzieży, bez grosza, przebył półtora roku w Smoleńsku; przybycie Duklana Ochockiego, brata jego, do komissyi wezwanego osłodziło los jego. Ten gdy mu dozwolono powrótu do domu, prosił o pozwolenie widzenia się z bratem i ze mną, co otrzymał. Popłakaliśmy się wszyscy spotkawszy w, tak przykrem położeniu, po więcej roku niewidzenia. Duklan Ochocki winien był uwolnienie swoję panu Hołyńskiemu; los szczęśliwy wprowadził go w dom tego zacnego obywatela, który się za nim wstawił skutecznie, dziś żona i kilkoro dzieci jego, wspominają z wdzięcznością imię wybawiciela. Powracając ze Smoleńska w porze zimnej, udarowany został przez pana Hołyńskiego syna, kurtką i ciepłem ubraniem, które jako pamiątkę i zabytki przyjaźni i gościnności, postanowił zacho- wać na zawsze; odzież ta pozostanie w jego rodzinie jako drogi upominek z poszanowaniem przechowywana. Dla mnie przeznaczona została gubernia Tobolska, równie jak dla szefa Działyńskiego, przeora Silicza, kanonika Kulikowskiego i proboszcza z Litwy Salomonowicza. Zebrano nas wszystkich razem do twierdzy, w której od początku był Działyński, i nie potrafię opisać z jaką radością spotkaliśmy się z sobą, od półtora roku po raz pierwszy swobodnie zbliżając się do ziomków i dobrych znajomych. Nie uczyniliśmy najmniejszego wyrzutu księdzu Kulikowskiemu, chociaż los nasz, w znacznej części jego zeznaniami był spowodowany; podzielał z nami przeznaczenie i szanowaliśmy cierpienie. Pan Działyński wszystkich nas przeszedł wytrwałością w tej kolei, i podnosił umysł rezygnacyą z jaką przyjmował wyrok, który go spotkał. Łudził nas poczciwy plac-major, że zapewne będziemy mieli później pozwolenie pobytu w Moskwie, czemu z razu skłoniliśmy byli wierzyć. Bawiliśmy w twierdzy niespełna niedziel dwie. Jest to budowa starożytna, mury jej grube otaczają cekhaus trzypiątrowy, i składy w wałach zamknięte. Powóz jenerała Działyńskiego, którym jeździł do Petersburga i powrócił do Smoleńska, tak się był zrujnował, że potrzeba było kupić za osiemdziesiąt rubli kibitkę. Ale w niej inni jechali, ja mu ofiarowałem miejsce w koczu moim, w którym osie tylko i koła nie wytrzymały jednak, nim tam i na powrót całą podróż odbyłem. Trzema powózkami po trzy konie, z przydanemi trzema żołnierzami z bronią i jednym oficerem, wyprawieni zostaliśmy przez plac-majora, który ubolewał nad losem naszym i wiele ukazał współczucia. Był to człowiek i powierzchowności miłej i sposobu obejścia najszlachetniejszego. Urodzony w najniższym stanie, bo pochodził z dzieci żołnierskich, posiadał tę czułość i delikatność, która nie zawsze jest udziałem ludzi, mniej staranne otrzymujących wychowanie. Choć często względem nas spełniał niemiłe polecenia, umiał to zrobić z taką litością i współczuciem, że pamięć jego zawsze nam pozostanie drogą. Oficer miał poleconem codzień z nami robić najmniej sto werst drogi, a jeśliby który w drodze zachorował i dalej jechać nie był w stanie, wziąść od miejscowego horodniczego świadectwo, a sam z resztą kończyć swą podróż. Wyjechaliśmy tedy ze Smoleńska, podzielając między siebie różne funkcye dla ulgi wzajemnej; — ksiądz Kulikowski i ksiądz Silicz wzięli na się obowiązek kucharzów, ja z Salamonowiczem staraliśmy się i skupywali żywność, Działyński nakrywał do stołu, a wszyscy koleją pomywaliśmy rodelki i naczynia, w które ja byłem zaopatrzony. Szef i ja, z naszych stołowych pieniędzy utrzymywaliśmy resztę, gdyż ci szczupłe mieli wyznaczenie; Działyński zaś jako jenerał brał półtora rubla, ja rubla, reszta po trzydzieści kopiejek na dzień. Z tego żywiliśmy się wszyscy i oficer przy nas. Jechaliśmy na Drohobuż, Wiazmę, WielkieŁuki i Możajsk, wszystko miasta porządne, które długim pokojom czas miały wznieść się i zbogacić. Od siedemnastego wieku kraje te nie widziały obcego najezdnika, handel się krzewił, przemysł wzrastał i porządek ustanawiał. Przybyliśmy do dawnej stolicy Moskwy, zastanawiającej rozległością i zamożnością swoją, ale przez półtora dnia pobytu nie mogliśmy się jej przypatrzeć, ani lepiej poznać. Nakupiliśmy u księgarza Kürtnera z panem Działyńskim książek historycznych i lekarskich, na długie godziny samotności. Z medycznych tyle skorzystał pan Działyński, że nie tylko siebie i innych na Syberyi potrafił ratować; ale bielma i katarakty z oczów zdejmował. W Berezowie o tysiąc werst za Tobolskiem położonym, stał się tak sławnym, że do niego jak do zawołanego lekarza z dalekich się zjeżdżano okolic. W owym czasie bowiem nie było tam lekarzy, tylko po miastach guberuskich. Z Moskwy, gdzie nas dwa oddziały jeńców dognały i jeden z nami nocował, w którym znajomy mi Bogucki się znajdował — pojechaliśmy do Włodzimierza Wielkiego, miasta starodawnego i pięknego, niegdyś stolicy kniaziów udzielnych; zkąd dalej przejeżdżaliśmy przez Niżny Demiańsk, Siewsk, miasta powiatowe, i Kazań, niegdyś stolicę wielkorządców Tatarskich, po większej części murowany, z niektóremi budowami drewnianemi, ale pięknej powierzchowności. Kazań liczył do dwóch tysięcy samych kupców, leży on nad rzeczką Kazanką, niedaleko Wołgi, i wielkiem jest ogniskiem handlu. Klimat stosunkowo łagodniejszy, przyjemnym czyni pobyt w tem miejscu. Mieszkańcy składają się z różnych narodowości Tatarskiego pochodzenia, Czerkasów, Czuwaszów, Baszkirów, Wotiaków, Czeremissów; Baszkiry osiedli są nad Wołgą, Wotiaki i Czeremissy około Kazania, bawią się łowieniem sobolów, do których zimą z łuku strzelają. Na linii stepowej siedzą rody Kirgizów, Karakałpaków, Sagissów, Baszkirów, Bucharców i t. d.; w Irkuckiej gubernii Tatary i Kamczadale. Ziemie nad rzeką Obą zajmują Nazymcy, Kazymcy i Samojedy — narody straszne już dziś tylko chyba sobolom, lisom i niedźwiedziom, choć przed laty wyzywały potęgę Chińczyków, którzy dla uniknienia ich napaści oddzielili się warownią na pięćset mil długą. Różnią się wszystkie te ordy, strojem i językiem do Tatarskiego zbliżonym. Są nawet między niemi zachowujący do dziś dnia stare swoje bałwochwalstwo, modlą się do ognia i białego cielca, ale dziś mało już takich zostało. Przejeżdżając przez ich osady, miewaliśmy wszędzie popasy i noclegi u nich, bo oni tu utrzy- mują poczty; oraz w jednej wsi jedliśmy końskie mięso i doświadczyłem na sobie, że głód nie potrzebuje przysmaków, bo mi się dobre wydało. Dalej miasto Archańsk, a nakoniec Perm, stolica gubernatora Permskiego i Tobolskiego, rządzącego krajem na trzydzieści sześć tysięcy werst, to jest z górą 5, 000 mil rozległym. Był nim natenczas pan Wołków, mąż pełen ludzkości. Stawieni przed nim wraz z panem Działyńskim, uczciwie byliśmy przyjęci: wezwanego potem powtórnie obdarzył mnie kawą, cukrem, herbatą i wędliną, a Działyńskiego kosztownym futrem, cieszył jak mógł, a sama pani gubernatorowa zdjęta litością rozpłakała się nad naszym losem. Wspominam te drobnostki, ale nie mogę się powstrzymać bym pięknego nie upamiętnił charakteru; zresztą dla nas nic były to fraszki, ale dobrodziejstwa, a uśmiech na ustach człowieka, od którego los nasz zależał, twarz łagodnością i dobrocią tchnąca, wiele nam przykrości osładzały. Z równemi względami zaproszeni byliśmy przez pana Kołtowskiego vice-gubernatora tutejszego, który czas jakiś bawił w Polsce, i zaślubił kobietę wywiezioną z Litwy. Za pozwoleniem pana Wołkowa bawiliśmy tu trzy dni, i mogliśmy przejść się i obejrzeć miasto. Na wyjezdnem oświadczył nam, ze mieszkając w kraju przez niego rządzonym, znajdziemy w nim wszędzie należne nieszczęściu poszanowanie i chętną pomoc. W Ekaterynburgu, mieście na naszej drodze położonem, za Uralskiemi górami, są miny złota i srebra, ale najwięcej miedzi, a nawet ustanowiono tu mennicę. Złoto i srebro w małej ilości szynami, na dwódziestu pięciu powózkach pod strażą do Petersburga corocznie się przesyła. Jest tu nadto kopalnia i fabryka różnych drogich kamieni, których do trzechset gatunków liczą. Wyjechawszy za Uralskie góry, każdy z nas w inną udał się stronę. Działyński ze Salamonowiczem na trakt Tobolski, dla pierwszcgo Berezów, drugiemu Surgut był przeznaczony; Kulikowski miał zostać w Tobolsku, Silicz w Jałukursku, mojem zaś mieszkaniem miał być Turyńsk w bok Tobolska, o czterysta sześćdziesiąt werst położony. Bolesne było nasze rozstanie; szczególny szacunek powziąłem dla Działyńskiego, całą podróż odbywszy z nim w jednej powózce, poznałem w nim czule serce, poczciwy charakter, grunt religijny i wysoką naukę. Był między nami przykładem cierpliwości i rezygnacyi, syn, mąż, ojciec trojga dzieci, i pan znacznego majątku, znosił los swój bez użaleń i szemrania. Udałem się traktem do Turyńska prowadzącym, sam jeden pod strażą podoficera tylko. Przejeżdżałem przez Irbit, miasteczko, w którem największe na całej Syberyi odbywają się jarmarki. W ciągu podróży mojej przebywałem rzeki Dniepr, Moskwę, Klazmę, Okę, Wołgę, Surę, Wziagę, Wiatkę i Nikę. Mówiąc o Wołdze, rossyanin nie zowie inaczej tylko Matką Wołgą. W samej rzeczy jest to jedna z największych rzek w świecie; do niej można zastosować wiersz, który jeden z poetów rzymskich do morza Hellespontskiego, w najwęższym miejscu dzielącego Europę od Azyi, napisał: Te decet aut magnas magnum jactare carena Aut etiam totis classibus esse trucem... We względzie topograficznym ciekawem jest, że z gór Uralskieh płynące wody z tej strony Europy toczą się do Wołgi, za górami zaś, które przez dzień cały przebywaliśmy, wszystkie strumienie chłonie w sobie rzeka Oba. Tura, nad którą leży miasto Turyńsk, od Owrucza na werst dwa tysiące siedemset osiemdziesiąt odległe podług mojego kalendarzyka, jakoteż Irtysz i Tobol, u których brzegów zbudowany Tobolsk miasto gubernskie piękne i wspaniałe, niosą swe wody także do Oby. Przybyłem nakoniec do Turyńska roku 1795 dnia dwódziestego ósmego kwietnia; najpierwszym tu obywatelem i urzędnikiem był horodniczy Ispauczyn, którego zaraz poznałem. Ten przeczytawszy papiery moje naznaczył mi mieszkanie dość niewygodne i dodał żołnierza do straży. Pułkownik Panajew, kapitan sprawnik i inni mieszkańcy tknięci litością, przysłali mi zaraz jedzenie. Noc pierwszą przepędziłem dosyć źle, bo i dla niepokoju i dla chłodu zasnąć nie mogłem. Nazajutrz jakoś poznaliśmy się bliżej z panem horodniczym, który się dla mnie łagodniejszym okazał, i poprowadził z sobą w miasto, abym sam sobie wybrał kwaterę. Obrałem więc nad rzeką Turą, w blizkości dróg schodzących się do przewozu, na drugiem piętrze w domu kupca. W całej bowiem Syberyi nie tylko po miastach, ale po wsiach domy są o piętrze, porządne i ze smakiem stawione. Po większej części stawili tu je wygnańcy w różnych zesłani czasach za przestępstwa różne; a między niemi i z naszych prowincyj. Poznałem tu takich kilku co się pożenili i całkowicie pozostali w tym kraju, jako to: Malinowskiego z młodu tu ożenionego, Łukaszewicza kilka tysięcy rubli mającego w handlu, Juchnowskiego, Brodowskiego, Piotrowskiego i wielu innych. Ci mają domy porządne w Tobolsku i kupiectwem się zajmują, więcej nierównie po innych wsiach i miastach. Oprowadził mnie później sam horodniczy po obywatelach miasta Turyńska, poczynając od pułkownika Panajewa, któremu uajpierwszą oddaleni wizytę. Był on wprzód wojewodą czyli rządzcą całego powiatu, dopóki w ten sposób Syberya była podzielona na małe okręgi, przez wojewodów zarządzana. Pułkownik człek podeszły, swojemu wiekowi i starganemu na usłudze publicznej zdrowiu, szukał potrzebnego spoczynku w domu; żył wygodnie, nie daleko mając majętność, winokurnie i fabrykę papieru przynoszącą wielkie dochody. Urodzony w ubóstwie, rangę swą i majątek winien był staraniom własnym i uczciwości, musiał zasługiwać na szacunek powszechny, gdyż w całej gubernii lubiono go i poważano. Syna jednego miał już sowietnikiem w rządzie gubernskim, w randze pułkownika. Znalazłem u poczciwego tego starca wiele współczucia i uprzejmości, zapraszał mnie żebym u niego jak najczęściej bywał. Poznałem się także z całym sądem powiatowym, i dzięki Bogu znalazłem we wszystkich niespodziewaną życzliwość i serdeczność. Namówił mnie horodniczy, żebym u niego stół przyjął trzy razy na tydzień, obiad tylko, po rublu na dobę, w inne dnie jadałem u siebie, gdyż z mięsem kazał gotować. Żona jego była rodem z Kijowa, miała tam jeszcze żyjącą matkę panie Hubarewiczowę, do której pisywała często i od niej odbierała listy, a przez tę zręczność i ja mogłem do kraju listy przesyłać. Nie poprzestał na tem horodniczy, gdziekolwiek jechał wszędzie mnie brał z sobą do dorożki, co mnie rozrywało po trosze, odbywaliśmy w ten sposób częste podróże do wiosek sąsiednich na prażniki, na pogrzeby, wesela i t. p. Jest zwyczaj tutaj, że gdy kto umrze, śmierć naprzód obwieszczona bywa szlochami i wyciem najemnych płaczek; żal familii wzrasta równo z postępem ku grobowi, wtenczas obowiązkiem jest bab do tego stopnia posuwać żałość i rozpacz, że się stają podobne do waryatek. Widowisko to przypomniało mi inną smutną scenę, na którą w Tryeście z Rzymu wracając, (gdzie lat pięć dla wychowania bawiłem), — trafiłem. Grek jeden Athanasio, też same tragedye na grobie stryja wyprawiał, krzyczał, wył, na ziemię się rzucał. Zdjęci politowaniem, rozumiejąc, że żal odjął mu przytomność, z przyjaciółmi i towarzyszami memi, Wilczyńskim i Hrebnickim, zaczęliśmy go z ziemi podnosić, lecz on trwał w swojem, prosząc byśmy mu dali pokój, w przekonaniu, że to duszy stryja jego pomoże. Przy poświęceniu wody na Jordanie, są także obyczaje oddawna tu widać zachowywane; młodzież zrzuca z siebie futra i w wyciętą płonkę mirza się całkiem; podtrzymywana na sznurach przez przytomnych, sądząc, że to nie tylko zdrowiu ciała pomaga, ale i duszę oczyszcza. Przedstawiałem jak to szkodliwem być może, ale tru- dno przełamać stare przesądy, wkorzenione odwiecznie. Lud tu choć chrześcijański, wiele zachował podobnych ile pojętych ceremonij. W święta uroczyste, choć zawsze bywają w kościele i najskromniej się sprawują, pracują jednak, byle nie za domom. Szczodrobliwość mieszkańców dla świątyń wielka, pełne są też wspaniałych ofiar i bogactwa. W Pelininie, który dawniej był miastem powiatowem, są jeszcze ślady zabudowania, w którem mieszkał sławny Münich... Turyńsk od niedawna został stolicą powiatu, a jednak ma już pięć cerkwi wspaniale wymurowanych i ozdobnych, szósty monaster z cerkwią także gustownie wzniesioną. Mnichów tu mało, i ci po większej części pochodzą z kapłanów, którym żony pomarły; jest zwyczajem, że tacy wstępują do klasztoru, chybaby mieli dzieci potrzebujące ich opieki, w takim razie za pozwoleniem biskupa przy nich zostają. Zabawy mieszkańców na ucztach bardzo są skromne, kobiety bawią się osobno; pospolitym napojem w przyjęciach jest pończ z wódki lub araku z niej pędzonego robiony. Wódka tu wsze- dzie skarbowa, kwartę jej sprzedają po pięć grzywien. Gorzelnie gubernialne dostarczają jej na kraj cały, ale pospólstwo dla ceny nie wiele jej używa i to chyba przy weselach. Zwyczajnym trunkiem ludu jest rodzaj podpiwku, który wolno każdemu robić. Zboże dojrzewa w Tobolskiej gubernii, choć tylko trzy miesiące ciepła czyli lata rachować można: w tym czasie największe bywają upały, i tak skwarne, że ogrodowinę liśćmi drzew przykrywają i nieustannie podlewać potrzeba, żeby się nie spaliła. Pud mąki żytniej najtaniej płaci się po rublu, a w Berezowie, dokąd był zesłany Działyński, po rubli pięć. Drogość ta jest przyczyną, że mieszkańcy tłuką mąkę na chleb z suszonej ryby i do tej dodawszy tylko mąki żytniej, z mieszaniny owej chleb wypiekają. Ogórki drogie także, ale mięsa i ryby mają dostatkiem. Wilków nie ma w całej okolicy, wyłowiły je niedźwiedzie, których tu takie jest mnóstwo, że do wsi i miast zapędzają się kupami, nie tylko bydło, ale i trupy zjadając. Mrozy wielkie nie zawsze pozwalają grzebać umarłych, dla tęga składają nieboszczyków w osobnej kaplicy i dopiero na wiosnę w maju, chowają. Rozrywki niewinne pospólstwa, w całym kraju są jednostajne. O. Ś. Trójcy dziewki, których w Turyńsku wedle powieści horodniczego do dwóch tysięcy ma się znajdować, zbierają się na plac wszystkie nic patrząc wieku, rozdzielają na części, i śpiewając poważnie w koło tańcują. Takich kół na równinie bywa po kilkadziesiąt. Chłopcy patrzą stojąc osobno i od jednego tylko do drugiego koła przechodzą. Ten rozdział płci przy zabawach i schadzkach, jest zapewne zabytkiem dawnym obyczaju, który jeszcze w większej części Azyi panuje. Po ulicach wystawują także hojdawki, na których przez większe części dnia się kołyszą; płaci się cóś za to, ale zwyczaj czyni ten wydatek mniej ciężkim. W czasie zapust, jeżdżą po mieście saniami, albo z góry na dół spuszczają się po płaszczyźnie, opłacając tym, którzy sanki do góry ciągną; bawi to wszystkich, nawet łudzi wyższej klassy. Syberyą jest zapewne krajem jednym z najbardziej od natury upośledzonych, ale jeśli jej przyrodzenie wielu łask odmówiło, natomiast obda- rzyło mieszkańców jej odwagą, siłą, krzepkością, którą walczy z tysiącem zawad jakie spotyka na drodze. Dla handlowych komunikacyj lub przebycia z Tobolska do Berezowa, nie można porównywać niebezpieczeństw, jakie podróżni przemagają, nawet do losów karawany złożonej czasem z tysiąca ludzi, ośmielonych liczbą, i opierających się skwarom i napaści Arabów. Tu dwóch ludzi siada na małe sanki przez cztery psy ciągnione, i wystawia się na najsroższe, mrozy, zawieje śniegowe, napaść zwierza dzikiego, a przebywszy stepy na tysiąc werst, śniegiem pokryte, stają w Berezowie i w kilka dni nazad tąż drogą powracają. Com tylko miał książek z sobą, przeczytałem wszystkie po razy kilka, przewidywałem więc śmiertelne nudy jeślibym nowych nie dostał. Szczęściem poznajomienie się tu z panem Sumorokowem, zapobiegło temu niedostatkowi. Był to człowiek dobrej familii, światły i obdarzony talentami, płacił mu pan Zielinow za wychowanie dzieci, naukę języków i rysunku tysiąc rubli assygnacyami. Talent ten był przyczyną jego zguby, wyrysował bowiem assygnatę, którą dwóch innych pomocników wykonali, i razem z nimi wygnany został. Poznawszy się ze mną, pożyczył mi historyą Millota: dzieło to było lekarstwem na moją nudną samotność, a razem przypominało mi język francuzki, od którego przez lat kilkanaście odwykiem. Nic brakło mi potem nowych książek, które miałem sobie udzielane przez doktora szweda, po większej części francuzkich. Oba ci panowie mieszkali winnych, powiatach, ale często do pułkownika Panajewa przyjeżdżali. W liczbie odwiedzających go, byt i archimandryta permski Juvwenali, który daleką podróż dla przyjaźni syna Panajewa podejmował; poznałem się z nim i poprzyjaźniłem. Był to człowiek młody, przystojny, wychowany w stolicy i rozsądny, pisywaliśmy później do siebie, a powracając na Perin odwiedziłem go jako znajomego i przyjaciela. Kosztowny krzyż kamienny, który dostałem od niego na pamiątkę, chowam dotąd jako wspomnienie tych smutnych czasów i dowód przyjaźni księdza archimandryty. Z gazet później dowiedziałem się, że został archierejem. W tej stronie jazda zimowa dosyć jest łatwa; długość zimy, klimat umiarkowańszy niżeli w stronach ku Lodowatemu morzu położonych, sprawują, że mieszkańcy nie bardzo się w powozy opatrują; natomiast mają sanie wyborne ze wszystkiemi wygodami, aż do pieców żelaznych. Do tych, potrzebnych węgli na każdej poczcie dostać można. Na całym świecie niemasz podobno tańszej poczty jak tutaj, na werstę od konia po deniuszce, to jest po ćwierć kopiejki się płaci. Nocy zawsze są widne i im większy mróz, tem jaśniejsze, — sypiają w saniach, potrawy i herbatę w nich sobie gotują. Drugiej zimy pobytu mojego na Syberyi, syn pułkownika Panajewa, przywiózł do dziada dzieci swoje; ofiarował mi staruszek ów osiemset rubli assygn żebym wnuczkę jego początkowo w Kazaniu wychowaną, w języku włoskim kształcił, a mniejszym wnuczętom dawał początki języka francuzkiego. Zostałem tedy nauczycielem, oświadczywszy, że żadnej nie wezmę zapłaty, ile że pułkownik różnemi czasy mnie obdarzał to kawą, herbatą, cukrem, to innemi wygódkami. Uczenie tych małych dziatek sprawiało mi prawdziwą roskosz i zabawę, ale nadszedł fatalny kres, który moje i ich szczęście pomięszał. Pułkownik był osiemdziesiąlletnim starcem, i zbliżał się powoli do końca poczciwego życia, wreszcie umarł, do chwili zgonu rozmawiając spokojnie i mojej przy sobie żądając przytomności, co łatwo przyszło, bo tam dla jego wnucząt prawie nieustannie bawiłem. Po odbytym pogrzebie, przepełniony smutkiem syn, dogadzając żalowi swemu i zwyczajowi, zamknął się na cztery niedziele, nie wychylając nigdzie z domu. Przekładałem znękanemu boleścią sowietnikowi, że obyczaj ten zamykania się nie jest prawem, że żal taki nie nagradzając straty, szkodzi zdrowiu, dla którego potrzeba szukać rozrywki i ruchu, gdyż bezczynność i siedzenie w miejscu stać się może niebezpiecznem; potwierdził to doktór i ledwieśmy go do wyjazdu skłonili. Wybrał się do Permu, ale nie dojechawszy w drodze umarł, a żona biedaczka powróciła płakać nad swoim i dzieci losem. Dopełniłem względem stroskanej familii obowiązków przyjaciela, ciesząc jak mogłem biednych, choć w sercu nie wiele miałem czem- bym się mógł podzielić. Sam wówczas jeszcze nie wiedząc przyszłości, w modlitwie szukałem dla siebie ulgi, a w pracy rozrywki, ale Bóg się mną opiekował i ręką swą dobrotliwą, naznaczył już kres mojego cierpienia. KONIEC TOMU DRUGIEGO. SPIS ROZDZIAŁÓW TOMU DRUGIEGO. [jak w orginale] SPIS ROZDZIAŁÓW .........................TOMU DRUGIEGO. . I. Lwów ... 5 II. Sejmiki 1791 roku ... 16 III. Odwiedziny ojca ... 34 IV. Dalsze czynności Sejmowe ... 42 V. ... 48 VI. Miejskie ... 56 VII. Święty Stanisław ... 62 VIII. Czynności w Lublinie ... 72 IX. Panna Malecka ... 81 X. Obozy ... 106 XI. Dalsze dzieje ... 111 XII. Śmierć ex-wojewody ... 130 XIII. Prot Potocki ... 142 XIV. Filip Nereusz Olizar ... 147 XV. Pożegnanie Lublina ... 154 XVI. Sejmiki Żytomierskie 17 92 roku ... 166 XVII. Wesele ... 170 XVIII. Obóz księcia Józefa Poniatowskiego ... 176 XIX. Powrót z obozu ... 225 XX ... 230 XXI. ... 235 XXII. Sprawy domowe. ... 244 XXIII. Sprawy publiczne ... 251 XXIV. Domowe okoliczności ... 256 XXV. Brat Wincenty ... 269 XXVI. Niespodziane ożenienie ... 271 XXVII. Kontrakty roku 1793 ... 290 XXVIII. Warszawa ... 29 5 XXIX. Lwów ... 303 XXX. Na prowincyi ... 311 XXXI. Grodno ... 323 XXXII. Stanisław-August ... 337 XXXIII. Markiza Lulli ... 347 XXXIV. Na wsi. ... 354 XXXV. Rozmaitości ... 360 XXXVI. L.... i ... 364 XXXVII. Kontrakty 1794 roku. ... 368 XXXVIII. 1794 rok. ... 372 XXXIX. Powrót w Kijowskie ... 387 XL. Zakończenie.. ... 403 XLI. Z pamiętników księdza opata Ochockiego ... 410 Tom trzeci. I. WYJĄTKI Z NOTAT OPATA OCHOCKIEGO. Godziny życia mojego, ubiegały w zajęciu ciągłem i porżądnem, a porządek ten wiele stanowił dla samotnika. Ten, który nie robi planu dziś jeszcze na ciąg spraw jutrzejszych, nie żyje, ale wlecze za sobą ciężar życia, a dowodem, że ono jest brzemieniem dla niego, nieustanne narzekanie i stękanie, które mu towarzyszy. Najskuteczniejszy sposób używania życia zapisał Kant w swej Antropologii, zalecając porządnie po sobie następujące ciągłe zatrudnienie. Wstawałem zawsze o godzinie czwartej i cały ranek poświęcałem sprawom i powinnościom chrześcijan- skim, odprawując kapłańskie moje modlitwy. Następowało czytanie biblii i innych książek, które miałem pod ręką. To zajęcie zabierało mi cały czas przedpołudniowy, polem wychodziłem z domu, a jeśli to był dzień, w którym nie mogłem mieć obiadu u horodniczego, musiałem sobie przerywać czytanie czuwaniem nad kuchenką. W te dnie bowiem sani sobie na kominku jeść gotowałem, i odwiedzający mnie tutejsi mieszkańcy zostawali przy ogniu, jak Marka Kurcyusza posłowie Samnitów. W samej rzeczy, przywłaszczałem sobie natenczas jego ducha i pychę; z jednego źródła czerpaliśmy oba: on gardząc darami ofiarowanemi przez posłów, ja upokorzeniem, którego doznawałem kucharzując. Po południu następowały odwiedziny, a wróciwszy z nich czytałem znowu i czytaniem kończyłem zajęcie dzienne. Do tych zabaw przyczyniało się przez sześć tygodni uczenie wnucząt pułkownika. Tak. czas mojego pobytu na obczyźnie upływał nie dając żadnej nadziei zmiany losu; nigdy sen nic skleił wprzód powiek moich, dopókim się nie umordował myślami natrętnemi o kraju i pozostałej w nim rodzinie, przyjaciołach i sobie. Jednej z tych smutnych nocy bezsennych przybiega do mnie służący pułkownikowej Panajewej, natenczas już owdowiałej, zapraszając mnie do niej natychmiast i to jak najprędzej. Niezmiernie zdziwiło mnie to wezwanie o północy, wszakże domyśliłem się, że nadzwyczajna jakaś musiała być do tego pobudka, i po drodze wstąpiłem do horodniczego, który mi oświadczył, że on także jest wezwany wraz z wielą obywatelami i urzędnikami do pani pułkownikowej. — Przybywamy nareszcie na te zagadkowe zaprosiny — znajduję całe towarzystwo w jak najlepszym humorze, poucz i wino, które pułkownikowa miała z Rossyi sprowadzone, roznoszą i częstują, wszyscy weseli, postrzegam szepty potajemne, jakieś niby przysposobienia mnie ostróżne do ważnej nowiny, naostatek dowiaduję się, że zostałem — oswobodzony! W pierwszej chwili niemal straciłem przytomność, rozumiałem, że sobie żartują ze mnie, ale w końcu uwierzyłem temu szczęściu. Ten, który patrzy na miliony drobnych robaczków, na najlichsze stworzeńka, Miałżeby zapomnieć o człowieku? Ufność moja w Opatrzności i spokój duszy znać podobały się Bogu, i dźwignął mnie prawicą swoją. Pułkownikowa jak tylko z Permu odebrała wiadomość, natychmiast śpiesząc mi ją udzielić, nie zwlekła ani chwili i posłała po mnie chcąc o zmianie losu zawiadomić. Właśnie Paweł I Cesarz wstępował na tron Rossyjski, a pierwszem dziełem jego, było uwolnienie nas z Syberyi; łzy wdzięczności powitały rozpoczynające się panowanie jego. Słodkie i miłe panowanie Alexandra I otarło już łzy moje, ale uczucia wdzięczności dla cesarza Pawła nie stłumiło, tę zachowam do zgonu. Jeszcze urzędowej o naszem uwolnieniu nie było wiadomości, czekać więc musiałem na nią; w tydzień dopiero przyszło oznajmienie do horodniczego o oswobodzeniu i rozkaz dla mnie stawienia się do kompanii mojej do Tobolska. Łatwo się domyśleć, żem napróżno i chwili jednej nie stracił, tyle tylko ile przyjaźń i wdzięczność kazały na pożegnanie z przyjaciółmi poświęcić. Pułkownikowę odwiedziłem najpierwszą; przyodziany w znaki dystynkcyjne, zaprosiłem wszystkich na pożegnalne zebranie, rozstałem się z nie- mi i nagląc woźnicę, leciałem już do Tobolska. Wyrachowywałem czas mający upłynąć do powrotu na łono rodziny, ale prędzej jak w trzy miesiące, do swoich dostać się nie było podobna ! Przez Tunin przejeżdżając wstąpiłem do doktora, z którym poznajomiłem się był w Turyńsku; serdeczne jego i sprawnika przyjęcie zabrało mi dzień cały. W ogólności, ludzkość i gościnność jest tu najpowszechniejszą cnotą, z równą ona objawia się siłą w chacie ubogiego wieśniaka i mieszkaniach bogatych; niema prawie wyjątków. Tatarowie nawet, przez których wioski przejeżdżaliśmy, dawali dowody tej cnoty. Mylne mieliśmy pojęcia o mieszkańcach tutejszych, wystawując ich sobie dzikiemi i nieużytemi; mogło to być dawniej charakterem pierwszych tej ziemi osadników, ale dziś całkiem inaczej. Mieszkańcy Sybiru dzielą się na rossyjskich, jeszcze za Iwana Bazylewicza, Groźnym zwanego, zamieszkałych tu, i później tu już zsyłanych i osiedlonych; jakoteż autochtonów. Panujący ten, opierając się podbojami swemi o królestwa Astrachańskie i Kazańskie, nową dla Rossyi zdobył Amerykę. Tu znaleźli Rossyanie złoto, srebro, miedź, żelazo, kamienie drogie, futra kosztowne. Jeden zbieg z wojsk cesarza nazwany Jermak, stanąwszy na czele zebranej drużyny, podbił dla siebie Carstwo Tobolskie; czując jednak, że się sam nie utrzyma, listem prosił o przebaczenie posyłając łupy Tatarskie Iwanowi Bazylewiczowi. Udarowany został pałaszem i wodzem mianowany, ale przy zdobyciu Tobolska, gdy wojsko na płytach szykował, w Irtyszu w rzekę Tobol wpadającym, z tratwy skacząc utonął. Pamięć tego bohatera dotąd jest w Sybirze szanowaną, i corocznie w dnie zaduszue, odprawia się zań nabożeństwo. Porównywając powszechną prawie ciemnotę tutejszych mieszkańców z właściwą im prostotą i łagodnością obyczajów, wyznaćby potrzeba, że oświata nie wielki wpływ wywiera na uobyczajenie człowieka; lub jeśli tu zachodzi wyjątek szczególny, mieszkańca Syberyi postawić potrzeba w tym względzie obok najucywilizowańszych narodów. Sposób życia spokojny, w towarzystwie uprzejmość, dla nieznajomych ludzkość, wsparcie dla biednych, przyjaźń połączona z otwar- tością, najlepiej cechują obyczaje i charakter narodów tu zamieszkałych. Powszechnem jest przysłowiem: — Jak ci nie wstyd robić to lub mówić? (Kak tiebie nie stydno) ? Tych wyrazów używają i do dzieci, chcąc w nich zaszczepić uczucie wstydu uczciwego; w społeczeństwie z równemi sobie często się to także odzywa i świadczy dobrze o szlachetnych dążeniach narodu tego. Przez czas pobytu mojego w Turyńsku, więzienia i policya były całkiem puste. W całym zaś powiecie o dwóch tylko obwinionych słyszałem: jednym Saburowie, rodem z innej prowincyi, który wypuszczony z wojska przybył tu na posielenie i zaprosiwszy do siebie dwóch tatarów wierzycielów swoich, miał ich zabić, drugim młodym człowieku, który swego sąsiada podpalił. Ostatni był sądzony na knuty. Złodziejstwa między mieszkańcami Syberyi prawie się nie trafiają; występek ten jeśli się zdarzy, to chyba z powodu zesłanych na posielenie, których tu co roku znaczna liczba przybywa, sądzonych na katorhę, to jest do robót w kopalni. Wysileni ciężką pracą i chorzy, pospolicie po nie- jakim czasie wypuszczani na wolność, żyją z jałmużny w łańcuchach gór Uralskich ciągnących się do Chin. Natura wysiliła się tu na zgromadzenie wszelkiego rodzaju bogactw, niezliczone są rudnie nie tylko skarbowe, ale i prywatne panów rossyjskich, Strogonowych, Demidowych i innych. We wszystkich tych rudniach pracują skazani na robotę, dostając dziennie po dwie kopiejki. Miasto Ekaterynburg przeznaczone zarazem na skład droższych kruszców i kamieni i na ich obrabianie. Tu przy wielkim stawie z groblą murowaną, w kuźniach kamiennych złoto i srebro przelewają na szyny; i tak przerobiony kruszec do Petersburga się odsyła, w porze zimowej, z pomocą koni pocztowych i obywatelskich. Wyprawy te zowią się serebranką; myśmy w naszej podróży zimowej uciekali od nich, gdyż spotkawszy je, koni dostać nie mogliśmy po stacyach, zwłaszcza gdy drugi transport nierównie większy z Nerczyńska z gubernii Irkutskiej o werst 5, 000 od Tobolska położonego z pierwszym się połączył. Ponieważ żyły złote nie tak łatwo się znajdują, biorą więc ziemię zmięszaną z kruszcem złote proszki w sobie mającym, przysypują do tego piasku, kładną tę mięszaninę w naczynia gliniane, polewają często wodą i bełcą. Złoto jako cięższe opada na dno, wtenczas osad wierzchni odrzuciwszy, znajdują pod spodem żądany kruszec. Przy tym transporcie wysyłają się także drogie kamienie z obłasti czyli wielkorządztwa Ekaterynburgskiego, dobywane w górach Uralskich i tamże oszlifowane. Składają się one w szuflady materyami bawełnianemi i jedwabnemi wyklejane, rozdzielając na różne rodzaje. Jedne przeznaczone są na tabakierki, inne na pierścionki, pieczątki, dewizki, zapinki i kolczyki. Osobno odkładają się inne, które użyć się mogą do orderów, podobieństwo mające do rubinów, szmaragdów i chryzolitów. Są niektóre mające po sobie żyłki złote, w ogóle póki to nieoszlifowane in crudo, niekształtne i brzydkie. Widziałem to wszystko przygotowane do wyprawy petersburgskiej u dyrektora tej fabryki pana Rozderyszyna, który posłyszawszy o moim przejeździe, wraz z kolegą podróży mojej panem Polkowskim, zaprosił nas na obiad. Towarzysz mój został dla straży naszych rzeczy, w których nie małe miewaliśmy szkody po stacyach — szczególniej żal mi było skradzionej suczyny i kotki sybirskiej. Pan dyrektor darował mi kilka kamieni, z których później pamiątki przyjaciołóm moim w kraju porobiłem, jeden tylko szafir został mi w pierścieniu. Można też było u jubilerów tutejszych zrobić nie drogo piękny zbiór kamieni, ale mając jeszcze przeszło 3, 000 werst do przebycia z kassą dosyć szczupłą, nie mogłem na to szafować. W dzień imienin jest tu zwyczajem, jak u nas, że się sąsiedzi schodzą sami z powinszowaniami, albo zapraszani bywają przez gospodarza. Jeśli przyjdą zrana, zastają stół zastawiony zakąskami, w dnie mięsne dają gęś nadziewaną, albo pieczeń pokrajaną, źwierzynę i pasztet po tutejszemu zwany pirogiem... W dnie postne zastawiają wielki pirog nadziany wątrobą jesiotra, kawiorem, lub wybornemi rybami, sterletem i t. p. Niekiedy są także na talerzach rodzynki, migdały i figi, ale te bardziej służą do ozdoby stołu, i dobry ton dozwala ich ledwie pokosztować, gdyż owoce te przywożone zdaleka są drogie i rzad- kie. Jeśli się trafią, również Europejskie gruszki (tych nawet nie widziałem) lub, co częściej, jabłka, dzielą się niemi po kawaląteczku jak osobliwością. Zabawy tutejsze są dosyć smętne; płcie pospolicie rozłączają się w nich, między mężczyzn roznoszą tyle kubków z wódką ile jest osób, a po spełnieniu ich następuje obnoszenie na nowo tego trunku; co się i po trzy razy powtarza. Każdy wypiwszy swój kubek bierze stojąc zakąskę, po czem siadają. Po kilkakrotnem wychyleniu kubków wszczyna się szmer i różne obojętne rozmowy lub żarciki następują, z wszelkiej jednak przyzwoitości zachowaniem. Gospodyni domu osobno damy częstuje czajem, a niektóre i bez cukru go piją. Do kawy nie mają gustu. Herbatę powszechnie robią na stołach w samowarach, na które się wysadzają co do kształtu i kruszcu, bogatsi mają te naczynia i czajniki srebrne. Herbatę najwyborniejszą dostają z Chin, w buteleczkach czarnych z figurkami, ale ta rzadka i droga. Taką mi darował dla osobliwości w Tobolsku vice-gubernator, przydając, iż podobną sam ce- sarz Chiński zwykł pijać. Po pierwszej filiżance czaju, następuje pończ, i ten trunek piją już do rozejścia, rzadko go robią z arakiem, najczęściej z wódką. Nalewki rozmaite mają i dobre, to jest owoce europejskie nalewane winem prawdziwem, wódką albo arakiem. Orzechów obfitość, kształt ich i smak całkiem się różnią od naszych. Cedry Syberyjskie rodzą szyszki, podobne do sosnowych, a w tych znajdują się drobne orzeszki, delikatną odziane łupinką. Smak ich nie jest zły, używane są jednak w towarzystwie bardziej dla zabawy rąk niż dla przyjemności gęby. Gdy nadejdzie chwila opuszczenia domu, kobiety najpierwej wychodzą, nigdy przez mężczyzn niewyprowadzane, a nawet przez mężów, chociaż wschody w każdym prawie domu wymagają tej usługi. Odchodząc kobiety żegnają całe towarzystwo ukłonem, ale się nie całują, przeprowadza je gospodyni domu. Mężczyźni zawsze bawią dłużej. W najtłumniejszyeh kompanijach, przy największej obfitości trunków, niezdarzyło mi się nigdy być świadkiem swaru lub kłótni. W razie gdy się na to zanosi, horodniczy lub sprawnik, czy inna jaka rządowa osoba, wcześnem pośrednictwem gorszym następstwom zapobiegać powinna. Obiady wielkie rzadko się tu trafiają, zaproszonym w takim razie nie braknie jadła, ale mało w niem smaku. Wielcy nawet panowie nie trzymają kucharzów, ale mają kobiety kucharki, a gotowanych potraw same gospodynie kosztują. Najwięcej do tego wprawiają włościanki poddane, które się tu zowią powarkami. Po większej części, w piecach zalepionych jak u nas żydzi zwykli, jedzenie gotują. Gęś pieczona lub indyk, w pomniejszych domach po całych tygodniach trwa na stołach. Wesela lub zapusty tak czasem obchodzą, że mężczyzni z kobietami wspólnie bawić się mogą, ale i tu krajowy zwyczaj mieć chce, że połączone płcie w jednej sali, oddzielają się obierając sobie jedną stronę, i mężczyzni między sobą, kobiety osobno tańcują. Jeden tylko widziałem krajowy jakiś taniec w używaniu, w którym dosyć zręcznie nogami przebierają. Skromność jest pierwszą tych zabaw zaletą; nigdy młodzieniec niema przystępu do swojej ulubionej, widuje ją tylko zdaleka na nabożeństwie. Galą wiadomość obyczajów, talentów, przymiotów, majątku czerpie od sąsiadów, wypytując się ich o to wszystko co się panny tyczy. Nareszcie przez swatów myśl swoją rodzicom odkrywa, a gdy zostanie przyjęty, wolno mu z panną widywać się i bawić przy rodzicach jej. Po szlubnych ceremonijach, które najczęściej w cerkwiach odbywają się publicznie, przy wprowadzeniu małżonki do domu rodziców, spotkani przez nich nowożeńcy, odbierają obraz na znak błogosławieństwa. Na ten koniec rodzice mający dzieci wcześnie się zasposabiają w obrazy oprawne w srebro, sztucznie wyrabiane i pozłacane. Ściany mieszkań są pospolicie gęsto takiemi obrazami pozawieszane, którym każdy przychodzący winien oddać pokłon i przeżegnać się przed niemi. W niebytności gospodarza domu, chociażby kto miał interesa, nie może wnijść do pokoju, który jest zamknięty, póki nie zapuka. Wtenczas wychodzi służący i oznajmuje, że niema gospodarza, lub gospodyni sama czyni to, przezedrzwi. Powinnością jest wrócić, wypytawszy o czasie, w którym jest spodziewany. W cerkwiach, mówiłem już z jaką pobożnością i uszanowaniem zachowują się wszyscy. Przy nich mieszkają zwykle ci, którym straż jest polecona, w ocieplonych opalanych izbach na boku. Wieże mnóstwem dzwonów są napełnione dobranych tonami, na których dzwoniąc na nabożeństwo, jeden a najwięcej dwóch dzwonników wygrywają różne melodye za pomocą sznurów do rąk łokcia i nogi poprzywiązywanych. Wosk tu bardzo drogi, pszczół bowiem w ulach niema, miód tylko przaśny z Europy bywa dowożony, i ten w jednej jest prawie z cukrem cenie; ale niedostatek wosku nie wpływa wcale na oszczędzenie światła, które bardzo rzęsisto zapalają przy nabożeństwach. W dnie zaduszne, każdy przychodzący do cerkwi musi mieć w ręku świecę zapaloną woskową, toż samo przy pogrzebach i w wielkie święta. Posty tak obchodzą ściśle, że niektórzy przez cały wielki post od ryby się nawet wstrzymują, na pożywienie używając tylko jarzyn i chleba; ostatnie trzy dni zupełnie nic nie jedzą. Względem ubogich niema granie szczodrobliwości; wchodząc i wychodząc z kościoła zwykli dopełniać rozdawania jałmużny; oprócz tego, dom każdego mieszkańca jest pewnym zawsze dla ubogiego przytułkiem. Wyżej się powiedziało, że święta najuroczystsze razem z religijnym ich obchodem, do południa tylko zajmują nabożeństwem; resztę dnia zwyczajem jest i zabawie i pracy nawet poświęcać. Kobiety piorą bieliznę. W tej robocie tak są wytrwałe, że największy mróz ich nieodstręcza. Dzieci także zawczasu do wytrwania na zimno przywykają. Niewiasty wystawione tak często na chłód przejmujący, winne mu są zapewna to zdrowie, czerstwość i świeżość, jakiemi się odznaczają. W domach swoich mają po dwa pipce, ale uzbrajanie się jak najstaranniejsze od mrozów, nie zapobiega nigdy marznieniu okien, które są zawsze lodem pokryte. Ten pospolicie tak bywa gruby, że dla zobaczenia czegokolwiek, potrzeba palcem rozgrzewać i robić otwór na pół cala głęboki. Dla niedostatku hut, szkła są drogie, u uboższych miejsce ich zastępują pęcherze, bogatsi mają szyby z przezroczystego kamienia (miki), który daje się łupać na listki, ale tafelki te wązkie i w ołów oprawiać się muszą. Prócz łatwego sposobu do życia ze szczodrobliwości zwykłej mieszkańców, przybywający tu z Europy, mogą mieć zysk z pracy własnej i umiejętności. Nauki i kunszta powszechnie są szacowane, a umiejący obce języki, rysunek, muzykę, mogą wychowując dzieci dobrą zarobić płacę. Współtowarzysz mój, dawny przeor, dziś prowincyał, ksiądz Silicz, z rysunku miał dochód dość znaczny. Na wesele pana Tarczaninowa wyrysował stosowne godła, za które ofiarowano mu sto rubli assygnacyjnych. Drugą część mieszkańców Syberyi składają Tatarowie, nazwiska ich hord wymieniłem już wyżej. Mieszkaniem ich są narty, to jest budy pokryte grubemi lamcami z wełny tutejszych owiec. W tych budach całe pędzą życie, tu jeść gotują w kotle, z którego nigdy reszty dawniejszego waru wyrzucać się nie godzi... Większa ich część dotąd rekrutów nie daje, i podatków jeszcze nie opłaca; liczba ich nawet nie jest dokładnie rządowi wiadoma, z powodu rozległości lasów, w któ- rych się kryją. Rządzeni przez swoich kniaziów, dzielą się na różne pokolenia, podlegają ich władzy sądowniczej i im podatek w sobolach, popielicach i innych futrach składają. Łowienie soboli jest rzeczą ciekawą: zima, która tu trwa dziewięć miesięcy najprzyzwoitszą ku temu jest porą, a pies niezbędnym pomocnikiem do tych łowów. On siedzącego na drzewie sobola, który jest wielkości kota, przewącha zdaleka. Wtenczas myśliwy przypatruje się, dopatrzy i wypuszcza strzałę z łuku, ażeby hukiem ognistej strzelby nie popłoszyć innych w blizkości znajdujących się soboli. Trafia się wszakże, że i ze strzelbą już to polowanie odbywają. Z zabitego sobola zdarta skóra idzie do torby, a mięso surowe żywi myśliwca i psa razem. Noce przepędzają oni wraz ze psami w lesie na grubych wojłokach. Zdaje się rzeczą nie do wiary, żeby nigdy przy tak straszliwych mrozach ognia nie rozniecali, przecież to rzecz pewna, ie się bez niego obchodzą. Niezmierne zaspy śniegowe, któreby odgrzebywać było potrzeba dla rozpalenia ognia, czynią niepodobnem prawie rozgrzanie w ten sposób. Żywności też ugotowa- nej nigdy mieć nie mogą; wynoszą tylko z sobą tyle rybiego chleba ile go spotrzebować mają przez zimę, a ten wraz z mięsem sobola, stanowi pożywienie tatara. Po ukończeniu polowania obciężeni skórami, w powrócie do swych nart nie mają innego przewodnika wśród tak wielkich lasów, nad gwiazdy nocą, a w dzień znaki po drzewach. Całą tę podróż swoją odbywają na rodzaju łyżw sankowych. Powszechnie końcem polowania jest czas, gdy śniegi topnieć zaczynają, wtenczas co najprędzej śpieszą do domu, aby w mięknących zaspach nic utonąć. Dowodem obfitości śniegów jest kilkakrotne ich przez zimę zmiatanie z dachów, gdyby nie to, najmocniejsze rusztowanie musiałoby się pod ciężarem jego obalić. Z traktu, chociaż na gościńcach pocztowych jest obszerny, zwrócić niepodobna bez nieuchronnego narażenia się na zagrzebanie w zaspach i sumiotach. Tatarowie odleglejsi od kałmyckich plemion, mają fizyognomie polskich tatarów; strój ich wierzchni krótki, czapeczki na głowach noszą czerwone. W domowem pożyciu jest to naród spokojny i skromny, czy ich poczytamy za gałęź tej Ordy, która przez tyle wieków kłóciła spokój Chińczyków i w dzisiejszej dynastyi panującej króluje niezmiernemu krajowi, czy za potomków owych Tatarów co uniżyli dumę Bajazeta, dzisiejsi porównani z tamtemi dziwnie się od nich różnią, brak im tego ducha wojennego, tej buty, która wygania z domowej zaciszy dla sławy i podbojów. Zdaje się, że nie mogą być dziećmi naddziadów tak sławnych pod Tamerlanem i Dżienghiskhanem. Lubo jednak skromni i spokojni, przecież młodzież ich często wypada na trakty dla obdzierania podróżnych. Skarga zaniesiona przed ich wybornego czyli kapłana, powraca szkodę, czego sam na sobie doświadczyłem. Niewiasty nie są u nich tak ściśle jak u Turków utrzymywane, mają wolność chodzenia po wsiach i rozmawiania z mężczyznami. Przejeżdżających wpuszczają do domów swoich, a że języka rossyjskiego mało jeszcze rozumieją, dla tego przy pocztach są tłómacze i zwoszczycy ich językiem mówiący. Meczety ich bez wież, o dachu tylko wzniesionym wysoko z galeryą. Strój kobiet jest dowodem, że próżność i chęć podobania się na całym świecie panują słabszej półowie rodu ludzkiego; całe czoło ozdabiają blaszkami kruszcowemi, dużemi jak półzłotówki, na głowie noszą też haftowane czapeczki. Znakiem niewiasty zamężnej jest warkocz z cudzych zapewne włosów przypięty i niżej pasa spadający, w pośrodku klamrą zaciśniony. Wszystkie noszą spodnie odzienie od wierzchniego dłuższe. Świeżo za mąż wyszłe ubierają się w kaszkiety jakieś z piórami na głowę. W ogólności fizjognomie ich są dosyć przyjemne; mężczyzni na zimę noszą po kilka futer, wierzchni ubior nakształt sukni kobiecej uszyty i wywrócony szerścią do góry, takąż czapkę i rękawice, co ich zdaleka czyni podobniejszemi do niedźwiedzi niż do ludzi. W niektórych osadach zaprowadzono religię chrześcijańską, i wioski te na czas pewien od podatku są uwolnione. Zostawione w każdej chacie obrazy święte na deszczułkach malowane, często później Tatary obojętnie na pokrywy do garnków obracają, co na moje oczy widziałem, gorliwe tylko apostołowanie i nieustanna piecza mogłyby ich trwale nawrócić. Nie brak starania, ale niedosyć jeszcze miano czasu by na tę dzicz podziałać. Dzieci różnych ord tatarskich brane bywają do seminaryów i szkółek krajowych dla nauki, ale tych wiele być nie może, a wychodzący ztąd z lepszem usposobieniem, najczęściej użyci zostają do posług rządowych. Pożywieniem Tatarów jest mięso zwierząt, ryby i chleb z mąki rybiej; więcej ku południowi posunięci mogą mieć chleb żytni do tego, ale północniejszyni zupełnie na nim zbywa. Mieszkańcy Syberyi nie jedzą zajęcy, mając je za rodzaj kotów; chrześcijanie także przez poszanowanie dla Ducha Świętego, którego gołąb jest symbolem, ptastwa tego nie tykają. Mieszczanie są bogaci, handlują najwięcej sobolami i wszelkiem innym futrem, bawełnianemi i jedwabnemi towarami, które im Baszkiry i Kirgisy z Chin przywożą, podróż odbywając na ujuczonych wielbłądach przez kilkanaście dni pustych stepów, w których wody nawet braknie. Towar ten dostawiają na juchtę czyli jarmark do granicy w miejsce umówione, i tu bez pośre- dnictwa żadnej monety przedaż się odbywa sposobem zamiany. Mój gospodarz Sachanow, woził na ten targ skóry czerwone i żółto wyprawne, a za nie przywiózł bawełny i jedwabiu. Tatarowie często wykradają łudzi nadgranicznych, którym nożem nasiekłszy podeszwy, wiozą ujuczonych na wielbłądach i w głąb kraju Sprzedają. Niekiedy kupcy biorą za tutejsze towary od Chińczyków srebro, mające u nas wartość monety; są to czworograny lane, kilkadziesiąt rubli wartości mające, bez cech i herbów, literami tylko chińskiemi oznaczone. W Berezowie pod samym prawie biegunem położonym, gdzie natura roślinom niedozwala się utrzymać, karmią się ludzie najwięcej rybami i mięsem z reniferów, które tu stadami utrzymują. Działyński, który tam przebywał, miał już kilkanaście swoich reniferów i od nich przypłodek. Pisząc do mnie przez kupców handlujących skórami i jesiotrami użalał się, że mu niedźwiedzie wielką szkodę w stadzie czynią, przysłał mi nawet skórę jedną, którą z sobą do domu przywiozłem. Miewał on w Tobolsku o tysiąc wiorst dowożoną mąkę, do tej zaś z własnego stada masło i ser, którego robieniem trudniła się niewolnica z Tobolska do posług mu dana. Płacąc wdzięcznością jej usługę, w czasie gdy później wybrany został delegatem na koronacyą Cesarza Pawia Igo na miejscu Olizara, wyrobił dla niej uwolnienie przez księcia Eurakina, i na przejazd jej do kraju przesłał pieniądze. Po śmierci nieodżałowanego tego rnęża, kobieta powróciła do Moskwy, miejsca, zkąd wprzód dekretowaną była na Syberyą. Zimna tu są takie, że latem ziemia się ledwie na pół arszyna rozmarza, i gdy w Egipcie sztuka, tu w Syberyi natura sama robi mumije. W opisaniu pobieżnem tego kraju, strzegłem się stronności i przesady, ażeby do siebie nie dać zastosować przysłowia francuzkiego: a beau mentir qui vient de loin. Pędząc życie smutku i goryczy pełne w tym kraju, starałem się by uczucia osobiste nic na sąd o nim nie wpływały. Z drugiej strony trudno mi było widzieć go pięknym; dla wędrownika przechodzącego z południa na północ, zaraz za Wołgą step i pustynia odarta ze wszystkich darów natury się poczyna. Dwa razy będąc w Wiedniu, przejeżdża- iąc pmz Tyrol, bawiąc kilka miesięcy w Wenecyi dla widzenia wspanialej ceremonii zaślubienia morza, nakoniec pięć lat mieszkając w ojczyźnie Cycerona, Scypionów, Katona, możnaż mi było pokochać te lody i śniegi?? Przybyłem do Tobolska, a dopytawszy się o dom księdza Kulikowskiego, który mieszkał z dwoma dawniej przybyłemi Polakami, zastałem już u niego księdza Silicza, i razem z nim stanąłem u sędziego powiatowego. Pierwszą naszą czynnością było stawienie się przed panem Tołstoj, jako gubernatorem i zastępcą namiestnika, namiestnik bowiem permski i tobolski umarł w Tuminie, rażony apopleksyą. Vice-Gubernatorem był nowo przybyły pan Koszelow. Musieliśmy się tu cztery tygodnie zatrzymać oczekując na hrabiego Działyńskiego, o tysiąc kilkadziesiąt wiorst oddalonego, jakoteż na Salomonowicza, o siedemset mieszkającego. Przez cały ten czas nigdyśmy u siebie obiadu nie jedli; ludzkość i gościnność tutejszych urzędników i obywateli ubiegała się o przyjęcie nas u siebie; parę razy byliśmy także u księdza archiereja, na którego celebrze znajdowałem się. Sowietnik Mielnikow, ktory nas w rządzie pozapisywał i pasporta nam wydawał, do tego stopnia był dla nas litościwy i uczynny, że nie tylko sani z własnej kieszeni niektórych pieniędzmi opatrzył, ale się składką na ten cel zatrudnił. Tym sposobem każdy, oprócz Działyńskiego i mnie, został przyzwoicie opatrzonym na tę daleką podróż. Rosensas, dyrektor Ekonomii, przyjmował nas w swoim domu uprzejmie, i Działyńskiemu na drogę pieniędzy pożyczył, a on w części użył ich na wsparcie biedniejszych wygnańców. Miło mi tu wspomnieć te czyny pełne serca i miłości chrześcijańskiej, choć cnota nagradza się w samem swem źródle, wewnętrznem uspokojeniem się i pociechą jaką sprawia, winniśmy dodać jej blasku, gdyśmy się jej dotknęli i poznali ją. Nie umiem nic powiedzieć o Tobolsku i jego pięknościach, bo prócz pałacu gubernatora i kilku kościołów, w których bywaliśmy, niecśmy z resztą obaczyć nie mogli dla nieznośnych mrozów, które tu około 26 stycznia tak były wielkie, że wylana ze szklanki woda, lodem na ziemię spadała. Miałem tu zręczność rozmawiać po włosku z panem Selifontowem niegdyś posłem we Włoszech, a teraz tło Irkutska na gubernatora przysłanym, który nas wzywał kilka razy do siebie i gościnnie przyjmował. Tobolsk napełniony był cudzoziemcami, niemcami i włochami zesłanemi na wygnanie; włoch piętnowany był antreprenerem teatru. Żaden z wygnanych tu nie pobierał pensyi, sposobem do życia jest litość obywateli lub własny przemysł i praca. Jeśli który z nich grunt bierze, dają mu ze skarbu krowę, parę wołów lub konia i nieco pieniędzy na zaprowadzenie gospodarstwa. Mówiłem wyżej, że przyczyną naszego zatrzymania się w Tobolsku było oczekiwanie na Działyńskiego; z Berezowa nie mógł nadjechać tak prędko dla wielkich śniegów, i trudno mu było dostać tyle furmanek ile ich pod rzeczy potrzebował. Jelenie lub psy służą tu na pocztach w miejscu koni. Psy używane są sybirskie nie wielkie, ale na mocnych nogach i dobrze zbudowane, przywykły ze stacyi do stacyi kierować się same. Uprząż na nich lekka, wprzęgają po cztery lub sześć do sanek. Widziałem sam w Tobolsku, jak chłopak z dolnego na górne miasto wiózł pod górę beczkę wody, sam siedząc na saniach, dwoma tylko psami. Konieczną ostrożnością jest przywiązać się do sanek, bo w przypadku wywrotu, podróżny wypada, i na pustym stepie zmarznąć lub łupem zwierza stać się musi. Psy utrzymywane są lejcami, te jednak nie służą ani do nadania kierunku, ani do zahamowania ich, osobliwie gdy lisa lub zająca postrzega. Naówczas zapominają o obowiązku i puszczają się w gonitwę za zwierzem. W takim razie dla naprostowania na drogę, rzucają się przed psy przygotowane na ten cel kije, a gdy i to nie pomaga, zapuszcza się w śnieg grot żelazny głęboko i tak zastanawia ekwipaż Cztery takie furmanki przywiozły Działyńskiego z wielkiem niebezpieczeństwem: wziął nawet żywe sobole, ale że na nie potrzeba było grubej i ciężkiej klatki, dla tego je zostawić musiał. Sobole żywe widzieliśmy u gubernatora. Niedźwiedzie białe i czerwone nie są tu żadną osobliwością. Owce kirgiskie tak są duże jak cielęta roczne; wełna ich użyteczna tylko na wojłoki. bo skóry nie grzeją. Po przyjeździe hrabiego Działyńskiego, tydzień jeszcze cały w Tobolsku przebyliśmy, i wypadło z naszej narady ażebyśmy razem nie jechali dla trudności dostania na pocztach koni. Ja więc pierwszy wziąwszy z sobą pana Polkowskiego, wyjechałem z nadzieją zobaczenia się w Moskwie z memi współtowarzyszami, bośmy to sobie przyrzekli. Ale gdy oni nie pośpieszyli, a mnie poczynało braknąć grosza, ile żem za dwóch płacił, porzuciwszy tu Polkowskiego, który chciał oczekiwać na koronacyą Cesarza Pawia Igo, sam dalej ruszyłem z Moskwy. Czas mojego tu pobytu rozmierzyć musiałem stosownie do kieszeni, i żałuję żem z tego powodu lepiej tej stolicy nie poznał, i o tyle tylko ją widział, o ile krótkość czasu i niedostatek środków dozwalał. W drodze spotykałem z naszych prowincyi współziomków na koronacyą Cesarza Pawła Igo jadących, to rozdrażniało mnie przypomnieniem kraju, do którego zbliżając się dostać wszakże nie mogłem, wstrzymywany nieustannie na każdej poczcie niedostatkiem koni. W Nieżynie odwiedziłem chorego Olizara delegata na koronacyą, na miejscu którego za staraniem Poniatowskiego i księcia Kurakina, obrany został hrabia Działyński. Ostatniem miastem które dotknąłem po drodze, był już Kijów; tu zostałem cokolwiek opatrzony pieniędzmi przez ks. kanonika Steckiego, i minąwszy Dniepr, na obszernych przestrzeniach lesistych, powitałem ziemię moją rodzinną. Na pierwszej stopie jej, ukląkłem z dziękczynną modlitwą....... II. PODRÓŻ DO SMOLEŃSKA. Powracam do toku moich własnych przygód, które rzuciłem na wyjeździe z Żytomierza. Powiedziałem tam, że wezwany zostałem do gubernatora we wtorek, to jest ósmego lipca 1794 według gregoryańskiego kalendarza, a z Żytomierza wyjechałem we czwartek, to jest dziesiątego tegoż miesiąca, z panem Podolskim małorossijaninem, sztabs-kapitanem od piechoty, który ze mną jechał w powozie, a żołnierze nam towarzyszący na perekładnej przy rzeczach. Takim sposobem jechaliśmy do samego Smoleńska. Poczty naówczas nie były jeszcze tak uregulo- wane jak dzisiaj; stacye wyznaczone wprawdzie znajdowały się w Korostyszowie i Brusiłowie do Kijowa, ale na nich stały tylko chłopskie konie po kilkadziesiąt... Rozumie się, że jazda niemi nie mogła być pośpieszna, stanęliśmy jednak w Jasnohorce nad samym zachodem, gdzie właśnie spotkaliśmy księżnę Szujską z córkami i kilką osobami z gości, wychodzącą na przechadzkę. Byłem bardzo dobrze znajomy w tym domu, wypadało więc przywitać księżnę, domyśliła się łatwo położenia mojego i zaprosiła oficera wraz ze mną na kolacyą do pałacu. Ale ja będąc wstanie do opisania trudnym, nie mogłem przyjąć tej grzeczności, a że od wyjazdu z domu nic nie jadłem, prosiłem tylko o kawę do austeryi. Przyniesiono nam kawę i wieczerzę, pierwszą wypiłem z niesłychanym smakiem, drugiej w usta wziąć nie mogłem. Skłopotany, zmęczony, od dwóch dób niewywczasowany, prosiłem oficera żebyśmy tu nocować mogli, na co z łatwością pozwolił i godzin dziesięć na jeden bok przespałem, a towarzysz mój był lak grzeczny, że mnie budzić nie kazał. Księżna przysyłając drugą kawę o ósmej z rana, dołączyła do niej dwadzie- ścia dukatów, których przyjąć nie chciałem, bom nie był w tak nagłej potrzebie. Ruszyliśmy ztąd do Kijowa, ale z Białohorodki jechaliśmy już skarbową pocztą. Nie miałem dotąd o niej wyobrażenia, wiatry ścigaliśmy zaprawdę, tak nas wieziono, i stanęliśmy dosyć rano w Kijowie. Oficer mój poszedł do gubernatora dla wizowania podorożnej, ja z nim także z Padołu na Pieczerskie, gdzie zostałem w ogrodzie przechadzając się, poczem wróciliśmy na pocztę. Oficer mi zaproponował, żebyśmy poszli co zjeść, gdyż ja obiadu cztery już dni nie jadłem i sam począłem czuć potrzebę pokarmu. Kijów natenczas nie był tem czem jest dzisiaj, nie było ani restauracyi żadnej, ani dobrego traktyeru, jednakże towarzysz mój obznajomiony z miejscowością zaprowadził mnie gdzie mieliśmy znaleźć co najlepszego. Zastaliśmy gospodarza pilipona z dzieży wmurowanej w piec wyciągającego ciasto i piekącego bliny na oleju. Był to piątek, prosiłem go czyby ich dla mnie nie mógł zrobić na maśle lub słoninie, ale odmówił nie chcąc za żadne pieniądze poskromić swojej charczewni. Spytałem go co ma więcej, odpowiedział, że tylko jesietrzynę soloną gotowaną z kapustą kwaśną, łatwo się domyśleć, jak ta potrawa była urządzona. Wiedząc, że niezdrowa jadłem jej przecie bardzo wiele, a po traktamencie niezważając, że wino po kapuście bywa trucizną, zaprosiłem oficera na nie, kazawszy dać parę butelek szampańskiego. Towarzysz mój ledwie trzy kieliszki wypił, ja resztę, alem był zdrów i nic mi to nie zaszkodziło. Nie wiedziałem już jakeśmy wyjechali z Kijowa, bom był bardzo pijany, ale nazajutrz na obiad stanęliśmy w Czernihowie. Oficer dogadzając mi szukał jedzenia, ale i tu lepszej traktyerni nie było, objedliśmy się tylko świniną gotowaną. Na pierwszej stacyi przykry przypadek nas spotkał: oficer wysiadł z powozu dla rozpłacenia się na poczcie, wtem obejrzał się, że zgubił skarbowe pieniądze dane mu na prohony. Z płaczem wypadł z pocztowej izby do mnie, narzekając na nieszczęście swoje, że pójdzie pod sąd i musi wracać ze mną do Czernihowa, gdzie mi innego zapewne dadzą oficera. Jedną jego nadzieją było, że w blizkości miał jakiegoś krewnego czy dobrego znajomego o milę mieszkającego, do którego chciał wstąpić, czyby go nie poratował. Zboczyliśmy tedy do niego. Wieś to była ogromna do dwóchset osady licząca, w której ten pan mieszkał; drugą takąż miał o milę, ale dwór przed który zajechaliśmy mało się różnił od chałup chłopskich. Zastaliśmy gospodarza w chałacie, jejmość w dosyć brudnej spodniczce i koszuli, z chustką na głowie, w prostych butach. Przedstawił mnie mój towarzysz, musiałem tłustą babę ową w rękę pocałować, a ona mnie w twarz. Weszliśmy do izby, która była bez podłogi, a za cały mebl służył obraz w kącie suto srebrem okowany i przed nim takaż paląca się lampa oliwna; kilka innych ikonów, i wąziutki stół, grubym obruskiem nakryty... Zabierało się już ku wieczorowi, przyniesiono samowar, pić zaczęliśmy samą herbatę, potem z arakiem, robiąc znajomego mi niedźwiedzia, i ja nieprzyzwyczajony oblewałem się tym trunkiem, wreszcie począłem się od niego wymawiać i jakoś dali mi pokój. Poczęły przechodzić bydła pana Bohusławskie- go odstawnego porucznika i dziedzica wioski, ogromne trzody owiec, stada koni, wszystkiego mnóstwo co zdawało się objawiać dostatek i możność, nabrałem otuchy dla oficera, który z płaczem prawie przystąpił do swojego interesu. Ale gospodarz zaprzysiągł się, że niema więcej gotówką nad sto rubli assygnacyjnych, które oddaje; to wystarczyć nie mogło, bośmy siedm koni brali na poczcie, a siedemdziesiąt mil mieli przed sobą. Wypadało więc wracać do Czernihowa aby stratę objawić. Myślę sobie, dadzą mi innego oficera, ten dobry i grzeczny, historya się zrobi, odpowiadać będzie, szkoda człowieka niewinnego. Wtedy odezwałem się do pana Podolskiego. — Weź pan dla siebie na prohony te sto rubli, a ja już koszta pocztowe do Smoleńska przyjmuję na siebie i bądź pan spokojny. Trudno opisać jego radość i wdzięczność, i jak to zobowiązało go dla mnie. Jechaliśmy dalej jak najwygodniej, bez pośpiechu, tak, że ta druga dwanaście dni się ciągnęła, nocując i odpoczywając gdzie było lepiej. Tymczasem podano u państwa Bohusławskich wieczerzę: wystąpiła na stół jajecznica na skowrodzie przez samą gospodynię pontyfikalnie wniesiona, ale spalona i niemile woniejąca, tak, że jeść jej nie było podobna, za nią pirogi, z których każdy przynajmniej funt sera ukrywał w wnętrznościach swoich. Te przyniosła już córka państwa Bohusławskich, może piętnastoletnia dziewczynka, którą raz pierwszy zobaczyłem, odziana w jakiś ogromny szlafrok, zapewne z matki zdjęty, ani do figury, ani do wzrostu jej nie przypadający. Wbiegli za nią dwaj chłopaki może po roku młodsi od siostry, powracający z lekcyi w szkółce u diaka, a że to było ciepło, więcej niż letnio ubrani, bo w jednych koszulach i pludrach. Ojciec strasznie się na nich ofuknął, że śmieli się tak przy gościach przedstawić, cofnęli się więc dla przebrania, i starszy powrócił w piestrowym chałacie, a młódszy w jakimś siwym żupanie. Na zakończenie wieczerzy wniosła znowu córka pieczonego koguta, nie dobrze dla pośpiechu oskubanego, ale za to przysmalonego na czarno... choć z głodu mrzyj patrząc na te specyały. Gospodarz w obyczaju, mowie, obejściu nie wiele się różnił od prostego wieśniaka, którego językiem i kantileną się odzywał, jejmość nie była paradniejszą od niego; z towarzyszem moim jednak wesoło się zabawiali, powtarzając libacje przed każdą i po każdej potrawie, od czego ja ledwie się potrafiłem wykręcić, ogryzając spalonego koguta, którego zwłoki na mój talerz się dostały. Widząc, że wódka mi nie smakuje, gościnny Bohusławski wysiał żonę do lochu, żeby mi flaszkę nalewki przyniosła. Wyborny to w istocie był trunek, wychyliłem go całą butelkę, i chwaliłem: — Sama żona go moja robi, rzekł gospodarz z pewną dumą. Jeszczem więcej chwalił znowu, a że z mojego postępowania z oficerem zyskałem u nich dość szacunku, za co mi i oboje gospodarstwo dziękowali, pan Bohusławski obdarzył mnie jeszcze czterma butelkami różnych nalewek na drogę. Podolski nie chciał ich nawet kosztować, żeby mi na dłużej wystarczyły. Położywszy się dumałem długo, jak ślepo fortuna rozdaje dary swoje, i jak wielu z nich korzystać nie umie, jak mało człowiekowi potrzeba, a jak drudzy nigdy są nienasyceni? kręciło mi się po głowie co lepiej, czy taka prostota, czy nasze zbytkowne życie... ale nie rozwiązawszy sobie pytania, usnąłem. III. Chołoblin. Wyjechaliśmy od pana Bohusławskiego rano, ciągnąc dalej podróż naszą przez Mało-Rossyą. Drogi wszędzie były dobre, wyrównane, wysadzane drzewami, co trzy stacye, przy domach pocztowych dwu-piętrowe stały gmachy, pięknie i po monarchicznemu umeblowane, które pod przejazd Cesarzowej Katarzyny II do Kijowa, w roku 1787 umyślnie wzniesiono. Na tym zjeździe, jak wiadomo, znajdował się król Stanisław-August i Józef II, cesarz Austryacki. Takim uporządkowanym krajem jechaliśmy, nie bardzo się śpiesząc. Wjechawszy w Witebską gubernią, o trzy stacye pod Kryczowem, jedliśmy obiad, kiedy zaszła pocztowemi zaprzężona końmi piękna kareta, a z niej wysiadł młody krzyżem udekorowany oficer, w surducie wojskowym z galonami, co oznaczało sztab-oficera. Grzecznie mnie powitał, ja nawzajem, a potem w drugiej izbie rozmówiwszy się z oficerem, powrócił do mnie z zapytaniem po polsku: — Polak pan jesteś? — Tak jest? Spytałem go nawzajem, z kim miałem honor rozmawiać. — Jestem Hołyński, rotmistrz gwardyi, powracam z Włoch z podróży do domu... Krótkośmy z sobą rozmawiali o rzeczach obojętnych, po czem dobył z pularesu assygnat i z wyrazem najmocniej obowiązującym, tak, że mi się łzy z oczów puściły, usilnie prosił bym je przyjął. — Dziękuję panu, odpowiedziałem przejęty, mam z sobą na moje potrzeby aż nadto może, przed tygodniem jeszcze sam byłem w stanie dawać drugim potrzebnym; dziś położenie moje, na dobrem sercu jego wyjednało tę ofiarę. Rozczulasz mnie pan i przysięgam, że póki mego życia uczynku tego ludzkości nie zapomnę. Chciałem zaraz zanotować sobie jego nazwisko, ale sam zastanowiwszy się, że znaleziona przy mnie notatka mogłaby być powodem do fałszywych posądzeń, dałem pokój, tłómacząc mu się z tej myśli. Rotmistrz prosił mnie ażebym wstąpił do Chołoblina, gdzie mieszkali jego rodzice, zaraz za Kryczowem. Odpowiedziałem, że panem mojej woli niejestem, ale po krótkiej rozmowie z oficerem, który rotmistrzowi gwardyi odmówić nie chciał, zgodę jego wyjednał i pożegnawszy się ze mną czule, odjechał. Myśmy nocowali w Kryczowic, i wahali się jeszcze co począć, obawiając odpowiedzialności, gdy zrana zaszły konie pod mój powóz z Chołoblina, z biletem zapraszającym do mnie i do Podolskiego. Musieliśmy tedy jechać do państwa Hołyńskich, gdzieśmy już zastali z piętnaście osób familii, zjeżdżającej się na powitanie pana Wincentego Hołyńskiego rotmistrza, przybywającego z dalekiej podróży. Dom był pański, wszelki pozór dostatku, muzyka nadworna liczna, przyjęcie wspaniałe. Ojciec pana Wincentego do sześćdziesięciu lat mający, gubernski marszałek witebski, bardzo był miłym i poważnym człowiekiem, matka około pięciudziesiąt licząca, nosiła na twarzy ślady wielkiej piękności, którą czas oszczędził. Przyjmowano mnie z nadzwyczajną gościnnością, niemal uroczystą, przymuszony byłem pierwsze miejsce zająć u stołu, a po obiedzie pod pozorem lulki ojciec i syn zaprosili mnie do gabinetu marszałka. Pani marszałkowa z resztą towarzystwa i oficerem poszli się przechadzać po ogrodzie. W gabinecie spytano mnie o położenie moje, a ojciec staruszek kazał mi szczerze się z niego przed sobą wyspowiadać. Nie miałem myśli, chęci ani powodu tajenia się, szczerze więc opowiedziałem o sobie i przyczynach, które się dorzucenia na mnie podejrzenia przyłożyły. — Co myślisz robić? zapytał mnie stary pan Hołyński, a gdym mu jął jeszcze tłómaczyć się z dalszego zamierzonego postępowania, porwał się z krzesła i uściskał mnie wraz z synem. — Bądź pan dobrej myśli, rzekł do mnie, wi- dzę z jego sprawy, że choć są podejrzenia, dowodów nie ma winy, będziesz uwolniony. Spytał mnie później czybym nie miał stosunków jakich z którym z panów rossyjskich, mogącym się wstawić i skrócić czas przykrej próby. Nic miałem żadnych osobiście, bo w Petersburgu nie bywałem, a od roku 1788 cała armija rossyjska kraj opuściła, wreszcie chodząc po głowie, przypomniałem sobie, że hrabia Rumiańców dziś feldmarszałek, gdy jeszcze był pułkownikiem, znał ojca mojego stojąc w Połonnem, bywał w naszym domu, wiele nam okazywał życzliwości, a mnie naowczas pięcio czy sześcioletniego chłopca często bierał na ręce, w mundur swojego regimentu przystrajając. — Wybornie! zawołał pan Hołyński, rossyanie wszyscy mają tę cnotę, że lubią pomagać znajomym i szanują stare związki przyjaźni. Pisz WPan do feldmarszałka, a ja ręczę, dodał marszałek, za najlepszy skutek. Nie byłem w stanie pisać, oba panowie Hołyńscy z uprzejmością wyręczyli mnie w tem, ja im tylko okoliczności podyktowałem, i wnet wyprawiono z pismem umyślnego posłańca do Faszan, ówczesnej feldmarszałka Rumiańcowa rezydencyi. Wlało to we mnie pociechę niejaką, krótką i słabą nadzieję. Drugi dzień jeszcze zabawiliśmy w Chołoblinie, a trzeciego ruszyliśmy i stanęli w Smoleńsku, w niedzielę, dwódziestego lipca, rzymskiego kalendarza, około godziny dziesiątej. Gdyśmy przejechali Małachowskie wrota, bramę murowaną, przy której z lewej strony był wielki obwach, zameldowano nas i posłano do miasta z oznajmieniem. Nadjechał plac-major i z nim razem udaliśmy się do przeznaczonego mi w wielkim jakimś domu mieszkania, gdzie resztę formalności dopełniono. Wszystkie rzeczy służące do wygody zostawiono przy mnie i książkę do nabożeństwa, o którą prosiłem. Nazajutrz znowu odwiedził mnie pan Ganiczew, plac-major, który z żołnierskiego syna dosłużył się sztab oficerskiego stopnia, ale człowiek najświetniej urodzony i najlepiej wychowany, grzeczniejszym, serdeczniejszym, pełniejszym uczucia być nie mógł. Nazajutrz zaraz, ubrawszy się stanąłem przed kommissyą, która się w dworcu agitowała. Pre- zesem jej był jenerał en-chef Osipow, okryty orderami, rządzca tej prowincyi, z tytułem namiestnika, co wówczas tyle ile jenerał-gubernatorstwo znaczyło; drugim po nim był senator Mamonów, trzecim Mizińców jenerał-porucznik, dwóch jenerał-majorów, dwóch brygadyerów, wszystko ludzie bardzo zacni, wyrozumiali i dobrzy. Stół przed którym zasiadali komissarze, cały okryty był aksamitną karmazynową oponą, na nim leżały księgi praw w takiż aksamit oprawne i wspaniałe zerkało. Dwóch sekretarzy pracowali przy osóbnych stolikach, znać mieli rangi wysokie, bo kapelusze ich były z plumażami. Należał także do składu kommissyi Gawłowski major, polak, którego siostra była za jenerałem polskiej artylleryi Sierakowskim; ten stojąc zawsze przy stole, podawał pytania po polsku i tłómaczył odpowiedzi na język rossyjski. Nie będę opisywał toku sprawy mojej i całego jej przewodu, który trwał dosyć długo i tem mnie najwięcej unużył. Dziesięć niedziel siedziałem sam jeden w mieszkaniu mojem, wyglądając zawsze niecierpliwie przyjścia pana plac-ma- jora Ganiczewa, który był dla mnie aniołem pocieszycielem; grzeczny, miły, dodawał mi otuchy, jak mógł i umiał, najpoczciwsze mając serce. Zachorowałem wreszcie, i pierwszy senator Mamonów wniósł aby mi inną dać kwaterę, zmieniłem także jedzenie, poczynając brać u włocha traktyernika Czapy za własne pieniądze, co mi dozwolono. Te środki poskutkowały, uczułem się silniejszym i zdrówszym. Mieszkanie wyznaczonem mi zostało w domu brygadyerowej Swiejkowskiej, gdzie na dole dostałem bardzo porządne trzy pokoje, i kilku rekrutów dla posługi. Tu dopiero odżyłem znowu, gdym się mógł nieco obszerniej, wygodniej i czyściej roztaszować. Nie broniono mi ani okien na ulicę otwierać, ani też kupować sobie co mi się podobało. Gospodyni była tak łaskawa, że mi zaraz przysłała herbaty, i wieczerzę, a ja pomyślałem o pościeli i bieliznie; ale nim się zebrałem je odmienić, pani brygadyerowa wracająca z przechadzki, przybliżyła się do mojego okna i sama mi oświadczyła, że utrzymanie, herbatę, jedzenie, opranie, bierze na siebie. Tego dnia był bal jakiś u pana Osipowa, na którym znajdowała się i pani Swiejkowska, obiecując mi na wyjezdnem, że się jeszcze wstawi za mną. Jakoż przysłano mi zaraz cyrulika, pozwolono pójść do kąpieli, opatrzono wszystkie potrzeby, i tak ażem odmłodniał, gdym znowu do wygód i czystości, do której byłem przywykły, przyszedł za pomocą i łaskawem pani Swiejkowskiej wstawieniem się. Jakoś mi się w oczach rozjaśniło; pan Ganiczew, dobrodziej mój, codzień przyjeżdżał odwiedzać mnie przywożąc czasem rubla, czasem dwa i trzy wedle tego jak żądałem, i pozwalając mi bywać na górze u pani brygadyerowej. Z pieniędzy, które miałem, opłacałem kamerdynera, praczki i inne sługi domowe. Niekiedy dla pokrzepienia wypiliśmy z panem Ganiczewem butelkę porteru lub wina szampańskiego, i choć mi źle nie było, tęskno tylko za domem i swojemi. Pocieszał mnie poczciwy placmajor, że rychło przyjdzie pozwolenie wyjazdu, ale się to przeciągało. Siedziałem w tym domu do dwódziestego piątego listopada, kiedy rano wchodzi pan Ganiczew z rozjaśnioną twarzą i woła: — Pozdrawiam was najmiłościwszym rozkazem, jesteś pan wolny. Nie jestem już w stanie opisać dziś radości, zachwycenia, jakie naówczas uczułem, pojąć to łatwo, ale wyrazić nie podobna... Prosiłem zaraz o pozwolenie widzenia się w obec kommissyi ze stryjem i bratem, o czem plac-major doniósł, i stawić mi się kazano. Miałem ten powód żądać widzenia się z kochanym opatem, żem mu odjeżdżającemu dał był dwieście dukatów, i żądać mogłem lub rewersu, albo rozkazu do rządzcy majątków aby mi je powrócono. Nie wzbroniono mi widzenia się z nim, alem go ledwie mógł poznać, tak zapuszczona broda go odmieniła, ścisnął mnie czule i popłakaliśmy się oba. Spytany przez komissyą o tych dwieście czerwonych złotych, przyznał stryj, że je wziął u mnie i polecono mu wydać mi dokument. Pożegnanie nasze było rozczulające, tak, że szanowny i zacny senator Mamonów odezwał się patrząc na nie do jenerała Osipowa: — wzruszający to widok, i niemal podzielił uczucie nasze. Prosiłem jeszcze o widzenie się z bratem, dla którego dałem, składając w ręce kommissyi czterdzieści dukatów oraz potrzebne suknie i bieliznę, zostawiwszy sobie tylko tyle abym do domu dojechał. Otrzymałem potem z kommissyi opieczętowany pakiet do jenerała Szeremetiewa, oraz podorożnę, a upewniono mnie, że inną drogą poszły już zawiadomienia do niego o mojem uwolnieniu i oddaniu mi majątku. Poszliśmy potem na kwaterę moją, gdzie poczciwy Ganiczew obrachował się ze mną co do grosza, i oddał mi należną resztę, chciałem mu zrobić jaką ofiarę, ale za nic do przyjęcia jej nakłonić go nie mogłem. Dałem mu więc złoty zegarek, który miałem od wojewody Kijowskiego na pamiątkę, i ten ledwie wziął z warunkiem, że mi swój oddał w zamian. Rzadko takiej jak jego delikatności i tyle szlachetności wrodzonej. Muszę tu dodać jeszcze, że wszyscy zasiadający w kommissyi, jakoteż podwładni jenerała Osipowa, byli dziwnie przez niego wybrani, i odznaczali się łagodnością i sprawiedliwością prawdziwie przykładną. Pani Swiejkowskiej, Daniłowiczównie z domu, litewce, wdowie po brygadyerze Swiejkowskim smoleńszczaninie, naówczas lat trzydzieści kilka mającej, i wcale przystojnej, a szczególniej najlepszego wychowania i serca, winienem był wygody domowe i tyle starania około mojego dobrego bytu przez pięć tygodni, żem nie umiał jej wdzięczności mojej na wyjezdnem wyrazić tak, jak pragnąłem... Pożegnałem ją nie wygasłą unosząc z sobą pamięć jej dobroci. Tak to opatrzność wśród najprzykrzejszych często okoliczności życia zsyła niespodzianą osłodę. Nieskończoną liczbę razy doświadczyłem tego w ciągu przygód moich. Na wsiadaniu, że już było chłodno, z porady plac-majora kupiłem sobie czarny kożuch barani za osiemnaście rubli srebrnych, i w tym ruszyłem w drogę. Nocą dopiero rozstałem się ze Smoleńskiem, za bramą Małachowską znowu się znalazłszy, jak przed dwódziestu tygodniami, lecz z uczuciem swobody i pociechy, której tu przybywając nie miałem. Brama Małachowska od czegoby była nazwaną nie wiem, mówiono mi, że ją jakiś Małachowski murował, inni, że się w niej bronił w czasie jakiegoś szturmu. Przy tych wrotach, pod szopką gontami nakrytą, stały dwie harmatki niesły- chanej długości, bo pewnie po łokci dziesięć mające. Noc była ciemna choć oczy wykol, gdym się znalazł w czystem polu. Czułem się w obowiązku naprzód najzacniejszym państwu Hołyńskim wdzięczność moją okazać, ich wstawieniu się i staraniom przypisując złagodzenie losu, naprzód więc do domu Michała i Barbary marszałkowstwa gubernskich witebskich śpieszyłem. W Witebsku zastałem marszałka i z nim razem pojechałem do Chołoblina. IV. POWRÓT DO DOMU. Przybywszy tu, przyjęty zostałem jak od rodziny, z uprzejmością, którą tylko ich serce wytłómaczyć mogło. Trzeciego dnia były zaraz imieniny pani Hołyńskiej, Barbary, i ze dwieście pewnie osób zjechały się na nie, a obchodzono je trzy dni. Wszyscy obywatele Białoruscy, których tu poznałem, okazali mi wiele współczucia i serdeczności. Siedm dni musiałem tu zabawić, i jam się od tej najzacniejszej familii oderwać nie mógł, i oni mnie puszczać nie chcieli. Nareszcie pożegnałem ich z wieczora chcąc bardzo rano wyruszyć, a żegnając płakałem, tak byłem dla nich wdzięcznością przejęty, oni też z czułością tę oznakę mojego uczucia przyjęli. Przyszedłszy do mieszkania, zastałem w nim dwa tłumoki, oprócz tego futro niedźwiedzie, kurtkę zieloną z siwemi barankami, i pugilares z dwóma tysiącami rubli assygnacyjnych. W tłumokach było sukni, bielizny i różnych przyborów mnóstwo; człowiek mój, (stryja mego, powracający ze mną do Owrucza), trzymał właśnie regestr tych rzeczy, które mu kamerdyner oddał, z zapewnieniem, że to wszystko do mnie należy. Spójrzawszy, ażem się za głowę pochwycił. — Powiedź państwu, zawołałem do kamerdynera, że jutro nie jadę. To mówiąc dałem mu cztery dukaty, i choć brać ich nie chciał, siłą, mocą zmusiłem go do przyjęcia. Nazajutrz rano pośpieszyłem z podziękowaniem do państwa Hołyńskich, wymawiając im ofiarę pieniężną i zapewniając, że wystarczało mi aż nadto na powrót do domu, z którego wyjechałem dostatnio, oświadczywszy przytem, że majątek chociażby chwilowo był odebrany, zwrócić mi kazano, jakoż miałem z sobą polecenie do je- nerała Szermetjewa, które na dowód wskazałem. Nie chciałem tedy nic przyjąć z tych kosztownych rzeczy, i zatrzymałem tylko kurtkę z barankami, rajtuzy, jedną koszulę, ręcznik i frak na pamiątkę. Resztę uparłszy się zostawiłem. Chowałem to wraz z mundurami mojemi w poszanowaniu jak największem, ale gdy się palił stary dom w Halijowce, i to w nim spłonęło. Wyjeżdżałem drugiego dnia po obiedzie, gdy przyszedł kamerdyner prosząc o tabakierkę dla nasypania tabaki, dałem ją, i oddał mi zaraz napakowaną, wraz z pudłem z prowiantami, które do powozu włożył. V. ŻYTOMIERZ I SIDACZÓWKA. Wyjechawszy z Chołoblina ruszyłem na całą noc, o mil może piętnaście lub więcej, tobaka dobierała się do spodu, patrzę, cóś tam zawadza, a to te cztery dukaty, które ciężyły kamerdynerowi i włożył mi je nazad przysypawszy bym nie rychło zobaczył. Zachciało mi się jeść, kazałem przynieść pudło, kiedy podniosę wierzch, patrzę na wierzchu owe dwa tysiące rubli z nadpisem: "Ofiary serc życzliwych odrzucać się nie godzi. Temi tkliwemi dowodami współczucia na nowo byłem rozrzewniony do niewypowiedzenia; je- chałem dalej dzień i noc śpiesząc do żony. Droga była dosyć ciężka, chociaż powóz mój nie opakowany i lekki; musiałem brać po sześć koni na pocztach, i czwartego dnia dopiero stanąłem w Żytomierzu i wprost zajechałem do jenerała Szeremetjewa, który przeczytawszy papiery i rozkaz zwrócenia mi majątku, natychmiast go z pod nadzoru i administracyi skarbowej uwolnić kazał. Żona moja, dzięki Bogu, nie ruszona jeszcze, pozostała w domu, jak mi to zaraz na wstępie jenerał objawił. Pobiegłem do państwa Morzkowskich dziękując im za okazaną jej w czasie niebytności mojej troskliwość i opiekę, prosiłem pana Szeremetjewa o pasport do Lwowa, a czynności te resztę dnia i noc zatrzymały mnie w mieście. Nazajutrz już biegłem do domu, gdzie żonę moją powitałem uradowaną i zdziwioną; mieszkała jeszcze w starym domu, lecz tegoż dnia przenieśliśmy się do nowego. Dałem zaraz znać Antoniemu Giżyckiemu, Marcinowi Bukarowi, podkomorzemu Bierzyńskiemu i innym przyjaciołom i znajomym; zbiegli się do mnie i przez trzy dni bawili. Gadanina bez ustanku trwała od rana do wieczora, nawypytywać ranie i nasłuchać się nie mogli dosyć przygód moich. W kilka dni pojechałem z żoną do Berdyczowa, gdziem kupił kilka pięknych cacek u pana Chaudoira i odesłałem je natychmiast najętemi końmi do Chołoblina; dla poczciwego kamerdynera, kazimirku i sukna za kilkanaście dukatów dołączyłem, z pismem wyrażającem niewygasłą moją dla całej rodziny i domu wdzięczność. Nowemi mnie znowu prezentami obłożyli, alem nie był wtedy w domu gdy nadeszły. Pojechałem na kontrakty do Dubna: jeden tylko pan Bierzyński oddał mi półowę procentu, ale żem ztąd chciał być we Lwowie, nakupiwszy prezentów dla żony, posłałem je przez Marcina Bukara, a sam ruszyłem ze siedmdziesięcią tylko dukatami w kieszeni. Stanąłem we Lwowie jakoś raniuchno i wprost zajechałem do brata żony, gdzie ich obu zastałem; nie wierzyli oczóm zobaczywszy mnie, wiedzieli bowiem o losie moim, a nic jeszcze o powrócie ze Smoleńska. VI. LWÓW W ROKU 1795. Trafiłem do Lwowa na kontrakty, a razem taki scisk i zjazd obywateli z całej dawnej Polski, jakiego nikt z dawna nie pamiętał. Po ostatnich wypadkach wszyscy się tam ściągali i zamieszkiwali. Rząd miejscowy był łagodny i tolerujący, to przynęcało wielu, inni szli za przykładem i potrzebnie czy nie, ciągnęli za pierwszemi. Po czułych przywitaniach z braćmi moimi, zaproponowali mi zaraz żebym z niemi jechał z wizytą do pana Potockiego wojewody belzkiego, gdyż magnat ten za dni parę wielki bal dawał. Pojechałem w czarnym fraku, czarnych spodniach, pończochach, kamizelce, chustce na szyi i włosami bez pudru, którego wówczas jeszcze używano. Przedstawiał mnie Hilary panu wojewodzie opowiadając moją historyą, niezmiernie grzecznie byłem przyjęty i wojewoda zażądał bym się żonie jego prezentował. Przyszła pani wojewodzina, której zostałem przedstawiony; znajoma jej grzeczność, nie potrzebuję rozpisywać się o niej szeroko, zaproszony zostałem na bal i bym jak najczęściej dom ich odwiedzał. Nazajutrz rano pan wojewoda zrobił mi wizytę sam: była to w samej rzeczy grzeczność wielka, tem więcej, że w tak niewielkiem mieście cały świat o niej wiedział, i ona mi już za pasport do dalszych znajomości i stosunków służyła. Więcej jeszcze uczynił pan wojewoda, odezwałem się z tem, że chciałbym być 11 gubernatora. Był nim naówczas węgierski magnat pan Jurmeni, bardzo poczciwy człowiek, trochę z węgierska, ale dobrze mówiący po polsku i lubiący polaków. Zaraz Potocki zaprosił mnie z sobą i powiózł naprzód do niego, potem do arcy-biskupa Kickiego, do pani kasztelanowej Kamińskiej, do pani Humieckiej, miecznikowej koronnej i t. d. Tymczasem robiono rai frak lepszym krojem, kamizelki, spodnie, garderobę całą, ale wszystko czarne jakem dysponował. Przyjechałem na bal z braćmi mojej żony, już były pełne salony, wszedłem czarny zupełnie nawet bez pudru, i pośpieszyłem powitać panią wojewodzinę, która, jak wszystkie grzeczne i dobrego serca osoby każdego chciała postawić na dobrym stopniu i kilka minut rozmawiała ze mną. Poszedłem potem pokłonić się bliżej siedzącym daniom, którym mnie prezentowała, witając panią Kossakowskę i Humieckę, a nareszcie wyszukałem pana wojewody, i byłem przez niego łaskawie bardzo przyjęty i rozmową wstrzymany. Nadszedł pan Jurmeni, któremu ukłoniłem się także, a on jako już znajomy, chwilę ze mną pomówił. Wszyscy poczęli się zaraz pytać co to za oryginał? kto? zkąd? szeptać i opowiadać sobie aż mnie czarnym nieznajomym przezwano. Pomimo to znalazłem na tym balu kilkanaście osób z Warszawy mi znajomych, z Lublina, z obozu, a w mieście później odkryło się daleko więcej jeszcze znajomości starych. Otworzył się bal, nie tańcowałem, po kilku polonezach pani wojewodzina skinęła na mnie, pobiegłem ku niej. — Cóżto waćpan nie tańcujesz? — Nikogo prawie nie znam. — Zaraz panu dam pasport do znajomości, proszę ze mną. I usiadła na krześle, na którym siadają damy w pierwszą parę zamówione. Tańcowałem tedy z panią wojewodziną i już potem miałem prawo brać każdą damę. Prędkie na tym balu porobiłem znajomości; a że bardzo wiele, jak się rzekło z Warszawy, z Lublina, z Grodna, z obozu i z Kijowskiego było gotowych, zebrała się dobra gromadka. Na drugi dzień pan wojewoda prosił nas, to jest mnie i Siemianowskich, na obiad, na którym mało więcej było nad dwadzieścia osób. Zaproponowano wista po stole, wojewoda spytał czy gram ? odpowiedziałem, że gra mi znajoma. Dają kartę, odezwałem się, po czemu ? — Po dukacie, a zakłady po trzy na partye... Miałem wszystkiego pięćdziesiąt dukatów w kieszeni i nadzieję, że procent od sumki żony od- biorę, a to co było w kieszeni przy grze najnieszczęśliwszej, wystarczało na zapłacenie, bo gra wista była naówczas simplex. Zasiedliśmy tedy do stolika, pan wojewoda, hrabia Tarnowski, pan starosta Kalinowski i ja, chociaż przyznam się żem poczynał ze strachem. Z dziewięciu robrów wygrałem siedm większych i zakłady, co z górą czterdzieści dukatów wyniosło. Nazajutrz był bal u arcy-biskupa, miałem już bilet, znowum siadł grać w tejże partyi, i wygrałem jeszcze drugie tyle. Grałem tak codzień więcej niż przez rok, nigdy więcej, ale też nie mniej, jak po dukacie, i nie pamiętam żebym kiedy przegrany wstał od stolika. Na balu tym było już z pięćdziesiąt może młodzieży w czarnych jak ja ubiorach, bez pudru, wszyscy znajomi i obadwa bracia żony mojej, poszło to szalenie w modę. W tydzień jużem się z całą prawie publicznością obeznał. Znalazłem tu i ową grubę podkomorzynę lubelską, z którą odnowiłem znajomość, ale nie było kochanej Franusi, jej męża i brata; zjechałem się z niemi dopiero w Bardyowie. Przydać tu muszę, że Lwów nigdy bardzo nie słynął z o- strości obyczajów, a wówczas wszystko było rozprzężone. Kobiety z wielkiego patryotyzmu romansowały na zabój, mieniały kochanków, wyrywały sobie łudzi, odprawiały jednych jak lokajów, przyjmowały drugich, jak najemników. Mężowie ich nawzajem dopuszczali się niewierności bez końca, a gdy żony sypały co miały dla swoich kochanków, ci znowu rujnowali się zapalczywie, dla niewiedzieć jakich kobiet, które się im chwilowo podobały. Nie mieć kochanka było sromota, najlichsza pani szewcowa, na birgier-baliku, lub weterani szebele, albo na wałach, nie pokazała się bez syżyzbea. Damy, pierwszego rzędu, pani Potocka wojewodzina bełzka, Kossakowska, kasztelanowa Kamińska, pani miecznikowa Humiecka i kilka innych, połączywszy się z arcy-biskupem Kickim, chcieli koniecznie wpłynąć na poprawę ogólną obyczajów, ale ich usiłowania nic nic pomogły, był to straszliwy wylew, którego w tej chwili żadna tama pohamować nie mogła. Puściłem się w otchłań, bo we dwódziestym szóstym roku życia, trudno być wstrzemięźliwym wśród ogólnego rozprzężenia. Gra szcze- śliwa i miłostki, tak podniosły moje finanse, że w miesiąc miałem własną moją karetę z pięknych bardzo parą koni anglizowanych, konia wierzchowego, drugiego pod masztalerza, kamerdynera, stangreta i dom na stopie najprzyzwoitszej. Pogrążony w bałwanach tego burzliwego morza, wyznać muszę ze smutkiem, zapomniałem o najpoczciwszej żonie, o dziecku i obowiązkach moich, i można było do mnie zastosować, co napisał Sarbiewski. Daemon dum languebat monachus esse volebat Ast uti convalnit mansit ut ante fuit. Co po polsku bym wyłożył: Diabeł chorując żądał mnichem zostać, Powróciwszy do zdrowia, przywdział dawną postać. Nic miałem ktoby mnie opamiętał: bracia mojej żony, młodzi ludzie, równie jak ja zabawy byli spragnieni, nietylko więc nie odprowadzali mnie, ale mi jeszcze dopomagali do wszystkich szaleństw moich. Byłem jak Telemak na wyspie Kallipsy, ale mi brakło Minerwy w postaci mentora, któryby wypchnąwszy z tej ziemi czarów, gwałtem do swej nawy zapędził. W czerwcu chciałem wyjechać do do- mu, ale nagle sformował się, projekt kompanii mającej ruszyć do Trenczyna i Bardyowa: wciągniono i mnie do niej, czego kobiety z nami nie zrobią? Mieliśmy dwa nasze powozy, karetę moją, drugą Hilarego, jechał z nami czwarty, Siemianowski major służby polskiej, stryjeczny brat moich szwagrów. Całe towarzystwo z mężczyzn i dam złożone, mieściło się w jedenastu powozach, a w liczbie tych były cztery karety poczwórne. Stanęliśmy w Trenczynie: pierwsze twarze jakiem tu zobaczył były pana Jana L.... pana Józefa Z... i żony jego Franusi. Za dwa dni mieli już odjeżdżać do domu. Franusia chorą była po dziecięciu, nie odstępowałem ich prawie, dopóki nie odjechali. Zabawiwszy dwa tygodnie w Trenczynie, ruszyliśmy do Bardyowa; w obu tych miejscach, miłostki i gra, zawsze mi szły jak dawniej, z obu zwycięzko wychodziłem. W Bardyowie było kilku panów węgierskich, bywaliśmy u nich na obiadach jeździliśmy o mil dwie, trzy, cztery do nich na wieś, gdzie pałace równie były wspaniałe jak cały tryb ich ży- cia kosztowny i wystawny. W niektórych domach przy deserze dawano wino węgierskie tak gęste jak galareta, które się łyżeczką jada, nigdzie potem nic podobnego kosztować mi się nie trafiło, smak niewypowiedzianie roskoszny. Powracając we wrześniu ze Lwowa, do kilkunastu domów jeszcze w Galicyi wstępowaliśmy, do hrabiów Olszewskich, do hrabiów Baworowskich, gdzieśmy byli na bardzo wspaniałem polowaniu, do domów dwóch Siemianowskich i wielu innych znajomych. W końcu dopiero listopada powróciliśmy do Lwowa, chciałem niby zaraz wyjeżdżać do żony, ale to się od tygodnia do ty- godnia odkładało, zaskoczyły Święta, publiczność. na nowo massami zwaliła się do Lwowa. Jedni powracali z Wiednia, drudzy z wód różnych i ze wsi, zgoła Lwów zapełnił się i zaludnił przybywającemi, zostałem tedy na kontrakty, tem bardziej, że szczęście dotąd mnie nie odstępowało. Listy żony mojej dochodziły mnie regularnie, a chociaż w nich były uskarżania się na to, że długo siedzę, że ją samą zostawiam, że jej przykro, ale tak mi te wymówki robiła łagodnie, tak delikatnie, tak zcicha, że je zawsze kończyła słowy: — Napisz mi tylko czyś zdrów, a będę spokojna. Lwów naówczas nie tylko świetny i ludny, ale bardzo był pieniężny, przez lat dwa pobytu osób tylu, miliony tu wpłynęły i pozostały. Książe Adam Poniński miał w kufrach leżących wygranych dziewięćdziesiąt cztery tysiące dukatów, oprócz wydatków niezmiernych na życie pyszne, stół wyborny, przestronne mieszkanie, w którem co dnia kilkadziesiąt osób na kolacyach się zbierało, a wina brodem płynęły szampańskie, burgund, stare węgierskie, co kto chciał. Wszyscy mu wówczas perswadowali żeby przestał grać, ale się upierał, ze dopiero, gdy sto tysięcy dukatów dopełni, porzuci grę na zawsze. Tymczasem noga się powinęła, zaczęto go skubać, i z dwódziestu tylko tysiącami dukatów wyjechał. Kobiety szalały jak mężczyźni, darły magnatów, ale sypały ulubieńcom, nie żałując; taki stan społeczny, nie prędko zjawić się znowu może. VII. STAN LWOWA I SPOŁECZEŃSTWA W LATACH 1795 I 1796. Tu mimowolnie zastanowić się muszę, zwracając uwagę na to, żem przed niedawnym jeszcze czasem, świeżo będąc w Warszawie, cale innego ducha, obyczajów i zajęć był świadkiem. Tak kobiety, jako mężczyźni, codzień odmienne wiedli życie. Tu we Lwowie, chociaż napływ Polaków ze wszystkich stron był niezmierny, tak, że do najciaśniejszego kątka całe zalał miasto, i zdawało się, że wszystkie prowincye słowo sobie dały, tu się zgromadzić; chociaż zbiorowisko to składało się z osób najmajętniejszych, najlepiej wychowanych, najlepiej ukształconych i najwyżej stojących, nikt nawet o klęskach ogólnych, o kraju i sytuacyi jego nowej nie podniósł głosu, ust nie otworzył, zdawało się, że po za nami nie było żadnej przyszłości, żadnego jutra przed nami, nic coby opłakiwać można, nic czegoby się trwożyć potrzeba, nic coby dokonać należało. Bawiono się bez końca, kochano na zabój jak mówiłem, grano w karty bez pamięci upijano się śmiertelnie, i szalano jak za dobrych czasów. Ale taka święta zgoda panowała w tym tłumie nienasyconych, taka miłość i jedność braterska, że chociaż tu blizko półtora roku przebyłem w tym odmęcie, nie spotkałem się, nie widziałem żadnej kłótni, pojedynku, sporu i awantury. Kazimierz Rzewuski, pisarz polny koronny, i Michał Wielohorski jenerał, jakoś nad całą młodzieżą i męzkiem towarzystwem objęli władzę i kierunek, a jeśli się nieporozumienie trafiło, zaraz występowali jako rozjemcy, gasili niewczesne zapały, jednali i zbliżali ręce zwaśnionych z zadowolnieniem stron obu. Wiele było znakomitych domów otwartych, jako to, gubernatora pana Jurmeni, księdza arcy-biskupa Kickiego, państwa Potockich województwa bełzkich, pani Humieckiej, pani Kossakowskiej, hrabiów Mierów, hrabiów Baworowskich, pani Gołaszewskiej, Dominikowstwa Dulskich, Kazimierza Rzewuskiego, Michała Wielohorskiego, hrabiów Zabielskich, hrabiów Olszewskich i t. d. Wszystkie te domy miały swe koterye, które nie tylko jedna drugiej nie szkodziły, ale zawsze łączyły się do jednego celu, aby się dobrze bawić i bawić bez przerwy. Żaden pasztet nie miał miejsca ani między koteryami, ani między osobami. Ta stagnacya, to zobojętnienie na losy ogólne zda mi się ztąd poszło, że chwilowo wszyscy zdawali się tu znajdować schronienie, przytułek spokojny, opiekę, a swoboda zupełna czynności, dozwalała zapomnieć, co się gdzie działo na świecie. Ideje człowieka są często jak sprężyny hartowne, im silniej naciśnięte, tem mocniej odskakują i rażą. Od roku 1791 po tę datę o której piszę, widziałem świat nasz, ciągle zmieniający twarz swoją wedle okoliczności zewnętrznych i uczuć jakie nim władały. Wiadomo, że po Maciejowickiej bitwie, pomawiano księcia Adama Ponińskiego natenczas jenerała, iż w porę nie przybył z posiłkiem Kościuszce, a przeto przegranę tę przypisywano księciu. Książe Adam Poniński przybył do Lwowa prawie razem ze mną, o jednym czasie, zrazu nie był dobrze widziany, nie tylko go nie zapraszano, ale w niektórych większych domach grzecznie unikano jego bytności, młodzież także stroniła od niego. Nie wiem czy panowie Rzewuski i Wielohorski proszeni byli o to przez niego, czy sami to ze swego uczynili natchnienia, dosyć, że jednego razu na wielkim obiedzie u Kazimierza Rzewuskiego, podniesiono tę materyę. Rzewuski odezwał się, że gdyby zgoda powszechna była za tem, on z panem Wielohorskim zaprosiliby oficerów dawnej służby znajdujących się we Lwowie, do roztrząśnienia kwestyi tej i stanowczego jej rozstrzygnienia — była li wina czy przypadek? — Prosimy! zawołali wszyscy. Po obiedzie gdy coraz gęściej pukały butelki, wszedł Poniński, a pan Rzewuski i Wielohorski zagaili przy nim ten przedmiot. Poniński nie tylko poddał się temu sądowi, ale wszystkich w powszechności prosił za arbitrów do przysłuchiwania się sprawie, i naznaczył na nią dzień następny, w ogromnéj sali u Hechta. Nazajutrz co się tylko w tym wielkim gmachu pomieścić mogło, wszystko tam było, tak dalece, że ścisk dam na galeryach niezmierny, wpuszczać już więcej nie dozwalał. Ze dwadzieścia osób oficerów wyższych stopni, obsiedli stół wielki; Poniński wykładał sprawę swoją głośno, złożył dane mu ordynanse, kontr-ordynanse i wszelkie tyczące się tej rzeczy papiery, które najdrobniejsze okoliczności wyjaśniały; w cichości największej słuchano go. Następnie, po rozważeniu faktów, ogłoszono decyzyą, że Poniński sprawił się we wszystkiem podług rozkazów Naczelnika, i w niczem nie był winien, zachowując nieposzlakowany honor wojskowy. Damy klaskały w ręce, mężczyzni okrzyknęli: winszujemy! Zaczęła się pijatyka, która do późnej trwała nocy, z pewnością zaręczyć mogę, że najmniej tysiąc butelek wina szampańskiego wyszło, oprócz tego jedzenia, kotletów, serów, pieczystego różnego rodzaju, ostryg moc niezmierna; nie pojmuję jak tego mogli dostarczyć. Noszono kilka godzin bez ustanku co kto zażądał. Dzień ten pewnie księcia Ponińskiego najmniej dwa tysiące czerwonych złotych kosztować musiał. Następujących dni zaraz, pan Rzewuski lub Wielohorski na przemiany, obwozili z wizytami Ponińskiego; wszedł zatem w towarzystwo, otworzył dom i grając szczęśliwie bardzo, utrzymywał go na zbytkownéj i wystawnej stopie. Takiemu to wypadkowi i tym dwóm przyjaznym sobie ludziom, winien był książe swoje uniewinnienie zupełne i postawienie na widowni. Szczęśliwszy jednak kto ani się oczyszczać, ani tłómaczyć nie miał potrzeby. Z Rzewuskim pisarzem polnym koronnym miałem dobrą znajomość jeszcze z Warszawy, z racyi stosunków moich z kasztelanem witebskim, a teraz po powrocie ze Smoleńska mieszkając we Lwowie zbliżyłem się do niego. Ja dobrze jeździłem na koniu, on był wielkim koni amatorem i jazdy wierzchowej, to mi dało wstęp do łaskawych jego względów. Go dzień prawie z innymi młodymi ludźmi jeździwał, a gdy się raz odezwał o mnie: — Gdybym nie jeździł tak konno jak jeżdżę, chciałbym konia tak dosiadać jak Ochocki; dało mi to renomę niezmierną. Oprócz tego żem zawsze śmiało i dobrze jeździł, brałem jeszcze ciągle lekcye od sławnego berejtera, który tu bawił z trupą swoją. Nieraz w tym samym maneżu i pan Rzewuski jeździł; płaciło się trzy złote od godziny za lekcye, ale taki ścisk bywał, że w wigilią potrzeba było ob-stalowywać bilet i numer. Fan Rzewuski prawie codzień bywał na nianeżu, był to czas popularności, której i on się musiał poddać, jednakże na tle tym przystępności przebijała się duma wrodzona, chociaż tak prędko ją tamował, że najbaczniejsze oko dostrzedz jej nie potrafiło. Co do zabaw publicznych, różnego one były rodzaju; były dwa teatra, polski i niemiecki, grano na nich opery, komedye, balety, pantominy maryonetki; była galerya figur woskowych w trzech salach ustawiona, antrepryza pana Matiego, szczwalnia i wielka menażerya żwierząt dzikich, a wszędzie w tych miejscach nacisk niezmierny. Pan Bogusławski z całą swoją trupą polską z baletnikami, z próżnej naówczas Warszawy, do przepełnionego przybył Lwowa i na zimę ułożył się z niemiecką antrepryzą tak, że na przemiany przez dzień grywali po polsku i po niemiecku. Na polskich przedstawieniach taki był nacisk, że pewnie półowa osób odchodziła nie dostawszy biletów, gdy niemieckie widowiska zazwyczaj były próżne. Koniec końców przedsiębierstwa niemieckie za dosyć znaczną summę odstąpiło wszystkie dni Bogusławskiemu na całą zimę, grywał więc i codzień, ścisk jeszcze tak był wielki, jak gdyby pierwszy lub ostatni raz grać miano. Dwie sztuki szczególniej zwabiały tłumy ciekawych, Axur król, Ormus świeżo przetłómaczony, lubo amatorowie i znawcy mówili pokaleczony, i polskie texta niestosownie pod muzykę miały być popodkładane, przecież ze dwadzieścia razy był powtarzany; druga, Krakowiacy i Górale, oryginalna i z wielkim przyjmowana zapałem. W tych obydwóch reprezentacyach dekoracya i garderoba, wysilone i bardzo kosztowne, często może zastępowały brak talentu w niektórych artystach, publiczność jednak oklaskami ich okry- wała, forami dręczyła. Do krakowiaków i do innych podobnych sztuczek zebrał Bogusławski kilka bardzo ładnych dziewcząt, które nie znając prawideł mimiki, pantominy, deklamacyi, nie umiejąc śpiewać i nie wiele tańcować, służyły raczej za figurantki niż za aktorki, bo nawet najkrótsze role subretek z trudnością i niewielkiem powodzeniem wykonywały, ale ze były bardzo piękne i młodziuchne podobały się publiczności męzkiéj. Przez całą zimę grywano na teatrze miejskim, z kościoła niegdyś karmelitańskiego na ten cel z polecenia rządu przerobionym, który, jak się rzekło, przedsiębierstwo niemieckie panu Bogusławskiemu odstąpiło. Na wiosnę pan Bogusławski za pozwoleniem rządu, wybudował w po-jezuićkim ogrodzie ogromną szopę, płótnem pokrytą na teatrum. Wiadomo każdemu, że w teatru budowie, architekci starają się tak rozporządzić gmach, by w nim głos dobrze się wszędzie rozchodził, a widzowie ze wszech stron dobrze i wygodnie patrzali na scenę; tu zaś o to chodziło tylko, żeby jak najwięcej spektatorów pomieścić, a. o reszcie zapomniano. Więcej niż trzecia część widzów pod gołem niebem na ławkach siedziała, i lada deszcz ją rozpędzał, jednakże niedogodność ta niezrażała publiczności: kto się opóźnił i zabierał miejsce w ławkach na końcu, ten aktorów nie słyszał, i siedział jak na pantominie. Nie być jednak w teatrze było grzechem przeciw powszechnemu obyczajowi czasu. Pan Bogusławski powinien był zrobić ogromny majątek, ale prawda, że miał liczną bardzo trupę, z którą się dzielił, kosztowną garderobę, opłacał się sowicie niemieckiej antrepryzie i miastu; może nie tyle mu zostało, ileby było powinno. Zimą przez całe kontrakty i zapusty, codzień bywała reduta, codzień piknik, codzień birgelbal (bürgerbal)? wszędzie zapchano, wszędzie młodzież z miejsca na miejsce po dwa razy przechodziła; dodać do tego partykularne zabawy, w kilku przynajmniej domach proszone wieczory, po magnackich pałacach bale, a wszędzie pełniuteńko — wystawić sobie będzie można z tego, jaką wówczas ludność i jak ochoczą Lwów obejmował. To co się po kontraktach rozjechało nie postrzeżonym prawie było ubytkiem, w Wielki Post wszystkie kościoły rano były napchane, a w pięć- dziesięciu może domach zapraszano na wieczory pod imieniem: — Na grzanki znane. W Wielki tydzień na pozór zamykały się domy, ale co tam się działo przy obchodzeniu grobów, kościółby się zaparł tych bezpamiętnych niezbożników. Tam spojrzenia nowe wiązały miłostki, dawano sobie rendez-vous, u ołtarzów zaprzysięgano wierność, którą na kilka może godzin dawano, bo płochość tego tłumu była niepojęta, zepsucie nieopatrzne, niesłychane. Po świętach sala redutowa służyła za Foxhall, piknik lokal swój i nazwisko zatrzymywał, otwierały się zabawy w po-jezuickim ogrodzie, na wałach przechadzki wieczorne, w ogrodzie za miastem Veteranische Halle nazwanym, w wielkich salonach tańce, pod drzew cieniem spacery, illuminacye, fajerwerki. Pojąć dziś nie mogę jak tę publiczność na to wszystko wystarczało, były to nasze nieszczęśliwe zapusty, któreśmy później długim postem i dyscyplinami odpokutować musieli. VIII POWRÓT DO DOMU. Jednego dnia miałem dwa wypadki, które nareszcie zdeterminowały mnie do porzucenia Lwowa i jak najprędszego zeń wyjazdu. Byłem już może i znudzony tém wszystkiem co, mnie otaczało, a może i sumienie zakołatało, znaglając na drogę powinności. Następujące przygody przyśpieszyły ostatecznie wyruszenie ze Lwowa. Z rana powaśniłem się z moją ostatnią kochanką, a w zwyczajnej porze siadłszy do wista, wszystkie dwanaście robrów wciąż po sobie następujących z zakładami przegrałem. Uczyniło to sto jedenaście czerwonych złotych, poznałem, że mnie szczęście w obu zawodach opuszcza; sprzedawszy więc konie od karety i wierzchowe, odprawiwszy niepotrzebnych ludzi, powróciłem powozem, a że wielką miałem ilość garderoby, sprawunków, fatałaszek różnych, nająłem bryczkę i furmanów do karety. Oprócz tego, co się przejadło, straciło, przehulało, zmarnowało i rozdało na wszystkie strony, miałem jeszcze do pięciuset dukatów w kieszeni, a przez tych kilkanaście miesięcy, śmiało powiedzieć mogę do osiemdziesiąt tysięcy złotych przez ręce moje przeszło. Ale lekko nabyte pieniądze, łatwo się też rozchodzą. Jechał ze mną Euzebi Siemianowski brat mojej żony. Stanęliśmy w Sidaczówce ostatnich dni marca. Nie mogła się zobaczywszy mnie utulić poczciwa moja, kochana żona, zrozumiałem przyczynę tych łez, które dla mnie były najsroższym wyrzutem i karą. Napróżno zarzucałem ją prezentami, przyjmowała je z widoczną obojętnością, a nawet z niechęcią. Przyniesiono czyli przyprowadzono raczej Emilkę juz gadającą, wziąłem ją na ręce, odwróciła się odemnie przestraszona i do matki wyciągnęła ramiona, bo nie poznała ojca, było to drugie za służone upokorzenie. Ale co wycierpieć musiałem od pani sędzinéj Bukarowéj, od jenerałowéj Karwickiéj, Bogu tylko wiadomo. Spuściwszy uszy, potrzeba było znosić karę, na którą się zarobiło. I dziś jeszcze karzę się sam tą moją spowiedzią, aby ona przynajmniéj naprowadziła na drogę, równie jak ja płochego i roztrzepanego człowieka, co mnie czytać będzie. Zona moja po kilku dniach przyszła do właściwego sobie humoru, przebaczyła mi uchybienia moje, a anielska jej dusza, na nowo z dawną, właściwą sobie dobrocią i przywiązaniem, zaczęła czuwać nademną. IX. DZIEJE PROWINCYONALNE. kraju zmienił zupełnie wewnętrzne jego stosunki i życie. Kraków dostał się cesarzowi Austryackiemu, Warszawa królowi Pruskiemu , po Bug przyłączono do Rossyi, w granicach jakie i dziś trwają; Stanisław - August złożył koronę , któremu w początku Grodno za rezydencya zostało wyznaczone wraz z pensyą trzech kroć sto tysięcy czerwonych złotych, po sto tysięcy od każdego dworu. Jenerał Dąbrowski przy poddaniu się Warszawy uprowadził z sobą około siedmiu tysięcy wojska, i z hazardem a trudami wielkiemi przewiódł je z sobą do Francyi, gdzie z nich uformowały się tak zwane Legiony. Jaki im później nadano kierunek, gdzie się one oparły, historya zaświadcza, ja tylko wspominam tu o tem pobieżnie, dla toku rzeczy, oddając hołd sprawiedliwy naczelnikowi tych sił, i wracam do naszej prowincyi. Jeszcze w roku 1793, Cesarzowa Katarzyna II po powtórnym podziale kraju , który zajął po Warkowicze, pozwoliła była wysłać delegatów do tronu z nowo ustanowionych namiestnictw. Jakoż wybrano z Izasławskiego, dzisiejszej Wołyńskiej gubernii, księcia Ani toniego Jabłonowskiego kasztelana krakowskiego, książąt Sanguszków, Hieronima wojewodę wołyńskiego i syna jego Eustachego jenerała wojsk polskich, księcia Michała Lubomirskiego jenerałmajora, Józefa - Augusta Ilińskiego szefa regimentu swojego imienia i Michała Walewskiego wojewodę sieradzkiego. Katarzyna II raczyła przyjąć delegatów z największą dobrocią, a razem wspaniałością, obdarzyła ich rangami, orderami, prezentami, zapraszani bywali ciągle do Ermitażu , gdzie wielka Monarchini zrzucając koronę ze skroni, była tylko jedna z najmilszych i najświatlejszych osób swojego czasu, usuwając na stronę etykietę i dozwalając do siebie przystępu wszystkim dworu swojego osobom i dystyngwowanym cudzoziemcom. Sanguszkowie obadwa dostali rangi , wojewoda jenerała od piechoty, książe Eustachy jenerał - majora w czynnej służbie, Iliński, radzcy tajnego rzeczywistego i kamerhera, przytem każdy z nich otrzymał jeszcze różne prezenta i dary. Po uspokojonych w kraju zamięszaniach w roku 1794, jakem wyżej wyraził, przy drugim podziale to jest od roku 1793 wszystkie juryzdykcye dawne ziemskie i grodzkie, na miejsce konfederacyi targowiekiej zostały podniesione, co trwało do 1797 roku, to jest do ustanowienia gubernij, według zakresu dawnych powiatów. Namiestnictwo zaś Izasławskie pod względem administracyjno - policyjnym podzielono na piętnaście okręgów, a rząd wyznaczył do każdego z nich, tymczasowego naczelnika szlachty i okręgowego naczelnika. Powróciwszy z delegacyi, kamerher Iliński był w cudnowskim okręgu wyznaczony od rządu, takim naczelnikiem szlachty czyli marszałkiem, a naczelnikiem okręgowym major od kirysyerów Wsiewołoski. Powróciwszy do Lwowa zastałem już porządek len wprowadzony, i wkrótce po trzyjeździe moim zwołano zostało obywatelstwo na zjazd do Cudnowa, któremu kamerher Iliński miał przewodniczyć. Miałem niejakie pojęcie czem są w Rossyi marszałkowie gubernscy i powiatowi, zagaiłem więc w zgromadzeniu, aby, gdy się podobało rządowi wyznaczyć predwodytelów okręgowych, żeby szlachta prosiła i o gubernskiego, na to miejsce przedstawując kamerhera Ilińskiego, o co radziłem podać prośbę do namiestnika jenerała Tutolmina, a drugą do Izasławskiego gubernatora Szeremetiewa. Obywatele na podany przezemnie projekt jednozgodnie przystali, i pana Ilińskiego kamerhera zaproszono, aby przyjął to miejsce. Kazano mi napisać te prośby, podpisali je wszyscy, a mnie do jenerała Tulolmina do Nieświeża z jedną jechać w delegacyi zobowiązali. Miałem do tego i swoję interesa jeszcze z racyj Smoleńskich. Drugą prośbę do Szeremetiewa powiózł pan Marcin Bukar. Jenerał Tutolmin przyjął prośbę z ukontentowaniem, bo był osobistym przyjacielem Ilińskiego, mianował go zaraz marszałkiem gubernskim Izasławskim, i na miejsce jego napisał do pana Szeremeliewa polecając mu naznaczyć jednego z obywateli, okręgowym Cudnowskim marszałkiem. Został nim, pan Jan Karwicki jenerał służby polskiej, dziedzic klucza Karpowieckicgo, przez rząd wyznaczony. Łatwo sobie wystawić, że przy wprowadzeniu nowego porządku tysiące było trudności i nieporozumień, pana Ilińskiego nieustannie oprymowano prośbami, ale tak się dobru publicznemu poświęcił, że wszelkim żądaniom obywateli z największem ich zadowolnieniem umiał zadość uczynić, co mu zjednało powszechny szacunek i usłało drogę do rzeczywistego marszałkowstwa gubernskiego, gdy. gubernia ustanowiona została. Chociaż z bardzo możnych i znakomitych familii wielu było pretendentów, szlachta jednomyślnie za Ilińskim głosowała. To było początkiem późniejszego jego tak wielkiego wzniesienia się, do którego dojść potrafił. X. FELD - MARSZAŁEK HRABIA RUMIAŃCÓW. W czasie mojej w kraju niebytności zdarzył się tu przykry wypadek, którego szerzej opisywać nie chcę, nadmieniając tylko, że w Krasnopolu u Giżyckich się to stało, a sprawcą był pan Bartłomiej , którego żywość charakteru do szparkiego postąpienia z osobą stanu duchownego nakłoniła... Sprawa ta rozmazana, ciężka, przykra groziła mu wielką odpowiedzialnością: jako też już był sądzony. Ciągnęło się to z półtora roku, gdym ja powróciwszy z zagranicy został to złe w jak najgorszym stanie. Gała rodzina Giżyckich znajdowała się w Mołoczkach, kiedy tam przybyłem, i wszystkich przez pana Bartłomieja zastałem zbiedzonych, nie będących w stanie obmyślenia środków ratunku. Wśród gawędy o tem przez trzy dni się ciągnącej i narad różnych przyszło na pamięć moje ze Smoleńska za wstawieniem się jenerała feld - marszałka Rumiańcowa uwolnienie. Hrabia Rumiańców, który długo stał w Polsce , z wiela tu obywatelami miał stosunki i znajomość; matka panów Giżyckich pani chorążyna Kijowska, oraz stryj kasztelanie zapewniali, że hrabia dawniej dla nich i ojca, szczególniej dla młodych Giżyckich wiele okazywał życzliwości. Powstał ztąd projekt jechania do hrabiego Rumiańcowa, i Antoni wziął na siebie ten obowiązek, ale prosił ażebym ja z nim jechał. Miałem dwie powinności, podziękować za siebie i nieodstąpić przyjaciela, jakoż nie namyślając się tegoż dnia siadłem z nim do powozu. Hrabia Rumiańców mieszkał natenczas w Taszanach w dobrach swoich w Mało - Rossyi, o dwanaście lub czternaście mil od Kijowa. Pasportu w kraju niepotrzeba wówczas było, bo się o nie nikt nie pytał; piątego dnia przyjechaliśmy do Taszan , a w godzinę byliśmy w gabinecie hrabiego. Jak tylko mu doniesiono, że jest oczekujących dwóch polaków, kazał nas zaraz wezwać; jam sobie w głowie wcześnie ułożył czułe podziękowanie za protekcyą. Giżycki zaprezentował się jako syn dawnego znajomego, mając order na sukni, ubrany po formie, uściskał go hrabia bardzo przyjaźnie, i mnie się toż dostało. Ze było trzech jenerałów w gabinecie, którzy to widzieli, zrobiło to między nimi wrażenie. Bardzo grzecznie odpowiedział nam, że ocenia przybycie nasze dla odwiedzenia go, i cieszy się, że będzie miał zręczność mówić z nami językiem, który lubi, którego nie zapomniał równie jak kraju, gdzie przyjemnie czas przepędził. Zadzwonił zaraz , roskazał przywołać dworeckiego i dać nam kwaterę w pała- cu, co dalszą rokowało pomyślność, a humor nasz stał się jakoś weselszy. Rozpytywał potem o wiele polskich familij, godzin pewnie ze dwie byliśmy w gabinecie, nakoniec zaprowadzono nas do mieszkania bardzo paradnego, gdzie już zastaliśmy ludzi naszych rozpakowanych. Gdy hrabia miał wychodzić na pokoje dano nam znać, przyszliśmy i my, obu nam podał rękę i obróciwszy się do przytomnych jenerałów rzekł, że to są polacy, synowie dobrych jego przyjaciół. Do partyi z nim obu nam dano karty, trzy robry etykietalnie przegraliśmy po rublu assygnacyjnym. Na wieczerzy hrabia się nie znajdował. Między jenerałami byli: Biszow, Czeczeryn, Bezborodko, Saburów i książę Daszków. Ci oba byli mi dobrze znajomi, a między oficerami rang niższych z tych co byli w naszych prowincyach, znalazło się dosyć znajomych także. Powróciwszy do siebie myśleliśmy jeszcze jak rozpocząć Giżyckiego interes, gdy sam z siebie poszedł jakoś bardzo łatwo. Nazajutrz przy raporcie salon był pełen, hrabia wyszedł o dziesiątej zrana, bardzo grzecznie nas przywitał, minut kilka mówił z nami, potem przyjmował raporta, oglądał obluz warty, wreszcie otwarto drzwi do salonu, gdzie ogromne śniadanie zastaliśmy zastawione. Hrabia zapraszając obrócił się do nas, potem do swojej świty, poszliśmy zaraz za nim. Gdy się śniadanie kończyło, rzekł do nas: — Proszę do umie do gabinetu! Poszliśmy za nim znowu. Gdyśmy tam stanęli, obróciwszy się do mnie zagadnął. — A co Waćpan po polsku wysiedziałeś wieżę , in fundo. — Protekcyą hrabiego wybawiła mnie z niej, odpowiedziałem. — I od czegoś gorszego moie, dodał. Tu, wpadłem w zapał dziękczynny, i do łzów się rozczuliwszy począłem oświadczać wyrazy wdzięczności, jakie mi serce dyktowało, hrabia dawał łagodnie napomnienia. — Jeśli chcecie, rzekł, pozyskać łaskę N. Pani Cesarzowej JMci, a utrzymywać się przy nadanych wam prawach, siedźcież spokojni, nie szalejcie. Długo rozprawiał w tej materyi, nakoniec dodał: — Miło mi jest, że dałem polakowi dowód mojej życzliwości dla całego narodu, w szczególności przez pamięć na stosunki z ojcem waćpana. Tu była chwila w której należało interes Giżyckiego rozwinąć: zaczął też sam pan Giżycki, ale fakta obwijał w bawełnę, skutki ich tylko dotkliwie i z energią opisując. Hrabia to kiwał głową, to powtarzał. — Nic dobrze! bardzo źle! Nakoniec rzekł te słowa: — Nie jako do wielkiej monarchini, ale jako najłaskawszej naszej matki napisze, a napiszę gorąco, ale chcę wiedzieć szczegółowie cala rzecz, ze wszystkiemi najdrobniejszemi tyczącemi się jej okolicznościami. Proszę przeto, rzekł obracając się do mnie, szczerze mi opowiedzieć interes, bo z tego co Giżycki mówi, jeszcze nic widzę potrzeby mojej instancyi, tylko przedstawienie ucisku przechodzącego winę. Przeczuwam, że to być musiało inaczej, a fałszywego przedstawienia robić nie mogę, boby ono tylko Giżyckiemu zaszkodziło, dla tego potrzebuję wiedzieć prawdę całą, a z niej wyciągnę wniosek czy mam prosić o przebaczenie, czy o sprawiedliwość. Giżycki stał jak wryty, jam podchwycił: — O przebaczenie prosić trzeba, panie hrabio! — Mówże mi Waćpan całą rzecz jak było, ale samą prawdę nic nie tając. Nie było sposobu, wszystko com tylko wiedział, co odkryły śledztwa, jak najwierniej opowiedziałem, hrabia krzywił się, tupał nogą, powtarzał — szaleństwo, rozpusta, nareszcie podchwycił. — Taki był i ojciec jego pan Kajetan, i stryj Tadeusz, których znałem bardzo dobrze. — Ha, dodał, spodziewam się, że pani moja nic odmówi mi tego o co ją prosić będę, wyszłe jutro kuryera, a wam rad będę do jego powrotu, i proszę zostać. Dwanaście dni byliśmy tak wśród nadziei i trwogi kołysani naprzemiany; widzieliśmy, że kuryer wyjechał, ale z czem miał powrócić? Tu choć słaby dam rys życia w Taszanach. Hrabia Rumiańców ubielony już wiekiem, był człowiekiem najmilszej fizyognomii, prawie zawsze uśmiechniętej i pełnej słodyczy, a tak każdego umiał ku sobie natchnąć miłością i szacunkiem przez swą powagę i obejście się, że go z otaczających wszyscy kochali i szanowali, ja przynajmniej uczucia te dla niego w krótkim czasie przejąłem. Pałac miał ogromny z kilką oficynami umeblo- wany bogato i gustownie, kuchnię wyborną w sposobie rossyjsko-francuzkim. Obiady zwykłe najmniej u a sześćdziesiąt osób podawane bywały, kolacjo stojące, win dosyć i bardzo dobre. Na ogromnym dziedzińcu rota z chorągwiami zaciągała na wartę, gdzie i kilkanaście dział stało. O dziesiątej godzinie cała świta feld-marszałkowska, której pewnie było ze sześćdziesiąt osób, z temi co przychodzili z raportami i przy obluzie warty, zostawali na śniadaniu. Po niem hrabia odchodził do swojego gabinetu, do którego schodzili się sekretarze. Tymczasem na pokojach grano w karty, do czego ja ciągle należałem, ale choć bez zysku przynajmniej bez straty. O drugiej podawano obiad. Po prawej stronie feld-marszałka siadał jenerał-lejtnant Biszow, dalej Bezborodko, książe Daszków, ja, z lewej strony Giżycki, jako kawaler orderu wyższego stopnia, po nim jenerałowie sami, pułkownicy, adjutanci, ordynanse i t. d. Nigdy wtem żadnej zmiany nie było; po obiedzie hrabia szedł zasnąć na parę godzin, o piątej jechano na przechadzkę, zachodziły powozy, czyli dwie ogromne linie sześciokonne, na któ- rych się po kilkanaście osób mieściło. My zawsze jechaliśmy w tej co hrabia, ale ja często tez na koniu towarzyszyłem, bo ich kilkanaście zawsze wyprowadzano osiodłanych. Powróciwszy poczynał się wist etykietalny, herbata, dalej wieczerza. Ten tryb życia niezmienny, ani razu przy nas nie został nadwerężony. Przy pałacu był wspaniały ogród, w którym hrabia często o godzinie piątej zrana się przechadzał, i tam pierwsze śniadanie ranne jadał. My oddawaliśmy i odbierali wizyty, bawili się i patrzali. Niepodobna opisać z jaką dla nas uprzejmością i grzecznością była świta. Codzień musieliśmy być w trzewikach i pończochach, ja tylko do konia brałem buty, ale powróciwszy z przechadzki zaraz je zmieniałem. Hrabia nigdy ani słówkiem nie odezwał się o interesie Giżyckiego, jakby o nim nie wiedział, lub wiedzieć nie chciał, mnie tylko często lubił drażnić u stołu, naprzykład pytaniami, co jadałem w Smoleńsku? w jakim bywałem tam towarzystwie, lub tym podobnemi żarcikami. Czasem powtarzał jaką anegdotkę z czasów pobytu swojego w Polsce, nie wymieniając przecie osób przez delikatność. Tak nam jednostajnie i dość miło dnie schodziły, gdy dwónastego dnia zrana, po powrocie z ogrodu dowiedzieliśmy się, że kuryer z Petersburga powrócił. Nie wypadało nam dopytywać po kancellaryach jaka tam nadeszła rezolucja, bo może i kancellarye nie wiedziały ale niepokój nasz był nie do opisania. Byliśmy na pokojach, nie wzywano nas do gabinetu, codziennie przy obluzie warty hrabia się znajdował, tymczasem dziś nie był przytomny, a wiedzieć nie mogliśmy dla czego. O pierwszej otworzyły się podwoje, hrabia wyszedł w paradnym mundurze feld-marszałkowskim, okryty orderami, za nim sekretarz i pułkownik. Wszystko schyliło głowy, wtem obrócił się do Giżyckiego: — Odebrałem, rzekł, odpowiedź od Najj. Monarchini wraz z ukazem w interesie Waćpana, — i skinął na sekretarza trzymającego papiery, rozkazując czytać. Ten począł reskrypt, który się poczynał od wyrazów: — Ojcu ojczyzny odmówić nie można ( ?????????????, ?????? ??????????); dalej w przyłą- czonym rozkazie zawarte było przebaczenie zupełne, i polecenie aby nie wchodząc w dalszy rozbiór dzieła Giżyckich, Bartłomieja szczególniej uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, dobra oddać i sprawę wiecznej niepamięci przekazać, a przyczynę pierwszą tego niepokoju surowo ukarać i t.d. Ten szczęśliwy obrót rzeczy do łez nas obu rozrzewnił i napełnił wdzięcznością, co widząc hrabia rzekł: — Bądźcie tylko przychylnymi dla wielkiej naszej monarchini, a ona was ukocha jak dzieci. Otworzono podwoje do sali jadalnej, w której stół był przybrany starannie i przyozdobiony jak na uroczystość, obsiedliśmy go pewnie w sto osób najmniej. U stołu wzniesiono toast za zdrowie N. Pani, i działa się przy tem odezwały. Po obiedzie spał hrabia, a Giżycki przyjmował powinszowania, potem przechadzka, wist etykietalny, i schwyciliśmy porę nadmienić hrabiemu zarazem o wdzięczności naszej i żądaniu wyjazdu nazajutrz. — Nie, rzekł, zabawicie tu jeszcze dni dziesięć — jutro wyszłe kuryera do Nieświeża do je- nerała namiestnika Tutolmina i do pana Szeremetiewa, poszle im kopią reskryptu i ukazu, ażeby zaprzestano wszelkich dalszych czynności. Pisz panie Giżycki przez tę zręczność do matki i familii, a sami zostańcie jeszcze; chcę wziąć od was jeszcze kilka lekcyj waszego języka i życzę sobie żebyście byli przytomni uroczystemu naszemu narodowemu i prowincyalnemu obchodowi rocznicy zwycięztwa pod Poltawą, który dwódziestego siódmego czerwca wypada. Zostaliśmy na rozkaz, i było nam jak w niebie, pan na nas łaskaw, przeto i otaczający uprzedzali się z grzecznościami, tryb życia i zwyczajów w niczem się nie zmieniał. Na trzy dni przed obchodem rocznicy przyszły dwa regimenta piesze, i dwa konne, park artyleryi i wszystko to obozem stanęło pod Taszanami na obszernej równinie, nad rzeczką zdaje mi się Taszanką. Nazajutrz feld-marszałek lustrował to wojsko i my przy nim byliśmy, robiono ewolucyę różne i trwało to od czwartej do jedenastej zrana, kilkudziesięciu oficerów z jenerałami byli na obiedzie dnia tego. W sam dzień uroczystości weszło to wojsko do Taszan i mię- dzy pałacem, a cerkwią piechota i kawalerją wyciągnęła się linią. W cerkwi pięknej i obszernej w czasie liturgii doborni śpiewali piewcy kościelni, a gdy rozpoczęto Te Deum działa stoi jeden razy ognia dały. Przy processyi cala piechota otaczająca cerkiew ciągnionym ogniem plutonowym grzmiała. Celebrował przybyły z Kijowa archierej, który z processyą nazad do cerkwi powrócił, a piechota i kawalerją pomaszerowały przed pałac i ustawiły w dwa szeregi, między któremi feld-marszałek ze swoją świtą przechodził. Wojsko salutowało go, muzyki regimentów grały. Mnóstwo pań, żon obywateli, które się na ten akt zjechały, zostały na bal wieczorny zaproszone. W pałacu przygotowano Illuminacya i fejerwerk, a obiad uroczysty odbył się pod kilką połączonemi z sobą namiotami, w których przynajmniej osób dwieście siedziało. Był tu dobrze mi znajomy brygadyer Saburów, który stał dawniej w Cudnowie, już teraz podniesiony do rangi jenerała, i korpusny jenerał Chruszczow. O mroku zaczęły się zjeżdżać damy, po większej części ni z pierza ni z mięsa. Między niemi były bardzo piękne, ale zaraz znać było brak wy- chowania, maniery i stroje najosobliwsze. Dziesięć może przyzwoicie się jakoś ubrało, i umiało znaleźć, reszta, panie odpuść, koczkodany. Zapalona illuminacya była prawdziwie monarchiczną: ogród cały gorzał od niej, w nim pełno było świątyń i godeł, Świątynia Sławy, Zwycięztwa, Pokoju i t. p. Gdy się tańce poczęły, dokazywałem, bom miał lat dwadzieścia osiem i krew gorącą. Około pierwszej kompania wyszła do ogrodu, i zasiadła znowu około końca niemającego stołu zbytkownie zastawionego z ogromnym przepychem. Hrabia i może czwarta część mężczyzn nie siedli do stołu, wskazywał tylko piękności, do których mnie z komplementami posyłał: musiałem prawić grzeczności jak umiałem. Gdy się wieczerza kończyła, zapalono śliczny i wspaniały fejerwerk, aż i dzień zaczął się robić. Nazajutrz zwyczajne tylko były pokoje, i do pierwszego trybu życia wróciliśmy. Drugiego dnia po ewolucjach wojska się rozeszły, i my też do wyjazduśmy się zabierali. Giżycki poszedł do sekretarza pułkownika Malców po ekspedycyą, ja tymczasem ułatwiałem się ze służbą, bo sama grzeczność wymagała, żeby jej starania i gościnność o ile możności zawdzięczyć. Daliśmy więc na stajnie, na służbę i honeste pożegnaliśmy dwór feld-marszałka. Z czułą wdzięcznością i żalem przyszliśmy na rozstaniu pożegnać hrabiego, który ściskając nas powiedział: — Kocham Polaków, ale więcej waszych figlów nie róbcie, bo nie będę wam już pomagał. Powtarzam, był to już wiekiem pochylony mąż, bardzo pięknej i extra miłej fizyognomii, która w obcowaniu poufałem nabierała ożywienia i charakteru wzbudzającego ufność i poszanowanie bez granic. Zgoła wedle Terencyusza i Cycerona, była to prawdziwa Facies liberalis. Ułożyliśmy się z panem Giżyckim, że on prosto pojedzie z Kijowa do Krasnopola, a ja na Żytomierz. Hrabia kazał mi wydać podorożnę i dał list do jenerała Szeremetiewa. Wyjechaliśmy więc z Taszan, a ja stanąłem w Żytomierzu, gdziem się dla interesu Giżyckich wstrzy- mać musiał; bo nowe zaszły historye z czasowym administratorem majątku, które godzić i łatać było potrzeba. Ale się to jakoś skończyło i z niemi cała sprawa przykra, długa, która niepokojem i ambarasem nabawiła całą familię. XI. WOŁYŃ W ROKU 1797. W roku 1793, po drugim podziale, jak się wyżej mówiło jenerał en chef Kreczetników mianowany został przez Cesarzowę Katarzynę II namiestnikiem tych prowincyj, i zrobił ich podział następny. Izasławskie namiestnictwo, którego metropolis naznaczona była w Zasławiu, Podolskie ze stolicą Kamieńcem, Bracławskie w Winnicy. Po śmierci jenerała Kreczetnikowa w roku 1795, nastąpił książe Dołhoruki, który bardzo jakoś wkrótce umarł w Międzybożu. Miejsce jego zastąpił Tymofiej Iwanowicz Tutolmin, a zamiast Zastawia, Żytomierz naznaczony był stolicą, kontrakty zaś z Dubna przeniesiono tymczasem do Zastawia. Żytomierz usposabiając na stolicę namiestnictwa, zbudowano tu dworzec ogromnych rozmiarów, drewniany, dwópiętrowy, w tem miejscu, gdzie dziś nad brzegiem stoi dom Piotrowskich. Wyżej ku wałom, kładziono dęby łokciowe w ściany i mocowano je tejblami żelaznemi i szworniami. Dwóchset sprowadzonych z Rossyi cieślów (płotników) cały rok około tej budowy robili. Trzy sale były w niej ogromne, jedna z nich trzydzieści sążni wzdłuż mająca, przez dwa piątra, w pośrodku domu urządzona, bardzo znacznie wznosiła się nad ściany korpusu tego gmachu. Miała obszerną galeryę dla muzyki; oprócz niej sześćdziesiąt różnej wielkości pokojów, budowa ta mieściła. Sprowadzone zostały meble różne, zwierciadła, pająki, ozdoby, srebra, co, jak mówiono, do trzechkroć stotysięcy rubli skarb miało kosztować. Z trzech kamienic po Lewandowskim prezydencie miasta, który w Smoleńsku umarł, przerobionych, utworzono domy na juryzdykcye potrzebne. Gmach pojezuicki, gdzie dziś jest więzienie (ostrog), a dawniej były szkoły, prze- formowano w części na namiestniczy rząd (dziś Rząd Gubernialny), inne części jego dla Izby Skarbowej, Kryminalnej, Cywilnej, Wyższego Sądu Ziemskiego i t. p. Dzień dwódziesty lipca 1797 roku był naznaczony na inauguracją Namiestnictwa, a razem na wybory urzędników wedle nowego porządku. Zjechali się panowie, obywatelstwo i szlachta, co tylko ich było w prowincyi, z żonami i córkami. W sam ten dzień, wszyscy znaczniejsi, gubernator, vice-gubernator, urzędnicy koronni, wyjechali do Staniszówki naprzeciw namiestnika Tulolmina; z obywatelskich synów, z każdego powiatu po jednemu, wybrani zostali piętnastu młodzieży niby honorowych adjutantów, którzy jechali na pięknych koniach, w obywatelskich mundurach namiestnictwa. Mieli na sobie brązowe fraki, spodnie białe, kamizelkę takąż, kołnierze paljowe, podobne szerokie rabaty i łapki z haftem srebrnym na kołnierzu, rabatach, łapkach i około kieszeń. Oprócz tego, jako adjutanci mieli epolety z buljonami i akselbanty srebrne. Gdy przez przewóz na Staniszówce przeprawił się Tutolmin, adjutanci otoczyli jego ka- retę posuwającą się ku miastu, po polsku zaprzężoną pięknym cugiem koni gniadych. Pan Szeremetiew miał także ładny polski ekwipaż, z ciemno-wilczatemi końmi. Więcej sta powozów za temi dwoma. Zacząwszy od rogatek aż do dworca, we dwie linie wyciągniona była piechota, która nieustannym plutonowym ogniem sypała, w dodatku odzywały się działa na wałach starego zamczyska, i sto jeden raz dla reprezentanta Panującego dały ognia. Do tysiąca osób obywateli oczekiwali w dworcu, trzy do czterechset jeszcze przybyło z panem Tutolminem; wszystko to się pomieściło i nie było nawet ciasno. Ja wprzód byłem już znany jenerałowi Tutolminowi, gdyż widziałem go w Nieświeżu, później w Romanowie, gdzie cztery dni bawił u hrabiego senatora Ilińskiego. Było to w czasie ślubu panny Ludwiki Ilińskiej, starościanki żytomierskiej i siostry dzisiejszego senatora, która wychodziła za pana Bartłomieja Giżyckiego. Codziennie grywali na teatrze w Romanowie amatorowie, do których ja, Euzebi Siemianowski brat mojej żony, Maryan mój brat, pani Ilińska, i pani Bartłomie- jowa Giżycka należeliśmy wraz z innemi. W świcie jenerała Tutolmina był młody natenczas człowiek, honorowy adjutant z Mińskiej gubernii, Michał Andrzejkowicz, który z nami zrobił znajomość, a później był gubernatorem wołyńskim, jak o tem niżej. XII. USTANOWIENIE NAMIESTNICTWA IZASŁAWSKIEGO. Nazajutrz po tym uroczystym wjeździe, ogłoszona była inauguracya z całym ku niej porządkiem przepisanym wcześnie. Było dwóch gubernskich mistrzów obrzędów, z laskami takiemi jakie u nas mieli marszałkowie wielcy, trzydziestu powiatowych mistrzów z podobnemi insygniami, i do tych należało utrzymanie jak najściślejszego porządku. Naprzód ruszono do cerkwi na nabożeństwo: najmłódszy powiat z poprzedzającemi go mistrzami obrzędów rozpoczynał pochód, za niemi parami szli wraz z obywatelami urzędnicy od ko- rony, dalej postępował vice-gubernator ze swemi zasiadającemi, gubernator, sowietnicy Rządu, na ostatek jenerał Tutolmin w paradnym mundurze, okryty wszystkiemi swemi orderami. Gała ta parada szła między dwoma szeregami ustawionego wojska, które dawało ognia z ręcznej broni i z dział. Z cerkwi szliśmy do kościoła, a ztamtąd do dworca. Zabrało to kilka godzin czasu, zastaliśmy wróciwszy zastawione po salonach wyborne śniadanie, do którego zasiadło najmniej półtora tysiąca osób z numerami odpowiedniemi krzesłom. Nimeśmy się ztąd rozeszli rozdano znowu bilety na jutrzejszy obiad także numerowane i na bal dla całej gubernii. Z trudnością wystawić sobie żeby przeszło dwa tysiące osób, mogło się pomieścić wygodnie; przecież tak było, że każdy miał miejsce i najmniejszego zamięszania nie doznaliśmy. Sala tańców mieściła w sobie z obu stron trzy rzędy krzeseł, po sto sześćdziesiąt w każdym rzędzie. Nad głównem miejscem stał portret Cesarzowej Katarzyny II, w bardzo szerokich, insygniami otoczonych ramach, pod nim na trzech wschodach krzesło wyzłacane, karmazynowym aksamitem z galona- mi obite, z poręczami, nakształt tronu, którego nikt nie zajmował. Krzesła w trzy rzędy ustawione pod ścianami, tak były rozporządzone, że wygodnie pomiędzy niemi przechadzać się było można. Około stu par stawały do angleza, który zawsze sam namiestnik otwierał, po dwanaście kół rozpoczynały mazura lub kadryla. Na galeryi w wielkiej sali, ze dwóchset muzyków i śpiewaków wybornych umieszczono. W drugich dwóch mniejszych salonach podawano wieczerzę, a cztery ogromne, wspaniałe i przybrane wytwornie pokoje z dwóma gabinetami dla grających w karty służyły. Grano nie tylko w gry komersyjne, ale i w faraona, a na kilku stołach ogromne kuny złota leżały. Mnóstwo pań i panien z rodzicami przybyło do Żytomierza; to wszystko na balach znajdowało się, a co w mieście ulokować się nie mogło, zajmowało mieszkania w Krosznej, Staniszówce, Sokołowej-Górze. Przypominam sobie, że książe Czartoryjski, stolnik litewski, i Sanguszko wojewoda wołyński, zajmowali dom w Krosznej. Na drugi dzień pojechaliśmy na obiad razem, tak jak staliśmy w dworku moim, to jest Antoni i Bartłomiej Giżyccy, Marcin Bukar i ja. Mieliśmy numera kolejne wszyscy jeden przy drugim, aleśmy ich ledwie mogli na krzesłach odszukać. Przeszło trzysta osób zasiadło do stołu, z powiatów zaproszono tych tylko, którzy mieli urzęda lub rangi polskie, i po dwa powiaty na każdy obiad wzywano z kolei. Stół był wyborny, zastawiony srebrami cesarskiemi, wina doskonałe, usługa i liczna i bardzo dobra. Tym trybem ciągnęło się przyjęcie przez dni osiem, codzień był dla innych powiatów dwóch obiad, codzień śniadanie dla całej gubernii i bal także. Dziewiątego dnia według programmu obwieszczono nam, byśmy o godzinie dziesiątej byli w dworcu. Zjechawszy się zastaliśmy krzesła przez całą salę, z numerami poustawiane dla powiatów, najmniej tysiąc dwieście wszystkich. Dla jenerała Tutolmina przy tronie i portrecie Cesarzowej krzesło osóbne, po salach i pokojach znowu zastawione śniadanie obfite i doskonałe. Po śniadaniu weszliśmy wszyscy do wielkiej sali, zabrał miejsce namiestnik, z nas każdy szukał swojego numeru, czego z wielką pilnością strzegli mistrze obrzędów, potem Antoni Bohdanowicz czytał urządze- nie dla Namiestnictwa, po polsku przetłumaczone. Było to przygotowanie do wyborów, które się zaraz nazajutrz rozpoczęły po powiatach, w gmachu na ten cel wystawionym, którego dziś śladu niema. Zaczynał się wybor od sądów niższych. Byliśmy wszyscy dosyć ślepi co do znaczenia urzędników, których wybierać mieliśmy; Giżyccy i inni przyjaciele moi chcieli żebym był kapitanem-sprawnikiem, czego ja nie odmówiłem. Pretendentami do tej funkcyi byli Buszczyński, Krajewski, i major Perekladowski. Buszczyński się później cofnął, a z tamtemi dwóma kreskowaliśmy się i ja się utrzymałem. Obierano potem marszałków powiatowych, i żytomierskim został wybrany Iliński późniejszy senator, który przy drugim powszechnym wyborze na gubernskiego marszałka postąpił; Bierzyński zaś w jego miejscu zajął powiatowe marszalkoslwo. Wszędzie po powiatach obierano ludzi dostojnych; w Cudnowskim okręgu został książe Mateusz Radziwiłł, sędzią okręgowym Aleksander Piotrowski, Antoni Woronowicz i major Przekładowski zasiadającymi. Ja kapitanem-sprawnikiem, Omieciński dziedzic Motrunek, Szaszkiewicz dziedzic Szczer- bin, Trypolski dziedzic części Wołosowa zasiadającymi w Żytomierskiem. Ludwik Trypolski kapitanemsprawnikiem (bardzo zacny człowiek) zasiadającymi też ludzie majętni, osiedli. We wszystkich powiatach do niższych sądów ziemskich wybrano uczciwych osiedlonych obywateli, naprzykład w Nowogrodzie-Wołyńskim (Zwiahlu) Omiecińskiego Antoniego później marszałka, w Rowieńskim Wacława Borejkę, później marszałka także, w Łuckim Czarnołozkiego tak samo, we Włodzimierskim Radzimińskiego kawalera orderu S. Stanisława. Tacy byli sprawnicy pierwsi. Na tym zjeździe z początku zaraz, wedle dawnego naszego obyczaju, ułożono się o przyjacielskie mundury dla namiestnika Tutolmina; frak granatowy z kołnierzem seledynowym i łapkami haftowanemi srebrem, guziki, spodnie i kamizelki białe. W tych mundurach, kto był już panu Tutolminowi przedstawiony, bywaliśmy na obiadach i balach, ale nie inaczej zawsze jak w trzewikach. Gdy się skończyły wybory okręgowe, wotowano na urzędników gubernialnych w owej wielkiej sali w dworcu; zastaliśmy na nowo krzesła po- ustawiane tak jak były do czytania prawideł, ale cała massą wyborców zaczęła naprzód od śniadania, w drugich salach i pokojach rozłożonego. Po skończonej przekąsce weszliśmy do tej ogromnej sali, a mistrzowie obrzędów w każdym powiecie dozierali porządku, jenerał Tutolmin przytomny zajął krzesło swoje. Kandydat na którego wotowano, stawał w pośrodku sali przed jenerałem Tutolminem, skrzynki zaś do wotowania roznoszono po krzesłach. Trwało to trzy dni całe; wybrano gubernskim marszałkiem hrabiego Augusta Ilińskiego, szambelana dworu, prezesów do izby kryminalnej, hrabiego Platera z Dąbrowicy, do cywilnej Pawła Bejzyma, sędziego Krzemienieckiego, do głównego ziemskiego sądu, Józefa Morzkowskiego. Deputatami zostali Stanisław Czajkowski, Tadeusz Teleżyński, Stefan Grudziński, mecenasowie z Lublina, Stanisław Umiński, zgoła wszystko ludzie prawo znający, zacni, dobrze osiedli, niezależni, którym miło oddać tę sprawiedliwość w pół kończącego się wieku, że pięknie przyjęty spełnili obowiązek. Równie posadach okręgowych, dziś zwanych powiatowemi, wybrani byli ludzie zacni i zamożni. Dla potwierdzenia wszyscyśmy byli zarazem zgromadzeni do dworca i prezentowani przez marszałków; na drugi dzień z takąż samą paradą jak przy zaczęciu otwarcia gubernij poprowadzono nas do kościoła dla przysięgi i Te Deum, przy którym działa sto jeden raz ognia dały. W wigilią dnia tego, wszyscy urzędnicy dostali bilety z numerami na obiad do dworca, znów mistrze obrzędów sadzali nas, a bal ogromny zakończył te ceremonije. Zaraz nazajutrz wszyscy kapitanowie sprawnicy odebrali od namiestnika ordynanse, przywdziać takie mundury jakie mieli adjutanci, to jest szlify z buljonami i akcelbanty srebrne, i mundury te nosiliśmy do śmierci Katarzyny Cesarzowej, także rozkaz wyjeżdżania do okręgów swoich i czekania na otwarcie ich. Aa tych samych wyborach za dozwoleniem Cesarzowej byli wybrani delegaci do tronu, a na czele ich jako marszałek gubernialny hrabia Iliński, który z niemi wyjechał. Pan Bierzyński zastępował jego miejsce, do czasu, jako się to niżej powie. Na otwarcie powiatu Cudnowskiego zjechał gubernator Szeremetjew z powiatowemi mistrzami obrzędów, i odbyło się to wszystko jak w Żytomierzu przy otwarciu gubernii, ale na daleko mniejszą skale. Wojsko i tu assystowało z artylleryą, przez dni piec trwania uroczystości. Musiałem ja dać jeden obiad dla jenerała Szeremetjewa, obywateli i urzędników. Zamieszkałem zaraz w Cudnowie i moja żona ze mną aż do czasu skassowania tego powiatu, to jest do 25 kwietnia 1798 roku. Mówiono, że na otwarcie gubernii, przeznaczono ze skarbu Cesarskiego, dwakroć pięćdziesiąt tysięcy rubli assygnacyjnych, coby nie było wiele podług umie, zważając koszta jakie to pociągnęło za sobą. Oprócz zbytkownego codziennie traktamentu we dworcu, w sam dzień inauguracji na wielkim placu przed nim, wystawionych było kilkadziesiąt kadzi napełnionych wódką, miodem i piwem dla pospólstwa. W pośrodku leżał całkowity wół pieczony ze złoconemi rogami, od którego łeb cały odciąwszy, Piliponi ponieśli go namiestnikowi i dostali sto rubli assygnacyjnych. Oprócz tego było kilkanaście wieprzów całkowitych pieczonych i kilkaset może sztuk różnego pieczonego drobiu ułożonego w piramidy, a kilka stert bułek, pierogów pieczonych, chlebów i t. p. Za danym przez trąby znakiem na rozpoczęcie traktamentu, wszyscyśmy wyszli na dwór z namiestnikiem nawet przypatrywać się temu ciekawemu widokowi, ale jaki powstał rwetes i co za grabież, tego opisać niepodobna. XIII. WSTĄPIENIE NA TRON CESARZA PAWŁA I GO. Powiedziało się wyżej, że hrabia Iliński jako marszałek gubernski i delegowany do tronu, pojechał do Petersburga, a z nim brat mojej żony Euzebi Siemianowski; lecz Iliński nie powrócił już na swoje miejsce. Był on od Cesarzowej Katarzyny II dobrze przyjmowany, i miał nieraz honor znajdować się na prywatnych w Ermitażu wieczorach, później począwszy się starać o indemnizacyą za szefostwo pułku swego imienia, nie wiem z jakiego powodu, uczuł zmianę. Następnie zbliżył się do następcy tronu, późniejszego Cesarza Pawa I go prywatnie mieszkającego w Gat- czynie i przy nim sprawiaj służbę szambelana, któremu się całkowicie poświęcił i potrafił sobie zjednać jego łaskę. Po śmierci Cesarzowej Katarzyny II, gdy Paweł I szy przybył do Petersburga dla objęcia władzy, przyjmowania homagium i przysięgi, Iliński był przy nim nieodstępnie. Spytany o coby prosił i czegoby żądał za dowody swego poświęcenia Cesarzowi okazane, nic nie pragnął tylko uwolnienia więźniów, współrodaków swoich. Ta szlachetność i bezinteresowność podobała się Cesarzowi, i ręką swoją włożył nań ozdoby orderu S. Alexandra Newskiego. Wiadomo, że poźniej sam pojechał do więzienia jenerała Kościuszki, ze swych rąk pałasz mu oddał i wszystkich jego współziomków uwięzionych lub zesłanych z powodów politycznych, jako też jeńców wojennych, uwolnił. Dobra nawet niektórym zwrócono, jako Czackiemu, któremu oddano klucz Brusiłowski, a że ten już był darowany przez Cesarzowę Katarzynę II jenerałowi Tutolminowi, w zamian mu ofiarowano Ilaszkowiecki klucz na Podolu, do pięciu tysięcy dusz naówczas obejmujący; — także córce starosty Bohusza, który powracając był na koronacyi Cesarza Pawła Igo w Moskwie dokąd zjechała i żona jego z domu Pruszyński kasztelanka żytomierska, osoba bardzo piękna i dobrze wychowana. Ta podała z początku prośbę do Cesarza, na którą nie było rychło odpowiedzi, i zmarła, a dopiero córce klucz Uszomierski zwrócony został. Uwolnieni byli w Petersburgu Ignacy i Stanisław Potoccy, Niemcewicz i wiciu innych, tylko Ignacy, na którego silniejsze jakieś padały podejrzenia, nie mógł być zaraz liberowany bez poręki. Żądano aby kto ją dał za niego, czego, smutno powiedzieć nikt z familii nawet własnej dać się nie ośmielił, dopiero Iliński, gdy się o tem dowiedział, bez wahania najmniejszego, pierwszy ten akt podpisał ręcząc honorem, życiem i majątkiem. Czyn ten jeszcze go piękniej postawił w oczach Cesarza Pawła I go i podniósł znaczenie jego niezmiernie, a Potocki został uwolniony. Energiczne środki przedsięwziął nowy panujący dla wewnętrznego urządzenia państwa: spalono zaraz kilkaset milijonów rubli w assygnatach co ich kurs tak podniosło w jednym miesiącu, że za sto rubli papierowych, sto srebrnych z małą łażą płacono. Ja sam dla brata mojego posyłając do Tobolska pięćset rubli płaciłem sto za sto i po złotemu za wymianę. Kurs ten trwał tak do dwóch lat, później nieco spadły, nie niżej jednak osiemdziesięciu srebrnych za sto assygnacyjnych. Dopiero w czasie kampanii Austerlickiej, do dwódziestu pięciu zeszły, a w roku 1812 były przez dwa z górą miesiące po siedemnaście rubli srebrnych, za sto, potem lat dwadzieścia kilka po dwadzieścia pięć za sto. XIV. NOWA GUBERNIJA WOŁYŃSKA. Jak wyżej wspomniałem, po wstąpieniu na tron Cesarza Pawła Igo, wiele rzeczy zmieniło się i nowy wprowadzać zaczęto porządek; ja to tylko powiem o tem co się odnosi do prowincyi od Polski przyłączonych, a szczególniej o Wołyniu. Dawne tedy namiestnictwa nazwano gubernijami, Bracławskie zostało zupełnie skassowane, część jego przyłączono do Kijowskiego, część do gubernii Podolskiej. Zamiast Izasławską nazwano gubernię naszą Wołyńską, a z piętnastu powiatów zrobiono dwanaście, podług dzisiejszych ich granic. Język i prawa zostały jak były przedtem, i na zasadzie dawnych prawideł sądy ziemskie i trybunały osadzono. Radość jaką to rozbudziło, opisać się nie dozwala, a wdzięczność w sercu wszystkich dla monarchy, najżywszemi oznakami się objawiła; dotąd jeszcze w zgrzybiałych i zastygłych na inne uczucia piersiach moich, trwa ona niewygasłą. Powiat, w którym ja byłem kapitanem-sprawnikiem został skassowany, część ta przyłączona do Żytomierza, a wszystkich urzędników od korony odmieniono. Na miejsce jenerała Tutolmina namiestnika, z tytułem jenerał-gubernatora przysłany był pan Bekleszów, mąż wielkiej zacności charakteru. Mieszkał w Kamieńcu Podolskim, później posunięty został na kanclerza. Po jenerale Szeremetjewie jeszcze przed Bożem Narodzeniem nastąpił Michał Iwanowicz Mikłaszewski, młody człowiek, niemający ledwie lat trzydzieści, u którego byłem w wielkich łaskach. Trzymał do chrztu w Sidaczówce nieboszczyka Józefata syna mojego, który się po Emilii urodził. Najzacniejszy to był człowiek, bezinteresowny i bardzo na swe lata czynny. Ja, po śmierci Cesarzowej jeszcze przez miesięcy cztery byłem kapitanem-sprawnikiem, a że Ber- dyczew należał do okręgu mojego, tam pierwszą z panem Mikłaszewskim zrobiłem znajomość. Wybory w nowo naznaczonych powiatach naznaczone były na 1 dzień maja, ja poszedłem na podsędka, do sądu ziemskiego Żytomierskiego, sędzią był Trypolski, drugim podsędkiem Antoni Woronicz, pisarzem Jan Baranowski. Śmiało to wyrzec mogę, że sądowi naszemu nikt nic zarzucić by nie umiał, taki był skład jego. Marszałkiem gubernskim obrany Iliński, Żytomierskim Bierzyński i ci potwierdzeni zostali. Bierzyński zawsze zastępował gubernskiego. Dawnych prezesów, Platera i Beyzyma, uprosić nadal nie było można, wymawiali się wiekiem; wybrano więc do pierwszego departamentu Ignacego Ledóchowskiego, do drugiego Michała Korzeniowskiego, na prezesów. Pierwszy z nich zyskał pamięć i wdzięczność u współziomków, drugi nie tyle był szczęśliwy. Odmieniono nam mundury, dano zielony frak z kołnierzem paljowym i łapkami, bez haftów, białe spodnie i kamizelki, a z kapitanów-sprawników zdjęto szlify i akselbanty. XV. DZIEJOWE WIADOMOSTKI. Po wstąpieniu na tron Cesarza Pawła Igo, Stanisław August z Grodna przeniósł się na mieszkanie do Petersburga, gdzie wyznaczono mu pałac marmurowym zwany, później Cesarzewicza W. Ks. Konstantego Pawłowicza; z którego podobno przed śmiercią miał się przeprowadzić do starego pałacu na Wozneseńskim placu przy Sinym Moście. Poniatowski należał tu ciągle do wszystkich uroczystości dworskich, któremu honory stosowne robiono, ale zawsze nie na równej z panującym był stopie. Miał swój dwór liczny, świtę i wszędzie wojsko przyjmowało go jako głowę panującą lub członka rodziny Cesarskiej. Euzebi Siemianowski brat żony mojej był przy nim w jego orszaku. Nie długo jednak żył król tutaj; samo położenie jego przyczynić się musiało do skrócenia mu żywota; pochowany w Petersburgu u księży Dominikanów w kościele S. Katarzyny, przy wejściu po prawej stronie. Hrabia Iliński dostał starostwo Ułanowskie, które wprzód trzymał Jan Aleksander Kraszewski — do czterech tysięcy dusz wynoszące, krzesło senatorskie, a co najwięcej, nieograniczoną łaskę monarchy. Ustanowione zostały przez Cesarza cztery pułki ułańskie, pierwsze w Rossyi w tego rodzaju mundurach i kolorach, których gaża, autorament, musztra, namiestnicy, towarzysze, były na sposób polski urządzone. Zwały się polski ułański pułk, wołyński z białemi guzikami i szlifami, litewski ułański, wileński z temiż kolorami, ale guziki i szlify miał złote, jak dawna kawalerya narodowa litewska. Litewskie pułki stały w Litwie, a wołyński i polski na wołyniu. Iliński zawsze się liczył marszałkiem gubernialnym chociaż go ciągle zastępował Bierzyński. XVI. KSIĄDZ JÓZAFAT OCHOCKI, OPAT OWRUCKI. W roku 1798 powrócił stryj mój, z którego notat powyżej dałem wyciągi, z Syberyi z Turyńska. Spotkałem go między Berdyczowem a Kodnią, jadąc do Żytomierza, a zdziwienie i radość moje były niewypowiedziane. Wróciłem z nim na Berdyczów do Sidaczówki; (było to ostatnich dni marca) i przyjmowaliśmy go u siebie zarazem jako ojca, dobrodzieja, krewnego i wygnańca. Chociaż zapas miał pieniędzy niewielki, poprzywoził pamiątki z gór Ekaterynosławskich, w kamieniach bardzo ładnie szlifowanych znacznej ceny, ubrania jakie tamte narody nosić zwykły, sobole dla mojej żony i t. d., ale ogień w Halijówce wszystkie te pamiątki zniszczył. Jechał on już z Owrucza, w którym stawił się z pasportem i ukazem powrotu do dawnego stanowiska, ale koadjutor jego ksiądz Strojnowski, do dóbr ani do intrat z nich dopuścić go nie chciał. Jeszcze w roku 1790 Strojnowski, natenczas podkomorzy bohski, z drugiego obioru poseł wołyński, z adwokata łuckiego i plenipotenta przez ożenienie z panią Jałowicką, matką zacnego Michała Jałowickiego, osobą możną, wzniósł się i zbogacił. Ten pan podkomorzy dla brata swego stryjecznego księdza, do czego nawet królewskiej użył instancyi, koadjutoryą opactwa Owruckiego na stryju moim wymógł. Nie chciałem na to pozwolić, pan Stempkowski wojewoda kijowski naówczas żyjący byłby do tego nie dopuścił, ale dobroci stryja mojego nadużyto, związano go słowem, obiecał i cofnąć się już nie chciał. Zrobiono wszakże komplanacyą, że do żywota stryja mojego lub postąpienia na inne miejsce, do intraty i zarządu dobrami żadnego prawa mieć nie ma, a będzie się kontentował pensyą natenczas wyznaczoną. Tak było, dopóki stryj mój nie wyjechał do Smoleńska i Turyńska. Po wyjezdzie jego ksiądz Strojnowski za staraniem brata podkomorzego, w duchownym i świeckim zarządzie uzyskał rezolucye odebrania na siebie dóbr i intraty. Powrócił mój stryj z rozkazem zwrótu do posady dawnej, ale go ksiądz Strojnowski z mocy jego do władania dobrami nie dopuścił. Potrzeba się było ratować i odzyskać majątki przeszło sto tysięcy intraty czyniące, ale to i pracy i wydatków niezmiernych wymagało. Jam nie miał tyle w ręku pieniędzy, żeby z niemi przedsiębrać podróż do stolicy, wszystkiego zebrałem okoła tysiąca dukatów, chociaż się i bez tych obeszło. Nadchodziły bowiem wybory na 1 maja naznaczone, nie tylko marszałkowie się zjechali ale cała gubernia, z powodu wstąpienia na tron Cesarza Pawła. Stryj mój podał do koła marszałkowskiego memoryał" z dobitnym wykładem całego tego interesu, prosząc o wstawienie się gubernii do jenerał-gubernatora, do ministra, i do hrabiego Ilińskiego marszałka gubernskiego, o zwrót do dóbr i praw sobie należnych. Pomagali mu silnie Giżyccy, Bukar, oba jenerałowie Karwiccy, Bierzyński, wielki naów- czas kredyt mający, tak, że w prędkim czasie całą gubernią usposobiono jak najlepiej dla księdza opata. Przytomny naówczas pan podkomorzy Strojnowski nie tylko temu zapobiedz nic potrafił, ale narażony został na nieskończone szykany, tak, że przed końcem wyborów z Żytomierza wyjechać musiał. Zrobiono więc uchwałę i doskonały wykład całego interesu, a z niego trzy adresa do jenerał-gubernatora Bekleszowa, z którym nieoszacowany Bierzyński wraz ze mną do Kamieńca pojechał; drugi do ministra naówczas księcia Bezborodko, trzeci do hrabiego Ilińskiego jako marszałka gubernskiego o instancyą do tronu. Z temi dwoma, kuryerem pojechał sekretarz pana Bierzyńskiego. Jenerał-gubernator natychmiast zakreślił rezolucją oddać dobra Ochockiemu, a Strojnowskiego zostawić przy jego prawach i tranzakcyi dopóki odpowiedź od Cesarza nie nastąpi. Ten wyrok wysłał od siebie kuryerem z pismem dobitnem. Przyjechał do Kamieńca i podkomorzy Strojnowski, działał także w tym interesie, ale równie bezskutecznie jak w Żytomierzu. W miesiąc później przyszedł imienny ukaz Cesarski, na przedstawienie senatora Mińskiego, jako marszałka gubernii wołyńskiej, którym rozkazano oddać dobra Ochockiemu, a księdza Strojnowskiego zostawić na dawnych prawach jego. Nowy z tego wypadł i wielki ambaras: ksiądz Strojnowski pozadłużał te dobra, bratu podkomorzemu szambelanowi, dał na Zubkowicze i Żubrowicze kontrakt zastawny za wiedzą i pozwoleniem biskupa, w dwóchkroć sto tysiącach złotych, innych długów było do sta sześćdziesięciu tysięcy na tych majątkach. Sprawa o ważność tych długów poszła do biskupa i kollegium, do jenerał gubernatora, na koniec stryj mój oddać musiał Zubkowicze i Żubrowicze na lat dziesięć do wytrzymania, a sto sześćdziesiąt tysięcy rozłożył na raty, ale więcej dwóch lat mieliśmy z tem kłopotu wiele. XVII. HRABIA DZIAŁYŃSKI. Jenerał Działyński, który siedział w Berezowie i ztamtąd powrócił ze stryjem moim, znajdował się w czasie koronacyi Cesarza Pawła w Moskwie, miał zaszczyt być mu przedstawianym i dosyć się podobał, a słabość zdrowia tylko nie dozwoliła mu przyjąć stopnia w wojskowej służbie rossyjskiej. Majątek jaki miał w kraju tutejszym, jako własność jego żony, nie był zabrany. W Moskwie wyrobił pozwolenie powrotu z posielenia kobiecie, która mu w czasie niewoli jego posługiwała; jak to było wyżej. Działyński szczęśliwie bardzo obdarzony od na- tury miał przymioty sobie właściwe, wielką znajomość świata, uczucie honoru, władzę łatwego zniewolenia sobie każdego do kogo się zbliżył, rozum bystry i obejmujący łatwo, nauki wiele, ale przytem w charakterze niedeterminacyą, słabość, która wszystko psuła; z powodu jej często nie tak zrobił, jak był powinien i popsuł sobie interesa. Kobieta, o której uwolnienie prosił w Moskwie, zesłana była z Moskwy za otrucie męża, wziąwszy knutem; gubernator tobolski wyznaczył mu ją był do posługi. Widziałem ją później, była to baba lat do czterdziestu mająca, a wiek i pijaństwo śladów na niej wdzięku jeśli jaki miała, nie zostawiły. Żona pana Działyńskiego użyła tego za pretext żeby się z nim nie widzieć i nie przyjąć go po powrocie. Przybywszy do kraju, Działyński żył bardzo krótko. Przyjechał do Żytomierza, byliśmy u gubernatora na obiedzie, wracamy od niego, Działyński, Bukar, Ledóchowski prezes, Felix Zaleski i ja, odprowadzamy jenerała do jego kwatery na Cudnowskiej ulicy. Stanęliśmy w bramie zajezdnego domu, wtem on kamerdynerowi ka- zał sobie dać kieliszek wódki, padł i już w nim duszy nie było, — lewa tylko skroń posiniałą. Przybiegli doktorowie, ratunku już nie znaleźli, arterya pękła w głowie i krew mózg zalała. Żałowaliśmy go wszyscy, a szczególniej ja, którego on ufnością swoją zaszczycał. Sprawiono mu wspaniały pogrzeb w Żytomierzu, a zajmował się nim jenerał-major Karwicki, zebrał ze trzydziestu sztab i ober-oficerów polskich, sprawił im nowe mundury i ci assystowali tej smutnej uroczystości. XVIII. KSIĄŻE KONDEUSZ. tym czasie Cesarz Paweł I przyjął do kraju swego księcia Kondeusza, potomka dynastyi zwalonej z tronu francuzkiego, otoczonego książętami krwi, jako to: Duc de Berry, książe d' Enghien. (potem z rozkazu Napoleona rozstrzelany) i innemi. Kondeusz miał ze sobą grono jenerałów i do siedmiu tysięcy exulantów, proskrypcyonistów, rodowitej szlachty francuzkiej, która formowała mały korpus pod nazwiskiem armii księcia Kondeusza. Szlachta najlepszego rodu, arystokracya najpierwsza i ober-oficerowie poszli w szeregi, oni otaczali mniemanego Ludwika XVII, jako króla francuzkiego, który miał swój dwór, urzędników koronnych, kanclerza, marszałków wielkich, szambelanów, czysta to była komedya. Cesarz Paweł dawał żołd temu wojsku i króla ich karmił. Stolicą jego było Dubno, a chociaż wojsko należało do księcia Kondeusza, zostawało jednak pod wyłączną władzą Cesarza, i do niego szły co miesiąc raporta. Był jeden wypadek, że z wojska tego żołnierz przebił na śmierć bagnetem towarzysza; raportowano o tem Cesarzowi, który dekret wojenny kazał sobie przysłać na aprobatę. Skazany został na rozstrzelanie, ale na zasadzie tej, że pod jakiemi prawami stał się występek, wedle nich karany być powinien, zmieniono karę śmierci na zesłanie do Syberyi. Książe Kondeusz przeprowadził się potem do Anglii, ale wielu jenerałów i sztab-oficerów z armii jego przeszli do rossyjskiej, mianowicie Duc de Richelieu, którego rachować można za założyciela Odessy, hrabia Langeron, St. Priest, i inni XIX. DZIEJE WOŁYNIA. Nim jeszcze nadjechał pan Miączyński do Żytomierza, mianowany dożywotnim marszałkiem gubernskim, dla objęcia urzędowania swego, najzacniejszy gubernator Mikłaszewski został zmieniony i naznaczony do Czernigowa, a miejsce jego zastąpił pan Głazenapp. Mówiłem już wyżej żem miał zachowanie i łaski u pana Mikłaszewskiego, proponował mi żebym z nim jechał do Czernigowa, gdzie na urzędzie jakim chciał mnie widzieć przy sobie, ale dla interesów moich zrobić tego nie mogłem. Z kijowskich kontraktów, z Adryanem Bukarem jezdziłem do Czer- nigowa odwiedzić znajomego, nieskończenie był mi rad, postawił mnie w dworcu u siebie, i ledwie po dwu niedzielach najgościnniejszego. przyjęcia wypuścił. Była to chwila w której Iliński wznosił się coraz ogromniej, obsypany darami Cesarza Pawła I, majątek jego rósł nadzwyczajnie; oprócz starostwa Iwanowskiego darowanego mu, kupił księztwo Ostrogskie od jenerała Fersena, a miliony szły na wzniesienie pałacu Romanowskiego. Zwożono meble, obrazy, marmury kosztowne, zaprowadzano stado angielskie, muzykę z wirtuozów złożoną, teatr z niepoślednich aktorów i t. d. Niżej obszerniej powiem nieco o Romanowie. Hrabia Iliński wyznaczony został inspektorem naszych gubernij; wola Cesarska była pełną najpiękniejszych dla nas nadziei, chciał wiedzieć jak administrowano temi prowincjami, a przez kogoż lepiej mógł być uwiadomiony o tem, jeśli nie przez mieszkańca kraju, posiadacza dóbr ogromnych, niezawisłego położeniem swojem i zaszczyconego ufnością Monarchy. Obwieszczono nam o tem, czekaliśmy niecierpliwie na dzień przybycia jego. Nadszedł wre- szcie: dałem o tem znać przyjaciołom, zjechali Antoni Giżycki, Bukar, Czajkowski, Dunin, Jukowsey i.t.d. W sam dzień przybycia inspektora, byliśmy wszyscy zebrani w dworcu od godziny drugiej, przybiegł kuryer, że w Bobryku przeprzęgają mu konie. W ulicach od Czernigowskich rogatek do dworca, rozciągnione były cechy z chorągwiami i świecami, oczekując na przybycie. Mrok zaczął padać, gdy drugi kuryer nadjechał, że jest już w Czernigowie; rozstawiona policya dała później znać że jest już u rogatek, i dzwony się też ozwały, i działa na wałach starego zamku. Toczyła się powoli poczwórna kareta, dziesięcią końmi zaprzężona, przy niej sprawnik, zasiadający w Rządzie, horodniczym kwartalni; stanęła przed wschodami dworca, a gubernator i guberski marszałek rzucili się do drzwiczek. Wsparty na nich P. Iliński, wprowadzony został na wschody i galeryą, za nim szła żona prowadzona przez Bierzyńskiego. Wszyscy ordery mieli na wierzchu, jak na przyjęcie panującego. Pan Iliński był w mundurze komandora maltańskiego orderu, jako świeżo nim przez Cesarza kreowany. Przyjechał z nim Bartłomiej Giżycki z żoną w drugiej karecie, niezmierna liczba świty, assystencji, kancellaryi. Wszystko to wysiadło w dworcu, a potem rozmieszczone zostało po kwaterach. Miedzy assystentami znalazłem dwóch panów Hołyńskich, syna najmłodszego mojego zbawcy i synowca; tych zaraz zaprosiłem do mego domu, i przez cały ten czas stali u mnie. Pan Iliński etykietalnie przeszedł przed stojącym kołem obywateli, ja nie nabiegałem mu w oczy, jako podsędek z daleka z całym kompletem; postrzegł mnie nareszcie hrabia, przybliżył się i podawszy mi rękę, raczył przemówić do mnie życzliwie, co wszystkich uderzyło w oczy. W kilka minut i P. M... który na mnie wprzód patrzeć nie chciał, u którego też i ja ani razu nie byłem, przystąpił do mnie. — Możeś pan dobrodziej nie odebrał jeszcze biletu ha jutrzejszy obiad do mnie, pozwól bym go sam zaprosił. Nie rzekł i słowa do stojącego przy mnie Trypolskiego sędziego i jego kolegów. Przystąpiłem już sam do pani Ilińskiej, do pani Giżyckiej; pierwsza zawsze grzeczna, rozmawiała ze mną uprzejmie, druga także słowiczym, choć słówko odezwała się głosem. Pan Iliński miał mieszkanie w domu Hańskich; nazajutrz około dwunastej, Giżycki, Bukar i ja pojechaliśmy do niego. Fryzował się godzinę może w bawialnym pokoju, był gubernator, marszałek gubernjalny, powiatowi, nieco obywateli. Jużeśmy odbywszy etykietalną wizytę odchodzili, gdy na mnie zawołał: — Zatrzymaj się no trochę... To na wszystkich znowu, jak uważałem, zrobiło niemałe wrażenie. Powychodzili inni, został Giżycki i ja, hrabia odezwał się do nas. — Wiecie, że jestem inspektorem znacznej części kraju, zesłanym tu dla obejrzenia jego stanu, i sprostowania nadużyć, jakieby się wkraść mogły; cobyście chcieli mieć poprawionem, podawajcie mi na piśmie, a razem współobywatelom swoim o tem powiedzcie. Prawdę powiedziawszy, hrabia Iliński lekko i grzecznie się obszedł, zamykając oczy na wszystko i usiłując delikatnością swą wymódz poprawę, gdzie mu się zdawała potrzebna. Oglądał wszyst- kie jurysdykcje, bawiąc dwa tygodnie w Żytomierzu, i wyjechał... Ja, moich panów Hołyńskich jednego dnia zawiozłem do pana Bierzyńskiego, oznajmiwszy mu kto oni są i jak wielkie inam dla nich obowiązki, potem do szanownego prezesa pierwszego departamentu, Ledóchowskiego. Oba ci zacni mężowie dawali dla nich wielkie obiady, na których bywał i hrabia Iliński. Potrzeba było i mnie to zrobić, jakoż w domu wyborowym dawałem obiad na osób sześćdziesiąt. Rano przyjechałem do pana Ilińskiego, mówiąc, że nazajutrz chcę dać obiad dla Hołyńskich, a nie śmiem go nań zaprosić. — A gubernator i gubernski marszałek, będą? — spytał. — Jeszczem nie prosił. — Proś-że ich. Hrabia, któremu opowiedziałem jakie miałem obowiązki dla imienia Hołyńskich, przyrzekł być na moim obiedzie; musiałem prosić gubernatora i marszałków. Rozumie się żem zaczął od zdrowia hrabiego inspektora, ale po nim zaraz wniosłem drugie marszałka witebskiego i jego familii, po- szły potem rzęsiste kielichy, które dodały wesołości. Miałem wprawdzie koszt znaczny, nie na podsędkowską skalę, ale i satysfakcyą wielką; żem obowiązku dopełnił. Dwa tygodnie przeszły na tych spezach, pan Iliński wyruszał do Romanowa, dokąd wiele osób z sobą zaprosił. Pojechaliśmy na dni cztery wszyscy razem: Bierzyński, Giżycki, Bukar i ja. W Romanowie prawa strona i skrzydło pałacu były już na dokończeniu, umeblowane pomonarszemu, muzyka wyborna, teatr doskonały, stół zastawiony przepysznie paryzkiemi srebrami, działa huczały, lały się wina strugami. Trzy dni trwały te festyny, czwartegośmy się rozjechali, nie bez smutku z powodu przypadku Bartłomieja Giżyckiego, który trochę podchmielony, trącił kieliszkiem jednego ze znaczniejszych i urzędowych gości. Byłoby to może miało nie dobre dla niego następstwa, gdyby hrabia Iliński wcześnie swoim raportem do hrabiego Palena nie zapobiegł temu skutecznie. Na miejsce jenerała Głazenapp, naznaczony został gubernatorem w tym czasie Kurys, który był wprzód sekretarzem jenerała Suworowa. Korzeniowski, prezes drugiego departamentu, i nowy marszałek gubernijalny, owładli wszystkiem w Żytomierzu, o czem obszerniej pisać nie chcę, przechodząc do innego przedmiotu. XX. BONAPARTE. Gdy się to działo u nas, spójrzmy co miało miejsce we Francyi, na którą kraj nasz jak na barometr zwykł się był zawsze zapatrywać. Tam, z jednej strony znakomite zwycięztwa jenerałów Pichegrue, Moreau, Jourdana przerażały cesarza Austryackiego, króla Pruskiego, Włochy, a zaborem Hollandyi całą Europę; ale wewnątrz panujący terroryzm niszczył siły i jedną partyę przez drugą pochłaniał. Zmieniały się ciągle rodzaje rządów i osoby stojące na czele, które pospolicie pod gilotyną, urzędowanie i żywot kończyły; pławiło się wszystko we krwi, lub duszone stryczkami ulicz- nej tłuszczy. Konwencyę Narodową zastąpiła Rada pięciuset; równy jak wprzód panował nieład, a ofiary terroryzmu mnożyły się tylko. Zaczęto nakoniec wywlekać z kryjówek osoby do towarzystw sekretnych należące, które początkowo rozdmuchiwały same ten niebezpieczny płomień i nim kierowały, powleczono je na gilotynę i pod latarnie. Potrzeba było szukać środków do ugaszenia ognia, ale te tylko genjusz energiczny mógł znaleźć w samym sobie. Rzucono oczy na Bonapartego, dowodzącego naówczas wojskiem do Egiptu posłanem; przybył niespodzianie do Francyi, przyjechał do Paryża, wszedł na Radę pięciuset, gdzie go zabić chciano, grenadyerowie wpadli broniąc go i rozpędzili zgromadzenie. Tymczasem los czy niewidome dłonie, które go przeprowadziły rzucając mu kładkę bezpieczną na krwawym potoku, osadziły go zaraz w stopniu pierwszego Konsula z dwoma innemi u steru, potem zrobiono go dożywotnim konsulem, nareszcie on już sam zasiadł na tronie i ogłosił się cesarzem. Nowa dynastya wyrosła na popiołach i gruzach rewolucyi w zdumionych oczach Europy, która ani jej przyjmować, ani odrzucić nie mogła. Wypadek ten spowodował powrót z Włoch jenerała Suworowa, który odebrał rozkaz wyjścia, chociaż armia jego skutecznie i dzielnie tam działała... XXI WSTĄPIENIE NA TRON CESARZA ALEXANDRA Igo. Przed zgonem jeszcze nieodżałowanego Pawła Igo, Kurys przysłany tu na gubernatora, zmienionym został, a na jego miejsce naznaczony Grews, finlandczyk, człek nie majętny ale uczciwy, który do sterowania wraz z prezesem i marszałkiem wzorem poprzednika nie należał, i ci dwaj panowie pozostali osamotnieni. Zgon Cesarza Pawła obleliśmy łzami, nieskończenie wiele mu będąc winni, i wielkie na panowaniu jego budując nadzieje, które, porobione w naszych prowincyach zmiany ku lepszemu, zapowiadały. Wojsko zostało urządzone nie tylko powierzchownie na sposób nowy, ale uregulowane sunie i w największym utrzymywane rygorze. Ubior jego podobny był do mundurów pruskich Fryderyka Wielkiego, a nawet strój cywilny został zmieniony, gdyż frak z dwoma rzędami guzików, podobna kamizelka, kapelusz okrągły, trzewiki bez sprzążek, buty z długiemi nosami wyszły zupełnie z użycia, i już się ukazywać nie mogły. Wstąpienie na tron rossyjski Cesarza Alexandra I, zrodziło nowe nadzieje i dało otuchę, obiecując pomyślności, które w istocie w ciągu panowania tego monarchy się ziściły. Najpierwszą rzeczą widzialną znamionującą zmianę, był powrót do dawnego stroju, okrągłych kapeluszów i fraków. Jeszcze za panowania Pawła I, naznaczano razy kilka wybory; na jednych z nich obrany zostałem sędzią, Józefat Schabicki podsędkiem, Felix Rychliński drugi, Trypolski z Wołosowa pisarzem, a Bierzyński ciągle marszałkiem się utrzymywał. Nieco wprzódy na jenerał-gubernatorstwo po jenerale Bekleszowie, nastąpił hrabia Gudowicz, którego w początku panowania Cesarza Alesandra zmienił jenerał Essen, a na gubernatora wołyńskiego przysłany był rzeczywisty radzca stanu Reszetów. Był to człowiek prawy, bezintereso- wny, sprawiedliwy, którego dosyć wychwalić nie umiem, tak godnie spełniał posłannictwo swoje, i sumiennie starał się zarządzać tym krajem. Po prezesie pierwszego departamentu Ledóchowskim, wybrano Michała Głębockiego, którego ojciec mieszkał w Kodni. Miał on z pierwszej swej żony dwóch synów, a żona z pierwszego rnęża dwie córki; pobrawszy się, ułożyli sobie i dzieci swoje pożenić. Syn Michał był prezesem pierwszego departamentu, a Michał Korzeniowski drugiego; Głębocki zaprosił kolegę aby. z nim jechał do Kodni dla oświadczyn i umowy ślubnej, ale Korzeniowski z ochotą pojechawszy, przez trzy dni pobytu ujął sobie zupełnie pannę, wziął od niej słowo, że pójdzie za niego, rodzicom głucho się oświadczył z imieniem Michała, które obu było wspólne, zapito zdrowie i koniec. W drugie trzy dni, panna była jego żoną. Marszałek gubernjalny Miączyński w wielkich boleściach życie skończył, i pochowany w Żytomierzu. Po nim sprawował urząd marszałka. Wilga, marszałek kowelski, zacny bardzo człowiek, ale go nam śmierć przed wyborami zabrała. Pół rokiem także przed wyborami skończył życie zacny bardzo obywatel, wielkie mający zachowanie w całej gubernii, Józef Bierzyński, z powszechnym żalem tych co go znali i nie znali. Zastąpił miejsce jego Hilary Chojecki, a w roku 1802 nastąpiły wybory bardzo dla nas zajmujące, które podniosły nieco znaczenie urzędów. Na marszałka gubernskiego wybrano Stanisława Worcella, podstolego litewskiego, znacznych majętności dziedzica, okrytego orderami polskiemi, a co najgłówniejsza, słynącego z nieposzlakowanej uczciwości; na prezesa pierwszego departamentu, Józefa Baczyńskiego, drugiego Tadeusza Teleżyńskiego, nic bogatego wprawdzie ale wielkich przymiotów i zacności człowieka. Szedł z nim Józef-Dąbrowski, podkomorzy łucki, ale został tylko kandydatem. Marcina Bukara wybrano marszałkiem Zytomierskim. Teleżyński wziął się szczerze do wykorzenienia nadużyć i przekupstwa w swoim departamencie, zaczął od oddalenia sekretarza, zrobił rozporządzenie, które długo potem trwało, naznaczające dnie do brania spraw. Człowiek nie tylko doskonale znający prawo, ale obeznany z wiela gałęźmi nauk, przy wielkiej skromności i nieugiętej cnocie, urzędnikiem był jakich mało. Sprawiedliwie stawa jego nienaruszenie do dziś dnia stoi, zasłużył bowiem na wdzięczną pamięć naszą. Sprzedał dwie wioski dziedziczne dla kosztów jakie za sobą pociągało urzędowanie, dzieci o dwakroć sto tysięcy zubożył, ale zostawił po sobie przykład i imię poczciwe. Prezes pierwszego departamentu Baczyński, choć równie był nieinteresowany i nienaruszonej poczciwości, wymówić mu tylko można, że się nie wiele swoim obowiązkiem znajmował; zresztą najzacniejszy. Z powodu urzędowania, Marcin Bukar zrobił ściślejszą znajomość z jenerałem Essenem, który, jakem powiedział, po hrabi Gudowiczu został jenerałgubernatorem, zyskał sobie jego życzliwość i przyjaźń. Tą drogą i ja byłem znajomy panu Essenowi, który nigdy nie mijał Bukara w Lemieszach, gdzie i ja zawsze dla dawnych stosunków bywałem. Pijaliśmy po polsku. Byłem też dwa razy w Kamieńcu z P. Bukarem, i mogę powiedzieć, że to był urzędnik miły, grzeczny, bezinteresowany, w ogólności bardzo przystępny, a dla nas życzliwości pełen. XXL. SPRAWY OSOBISTE. Ja w ciągu tych lat trzech nie miałem żadnego obowiązku i nie zostawałem w urzędowaniu. Małe i uregulowane gospodarstwo w Sidaczówce, dozwalało mi prawie cały mój czas poświęcać zabawie. Rzadko bardzo bywałem w Żytomierzu, wówczas chyba tylko wstępowałem, gdym jechał do mojego stryja w Owruckie lub swego dopatrzyć majątku. Mieliśmy tu bardzo miłe domy, uformowała się rozległa koteryą, której nieustanne zabawy były jedynem zadaniem; do niej należały: Karpowce jeneralstwa Karwickich, Lemiesze Marcina Bukara, Buraki matki jego sędzinej Bukaro- wej, Mołoczki Antoniego Giżyckiego, Braiłów Jukowskich, Liatka Felixostwa Zaleskich, Halczyn Czajkowskich, Januszpol Dąbrowskich, Wyszczykury i Wygnanka Nudzyńskich, Brtlałów Piotrowskich, Berdyczów księcia Mateusza Radziwiłła. Należeli do kompanii naszej bezżenni także, Czosnowski strażnik polny koronny, szambelan Kamiński, doktor Menich, dwóch Perekładowskich i bardzo wiele rozmaitej młodzieży tych stron. Dodawszy do tego karnawały w Lubarze i Maje liczne, na których niepotrzebując kuracyi zawsze z żoną bywałem, przyznacie, że czas mieliśmy dobrze zajęty. Szczególniej, zjeżdżaliśmy na karnawały i Maje dla towarzystwa i uczczenia państwa Krzysztofowstwa Karwickich, którzy na tenczas do Lubaru przybywali. Bawiliśmy się w najlepszych stosunkach przyjaźni, zażyłości i prawdziwie braterskiej zgodzie. Co roku bywałem na kontraktach we Lwowie, pod pozorem odbierania procentów od sumki mojej żony, lecz traciło się oprócz tego co się pokupowało, czasem, dwa raty tyle. Zawszeni wywoził ztamtąd różnego rodzaju powozy Wiedeńskie, bo już z Warszawą w tym punkcie zerwane miałem dawne moje kommuni- kacye. Miałem i konie ładne pod pozorem handlarstwa, ale porachowawszy koszta utrzymania potrzebnych do tego ludzi, wydatki jarmarkowe, przejażdżki, karm i różne expensa z tego powodu, chociaż na oko zdawało się żem zyskiwał wiele, w istocie na artykule tym strata była widoczna. Na powozach zarabiałem zawsze, głównie dla tego żem miał ekwipaże jakiemi się nikt niepochwalił, a gdy kto się żenił lub potrzebował, do mnie jak w dym po powozy, po cugi i po wierzchowe konie. Tej metody trzymałem się do 1812 roku. Żonie mojej, za każdą razą wyjeżdżając do Lwowa dawałem słowo, że nie wpadnę w podobne bałamuctwa o jakie sam się obwiniłem przed nią wprzódy, i — potrafiłem dotrzymać przyrzeczeń. Może też i okoliczności pomogły. Lwów nie był już tem co wprzódy, zaczęto powoli czepiać się do nas: czego dowodem byli Trzecieski, Raciborowski i Dzieduszycki. Ostatni, ułomny i słabowity prosił o konsylium doktorów i chorobą tylko uwolnił się od najsroższego z sobą obejścia, które innych spotkało, pozostał przecież w więzieniu. Z przyjezdnemi także nie bardzo się łagodnie obchodzono; jednego roku przybywszy na dni kilka do Lwowa odesłałem pasport mój do dyrektora policyi. Nazajutrz rano wzywają mnie do niego, zastaję go trzymającego mój pasport w ręku. — Wyjedziesz pan natychmiast ze Lwowa, rzekł do mnie, oto dwóch panów Landrathów, którzy go przeprowadzą. Wyszedłem i w godzinę dopiero za miastem niemiła ta assystencya mnie opuściła. Przecież Lwów jest miastem w którem zawsze przyjemnie zabawić się można; alem ja nigdy dłużej dni ośmiu teraz w nim nie mieszkał. Brat żony mojej Hilary, ożenił się był z panną Rożniecką siostrą jenerała; była to osoba bardzo piękną, wybornie wychowana i niewymownie dobra. Wśród zepsutego Lwowa dochowała czystość obyczajów jak największą, i wierność mężowi do zgonu. Wyjeżdżając ze Lwowa, kupiłem poczwórną karetę i karyolkę wiedeńską, i zabrawszy Euzebiego brała żony, powróciłem do domu z nim razem. W r. 1803 z państwem jeneralstwem Krzysztofowstwem Karwickiemi, z bratem Euzebim i moim rodzonym Maryanem jeździliśmy do Odessy, na Kowalówkę Potockich, gdzie była licytacya remanentów Wincentego Potockiego. Znajomy to był pan z ogromnych dostatków i rzadkiego swego gustu. Dom jego w Kowalowce był po magnacku we wszystko opatrzony, dla żony ks. de Ligne, ale co to był za rozbój przy sprzedaży! Zasiadający na tym zjezdzie marszałkowie, sędziowie ziemscy frymarczyli temi remanentami, i czego jeszcze plenipotenci i komisarze pana Potockiego nie rozkradli, to oni roztrwonili. Państwo Karwiccy licytowali kilka rzeczy, jako to: dwa zwierciadła wielkie angielskie, kilka bronzów paryzkich, cóś z biblioteki, dzieł kilkanaście. Ja kupiłem cug gniady, anglezowany, za który dałem dwieście pięć dukatów, a wziąłem za niego potem w Berdyczowie trzysta sześćdziesiąt. W Odessie bawiliśmy trzy tygodnie, a powróciwszy odwiedziliśmy stryja mego, który mi dał wówczas osiemset dukatów. . Były to pierwsze po powrocie jego: przed samemi kontraktami kupił dla nas wioskę Medwidno na granicy litewskiej, za czterdzieści tysięcy. Raz w niej tylko byłem w roku 1808, i sprzedałem ją panu Trześniowskiemu, za pięćdziesiąt cztery tysiące, po śmierci stryja mego. Żona moja życzyła sobie być we Lwowie, i poznać bratowę od lat kilku zamężną, którą ja u- wielbiałem; nie mogłem jej tego odmówić, pojechaliśmy z Euzebim bratem jej w końcu augusta. Przyjmowali nas Hilarowstwo jak tylko mogli najserdeczniej, dwie te zacne kobiety połączyły się jak najściślejszą przyjaźnią; przyjechał Józef brat trzeci mojej żony, który świeżo wyszedł z Teresianum, kończąc wychowanie. Był on naznaczony konsyljarzem do trybunału ślacheckiego we Lwowie. Panna Ignacya już wówczas nie żyła; objeżdżaliśmy familiję żony mojej pozostałą o kilka, i kilkanaście mil ode Lwowa mieszkajacą, i w grudniu dopiero powróciliśmy do domu. Żona moja ostatni ten raz była we Lwowie, a bratowa jej w rok potem w zapusty umarła zaziębiwszy się, od całego miasta dla cnót swoich czczona i żałowana. Zostawiła po sobie córkę Laurę, później hrabinę Zabielską Józefową, która to u nas bywała z ojcem, z panną Laurą Potocką, ciotką, siostrą przyrodnią matki, i panią hetmanowa Rzewuską Lubomirską z domu. Później wyszedłszy za mąż, osoba pełna talentów, prześlicznie wychowana, miła i obdarzona wszystkiemi przymiotami płci swojej właściwem, z gorączki grassu- jącej we Lwowie bardzo wprędce umarła, zostawując po sobie syna z Józefem Zabielskim. Na następujących kontraktach odebrałem z różnych rąk z niemałą trudnością sumek moich dziewięćdziesiąt tysięcy. Było to już jakoś pod koniec kontraktów; żem nie miał gdzie lokować tak, by bezpiecznie na zawołanie mieć można, wolałem więc wziąć do domu i procent utracić. Z tych kontraktów wracając, doszła mnie w Berdyczowie wiadomość, że Antoni Giżycki z którym młodość spędziłem, życie razem ubiegło, przyjaźń najczulsza łączyła i okoliczności codzień ściślej wiązały, życie skończył. Straciłem w nim prawdziwego przyjaciela, połowę samego siebie, i dziś bez goryczy wspomnieć o boleśnem tem rozstaniu nie mogę. Tyle razy w przeciągu pisma tego, mówiło się o Antonim Giżyckim, zasługach jego osobistych w obywatelstwie i zacności rnęża tego, żem niemal obowiązany objaśnić z jakiego rodu pochodził i co to była za familia. Giżyccy, herbu Gozdawa, w Mazowszu, a ztamtąd po innych województwach rozrodzeni, pochodzili od Krystyna wojewody płockiego, od Giżyc dóbr, imienia tego nabywszy. Z tych Wacław Giżycki sędzia ziemski sochaczewski żył około roku 1400, którego z Elżbiety N... syn Paweł zajmował katedrę Płocką. W Pradze szkoły ukończywszy, gdy do ojczyzny wrócił, został naprzód scholastykiem Krakowskim i Płockim, w krótce potem, gdy zdatności swej w różnych sprawach dał dowody, na biskupstwo Płockie został wyniesiony, i przez Wincentego arcybiskupa Gnieźnieńskiego poświęcony na nie w Krakowie. Sprawiał to swoje dostojeństwo z taką godnością i wspaniałością, z taką u wszystkich powagą, że Władysław książe Mazowieckie umierając, w opiekę dwóch niedorosłych synów swoich, Ziemowita i Władysława, mu powierzył naznaczając rządzca pod ich niepełnoletność księstwa Mazowieckiego. Sprawiał ten obowiązek włożony na siebie z wielką pochwałą, osobliwie ziemianom mazurom miły przez to, że niektóre zbyteczne ciężary zniósłszy, nowemi prawami sądy zadworne określił. Gdy potem za sprawą kasztelana sochaczewskiego, młodzi książęta Mazowieccy trucizną zgładzeni zostali, a Kazimierz król polski do spadku po nich i księstwa Mazowieckiego podniósł swe prawa, mężnie, zrazu opierał się Paweł biskup broniąc niezawisłości Mazowsza, i na sejm Piotrkowski, dla powagi i większego bezpieczeństwa w osiemset koni przyjechał. Przecież cała ta sprawa nie orężem ale prawem się skończyła, a król Kazimierz spadkobiercą księztwa Mazowieckiego przyznany został, przez wysadzonych na ten cel sędziów. Nie tylko zaś Giżycki polityczną rolę swą godnie odegrał, ale i w administracyi powierzonego kościoła miał zasługi; wielką część dóbr biskupich on zapisał i na wieczność przekazał, założył kollegiatę w Pułtusku, gdzie przedtem fara była, i kościół tamże wymurował wspaniały. W dobrach swoich dziedzicznych, kościół i dwór z fundamentów z muru wywiódł. Z tego poznać jak to był zacny prałat. To o nim pisze Łubieński w żywotach biskupów Płockich, lubo Długosz trochę inaczej. Zszedł z tego świata w r. 1463, pochowany w Pułtusku. Bielski powiada, że po zejściu książąt mazowieckich, Paweł ten do tego ziemianów Płockich był przywiódł, że omal nie stanęli oporem przeciw Kazimierzowi, i innego sobie chcieli wybierać księcia. Około tegoż czasu żył, bodaj czy nie brat Pa- wła, Wincenty Giżycki marszałek księcia mazowieckiego i ruskiego Bolesława, który się podpisał na jego liście 1458 r. w Statucie mazowieckim, i w 1463 i imieniem tegoż księcia jeździł posłem na sejm Piotrkowski. Dawniej jeszcze, za czasów Kazimierza Wielkiego, dwóch Giżyckich, Piotr i Paweł, w Węgrzech długo żywot wojenny wiedli i w rycerskich się dziełach wsławili. Gdy do kraju powrócili, król Kazimierz niektóre im dobra w ziemi Sanockiej na pograniczu Węgier nadał, kędy osiadłszy, potomkowie ich jedni od dóbr Humnisk, Humniskiemi, drudzy od Bierczy, Biereckiemi się nazwali. Paprocki za czasów swoich wspomina dwóch braci, ludzi wojennych, z których Piotr za Zygmunta Augusta na Rusi pod Newłem siła i mężnie dokazywał, w harcach będąc szczęśliwy, i za Stefana króla pod Gdańskiem poległ. Drugi, bodaj czy nie brat Piotra, Stanisław rotmistrz pod Czczewem 1577. Dalej wspominają akta i dokumenta Jędrzeja w Sochaczewskiej ziemi poborcę w r. 1588. Marcina w Czerskiej 1593, Wojciecha wojewodę bełzkiego 1620 r. Jana sławnego rotmistrza, którego pod Małowastowem 1628. Władysław królewic nad kozakami Czer- kaskiemi przełożył. Mikołaj miał za sobą Annę Cieciszowskę, Stanisław Chodorowskę, Mikołaj naprzód podkomorzy Czerski, poseł na sejm 1620 r., potem kasztelan 1627, deputat do kwarty Rawskiej 1633 r. Górka jego Raciborska chorążyna czerska, a synów dwóch, Krzysztof i Mikołaj. Wnuk tegoż kasztelana a syn jednego z tych dwóch, Jan Stanisław chorąży owrucki poseł ziemi Czerskiej podpisał konfederacyą jeneralną warszawską 1696 r.; żoną jego była Katarzyna Paprocka, z której miał trzy córki: Maryannę za Alexandrem Lewikowskiui, wojskim stężyckim, Teressę za Prażmowskim, starostą nieszawskim, Katarzynę za Wybranowskim, chorążym podlaskim i synów czterech: Antoniego, Bartłomieja, Jędrzeja i Alexandra. Siostry Raciborskiej, chorążyny czerskiej były cztery: jedna Grzybowska, druga Parysowa, trzecia Żabicka, czwarta Leśniowska. Michał sędzia rzeczycki 1674 i Mikołaj w ziemi Czerskiej. Konstacya zakonnica w Sączu 1701. Grzegorz dał do druku kazanie na pogrzebie Krasińskiego, wojewody płockiego, miane 1717 r. w Warszawie. Inne, na pogrzebie Krasińskiej, kasztelanowej płockiej 1724 tamże, na Wielki czwar- tek 1720 r., na S. Antoni 1724. i t. d. W roku 1778 Michał Giżycki, miecznik miński; Stanisław podstoli owrucki, dalej chorąży żytomierski, z Rakowskiej zostawił potomstwo. Stanisław ma za sobą także Rakowskę, dziedziczkę na Skowrotkach. Antoni, miecznik kijowski. Z tej linii pozostał tylko Nepomucen Giżycki, imienia i majątku dziedzic, który był marszałkiem żytomierskim i spełniał ten urząd godnie, z zadowoleniem obywateli... Wypis ten zrobiłem z urzędowej rezolucyi legitymacyjnej. Bartłomiej Giżycki, za Pawła jeszcze Cesarza przyjęty do służby, naprzód w Gruzyi był półkownikiem huzarskiego pułku, potem z nim stał w Krzemieńcu; następnie przeniesiony został jako szef do pułku dragonów. W roku przeszłym, będąc w Odessie z państwem Karwickiemi, przypatrzyłem się tam nieco obrotom handlowym i skorciało mnie sprobować tej gałęzi przemysłu, tem bardziej, że kapitał w domu leżał bez użytku. Skupiłem więc ze trzy tysiące korcy pszenicy, nająłem sobie podwody czumackie, po siedem złotych od korca (pszenicę pła- cąc po dziewięć) i wyprawiłem ten transport o Mikole do Odessy. W tym roku dał nam Bóg syna, w sam pierwszy dzień Wielkiej nocy, i żona moja dala mu, jak życzyła sobie, imie ojca swojego, Antoni. Ja w maju wyjechałem do Odessy, a pan Buszczyński syna swojego Jana, i pan Antoni Budzyński Ignacego, powierzyli mi. Ci ludzie natenczas bardzo młodzi jeszcze, okazali wiele statku i zdolności. Cztery miesiące, w ciągu których mieszkałem w Odessie, dały mi sposobność dobrze się na nich poznać i ocenić. Transport mój nieszczęściem zagrzązł w drodze, sześć tygodni lały deszcze bez ustanku, podwody w Sewerynówce się zastanowiły, potrzeba było najmować stodoły, wietrzyć, suszyć, lecz już stęchlizny zupełnie wywabić nie było podobna. Byt w Odessie kupiec pan Forheger, z którym dawniej w Warszawie bardzo dobrze się znałem; później osiadłszy w Odessie całe swe kapitały włożył w handel pszenny. Pokazałem mu próbki — stęchła ! kupować nie chciano, nawet tanio, kto powąchał odstępował ruszając ramionami. Nająłem szpichlerz u pana Forhegera, trzeba było przerabiać i to kosztowało wiele, codziennie ją szlifowano a szlifowano. Sypiać nie mogłem, szczęściem opatrzność zesłała mi cztery okręta z Marsylii na balaście dla skupienia w Odessie pszenicy przybyłe, gdy w magazynach nie było jej tyle ile potrzebować mogły. Pan Forheger przybiegł do mnie wołając: — Bądź pan dobrej myśli, przedamy pańską pszenicę. Postąpiłem mu procent jeden, nie wdając się w żadne formalności: sprzedał ją za swoją, i zaprosił mnie dopiero do odebrania pieniędzy.... Jakżem się ucieszył! Po obliczeniu się ogólnem, strąceniu kosztów podróży, bawienia w Odessie, drogiego najmu łudzi, szpichlerza, co się zjadło i wypiło, kapitał jeszcze ze czterma procentami się wrócił. Podziękowaszy panu Bogu za tę jego łaskę, postanowiłem nigdy więcej do takich się nie rzucać przedsiebierstw. Gdyby nie ten wypadek, że zamokła, zysk byłby wielki, ale mogła być większa jeszcze strata, jakby okręta z Marsylii nie, nadpłynęły. Powróciłem do domu, bawiliśmy się dobrze w sąsiedztwie, ja przywiozłem win drogich ga- tunków, jakoto: szampańskiego, burgundzkiego, oliwy prowanckiej kilka kies i rozprzedałem moim sąsiadom. Najwięcej kupił Dąbrowski do Januszpola; czterysta dukatów miałem w tym handlu. Piątą część każdego gatunku zostawiłem sobie w zysku, ale gdybym był za tysiąc czerwonych złotych przywiózł tego towaru, sąsiedzi moi byliby go rozebrali pomiędzy siebie. Pojechałem na kontrakty z pieniędzmi i sam jeszcze resztę poodbierałem. Miałem sto sześćdziesiąt tysięcy w mojej izbie, gotówką. Przyjeżdża do mnie pan Morzkowski proponując żebym u niego nabył zastaw za sto dwadzieścia tysięcy złotych, który on żonie swej Godlewskiej z domu, rozwiódłszy się z nią, lokował na Halijówce, Wolicy, Bejzymówce. Byli i państwo Karwiecy z Karpowiec na tych kontraktach; ułożyłem się z niemi, że tę zastawę w stu dwudziestu tysiącach złotych przenoszę tylko na Wolicę z ostrzeżeniem dla siebie prowentu. Morzkowskiemu wypłaciłem zupełnie, tysiąc dukatów lokowałem u Chodkiewicza, a dwadzieścia tysięcy u Krzysztofa Karwiekiego. Powróciwszy z Kijowa pojechałem do Lwowa, żona moja skończywszy dopiero lat dwadzieście cztery dala mi plenipotencyę do odebrania swojego posagu, który w Komissyi pupilarnej był złożony. Ten, przytomnemu tam naówczas Krzysztofowi Karwickiemu oddałem, a sam powróciłem do domu. Przyjechał wkrótce mój stryj, przywiózł dziesięć tysięcy, i to znowu u Krzysztofowstwa Karwickich zlokowałem. Była to już ostatnia jego dla nas ofiara; powróciwszy do domu, dostał rodzaju apoplexyi, odratowano go wprawdzie, ale niedługo już pożywszy, dnia 10 kwietnia 1806 roku życie skończył. Jak obowiązki nasze tak. przywiązanie i wdzięczność dla tego zacnego męża, i najlepszego z krewnych były bez granic, i żal nasz ledwie czas ukoił, długo płakaliśmy po ojcu i dobrodzieju. Czystemu jego duchowi, niech tych słów kilka z pełni serca wyrzeczonych, będą pośmiertną ofiarą. Przyszedłem do posiadania Wolicy, sprowadziłem nasiona potrzebne: taniość była, jak dziś, wielka, żyto najwyżej złotych cztery, a wszystko reszta stosunkowo. Pojechałem na jarmark na Pochwalną do Berdyczowa, mając z sobą pięćset dukatów. Wyleżyńscy Jan i Ignacy stali ze mną; Ignacy trzymał Samhorodek od Krzysztofa Kar- wickiego, mnóstwo wielkie miał zboża, a kupca na nie nie było; moroczył mnie dni kilka żebym u niego kupił tysiąc korey żyta, potrzebował pieniędzy, ja kupować nie chciałem, alem mu się ofiarował pożyczyć dwieście dukatów. Żądał się cokolwiek pozbyć remanentu, przymuszony więc niemal od obu braci, kupiłem tysiąc korcy żyta, tem bardziej, że stryj nadesłał mi kotły gorzelniane, które dla mnie kazał porobić. Po cztery złote zapłaciłem z dostawą do Wolicy, kontrakt formalny zrobiłem i dwieście dukatów zapłaciłem. Zima była okropna., śniegi wielkie spadły na niezamarzłą ziemię ośmnastego października i leżały do ośmnastego kwietnia; wiele breczek w kopach na wieki pod tą nawałą przysypane zostały. Skutek był taki, że oziminy zupełnie wyprzały: gdy śniegi rozstały, pokazało się czarno, wszystkie więc pola ozime i jare, jęczmieniem, owsem, hreczką, prosem i grochem zasiałem. W dwa tygodnie po stajaniu śniegów, żyto poskoczyło do rubla, posyłam żeby je przystawiano, aliści przyjeżdża pan Ignacy z bratem Janem i przywożą mi moje dwieście dukatów, prosząc żeby z kontraktu spuścić. Długo nie chciałem, nakoniec zniewo- lony, odstąpiłem pięćset korcy, odebrałem sto dukatów, a pięćset musiał mi przystawić. I to była łaska z mojej strony. To samo żyto w końcu lipca po dwadzieścia pięć złotych sprzedałem, i tak na tej robocie zarobiłem dziesięć tysięcy pięćset, a mogłem zyskać dwadzieścia jeden tysiąc złotych. Rok to był osobliwszy, ludzie co mieli zboża porobili majątki; pani Budzyńska w Wygnance i Przewałówce do czterechkroć sto tysięcy wzięła za zboże, pan Franciszek Giżycki cóś około tego, ja w Wolicy ani snopka oziminy nie mając, poratowałem się jarzyną, która niesłychanie obrodziła. Owies był po czternaście złotych, hreczka i jęczmień po ośmnaście, pszenica po trzydzieści, jagły i groch po czterdzieści, żyto po dwadzieścia sześć złotych. Jarzyna więc, oprócz wydatku domowego, do dwudziestu tysięcy mi zrobiła. Był i drugi taki rok nieurodzaju na oziminę i podobna cena zboża się utrzymała. Tegoż roku Cesarz Alexander dawał kontyngens Cesarzowi Austryackiemu przeciwko Napoleonowi, ale to są rzeczy publiczne o których zamilczam, bo te do mnie nie należą. Wspomnę to tylko, że Bartłomiej Giżycki będąc już jenerałem i w wojnie tej czynnie służąc, dostał order S. Włodzimierza III klassy. Pan Dąbrowski jeszcze z wiosny ułożył sobie świetnie obchodzić swoje imieniny, prosił mnie żebym się z nim wybrał objechać domy w Żytomierskim powiecie, gdyż on sam świeżo tu jeszcze był osiadły. Pojechaliśmy oboje i państwo Dąbrowscy także, z dwiema niezamężnemi córkami. Ta włóczęga od komina do komina więcej dwóch tygodni czasu nam zabrała. Będąc u Adryana Bukara w Rajkach, zaczęliśmy pić po obiedzie i w karty grać, było jeszcze kilka innych osób, ja z Dąbrowskim siadłem w marjasza do puli po dukacie. Wtem któś się odezwał — Go tam! lepiej faraonika! wszyscybyśmy się bawili. Dąbrowski rzucił karty polskie, zawołał o francuzkie i założył trzydzieści dukatów zapraszają c do poniterki. Ja nie chciałem grać, ale poczęli żartować ze mnie, wyjąłem siódemkę stojąc, podsunęłem i wołam — Banko! Wygrałem. Miał z sobą jeszcze sto siedemdziesiąt dukatów w kieszeni, wyrzuca je na stół i mówi: — Sto siedemdziesiąt dukatów nie tak łatwo zabić jak trzydzieści! — Ja na tę samą siodemkę, wołam — Banko! Wygrałem znowu; zsunąłem pieniądze i chcę kłaść do kieszeni, a wszystko to stało się w mgnieniu oka, stojąc. Dąbrowski karty tasuje i daje mi do zbierania, ja na to: — Do próżnego stołu nie poniteruję. — Januszpol w banku, odpowiada Dąbrowski. — Proszę o krzesło, rzekłem, albo Januszpol wygram, albo wygrane dwieście dukatów przegram. Całe towarzystwo nas ostąpiło, nikt się między nas nie śmiał wmięszać; postawiłem dwieście dukatów r. a kartę, wygrałem, zagiąłem parol, wygrałem sześćset, dalej na tysiąc dwieście i znowu wygrałem na dwa tysiące czterysta, i tom wygrał... Dąbrowski pocił się prosząc ażebym mniej stawił, nie chciałem; ztasował karty, jam zebrał, i znowu dalej na cztery tysiące ośmset, ale w tem żona i dzieci zaczęły go prosić, żeby nie ciągnął dalej, i zabastował. Dla ciekawości prosił mnie ażebym pokazał ,kartę na którą stawiłem, sprobowaliśmy i przekonali się, że i ta wygrywała. Taką summę pierwszy raz w życiu mojem wygrałem w kilkunastu minutach. Nazajutrz Dąbrowski zaproponował mi układ, byłem łatwy i przyjąłem od pierwszego słowa warunki jakie podawał; dał mi skrypt na sześćset dukatów i złotą tabakierę, lecz wymogłem na nim słowo honoru, że nigdy więcej w faraona grać nie będzie. Wielu mi wyrzucało, że ze szczęścia nie umiałem korzystać; gdyby pan Dąbrowski wygrał, mówili, nie takby pewnie łatwym był do układu; wolałem pozyskać przyjaciela i miałem go w nim do śmierci. W roku przeszłym w jesieni zgorzał był dworzec ów kosztowny, o którym wyżej się mówiło prawdę powiedziawszy z powodu nieostrożności pana Reszetowa, który na dole z tyłu małą drewnianą do ścian przypartą kuchenkę przyczepić kazał. Zajęło się w kominie, ogień objął w jednej chwili wszystko, przystępu do niego nie było. Jam się wówczas znajdował na przewozie w Staniszówce, jadąc z Marcinem Bukarem do Żytomierza, gdy się tam ogień pokazał. Nim wjechaliśmy do miasta gmach już cały padł na ziemię. Ogień strawił nie tylko własność skarbową, ale i biednego Reszetowa ruchomości; prócz garderoby i trocha rzeczy samej pani, nic uratować nie było można. Przez dwa tygodnie pożaru po lochach i suterenach ugasić nie zdołano, tlało w nich ciągle; kilka miesięcy polem ciągnęła się komissya dla wybadania przyczyn tak wielkiej szkody, Reszetów zupełnie został uniewinniony, a Wołynianie spieszyli z pomocą dla niego, oddając hołd poczciwości tego człowieka. XXIII. WYBORY ROKU 1805. Na tych wyborach Marcin Bukar zaproszony został na marszałkowstwo żytomierskie, ja zostałem chorążym. Rzecz była wielkiej wagi na marszałku gubernskim, i prezesach obu departamentów. Pan Korzeniowski zostawszy obrany marszałkiem owruckim, szedł na gubernskiego z największą forsą, poił, całował wszystkich serdecznie i nadskakiwał; za panem Worcellem była tylko prawość jego i cnota, żadnego zresztą zapobiegania i starania. Mało bardzo znałem pana Worcella, przez tych lat trzy, może dwa lub trzy razy byłem u niego z wizytą, ani razu na obiedzie ani na wieczorze, bo rzadko bywałem w Żytomierzu, żadne nas z sobą nie łączyły stosunki, lecz dobro powszechne domagało się tego, ażebyśmy wszyscy trzymali za panem Worcellem. Pan Korzeniowski mocno forsował, nadzieje nasze chwiać się zdawały. Powiat Owrucki naówczas w szlachtę bardzo obfity, do stu trzydziestu kresek mający, karmiony, pojony, wycałowywany, cały był za panem Korzeniowskim. Miałem w tym powiecie związki moje, przez stryja, przez brata, który wtedy właśnie został podsędkiem, wreszcie sam mając tam dziedzictwo, byłem także wyborcą. Zaczęto wotować zrana, naprzód powiat Żytomierski: Bukar marszałek biorąc gałkę do ręki, króciuchno się przymówił w tych słowach do całej gubernii: — Nie mam, odezwał się, żadnej do pana Korzeniowskiego prywaty, nie miałem w ciągu sprawowania przezeń urzędu żadnej sprawy, ale tu wota sprawa publiczna, cnota pana Worcella domaga się uznania; z czystego więc przekonania o obowiązku, daję głośną panu Worcellowi affirmatiwę, a panu Korzeniowskiemu negatiwę. Trudno wyrazić, jaki to zapał wzbudziło w gubernii do tysiąca wotujących liczącej. Powiat Żytomierski stojący do wotowania, krzyknął jednogłośnie: — Dziękujemy panu marszałkowi za dobry przykład i wszyscy pójdziemy za nim. Jakoż nikt nie chybił. Tymczasem Wacław Hański, Adam Kierzyński, Seweryn Zaleski, ja, daliśmy sobie słowo Starać się w gubernii za panem Worcellem. W innych powiatach było łatwiej, ale Owrucki uparcie stał przy Korzeniowskim. Wotowanie dwónastu powiatów przeciągnęło się bardzo długo, pan Hański kazał przynieść do bufetu przy wyborowej sali pięćdziesiąt butelek szampańskiego wina, i mnie go powierzył. Zaprosiłem Owruczanów, jako ziomków moich, a owe pięćdziesiąt butelczyn szampana mignęły tylko, musieliśmy resztę ponczykiem dolewać... Gdy na powiat Owrucki zawołano do wotowania, już wszyscy mi dać musieli słowo honoru, że będą za Worcellem. Bukar zastępował marszałka gubernskiego, Korzeniowski marszałek owrucki nie mógł sam gałek rozdawać, gdy na niego wotowano, a o- prócz tego nie znajdował się nawet na sali, ja w kole zastępowałem żytomierskiego marszałka, dano mi gałki, rozumie się, że nikt nie chybił; wszyscy dali afirmatiwę za Worcellem, a Korzeniowski ani trzeciej części wotów jego nie miał. Co się działo w izbie i w bufecie, o wszystkiem dowiedzieli się zaraz państwo Worcellowie, bo i sama była w Żytomierzu, której wprzód nie znałem. Nazajutrz pan Worcell rano przyjechał do. mnie z wizytą, dziękując mi za interesowanie się, tem bardziej, żeśmy wprzód lak mało byli znajomi, prosił mi żebym poznał się z jego żoną i zawiózł mnie z sobą. Pani Worcellowa najpiękniejszego wychowania dama, pełna znajomości świata, jak nąjgrzeczniej mnie przyjęła i w sposób tak obowiązujący, że od tej wizyty dla obojga szczególną powziąłem przyjaźń: zaprosili mnie raz na zawsze, ażebym bywał w ich domu. Józef Baczyński został prezesem pierwszego departamentu, książe Dymitr Czetwertyński, wybrany na prezesa do drugiego, rozjechaliśmy się z wyborów spokojni. Od roku córka moja Emilia była w Karpowcach przy pani jenerałowej Karwickiej, bośmy z tym domem byli w jak największej ścisłości i najlepszych stosunkach. Pani Karwicka szacowała i kochała moją żonę jak siostrę. Przy Wincentym Karwickim, synu ich, był guwernerem pan d`Ourło francuz, człek bardzo zacny, a drugi do muzyki pan Konzendorf, więc, że się to tak dobrze składało, oddaliśmy tam Emilkę dla nauki. W tym roku pan d'Ourlo nagle jakoś umarł, upadła sposobność wychowywania naszej córki w tym domu, bo pani Karwicka decydowała się syna swego odwieźć do Wiednia. Nas zaś prosiła i zaklinała, abyśmy przez ręce jej oddali Emilię do Warszawy na pensyą do panny Redele, wtedy najsławniejszą. Brała na siebie obowiązek sama ją odwieźć do Warszawy, installować, powierzyć, a myśmy mieli tylko za nią, po sto dziesięć dukatów rocznie wypłacać przez lat trzy trwania edukacyi. Wyjechała tedy ztąd pani Karwicka z córką naszą w końcu września, zawiozła do Warszawy, ulokowała u panny Redele, pół pensyi zapłaciwszy, a potem z synem udała się do Wiednia. Tymczasem w lutym następującego roku ze strony Francyi zaczęło się zanosić na woj- nę grożącą Warszawie i całemu krajowi, pani Karwicka odebrała Emilią z pensyi i powróciła w marcu. Oddaliśmy więc córkę do Lubaru, do państwa Cousin, bardzo zacnych łudzi. Żona marszałka Bukara zaczęła chorować, nie mógł więc sprawiać swojego urzędu i w końcu sierpnia zdał go mnie, a ja go całe lat trzy zastępowałem, sprawując nawet ten obowiązek w czasie wyborów następnych 1808 roku. Wyjechałem z końcem sierpnia do Żytomierza, pani Worcellowa wybierała się do Litwy, do siostry swojej pani Kamińskiej, jak ona Tepperównej z domu. Nim jednak wyjechała, dawaliśmy bal składkowy dla pana Worcella, ja byłem jednym z gospodarzy. Ułożyliśmy mundury przyjacielskie dla niego, frak szafirowy z pomarańczowym aksamitnym kołnierzem i łapkami, spodnie, kamizelka i guziki białe. Obwieściłem o tem wszystkim marszałkom, zjechali się nawet z obywatelami dla uczczenia cnotliwego Worcella. Ja moje gospodarstwo honorowe złożywszy w ręce wszystkich marszałków, sam tylko kierowałem kuchnią, służbą i oświetleniem, a że byłem instrumentem te- go wszystkiego, na mnie spływała wdzięczność. Przed miesiącem wyjechał z Żytomierza poczciwy Reszetów, żałowany od całej gubernii, a tygodniem przed tym balem nadjechał książę Michał Iwanowicz Wołkoński z żoną, na gubernatora tutejszego. Oboje byli na tym balu, okazał się nam przystępnym, grzecznym, przyjacielskim, ale żywym i lubiącym zabawę. Po skończonym balu w dni kilka pani Worcellowa wyjeżdżała na Litwę do siostry, lecz przed wyjazdem oboje zapraszali mnie, abym u nich przyjął mieszkanie. Nie mogłem odmówić, dano mi na zawsze dwa pokoje, które zajmowałem w ciągu lat trzech, a ponieważ przez cały prawie ten przeciąg czasu siedziałem w Żytomierzu, widziałem co się tu działo... Do tej to epoki należy anegdotka o jednym znakomitym urzędniku, który wkrótce po swojem przybyciu w nasze strony, pojechał do Berdyczowa odwiedzić księcia Mateusza Radziwiłła. Książe przyjął go uroczyście i wystawnie, bawiono się, pokazywano konie, a gdy się klacz angielska wierzchowa bardzo temu panu podobała, książe ją ofiarował gościowi. Nazajutrz poufnie zapytuje gospodarza obdarowany, co też go wierzchowa tak piękna klacz kosztować mogła? Czterysta dukatów, odpowiedział książe. Dzień ten minął, aż rano przysyła ów pan klacz nazad z prośbą o czterysta dukatów, pod pozorem, że księcia tak pięknego i ulubionego stworzenia pozbawiać nie chce. W tymże czasie powracający z Wiednia książe Adam Czartoryjski zajechał do Żytomierza i stanął u gubernatora; nazajutrz był na obiedzie, na którym byłem i ja, a osób ze czterdzieści. Zrobiono projekt odprowadzić księcia do stacyi Studenickiej, a ja z sobą miałem z polecenia księcia Wołkońskiego w sankach wino szampańskie wzięte u Polanowskiego, ale już w Studenicy książe pić nie chciał i cztery tylko butelki wysuszono. Czacki starosta nowogródzki, obywatel wart nieśmiertelnej pamięci, zrobiony przez Cesarza Aleksandra Igo, instruktorem i naczelnikiem wychowania publicznego w tym kraju, wszystko poświęcił na to, żeby krzemienieckie gimnazyum przyprowadzić do jak najświetniejszego stanu; dokazał też tego w krótkim czasie, że mogło emu- lować z wyższemi zakładami wychowania, nie tylko w kraju, ale za granicą. Z niezmordowaną gorliwością zbierał na ten przedmiot ofiary, a prawdę powiedziawszy i większą część swojego własnego majątku na ten cel poświęcił. Wygrzebywał wszelkie fundusze zapomniane i zaniedbane, z pomocą Kommissyi edukacyjnej w Krzemieńcu ustanowionej i bez apellacyi sądzącej, co narobiło niepokoju i zamięszania w obywatelskich majątkach, ale przyniosło miliony na dobry i powszechny użytek. W osiem miesięcy książe Wołkoński zmieniony został, a na miejsce jego wyznaczony Komburlej, głośny w dziejach naszej gubernii. Był to człowiek żywy, gorączka, charakteru nadzwyczaj nierównego i zmiennego, niespokojny, wiele przytem mający przymiotów dobrych. Znałem dobrze księżnę Wołkońską, która była Galicyn z domu; nie piękna, ale bardzo dobra, grzeczna i miła osoba, lubiła grać w bostona i często do partyi jej należałem, grywaliśmy fisz po złotemu. XXIV. KOMBURLEJ. W sierpniu przyjechał pan Komburlej, rzeczywisty radzca stanu, szambelan dworu, mający krzyż Ś. Włodzimierza klassy trzeciej, naprzód sam tylko, bez familii. Byliśmy my u niego urzędnicy natychmiast, i nazajutrz zaprosił nas zaraz na obiad. Dano jedzenie po pańsku, wina wyborne, po obiedzie Siedliśmy grać w karty, a że ja stałem u pana Worcella, oświadczył swą wizytę u mnie także, pana Worcella i mnie prosząc zawsze na obiady. Dom w którym stanął, skarbowy, był mały i ciasny, kupiono go po spaleniu dworca od sowietnika Tarnaskiego; pan Komburlej przeniósł się z niego do domu Korzeniowskiego, gdzie była szkółka żołnierska. W tem to mieszkaniu przyjmował już księcia Ypsylantego, hospodara wołoskiego, który uciekał z państwa swego przed stambułskim sznurkiem jedwabnym. Książe jechał z dwóma synami i zięciem, wioząc z sobą na osobnej teledze w dużej skrzyni kutej milion, jak mówiono, czerwonych złotych. Wszyscy ci panowie byli z brodami, w ubiorach wschodnich i zawojach. Kobiety ich, ubiory miały francuzkie. Cała ta rodzina sama tylko u stołu siedziała, my wszyscy staliśmy, pan Komburlej i świta księcia Ypsylantego w drugim pokoju jadła. Traktowano tę familią jak monarszą. Karety ich wysłane były równo bez ławek, siedzieli w nich na nogach po turecku. W domu tym gdzie dziś dworzec skarbowy, przybudowano salę dwu piętrową, z wielką galeryą dla muzyki i bufetem z jednej strony, z drugiej, dwónastą pokojami rozmieszczonemi w dwóch piętrach. Cały gmach wspaniale został umeblowany, i we dwa miesiące wszystko było skończone. Dano znać panu Komburlej, że żona jego jedzie; wyjechaliśmy my wszyscy z panem Wor- cellem przeciwko niej, a sama pani Worcellowa była w Słobódce. Tę wieś trzymali dla wygody pod Żytomierzem marszałkowstwo gubernii. Tu dany był obiad na uczczenie przybycia pani Komburlejowej, a na nim proszonych osób ze sześćdziesiąt. Z panią gubernatorową przybyła ich muzyka instrumentalna i śpiewacy, stu dwódziestu ludzi, usługa liczna, szesnastu lokajów, czterech kamerdynerów, kilku ogromnych hajduków, którzy tylko za karetą jeździli, zgoła dwór wielki. Zaczęło się w Żytomierzu świetne życie. Dom Kombarleja na stopie wielkiej, Worcella podobnież, pański; książe Czetwertyński, który stał w domu sowietnika Czermińskiego na ulicy Wilskiej, przybudował ogromną salę, a wszystko to byli ludzie grzeczni, gościnni i kucharzów mieli dobrych. Gdy się zaczął karnawał, u Komburleja obiad wielki i bal w niedzielę, u Worcella bal we wtorek, u księcia Czetwertyńskiego we czwartek. Dodajmy, że tej zimy Żytomierz przepełniony był przyjezdnemi, pani Naryszkinowa Czetwertyńska z domu, Paweł Bieliński stryj tego co w Trojanowie, Władysław Chołoniewski, książe Kazimierz Lubomirski, Jan Tarnowski, może trzy- dziestu młodych i bogatych bawili tu ciągle. Wszyscy dawali pyszne śniadania, człowiek biedził się tylko z wyborem dokąd iść. Go kilka dni przywożono ostrygi z Odessy, nawieziono serów szwajcarskich, śledzi hollenderskich, surowej wiziny, jesiotrów, sterletów i t. d. Pan Komburlej zawsze był bardzo rad, kiedy do niego na obiad przychodzili nieproszeni, a jadał punkt o drugiej. Raz zebrało się nas czterdziestu kilku i poszliśmy o samej drugiej godzinie, w chwili gdy już do stołu siadać miano. W małej sali przechodniej nakryto było może na osób dwadzieścia w tejże chwili podano dla nas wódkę i drzwi się otworzyły do wielkiej sali, w której stół więcej jak na sześćdziesiąt osób był gotowy. Obiad był bardzo dobry, z deserem, a Komburlej w doskonałym humorze. Przyjechała matka pani Komburlejowej, jenerałowa Chruszczow, z dwiema córkami z drugiego małżeństwa; panny niebardzo piękne, ale grzeczne i dobrze wychowane, po niej pani Worcellowa z siostrą swoją panią Kamińską i t. d. i t. d. Mieliśmy pana Worcella najpoczciwszego z ludzi, który cnoty nie definijował, ale ją doskonale pełnił, księcia Dymitra Czetwertyńskiego męża równie czci godnego, opiekunów obywatelstwa, ale i sam gubernator, można powiedzieć, był w ciągu tych lat trzech takim, że lepszego życzyć sobie nie można. Ja u nich obojga miałem dosyć zachowania, należąc do wszystkich poufałych ich zabaw, maskarad, spacerów, chrzcin i t. p. Gry niesłychane bywały u Komburleja w bostona i wista, od dwóch złotych do rubla srebrnego za fisz, po ośm stolików a czasem i więcej codziennie zastawiano, dość powiedzieć, że z opłaty od kart, za które od dwóch talij złoconych płacono po trzy ruble srebrne, a zmieniano je co trzy robry, służba Komburleja, odtrąciwszy wydatki na świece do stolików, marki i t. p. miała w rok dwanaście tysięcy rubli srebrnych do podziału. Pan Worcell dzień i noc grywał w bostona i u siebie i gdzie tylko był, ale zawsze przegrywał; pasyą miał wielką i nieszczęście osobliwsze. Grywał i w faraona w początku gdym u nich stanął, ale widziałem, że go przyjaciele otaczający na pewno ogrywali, razem z żoną nastałem na niego, że musiał dać słowo iż więcej grywać w faraona nie będzie. Książe Czetwertyński grał także, ale grał dobrze i często bywał wygrany. Przyjeżdżali do Żytomierza i bawili tu dłużej krócej, książe Mateusz Radziwiłł z Berdyczowa, Dąbrowski z Januszpola; siadali z razu do dużej s gry, ale prawie zawsze schłostani, powracali do domu po pieniądze, by je zebrać i przegrać znowu. Książe Poniński zawsze u siebie faraona zakładał, ale ja w tę grę nie grywałem zwykle. Raz tylko był taki wypadek: siedzieliśmy przy kolacyi u Komburleja, Czetwertyński, Poniński, Bieliński Paweł, Wyleżyński Jan, Władysław Chołoniewski i ja razem. Komburlej, który nie siedział u stołu przyszedł pokazując nam maleńką butelkę wina z gatunku który posiał do dworu; był to niaślacz dobry, ale nie dość wytrawny, chwaliliśmy przecie. — Ale ba! szepnął Poniński, jedźcie no do mnie, ja wam pokażę wino. Pojechaliśmy, dał prawda dziwnie dobre, ze swywoli wypiliśmy go po szklance, łby się zamoroczyły, dalejże po drugiej. Poniński na stół kazał wysypać trzy tysiące rubli srebrem, i ciągnie bank. Książe Czetwertyński bardzo mając w głowie zaczął poniterować grubo, tak, że odsuwając od banku przegrywał już dwa pełne rondelki, ale w tem upadł z krzesła zamoroczony i jak nieżywego zawieźli go do domu. Wyleżyński Bieliński Paweł i ja zostaliśmy. Wyleżyński grając na kredkę i nie żałując sobie przegrał trzy tysiące rubli srebrnych, za co go potem zatradowano, Bieliński dwieście dukatów gotowych, które miał przy sobie, ja na gotówkę ostrożnie grając, wszystkie kieszenie naładowałem, trzysta kilkadziesiąt rubli wygrałem, i więcej już nigdy do faraona nie należałem. Gdy Komburlej przyjechał do Żytomierza, z nim prawie wszystkich urzędników zmieniono; przybył nam jeden, którego nie wymieniam, pocieszny, lichej extrakcyi, ale dumny ze swego stopnia, tak, że się w skórę nie mieścił, i przyszła mu zaraz na wstępie dzika myśl zrobienia statystyczno-obyczajowego opisu gubernii wołyńskiej. Cóż to się zrobiło osobliwszego, nakształt opisu Hotentotów lub nowo odkrytego jakiegoś świata, tak tam pociesznie wyglądały obyczaje i życie nasze, w sposób szyderski a głupkowaty, ze złością a nierozumem oplwane. Głośną była awantura jaka z tego powodu spotkała pana R..., który o mieszkańcach Wołynia tak niekorzystnie się odezwał; przejeżdżając bowiem późno w nocy do domu, który zajmował za domem Józefa Zaleskiego, napadnięty został przez jakichś nieznajomych, którzy wywlokłszy go z sani, srogą mu dali admonicyę sposobem mocno przekonywającym, po sto razy podobno powtórzonym. Były tez wierszyki pana Szymona R... z tego powodu, bardzo trafne, których żałuję, że sobie przypomnieć nie moge. Pan Komburlej w tym roku w jesieni, za pozwoleniem N. Pana, przyjął od szlachty wołyńskiej tabakierę złotą kameryzowaną brylantami, z napisem brylantami także wysadzanym: Volhynia grata recto Custodi legum Michaelo Comburlejo. Kosztowała ona do pięciu tysięcy czerwonych złotych, na które z największą ochotą, od największego do najmniejszego wszyscy się składali. W tym czasie byłem naznaczony imiennym Ukazem za członka do kommissyi ustanowić mającej dochody i rozchody miejskie, tudzież wypłaty długów miasta. Ja prezydowałem, zasiadali w niej dwóch sowietników i dwóch mieszczan; z urzędowaniem mojem skończyła się ta kommissya. Wszczynała się wielka burza na króla pruskiego od Napoleona. Cesarz nasz, jako aljant, sposobił armiją ku granicy, ztąd wypadło w gubernii wołyńskiej przygotowania magazynów. Przyjechał senator Worcell przedsiębiorąc zawiązać spółkę i wziąć te magazyny na obywateli. Uformowała się kompania, dwóch Worcellów, senator i marszałek, książe Czetwertyński, Marcin Tarnowski, Marcin Bukar, Baczyński, Poniński czyniący przez Józefa Zaleskiego, Dąbrowski i ja. Zboże płaciło się dosyć drogo, ale ceny urzędowe nic były wielkie; nie mając na tedy tyle dusz ile ich potrzebowałem za część moją dać w assekuracyą, bom miał tylko Sidaczówkę i Medwedówkę, dostałem od księcia Dymitra Czetwertyńskiego dwieście pięćdziesiąt. W towarzystwie byli ludzie majętni i życzący mi zrobić dobrze, dano mi więc magazyny Zasławskie, Kon- stantynowskie i Łabuńskie w położeniu chlebnem i w kraju z całej gubernii najtańszym, resztę zaś rozebrali pomiędzy siebie. Osiemdziesiąt pięć tysięcy rubli, trzeciej części zadatkowej summy wypadło na mnie, a assygnaty stały wówczas po siedemdziesiąt pięć za sto. Wziąłem się zaraz do roboty, pojechałem do Konstantynowa najpierwej, gdzie stał jenerał Siewers chcąc pieniędzmi pułki zaspokoić. Tu okazało się, że trzebaby było do czetwertni z kieszeni po dwadzieścia pięć kopiejek dołożyć, aby skupić lub podrad zaspokoić gotówką; ruszyłem do Ostrogu do żyda Abla Ostrogskiego, który w podradach bywał, ten zażądał po czterdzieści kopiejek do cze twertni, w Łabunin toż samo lub blizko tego, rozpacz brała boby mi wypadło do pięciudziesiąt tysięcy dołożyć z kieszeni. Powróciłem do domu zgryziony, zmartwiony i niesłychanie niespokojny, wtem przed samemi kontraktami przyjeżdża do mnie pan Czajkowski z propozycyą abym mu moje magazyny ustąpił. Niedługom się namyślał i korowodził, w chwilę skończyliśmy za dwa tysiące rubli i Bogu podziękowałem, że mnie wyratował. Pojechaliśmy do Żytomierza, gdzie się wszystko oficyalnie zrobiło, kompania uwolniła mnie od odpowiedzialności, chociaż imie moje zostało w niej. Tymczasem wszyscy razem i każdy z osobna wiele bardzo na podradzie stracili. Dąbrowski i Poniński, w którego imieniu za kaneyą robił Zaleski interes, blizko po sto tysięcy utracili, Bukar majątkiem przypłacił, użył niejakiego Stróżewskiego do dyrekcyi, nic bardzo sumiennego człowieka, ten mu urwał więcej niż na pięćdziesiąt tysięcy, a prawdziwej straty było do sta tysięcy. Kompania jednak dostawiła prowiant rzetelnie i reskrypt zadowolnienia monarszego otrzymała. Worcell senator wielką miał głowę przemysłową, rozum przebiegły, znajomość świata znakomitą, ale na ten raz się pośliznął. Sama pani Komburlej przystojną była bardzo osobą, z domu Kondratjew, wniosła mężowi do sześciu tysięcy dusz, skromna, fizyognomii przyjemnej i melancholicznej, co ją czyniło zajmującą, dla wszystkich grzeczna, ale polek nie lubiła, bo posądzała, że jej męża bałamucą. Może i miała słuszność, gdyż wszyscy wiedzieli o pani W..., która miała ze sto tysięcy kosztować. Dla rozrywki, pani Komburlejowa lubiła grać w faraona, miała kilka osób do swojej partyi; zakładano zwykle sto rubli assygnacyjnych, które albo wygrywała albo swoje przegrała drugie tyle, jak najczęściej się trafiało, i na tem się kończyło. Najzacniejsza to była dama, w żadne interesa nie mieszająca się nigdy i nie chcąca na nic mieć wpływu. Z wiosną rozpoczęła się wojna, Francyi z Prusami. Cesarz Alexander Iszy wyjechał do Berlina, dni kilka po drodze bawił w Puławach, oglądał tam przez książąt Czartoryskich założony zbiór starożytności i pamiątek dawnych w świątyni tak zwanej Sybilli, gdzie błogosławione imie jego czytałem zapisane w księdze, odwiedzając to miejsce w roku 1811. Z jego daru był dach z jednej sztuki szklanny za pokrywę pięknej budowie służący. Wylany był na fabrykach rządowych i przysłany kosztem Cesarskim do Puław. Z tych prowincyj ruszyła młodzież do wojska, a Żytomierz został z niej zupełnie ogołocony; znajome są fakta tej wojny, która z piorunującą szybkością była prowadzona. W kilka tygodni, Prussy ze stolicą i fortecami zostały przez Francuzów za- jęte, król schronił się do Królewca. Wpuszczono do części dawnej Polski pięć do sześciu tysięcy legionistów, wzmocnionych nowemi w kraju zasiłkami, a armija pruska i austryacka zostały lub pobite lub z kraju wygnane. Arcyksiąże Ferdynand w czterdzieści tysięcy wojska od Warszawy do państw swych dziedzicznych, przez stosunkowo szczupłą garść był zmuszony ustępować. Cała Galicya z wojsk austryackich została oczyszczona, a we Lwowie rząd tymczasowy ustanowiony, gdzie w radzie zasiadał i Hilary Siemianowski brat żony mojej, za co przy powrócie władz austryackich rangę konsyliarza stanu i miejsce utracił. Wojsko zostające pod wodzą księcia Józefa Poniatowskiego, równie jak naczelnik jego, dało dowody męztwa i niepospolitych talentów wojennych. Pokój Tylżycki niby uspokoił Europę, a skutkiem jego powstało księstwo Warszawskie, z panującym w niem królem Saskim. Zaraz z początku tej wojny, tym co byli wyszli z kraju powracać kazano, i na majątki ich sekwestr nałożono; przy zawarciu traktatu w Tylży, amnestya pokryła wszystkie winy, ale młodzież została w wojsku polskiem naówczas usta- nowionem, i staie utrzymującem się pod dowództwem księcia Józefa. Późną już jesienią roku 1807, kupiłem u Karwickich czyli raczej u niej samej, z mocy plenipotencyi przez rnęża jej wydanej, czyniącej, Wolicę na której zastawę miałem, za ośm tysięcy czerwonych złotych, aleśmy zaraz nie zrobili tranzakcyi. Pojechałem na święta do Bratałowa, do państw Jukowskich, kiedy trzeciego dnia list odbieram od pani Karwickiej, że pani Miączyńska dała za Wolicę dziesięć tysięcy czerwonych złotych i odstąpiła dwadzieścia jedna włók gruntu z dawnego używania, proszący, ażebym nie miał za złe, gdy im się sześćdziesiąt tysięcy na tem zarobić trafia. Dodała, że spodziewa się, iż przez przyjaźń dla nich, będę ją miał za wymówioną, że więcej dającemu pierwszeństwo usłąpiła; a tranzakcya już zawarta i ośm tysięcy czerwonych złotych wziętych zadatku! Prawdę rzekłszy, pani Karwicka miała powody i mogła się uniewinnić; alem się okrutnie obraził, bo mi się wszystkie moje układy zupełnie przez to zwichnęły... Działem między rodzeństwem dopełnionym, Sidaczówkę oddałem bratu mojemu Marjanowi, zostawała mi tylko wioseczka w Mińskiem, Medwedne, ale gdzież się tam tak daleko przenosić i przewozić. Pojechałem na kontrakty 1808 roku, był Wincenty brat mój ze mną, sprzedałem i Medwedne, za które dostałem pięćdziesiąt tysięcy, odebrałem od Krzysztofa Karwickiego trzydzieści dwa tysiące, od Chodkiewicza dwadzieścia, z zastawy sto dwadzieścia, prócz tego z rewersu u Janostwa Karwickich dwanaście tysięcy, ale zgromadziwszy pieniądze, nie było co robić z niemi. Były na sprzedaż Halijówka i Wysoka Grobla, ale już nie chciałem wchodzić w czynność z panem Stanisławem Karwickim, który te interesa robił z panem Krasuskim. Tymczasem przyjeżdża do mnie pan Krzysztof Karwicki, i namawia na kupno Halijówki, wymówiłem się grzecznie, że raz już nie dobrze ze mną skończono, drugi raz probować nie mam ochoty. Zaprosił mnie do siebie, pojechałem z panem Duninem i kupiłem za dwakroć czterdzieści tysięcy, a do dwóchset czerwonych złotych dałem porękawicznego panu Stanisławowi i matce. Gdym powrócił do domu, uważałem, że żona kontenta była z Halijówki. Pani Karwicka przyjechała do nas, przeprosiliśmy się, a dawna harmonija miedzy nami powróciła. W czasie tych kontraktów przejeżdżał przez Kijów do Petersburga pan Komburlej, bawił dwa dni. Zrobiliśmy na prędce składkę i daliśmy dla niego za Dnieprem w Kraśnym kabaku śniadanie, które więcej dwóchset dukatów kosztowało. Marcin hrabia Tarnowski był gospodarzem, pijatyka była ogromna, żegnał się z każdym z nas czule i serdecznie. Po kontraktach na nowo musiałem zastępować Bukara, bo żona jego chorowała, a podradowe interesa go męczyły. W marcu powrócił pan Komburlej, zjechaliśmy się zaraz wszyscy do niego, chociaż znacznie znaleźliśmy go zmienionym i daleko mniej przystępnym. Nadeszły wybory, ja zastępowałem na nich marszałka, pan Worcell nie życzył sobie dłużej być marszałkiem gubernskim, w powiecie obrano Felixa Zaleskiego na marszałka, dawszy wprzód miejsce Bartłomiejowi Giżyckiemu dążącemu do gubernskiego marszałkowslwa. Ja usunąłem się od urzędowania, chorążym został Mikołaj Bu- dzyński, sędzią Michał Trypolski, Bartłomiej Giżycki tak jak pewien będąc, że się utrzyma, wszelkich zaniedbał starań, gdy nagle już przy wotach stanął z nim w zawody pan Gostyński i przekreskował go. Można sobie wyobrazić co się działo z Giżyckim. Prezesem pierwszego departamentu został pan Mołodecki, a drugiego pan Baczyński; tu trzeci raz przekreskowany został Dąbrowski. Mołodecki bardzo prędko za urlopem wyjechał do Petersburga, rok tam bawił i usunął się; kazano miejsce jego zastępować Dąbrowskiemu. Na tem urzędowaniu pokazał się ze zdolnością i znajomością rzeczy, i z największą bezinteresownością, poprawił nieład jaki tu panował i postawił departament na bardzo dobrym stopniu. Józef Zaleski zostawszy deputatem, rej wodził i rozporządzał się jak chciał w drugim departamencie. Marszałek gubeniski uległ i stał się posłusznym Komburlejowi; blizko lat dwa nie sprawiał urzędu, zastępowali go marszałkowie żytomierscy, Zaleski, który prędko jakoś umarł, Czaj- kowski także wprędce zmarły i Zawisza na ćwierć roku przed wyborami. Pan Worcell, który teraz przestał być marszałkiem, majątek, zdrowie, czas poświęciwszy dla dobra ogółu, zdziwiwszy i admiracyą obudziwszy cnotami swemi, źle został nagrodzony. Cierpieć musiał od tych, których karmił, poił i protegował, pozwalał im się ogrywać i przyjmował ich przyjacielsko, na czele tej partyi był J..., o którym niżej obszerniej będzie. Pani Worcellowa była już w wieku, w którym wdzięki opuszczają, lecz miała cnoty nagradzające sowicie brak piękności, wychowanie wyborne, rozum wielki i uprzejmość dla wszystkich niewyczerpaną. Miło mi tu słuszny hołd oddać temu małżeństwu dostojnej pary zacnych łudzi, których przyjaźnią i ufnością się szczyciłem. Pan Worcell otrzymał rangę radźcy tajnego, ale pięć tysięcy dusz w urzędowaniu stracił. Sielski był sekretarzem za M.... i w tym samym obowiązku pozostał przy Worcellu, bardzo sposobny człowiek, choć tam różnie o sumieniu mówiono. Mogę powiedzieć, że i ja nie byłem bez wpływu, bo wszystkie ważniejsze korrespon- dencye za moją radą i wiadomością się ułatwiały.. Przez ciąg tych lat trzech rzadko bywałem w Żytomierzu, spraw nie miałem żadnych, a z policyą powszednie kłopoty sam starałem się załatwiać. Wziąłem się szczerze do gospodarstwa, nie żałując pieniędzy, pobudowałem cegielnię, wapiennię, sprowadziłem materjały na dom murowany i rzemieślników potrzebnych, zapomagałem ludzi w chudobę, której bardzo zastałem mało. Mieliśmy dobre i przyjemne sąsiedztwo, bawiliśmy się wesoło i czas przechodził. Jeden tylko wypadek zakłócił spokojność naszą w tem trzechleciu. Józio i Antoś synowie nasi byli w wieku dziecinnym, jeden miał pięć, drugi lat sześć ledwie. W czasie poobiednej kawy siedzieliśmy w pokoju mojej żony, dano dzieciom rosół, oba siedzieli przy nogach matki i bawili się ochoczo, Józio oddawszy swój rosół pieskom, sam ogryzał kurczę, gdy jedną razą zawołał: — Mamo, ratuj! Uchwycił matkę za szyję i główkę zwiesił, kobiety wypadły z garderoby, oderwały go od mat- ki, krew się ustami i nosem rzuciła, ale już duszy nie było. Nastąpiły wybory 1811 roku, pomagałem szczerze Dąbrowskiemu do prezesowstwa drugiego departamentu, od którego trzy razy odpadł przekreskowany. Szedł z nim w zapasy Baczyński, który miał znaczne stronnictwo posiłkowane przez Pinińskiego i Józefa Zaleskiego, coraz większe mającego wpływy. Został marszałkiem gubernskim Wacław Hański. pierwszego departamentu Nepomucen Trypolski, drugiego Dąbrowski, tak dalece przekreskowawszy przeciwnika, że połowy afirmatyw nie miał. Seweryn Zaleski został marszałkiem żytomierskim. Eligi Piotrowski pierwszy raz wchodzący w obywatelstwo, na deputata do drugiego departamentu był wybrany. Wszyscy ci mężowie wielkiej byli zacności, każdy z nich z pochwałą spełniał wzięty na siebie ciężar. Pan Piotrowski bardzo naówczas młody, począł był emulować z Dąbrowskim i z tego powodu wszczęły się nieporozumienie, które ja wezwany przez niego z łatwością zbliżając ich obu usunąłem. Był wybrany na deputata Józef Zaleski także, o którym osobno. Zawiesiwszy tymczasem dzieje prowincyi naszej, wprowadzę czytelnika do księstwa Warszawskiego, tego ogryzka i szczątka niegdy silnego kraju, który dziwacznie bardzo i kuso wyglądał. XXV. KSIĘSTWO WARSZAWSKIE. Pan Stanisław Karwicki, od roku 1808 bawiąc w domu naszym, przedsięwziął ożenić się z panną Weroniką Jukowską, późniejszą żoną swoją, którą poznał w Bratałowie, gdy u stryjowstwa z rodzicami była. Matka jego, Eleonora z Moszyńskich Karwicka, mieszkała w dobrach sytuowanych w ówczesnem księstwie Warszawskiem, w Departamencie Radomskim, w Chibicach. Karpowce i Wołosówka były wypuszczone dzierżawą, Bejzyrówka tylko wolna. Stanęły łatwo układy o ożenienie, potrzeba więc było dział for- tuny zrobić między bracią, a matka ją im właśnie dymittowała. Do tego tedy działu matka i bracia mnie zaprosili, wyjechałem z panem Stanisławem w środku sierpnia mając z sobą moich sześćset dukatów, a w monecie osiemset złotych. Przybyliśmy do Chybic, zaczął się ten dział, który robić było potrzeba z wielkiemi obrzędami podług kodexu Napoleona w tym kraju obowiązującego, wedle którego rada familijna robi postanowienie, a w niej trzy osoby z linii ojczystej, trzy z macierzystej zasiadać powinny. Tam poznałem pierwszy raz pana Dobrzańskiego szwagra pani Karwickiej, który z mecenasa, do dziesięciu milijonów fortuny się dorobił, ale ta po jego śmierci zaraz się rozsypała. Pana Ignacego Moszyńskiego hrabiego, brata pani jenerałowej Karwickiej znalem był dawniej, a żonę jego pierwszą, Remiszewską z domu, tudzież innych krewnych państwa Karwickich wtedy dopiero popoznawałem. Przez ośm tygodni dział się ten kleił, któremu pan Dobrzański stawał silnie na przeszkodzie, nakoniec przecie przyszedł do skutku, podpisały go strony, familija i przyjaciele. Działem tym dobra w naszym kraju dostały się Stanisławowi, a Chybiczyzna Wincentemu. Z małą alienacją potrzeba było dział ten aktykować (oblata) w aktach trybunału departamentowego, pojechaliśmy do Radomia, gdzie był trybunał. Tu nowe ambarasy i trudności, potrzeba opinii czterech przysięgłych, adwokatów, opinii prokuratora królewskiego i rezolucyi trybunału; musieliśmy z temi ichmościami robić znajomości. Ułatwił nam je pan Rogujski, który był konsyliarzem departamentowym: — dał wieczór zaprosiwszy nań prefekta Nepomucena Małachowskiego znajomego mi dobrze jeszcze z Warszawy i wszystkich urzędników departamentowych. Złożyliśmy radę z mecenasów zaprosiwszy ich na obiad do restauracyi i napoiwszy dobrze, za konferencyą po dziesięć ofiarując dukatów. Trzy dni oni pisali, tymczasem zaznajomiliśmy się z panem Maj prokuratorem królewskim, z panem Popieleni prezesem trybunału i z nim zasiadającemi. Bywali u nas na obiadach, my u nich, ja już do poufałości z niemi powoli przyszedłem. Idzie dzieło do pana Maja, trochę go przetrzymał, ale porozumiawszy się ze mną, wątpliwo- ści prawne które znajdował wprzód, usunięte zostały; poszło do trybunału, i makiem w nim siadło: rezolucji ani widać. Wreszcie zainformowany przez pana Maja, jak sobie miałem postąpić, i tu usunąłem wszelkie trudności. Skończył się wreszcie w Radomiu interes, alem ztąd wywiózł nie wysoką opinią, o stanie moralnym księstwa Warszawskiego. Chciałem być w Warszawie, i widzieć znowu starą stolicę, dla mnie pamiątkami młodości tyle drogą — sed quantum mutata ab illa! Wszędzie jeszcze niezatarte trwały ślady 1794 roku i wojny 1808, ściany postrzelane, domy w znacznej części pustkami stojące, gmachy i pałace poopuszczane, mieszkańcy smutni i ubodzy. Stanęliśmy w Saskim pałacu, w prawej oficynie, którą restaurator Zrazowski trzymał; mieliśmy cztery pokoje dla siebie, jeden dla ludzi, wozownię na powóz, i płaciliśmy trzy złote na dobę. Dla tego o tem piszę, abym dał wyobrażenie ubóstwa miasta i braku ruchu i życia. Wojsko tylko polskie nowo utworzone pod wodzą księcia Józefa Poniatowskiego, swoją posta- wą i szykiem piękną czyniło nadzieję przyszłej organizacyi; wojsko to codzień widywałem na placu Saskim robiące musztrę i różne ewolucye. Dwór natenczas był w Warszawie, widziałem króla Saskiego, królowę i infantkę, której dawniej tron ofiarowano. Jeździli oni codzień na przejażdżkę po mieście, w odkrytym na pasach, bez resorów koczu; widywałem ich i w kościele Śgo Jana w loży niegdyś Stanisława-Augusta. Naówczas już w Warszawie głośno mówiono o przygotowującej się wojnie rozpoczętej w roku 1812, lecz cały ten kraj, biedne księstwo Warszawskie głębokiemi wydał mi się obarczony ranami fizycznie i moralnie. Szukałem po Warszawie dawnych moich znajomości, ale wiele z nich przeniosło się do innych krajów, lub wymarło, i majętności potraciło. Domy możne kupieckie Jarzewicza, Dawidsona, Gasla, Tykla, Herynga, Manugiewicza, wszystkie albo powymierały lub poupadały, i powynosiły się. Ogromne owe magazyny za moich czasów zarzucone towarami stały puste, ledwie kilka sklepów na miodowej ulicy i Krakowskiem Przedmieściu oznajmywało, że to było miasto i stolica; żydzi tylko włóczyli się hurmami, atakowali przechodzących, nachodzili ich mieszkania, żeby cóś sprzedać lub na czem oszukać. Dawniej na Pociejowskiem jak za klauzurą siedzieli, a w epoce, o której piszę, po całej Warszawie jak mrowie ten rodzaj bezecny się rozpostarł. Bywałem u księcia Józefa Poniatowskiego, nim do Jabłonnej wyjechał, jakem o tem powyżej wspomniał, było w wojsku dosyć znajomości, nie tyle z dawnych jak ze świeżo z prowincyj naszych przybyłych szlachty. Dwa tygodnie strawiwszy w przypomnieniach czasów ubiegłych, rozrzewniających, ze smutkiem przypatrzywszy się teraźniejszości, która nie dobrego nie obiecywała, wyjechaliśmy karetą poczwórną, którą kupiłem za dwieście czterdzieście dukatów. Wracaliśmy na Lublin, w Lublinie prawie nikogo nieznalazłszy znajomego prócz pani Nikorowiczowej i dyrektora policyi Ciemniewskiego, towarzysza młodości mojej w temże mieście ubiegłej, obszedłszy smutne i puste ulice, niegdyś tak drogie sercu mojemu, wyruszyliśmy dalej i przed Bożem Narodzeniem stanąłem w domu. Euzebi Siemianowski brat mojej żony był pułkownikiem i komendantem pułku pieszego, stał w Poznaniu, chciałem być u niego, ale tyle tygodni podróży, expensa, sprawunki, bytność w Warszawie, tak pieniądze wyszastały, że mi reszta ledwie do granicy wystarczyła. Pan Owsiany, który miał za sobą Mochelskę podratował mnie trochę, szczęściem trzymał nad granicą wioskę od pana Moszyńskiego i tam się u niego zasposobiwszy, miałem o czem dociągnąć pod strzechę. XXVI. ROK 1812. Powróciwszy do domu zastaliśmy armiją ośmdziesięciotysięczną jenerała księcia Bagrationa, rozłożoną w Wołyńskiej gubernii. W Cudnowie stał jenerał Savoini, z którego komendy zwód był jeden w Halijówce, a komendant tego zwodu major Szaber kwaterował w Karpowcach. Zrobiłem znajomość z panem Savoini i Szaberem, bywali u nas, i temu winienem spokojność, bo mi w początku kapitan, polak pan Ojżyński, robił przykrość. Jenerał Savoini przeniósł go gdzieindziej, postoju ulżył, a u mnie postawił protopej-junkra, bardzo spokojnego człowieka, który wkrótce został oficerem. W wigiliją świąt przyjeżdżał do nas pan Antoni Moszyński, brat Karola, który się starał o córkę moją Emilię. Karwicki, który u nas bawił ciągle, bo od trzech lat miał w oficynie swoje odrębne trzy pokoje, chociaż Moszyńskiemu dawano inne mieszkanie, wziął go do swojej kwatery. Przychodzę rano do nich i zastaję ich obu w łóżkach, w jednym pokoju, a kozaka pana Moszyńskiego rozciągnionego na kanapce pijącego kawę i trzymającego lulkę w gębie; nie podobała mi się ta równość i krótko zabawiwszy wyszedłem. W kilka minut potem Karwicki z Moszyńskim przyszli do mojego pokoju i śmiejąc się odkryli, że kozakiem tym mniemanym jest kapitan Janiszewski, przybyły tu z księstwa Warszawskiego za interesami własnemi, który przez czas jakiś musiał się taić, dopókiby papierów potrzebnych nie otrzymał. Dopierom zrozumiał tę ich poufałość i nie wchodziłem więcej w powody tego postępowania. Moszyński i Karwicki namówili mnie później, żebym dał bal dla jenerała Savoini i korpusu oficerów, na którym i oni byli: zabawiliśmy się wesoło. Później pan Savoini nas wszystkich zaprosił do siebie do Cudnowa, nie wyjmując Moszyńskiego, gdzie także dobra pijatyka była. Ztąd Moszyński udał się z Janiszewskim dla interesów do Kijowa, ja i Karwicki pojechaliśmy także z Adamem i Kajetanem Jukowskiemi i razem staliśmy. Wiosną otworzyła się wojna owa sławna 1812 roku, o której szerzej historya owych czasów powie. Napoleon oparł się aż w Moskwie, zkąd go pożar, głód i mrozy wypędziły nazad do Paryża. Powiedziałem wyżej, że w opisy historyczne tych wojen nie myślę się wdawać, zostawiam to poważniejszym piórom, które ku temu otwarte mają źródła wiadomości, i lepiej całość objąć potrafią. Skończyła się wyprawa szczęśliwie dla Cesarza Alexandra, tak w bojach jak w traktatach, a ustalony po długich walkach pokój, do dziś dnia winna mu Europa. Nie mogę jednak odjąć sobie tej przyjemności, bym nie oddał hołdu słusznego obronie Rossyan. W dziejach świata świecić będzie ów wspaniały i straszny obraz pożaru Moskwy, którego sprawca Roztopczyn, zapierał się jak grzechu. Jenerał Roztopczyn począł od własnego mienia dzieło zniszczenia i obrony; gdy armija francuzka zbliżała się do Moskwy, i miała przechodzić przez wieś jego zwa- ną Woronowa, całą murowaną, w której było dwieście pięćdziesiąt mieszkańców płci męzkiej, pałac murowany dwu piętrowy, mozajkowany, pyszne ogrody z oranżeryami i trejbhauzami, zgoła wszystko co dla wygody i przyjemności wymyślić można i z wielkim zaprowadzić kosztem — rozkazał ludziom wszystkim przenieść się do innych dóbr swoich za Moskwę, a sam swoją ręką podpalił pałac, ludzie zaś resztę wioski. Francuzi, wszedłszy do Woronowej zastali tylko gruzy i popioły, a gdzieniegdzie zwaliska niedotlałe jeszcze; w miejscu gdzie stał paląc był następujący napis: — " Ośm lat starałem się przyozdabiać ulubioną wioskę, niegdyś gniazdo ojców moich i własne, byłem w niej szczęśliwy ja i jej mieszkańcy, za zbliżeniem się waszem Francuzi, wieśniacy opuścili swoje zagrody, i ja ze łzami w oczach, własną ręką podpaliłem dom mój, aby go nie skalała obecność wasza. " Napis ten był po francuzku; z wioski swojej Roztopczyn pojechał do Moskwy, gdzie zwoławszy najmajętniejszych mieszkańców, objawił im, że dla ratunku całego kraju, potrzeba poświęcić stary gród i jego pamiątki, a gdy się na to zgodzili, on sam pierwszy pod swój pałac wspaniały podłożył ogień, za jego zaś przykładem poszedł każdy z właścicieli i zgorzały nie tylko budowy, ale sklepy i magazyny z towarami, prowijanty, furaże, chleby, zapasy. Szkoda prywatnych osób przechodziła milijony, ale i armija francuzka poniosła ogromną, zostając ogłodzoną i bez przytułku. Z końcem jesieni, Bonaparte wyszedł ze spalonej Moskwy, ale ścigająca go armija rossyjska wszędzie szarpała wojska jego; nastąpiły niesłychane mrozy, które do reszty przygnębiły Francuzów; przeprawa przez Berezynę kosztowała tysiące ludzi; tam dostał się w niewolę Euzebi Siemianowski, brat żony mojej, a pułk jego został rozbity. Zgoła, w dniu dwudziestym piątym grudnia na Narodzenie Pańskie, Rossya nie miała już nieprzyjaciela na ziemi swojej. W gwałtownej rejteradzie wojsk francuzkich, pod Lipskiem, zasłaniając ustępującą armiję, zginął w Elsterze nieodżałowany rycerz i wódz książe Józef Poniatowski, tak z talentów swych jak z charakteru osobistego znakomity. Na tem kończę wspomnienie o wypadkach wojennych i wracam do prowincyonalnych dziejów Wołynia. Jenerał Komburlej zawsze stał na czele, mianowany senatorem, okryty orderami S. Anny pierwszej klassy, S. Włodzimierza drugiej, z rangą tajnego radzcy, władał na prawach jenerał-gubernatora. Nastąpiły wielkie rekwizycje furażów, prowjantów, powózek, pogońców, koni strojowych, koni pod artyleryi, cztery razy w ciągu roku dawaliśmy rekrutów, a raz w miejscu ich konie linijowe, woły, wódkę, tak, że według moich regestrów, w ciągu roku tego z Halijówki kosztowało mnie to do szesnastu tysięcy złotych. Oprócz tego miałem postój opołczenia, a z nacisku ludności gorączkę we wsi, z której pięćdziesiąt dwie dusze męzkich, od dwódziestu do trzydziestu lat i mnóstwo kobiet wymarło. W domu u mnie tak wszyscy chorowali, że już sobie sami musieliśmy gotować. Tomasz Szuszczewicz, i jeometra Rudnicki, posługiwali nam i pomagali jak mogli. Mieszkał natenczas jeszcze Stanisław Karwicki z nami w Halijówce, przyszła exekucya wojenna za rekrutów czterech, którychem dać był powinien a nie mogłem, i cała wymarła. Przysłano drugich sześciu i z tych trzech umarło, a trzech uciekło, posłałem prośbę do Komburleja jedną, a do zarządu lekarskiego drugą prosząc o komissyą. Ale to był czas taki, że żadne wymówki od spełnienia obowiązku nie wymawiały. Urząd Lekarski przysłał cyrulika tylko żydka, a rekrutów uzyskać kazano: Dąbrowski dał dwóch a dwóch Karwicki, zastępując za Halijówkę. Na domiar nieszczęść tegorocznych przybył nam kłopot nowy; ów Antoni Moszyński, który był u mnie na świętach Bożego Narodzenia z kapitanem Janiszewskim, zabił z fuzyi brata swojego Karola, trzy dni rozmyślając się i gotując, o czem doszła nas dopiero wiadomość. Ostatnich dni listopada, ja i Karwicki odbieramy list od Moszyńskiego, który wzywa naszej pomocy i rozkazuje nam przyjeżdżać do Owrucza, grożąc jeślibyśmy tego natychmiast nie dopełnili. Zmiarkowawszy czem to pachnie i znając Moszyńskiego, że nas nie pożałuje, postaraliśmy się pieniędzy sześćset rubli srebrnych; nie było czasu odkładać podróży, i w najgorszę drogę puściliśmy. się do Owrucza, wziąwszy tylko od doktora Biernackiego trzy dozy gwałtownej trucizny na wszelki wypadek. Gruda była ogromna, mrozy niesłychane utru- dzały podróż naszą: sześć dni wlekliśmy się z rozpaczą w sercu, przybici i niespokojni. Zajechaliśmy nareszcie do Kacowszczyzny do brata mojego, a ztąd natychmiast do Owrucza, gdzieśmy w domu horodniczego Falkenhagena, widzieli się z Moszyńskim, siedzącym tu niby na poręce, lecz z sołdatem. — Czego chcesz od nas? zapytaliśmy.. — Pomocy. — Jakiej? — Pieniędzy. — Wiele? — Tysiąc rubli srebrnych. — Cóż ci pomogą pieniądze, kiedy występek widoczny i kary ujść nie możesz? — Nie pytajcie, dawajcie pieniądze, inaczej znajdę sposób i was wplątać, i zgubić. Nic można z nim było traktować w żaden sposób, wyzuł się był bowiem ze wstydu wszelkiego i uczucia. Karwicki ośmielił się doradzić mu ażeby wziął truciznę dla uniknienia hańby, cierpienia i kary zasłużonej; ale go to wszystko nie obchodziło wcale jak widać.. — Daj truciznę — zawołał i schował jeden pa- kiecik do tualetki — a teraz pieniędzy, dodał, lub was wszystkich pogubię. Zaczęliśmy się z nim targować, a było tego ze dwa dni, stanęło na dwóchset dukatach, ale my jużeśmy i tyle pieniędzy nie mieli, wydaliśmy część w Żytomierzu i w drodze, bo poprawa pogruchotanego kocza do sta rubli kosztowała. Zrobiliśmy znajomości z panem Mewesem, który był sprawnikiem owruckim, żona jego siostra rodzona Moszyńskiego owego, kilka lat wprzód będąc panną respektową przy pani jenerałowej Karwickiej w Karpowcach dobrze nam znajomą była. Właśnie w tym czasie leżała w połogu, i zaproszono nas na chrzciny, od niej jakoś dostaliśmy trzysta rubli srebrnych. Zapłaciliśmy niecnocie żądane sześćset rubli, a oprócz nich trzysta assygnacyjnych dla kogoś tam jeszcze dać kazał, i lubo na słowie jego nie wiele mogliśmy polegać, przecież odjechaliśmy cokolwiek spokojniejsi. Zamiarem jego było tego Janiszewskiego, którego wprowadził do mego domu bez mojej wiadomości, ukazać jako osobę podejrzaną przed jenerałem Ertelem i nas, gdybyśmy mu nie dali pieniędzy, pogubić, dowodząc żeśmy spiskowali. XX. NIEWOLNICY. Jeszcześmy byli w Owruczu, gdy dziewiątego grudnia, pułk rossyjski przyprowadził do Owrucza dwa tysiące ośmset niewolników i kilkunastu oficerów polaków w przeprawie przez Berezynę pobranych. Były to nieszczęsne ostatki korpusu, który osłaniał rejteradę wojska francuzkiego i w puch rozbity został. Dziś mi się jeszcze serce krwią zalewa wspomniawszy na nędzę tych nieszczęśliwych łudzi. Między niemi znalazłem kilku oficerów z pułku Euzebiego Siemianowskiego brata żony, wszystko to gołe, bose, nogi poobwijane słowa a tu mrozy trzaskące, na drodze padali i marzli, potrzeba było jakąkolwiek przez miłosierdzie nieść pomoc. Pułk przez dni trzy rasztagował, co nam dało czas do zrobienia składki; my choć mieliśmy trochę pieniędzy, ale bardzo nie wiele, rozbiegliśmy się po powiecie, Karwieki, Nepomucen brat mój, - ja, jeszcze kilku z poczciwych owruczanów, a mianowicie pan Mikołaj Trzeciak, pan Mierzwiński, pan Hołowiński i Karol Trypolski. Zebraliśmy ofiary w pieniądzach małe, ale znaczne w bieliźnie, odzieży, futrach różnego rodzaju, sami oddaliśmy wszystko cośmy mieli z sobą, a nawet ludzie nasi z ochotą kożuchy z siebie zdjęli. Brat mój Nepomucen, wszystko co dom miał zaofiarował; znaczna to była pomoc dla tych nieszczęśliwych, ale dla nas pociecha większa jeszcze żeśmy ich- poratować mogli. Pcwracamy do domu, nocujemy w Żytomierzu, gdy rano przychodzi kwartalny, kiedy już konie były zaprzężone i odzywa się: — Jenerał-gubernator potrzebuje panów do siebie. Potrzeba było iść, myśleliśmy już że Moszyński nam się przysłużył, ale nie było rady, zastaliśmy pana Komburleja w jego gabinecie. — Zkąd panowie jedziecie?— spytał. — Z Owrucza. — Coście tam robili? — Odwiedzaliśmy brata mego, któremu żona chora. — A jakie to składki robiliście panowie po powiecie, dla nieprzyjaciół kraju i buntowników? Karwicki milczał, ja widząc że to niczem nie grozi i nie czując się do winy, wpadłem w wielki zapał, łzy mi się polały, wystawiłem obraz nędzy wołającej miłosierdzia i litości nawet dla nieprzyjaciela. Nie byli to już wrogowie ale ludzie, a ludzie nieszczęśliwi, znękani, bezbronni, między którymi wielu naszych rodaków. Powiedziałem, że jeślim miał usposobienie do litości, nigdzie bardziej rozwinąć go nie mogłem jak będąc w Rossyi, ja i brat mój, bośmy oba doświadczyli wszędzie od Rossyan współczucia, miłosierdzia i wszelkiej pomocy braterskiej. Nie patrzyliśmy na to, że miedzy nieszczęśliwemi byli Polacy, ale widzieliśmy ludzi cierpiących, których siły żywota nędza wyczerpywała. — Ręczę za to, dodałem — że gdybyś wasza Excellencya wiedział, sam byś pośpieszył dla nich z pomocą, mogę tego być pewien, znając serce pańskie. Komburlej wcale się nie obraził tłómaczeniem mojem i owszem, wpadł w bardzo dobry humor i powiedział: — Nie tylko nie mam panom tego za złe, ale chwalę ten uczynek i upewniam was, że gdy ci plenni dostaną się do środka Rossji, mimo że nieprzyjaciel wielkie nam poczynił szkody, będą odziani i nakarmieni po chrześcijańsku, przez tych z którymi wojowali. Dobył potem papier i uśmiechając się urągliwie podał nam go do przeczytania, był to raport pana N... C... Owruckiego, który szeroko o tem zdarzeniu donosił... W końcu zaproszeni zostaliśmy na obiad, i tak się ten strach dobrze skończył. Wróciliśmy do domu spokojniejsi cokolwiek ze strony Moszyńskiego, bo ja wyjeżdżałem w rozpaczy, a Karwicki także. W kilka tygodni po Nowym Roku, Antoni Moszyński znowu przysłał po nas, aleśmy się go już nie obawiając tyle nie pojechali. Dwudziestego piątego grudnia jeneralną ogło- szoną amnestyę, i ani za opinje, ani za fakta dawniejsze nikt odpowiadać nic mógł. Wiele w tym roku miałem wydatków przykrych i ciężkich dla mnie, które oprócz zwykłych expensów, do dwudziestu tysięcy wyniosły. Słówko jeszcze dodam z tego com widział na oczy i słyszał od drugich, o miłosierdziu dla biednych w Rossyi: wszyscy podróżni i wygnańcy oddają w tym względzie ludności północnych prowincyi należne pochwały. Trudno spotkać łudzi miłosierniejszych. Umieją nie patrząc na występek, dla każdego nieszczęśliwego okazywać współczucie prawdziwie chrześcijańskie. Skarbony zwykle wystawione przy turniach nigdy nie bywają puste, trzymanym nawet przy policyi, przechodzący lud daje wsparcie. Przy exekucyi do katorhy, cały pomost pod szafotem usypany bywa groszakami, rzucanemi przez lud i kupców. Klassa wyższa równie jest litościwą dla więzniów, i śpieszy z pomocą każdemu biednemu, a ogólnem nazwiskiem każdy sądzony i wygnany, zowie się tylko: nieszczęśliwym (nieszczasny). Piękne to pojęcie, które występek i karę zarówno nieszczęściem nazywa. XXVIII. DELEGACYA DO PETERSBURGA. Jak się ta wojna skończyła, co uczyniono z Napoleonem, który był jej przyczyną, to do historyi państw należy, a tej nie tykam. Gdy w Paryżu układano się o koszta wojenne, przy czem Cesarz Alexander okazał swą wielką duszę i wspaniałą szlachetność charakteru jemu właściwą, naznaczony został zarazem kongres w Wiedniu. Cesarz okryty sławą i błogosławieństwy ludów, powracał odwiedzić Rossyą, i goić rany które walka zadała, a zarówno dla wszystkich prowincyj państwa oświadczając łaskę swoją, dozwolił i od nas wysłać delegacyą do stolicy. Zwołano nas w czerwcu do gubernskiego miasta dla wyboru delegatów. Wybraliśmy więc Augusta hrabiego i senatora Ilińskiego, jenerała Bartłomieja Giżyckiego, księcia Maxymiljana Jabłonowskiego i księcia Józefa Lubomirskiego, kasztelana kijowskiego... W roku tym 1814 następowały wybory; przed wyjazdem do Petersburga hrabia Iliński zwołał nas kilku do siebie, jako to: Józefa Dąbrowskiego, Marcina Bukara, Seweryna Zaleskiego, marszałka żytomierskiego, Tadeusza Teleżyńskiego, dawnego prezesa wołyńskiego, mnie, i w obec Bartłomieja Giżyckiego, który był przytomny, powierzył nam pod sekretem, że będzie się starał o stanie tych gubernij jak najrzetelniejszą Cesarzowi dać sprawę, dodając, że po wspaniałem sercu Alexandra spodziewa się sprostowania wszystkiego co dolegać mogło. — Będzie zapewne z tego powodu wyznaczona komisya dla zbadania stanu gubernii, rzekł w końcu — potrzeba żebyście się przysposobili, mianowicie w urzędników czynnych i poczciwych. Posłuchajcież mnie kochani ziomkowie, obierzcie Giżyckiego marszałkiem gubernskim, mego syna kandydatem obok niego, Dąbrowski niech idzie na prezesa, Seweryn Zaleski niech nadal zostanie marszałkiem żytomierskim. Wszystko się tak spełniło jak hrabia radził i życzył. Lecz Cesarz w Petersburgu delegowanego tam Giżyckiego powołał do służby wojskowej i dał mu order S. Anny pierwszej klassy. Wiadomość o tem urzędowa przyszła w początku wyborów; Komburlej nie chciał go potwierdzić pod pozorem, że w służbie wojennej zostaje, a gubernia musiała podać najpoddanniejszy adres do Cesarza o dozwolenie Giżyckiemu marszałkowstwa gubernskiego, na co otrzymano nie tylko zgodzenie się najwyższe, ale rozkaz. W tymże czasie hrabia Iliński podał notę o stanie gubernii i sposobie w jakiby złemu zaradzić można, popierając ją ustnem przedstawieniem. Cesarz na samym wyjezdzie z Petersburga do Paryża, naznaczył senatora Siewersa dla zbadania bliższego tych okoliczności. Hrabia Iliński i Giżycki powrócili z delegacyi, Giżycki objął urzędowanie, a senator dał nam zaraz wiedzieć, że Siewers wkrótce przybędzie. Jakoż nadjechał niebawem; nakazano po powiatach zjazdy, na których wybrano delegatów, którzyby od swoich powiatów przedstawienia popierali; z żytomierskiego był Marcin Bukar, ja, Stanisław Fiedorowiecz, i Stefan Dunin, podobnież ze wszystkich dwunastu. (i delegaci z marszałkami lub ich zastępcami, siedzieli przez lat dwa agitującej się w Żytomierzu komissyi. W kilka tygodni rozpoczęły się czynności, hrabia Iliński zrazu mieszkał w Żytomierzu, potem z nią razem gdy czynności jej przeniosły się do Berdyczowa i on lani wyjechał, pilnując gorliwie interesu publicznego. Giżycki popierał ze swojej strony sprawę, my delegaci podawaliśmy petyta z powiatów, a senator Siewers wielu urzędników znalazł winnych opieszałości i nadużyć, tak, że ich pod sąd oddać kazał, w wigilję dnia tego gdy obywatele wielki obiad składkowy dawali w ratuszu, gdzie ja byłem gospodarzem. Dwunastu marszałków, trzydziestu sześciu delegatów, a dwa razy tyle było na nim obywateli; zjechało się najmniej dwieście osób na ten obiad, który w listopadzie miał miejsce o szóstej wieczorem, dla tego żeby w sali i na ulicach illuminacya lepiej się wydać mogła. Przyjechał hrabia Iliński z senatorem Siewer- sem, i w ciężkiem mnie postawili położeniu, gdy obejrzawszy się i zebrawszy urzędników pod sąd oddanych w wigilją, o czem nie wiedziałem, zapytali mnie — czy i oni mieli bilety. Nie mogłem zataić, że wczoraj rano jeszcze rozdane były, bom nie wiedział, że są pod sąd oddani, a dopełniłem zwyczaju, wedle którego na wszystkie takie uroczyste przyjęcia, zaprasza się urzędników. — Kiedy oni będą, to my tu znajdować się nie możemy — odezwali się pan Siewers i Iliński. — Cóż nam robić?— zapytałem. — Do pana należy oświadczyć im żeby ustąpili... Trudny to był dla mnie orzech do zgryzienia, ale nieuchronny; kazałem się trochę powstrzymać z podaniem jedzenia, musiałem iść do każdego z osobna i oznajmić wolę pana Siewersa, odpraszając od obiadu. Ruszyli wszyscy upokorzeni. Po obiedzie, który się skończył około dziesiątej, Gostyński, dawny marszałek gubernski, miał mowę do senatora Siewersa, za trudy jego dziękując. Za trzy dni miał wyjeżdżać pan Siewers; raport jego do Cesarza wymieniał winnych, a zarazem ukazywał, że Komburlej całkowicie za ich wy- kroczenie odpowiadać nie powinien, jednakże usunięcie tylu urzędników obraziło ich naczelnika, który odjeżdżającemu senatorowi, dał to uczuć. We dwie godziny po pożegnaniu z Komburlejem, Siewers wyjechał do Petersburga, i spotkał Cesarza jadącego znowu do Paryża. Łaskawy monarcha na poczcie kilka godzin poświęcił sprawom Wołynia i przyjął raport Siewersa, który ustnie obszerniej się wytłómaczył. Alexander I. rozkazał z całą surowością i ścisłością kończyć rozpoczętą komissyę. Tymczasem po wyjezdzie Cesarza, wojskowy departament przysłał rozkaz, ażeby jenerał Giżycki natychmiast udał się do armii, stojącej naówczas w Ems; wezwano Giżyckiego, jenerał gubernator rozkazał wejść w obowiązek marszałka gubernskiego panu Henrykowi Ilińskieniu, a jemu natychmiast wydał pasport i polecił niezwłócznie ruszyć na miejsce przeznaczenia. Nie było co począć, musiał Giżycki wyjechać; nim się do Ems dostał, nim ztamtąd do Paryża, nim zyskał audyencyą u Cesarza, o którą nie było łatwo, pół roku minęło, ale to wyszło na dobre, bo Cesarz pytał go o prowincye nasze i wysłuchał łaskawie. Natychmiast imienny ukaz nastąpił, aby Giżycki na swoje miejsce powracał i dalej urząd marszałka gubernskiego sprawował. Na wiosnę przyjechawszy znalazł Giżycki komissyę rozstrojoną zupełnie, a delegatów rozpierzchłych, gdy w kilka dni po nim, przybył i Siewers z rozkazem dokończenia badania jak najściślej. Zaraz tedy znowu wzięto się do dzieła, przyjechał hrabia Iliński, wydobyto nas z myszych kryjówek, zaczęły się dośledzania, aleby nadużycia wykryte nie zostały, gdyby nie żyd berdyezowski kupiec Liebszütz Schwarzniama, który wskazał do indagacyi księgi kupieckie. Oprócz innych rzeczy, odkryto przy rewizyi sklepów, mnóstwo towarów zagranicznych, zakazanych, i z tego powodu, z mocy prawa konfiskowano gdzie tylko się znalazło; w Żytomierzu, Berdyczowie, Łucku, Dubnie, Krzemieńcu, Kijowie, Białej-cerkwi. Z tego powodu mnóstwo kupców pobankrutowali, a sprzedane z tej konfiskaty towary, przyniosły jak słyszałem do skarbu trzykroć siedmdziesiąt tysięcy rubli srebrnych, chociaż je tanio bardzo kupowano. Poszedł Siewersa raport do Paryża i wkrótce potem, miejsce senatora Komburleja zastąpił Sta- nisław Potocki, ale ani żądał tej nominacyi, ani do niej miał kwalifikację; krótko był bardzo. Zmienił go Saint-Priest, a gubernją urządzić każono Siewersowi. Natenczas proponował mi hrabia Iliński, senator Siewers i Marcin Bukar, który nieodstępnie był przy Siewersie, abym w rządzie gubernjalnym lub w drugim departamencie przyjął sowietnikowstwo, alem sobie nie życzył i nic mógł obciążać się urzędowaniem. Narzucono tę posadę Michałowi Trypolskiemu, natenczas sędziemu ziemskiemu żytomierskiemu, ale ha niej nie długo chciał zostawać, otrzymał ją później Józef Zaleski. Urzęda od korony wszystkie i w rządzie gubernjalnym obsadzono tutejszemi mieszkańcami naszych prowincyj. W tym roku uwolnił Cesarz Alexander wszystkich jeńców wojennych; brat żony mojej Euzebi Siemianowski, Jenerał Wasilewski, major Stefan Ziemęcki, kapitan Leopold Gołuchowski, i innych kilku oficerów powracając z niewoli przyjechali do Halijówki. Radość ztąd była nie do opisania, bawili dwa tygodnie, dzieliłem z sąsiadami i przyjaciółmi to szczęście. Byli u nas senator Iliński i Giżycki, bawili dwa dni, a pierwszy zaprosił nas wszystkich razem do Romanowa. Tam zjechało się osób ze sto, bawiliśmy sit; dwa dni, nareszcie w Szulajkach u państwa Konopackich pożegnaliśmy się i rozstali. Ci wszyscy byli w Tambowie, a nie mogli się dość naopowiadać z jaką litością, współczuciem i sercem, przyjmowani byli przez tamtejszych mieszkańców: przez jenerała komendanta Szyrkowa, równie wielbionego przez nich jako pani jenerałowa Cimmermanowa, matka zięcia pani Dąbrowskiej, która możny dom swój otworzyła im gościnnie. Ale znana, jest ludzkość i miłosierdzie Rossyan, więc o tem się już nic powtarzam. XXIX ROZMAITOŚCI. Nie wiem tego z pewnością, alem słyszał od ludzi starszych, że jeszcze za panowania Augusta III, erygowaną była loża masońska w Warszawie, której jenerał Brühl był Venerablem, ale sekret w tem zachowano nawet przed królem. Stanisław August po koronacyi swej zażądał wprowadzić lożę do Warszawy, gdyż sam podobno był inicyowany w Londynie i tam otrzymał wysokie stopnie. W Polsce kilku panów i szlachty co albo wychowanie brali w Paryżu, lub bawiąc tam dłużej zostali masonami, nie odważyli się tu jednak związku tego zaprowadzić; dopiero ośmieleni przez króla, otworzyli Lożę w Warszawie w największej tajemnicy. Polacy jednak nie łatwo się do tego brali, bo powszechnie massonerya i tak zwani farmazoni uchodzili za niereligjantów, a robota cała za niekatolicką i wyklętą. Rosła jednak między wolniejszemi umysłami, liczba przyjmowanych do loży, i powoli także zakładano loże w Krakowie, Poznaniu, Wilnie, nareszcie odkryto jedną w Dubnie za rządów polskich jeszcze, która była na bramie, Łucka zwanej, od wjazdu ze strony tego miasta, pod przewodnictwem księcia Michała Lubomirskiego. Nieznacznie przyzwyczajono się bez oburzenia słuchać o massonerji; rozprzestrzeniono loże. W r. 1786 Stempkowski wojewoda kijowski, do Rady Nieustającej podał memorandum, aby do tutejszej prowincyi, tak obszernej, przysłano drugiego rządowego lekarza. Skutkiem tej rekwizycji, z akademii krakowskiej wysłany był świeżo doktoryzowany Franciszek z Hinezów Hincz, z tytułem Lekarza Kwarantan prowincyi ukraińskiej, a razem z poleceniem od massonów do których należał, założenia loży męzkiej i kobiecej w Żytomierzu. Obydwie tu fundował, pod tytułem: Ciemności rozproszonych, wschodu Żytomier- skiego, w męzkiej sam został Venerablem, a pani Waclowa żona aptekarza, w kobiecej otrzymała prezydeneyą. Hincz bardzo był poczciwym człowiekiem, ale niemógł mieć wielkiego wpływu na wyższe towarzystwo, z powodu starego polskiego przesądu, który doktora mniej i niżej ceni zawsze od szlachcica i ziemianina. Z tejże przyczyny mało komu był znajomy, a śmierć Giżyckiego, chorążego kijowskiego, którą jego niezręczności przypisywano, nawet sławę jego doktorską zwichnęła, tak, że długo musiał się mieć na ostrożności, by uniknąć zemsty zażalonych synów. Hincz więc nie mógł sam osadzić loży, ludźmi wyższego stopnia i znaczenia. Juryści tylko żytomierscy i to nie w wielkiej liczbie lożę zapełnili, a prawdę powiedziawszy, Hincz był trudny w wyborze szukając dobrego sprawowania się i obyczajów w tych których przypuszczał. Inne zaś osoby należące do loży, inicyowane były w Warszawie, Krakowie lub Dubnie. Stan ten trwał do podziału, a raczej do wstąpienia na tron Cesarza Pawła I, natenczas wszystko to upadło, i przycichło. W Warszawie, za panowania pruskiego loża się utrzymywała; po utworzeniu księ- stwa Warszawskiego, w kilku miejscach lego małego kraiku otwarto loże, nawet po pułkach i brygadach. W jednej z nich Euzebi Siemianowski w Poznaniu był Venerablem. Otwarto w wielkim sekrecie lożę Zytomierską w r. 1814, która potem niesłychanie urosła. Pan J... właśnie w tym czasie pokochał córkę doktora Hincza i choć ojciec długo był przeciwny temu małżeństwu, nareszcie na nie przyzwolić musiał. To panu J.....dało wstęp do loży. J. nie miał ani wychowania, ani zdolności szczególnych, ale zręczność wielką i ruchawość niepospolitą, korzystając z wszelkich nadarzających się okoliczności dla siebie. Poczciwy Hincz życie skończył, a na jego miejscu został major L.... z dawnego wojska polskiego, który lat kilka trzymając część Połonnego, zebrał był sobie fundusik u szanownego Adama Walewskiego. Ta nowa dyrekcya żywszą była i gorliwszą od poprzedzającej, zaczęto wprowadzać do loży młodzież majętniejszą, chwytano kto się nadarzył, robiono składki, używano ludzi za narzędzia osobistych widoków. Przypadło to właśnie kiedy Giżycki został gubernatorem; użyto różnych sposobów, aby i jego wciągnąć do loży, ale nie chciał do niej należeć, przyrzekłszy jednak wspomagać w czem będzie mógł. Zdaje się, że przewódzcy loży nie potrafiwszy go związać, usiłowali stać musie raz wraz we wszystkiem potrzebnemi, aby się bez nich obejść nie mógł, i wedle tego planu postępowali. J ... połączył się w tym zamiarze z Bukarem, Antonim Pruszyńskim i Wisłockim i łatwo im było zakłócić spokój Giżyckiemu. Kwadrumwirat ten działał skutecznie. Snarski był vice-gubernatorem, pan Giżycki z powodu koleżeństwa wszedł z nim w bliższe stosunki, ale to się ichmościom niepodobało, póty robiono pasztety, plotki, intryżki, aż dopóki nil*! doprowadzono ich do zajścia, osobistości, gniewu a nareszcie do pojedynku, z jenerałem W... stojącym w Żytomierzu. W... ujmując się za Snarskiego powiedział niegrzeczność Giżyckiemu, mającemu naówczas ze sto osób na obiedzie u siebie. Było to na krótko przed przyjazdem Cesarza, odłożono więc spotkanie po wyjezdzie zaraz, i tegoż dnia strzelał się Giżycki z X ... W... Sekundowali Giżyckiemu jenerał lejtenant Sass i jenerał major Leontjew. Zatrzymał się na chwilę Fligel- adjutant Artur Potocki i zaraz po pojedynku wyjechawszy, dognał Cesarza Alesandra w Dubnie, gdzie mu ośmielił się zdać sprawę z całego wypadku i uzyskał dla Giżyckiego przebaczenie monarsze, chociaż można się było spodziewać odpowiedzialności. Tu zawieszam dalszy ciąg żytomierskich czynności, których opisanie obrzydliwość mi sprawuje, a przystępuję do wypadku szczęśliwego i pamiętnego dla całej prowincyi, to jest: do bytności błogosławionej pamięci Cesarza Alexandra I. XXX. BYTNOŚĆ CESARZA ALEXANDRA Igo. Uwiadomieni zostaliśmy wcześnie, w sposób urzędowy o dniu, w którym Cesarz miał odwiedzić Żytomierz, a nawet mieliśmy obietnicę, że przyjąć raczy bal od szlachty. Natychmiast wezwano marszałków i szlachtę, i z każdego powiatu, z największym pośpiechem i ukontentowaniem złożono po pięćset czerwonych złotych na uroczyste przyjęcie. W teatrze naprzeciw ulicy Pilipońskiej, urządzono wielką salę, zrównawszy posadzkę parteru ze sceną, tak, że to wszystko jakby jedność składało. Podłogę wybito suknem zielonem, a ścia- ny białym perkalem w draperye, loże dolne połączono z salonem, a górne formowały galeryą dla muzyki nad którą w transparantach, wszystkie stoczonej wojny znaczniejsze tryumfy i wygrane bitwy, wzięcie Paryża i t. p., wyobrażone zostały godłami i napisami, wśród festonów i ozdób różnych. Draperye wszystkie były z karmazynowego merynosu, i takimże merynosem wybite pięćset krzesełek, które tam gdzie proscenium coraz wyżej było podniesione dla dam, we trzy rzędy ustawiono, co bardzo piękny formowało widok. Resztę krzeseł tych umieszczono pod galeryą; oświetlono salę ogromną dwoma tysiącami świec, a tysiąc lamp oliwnych gorzały za transparentami. Z tyłu teatru przybudowano na prędce wielką salę, w której u kolacyi przy jednym stole ciągiem trzysta osób usiąść mogły, urządzono dwa wielkie bufety, jeden z trunkami, w którym dziewięćset butelek win różnych w wysokich gatunkach, w szafach ustawiono, w drugim zaś były herbata, cukry, konfitury, deser, owoce i t. p. Ja miałem sobie poruczony zarząd tego balu i gospodarstwo, urządzenie wieczerzy, bufetów, u- sługę, muzykę, i wszystko co do przyjęcia potrzebnem było. Fiedorowicz i Stanisław Karwicki robili pokupki w kraju, pan Drzewiecki dostawiał co było potrzeba z Brodów. Sprowadzono Degaza kuchmistrza z Dubna, i stół pryncypalny ugodzony został za trzysta dukatów; innych zaś kucharzów umówiono osobno do zasposobienia stołów pod ścianami w sali jadalnej urządzonych, które galaretami, zimnemi potrawami, pieczystem , sałatami, ciastami i t. p. zastawiono. Nawieziono sreber, porcellany, bielizny, szkła i różnych kredensowych ozdób od książąt Lubomirskich, Jabłonowskich, hrabiego Ilińskiego, chorążego Steckiego, Walewskich i wszystkich pańskich i szlacheckich mężniejszych domów, tak dalece, że w domu obok teatru, w którym ja natenczas stałem, zawalono niemi wszystkie pokoje, i oficer codziennie chodził tu na wartę z szesnastą ludźmi. Każdy oprócz tego przysyłający kredens, z nim jednego lub dwóch łudzi, kamerdynerów dawał. Ubrałem bufet do herbaty, zabrawszy od kupców w Berdyczowie co było najpiękniejszego z porcellany i bronzów dla zastawy, z magazynów zwłaszcza Chaudoir'a, Szaflhaglów, Fiettego, Chajkiela i innych. Z ochotą dawali wszyscy, więcej pięciuset par najpiękniejszych filiżanek, waży bronzowe, porcellanowe naczynia, kandelabry i urny, któremi zastawiliśmy pułki oświeciwszy je około dwóchset świecami w pysznych kandelabrach. Z Romanowa sprowadziliśmy paryzkie bronzy, które do dziś dnia pałac tamtejszy ozdabiają. Urządziłem usługę, z kamerdynerów wybrawszy co najpiękniejszych i dobrze wytressowanych ludzi, ośmiu w bufecie herbacianym, ośmiu w bufecie trunkowym, dwódziestu do stołu, dziesięciu do obnoszenia potraw, dziesięciu do zmiany talerzy, które w stosach za każdym z nich wraz ze sztućcami leżały. Powyznaczałem i podzieliłem miejsca dopóki który z nich ma obnosić i usługiwać, po trzydzieści osób na jednego, a usługa tak szła porządnie i szybko, że się jej dziwiono. Muzyka była sprowadzona od pana Hańskiego, dwie pułkowe, z tych przez dwa tygodnie wybrawszy stu ośmdziesięciu sławny Gerke uformował, że godni byli popisywać się przed monarchą. Na dni kilka jeszcze przed przybyciem Najjaśniejszego Pana, mówi mi pan Giżycki guberna- tor, żebym damom porobił wizyty i na bal je zapraszał, znając okoliczności, spytałem zaraz czy nam być u pani V — G. — A jakże, odpowiedział, zaprosić ją potrzeba , ale jemu nic posyłać biletów, ani zaproszenia, ani entrée. Był wtedy w gabinecie przytomnym Seweryn Zaleski marszałek żytomierski, obróciłem się do niego, prosząc z sobą do pana V — G. z powodu żem go nie znał, a razem na świadka. że go prosić na bal nic będę. Wtem Giżycki przerywa mi i mówi, że koniecznie potrzeba starać się dostać wielkiego portretu Cesarza, aby go w sali balowej zawiesić. Jedziemy tedy do pana S... poznaje mnie z nim pan marszałek Zaleski, ja proszę go, aby mi pozwolił z panią V. G. zrobić znajomość. Pani wyszła zaraz do nas, ja tedy z komplementem do niej, że szlachta zaprasza ją na bal, zarazem podając bilet entrée. W tem pan V. G. przerwał, że żona jego być na balu nie może, z powodu stanu swojego zdrowia, ja zaś, dodał, muszę być jako urzędnik. Zamilkłem na to, wtem obracając się zoba- czyłem całkowity portret Cesarza, który dotąd jest w domu gubernskim, i zapytałem, czyby go nie pozwolił, dla ozdoby sali balu szlacheckiego. — Pozwolić go nic mogę, rzekł, odstąpię jak mnie kosztuje za tysiąc rubli. — Bardzo dobrze, odpowiedziałem, proszę go kazać zanieść. — A pieniądze. — Mam je przy sobie. Jakoż natychmiast zapłaciłem. Zaniesiono portret do gubernatora, Giżycki byt kontent, ale gdy się dowiedział zkąd go wziąłem kazał go zabrać nazad, odesłać i pieniądze odebrać. Pojechałem w godzinę potem może do S..., który rui powiedział, że pieniędzy nie ma i portretu nazad nie przyjmuje, Giżycki przecież udobruchał się jakoś i portret do sali zanieść kazał. Cesarz Alexander w dniu naznaczonym przybył do Żytomierza i wprost zajechał do cerkwi, a potem do dworca. Tam była prezentacja mężczyzn , a na salę do teatru zjeżdżały się damy i mężczyźni po prezentacyi. Nim jeszcze N. Pan przybył na salę, chodziłem pomiędzy damami z atencją, zapraszając do bufetu, robiąc miejsca, a że pani hetmanowa Rzewuska była tu najpierwszą zdam, koło niej najczęściej krążyłem. Ona stojąc przy krześle swoim rozmawiała ze mną, gdy wszedł Siewers i senator Strojnowski, zbliżył się do pani hetmanowej i począł mówie do niej. Nie wiem zkąd zebrało mii się na ten niezręczny komplement, ale po chwili ująwszy za rękę panią, hetmanowe, prosi ją żeby nic robiąc sobie dla niego subjekcyi, była łaskawa usiąść. — Cóż to Waćpan rozumiesz, że ja przed waćpanem stoję? odparła żywo, obrażona pani hetmanowa ruszając ramionami, i odwróciwszy się od niego, znowu do mnie mówić poczęła. Senator zaperzony, odszedł jak nie pyszny. Już wmieście całem, począwszy od dworca do teatru wspaniała Illuminacya, kosztem szlachty przygotowana zapaloną została, o jedenastej godzinie dał się słyszeć huk tłoczącego się ludu po wszystkich ulicach i odgłosy: — Wiwat Cesarz — wiwat Alexander łaskawy! Pojazd cesarski stanął wreszcie przed galeryą, mężczyźni wszyscy ze środka sali weszli pad bo- czne galerye, otwartą została sala, którą zajmowały tylko damy we trzy rzędy siedzące. Gdy Cesarz wszedł, damy wszystkie powstały przed nim, wyszła przeciw niemu pani Giżycka i pan Henryk Iliński marszałek gubernski. Cesarz pocałował w rękę panią Giżyckę i podał jej swoją prowadząc ją dalej. Był w mundurze strzelców konnych Leż żadnych haftów, skromnie ubrany i w tej chwili zdawał się, wyrzekając wysokiego dostojeństwa i powagi, chcieć tylko okazać się najmilszym złudzi. Kłaniał się na wszystkie strony, i uśmiechem witał przybliżających, tak , że trudnoby w nim było domyśleć się laurami okrytego bohatera i monarchy władającego szóstą częścią znajomej ziemi, gdyby pogoda oblicza i szlachetność rysów wyższej w nim istoty nie znamionowały. Kilkanaście dam zaprezentowała pani Giżycka. Cesarz z nią bal .otworzył i tańcował z piętnastą, damami, w rzędzie których była i panna Giżycka dziś hrabina Chołoniewska, kończąc taniec, każdą z nich w rękę całował. Był ułożony wprzódy regestr osób, które wyznaczone zostały do tańcowania z Cesarzem, jenerał - adjutant brał z kolei te damy, a N. Pan po nim z niemi tańcował. Zaczęły się potem tańce popisowe, potem mazury i walce, a Cesarz walcował z kilką daniami znowu. Na kolacyi N. Pan się nie znajdował , ale cała świta Jego była przytomną, książe Wołkoński, Uwarów i t. d. Dwór z Cesarzem przybyły bardzo był liczny, siedem numerów szły z nim, a każdy numer po siedem powozów; przecież po stacjach tyle było cugów i furmanek obywatelskich, że koni starczyło, aż nadto. Skończył się bal i dniem prawie rozjechali się wszyscy; kazałem warcie wszystkie drzwi pozajmować i nie wypuszczać nikogo ze służby dopóki wszystkiego nie rozsortowano, nie porachowano sreber, bielizny i przyborów, które zaraz pooddawano właścicielom. Każdy mi dał kwit, a ja je złożyłem Giżyckiemu. Szkody nie było najmniejszej, jednego talerza nie stłuczono. Pani Kraszewska wstając od stołu zostawiła na krześle chustkę batystową i tę mi oddano zaraz, obwieściłem przez policya o zgubie i zwróciłem właścicielce. Ale za to ja trzy dni i dwie nocy nie spałem, a nawet przysiąść nie miałem czasu. Pozostało dosyć wódek, win, konfitur, likworów, cukrów, które między sobą przez licytacya rozebraliśmy. Gubernator Giżycki nie wypuścił marszałków z Żytomierza , dopóki z percepty nie odebrali rachunków, bo przy nim była kassą. Co więc pozostało z percepty i zebrało się z rozprzedanych resztek , wszystko to pannom Miłosiernym oddano, których klasztor gubernator czynnie zawsze i skutecznie protegował i wspierał. Nim się to wszystko ułatwiło, cztery tygodnie czasu w Żytomierzu strawić musiałem. A zatem powracam, choć z przykrością, do dalszych czynności żytomierskich. XXXI. DALSZE CZYNNOŚCI W ŻYTOMIERZU. W prędce po odjeździe Cesarza Alexandra, i po spotkaniu Giżyckiego z księciem W...; S... został usunięty, a na miejscu jego za wielkiem staraniem u Siewersa przez Giżyckiego, naznaczony Filip hrabia Plater. Giżycki widząc w nim i pochodzenie znakomite i osobiste przymioty wsparte starannem wychowaniem, wielki dlań miał szacunek , a na wzajem Plater Giżyckiego kochał i szacował, zgoła między nimi zawiązała się przyjaźń i najściślejsze stosunki. Plater przyjęty w loży Warszawskiej, w Żytomierskiej bywać nie chciał, sprawiedliwie o niej nie dobre mając wyobrażenie. Stosunki tych dwóch łudzi niepodobały się panu J... rozpoczął więc pokątną robotę, ale tak potajemnie przez podręcznych swoich i posłusznych sobie ją prowadząc żeśmy nieprędko nici doszli. Chodziło o to, żeby koniecznie hrabiego Platera pokłócić z panem Giżyckim; długo się na to zbierało, i możeby nie przyszło nigdy do rozerwania przyjaźni, gdyby ci dwaj zacni mężowie, jak poczęli zrazu, ciągle sobie byli powierzali wszystko. Przed panem Giżyckim gadano niestworzone rzeczy na Platera, przed Platerem na Giżyckiego, to powoli ostudzało ich uczucia wzajemne, nakoniec trafiono w miłość własną samej pani Giżyckiej jakoby przez Platera obrażoną, to dało powód, że Giżycki zaczął chybiać Platerowi, Plater jemu wzajemnie i do wielkich przyszli osobistości. Hrabia Plater obrażony był i rozjątrzony do tego stopnia, że nie szczędził ostatecznych kroków, gdy książe Eustachy Sanguszko obu sprowadził do siebie i pojednał. Nie wiele to i nie na długo pomogło, bo Plater znowu podburzony przez stronników J... trze- ciego dnia po tej zgodzie, przy której i ja byłem, wysłał po służbie raport przeciw Giżyckiemu, a kopiją jego minister komunikował gubernatorowi. Rozjątrzyło to ostatecznie: Giżycki przysłał po mnie sztafetę, ażebym tego momentu przyjeżdżał, a ja w kilka godzin przystawiłem się na rozkaz jego. — Co mi pan gubernator rozkaże? zapytałem na wstępie. — Oto pojedziesz pan zaraz do hrabiego Platera, i powiesz mu, że jestem przez niego osobiście obrażony, ale bonorowie z nim rozprawić się nie mogę, dopóki wybrani przez nas arbitrowie nie osądzą, czy po raporcie jaki na mnie podał, jest to dla mnie rzeczą przyzwoitą. Ja z mojej strony poszukiwać muszę satysfakcyi, na ten koniec proponuję trzech zacnych łudzi, księcia Eustachego Sanguszkę, księcia Maxymilijana Jabłonowskiego i jenerała Rzyszczewskiego, ci niech tę rzecz rozbiorą i niech zdecydują, czy mogę mieć z panem Platerem pojedynek. Prosiłem pana Giżyckiego, aby mi dał świadków, którzyby mogli zaręczyć, że wiernie po- wiem to co mi polecił i jaką odbiorę odpowiedź taką ran przyniosę. Pan Giżycki posłał prosić pana Seweryna Zaleskiego, natenczas marszałka żytomierskiego i pana Pinińskiego prezesa drugiego departamentu, których zobowiązał ażeby ze mną pojechali. Powtórzył przy nich kredencyaks, które mi dawał, nieco obszerniejsze niż tu piszę, część ich umyślnie omijając. Pojechaliśmy tedy we trzech do hrabiego Platera, któremu powtórzyłem wszystko co mi pan Giżycki powiedzieć polecił. Pan Plater siedząc na kanapie obok mnie, najobojętniej odpowiedział na to. — Proszę powiedzieć panu Giżyckiemu, że się z nim będę strzelał choćby na taką metę, jak my tu siedziemy z panem, ale osób, które mi podaje na rozsądzenie tak delikatnej kwestyi, zupełnie nie przyjmuję. Książe Maxymilijan nigdy wojskowo nie służył, przeciwko księciu Eustachemu i panu Rzyszczewskiemu mam moje powody, dla których się im nie poddam. — Tu nie idzie o gotowość strzelania się, odpowiedziałem, bo pan Giżycki zawsze do tego najzupełniej gotów, ale eto, czy po tem wszyst- kiem co pan hrabia uczyniłeś przeciw Giżyckiemu, on się strzelać z nim może, bez obrazy honoru swego, co właśnie potrzebuje rozwiązania. Na to obruszył się pan vice-gubernator, wołając, że mu impertynencye śmiem mówić w jego własnym domu, z czego ja uniewinniając się, odwróciłem do państwa Zaleskiego i Pinińskicgo świadcząc niemi, że to tylko powtarzam co mi poleconem zostało przez pana Giżyckiego, starając się spełnić poselstwo, w sposób najdelikatniejszy. Świadkowie moi potwierdzili com mówił, a ja w końcu oświadczyłem, że pan Giżycki szukając satysfakcyi, będzie zmuszony użyć środków niemiłych dla niego samego.... Zaproponowałem wreszcie czyby hrabia ze swej strony osób nie wskazał, na którychby się sąd chciał poddać, ale to obruszyło go i odparł, że honoru swojego sam tylko jest sędzią, i nikomu o nim decydować nie pozwoli. Powróciliśmy więc do Giżyckiego i wszystkośmy mu odnieśli, co nam zlecono, na co w największej passyi odpowiedział pogróżkami i byłby je spełnił, bo był bardzo gwałtowny, gdybyśmy go nie pilnowali. Wkrótce potem, bo w dni kilka był zjazd marszałków i delegatów, których sessya miała być na sali u gubernatora, a zgraja łozowa podburzyła do tyla i Giżyckiego i Platera, że byłoby przyszła przy spotkaniu do ostateczności nieprzyzwoitych, gdybym ja w chwili, gdy zajechał hrabia Plater nie pochwycił Giżyckiego za ręce i nie wstrzymał od wyjścia, choć mi kark i ucho pogryzł wyrywając się, a Seweryn Zaleski nie zamknął na klucz gabinetu. Z tej passyi Giżycki zaraz zaczął chorować, i bolał długo i ciężko, tak, że testament robił. Wyzdrowiawszy począł się starać o usunienie hrabiego Platera, i to wkrótce nastąpiło... XXXII. WYBORY 1816 — 1817 ROKU. Po usunieniu hrabiego Platera, za wielkiem staraniem Giżyckiego nastąpił książe Fryderyk Lubomirski potomek i członek znakomitej w Polsce rodziny, który jak ten urząd spełniął, o tem pisać niebędę, gdyż pamięć trwa jeszcze. Nastąpiły wybory na urzędników od szlachty; Giżycki życzył sobie na marszałka gubernskiego księcia Eustachego Sanguszko; a książe chętnie się zastosował do życzenia i przyjął urzędowanie, na które go gubernia z największym zapałem wyniosła. Usprawiedliwił on trzyletniem marszałkowstwem położone w nim zaufanie. Prezesem chciał dalej być Dąbrowski, a mając wielkie zasługi i istotną osobistą wartość mógł iść z każdym w zapasy, ale J... już wówczas radzca w departamencie prowadził Józefa Pinińskiego. Piniński miał także wziętość u wielu i opiniją dobrze prawo znającego człowieka, przytem loża promowowała, sani perswadowałem Dąbrowskiemu, aby się z nim nie kreskował i nie ważył, bo wiedziałem, że się przeciw niemu nie utrzyma. Tak się i stało. Piniński został prezesem. drugiego departamentu, a pierwszego Erazm Pruszyński z Łowkowa. Przez te trzy lata prezesostwa, nie wiem by się nowoobrany Piniński wiele zajmował papierami i sprawami, powiadano, że ich nie czytał, a podpisywał co mu J... wskazał. Dom jego był istną traktyernią, w której codziennie na jakie osób trzydzieści było bardzo liche jadło, ale od obiadu począwszy, od pierwszej z południa, do drugiej i trzeciej z północy spijano ciągle, na kilku stolikach w karty grano wista, lub na jednym dużym faraona, a poniterek rozrzuconych na ziemi po pokoju leżało tyle, że jakby dywan rozesłany formowały. Dymu od lulek tak gęsto bywało, że o trzy łok- cie człowieka rozpoznać nie było podobna, wina kilkanaście butelek zawsze stały na stoliku i kielichy krążyły od obiadu do najpóźniejszem nocy. Ktokolwiek do pokoju wchodził, Piniński zaraz wołał: — Dawaj kieliszka, Waćpana dobrodzieja zdrowie, proszę panów dobrodziejów za tem zdrowiem... Byłem kilkanaście razy proszony na tych obiadach. Podług statystycznego pomiernego obrachunku, najmniej dwanaście tysięcy talij kart przez trzy lata u niego rozegrano, co dowieść bardzo łatwo, bo gdyby na dzień po dziesięć tylko talij do wista potrzebowano, na rok wypadałoby ich trzy tysiące sześćset, a daleko więcej każdy dzień pożerał. Wina, oprócz tego co sprowadzał z Dubna i Ostroga, u Jakiera wziął węgierskiego ośmdziesiąt beczek, a francuzkiego okseftów dziewiętnaście, dodać do tego arak i porter, bo to wszystko dawano, można wyobrazić sobie co to kosztowało. Taki prezes zastąpił Dąbrowskiego czynnego i wielce sprawiedliwego człowieka. Na tych wyborach Grzybiński został marszałkiem, chociaż chcieliśmy utrzymać Seweryna Zaleskiego, który odbył sześć lat funkcye w tru- dnych czasach z honorem i zadowolnieniem obywateli, przez których był wybrany; ale go Grzybiński przekreskował, czemu sam Zaleski byt winien. Była to epoka, w której właśnie intrygi pana J... najwięcej się rozszerzyły i najobfitsze zrodziły owoce. Przyjaciele jego i sprzymierzeńcy tak otoczyli Giżyckiego, że go poróżnić musieli z każdym, kto z niemi trzymać niechciał. Starano się rozerwać związek przyjaźni od młodych lat między księciem Eustachym Sanguszko a Giżyckim stale trwający i o mało tego nie dokazano przez kobiety. Księżna Sanguszkowa wyjechała z Żytomierza bez powrotu, sam książe jak mógł najrzadziej bywał w Żytomierzu... Nieraz sam na sam, poufnie rozmawiając z panem Giżyckim, wyjaśniałem mu powody tych zajść i pierwszą przyczynę nieporozumień, sam on je znał bardzo dobrze, ale cóż kiedy musiał tolerować pana J..., którego charakteru się obawiał, i intryg przeciw solne wywołać nie chciał. I przeciwko mnie próby robiono, z powodu żem miał wstęp i kredyt u Giżyckiego, żem u niego stawał będąc wmieście, że mnie do różnych po- leceń używał; intrygowano, podburzano panią Giżyckę przez subordynowane osoby, ale gubernator dostrzegłszy tych zabiegów, raz na zawsze przerwał je zakazem wszelkiego o mnie gadania. Te to intrygi niegodne, przeważyły w sprawie Malinowskiego, który utratą rozumu przypłacił ferowany przeciw sobie dekret pod prezydencyą pana Pinińskiego; Giżycki panu J..., który wtem był główną sprężyną, dom wypowiedział, ale tolerował go z obawy, i przeciw niemu nic nie działał. W domowem życiu mojem zaszły bardzo ważne wypadki. Naprzód wymienię tu chorobę Marcina Bukara przyjaciela mojego od najpierwszej młodości, potem śmierć szanownej matki jego. Nie mogłem się oddalić od tych drogich sercu mojemu osób, nie odstępowałem od łoża boleści, z całą rodziną podzielając niepokój i trwogę, chcąc dowieść stałej przyjaźni, jaką dla nich dochowałem do końca. Kilka tygodni wówczas bawiłem w Burakach, było to pierwszych dni wiosny; tymczasem przyjechał do Halijówki Kajetan Jukowski, stanął w moim pokoju, a że było chłodnawo, kazał sobie zapalić na kominie. Zapa- łono, dym poszedł po pokoju, a ogień się nie dawał rozniecić, przyniesiono suchych wiórów stolarskich, które jak proch zająwszy się płomieniem rzuciły w górę i zapaliły na wierzchu zatykadło słomiane, niewiadomo przez kogo w komin założone. Miałem przy sobie od młodości Karola Pieńkowskićgo, ktory był przy mnie kamerdynerem, człek poczciwy, przywiązany do mnie bardzo, ale czasem gorączka i roztargniony. Zobaczywszy ogień, wpadł na dach i wyrwał owe zatykadło słomiane, które mu wicher palące się z rąk wychwycił roznosząc zarzewie po słomą krytym dachu. W chwili ogień dom cały objął, wpadł w środek na strychy, gdzie były składy wszystkich rzeczy naszych i ludzi służących. Karol chciał ratować swój kufer z sukniami, obok którego stał drugi pokojowego człowieka, a w nim pud prochu, przywieziony z kontraktów. Nasypując go w rogi musiał ponasypywać koło tego miejsca, i iskra padająca w mgnieniu oka dostała się do prochów, które buchnęły gwałtownie, wielką część dachu wyrwały, a Karola rzuciło więcej jak o dwadzieścia kroków na dzie- dziniec tak opalonego, że do człowieka nie był podobny. Więcej niż pół roku męczył się okropnie, przecież przy pilnem staraniu wykurowano go. Cała garderoba nasza, futra, bielizny, materye w sztukach nie krajane, i co tylko w domu na górze było spłonęło w tym pożarze. Straciłem drogie mi pamiątki z obozu i Smoleńskiej podróży, szkody było więcej trzydziestu tysięcy, żona, dzieci, ludzie zostali w tem tylko, co na sobie mieli, a ja z tem co z sobą zabrałem do Buraków. Przyjechałem zaraz do Halijówki, a ze mną pani Morzkowska, która także była w Burakach, państwo Wyleżytiscy, panny Grzybińskie. Obejrzałem szkodę, ale ta w tej chwili niewiele mnie obeszła, bom opłakiwał gorszą, grożącą niepowrótną stratę drogich mi osób, najlepszych i najdawniejszych przyjaciół. Dom nowy murowany był na dokończeniu, żona moja z dziećmi przeniosła się do czterech zupełnie już skończonych pokojów, a ja zjadłszy tylko obiad w Halijówce powróciłem do Buraków z osobami, które nas pocieszać przyjechały. W kil- kanaście dni na ręku mojem Marcin Bukar czystego i poczciwego ducha oddał Bogu, zaniosłem go na ramionach moich i złożyłem w katakumbach grobów familijnych w Cudnowie u Bernardynów, z obywatelstwem na ten pogrzeb bardzo licznie zgromadzonem. W kilkanaście dni znowu zacna matka jego, sędzina ziemska żytomiprska, Bukarowa, poważana dla wielkich cnót. swych i rozumu, skończyła także życie i odprowadzoną została do tegoż familijnego grobu. W tym czasie Jan Wyleżyński, który miał za sobą Kunegundę córkę Marcina Bukara, piękną i bardzo starannie wychowaną osobę, został wizytatorem szkół. Człek dobrze urodzony, ale do spełniania tak, ważnego urzędu nie bardzo usposobiony, za prezesostwa księcia Czetwertyńskiego, był deputatem w drugim departamencie. Czacki, nie wiem z jakich powodów zrobił go wizytatorem, a on poradzić nie mógł i nie umiał na opuszczenie i zaniedbanie w jakich zostawały szkoły Lubarska i Owrucka. Widywałem examina owe, i przypominając je sobie ubolewam nad tem co się na nich działo; było to cóś podobnego do dawnych polskich sejmików, a hulanka i kielichy cały czas zabierały. Wizytator pobłażający wszystkich obdarzał zaletnemi zaświadczeniami i jechał dalej do szkół innych. XXXIII. CIĄG DALSZY. Intrygi żytomierskiej wzięty górę, jak rzeka gwałtownie wezbrana, której już żadna tama powstrzymać nie potrafi. Tem to szczególniej szkodliwem było, że na czele loży byli ludzie pozbawieni wszelkiej szlachetności, myślący tylko o osobistych widokach, o wyniesieniu się własnem, i korzyściach pieniężnych, jakie dawały składki nieustanne, na rozmaite wymyślane cele. Gustaw Olizar z żoną byli oddawna w ścisłej przyjaźni i stosunkach z Giżyckiemi; Olizar należał do loży warszawskiej, ale w żytomierskiej bywać nie chciał, gardząc równie jej venerablem, jak urzę- dnikiem panem J... Zaczęto więc operować, aby pokłócić państwa Olizarów z Giżyckiemi. Było to przed samemi następującemi wyborami, na których pan Olizar, poprzednio umówiwszy się z Giżyckim miał przyjąć marszałkowstwo gubernskie, ale intryga przyjaźń między niemi rozerwać potrafiła. Nagadano przed panią Giżycką co tylko miłość własną kobiety najdotkliwiej obrazić może, drugie tyle przed panem Giżyckim, że pan Olizar ma zamiar z Giżyckim emulować, chce popsuć wziętość jego w obywatelstwie, i poniżyć jego władzę i t. p. i t. p. niestworzone rzeczy. Nawzajem panu Olizarowi na Giżyckiego nabechtano różnych plotek, i usmażono pasztet wcale nie zły. Przyjechałem do Żytomierza w sam, dzień rozpoczynających się wyborów, i dowiedziawszy się o tem, chciałem zaraz radzić i godzić, ale już było zapóźno i do osobistości dochodziło. Olizar, aby miał prawo zostać na Wołyniu urzędnikiem zrobił tranzalicyą o wioskę w powiecie Łuckim, w czasie samych wyborów i poszliny opłacił, a tak zakwalifikowawszy się został wybrany marszałkiem Łuckim. Wincenty Ledóchowski był po nim kandydatem. Intryganci naparli Giżyckiego i wymogli na nim, że nie aprobował wyboru Olizara na marszałka powiatowego. To obruszyło powiaty zwłaszcza Dubieński, Łucki, Włodzimierski i Ostrogski, gdzie Olizar zdawna miał wpływ wielki. Na miejscu jego został Wincenty Ledóchowski, chociaż i jego nie życzyli sobie panowie intrygauci, ale tego już nie śmiał Giżycki odrzucić; został więc i marszałkiem gubernskim potwierdzony. Przez tych lat trzy było piekło w Żytomierzu, jedni podburzali Giżyckiego, drudzy z tejże ligi fermentowali Ledóchowskiego; zaczęły się niepotrzebne emulacye wzajemne, skargi do ministrów, i oba coraz się zajątrzali więcej przeciwko sobie. Ledóchowski potomek znakomitej i możnej rodziny, pełen uczuć honoru, nieposzlakowanej poczciwości i prawości mąż, stał przy swojem niedając się na włos zepchnąć z drogi i nie ustępując w niczem, nie było więc najmniejszej nadziei zbliżenia i pogodzenia go z panem Giżyckim. Na tych wyborach zostali: prezesem pierwszego departamentu Baltazar Komorowski, drugiego Stanisław Karwicki, obu ich prowadził związek żytomierski. Komorowski giętkiego charakteru, nie należał wyłącznie do żadnej partyi, był dobrze ze wszystkiemi, ale nadto mało miał determinacyi by działać skutecznie; Karwicki człowiek w gruncie najpoczciwszy równie był słaby, wszystko mu było można wyperswadować, talentu nie miał, kwalifikacyi do urzędu mu brakło, stał się więc automatem, którym wedle myśli i potrzeby władał J... Podpisywał co mu podano nie rozumiejąc. Marszałkiem mógł być dobrym, ale nigdy prezesem, na niewłaściwem był miejscu. Nieposzlakowany jednak co do gruntu, bezinteresowny, nadszastał majątku karmiąc rzeszę lożową, która go odzierała. Grzybiński na drugie triennium został marszałkiem, i przyjęty do loży, musiał być powolnym dla jej członków. Konstanty Bykowski dawny chorąży Kowelski, ściśle był z J..., ale później do największej nieprzyjaźni i osobistości przyszli. Rokiem wprzódy byłem z panem Giżyckim w Owniczu, dawano tam dla niego bale i obiady; bawiliśmy się wesoło. Na jednej z tych uczt, dawny prezes Tadeusz Teleżyński, gdyśmy byli w dobrych humorach, a starzy znajomi, te stosunki i przyjaźń nasza dotrwały od Lublina nierozerwanemi łącząc nas węzłami, — przychodzi do mnie i z dawną poufałością powiada mi, że życzy, sobie, aby syn. jego starszy Jakób, ożenił się z córką moją. Odpowiedziałem, że z chęcią na to pozwalam, bo to dogodzi sercu mojemu; poprowadził mnie do gubernatora, daliśmy sobie ręce i dobrześmy się po polsku przy tej zręczności popili. Miał przyjechać pan Jakób, ale go cóś długo słychać nie było, tylko gadano, że się starał na Wołyniu o pannę Piotrowskę. Tymczasem ojciec jego zmarł żałowany powszechnie, poszło to w zapomnienie, jam już nie myślał, gdy trzeciego roku przyjeżdża pan Jakób Teleżyński, odzywa się z przyrzeczeniem dawnem i o przyobiecaną mu rękę córki mojej prosi. Synowi lego zacnego rnęża nie mogłem odmówić, a Emilija przystała na radę moją, dając zezwolenie swoje. Działo się to w październiku; na Boże Narodzenie przyjechała jego matka, na Nowy Rok był u nas senator Iliński, gubernator Giżycki i kilku naszych sąsiadów, zrobiliśmy zaręczyny; a w l821 roku dnia trzeciego maja odbył się. ślub, na który między innemi zjechał i gubernator Giżycki. Z tego powodu był raport do ministra, że gubernator nie pilnując obowiązków swoich, jeździ po weselach i kilka dni świeżo bawił u obywatela Ochockiego; na co odpisano, że niema tego w ustawie, żeby gubernator nic bywał na weselach, na które go proszą, lub stosunki towarzyskie powołują. Wymieniam tę okoliczność, aby dać poznać jakie drobnostki chwytano chcąc szkodzić Giżyckiemu. Córka nasza Emilija zaślubioną została panu Jakóbowi Teleżyńskiemu, wesele było liczne, familija Teleżyńskich z Owruckiego i Łuckiego powiatu, nasza, szanowni i zacni sąsiedzi nasi, senator Iliński z synami, gubernator Giżycki, przeszło sto osób kilka dni u nas bawili. Wracam od moich osobistych przygód, do czynności żytomierskieh. Pan Komorowski miał cóś do czynienia w Petersburgu; pojechał tam, interesa długo wstrzymały go, podał się do dymissyi, a miejsce jego zastąpił kandydat Dyonizy Pruszyński na krótko przed wyborami. Pruszyński był charakteru dosyć gwałtownego, dumny i nie łatwy w pożyciu, rady cudzuj nie lubił słuchać, można z nim było jednak pokój zachować. J... całą swą usilność na to wymierzył by go poróżnić z Giżyckim i łatwo tego dopiął. Wystawiono przed Giżyckim małe może omyłki, jakie się trafić mogły Pruszyńskiemu w departamencie, powiększając je i z muchy robiąc słonia, wymawiano je z natarczywością osobiście dotykając Prnszyńskiego. Zbliżały się wybory, Pruszyński zamierzał iść wszystkiemi siłami na prezesa drugiego departamentu, ale znalazł współzawodnika w Kligim Piotrowskini, który go znacznie przekreskował, został tylko Pruszyński w kandydaturze. Giżycki stanął przeciw Pruszyńskiemu, loża pomagała Piotrowskiemu, pierwszy raz trafnie i słusznie go prowadząc, bo Eligi Piotrowski był na swojem miejscu. Jego sprawiedliwość, bezinteresowność, pracowitość, bystre pojęcie, wyjednały mu szacunek publiczny i cześć jaka zawsze i słusznie otaczać go będzie. Do pierwszego departamentu wybrano pana Mołodeckiego, który krótko pourzędowawszy, uwolnił się: Pruszyńskiemu kazano zająć jego miejsce. Marszałkiem gubernskim został Piotr Moszyński, a powiatowym żytomierskiin Dezydery Iwanowski, człek osobiście mi nieprzyjazny, nie wiem dla czego, bom mu żadnej nie dał okazyi, który usiłował mi szkodzić, jak niżej powiem. Eligi Piotrowski, tak w urzędzie jak w stosunkach towarzyskich żytomierskich okazał się godnym swej reputacji i najzacniejszym człowiekiem. Jako urzędnik, spełniał ściśle obowiązki swoje, nie dając sobą powodować ani. J..., ani nikomu innemu a tak umiał utrzymać go w karbach, że mu żadnych praktyk robić nie dał. Jako obywatel żył ze wszystkiemi w harmonii, nie mieszając się do żadnych intryg i stronnictw. Giżycki go szacował i był dlań z prawdziwą przyjaźnią.. Miło jest oddać sprawiedliwość tym, którzy na opiniją zasłużyli czynami: cała leż rodzina Piotrowskich pozyskała szacunek powszechny: wychowanie i usposobienie ukształcały ich na ludzi użytecznych i pełnych uczuć szlachetnych. Każdy z nich kwalifikował się na skuteczne usługi w obywatelstwie. Szkoda, że Konstanty i Albin zamknęli się w zagrodzie wiejskiej, są to ludzie zalet pełni, którzy na obszerniejszym teatrze z chwałąby rolę swą odegrać mogli. W Żytomierzu dawne intrygi trwały, nie dając ludziom spokoju: niepokojono Giżyckiego z jednej strony, gdy z drugiej poburzono przeciwko niemu Pruszyńskiego, a nawet Piotra Moszyńskiego marszałka gubernskiego, człowieka bardzo zacnego, najlepszych serca i skłonności, naówczas jeszcze bardzo młodego i dla samego wieku nie mającego doświadczenia. Starano się poburzyć Piotrowskiego, ale ten wprędce poznał intrygę i nie dając się jej ująć, otrząsnął. XXXIV. ŚMIERĆ CESARZA ALEXANDRA. W roku 1825 nieodżałowany Cesarz Alexander pierwszy, w Taganrogu życie zakończył, żal narodu zaświadczał o jego wdzięczności i uczuciach dla wielkiego Monarchy. Pamięć jego, dojdzie z błogosławieństwy do potomków najdalszych. Jako świadkowi jego panowania, z którego dobrodziejstw korzystałem, niech i mnie wolno będzie na grobie jego złożyć hołd należny. Z okazyi jakichś spisków, które wkrótce się okazały, a rozpostrzenione były i w naszych prowincyach, zatrzymano kilkanaście osób w wołyńskiej gubernii, powiększej części należących do loży żytomierskiej, a mianowicie Piotra Moszyńskiego marszałka gubernskiego, Stanisława Karwickiego i innych. Pani Karwicka była na ślubie córki mojej Julii, było to w niedzielę, dnia 15 lutego, a we wtorek mąż jej zatrzymany został. Przyjechał po niego Rull sowietnik. Giżycki kilkoletniemi intrygami otaczającemi go zniechęcony, obrzydził sobie urzędowanie i Żytomierz, z którego o ile mógł uciekał, zostawując zastępstwo księciu Fryderykowi Lubomirskiemu; vice - gubernatorowi. Knowania pokątne wzięły górę, i stan ten trwał więcej roku, wśród największego nieładu; wreszcie Giżycki podał prośbę o uwolnienie. XXXV ANDRZEJKOWICZ GUBERNATOREM. Nareszcie na miejsce (giżyckiego postąpił znajomy nam dobrze Michał Andrzejkowicz, który w roku 1797 był honorowym adjutantem przy Namiestniku tutejszej gubernii, jenerale Tutolminie, a w roku 1811 zostawszy w Mińsku podsędkiem, w czasie wojny 1812 roku zastępował miejsce marszałka, i po ustąpieniu wojsk francuzkich był na tym urzędzie przez rząd nasz potwierdzonym, Z marszałka wyszedł na vicegubernatora, potem na gubernatora grodzieńskiego, na koniec w tymże stopniu przeniesiony do wołyńskiej gubernii zastąpił Giżyckiego. Człowiek to był do rządzenia gubernią, ze szczególny talentem do pisania, z pracowitością niepospolitą, ale z drugiej strony chwalić go niepodobna, bo miał i wady uderzające. Po przyjeździe, zaprzyjaźnił się i połączył zaraz z nieprzyjacielem Giżyckiego Pruszyńskim, a pozostali członkowie już zamkniętej podówczas loży, otoczyli go usiłując opanować dla swoich widoków. Wkrótce po przybyciu swojem, pan Andrzejkowicz przysłał do mnie krewnego swojego, odstawnego kapitana, pana Po... z grzecznym komplementem, że chce jako z dawnym znajomym zobaczyć się i odnowić stosunki. Był u mnie właśnie wtenczas i gubernator Giżycki, któremu już Andrzejkowiez, natchniony przez nieprzyjaciół jego i pozostałości lożowe, dawał przykre zapytania z powodu dawnego zarządu gubernią, co Giżyckiego w najwyższym stopniu obruszało, i o czem mi właśnie opowiadał, gdy nadjechał P. Po... Byliśmy w bawialnym pokoju, gdy człowiek oznajmił, że , jest oficer od gubernatora i chce się widzieć ze mną; kazałem go prosić, ale odpowiedział, że ma do mnie interes i sam na sam żąda się rozmówić, Wprowadzono go do mojego pokoju, a Giżycki popchnął mnie zaraz, żebymszedł do niego. Był to młody człowiek, grzeczny, przyzwoity, opowiedział mi z czem został przysany ja równie grzecznie przyjąwszy go i podziękowawszy przez niego za pamięć Andrzejkowiczowi oświadczyłem, że wkrótce pośpieszę, dla odnowienia dawnych i miłych mi stosunków Po... pożegnał mnie nie bawiąc, i nie chcąc przejść do bawialnego pokoju, do którego ja wróciłem zdać sprawę Giżyckiemu z tego poselstwa, — A cóż, pojedziesz? — zapytał mnie — Potrzebaby — odpowiedziałem, może ja będę tem Szczęśliwem narzędziem, które panu jenerałowi pokój przyniesie Ja niechce pokoju! i znać ich nie chcę — żywo odparł Giżycki, a jeśli z nim zawiążesz stosunki, noga moja nie postanie więcej w Halijówce. — Więc nie pojadę — odpowiedziałem na to. Gdyby był sobie dał wówczas wyperswadować, nie byłby zmuszony wypijać powoli ten kielich goryczy do śmierci, ani ja nie miałbym tych przykrości, których z tego powodu doznałem. Tymczasem Andrzejkowicz poduszczany przez nieprzyjaciół Giżyckiego, nazbierawszy materya- łów od fakcyonistów żytomierskich, dręczył pismami i zapytaniami Giżyckiego. Rok mijał, a ja wierny słowu mojemu, które dałem Giżyckiemu, jeszcze nie byłem u P. Andrzejkowicza. Muszę tu opisać okoliczność, która się stała powodem przykrości jakich doznałem. Więcej od roku, pan Dezydery Iwanowski, marszałek żytomierski, uproszony od Jana Wyleżyńskiego, wyznaczył mnie administratorem Buraków. Łatwo dorozumiałem się, że Wyleżyński znający związki moje z familią żony swojej, chciał mnie mieć administratorem, ażeby sam zarządzał w istocie, bez przeszkody z mojej strony. Nie chciałem obawiając się odpowiedzialności przyjmować administracyi, dając za przyczynę, że piętnaście lat wysłużywszy z wyborów, prawem uwolniony jestem od wszelkich tego rodzaju obywatelskich obowiązków. Ale pan Iwanowski niechętny dla mnie, zdecydował w opiece aby sąd niższy, nic słuchając żadnych ze strony mojej tłomaczeń, zmusił mnie do przyjęcia administracyi. Zjechali pan Gorzkowski pisarz sądowy i zasiadający w sądzie niższym pan Sztaszkiewicz; powtórzyłem na piśmie dawne tłómaczenie moje, administracyi przyjmować nie chcąc i dodałem, że nikt mnie zmusić nie potrafi do przyjęcia i podpisania inwentarza. Można mnie wziąć, i zawieść do Żytomierza, ale ręką moją nikt powodować nie potrafi, i administracyi nie przyjmę. Żywością się uniósłszy, dołożyłem jeszcze — proszę to powiedzieć panu marszałkowi, że ani jego osobiście, ani z urzędu go się nie obawiam. Gdy to doszło do niechętnego mi marszałka, napisał raport do gubernatora, sam z nim poszedł, oskarżył mnie o nieposłuszeństwo rządowi i zuchwalstwo. P. Andrzejkowicz podchwycił to dla dokuczenia razem P. Giżyckiemu, który swoją przyjaźnią zaszczycał mnie zawsze, oddał mnie pod sąd, a dwunastu huzarów z końmi kazał postawić nam na exekucyi pierwszego dnia, drugiego dwudziestu czterech, trzeciego czterdziestu ośmiu, pomnażając w ten sposób ich liczbę, pókibym administracyi nie przyjął. Byłem na wyjezdnem z domu, gdy na dziedziniec zajechało dwunastu huzarów z paletem od sprawnika, z mocy rozkazu gubernatora na exekucyą. Huzary w najdokuczliwszy sposób zaczęli swoją powinność, szczęściem byli ze szwadronu majora Wegelina, który na wezwanie moje przybiegł natychmiast, uhamował rozhukanych i bronił w Halijówce dopóty, dopóki jerlik do wystąpienia nie nadszedł. Przyszło mi na myśl, że senator Iliński wyjeżdżał właśnie do Warszawy, od W. księcia Konstantego wezwany; napisałem list wyjaśniający rzecz całą, prosząc go o wstawienie się do gubernatora Andrzejkowicza i posłałem syna mego do Romanowa, sam zaraz wyjeżdżając do Żytomierza. Senator Iliński, jak zawsze na mnie był łaskaw, napisał do gubernatora Andrzejkowicza usilnie wstawiając się za mną, a jeśliby to nie pomogło ofiarując się interes mój przedstawić W. księciu, do którego za parę dni wyjeżdżał. Sekretarza swojego z tym listem wysłał z synem moim natychmiast do Żytomierza tak, że oni wprzódy stanęli niżeli ja, i zaraz pismo oddali. Zajechałem wprost do Eligiego Piotrowskiego, natenczas prezesa drugiego departamentu, prosząc go żeby ze mną pojechał do gubernatora. Zacny ten urzędnik z ochotą spełnił żądanie moje, i prawdziwie po obywatelsku wchodząc w położenie, starał się jak mógł na nie zaradzić. Było jeszcze bardzo rano gdyśmy przyjechali do gubernatora, ale już list Ilińskiego odebrał wprzódy. Andrzejkowicz przyjął mnie jak zupełnie nieznajomego sobie, a ja tez do dawnych stosunków nie odwoływałem się. Zaczął do mnie od perory ściśle z urzędu swojego i stanowiska wymierzając ją do mnie, że pan Giżycki rozpuścił obywateli, że nikt posłusznym być nie chce, że same zuchwałe odezwy i opór w miejscu zastosowania się do rozkazów odbiera i t. d. i t. d. Trwało to godzinę może; ja mając już prośbę gotową, i służbowy mój formularz podałem je gubernatorowi, przeczytał je ale na nowo admonicye rozpoczął. Siedziałem spokojnie, a ile razy usta chciałem otworzyć, przerywał mi morałami. Eligi Piotrowski musiał go pożegnać i jechać na sessyą, ja także chciałem z nim razem wyjść, ale mi kapelusz odebrał, położył go i kazał zostać. Parę razy znów usiłowałem się odezwać, ale mi nie dozwolił, siedziałem więc słowa nie mówiąc. Umilkł nakoniec i ja milczałem także, milczenie trwało kilka minut, nakoniec, rzecze do mnie; czemu pan nic nie mówisz ? — Boś mi pan dotąd odezwać się nie dał — odpowiedziałem, a do tego prośba którą miałem ho- nor podać i formularz wymównie za mną przemawiają. — Prawdę rzekłszy — dodał — marszałek żytomierski był temu wszystkiemu powodem; muszę pana uwolnić od tej administracyi. — A z pod sądu? — zapytałem. — To już do mnie nie należy, sąd sam wyrzec o tem musi, czyś pan winien czy nie. — A exekucya, która się dziś podwoiła? — I to do umie nie należy. Sprawnik ją postawił, ma prawo ją zdjąć... — Ale postawioną została z pańskiego rozkazu. — Badźże pan o jedenastej u sprawnika, on wyda jerlik i odejdzie exekucya. Sprawnikiem był pan Ruszczyc, litwin, który z Andrzejkowiczem przyjechał; nim do niego, pobiegłem wprzód do poczciwego Piotrowskiego na sessyą i z nim do Ruszczyca. Ten dowiedziawszy się kto jestem, natychmiast wydał jerlik, a ja go wysłałem do domu. Kiedym się żegnał z gubernatorem rano, wyprowadził mnie aż na korytarz i zaprosił do siebie na wieczór, na obiad i bal nazajutrz, był to bowiem dzień jego imienin. — Jakże się mogę znajdować w towarzystwie — odpowiedziałem — kiedy jestem pod sądem? Na to podał mi rękę i rzekł uśmiechając się: — Złośliwy pan jesteś; zrobimy wszystko tak żeby było dobrze. Byłem potem wieczorem u niego, zastałem kilkanaście osób przybyłych na imieniny, poznał mnie z żoną swoją, a rozdając karty do partyi w wista zaprosił do swego stolika. Nazajutrz byłem z powinszowaniem, na obiedzie i balu który dawał. Trzeciego dnia chodząc po mieście zrana, wstąpił do mojej stancyi, byłem już wybrany jechać do domu, poprosił mnie na obiad i wieczór — zostałem. Potem rano przyszedłem na pożegnanie ale jeszcze tego dnia chciał bym był wieczorem u niego i musiałem zabawić. Przyjechałem wieczorem, i byłem w salonie bawialnym, gdy sekretarz wezwał mnie do gabinetu: Tu grzecznie powitawszy oddał mi pan Andrzejkowicz dwa papiery, uwolnienie od administracyi, i dekret sądu powiatowego z pod sądu mnie wybawiający. Podał mi rękę, oświadczając się z przyjaźnią i przepraszając za ambaras, którym mnie nabawił z powodu informacyi marszałka. Weszliśmy tedy w szeroką roz- mowę, najwięcej i najdłużej o Giżyckim, otwarcie przestrzegłem go, że źle robi słuchając łudzi którzy go na Giżyckiego pędzą i do prześladowania skłaniają, czego w przyszłości żałować może. Dał mi do zrozumienia, że radby się z Giżyckim pogodził, zdając staranie na mnie, ale chociaż na to dom swój proponowałem i nakłaniałem do tego, Giżycki ani widzieć się, ani pierwszego kroku zrobić nie chciał. XXXVI SMIERĆ BARTŁOMIEJA GIŻYCKIEGO. Taki stan rzeczy w stosunku do Giżyckiego, trwał blisko lat dwóch, on coraz bardziej zapadał na zdrowiu, a ciągła zgryzota może się przyczyniała do tego. Odwiedzałem go często; coraz, bardziej był chory i nie polepszało mu się. Byłem u niego w wigilią Przewodnej niedzieli w roku 1827, przyjechawszy bardzo rano. Osłabionym go bardzo znalazłem, kładł się, wstawał, ubierał i rozbierał; z boleścią patrzałem na stan jego, nie puścił mnie do późnej nocy, i to dopiero gdym mu powiedział, że nazajutrz koniecznie ułożyłem sobie być w Romanowie na pożegnaniu u senatora Ilińskiego, który wyjeżdżał do Warszawy, na wezwanie W. Ks. Konstantego. Pan Giżycki dat mi polecenia do senatora, a żegnając się ze mną był bardzo rozrzewniony. Ja musiałem z sobą walczyć bom go widział zdesperowanym i bez nadziei, a nie chciałem tego po sobie okazać. Nazajutrz bardzo zawczasu przyjechałem do Romanowa, spełniłem polecenia pana Giżyckiego, a razem otwarcie senatorowi oświadczyłem, w jakim był stanie zdrowia. Zrazu nie wierzył temu, lecz gdy seryo powtórzyłem po kilkakroć, że jest grożące niebezpieczeństwo, postanowił być nazajutrz w Mołoczkach, i kazał mi jechać z sobą. Zostałem więc na noc w Romanowie, gdy około godziny piątej przypadł posłaniec z Mołoczek z wiadomością, że pan Giżycki z rana umarł. Nie mogę opisać żalu mojego i boleści, przechodziły one wszelki wyraz, tak rai ścisnęły serce.. Ruszyłem natychmiast do domu, całą noc oka zmrużyć nie mogłem, cierpiąc w miarę przywiązania mojego do tego człowieka. Z zacnym tym mężem żyłem w nierozerwanej przyjaźni od pierwszych lat młodości, doświadczałem od niego dowodów szczerej życzliwości i starałem mu się od- płacać ją nieograniczonem poświęceniem; więcej w nim traciłem niż wszyscy co go ze mną żałowali. Nazajutrz zabrawszy żonę i dzieci wyjechałem w Owruckie do moich córek, potrzebując uciec od tego miejsca, które mi przypominało boleśnie dawne stosunki, a dziś takiem nakarmiło cierpieniem. Nie byłem w stanie znajdować się na pogrzebie, chociaż list wzywający mnie, dogonił w Owruckiem. Tak skończył zawód swój i życie Giżycki, którego piękne przymioty, poczciwość i cnoty, cechy dusz szlachetnych, odznaczały wśród wielu i stawiły na czele. Człowiek ten, ze znakomitej pochodzący rodziny, do pierwszych rodów w kraju liczyć się mogącej, stosowne wziął do stanu swojego wychowanie, edukacyą staranną i świetną, ale przymioty jego przechodziły te dary nabyte. W towarzystwach najświetniejszych swojego czasu, nabył poloni i wielkiej znajomości świata. Natura stworzyła go by celował w wyższych sferach, zręczny, wesoły, uprzejmy i grzeczny, w młodości powszechnie był przez wszystkich kochany, i pożądany we wszystkich towarzystwach. W zawodzie wojskowym przebył większą część życia, komenderował brygadą jako jenerał-major jeszcze pod Auszterlitz, i byłby doszedł do wysokich rang wojskowych, ale żądał być przeniesiony do armii mołdawskiej, dla uniknienia spotkania z ziomkami, którzy walczyli w szeregach armii francuzkiej, w czasie wojny z królem Pruskim, któremu Cesarz Alexander pomagał. Zamiast przemieszczenia dostał wówczas prostą dymissyą, to sparaliżowało jego karyerę i wstrzymało krescytywę. Przyjął wprawdzie Cesarz Alexander Giżyckiego w r. 1814 w tej samej randze jenerał-majora, ale dawni towarzysze służbowi, ci nawet którymi komenderował, postąpili już byli wyżej od niego. Wybranemu na Wołyniu na marszałka gubernskiego, Cesarz dozwolił zająć to miejsce; jak został później gubernatorem, i spełniał ten wysoki urząd, o tem już mówiłem wyżej i powtarzać się nie potrzebuję. Giżycki w całem życiu, we wszystkich okolicznościach był najbezinteresowniejszym: dobry obywatel, dobry mąż, dobry żołnierz, napojony był uczuciem honoru najdelikatniejszem jak i cała jego rodzina. Miał tylko jedną wadę, nie w sercu i charakterze, ale we krwi, wziąwszy ją w familijnym spadku; była to nadzwyczajna prędkość, drażliwość i porywczość, których poskromić w sobie nic mógł, osobliwie gdy się co tyczyło prawdy lub honoru. Naówczas ani zmilczeć, ani dyssymulować nie potrafił, to go narażało nieustannie na pojedynki, których kilkanaście odbył, wychodząc z nich zawsze szczęśliwie, a stając do nich z największą determinacją. Taż sama wada, jeśli ją tak nazwać się godzi, ta prawość i oburzenie na widok wszelkiego zła, robiło mu wiele nieprzyjaciół w podwładnych. Nie mógł znieść w nikim krzywego postępowania, powstawał zaraz na nie, o co się wielu obrażało. Na urzędzie gubernatora nie tak był użytecznym jakby się zdawało, mimo usilności i pracy, a najlepszych chęci do spełnienia jak najściślejszego swoich obowiązków; do cywilnej służby bowiem nie miał potrzebnej krwi zimnej i taktu, jakiego ona wymaga. Raz wraz, spokój jego zakłócali intryganci, dawał się łudzić i oszukiwać im i prowadzić gdzie ich osobiste wiodły widoki, a jego uczuciem honoru i oburzeniem kierowano. Postępowanie zbyt otwarte i ostre z podwładnemi, narażało go nieustannie na nieprzyjaźni, których skutki często były ciężkie do zniesienia. Ci przyjaciele fałszywi i intryganci, na których czele stał J.... gdy gubernatorem być przestał, odstąpili go wszyscy, zwyczajem pospolitym istot tego rodzaju, przenieśli się do pana Andrzejkowicza, tam znowu podsuwając wszystkie materye palne, które on pod Giżyckiego podsadzał. To postępowanie dawnych mniemanych przyjaciół najwięcej oburzało i jątrzyło Giżyckiego, i do śmierci boleśnie się na nie uskarżał. Ci panowie początkowo sami wplątawszy Piotra Moszyńskiego i Stanisława Karwickiego w przykre położenie w jakiem zostawali, sami się później cofnęli i skryli, a gdy pozostała żona Karwickiego otoczona dziećmi, obarczona interesami, w najsmutniejszym stanie była, nikt z owych dawnych braci nic pospieszył jej na pomoc, nikt się nawet nie pokazał dla podzielenia jej żalu i przyniesienia pociechy. Giżycki jako gubernator może nie był na swojem miejscu, ale charakter jego nieposzlakowany, zasady honorowe, nieinteresowność, szlachetność, do najwyższego dochodziły stopnia. Prawdę powiedziawszy, do trudności jakie w pożyciu spotykał, przyczyniać się mu- siała i żona; była to zacnego rodu dama, siostra rodzona senatora Ilińskiego, wychowana najpiękniej i stosownie do stopnia jaki zajmowała w społeczeństwie, ale dumna bardzo i wymagająca' od wszystkich adoracyj nieskończonych, jakie się jej należały dla jej piękności i wysokiego pochodzenia. Ze swojej strony lubiła upokorzyć każdego, a kto się śmiał oprzeć, nieubłaganą stawała się nieprzyjaciółką obruszając przeciwko niemu rnęża swojego. Wieleż to razy ze mną była wojna, za prawdy które jej mówić śmiałem, mąż przecie zawsze stronę moją utrzymywał. Pani Giżycka nie mogła sobie obchodzeniem się takiem zjednać nikogo, odstręczała jeszcze wygórowaną dumą swoją. Damy więc rzadko bywały u niej, a przybywające długo czekać musiały nim się pokazała, i często odjeżdżały obrażone sarkazmem, co naturalnie i mężów dotykało. Po śmierci Giżyckiego, pani jenerałowa największą część życia spędziła za granicą nie mogąc tu sobie stosownego znaleźć towarzystwa, zmarła wreszcie w Wiedniu. Gubernator Giżycki miał trzech braci: Antoniego miecznika kijowskiego, kawalera orderu S. Stanisława, który, jak wyżej mówiłem, dawszy dowody cnót obywatelskich skończył życie bezpotomnie; drugiego Franciszka Salezego, pułkownika wojsk polskich, który z Weroniką Sulatycką, zostawił syna Nepomucena, już po śmierci rodziców z Józefą hrabianką Walewską ożenionego, marszałka żytomierskiego, godnego ze wszech miar swej rodziny, odznaczającej się obywatelstwem a dziś jedynego dziedzica znacznego majątku po rodzicach i stryjach, i imienia tej linii ostatniego reprezentanta. Dwie siostry jego, pierwsza za hrabią Chołoniewskim, druga Cecylia za Stempkowskim, wnukiem wojewody kijowskiego były. Adam trzeci brat gubernatora, w młodym wieku, będąc w wojsku zszedł bezpotomnie z tego świata. Mieli jeszcze siostrę Salomeę, która była za Dominikiem Oskierką synem strażnika polnego W. księstwa litewskiego, kawalera orderu Orła Białego i S. Stanisława, który w r. 1794 ogromny majątek i osobę swoją poświęcił w usługach krajowych. Pani Oskierczyna w młodości swej piękna, skromna, utalentowana, odebrała wychowanie najstaranniejsze, ozdobą mogła się nazwać płci swojej, a urokiem cnót zyskała szacunek po- wszechny. Wdzięki z czasem znikły, ale przymioty trwalsze pozostały i miło im oddać hołd należny. Wypadki boleśne w których sercem udział brała, zrujnowały jej zdrowie, potraciła wszystkich najdroższych sobie, braci, rnęża, nakoniec córkę, która była za Janem Giżyckim; umiała się poddać niecofnionym wyrokom, z uczuciem religijnej rezygnacyi wzbudzającym szacunek... Z małżeństwa tego zostali dwaj synowie: Kajetan i Władysław, którzy z przymiotami i zdolnościami dziedzicznemi weszli w zawód obywatelski. XXXVII. WOŁYŃSKIE WYPADKI. Na następujących wyborach, marszałkiem gubernskim obrany był Czacki, który już zajmował tę posadę po usunieniu Piotra Moszyńskiego; na prezesów do pierwszego departamentu obrani, Świętosław Bierzyński, do drugiego Jełowicki, który lat piętnaście był marszałkiem rowieńskim, człek bardzo zacny, kochany w swoim powiecie, rozjemca wszystkich powaśnionych, przychylny dla współobywateli urzędnik, zgoła obywatel w całem wyrazu tego znaczeniu. Byłem właśnie przytomnym, kiedy go powiat Rowieński żegnał ze łzami i oddawał w ofierze za urzędnika gu- bernii. Pokazało się jednak, że na prezesa był za słaby, robiono co kto chciał, oprzeć się nie umiał, w departamencie tym J... wszystkiem rządził. Te trzy lata dały początek nadużyciom, które się później powiększyły jeszcze. Bierzyński bardzo poczciwy człowiek, z honorem zajmował miejsce swoje. Przeciwko urzędowaniu Czackiego, żadnego zarzutu zrobić nie można; nie był to jednak marszałek gubernski, jakim na tej posadzie byćby mógł kto inny. Na żytomierskiego marszałka szedł Głębocki i Ludwik Kraszewski, ale Głębocki go przekreskował więcej niż połową wotów. Pan Jezierski z pomocą różnych został znowu sędzią, Kondracki i Grocholski podsędkami. XXXVIII. KONIUSZY KORONNY KOZENS I JEGO RODZINA. Ja, o ile możności unikając publicznego życia, rzadko bardzo bywałem w Żytomierzu, poświęciłem się całkiem gospodarstwu i żyłem z mojemi sąsiadami. Wymurowałem gorzelnią, która mnie do trzydziestu tysięcy kosztowała, przepędzałem w niej do czterech tysięcy korcy żyta, a w ostatnich rachunkach miewałem trzy tysiące ośmset lub mało co mniej i więcej spustów wódki. W pierwszych latach żyto było po złotych ośm, a wódki spust po ośmnaście, za brahę dla stu wołów, jeśli swoich nie stawiłem płacono mi po rubli trzysta, do iego po sto stosów drzewa, po rubli dziesięć stos dostawiałem do Berdyczowa, co wszystko mi szwajcarowie jak najregularniej opłacali, i przez lat pięć dobrze się nam jakoś działo. Byliśmy w stosunkach wszelkich z państwem jeneralstwem Kozensami. Sam bardzo zacny człowiek; pani Kozens, Wegelinówna z domu, piękna, grzeczna, dobrze wychowana, pełna talentów, stanowili dla nas bardzo miłe sąsiedztwo, i tak ścisłą z nami połączyli się przyjaźnią, żeśmy się codzień niemal z największą przyjemnością widywali, z powodu zbliżenia, bo kupili Wolicę o dwie werstwy od Halijówki położoną. Z tej racyi i cala rodzina pani Kozensowej, była nam równie dobrze znajoma, a pan Emil Wegelin od najmłódszych lat bywał w naszym domu. Kochaliśmy go wszyscy jak krewnego i młodzieńca największych przymiotów. Pan Kozens w piątym roku swojego mieszkania w Wolicy, został powołany przez Cesarza Alexandra do służby dworskiej na koniuszego koronnego; przeniósł się więc z żoną do Petersburga, gdzie go spotkały i honory i dostojeństwa i ordery i bogactwo. Pani Kozensowa została damą orderu Ś. Katarzyny. Byli tu kilka razy z Petersburga oboje, a zawsze dawali nam dowody swojej stałej przyjaźni, i jak dawniej utrzymywaliśmy z niemi korespondencją, póki śmierć jej nie przerwała. Państwo Kozensowie odjeżdżając ztąd puścili dzierżawą Wolicę szwagrowi swemu majorowi Sassowi, który po odjeździe ich wraz z żoną, z matką samej i siostrą jej Julią, co poszła za pana Grawe dziś pułkownika żandarmeryi, zaczęli mieszkać w Wolicy. Otworzyły się stosunki z nami; pan Sass, człek bardzo dobrze urodzony i wychowany, który gruntowną odebrał edukacyą, synem był jenerała tego imienia, na nieszczęście zbytecznie lubił butelkę. Żona jego piękna, wielkich cnot i przymiotów kobieta, równie siostra jej Julija wyrównywająca we wszystkiem pani Sass, miłem dla nas były towarzystwem. Matka ich, z domu hrabianka Igelström nieoceniona dama, równie z wszystkiemi bolała nad nieszczęśliwą zięcia skłonnością, na którą cierpiał dom cały. Byliśmy z tą rodziną w największej przyjaźni. Pan Emil Wegelin zostający w służbie wojskowej, odwiedzając rodzeństwo bywał i u nas. Zostawszy majorem był w pułku hu- sarskim księcia Wittgenstejna i stał w Karpawcach, dom nasz był jego domem. Pan Sass strwoniwszy do milijona fortuny po ojcu, a do czterech kroć sto tysięcy rubli assygnacyjnych po ciotce, pozwolił wreszcie na rozłączenie się z żoną i przy tym rozdziale staraniem mojem ochroniła się jeszcze jakaś cząsteczka majątku, a pani Sassowa zabrawszy syna i córkę wyjechała do siostry pani Kozensowej do Petersburga. Tam miała szczęście być przedstawioną dzisiejszej Cesarzowej pani, opiekunce instytutów wychowania kobiecego, a mądra pani ta rozpoznawszy jej przymioty kwalifikujące ją na rządczynię instytutu pod jej zwierzchnictwem zostającego w Półtawie, naznaczyła fam miejsce dyrektorowej pani Sass. Sprawia ona do dziś dnia ten urząd z honorem dla siebie i zadowolnieniem opiekunki. Major Sass, smutnie życie skończył osiadłszy pod Winnicą w futorze, od sołdata jakiegoś kupionym. W czasie wojny z Turcyą, pan Emil Wegelin był adjutantem przy główno-komenderującym feld-marszałku, natenczas hrabi a dziś księciu Wittgenstejnie, w randze majora. W roku 1830 odebrałem niespodzianie list od pani Kozensowej koniuszynej z Petersburga, z mocną i wielce obowiązującą prośbą, żebym jechał do Kaszkowa na ślub jej brata pana Emila, z panną Tutolminówną i zastąpił na nim miejsce ojca. To żądanie tak zaszczytne, dogodziło sercu memu. Znałem bardzo dobrze dziada panny Tutolminównej, który za Katarzyny II był namiestnikiem w kraju naszym; znałem go jako możnego pana i co do dóbr i co do dostojności, wiedziałem na jakiej stopie i na jaką skalę urządzony był dom jego, a nie odebrawszy wezwania od samego pana Emila i obawiając się dumy magnackiej, którąby może obraził przybrany ojciec pana młodego, nie mogłem pojechać na to wesele. Przeprosiłem więc panią Kozensowę zwalając na inne zawady, niebytność moją na tej uroczystości. Wkrótce po ślubie odebrałem list od pana Wegelina, w którym się użalał, że nie byłem na jego weselu, nie spełniłem życzenia siostry jego i gorących jego żądań, proszący zarazem, abym go odwiedził i poznał żonę jego. Sama pani Wegelinowa, choć nieznajoma, obdarzyła mnie także przypiskiem. Wybrałem się w początku września z synem moim Antonim do Raszkowa. Było jeszcze dosyć rano gdyśmy przybyli nad Raszków; leży on na cyplu trzymilowej płaszczyzny, jakby na oderwanej od ciała swojego podolskiej ziemi, na krańcu dawnej granicy polskiej od Mołdawii. Miasteczko pokazało się nam jak gdybyśmy z góry patrzali na rozłożoną kartę, a przy nim szeroki i bystry Dniestr, który z niesłychaną szybkością, spienione swe i mętne wody niesie w dani do Euxynu. Dniestr ów, co za Zygmunta III, Władysława IV, Jana Kazimierza i Jana III tylekroć zafarbowany był krwią polskich rycerzy unosząc ciała i pogolone łby turbanami pookręcane najezdników bisurmańskich Stanęli mi w oczach owi Potoccy, Lubomirscy, Chodkiewicze, którzy z maią garścią hufców swoich, krocie czcicieli fałszywego proroka gromili i topili w wezbranem Dniestru korycie; przyszedł mi na pamięć ów hetman Żółkiewski, który za Dniestrem pod Cecorą poświęcił życie w obronie kraju, gdzie do dziś dnia stoi wzniesiony w miejscu jego zgonu pomnik granitowy, coraz niszczejąc i rozwalając się nieposzanowany, a naostatku i Władysław Jagiellończyk, Warneńczykiem zwany, który pod Warna życie i kwiat swego rycerstwa utracił. Te przypomnienia wprawiły mnie w długie i smętne dumanie; tymczasem ekwipaże gotowano do spuszczania się z długiej dwówerstowej prawie góry, pohamowano koła i ruszono powolnie. My postępowaliśmy po kamieniach drogą z wielką pracą wykutą w kształcie wąwozu. Na prawo i lewo po bokach widać było okropne jary, może trzysta sążni głębokości mające, których dna dójrzeć prawie było trudno, najeżonego ogromnej wielkości skałami, jak mi się zdawało z rodzaju wapienia muszlowatego. Spuściliśmy się nakoniec w dół do miasteczka, które leży z lewej strony Dniestru, otoczone prostopadłemi nagiemi górami i wygląda jak przemożna forteca z wysokiemi ściany, które wznosiły wieki. Słońce jeszcze było nie osuszyło roślin z brylantowych kropel rosy, bo tylko co się z za gór wydobywało, i promienie jego z ukosa padały na te ściany nagie, gdzie niegdzie tarnem porosłe i krzaczkami róż polnych ozdobione. Nie mo- gliśmy się nasycić widokiem wspaniałym zarazem, ponurym i przenikającym. Uważaliśmy skład warstw w tych skałach, które są tak zmassowane horyzontalnie, jakby je umyślnie w ten sposób pozestawiano. — Oto jest plac, rzekł mój syn, na którym żywioły w czasie wielkiego kataklyzmu odbyły straszliwą walkę. Jak trupy na cmentarzu leżą tu ogromne złomy potrzaskane, trwając wieki, omszone, oczekując może na nową walkę, co je pogruchocze, uniesie lub w proch zetrze i zniszczy. Jechaliśmy zwolna nic mogąc się dosyć nasycić tą przerażającą wspaniałością widoku. Nakoniec stanęliśmy w miasteczku, dziś mało obszernem, a za dawnych czasów rozległem i bardzo kwitnącem z powodu pogranicznego handlu. Znać to jeszcze z dziewięciu cerkwi, po większej części w gruzach leżących. Kilkadziesiąt familij ormiańskich zamieszkiwało Raszków, mając w ręku handel Stambulski, na całą prawic Polskę rozciągający się. Lubomirscy wybudowali tu swoim kosztem wspaniały kościół i uposażyli go dostateczną prebendą. Dwie wysokie wieże, mury z powytłukanemi oknami, równie jak ruiny upa- dłych cerkwi, na których znać z architektury, że przetrwały wieki, zapowiadają blizki upadek resztek tej wspaniałości. Raszków z całem ogromnem territorium, na którem dziś siedzi kilkunastu bogaczów, był spadkową własnością przodków księcia Alexandra Lubomirskiego, kasztelana kijowskiego. Cesarzowa Katarzyna II, po zajęciu kraju tego, kupiła tę majętność przyjąwszy pięć kroć sto tysięcy czerwonych złotych długu w banku holenderskim przez Lubomirskiego zaciągnionego. W pierwotnych skazkach było w tem państwie piętnaście tysięcy dusz, z tych Cesarz Paweł I:, dał pięć tysięcy dusz wraz z miasteczkiem Tymofiejowi Iwanowiczowi Tutolminowi dziadowi pani Wegelinowej w zamian za Braiłowszczyznę, którą powrócono Czackiemu. Dobra te dostały się później synowi jenerała Tutolmina, Aleksiejowi Tymofiejeczowi Tutolminowi, który Ormian wszystkich z Raszkowa usunął, co niby sobie żydzi wyrobili u niego jak powiadają. Ormianie przenieśli się do Kamieńca i Chocimia, a najbogatsi z wielkiemi kapitałami wyszli do Lwowa, gdzie osiedli. Na miejscu ich rozposażyli się Izraelici, zabrzydzili miasteczko, pochwycili w rę- ce swoje handel i dziś Raszków wygląda jak pustynia, zwyczajnie obrzydliwe żydowskie miasteczko, w którem pozostali łachmaniarze kwaterki pilnując, ostatnie soki z chrześcijan wysysają. Znikł handel i jarmarki Raszkowskie, i odtąd osada ta upadać zaczęła. Z miasteczka udaliśmy się do pałacu, gdzieśmy byli dobrze przyjęci. Dopełniłem obowiązku i pragnienia serca, poznając panię Wegelinowę. Była to osoba piękna, grzeczna, ślicznie wychowana, skromna do najwyższego stopnia i czule kochająca rnęża. Matka jej, ze znakomitego także pochodząca rodu, w kwiecie wieku zapewne musiała być bardzo piękną, czego ślady czas oszczędził; nie ustępowała w grzeczności i przyjemności córce, twarz jej zawsze uśmiechem ozdobiona, mowa i obejście pełne wdzięku i słodyczy, uprzyjemniały chwile pobytu w tym domu. Bawiliśmy parę tygodni, a czas zbiegł niepostrzeżenie w dobrem towarzystwie, nakoniec odjeżdżających, odprowadzili nas oboje państwo Wegelinowie do Tulczyna i tam przyobiecali odwiedzić wkrótce w Halijówce. Powróciwszy do domu zdawaliśmy sprawę z naszej podróży przed resztą familii, gdy we dwa tygodnie przyjechali oboje państwo Wegelinowie, a wszyscy przekonać się mogli, żeśmy w pochwałach nie przesadzali. Pani Wegelinowa zyskała sobie serca całej naszej rodziny, i oczarowała wszystkich. Bawili u nas trzy tygodnie, przyjmowaliśmy ich jak krewnych i przyjaciół z największemi staraniami i wylaniem serca. Ostatniego października wyjeżdżali od nas, odprowadzili ich zięć mój Teleżyński i syn Antoni do Ułanowa. Po ich odjeździe w nocy zachorowała żona moja; posłałem zaraz po doktora Romańskiego. Bywał regularnie od tej daty do kwietnia co trzeci dzień, biorąc po dziesięć rubli gdy kilka godzin bawił, a gdy nocował po piętnaście rubli srebrnych, za pocztę zaś osobno po dwa ruble czasem trzy, a gdy droga zła bardzo była po cztery. Dołożywszy wydatki na aptekę i kosztowne kąpiele, można zmiarkować co to wyniosło. Ale jedna bieda nie dokuczy, dobre to przysłowie. W tym roku, przed Bożem Narodzeniem, gorzelnia spłonęła, pięćset korcy gotowego surowcu, tysiąc pięćset spustów wódki w magazynach, ośmdziesiąt wołów, zgoła szkody do czterdziestu tysięcy wyniosły. Ujęło się znacznej i wygodnej intraty, a wielkie wydatki przybyły. W środku marca 1831 roku, przejeżdżał tędy ze Lwowa doktor pan Polakiewicz, umyślnie sprowadzony za pięćset czerwonych złotych do Rudego Seła do pani Stanisławowej Zaleskiej, Sosnowskiej z domu. Romański doktór przywiózł go do Halijówki z Lubaru. Bawił u nas dwa dni, i jego receptom i wskazówkom dalszej kuracyi, winni byliśmy, po sześciu miesiącach słabości, powstanie mojej żony. XXXIX. JENERAŁ POTEMKIN GUBERNATOREM. Od roku już zmieniony został pan Andrzejkowicz i z powodu nadużyć za jego zarządu, pod sąd oddany. Siedział długo w Żytomierzu w małym dworeczku, dla odpowiedzi na zapytania, które mu dawano, odstąpiony nagle od wszystkich, którzy go dawniej fałszywą przyjaźnią otaczali. Ile razy byłem w Żytomierzu zawszem go odwiedzał, skarżył mi się, że go dawni jego przyjaciele opuścili w najcięższym razie; na co mu odpowiedziałem, że mógł to przewidywać po ich postępowaniu z Giżyckim. Zastąpił go rzeczywisty radzca stanu pan Aweryn, o którym nic powiedzieć nie mogę, bo go nikt prawie nie znał, nikt u niego nie bywał, z nikim się nie komunikował. Prowadził życie bardzo skromne, najpoufalej będąc z Mejerem naówczas prezydentem miasta Żytomierza, z którym nierozdzielnie czas trawił, na przejażdżki jeździł i obiady z garkuchni od Dobrowolskiej jadał. W tym roku były wybory, nie byłem ja na nich: marszałkiem gubernskim został pan Gracyan Leńkiewicz, prezesami pierwszego departamentu Świętosław Bierzyński, potwierdzony, drugiego Ignacy Teleżyński z Wołynia. Na marszałka żytomierskiego utrzymał się Głębocki, i pana Kraszewskiego idącego z nim w zawody o wiele przekreskował. Zrzucono pana Jezierskiego z sęstwa, a Chamiec sędzią się utrzymał, Jezierski zaś kandydatem. Pan Chamiec przed laty kilką był deputatem sądu głównego pierwszego departamentu, odbył tę funkcyą z honorem i nieskazitelną bezinteresownością, ale później wpadł w komplet, któremu oprzeć się nie był w stanie. Robiły się więc nadużycia niesłychane. Wybory te co do sędziów były na lat sześć. Zaraz po nich zjechał na gubernatora i zamie- szkał w Żytomierzu jenerał Potemkin. Był to mąż zacności wielkiej, przystępny, łagodny, sprawiedliwy, słowem obdarzony wszystkiemi przymiotami jakich tylko po rządzcy kraju wymagać można, i stworzony do zajmowania tego miejsca. Potemkin kochany był od wszystkich klass, i nie można też było nie mieć dlań tego uczucia. Oprócz klęsk innych, o których mówić nie chcę, przyszła do nas ta straszna cholera, której wprzód imienia nawet nie znaliśmy; grasowała w Berdyczowie, Żytomierzu i po wsiach. Berdyczów przez kilka tygodni był zaparty, u dla natłoku w domostwach i nieczystego ich utrzymania, najwięcej żydów zginęło. W lutym skończył życie jenerał-gubernator Potemkin, płakał go cały Żytomierz, żałowaliśmy wszyscy, familija wystawiła mu wspaniałą i bardzo ozdobną kaplicę nad zwłokami jego, na cmentarzu greko-rossyjskim w Żytomierzu. Zastąpił go jenerał-adjutant Lewaszow ze wszystkiemi zdolnościami na rządzcę obszernej części kraju, czynny, bezinteresowny, ale w nieszczęśliwej epoce dostała mu się ciężka do spełnienia missya. Na miejsce Aweryna, nastąpił radzca stanu Korsakow. Wypadków tych lat nadto blizkich i rozraniających świeże jeszcze boleści, opisywać nie będę, powiem tylko, że skutkiem strapień, niepokoju i doznanej trwogi o siebie i drugich, żona moja i syn postradali zdrowie. Wszelkich używałem środków na zatrzymanie przy życiu miłych sercu mojemu osób, sprowadziłem nawet jasnowidzącą, panią Baranowskę, która kilka tygodni siedziała u nas. Mieliśmy z nią tylko subjekcyą wielką, bo codzień się po kilkadziesiąt osób zjeżdżało z ciekawości lub po radę, a słabi moi pomocy nie doznali. Ten stan ich przeciągnął się do pierwszego listopada; dnia tego w nocy zachorowała żona moja na nowo, jak w roku przeszłym. Odwiedzał ją pan Romański, a na konsylia zjeżdżali panowie Mochnacki i Kolett. W końcu stycznia przywiozła córka moja Teleżyńska, pana Prawosudowicza doktora świeżo z Akademii Wileńskiej wyszłego, ten był przy niej nieodstępny do śmierci, a prócz niego przyjeżdżali i inni; ale nie było ratunku. Dnia drugiego marca 1832 roku skończyła życie. Wprzód jeszcze biskup Łucko-Żytomierski, ksiądz Piwnicki, przysłał nam indult na odprawianie mszy św. w jej pokoju, a po zgonie w całej dyecezyi rozkazał pięknym swym listem pasterskim ogłosić zejście jej z ambon i prosić o modlitwy za jej duszę. Złożyłem te drogie zwłoki w grobie murowanym na cmentarzu parafialnym w Krasnopolu i postawiłem nad niemi pomnik granitowy; jest to grób nasz familijny. Dziesiątego marca był jej pogrzeb, syn mój zrozpaczony i chory szedł za jej karawanem po rozstającym śniegu z Halijówki do Krasnopola co stan zdrowia jego pogorszyło jeszcze. Pan Mochnacki wziął go w kuracyą swoją i póki trwało lato zdawało się lepiej. W tym czasie, w sierpniu, odebrałem list z Petersburga od pani koniuszynej Kozensowej, z gorącem żądaniem, żebym jechał do Raszkowa i trzymał do chrztu syna państwa Wegelinów nowo narodzonego z panią Kozensową, na co plenipotencją przyznaną w aktach przysłała. Zarazem odebrałem wezwanie i zaproszenie podobne od państwa Wegelinów; wyjechałem więc z synem moim do Raszkowa i trzymałem to dziecię sam jeden, a plenipotencya pani Kozensowej leżała na ołtarzu. Po powrócie naszym z Raszkowa, syn mój gorzej zapadł: cierpienie które miał w gardle rzuciło się na twarz, i pięciu doktorów, którzy go mieli w kuracyi, oświadczyli mi przed Bożem Narodzeniem, że nie znajdują specyfiku na jego chorobę, decydując żebym go wysłał do Berlina. Szczęściem przyszło mi drogę Berlińską obrócić na Wilno; zięć mój Witalis Teleżyński ledwie go dowiózł do Wilna. Pisałem przez niego do pana Sniadeckiego, jako do dawnego znajomego z Krakowa, prosząc gorąco o ratunek dla mego syna. Zacny profesor zrobił konsylium z fakultetem medycznym i przeznaczył Porcyankę professora kliniki na ordynatora, sam odwiedzał go codzień. W tydzień otrzymałem przez sztafetę list Sniadeckiego, że lekarze tutejsi niepoznawszy choroby, przeciwnie ją traktowali, z zapewnieniem, że syn mój będzie zdrów, co się sprawdziło w początku czerwca, XL. OBRAZKI. Nie bez zasady powiedziano, że sień daje wyobrażenie o domu i jego właścicielu, wchodząc do niej, po jej czystości i porządku, po opuszczeniu i brudzie wnosim o charakterze gospodarza, i z ochotą lub wstrętem puszczamy się do dalszych pokojów zaczynając od przedpokoju ocieplonego, ochędóżnego, w którym zdjąć można bezpiecznie futro, bez obawy przeziębienia. Lecz by gościa zupełnie zaspokoić, wiele jeszcze potrzeba; nie dosyć mebli drogich i smakownych, które dogadzają tylko miłości własnej gospodarstwa, nie dość serwisów stołowych i herbacianych, kuchni i usługi, trzeba głównie uprzejmości, gościnności i tego taktu, który daje znajomość świata, dobre wychowanie i nawyknienie do przyjmowania u siebie różnego stanu i powołania osób. Sarnę tę grzeczność, której po gospodarzu wymagano, bardzo jeszcze rozmierzyć potrzeba, aby nie przechodziła w uniżoność i nie zarywała na pychę, a gość nie był ani tonem górnym gospodarza, ani dokuczliwem nadskakiwaniem i zbytnią pokorą obarczony. W życiu mojem widziałem wiele prawdziwie pańskich domów, we wszystkich zachowywano formy jedne przyjęte: przedstawienie się panu i pani domu, dawało prawo bywania, na co otrzymywało się pozwolenie alias zaproszenie raz na zawsze; później gość dobrze widziany i miły, przyjmowany był z uprzejmością i gościnnością właściwą krajowi naszemu. Takiemi były domy w Puławach u książąt Czartoryskich, w Tulczynie Potockich, w Opolu książąt Lubomirskich w Nieborowie książąt Radziwiłłów, w Nieświeżu lisięcia Karola Radziwiłła najmożniejszego w Polsce i Litwie pana, zwanego pospolicie Panie Kochanku, w Łancucie książąt Lubomirskich, w Podhorcach Rzewuskich, w Sławucie i Zasławiu ksią- żąt Sanguszków; nie zgrzeszę gdy dla okazałości, wygody i pańskiego przyjęcia przyłączę Łabuń Stempkowskiego, wojewody kijowskiego i t. d. i t. d. Takie to były za czasów mojej młodości pańskie prawdziwie domy otoczone licznem gronem klijentów i synami ich dworzanami, usługą wielką, nadwornem żołnierstwem; utrzymywały się na stopie książąt udzielnych, i dziś już takich wcale nic widzimy, a generacya młodsza wyobrazić ich sobie nawet nie potrafi. Pamięć z radością przywodzi nam je przed oczy, ale wraz i boleść następuje, gdy przypomnim żeśmy postradali te klejnoty, któremi się przez kilka wieków kraj zdobił, a potomni ledwie ich imiona usłyszą. Pozostałe dziś po tych patryarchach wnuki, utrzymują domy na stopie mierności, znać jednak zawsze czem byli przodkowie; jest w nich grzeczność, gościnność, ton właściwy i sposób obejścia, nieutrudzający ani gospodarza ani przybyłych i dający obojgu swobodę. Nie mogę pominąć domów spadkobierców dawnych panów skarbników, cześników, podstolich i tych, których synowie przy szczupłych fortunkach siedzą na swoich wioskach od dziadów wraz z cno- tami przekazanych; tam bez wielkiej wystawy i czczego nadęcia, jest jeszcze staropolska poczciwa gościnność. Lecz z kolei przeszedłszy do pałaców tych dorobkowiczów, których ojcowie lub dziadowie byli komisarzami, rachmistrzami, ekonomami kluczowemi, pisarzami prowentowemi i podstarościemi u Potockich, Radziwiłłów, Lubomirskich, Sanguszków, a ich dzisiejsi potomkowie mają po tysiąc, dwa lub trzy dusz, i marszałkami powiatowemi, chorążemi, podkomorzemi, deputatami szlacheckiemi lub nawet od gorących trunków zostawszy, nabyli przez to tytułu Jaśnie Wielmożnych... smutno patrzeć! Są to dzisiejsi, niestety, magnaci, ale im brak wychowania, poloni, jakiejś niewymuszonej i naturalnej maniery, a przebiją się nadto surowizna, którą pychą zakrywając, jeszcze ją widoczniejszą czynią. Właśnie w tym roku interes pewien zaprowadził mnie do jednego z tych jaśnie wielmożnych marszałków, i nie mogę się powstrzymać, bym tych odwiedzin nie opisał. Zajechałem przed pałac okrążony kolumnami, wchodzę do sieni czy przedpokoju pełnego lokajów z guzami herbowe- mi, z blachami herbowemi, z taśmami herbowemi; zapytuję czy jest pan. — Jest — odpowiadają. Chcę wejść do pokoju... wtem służalec spełniający obowiązki kamerdynera, zapiera mi drzwi, i pyta kto jestem. — A na co ci ta ciekawość? — Potrzeba dołożyć. — Co ? komu, będziesz i do czego dokładał? — Panu? — A czegoż mu braknie, że chcesz dokładać? — Ale, jak się pan nazywa? — Wie on bez ciebie dobrze moje nazwisko. Chcę iść, sługus zastępuje mi drzwi, trzyma klamkę i chce się koniecznie dowiedzieć jak się ja nazywani. Gdybym należał do bałagulów byłaby z tego awantura gotowa; unikając jej powiedziałem nazwisko, kamerdyner poleciał, a ja udałem się do paradnych pokojów... przeszedłem salon jeden bogato i gustownie umeblowany, w drugim takimże spotkałem gospodarza, i słyszę jak woła: — Ah! pardon ! — Za co? — Późno mi człowiek dołożył, nie mogłem wyjść przeciwko panu. — Jabym już pana dawno powitał — odpowiedziałem — ale człek pański kilka minut mnie zatrzymał i wejścia mi wzbraniał, domagając się wprzód mojego nazwiska, a że mi się zdało nie potrzebnem na wsi meldowanie się i co więcej czekanie w przedpokoju, nie chciałem mu się przyznać kto jestem. — Ah! pardonnez! pardonnez! powtórzył mi to razy z dziesięć ? Poprowadził mnie za tem przez parę pokojów, zastałem 'dziewięć osób w dużym pokoju, niby gabinecie, jeden pykał cygaro, drugi ssał z cybucha długiego ogromnym uzbrojonego bursztynem, dwóch czy trzech trzaskało pejczami, inni przyśpiewywali. Znalazłem jakoś kilku znajomych, między niemi najpierwszego pana podkomorzego, staruszka nizkiego, okrągłego, łysego z nosem czerwonym niewieliczkim, którego za dawniejszych czasów znałem w Żytomierzu chodzącego w kubraczku niebieskim z czarnym kołnierzem, niby mundurze kijowskim, zielonym pasikiem okręconego. Ten strój służył mu od Wielkiego piątku i od Wielkiejnocy, na Boże Narodzenie i zapusty; był nędznym jurystką, ale pilnując papieru dochrapał się cząstkowej plenipotencyi w dobrach Smilańskich, potem całkowitej specyalnej, i z niej urósł tak, że do jednej jego duszy, parę tysięcy cudzych przybyło. Gospodarz wskazał mi miejsce na kanapie obok podkomorzego: rozmowa toczyła się między starszemi o gorzelni, wołach, pszenicy, złych targach; młodsi rozprawiali jeszcze o jarmarku Berdyczowskim z którego świeżo powracali, o kursach, diabełku , koniach po stajniach , porobionych sprawunkach , guzikach i frakach. Jeden młody paniczyk, którego dziada i ojca bardzo dobrze znałem, kręcił się w surduciku granatowym gęsto szamerowanym a niedłuższym od stanu nad pięść nie wielkiej ręki, chodził niespokojnie, pdszedł do dużego zwierciadła, obejrzał się starannie, poprawił halstuka, poukładał włosy, pokręcił bródkę hiszpańską, zatarł czupryny upomadowanej, i do góry wąsiki ledwie wschodzące skierował, nareście w głos przerywając rozmowę : — Patrzcie panowie co to za surducik! zawołał — przyszedł mi prosto z Paryża, tysiąc rubli stawię, że drugiego podobnego w kraju nie znajdzie. Sukno prawdziwy sedan, co za guziki, jakie potrzeby, a krój, a szyk! Jakie boskie szycie! To mówiąc zbliżył się do mnie, każąc mi gładzić sukno, obmacywać potrzeby i zapewniał że cztery razy do roku, stosownie do pory, odbiera transporta sukien z Paryża od Humann, jakie tylko są najmodniejsze. Nic nic powiedziałem, tyłkom westchnął myśląc jak dziad jegomościu z harapem w ręku przy kilkuset żeńcach w Kowalowieckim kluczu, w kurcie i hajdawerach ze zgrzebnego płótna, lamówką niebieską kitajkową ukraszonych, na hetce z końca w koniec pędzał się około długiego szeregu pańskich robotników. Nie znał pewnie innego krawca nad Niemirowskiego Moszka lub Jankiela, z którym dobrze się natargował nim mu tę kurtę i szarawary wysztyftował, a dla babuni zieloną kamlotową szubkę, lisami za wykłady uzbieranemi, podbił. Muszę tu wspomnieć eo nazywano wykładem. Za dawnych czasów chłop idący na skargę do ekonoma, nigdy nie przyszedł z próżnemi rękami , kładł rubla, dwa, czasem dziesięć, skórę wilka lub lisa, i to się zwało wykładem na win- nego szyję.... Jeżeli pozwany przegrał sprawę, wracał aktorowi wykład jego; jeśli aktor nie miał słuszności, wykład zostawał przy ekonomie. Był to wyderkaf niegodziwy, ale z zastarzałego pochodzący obyczaju. Paniczykowie, których oprócz surducikowego, było trzech jeszcze tego rodzaju, wszyscy jednego typu, byli z wąsami, bródkami hiszpańskiemi, bakenbardami; u jednego tylko zpod halsztucha wysunięta była broda na pięć cali długa, w koło utapirowana i zawinięta w lok okrągły, nakształt dawnym obyczajem za moich czasów noszonych przez biskupów i kanoników włosów z tyłu głowy lub eleganckiej brody żydowskiej. Ci ichmość wszyscy odzywali się z ogromnemi sentymentami, poświęceniem, odgróżkami, butno, zamaszysta choć podobno tyle tego było co w gębie. Towarzysz mój z kanapy, podkomorzy, sekretnie z ukosa coraz spoglądał na mnie, potrącał i głową trząsł, jakby się dziwował i nie podzielał zdania opiniujących; ja milczałem jakby mówiono po sanskrycku, nie było się co wdawać. W tem jegomość ów z brodą w lok ułożoną począł z marcyalną postawą, opowiadać swoją wy- prawe pod D... w której się miał znajdować z ochotnikami, jak wpadł na kwadrat piechoty, rozciął od stóp do głowy dowódzcę jednym cięciem, jak później posiekł na kapustę ogromne liczbę żołnierzy, i byłby większego jeszcze narobił bigosu, gdyby należycie i w porę został poparty... Podkomorzy tymczasem ściskał mnie, trącał, i domyśliłem się wreście, że te niewygodne demonstracye miały oznaczać , że ów rycerz niepomiernie kłamał. Ja jeszcze milczałem, chociaż rozprawiający często gęsto, obracał się i do mnie, a pejczem wywijał jak dawniej pałaszem pod... łąk że co minuta spodziewając się cięcia, musieliśmy zasłaniać oczy i uchylać się na stronę. Skończyło się naostatek na pokazaniu owego klaskacza, sławnego pejcza sprowadzonego z samego Londynu, a raczej na pamiątkę ofiarowanego przed Lorda Fie... nie pamiętam jak go tam ochrzcił. Żeby coś do konwersacyi dorzucić , spytałem na to dictum, czy dawno był jegomość w Londynie ? — Jadę na rok przyszły, ale z tym Lordem Fie poznajomiłem się w Odessie, od niego wówczas dostałem tę drogą pamiątkę , i musiałem mu dać słowo, że go odwiedzę... — I my z tobą jedziemy — zawołali trzej panowie. Wśród tej mało dwóch godzin trwającej zajmującej rozmowy, marszałek dzwonił i dzwonił jak przy summie, coraz to wpadał lokaj dyżurny w trzewikach, zapytywał go gospodarz czy jest pan komisarz, powiedz kuchmistrzowi, przypomnij kamerdynerowii, zawołaj piwniczego, przyślij berejtera, niech siądzie na Mustafę, niech przejedzie Lorda, niech przepędzą Lady... i t. d. za każdem odebraniem rozkazu obowiązkiem było lokaja powtórzyć: — Dobrze jaśnie panie — Słucham jaśnie panie! — Zaraz jaśnie panie!! Słowem, dopełniły się wszystkie obrzędy mające mi dać pojęcie o obszerności majątku, o wysokim stopniu pana, o stopie na jakiej dwór zostawał a jaśnie wielmożny raczył objawie ochotę pokazania mi swojej szlacheckiej stajenki. Było około drugiej godziny; gospodarz prosił o pozwolenie wyjścia żeby się mógł przebrać, dodając — wszak to jeszcze rano ? Spojrzeli po zegarkach, i zgodzono się na drugą godzinę... — Mówiłem wam że jeszcze rano... ale pójdę napędzę moją żonę, żeby się ubrała dla przywitania szanownego gościa. Ow rycerz oświadczył, że chce widzieć psiarnią pana marszałka, a potem pójdzie się ubierać, wyszli więc za nim wszyscy. Zostawszy sam z podkomorzym, spytałem go jak się zowie ów przyjaciel Lorda Fie. — To P....ski, nieznośny łgarz i fanfaron; dziad jego. którego doskonale znałem, był przy nadwornych kozakach sotnikiem, poddany ze Smilańszczyzny, ze wsi Lachowej, księcia Ksawerego Lubomirskiego, liberlowany został przez niego. W czasie rzezi Humańskiej nazbierał wiek grosza i szczęśliwie uniknął stryczka; częścią swojego niecnego nabytku wolność sobie kupił, resztą się począł dorabiać, do kozackiego swego imienia dołożył ski i został farbowanym szlachcicem. Ojca tego jegomości a synala swego oddawał do szkół do Humania , potem kupił wieś, i mieli przeszło sześćset dusz, a herb na pieczątce, jak się należy. Dzisiejszy panicz, wnuk sotnika, po śmierci tatka, gra rolę wielkiego pana, wieś jakoś zaplątaną trzeba było sprzedać, ale się oswobodził stawszy kawalerem de bona fortuna, jeszcze mu z tem lepiej. Jeździ od komina do komina, trzaska z biczyka i opowiada swoje czyny rycerskie, z których tyle tylko prawdy, że prochu powąchawszy , znalazł w nim zapach nieprzyjemny i dał za wygraną rycerskiemu rzemiosłu. — Lorda — dodał podkomorzy — ani żadnego anglika w żywe oczy nigdy nie widział, biczyk angielski w Derdyczowie na jarmarku dostał, i tyle tego. — A ci dwaj panowie kto są? — zapytałem — bo tego co się tak czwani surducikiem paryskim znam z dawna , z ojca i dziada ... — To satellici tej planety — odrzekł podkomorzy — wozi ich z sobą wszędzie, wmówił w nieb, że ma wielkie znaczenie i wziętość u świata, wierzą mu szczęśliwie i nie odstępują go, on im pomaga do trwonienia ojcowskiej krwawicy... Blondyna ojciec był ekonomem w kluczu Ładyżyńskim; małego co w zielonym zwijał się rejtfraczku, dziad, potem ojciec byli pisarzami prowentowemi w Tul- czynie, oba porobiwszy znaczne majątki, dziś się wyślachcili na czysto. Był czas w ostatnich latach exystencji naszej, że się przy pańskich klamkach robiły majątki, nie wszyscy może poczciwie, z pracy i sumiennie, ale wielu cudownie do nich dochodziło. — I ja — dodał podkomorzy — dorobiłem się go, ale tego się nie wstydzę, nie kradłem, i za mój grosz na strasznym sądzie Bożym nie odpowiem. Znałeś mnie pan ubogim szerepetką w Żytomierzu, tego się nie zaprę... żem sobie winien wszystko... Pan Bułhak trzymał interesa księcia Potemkina od kupna Smilańszczyzny, ja od niego dependowałem, mecenas mój umieścił mnie ze czterma tysiącami pensyi i bardzo znaczną ordynaryą, jako miejscowego plenipotenta i archiwistę, pracowałem , ułożyłem archiwum , w największym utrzymując go porządku; wyuczyłem się przy tej zręczności interesów majątkowych księcia. Pan Bułhak , zrobił więcej milijona fortuny, bo trzymał wprzód jeszcze interesa księcia Ksawerego Lubomirskiego, odstąpił więc interesów Smilańskich, mnie się po nim dostała jeneralna plenipotencja. Książe Potemkin wkrótce umarł, sukcessorowie jego zatrzymali mnie przy interesach do ukończenia działu, który ja przez rok blisko mozolnie przygotowywałem. Była to praca wielka, ale mi dała dwakroć sto tysięcy, które sukcesorowie za nią ofiarowali. Po skończeniu działu zostałem plenipotentem hrabiego Samojłowa i Skowrońskich, od tych obu pryncypałów, trzymałem około dwóch tysięcy dusz przez dwadzieścia cztery lata , poszczęściło mi się na dzierżawie, przyszedłem do majątku. Kupiłem tysiąc dusz, wydałem dwie córki, dałem po półtora kroć posagu, syna starszego ożeniłem, młodszy służy wojskowo, jest już podpółkownikiem. Majątek oddałem synom, a oni mi płacą dwadzieścia tysięcy pensyi z których ja wnukom robię prezenta ... Mam już osiemdziesiąt drugi rok, co roku jeżdżę do Odessy na parę tygodni, wykąpię się w morzu i zdrowo się trzymam. Ta szczerość wyznań do tyla mnie zobowiązała żem się zbliżył do podkomorzego, a on tymczasem genealogije mi całego towarzystwa wyprowadzał przypominając i ojca gospodarza JW. marszałka, którego i ja , jak się okaże znałem, alem się go nie domyślił. Z podkomorzym obchodziliśmy sa- lony i zbiór mebli, których, jak zapewniał, najwięcej było z Kowalówki. W czasie licytacyi, która podobniejsza była do rozboju niż przedaży, mnóstwo osób zniósłszy się z oficjalistami za bezcen pokupowali najpiękniejsze rzeczy. JW. marszałek choć młody naówczas, należał czynnie z ojcem razom, do tego spadku po Wincentym Potockim. Widziałem wielkie angielskie zwierciadła, piękne obrazy, bronzy paryzkie, meble mahoniowe sprowadzane z Londynu, i siła kosztownych i wytwornych rzeczy, na które Potocki nie żałował jako pan możny, osobliwie gdy się z księżniczką de Ligne ożenił. Poruszyła mi się żółć na dorobkowiczów, których nigdy cierpieć nie mogłem. Podkomorzy coraz poufałej i ściślej był ze mną, rozgadawszy się, począł wyjaśniać początek krescytywy marszałka. — Ojciec jego, mówił, za czasów księcia Ksawerego u komisarza dóbr Smilańskich z dziecka był wychowany, grywał dobrze z mała na teorbaniku, tańcował zręcznie; komisarz widząc spryt, dał go uczyć czytać i pisać, został przy nim manualistą , ożenił się z Magdeczką wychowanką komisarza; mecenas zrobił go przy tej okoliczności ekonomem... Następnie wielmożny komisarz po podziale, objął rząd jeneralny nad dobrami Wincentego Potockiego w Niemirowszczyźnie i tam przeprowadził za sobą protegowanego, podnosząc do godności jeneralnego ekonoma. Zręczny to był człowieczyna, sławny mały, jak mówią Rossyanie; pomagał czynnie komissarzowi do zbiorów i o sobie wszelako pamiętał. W przeciągu półtora roku komisarz przeniósł się do wieczności, a ojciec pana marszałka przez szczególne zabiegi miejsce jego zastąpił. Pana Potockiego przez lat kilka w kraju nie było, intraty i w połowie go niedochodziły, za dług hollenderski dobra w sekwestr wziąć kazano i remanenta zlicytować, tu panu nowemu komisarzowi otworzył się plac do zbiorów, nie zaspał gruszek w popiele, i obu rękami chwytał i garnął plon którego nie zasiewał. Pan Wincenty Potocki, dobra jako nie czyniące intraty przedał panu Szczęsnemu Potockiemu, osiem tysięcy dusz za sześć milionów złotych polskich, potem Szczęsny stary dymittował te dobra synowi młodemu Szczęsnemu. Znajoma jest jego stratność, zatrzymał dawnych oficyalistów, dał im nową sposobność ładowania skrzyń do czasu gdy macocha nabyła te dobra od pasierba. Wypędziła ona te szerszenie, ale ojciec JW. marszałka kupił już sobie dobra w których jest tysiąc czterysta pięćdziesiąt dusz, i przy tem kapitał znaczny zostawił. Sam już JW. marszałek, metropolyą dóbr w których się mamy honor znajdować, ozdobił tym wspaniałym pałacem z kolumnami. Na to nadszedł i marszałek, we fraku, wymuskany, zlany zapachami, woniejący jak flaszka pot-pourri, od pomad i perfum. Był to już pięćdziesiąt dwu letni mąż, a dwuletni naczelnik powiatu, znający się na sobie i urzędzie, któren wszelkiemi siłami starał się podnieść i uzacnić. Nadeszli i panowie młodzi z krzykiem, jedni od tualety, drudzy z psiarni, nie mogli się nawychwalać ten chartów, ten gończych, ów wyżłów, zgoła zgodzili się na to, że psy boskie, a brodaty rycerz dał swoje słowo honoru, że boskie. Cygara, fajki i pejcze poczęły na nowo grać rolę, a ichniość znać utrudzeni chodzeniem poprzewalali się na kanapach, z swobodą jakiej inni ledwie śmieją sobie pozwolić chyba w karczmie na popasie. Ja odezwałem się do marszałka żem z podkomorzym pałac jego oglądał, a na fizyonomii gospodarza wyraz ten zrobił efekt promienia słonecznego, tak ją rozjaśnił i wypogodził. Odrzekł mi z udaną pokorą i lekceważeniem: — Starałem się tę lepiankę zabezpieczyć przynajmniej żeby w niej za kołnierz nie ciekło.... — Piękna mi lepianka, odparłem, dom dwupiątrowy, rozległy i tak świetnie umeblowany, otoczony kolumnami, pobity blachą: bez naruszenia skromności gospodarzy, bezpiecznie pałacem nazwać się może. Marszałek, któremu to widocznie pochlebiało, zaprosił mnie z sobą do bawialnego salonu; wyszła i pani marszałkowa, znajoma mi z Wołynia, która z matką i siostrami bywała w domu naszym i wniosła tu z sobą dobre wychowanie i ton przyzwoity. Przywitała mnie grzecznie i gościnnie, zaczęła rozpytywać o rodzinę i znajomych, przypomniała dawniejsze czasy swego panieństwa, i przyjemna konwersacya z nią zajęła czas do obiadu. Nakoniec o piątej rozwarły się podwoje wszystkie, kamerdyner z ręką obwiąza- ną serwetą, w trzewikach, pokazał się we drzwiach trzymając talerz podniesiony do góry. Gospodyni podniosłszy się podała mi rękę i stępo ruszyliśmy powoli, jak z partesów, przez całą długą amfiladę pokojów do sali jadalnej. Stół ślicznie był nakryty serwisem srebrnym, otoczony lokajami, kozakami w pąsowej liberyi z galonami i blachami herbowemi. Zabrałem miejsce przy pani marszałkowej, a ustający stukot posuwanych krzeseł zwiastował, że wszyscy jesteśmy na swoich stanowiskach. Dano obiad wyborny, którego kompozycya ożywiała rozmowę przy jedzeniu. Marszałek opowiadał z jaką trudnością przyszło mu odmówić kuchmistrza francuza od drugiego jakiegoś utytułowanego magnata, co mu smaku dodawało; — powiedział ile mu rocznic płaci, jak wiele daje na wydatki, ale żem przy sobie pugilaresu nie miał i notować tych ciekawych szczegółów nie mogłem, powtórzyć ich dokładnie nie potrafię. Dalej nakręcono rozmowę do sreber stojących na stole: potrzebował mnie marszałek upewnić, że były robione w Paryżu. Znudzony tem samochwalstwem, odpowiedziałem, że dziwi mnie kolor sreber sinawy, co oznacza dwónastą próbę, gdy w Paryżu nie robią inaczej jak z szesnastej, i dla tego srebra francuzkie wyglądają białe jak platyna. Przysunąwszy potem do siebie salaterkę z galaretą, przekonałem się z cechy S. R. i numeru 12, że je robił rzemieślnik berdyczowski. Reszta towarzystwa wesoło, rubasznie sadziła się na żarty, anegdotki, jovialitates, kalambury, na ogadywanic sąsiadów i sąsiadek, ich córek i rodzin, mało komu przepuszczono; domyśliłem się, że po odjeździe moim i ja będę nazajutrz materyą stołowej rozmowy... Podawano różne wina, nakoniec marszałek o tokaj zawołał; przyniesiono wino mętne, słodkie, surowe, i pomyślałem w duchu, że jeszcze od założenia domu nie miało czasu ani się wystać, ani wytrawić; reszta towarzystw a na wyścigi go chwaliła, a brodaty rycerz, nazwał tę lurę nektarem i trzasnął mytologiją jak z rękawa. — Vraiment, dodał, nie piłem ani u Branickich, ani u Potockiego, ani u Sanguszków takiego wina. Podkomorzy trącił mnie w kolano i szepnął, że nigdy w tych domach noga jego nie postała. Tymczasem marszałek dalej swej wielkości śpiewał dytyramby, i parę razy nic zmrużając oka, śmiało powtórzył imie swojego papy, jakgdybym ja go nic znał w roku 1792 przyprowadzającego kozaków Smilańskich do obozu księcia Józefa Poniatowskiego z pułkownikiem Kamińskim.... Nocowałem właśnie w tej wsi, Jaruha zwanej, w której ojciec JW. marszałka był ekonomem, a że w niej nie było karczmy, ani we wsi dobrej kwatery, pan ekonom zaprosił nas do siebie i dał nam kaszę ze śmietaną, pierogi hreczane, i kurczęta z powyciąganemi nogami, ale suto świeżym masłem oblane. Jejmość bardzo przystojna była kuchmistrzem, a JW. marszałek sam, naówczas sześcioletni bęben, przyprowadzany gwałtem przez ojca z za pieca, ucałował mnie w rękę zasłoniwszy oczy, a później dmuchnął szparko żem się nieopatrzył, jak przez rów, który otaczał ogródek drapnął w pole, położy ł na brzuchu i głowę tylko podniósł dla obserwacyi przez badyle, co się w domu działo. Widząc tę dumę nieznośną, na przekor już marszałkowi, powiedziałem, że znałem jego ojca, wymieniłem wieś, dodałem okoliczności wja- kich się ta znajomość zrobiła, przypomniałem nawet, że jaśnie wielmożny miał naówczas sześć lat, a matce imie było Magdalena; bo papa na mamę nieustannie wołał Magdusiu! JW. marszałek cały się obiął pąsem, jakby nici krew na twarz wystąpiła, humor stracił, fantazyi pozbył, a wszystkie fibry objawiły, że wziął wspomnienie dawnych czasów do serca, widziałem, że zły był, ale przestał fanfaronować przecie. Po kawie pokazywano konie; chcąc więc marszałka w lepszy humor wprowadzić, chwaliłem. je bardzo, nawet nad ich wartość, potem rozstawiono do kart stoliki i towarzystwo się podzieliło, Ci co świeżo wrócili z Onufrejskiego jarmarku, zażądali boskiej gry diabełka, inni wista, nadjechał był bowiem sędzia, podsędek i dwóch jeszcze sąsiadów. Pytano co wybieram, rzekłem wista, ale nie drogiego. — Wcale nie drogi, odparł gospodarz, po rublu srebrnym ze szturmem, honorami i odkrytym dziadkiem. — Przepraszam, rzekłem, nie gram tak drogo. Zobaczyłem uśmiech ironiczny na ustach mego pana, zapewniającego, że w jego domu jest to gra zwykła najniższa i dla mnie chciał zrobić te grzeczność i ceną tą siąść ze mną: Podziękowałem za łaskę, ale od stolika odstąpiłem, a gospodarza zaprosiłem do gabinetu dla ułatwienia interesu przyjaciela, z którym przybyłem. Po długiej o nim rozprawie i dwugodzinnych tergiwersacyach nic się zrobić nie (lało; wróciliśmy do towarzystwa i salonu, przysposabiano właśnie herbatę na paradnym serwisie, musiałem przez grzeczność zostać na niej. Odbywszy wreszcie tę pańszczyznę i pożegnawszy państwa wraz z towarzystwem, pociągnąłem jeszcze o parę mil na nocleg. Tysiące uwag nastręczały te odwiedziny;. głębokom się zadumał, korzystając z pięknego lipcowego wieczora i otaczającego mnie spokoju. Myślałem sobie, jaka to kolej rzeczy na świecie: papa JW. marszałka przed czterdziestą kilką laty nie śmiał usiąść przy mnie, ani na dworze głowy nakryć; całym meblem u niego było podwójne łóżko z dranie kilimem zasłane, a nad nim ściana obita dywanikiem i uwieńczona hara- parni dobrego kalibru i niemniejszemi boćkami. Arsenał ten był ozdobą alkierza, i stanowił zarazem żywą reprezentacją ekonomskie] władzy i dostojeństwa. Nad łóżkiem w głowach wisiał obrazek IV. Panny Częstochowskiej na blasze i teorban, zabytek młodości, zastępujący drzewo genealogiczne... Ale przy tem bydełko było piękne, wieprze tuczne, ze dwadzieścia koni dobrze wypaszonych, z których pamiętam jednego ładnego bardzo kupił wówczas na wierzchowca pułkownik Kamiński i dał za niego dwadzieścia cztery dukaty, a w obozie mu siedemdziesiąt potem ofiarowano. JW. marszałek pokazał się przedemną z czem tylko mógł i jak mógł, wynosząc swe dostatki, ale zarazem nie umiał zatrzeć początkowego wychowania, które się pod płotami folwarków odbyło; — mówiąc używał wyrazów zdradzających pochodzenie, przy stole po gburowsku sobie poczynał, i co chwila wydawał się z jakiego wyszedł gniazda. Przyjaźń z temi ichmościanu co go otaczali, także nie dodawała lustru JW. marszałkowi; uważałem, że sama pani nie bardzo z niej była rada i do stołu idąc szepnęła mi: — poczuć pan musiałeś, ze nie jesteś na Wołyniu. Myślałem to sobie i wiele innych rzeczy. Co prawda to prawda, ledwie w trzeciem, czwartem pokoleniu wytrze się surowizna z ekonomczuka i dorobkowicza, że jej znać nie będzie: cuchnie choćby w pałacu mieszkał, na srebrze jadał i miliony liczył, a pycha i próżność są jak grzechotki, które za każdem poruszeniem oznajmują, gdzie się głupota obraca. XLI. ROMANÓW. Wspomniałem wyżej, że chcę dać wyobrażenie o Romanowie senatora Ilińskiego, teraz to pokrótce dopełniam. Romanów jest miasteczkiem głównem, położonem wśród obszernego klucza, do czterech tysięcy dusz mającego w sobie, na granicy prawie lasów rozciągających się ku Litwie od północy, a na południe w błogiej urodzajnej ziemi, w której połowa wiosek się znajduje. Jest to dawna posiadłość Ilińskich. Jan Kajetan, między rozległemi dobrami swojemi obrał Romanów na fundum, choć niezupełnie odpowiadający swemu przeznaczeniu: wpłynęły tu zapewne bliz- kość Żytomierza, a może i sąsiedztwo rozległych lasów pełnych grubego zwierza, dla polowania, które namiętnie lubił. Wymurował tu duży dwupiętrowy pałac, lecz w miejscu nizkiem i wilgotnem, obierając ten punkt dla dostatniej wody, którą daje obficie rzeczka Leśna, do bardzo obszernego kanału przed pałacem sprowadzona. Józef August hrabia Iliński, senator, szanując miejsce przez ojca obrane, na grubych ścianach dawnego korpusu, wzniósł piątro jeszcze, dodał w półkole dwa, po sto pięćdziesiąt łokci trzy piętrowe skrzydła, cały front otoczył czterdziestu sześcią kolumnami korynckiego porządku, i na nich spiera się pyszny architrab ozdobiony bogatemi sztukateryami. Przed pałacem, na wielkim kanale o którym mówiłem, znajduje się wyspa połączona promem z brzegiem, a na niej jak wzorzysty kobierzec rozsadzone są kwiaty i nizkie krzewy, między któremi trzydzieści mytologicznych posągów z białego marmuru na takichże podstawach. Od północy zasłania pałac wielki las, ciągnący się daleko, od południa zaś widok odkryty: otacza go angielski ogród napełniony marmurowemi kolu- mnami, obeliskami i różnego rodzaju ornamentami. Między temi znajduje się pomnik z granitu wzniesiony, nakształt pyramidy, trzydzieści łokci wysoki, poświęcony pamiątce Janusza hrabi Ilińskiego, jenerała inspektora kawaleryi polskiej, brata rodzonego senatora, który jakem mówił poległ pod Markuszowem w roku 1792. Za ogrodem zaraz, zaczyna się wielki zwierzyniec, pełen sarn, jeleni, danieli, a w nim dęby ogromnej wielkości, które ledwie trzech łudzi objąć potrafi. Wszedłszy do pałacu jest naprzód sień dwupiątrowa wspaniała, dalej wszystkie niemal pokoje mozajkowane. Pierwsze pięć salonów od głównego wnijścia, zawierają najkosztowniejsze obrazy, pierwszych mistrzów włoskich, flamandskich i francuzkich, w liczbie dwóchset dziewięćdziesiąt pięciu. Znajdują się tu, że wymienię tylko główne: portret księcia Oranii wielkości naturalnej przypisywany Van-Dyckowi, piękny wizerunek Piusa VI papieża, przez Battoni, rycerz, figura naturalnej wielkości Rubensa, Orfeusz sławnego Davida, wielkie widoki morskie Vernet'a, ogromny krajobraz Poussin'a, bitwa rzymska Salwatora Rosy, i wiele mniejszych roz- rniarów oryginałów, wartości znakomitej. Po tych pokojach następują dwa wielkie salony, mające po sześćdziesiąt trzy łokcie długości, a dwadzieścia szerokości: pierwszy mozajkowany purpurowo ze złoconemi gzemsami i stiukami na stropie, ozdobiony pięciołokciowemi sześcią zwierciadłami i bronzowym lustrem paryzkiej roboty na dwieście świec ( kosztował tysiąc pięćset czerwonych złotych ): w nim dwa stoły malachitowe, dwa inne z lapis lazuli, piętnaście posągów mytologicznych i cztery grupy marmurowe, pochodzące z Michajłowskiego dworca, współczesnego, ale najlepszego dłuta; drugi mozajkowany zielono, zawieszony obrazami. Tu są: Samarytanka Łukasza Giordano; Trzej Królowie przy żłobie Chrystusa, Bassano; Charitas, Romana Schidone, trzy części świata Tycyana; bitwa Vouwermans'a; święty Bruno przez Lesueur'a i wiele innych. Stoją tu także cztery stoliki z mozajki florenckiej, pochodzące z Petit-Trianon, piękne kandelabry bronzowe, dwułokciowej wielkości, w pięknym stylu i doskonałej roboty, wyrób francuzki, przepyszne wazy porcelanowe Sewrskiej fabryki, a okna składają się z tafel zwierciadła- nych z jednej sztuki pięciołokciowych. W dwóch tych salach posadzki nadzwyczaj wytwornie wysadzane marketerya. z drzewa różnego rodzaju, mahoniu, hebanu, bukszpanu, cytryny, przez lat czterdzieści nic nie uszkodzone, zachwycają rysunkiem i wykonaniem, sufity wszędzie wspaniałą stukaleryą okryte. Po salach wchodzi się do sześciu bawialnych pokojów napełnionych wielkiemi zwierciadłami, których po pięć i sześć jest w każdym pokoju, a każde z nich pięciołokciowe, tu jeszcze obrazy Dominichina, Ribejry, Spagnoletto, Berghema, Schiavone i t. d. stoliki agatowe, porfirowe, kominki z rzeźbami marmurowemi, nad kominami garnitury z porcellany Sewrskiej, kandelabry i lustra bronzowe, okna wszystkie jednotaflowe, a w jednym z tych pokojów paradne łóżko mahoniowe po Ludwiku XVI z Wersalu. Wspaniałość monarchiczna wszędzie. Na górze, na pierwszym piętrze, znajdują się pokoje samego hrabiego senatora, przyozdobione małemi obrazami, Rembrandta, Teniersa, Pawła Pottera i innych malarzy; na drugiem gościnne, bardzo pięknie urządzone; na trzecim sala do przechadzki w czasie jesiennym i zimo- wyru służąca, sto dwadzieścia łokci długa i óśmią piecami ogrzewana. Wśród tych kosztowności, które w części tylko wymieniani, jest wiele darów Cesarza Pawła I, i W. Ks. Konstantego, wiele kupionych rzeczy po zniesieniu za Cesarza Alexandra Michałowskiego dworca, do którego były już sprowadzone z za granicy dla umeblowania sprzęty, a z nich część nabył senator. Po rewolucyi francuzkiej i straceniu Ludwika XVI, gdy wszystkie zamki królewskie rozgrabione zostały, jako Versailles, S. Cloud, Trianon i t. d. wiele z nich ruchomości pięknych i drogich sprzedano i rozwieziono po różnych krajach, a szczególniej do Petersburga. Tu senator Iliński kupił z nich także wiele; ze sprzętów pochodzących z Francyi po Maryi Antoninie, dostał mu się serwis srebrny, piętnaście tysięcy czerwonych złotych zapłacony. Obrazy także miał sposobność kupować w porze, gdy jeszcze konkurencyi o nie wielkiej nie było, a wojna rozsypywała je po świecie. Kaplica warta szczególnej uwagi i zastanowienia: umieszczono ją w salonie ośmdziesiąt łokci długim, a dwadzieścia pięć szerokim, zapełnionym obrazami z historyi świętej Starego i Nowego Testamentu. W ołtarzu jest zwierciadło ogromne w koło dziesięciołokciowe, które trzydzieści tysięcy rubli kosztowało. Lustro u sufitu bronzowe, takież kandelabry na kolumnach marmoryzowanych. Zbiór sukni, ornatów, kap i t. p. jest tak bogaty i wspaniały, że nie jedna katedra podobnym się nie poszczyci; są aparaty biskupie, i uroczyste kapłańskie z fabryk lyońskich, monstrancya złota brylantami wielkiej ceny sadzona i t. d. Przy kaplicy rezydował kanonik, mówca wyborny, ksiądz Deszczyński i trzech księży. Muzyka pałacowa składała się ze stu ludzi na instrumentach grających, a trzydziestu śpiewaków. Obok kaplicy przejście prowadzi do apartamentów hrabiego Ilińskiego, przez bibliotekę siedemdziesiąt łokci mającą, napełnioną czterma tysiącami tomów powiększej części dzieł klassycznych, łacińskich, francuzkich, niemieckich i polskich, bardzo pięknie oprawnych i ustawionych w szafach mahoniowych do koła. Hrabia Iliński odziedziczywszy te dobra po bracie swoim Januszu, wsparły znacznym spadkiem po stryju Nepomucenie staroście cudynowskim, a szczególniej wielkiemi darami w dobrach i summach pieniężnych od Cesarza Pawła, W. Ks. Konstantego i Cesarza Alexandra I, dogadzając swemu upodobaniu w sztukach pięknych, do budowy pałacu sprowadził z za granicy architektów, snycerzy, stolarzów, mozaistów, mularzy, stukatorów, złotników, kamieniarzy, i wzniósł ter. wspaniały gmach wedle rachunków przeszło dziesięć milijonów złotych kosztujący. Muzykę, którą wziął w spadku po ojcu powiększył wirtuozami, jakiemi byli Lenzy, Gerke, Dobrzyński na skrzypcach. Nuder na klarynecie, Cerwentha na wioloncelli, Lande na kwartioli, Bajer na flecie, Solecki na fagocie, Weisinger na waltorni i t. d. Po tych artystach została wyborna muzyka, którą dziś jeszcze hrabia Henryk syn jego utrzymuje. Senator miał operę włoską, złożoną z aktorów sprowadzonych z Petersburga do teatru Romanowskiego, w niej odznaczali się pan Zamboni, pani Zamboni, Nercini i inni; miał balet z cudzoziemców złożony, włochów, niem- ców i francuzów, między któremi celowali Mantovani i Wendenberg, oprócz tego z Węgier ściągnął jeszcze operę niemiecką, w niej śpiewali Zehikietanzowie ojciec z synami, Ketner z córką, Hotman z żoną i siostrą, Teydler z żoną i t. d. . Liczna i bardzo wspaniała garderoba teatralna sprowadzona była z Wiednia, a wedle potrzeby uzupełniała się na miejscu. Wkrótce potem senator uzyskawszy pozwolenie Cesarza Alexandra, założył w wspaniałym na ten cel wzniesionym gmachu, który dziś leży w gruzach, Instytut dla głuchoniemych, wzniósł fabrykę sukienną na sto dwadzieścia warstatów, do której rzemieślników, machiny, posprowadzał z Anglii. Fundował także klasztor Jezuitów, którym powierzone zostały szkoły, a przy końcu 1817 gimnazyum Romanowskie. Wojna 1812 roku zachwiała byt tych wszystkich ważnych zakładów. Jezuici w roku 1820 zmuszeni byli opuścić państwo rossyjskie, budowy do nich należące powoli niszczeć zaczęły, a z niemi wiele innych w Romanowie, choć w tymże czasie wymurowano jeszcze wspaniały kościół i klasztór dla PP. Wizytek, które wielkim kosztem instytuowano tu, sprowadziwszy z Litwy. Niepodobieństwem się stało utrzymać to wszystko i wydołać takiemu ogromowi nakładów prawie nie do wiary, musiały więc gmachy podupaść. Pałac jednak i attynencye jego utrzymują się do dziś dnia w najlepszym stanie, i na stopie pańskiej. Hrabia Henryk, syn senatora, z żoną i córką zajmuje lewe skrzydło trzypiętrowe pałacu. Rozpoczął on swój zawód publiczny marszałkówstwem gubernskiem wołyńskiem, w roku 1787; odtąd chciwy nauki i widzenia obcych krajów, zwiedzał całą Europę po kilka razy, Niemcy, Francyą, Włochy, Anglią, Węgry, zbierając i skupując różne płody sztuki. Apartament jego składa się z osiemnastu pokojów, równie wspaniałych jak główne pałacowe, z oknami zwierciadlanemi, drzwiami z mahoni, mnóstwem bronzów, porcellany i zbiorem wielkim przez hrabiego już poczynionym obrazów, jako Ludwika Carrache, Van- Dycka, Rembrandta, Gaspra Netschera, Wouvermansa, Gonzalesa, Glaubera, Pollembourga, Orłowskiego i t. d. Oprócz tego, muszę wymie- nić bibliotekę znaczną ze czterech tysięcy dwóchset ksiąg złożoną, dwanaście wielkich tek rycin i rysunków, gabinet fizyczny, kosztowne zbiory mineralogiczne i numizmatyczne. Dawniej było tez mnóstwo broni w Romanowie, starożytnej i wielkiej ceny, dziś jej reszta pięknie została ułożona w dwa trofea, jedno z myśliwskiej broni, drugie ze starożytnej i wschodniej. Tu jest zbroja jednego z Ilińskieh z datą bardzo dawną, i pancerz blachami srebrnemi z literami tureckiemi nabijany. Jest jeszcze łazienką śliczna marmurowa, osobna sala jadalna z portretami familijnemi, z których większa część pęzla Grassego, Lampiego, Pitschmana, z przepysznemi kredensami pełnemi porcelany i sreber. Ale tego wszystkiego opisać niepodobna bez utrudzenia, tyle tu nagromadził gust, przepych, dostatki połączone z zamiłowaniem sztuki, dość powiedzieć, że nic równie wspaniałego w kraju nie mamy. Cały pałac składa się ze stu dwudziestu pięciu pokojów, urządzonych wytwornie i wygodnie. Tylekroć wspomniałem o Romanowie w ciągu tych pamiętników, że pochwałami gospodarzy powtarzać się nie będę; każdy kto był w Romanowie, przyzna, że z przyjemnością przybywszy, z żalem to miejsce opuścił — tak ujmująca grzeczność pobyt w nim uprzyjemnia. KONIEC TOMU TRZECIEGO. Spis Rozdziałów Tomu Trzeciego. Stronica. I. Wyjątki z notat opata Ochockiego ... 5 II. Podróż do Smoleńska. ... 35 III. Chołoblin ... 44 IV. Powrót do domu ... 57 V. Żytomierz i Sidaczówka ... 60 VI. Lwów w roku 1795 ... 63 VII. Stan Lwowa i spółeczeństwa w latach 1795 i 1796 ... 73 VIII. Powrót do domu ... 84 IX. Dzieje prowincyonalne ... 87 X. Feld-Marszałek hrabia Rumiańców ... 92 XL Wołyń w roku 1797 ... 108 XII. Ustanowienie Namiestnictwa Izasławskiego ... 113 XIII. Wstąpienie na tron Cesarza Pawła Igo ... 123 XIV. Nowa gubernija Wołyńska ... 127 XV. Dziejowe wiadomostki ... 130 XVI. Ksiądz Józafat Ochocki, Opat Owrucki ... 132 XVII. Hrabia Działyński ... 137 XVIII. Książe Kondeusz ... 140 XIX. Dzieje Wołynia ... 142 Stronica. XX. Bonaparte ... 150 XXI. Wstąpienie na tron Cesarza Alesandra Igo ... 153 XXII. Sprawy osobiste ... 158 XXIII. Wybory roku 1805 ... 180 XXIV. Komburlej ... 189 XXV. Księstwo Warszawskie ... 210 XXVI. Rok 1812 ... 217 XXVII. Niewolnicy ... 226 XXVIII. Delegacya do Petersburga ... 231 XXIX. Rozmaitości ... 240 XXX. Bytność Cesarza Alexandra Igo ... 246 XXXI. Dalsze czynności w Żytomierzu ... 256 XXXII. Wybory 1816—1817 roku ... 202 XXXIII. Ciąg dalszy ... 271 XXXIV. Śmierć Cesarza Alexandra ... 280 XXXV. Andrzejkowicz gubernatorem ... 282 XXXVI. Śmierć Bartłomieja Giżyckiego ... 292 XXXVII. Wołyńskie wypadki ... 301 XXXVIII. Koniuszy Koronny Kozens i jego rodzina ... 303 XXXIX. Jenerał Potemkin gubernatorem ... 315 XL. Obrazki ... 321 XLI. Romanów ... 347 Tom czwarty. SŁÓWKO WSTĘPNE. Ochocki w poprzedzających notach swoich, które się kończą opisem Romanowa, w rękopiśmie naszym, wspomina często o rodzinie Bukarów; łączyły go z nią familijne związki i przyjaźń stała, szczególniej z Adamem i Marcinem. Szczęśliwy traf, w chwili gdyśmy właśnie zbierali wołyńskie z ostatnich czasów pamiętniki dla dopełnienia Ochockiego, dał nam w ręce rękopism Sew. Bukara, od niego więc zaczynamy, znajdując go najstosowniejszym. Nie dajemy go w całości, ale ciekawsze z niego wyciągi, które obejmują czasy przez Ochockiego spisywane, a co do wartości bynajmniej pamiętnikom jego nie ustępują. Innego wszakże znać tu człowieka, choć tej samej epoki, a indywidualność w opisie nawet rzeczy nie tyczących się jego samego, maluje się dobitnie. Więcej jest rozwagi i wystałości, a mniej życia i ruchu niż w Ochockim, który czuje każdą rzecz gorąco i opisuje plastycznie. Bukar ostyglejszy, rozważniejszy, więcej z literaturą obeznany, choć pamiętnik swój układa dla dzieci tylko, myśli jednak by się zbyt zaniedbanym nie przedstawić czytelnikom. Ten pisze, gdy pierwszy gawędzi i opowiada. W obszerniejsze porównanie wdawać się nie widzimy potrzeby, sam czytelnik najlepiej uczuje różnicę, jaka między dwoma tymi pisarzami jednej epoki zachodzi. Rękopism Seweryna Bukara w oryginale ma tytuł: "Kilkanaście lat pamiętniejszych młodości mojej, czyli Wspomnienia starego człowieka. Upominek dla synów". Z godłem: Jours heureux, temps lointains, mais jamais oubliés, O? tout ce, dont le chamie interesse ? la vie, Egayait mes destins ignorés de l'envie... J. M. Chenier. Zaczął je był w roku 1815 d. 28 czerwca, ale niedaleko doprowadził; znać później tylko P. Bukar noty do nich dodawał, a z tych niektóre włączyliśmy do wyciągów naszych. * * * I. WYJĄTKI Z PAMIĘTNIKÓW SEWERYNA BUKARA. Od lat kilku już, ciągle na mnie, kochani synowie, nalegacie, abym wam napisał pamiętniki moje; dotąd zawsze wymawiałem się od tego z pobudek następujących. Naprzód, że podług mnie, ten tylko ma prawo zająć się opisem własnego życia, kto sam bezpośrednio lub przez wpływ swój na czynności znakomitszych w kraju ludzi, dał się poznać zaszczytnie i dokonał rzeczy pamięci godnych. Powtóre, że doszedłszy późnego już wieku, nigdym sobie dotąd nie zadawał pracy notowania okoliczności i spraw, których byłem świadkiem, lub do których wpływałem. Trudno mi więc dzisiaj myślą pozbierać fakta lat kilkudziesięciu. Ale tłómaczenie moje nie zdołało zaspokoić was, napieracie się, naglicie, napastujecie mnie o te nieszczęśliwe pamiętniki. Przypomniało mi to czytaną w opisie jakiejś podróży wzmiankę o żebrakach w Chinach. Potrzebujący wsparcia, według tego wędrownika, noszą zawsze w kieszeni instrumencik dęty, rodzaj piszczałki, wydający głos wrzaskliwy i przerażający. Postrzegłszy na swej drodze człowieka, którego powierzchowność obiecuje im zyskowną donatywę, zbliżają się do niego, idą za nim krok w krok i dmą tak silnie w swój instrumencik, a wloką się tak długo, że rad nie rad dla okupienia spokojności swojej opłacić się musi. Wyście dla mnie, kochane dzieci, tym żebrakiem chińskim, a wasze prośby jego piszczałką; pomimo jednak okupienia się które przedsiębiorę, oświadczyłem ci, kochany synu, w czasie twojej ostatniej bytności, że ani myslę nic takiego przedsiębrać coby formę pamiętników miało; a jedno co na nalegania twoje i kilku osób przez usta twoję tego się domagających uczynić mogę, to, że na kilka pytań waszych w sposobie objaśnień odpowiem. Daj Boże by się to komu na co przydało. Zostawiłeś mi kilka punktów, i na te ci odpisuję. II. Dzieckiem jeszcze będąc prawie, bo tylko co poczynałem dziesiąty rok życia, ojciec mój wyjednawszy sobie u króla Stanisława Augusta umieszczenie dwóch synów w szkole rycerskiej, w r. 1783, odwiózł mnie i starszego brata mojego Józefa, do Warszawy. Tak młodo więc na lat kilka opuściwszy dom rodzicielski, mało o nim szczegółów pamięcią dziś zająć mogę. Wszakże o ile przypominam sobie, dom rodziców moich był jednym z tych, w których największa panowała gościnność, przymiot zresztą u nas powszechny i wspólny z wszystkiemi niemal rodzinami polskiemi. Osobiste ojca mojego znaczenie, szczególny dar obojga rodziców w przyjęciu gości i uprzyjemnieniu im pobytu w ich domu, sprawiały, żeśmy ciągły ich napływ miewali. Dziwić się nieraz poźniej musiałem rozmyślając nad tem, gdzie i jak się to pomieścić mogło w szczupłym domu, który rodzice zastali kupiwszy Januszpol, gdyż nowe mieszkanie, urządzone dla wygodnego przyjęcia gości, dopiero w lat kilka po wyjeździe moim do Warszawy stanęło. Słyszałem tylko, że kiedy raz ojciec, bawiąc w Warszawie dla interesów, napisał z tego miejsca do matki mojej, z zawiadomieniem, aby się przygotowała na przyjęcie gości z Korony, jako to: Gurowskiego marszałka W. Litewskiego, Ksawerego Działyńskiego z żoną i kilku jeszcze osób, które się oświadczyły z chęcią zjechania na dzień imienin matki (Świętą Konstancyę), musiała aż kazać wyjmować jedną ścianę wewnętrzną, aby zrobić salę do zastawienia stołu na kilkadziesiąt osób. Pomimo to wszystko jednak bawiono się ochoczo i huczno przez dni kilka. Bo też w owych czasach nie tyle były wyrafinowane przyjęcia i zabawy. Kuchnia wyborna, wina także, kapela, jak dawniej muzykę nazywano, przy uprzejmości gospodarstwa, wystarczały do uprzyjemnienia gościom pobytu. Miał mój ojciec komisarza, bo oprócz własnego klucza Januszpolskiego, trzymał jeszcze kilka wsi dzierżawą w Smilańszczyznie i pod Żytomierzem miał wioskę Krosznę, a sam ciągle zajęty pu- bliczną usługą, zmuszony był pomagać sobie człowiekiem, który ciągle wszędzie objeżdżał i rozporządzał. Był i marszałek dworu i koniuszy a razem berajter i weterynarz, gdyż stado mieliśmy piękne i dość znaczne. Była orkiestra ze dwunastu ludzi złożona i kapelmejstra, którą po r. 1792 ojciec mój rozpuścił; ułanów trzymano dwunastu ze szlachty, uzbrojonych w karabinki i pałasze i umundurowanych porządnie. Tych także w r. 1792 ojciec rozpuścił, a całą broń i moderunek wojskowy odesłał do obozu, w marszu wtedy będącego, do mnie, a ja w imieniu ojca, ofiarowałem je na pożytek kraju, który, jak wiadomo, potrzebował tego, bo był bez zapasów. Oprócz tego, mieliśmy domowego kapelana, metrów i dwór liczny. Po domie Stempkowskiego wojewody kijowskiego, można śmiało powiedzieć, że w okolicy kilkumilowej najhuczniejszy był dom rodziców moich. W uroczyste święta, ponieważ wówczas w całym kraju trwała Unija jeszcze, cały dwór słuchał mszy świętuj, nie w kaplicy lecz w cerkwi, a kapela na chórze przygrywała śpiewakom. Oprócz przyjeżdżających i coraz odmieniających się figur, jak w chińskich cieniach, były jeszcze osoby ciągle bawiące w Januszpolu, jako to Duklan Ochocki, człowiek bardzo miły w towarzystwie dla dowcipu i wesołego humoru, wielce lubiony od ojca niego, a często obligowany od niego do zajęcia się jakim interesem, i towarzyszący mu kilkakrotnie w podróżach do Lublina i Warszawy Później nawet zbliżył się jeszcze bardziej do domu naszego przez związek familijny. Ojciec jego bowiem, Cześnik mozyrski, obywatel szanowany bardzo poczciwy, dziedzic wsi Sidaczówki, mil dwie od Januszpola leżącej, owdowiawszy po śmierci pierwszej żony z domu Suszczewiczównej już w podeszłym będąc wieku, ożenił się z siostrą ojca mojego, nie młodą też panną, która w domu rodziców moich przez lat kilkanaście mieszkając, pomocą była matce mojej w zarządzie domowym. Wprawdzie nie raczył Bóg na nie; pokazać cudu, jak na Sarze żonie Abrahamowej jednak lat kilka z sobą przeżyli. Był jeszcze Mikoszewski, kanonik katedralny żytomierski, człowiek można powiedzieć uniwersalny; oprócz do skonałej wymowy kaznodziejskiej, pełen nauki talentów, pęzla jego obrazy ma u siebie jeden z was; inne znajdują się, nie wiem dwa czy trzy, w Bejzymówce u P. Adryanowej Bukarowej. Ksiądz Mikoszewski robił mappę. Januszpolszczyzny, a przytem miał u siebie kilku młodzieży obywatelskiej i lekcye im dawał, jako to: Henrykowi Hańskiemu (bratu Wacława), Dachowskiemu, Gnatowskiemu Antoniemu, Mikoszewskiemii synowcowi swemu i bratu memu młodszemu, Adryanowi. Był to rodzaj pensyjki, na której pomieszczenie odstąpili rodzice dom stary po zamieszkaniu nowego. Było jeszcze więcej osób tego rodzaju. prawie ciągle w Januszpolu zamieszkujących, i jak z tego wnieść łatwo, dobrze był zapełniony. Szkoda, że Piotr stary przeniósł się w przeszłym roku do wieczności, bo jak Szeherazada w Tysiącu Nocy lubił opowiadać o domie i zabawach Januszpolskich. Od dzieciństwa będąc przy rodzicach moich, wiedział i pamiętał wiele szczegółów, które dla mnie, przez lat siedm bawiącego w Warszawie, stały się obce. Co do stosunków sąsiedzkich, tak się mają rzeczy. Ojciec mój, nabywszy Januszpolszczyznę od księżnej Lubomirskiej marszałkowę koronnej, czy też od księcia Ponińskiego podskarbiego koronne- go, bo tego dobrze nie wiem, z prawem odzyskiwania awulsów, to jest gruntów oderwanych przez nadużycie sąsiadów i niebaczność rządców (co się szczególniej trafiało w dobrach wielkich panów, co w W. Polsce, w Warszawie lub za granicą gdzieś przemieszkując, rządzców tylko mieli w swych ukraińskich dobrach — bo tak pospolicie zwano te okolice, i sami ich nie pilnowali); — jął się do poszukiwania swej własności. Sprowadził ks. kanonika Mikoszewskiego do zdjęcia planu dóbr i począł od wyciągnienia linii granicznej, oddzielać mającej Januszpolszczyznę od dóbr obywateli dawniej tu zamieszkałych. Tacy byli: Giżycki chorąży żytomierski, Moczulski podsędek ziemski żytomierski, Karwicki kasztelan, dziad Kazimierza, i inni jeszcze. Wypadły ztąd niesnaski, nieporozumienia i nie mogło być przyjaznych stosunków. Chorążego Giżyckiego niechęć ku ojcu powiększyła się jeszcze, gdy ojciec sądząc sprawę jego z dzierżawcą o ekspulsyą, skazał chorążego na siedzenie wieży, i lubo Giżycki apelował od dekretu tego do trybunału Lubelskiego, ten tylko zatwierdził wyrok ojca mojego. Chorąży Giżycki był charakteru dumnego i nie umiał daro- wać urazy, co się i w synach jego odzywało niekiedy, ojciec, pragnąc zachować dobre stosunki sąsiedzkie, a z rozstrząśnienia sprawy widząc złą ze strony Giżyckiego, ociągał się z wyrokiem, skłaniając do ugody z szlachcicem, któryby był na kilkuset złotych poprzestał. Nie chciał tego Giżycki; ojciec widząc go wzbraniającego się, dla zgody i pokoju chciał ze swej kieszeni usatysfakcjonować szlachcica, ale obrażona duma chorążego żadnego mu układu podpisać nie dozwoliła, a zatem dekret wypadł i musiał wziąść skutek. Wszakże później chorąży bywał w Januszpolu, a synowie jego, osobliwie najstarszy, miecznik kijowski i najmłodszy jenerał, w dobrej zawsze z nami żyli komitywie. Z Giżyckim trzymali przyjaciele ich Burzyńscy, skarbnik dziedzic Borkowiec, i stolnik, dziedzic Troszczy. Po ukończonem odgraniczeniu, gdy się wszyscy przekonali o prawości mojego ojca, lub wreszcie ulegając przewadze jaką mu dawała łaska królewska i ścisła przyjaźń z Stempkowskim wojewodą kijowskim, tyle znaczenia w województwie mającym, skłonili mniej lub więcej serca swoje, a zażyłość sąsiedzka raz zawiązana, pomnażała się i wzrastała. Lecz najściślej żyli rodzice moi z Woroniczami, kasztelaństwem bełzkiem, i z Jakubowskiemi podkomorstwem żytomierskieni, z samym bowiem ojciec mój był w pokrewieństwie, gdyż oba ród swój wywodzili od Surynów, po których o dobra spadłe na Ukrainie powstał proces z kasztelanem Karnickim, z księżną Radziwiłłową (matką Mateusza, męża księżny Anny w Sieniawie mieszkającej) z Burzyńskiemi, ze Stanisławem Malinowskim, ojcem Józefa i Jakóba, z Suleżyńskim, jenerał-adjutantem, ojcem Potockiej piaseczańskiej, Omiecińskim starostą daniezewskim i t. d. Tyle na ten raz pamięć moja zadyktowała, wywołana piskliwą natarczywością dwóch chińczyków. III. Tryb życia rodziców moich, o ile sobie przypominam, był taki: wstawali o godzinie szóstej; po kawie o godzinie ósmej kapelan ze mszą świętą wychodził, której matka moja codziennie, a ojciec słuchał zawsze, ilekroć mu expedycye i zajęcia różne piśmienne dozwoliły. Obiad regular- nie, gdy niebyło gości, dawano o godzinie dwónastej; do stołu oprócz osób rodzinę składających, siadał komisarz, kapelan, metrowie, którzy byli przy dzieciach, panna, jeźli była z rzędu tych, które stołowemi nazywano i marszałek dworu, dla częstowania z wazy, pilnowania porządku stołowego i służby. Po krótkiem wytchnięciu po obiedzie, ojciec odchodził do kancelaryi dla załatwienia swoich interesów, matka zaś swoje domowe gospodarskie zajęcia przerwane, rozpoczynała na nowo. Potem około godziny piątej następowała kawa, dalej, gdy czas i pora były po temu, wyjeżdżali rodzice do drugiego folwarku, lub zwiedzali kąty różne gospodarskie, pasieki, sady i t. d. Wieczerza latem następowała o godzinie ósmej, według pory roku, zważając by się bez świec obejść mogła, i czas było po niej użyć jeszcze wieczornej przechadzki. Około dziesiątej rozchodzono się na spoczynek. W piękne wieczory muzyka dawała się słyszeć na dętych instrumentach, albo koło kapliczki Św. Jana Nepomucena za bramą wjezdną, na placu przy gościńcu publicznym, lub koło domu w ogrodzie. W zimowe zaś wieczory czyty- wano gazety, pisma publiczne i książki. Przez wielki post cały, o godzinie piątej po południu zbierali się domownicy wszyscy i cała czeladź dworska do pokoju, gdzie pod przewodnictwem mojej matki odbywały się różne nabożeństwa, niekiedy i śpiewy nabożne; zabierało to kwadrans lub pół godziny. Dom rodziców moich był zupełnie podobien owym starym polskim dworom, w których prawdziwa chrześcijańska pobożność bez afektacyi panowała. Zakonnik każdy, zwłaszcza ze zgromadzenia takiego, które się z ofiar dobrowolnych utrzymywały, doświadczał gościnności największej i dobrze opatrzony powracał do klasztoru. Ztąd też dom nasz często był odwiedzany przez duchownych wyższego stopnia i mnichów. Ojciec mój prócz tego był syndykiem zakonu księży Bernardynów cudnowskich i nie tytularnym, jakich dziś widzieć można, ale istotnym i czynnym opiekunem tego konwentu, bo się wiele nawet do wzniesienia murów klasztornych przyczynił, a gdy umarł, (wówczas nie byłem w domu, znajdowałem się w Petersburgu), chowano go nawet, jak słyszałem, z jakiemiś insygniami zakonnemi. W owych czasach nic czyniono z tego pośmiewiska, ale mu tej agregacji zazdroszczono. W Gudnowie tez mieliśmy nasz grób familijny; lubo parafialny kościoł był w Krasnopolu, ojciec wszakże wyrobił sobie pozwolenie, by skład zwłok familijny cli znajdował się u Bernardynów. Prowincyał Karmelitański ksiądz Zwoliński, pojechawszy do Rzymu, przywiózł ztamtąd dla moich rodziców mnóstwo świętości, relikwii, i przywilejów jakichś z kancelaryi Ojca Świętego wydanych, to wszystko chowano w kufrze cyprysowym, którego drzewo ma tę. zaletę, że zapach bardzo miły wydaje i kufry z niego szczególniej na skład kosztownych futer się używają, jako chroniące od molów i robactwa. Między innemi przedmiotami przywiózł wówczas ksiądz Zwoliński dla matki mojej książkę nabożną polską, w ćwiartce niewielkiej, drukowaną w Rzymie, zawierającą-li tylko litaniję do Ps. Panny Berdyczowskiej. Litanija ta sama zawierała tom dosyć spory; każdy wiersz jej zacząwszy od kirye elejson, miał stosowny obrazek bardzo pięknie sztychowany, a przy nim zaraz na ćwiartce całej było objaśnienie znaczenia tego wiersza i stosowna doń modlitwa. Śliczna to była kollekcya, jakiej drugiej nigdzie potem widzieć mi się nie zdarzyło (1). Gdy po wyjściu ze szkoły rycerskiej, po kilkoletniej w domu niebytności, wyjeżdżałem do kwatery mojej do Dubna, gdzie ze czterema armatami przykomenderowany byłem do regimentu księcia Michała Lubomirskiego, moja matka książkę mi tę ofiarowała i własną ręką we środku na okładce napisała: książkę tę synowi niemu Sewerynowi Bukarowi z błogosławieństwem ofiaruję. Kiedyśmy w ciągu dalszej służby mojej wojskowej, przeszli na kwaterę do Połonnego, a później do Niemirowa, gdzie był sztab brygady naszej, i kwatera jenerała Kościuszki, trafiło się, że jenerał przechadzając się zaszedł do kwatery mojej, a nie zastawszy mnie, przepatrywał książki moje, między niemi znalazłszy tę nabożną, dopisał na niej poniżej słów mojej matki, następujące wyra- ------------------------------------------- (1) Nie śmiemy zaprzeczać autorowi rękopismu, ale się nam zdaje, że tę litaniję; sztychował Rakowiecki w Berdyczowie, może zresztą sztychy jego są kopiją z Vanderholstowskich. Całej litanii już się dziś spotykać nie trafia, ale pojedyńcze obrazki w wielkiej ilości widywać można z podpisami łacińskiemi. (P.R.W.) zy: "Aby się na niej codziennie modlił, do greczynki nie uczęszczał, a talenta swoje perfekcyonował". Zostawił potem książkę rozłożoną w tem miejscu i pistoletami ją mojemi z wierzchu przyłożywszy, przykazał służącemu i ordynansowi mojemu, aby nie ruszyli jej dopóki ja nie powrócę. Po wyjściu z wojska, gdy osiadłem w domu, książka ta wraz z innemi mojemi, zamieszczona została w jednym z dwóch pokojów, które zajmowałem w domu Januszpolskim, na otwartej półce. Lecz gdy siostra moja, po dwuletniej w domu niebytności, z Warszawy wróciwszy już na mieszkanie do nas, mając się rozłączyć z mężem swym jenerałem Raczyńskim, nie miała dogodnego lokalu, ja przeniosłem się do bocznego pokoiku, a odstąpiłem jej mieszkania. Służąca jej, jakaś panna Raczyńska, kuzynka czy imienniczka męża, z drugą panienką garderobową, zajmowały ten pokój, gdzie książki ustawione były. A że ta panna bardzo była nabożna, widać, że przepatrując książki moje, schwycić tę musiała. Nie prędko potem, może w lat parę, przepatrując moje książki, już jej nie znalazłem. A tak zginęła ta pamiątka, tak szacowna i sama z siebie, i z drogich dla mnie nadpisów, jakiemi było błogosławieństwo matki i kilka wyrazów kochanego naczelnika. Ojciec mój pragnąc widzieć poddanych swych oświeconemi w obowiązkach względem Boga, zwierzchności i społeczeństwa całego, wyrobił sobie, że corocznie w innej wsi ze składających klucz Januszpolski odprawiała się Missya. Na ten koniec z najbliższego klasztoru greko-unickiego, księży Bazylianów, z Trylurya, zjeżdżali zawsze trzej księża. Powszechnie byli zawsze ci sami, to jest, ksiądz Parnicki, superior konwentu, który tylko mszę śpiewaną codzień w cerkwi odprawiał, drugi, ksiądz Paizy Lesiewicz, ten sam, który później, po podzielę kraju i przerwaniu missyi, przez lat kilkanaście aż do śmierci mojej matki był u niej kapelanem; trzeci ksiądz Ambroży N. katecheta. Księdza Lesiewicza obowiązkiem było miewać nauki do ludu, tłómacząc mu przepisy Kościoła, artykuły wiary i przysposabiać do przyjęcia świętych Sakramentów, objaśniając te tajemnice, słowem, uczyć prawdziwej chrześcijańskiej pobożności i moralności. Ksiądz Ambroży uczył ludzi katechizmu, pieśni pobożnych i wraz z całym ludem, pod gołem niebem, przy poświęconej figurze u krzyża, odbywał processye, pobożne pieśni i nauki, bo cerkiew żadna nie mogła objąć wszystkiej ludności Januszpolskiej, do tysiąca sześciuset dusz płci obojej, z obcych wsi przychodniów i ochotników. IV. W roku 1787 król Stanisław August odbył podróż do miasteczka Kaniowa nad Dnieprem leżącego, dla widzenia się z Cesarzową Katarzyną II, udającą się wówczas do Chersonii, i z Cesarzem Austryackim Józefem II, w tymże celu tu przybyłym. W ciągu tej podróży przybył do Łabunia. Ojciec mój, z obligacyi Stempkowskiego wojewody kijowskiego, w Warszawie podtenczas będącego i prezydującego w komissyi wojskowej, przyjmował N. Pana w Łabuniu, w imieniu gospodarza. Sala jedna w pałacu była zupełnie na wzór. sali zamku Warszawskiego królewskiego urządzona; nawet rozmiar i kolor mozajki zachowano. W jednym końcu sali, pod gzemsem, wyobrażono w malowidle cześć kuli ziemskiej, nad nią napis był ziemia wołyńska z wschodzącem w górze słońcem. W drugim końcu była cyfra królewska. Gdy dalej jadąc, Król przybył do Cudnowa, ojciec mój ofiarował mu tam pod wierzch konia ze swego stada, bardzo pięknego i doskonale wyjeżdżonego, gdyż Stanisław August lubił niekiedy konnej jazdy zażywać — co nawet wciągu tej podróży się trafiało. Szydłowski, jenerał-adjutant, szef regimentu imienia królewskiego, zaproszony od mojego ojca, zboczył do Januszpola dla widzenia tego konia i przyjęcia go w imienin królewskiem. Przypomina mi się to z powodu stada o którem mówiłem. Muszę tu w tem miejscu dołożyć uwagę, że opis tej podróży królewskiej, przez biskupa Naruszewicza, towarzyszącego w niej królowi, dokonany, ze wszystkich pism tego sławnego człowieka najmniej jest zajmującym i najmniej do czytania przyjemnym. Jednak to była materya, dająca obszerne pole pisarzowi do miłych i zajmujących obrazów. O ile wiem z tradycyi, obywatele województw, przez które ten monarcha przejeżdżał wyjeżdżali konno na granice w mundurach woje wódzkich i stosownem ubraniu koni; damy nawet, przynajmniej sądząc z tego co u nas było w województwie Kijowskiem, miały ubiory jednakowe, kolorów munduru wojewódzkiego i w tych prezentowały się na balach, które dla Stanisława-Augusta po drodze dawano. Nie pomnę, w którym województwie z Mazowsza, Czaplic, łowczy koronny, człowiek bardzo dowcipny i wesoły, ułożył piosneczkę, w której wystawił mazura podziwiającego osobę królewską i orszak jego, utkwiły mi z niej w pamięci następne dwa wiersze: Jedni po polsku, drudzy z niemiecka, Każdemu z boku świeci gwiazdeczka... Była i w województwie Kijowskiem pieśń ułożona, którą po obiedzie zebrani obywatele w sali śpiewali pijąc zdrowie królewskie. Pierwsza strofa, którą zapamiętać mogłem, była następująca: Hej wiwat król nasz ! podnieśmy głosy, Niech się obiją aż o niebiosy. Król swej dobroci dowód nam daje Kiedy odwiedza kijowskie kraje; Za takie łaski, za takie dary, Czyńmy mu wszyscy z serc swych ofiary: Hej wiwat król nasz i t. d. Po odśpiewaniu tej pieśni, król kazał sobie podać kieliszek wina, przywołał ojca mojego, jako gospodarza i prosił, aby oświadczył od niego dziękczynienie obywatelstwu za te oznaki przychylności, dodając, że "największym dla niego wieńcem jest uwity z serc obywatelskich". Sam zaś wykrzyknąwszy vivant obywatele województwa Kijowskiego! — wypił kiliszek wina. Wtedy ojciec mój, kazawszy znowu podać wina, z gronem obywateli zaśpiewali piosnkę, którą improwizował na ulubioną od króla nutę Czaplicowskiej piosenki; w tych słowach: Kazałeś królu, dołożyć i to Że z serc koronę przyjmiesz uwitą, Że ci jest miło słyszeć te głosy Które za ciebie szlemy w niebiosy, Że czując dla nas wdzięczności wiele, Wyrzekłeś — vivant obywatele! My zaś, Król wiwat! krzykniemy jeszcze, Nasze śpiewania, niech będą wieszcze. Na tem się skończyły libacje i król odszedł do przygotowanych dla siebie pokojów, dla ułatwienia korrespondencyj przez sztafetę z Warszawy mu nadesłanej. Gdyby w miejscu Naruszewicza był tam nieoszacowany nasz Krasicki, pewnieby nadał opisowi temu poetyczniejszą postać, i uczynił go dla czytelników powabniejszym. A jednak i ksiądz Naruszewicz umiał czasem być krotofilnym w ulotnych wierszykach swoich. Z tych przypominam początek jednego, w którym wystawia pory życia mężczyzny: Chłopiec gdy ma lat dwadzieścia Raj dla niego, płeć niewieścia, Przez figlarne swe kawałki, Podobny jest do piszczałki; W którą byle zadąć nieco, Hurmem tony z niej wylecą, Tą zabawą on się pieści Aż naliczy lat trzydzieści: (1) Jeszcze słów kilka o Naruszewiczu. Znałem w Warszawie pewną kasztelanowę, której nic wymieniam, bo choć dawno zmarła, sądzę, że w prowincyi naszej ród jej licznym być musi jeszcze. Naruszewicz towarzystwo jej lubił bar- --------------------------------- (1) Wielce wątpliwa rzecz, czy ten wierszyk jest Naruszewicza, nie dla treści, ale z budowy sądząc. (P.R.W.) dzo i niem się rozrywał, suknię swą, jak Herkules maczugę, składając u nóg tej Omfali. Tymczasem Omfala była wprawdzie młoda, tłusta, biała, czerwona i wesoła, ale przymiotów innych nie pytaj. Gdy mu któś z poufnych wyraził zadziwienie swoje, że smakuje w towarzystwie kobiety tak pospolitej i ograniczonej, odpowiedział: Właśnie ją dla tego lubię, że głupia, bo mnie głupstwa jej rozśmieszają. Gdy chcę rozumnie się zabawić, idę do mojego gabinetu i z książką a piórem czas przepędzam. V. Zakładów wojskowych, usposabiających młodzież do karyery militarnej, kilka było w kraju naszym: szkoła artyleryi, szkoła inżynierów, pontonierów i rycerska, czyli korpus kadetów. Hrabia Aloizy Brühl, jenerał artyleryi polskiej, syn owego Henryka Brühla, ministra i faworyta króla Augusta III, o którym Fryderyk król Pruski napisał, że to był ze wszystkich ministrów, który najwięcej miał koronek i brylantów — był naczelni- kiem wszystkich tych zakładów, wyjąwszy Szkołę rycerską. Lubo dzieje wspominają o Grodzickim, Konckim i Krzysztofie Arciszewskim, jako o sławnych artylerzystach, szczególniej o ostatnim, który miał europejską wziętość, w ogólnym jednak stopniowym upadku kraju i ta część wojskowości podupadła. Oddać więc należy sprawiedliwość jenerałowi Brühlowi, ze on na nowo uorganizował jak można było najporządniej artyleryę naszą, zupełnie na wzór saskiej, która naówczas do najcelniejszych w Europie się liczyła. Gdym ja wstąpił w służbę artyleryi, zastałem w niej jeszcze wielu oficerów sasów. Żył jeszcze Brühl, ale już nie był jenerałem artyleryi, na jego miejscu Szczęsny Potocki, który od swego szwagra, wedle ówczesnego obyczaju, musiał kupić tę rangę. Nigdy jednak obowiązku do niej przywiązanego nie spełniał, a zastępował go Stanisław Potocki, rangę jenerał-majora w artyleryi mający, ten sam, który później za księstwa Warszawskiego był senatorem wojewodą i ministrem oświecenia. Co się tyczy korpusu kadeckiego, czyli Szko- ły rycerskiej, której wychowańcem miałem szczęście się liczyć, o tej powiem nieco obszerniej, jako przez lat siedm pobytu w niej mojego z organizacyą wewnętrzną obeznany. Od owej epoki, gdy królowie zaczęli być obieralni, to jest po wygaśnieniu linii Jagiellońskiej, poczynając od Henryka Walezyusza, zawsze Rzeczpospolita Polska żądała od wybranego na tron kandydata, podając mu owe warunki zwane Pacta Conventa, które przy koronacyi zaprzysięgać musiał i spełnić w ciągu swego panowania, aby Szkołę rycerską założył i utrzymywał dla młodzieży. Przyrzeczenie tylokrotnie powtarzane, skutku nie miało, aż dopiero Stanisław-August Poniatowski wstąpiwszy na tron, założył Szkołę rycerską, przeznaczywszy na jej utrzymanie z własnych swych dochodów dwa czy trzy-kroć sto tysięcy złotych polskich. Nie wiem dokładnie jaka była początkowa organizacya tego instytutu, słyszałem tylko, że zrazu do dwóchset uczniów szkoła liczyła, ale gdzie się mieściła, nie wiem. W roku 1783, gdym przybył do Warszawy i wpisany zostałem w poczet uczniów Szkoły ry- cerskiej, mieściła się już w pałacu zwanym Kazimirowskim. Przed nim był plac ogromny, do którego wiodąca brama wjezdna przytykała do wielkiej ulicy, Krakowskie Przedmieście zwanej. Na placu tym odbywały się wszystkie parady wojskowe gwardyi pieszej litewskiej. Po obu bokach tego placu, w kilka linij stały dworki, zwane koszarami gwardyi, nim ją do Ujazdowa przeniesiono. W tych dworkach oprócz gwardyi mieścili się professorowie korpusu kadeckiego, oficerowie, którzy byli żonaci i inne osoby do składu korpusu należące a mające familiję. Pałac ten na górze, nie opodal od Wisły, położony był bardzo pięknie, widok z niego rozległy na rzekę i Pragę. Z tylu pałacu plac także obszerny bardzo o dwóch kondygnacjach, z których wyższa w półowie kasztanami dzikiemi we dwa rzędy zasadzona była, a druga połowa służyła na ćwiczenia wojskowe kadetów, cały zaś był miejscem zabawy dla młodzieży, w godzinach wolnych od nauki. W suterenach mieściły się sala jadalna, izba wielka, w której co sobota, sybilla kilkadziesiąt letnia myła i czesała głowy młódszym chłopa- kom; dalej mieszkanie dla szwajcarów czyli stróżów pałacowych, których było dwóch kolejno służbę spełniających i inne potrzebne kąty. Na suterenach wznosiły się trzy piętra; w najniższem były klassy w liczbie siedmiu. Nad niemi mieszkania kadetów, nad temi znowu mieszkania brygadyerów, komory brygadne, biblijoteka i sale do pomieszczenia narzędzi fizycznych i astronomicznych. Liczba kadetów za moich czasów dochodziła ośmdziesięciu, składających cztery brygady i mieszczących się w czterech wielkich salach, każda o pięciu oddziałach. W narożnych dłuższych mieściły się łóżka po sześć, w przyległych po cztery, w samym zaś środku był pokoik dla oficera, czyli vice-brygadyera, mającego rangę porucznika lub kapitana. Przegrody oddzielające te stancye miały formę sztachetów, tak, że oficer w pośrodku mieszkający, rzuciwszy okiem na wszystkie strony, mógł widzieć co się gdzie działo. Był także w każdej brygadzie jeden gefrejter, z liczby uczniów wybrany, zalecający się nauką, sprawowaniem i rozsądkiem, używający już znaków oficerskich, to jest szlify złotej i srebrnego przy szpadzie feldcecha, w ran- dze chorążego i co za tem idzie, od kary cielesnej wolny. W narożnym oddziale jednym były wschody prowadzące na górę, do mieszkania brygadyera czyli majora, któremi on ile razy chciał, schodził. W środku sali był piec ogrzewający, po obu stronach którego, stały dwa lawaterze, takie jak u mnie widzicie, to jest naczynie miedziane z dwoma robinetami, napełnione wodą i pod niem wielka miednica miedziana, wszystko to pobielane, służyło do umywania. Drzwi wychodowe jedne tylko z sali tej na korytarz prowadziły. Na nich przybita tablica wskazywała nazwiska kadetów składających brygadę i mieściła znany ów wiersz Krasickiego o miłości ojczyzny, którego na pamięć się wyuczyć obowiązkiem było każdego kadeta. W nocy latarnia w środku wisząca, ciągle do dnia zapalona, oświecała całą salę. Każdy młodzieniec wchodzący w poczet uczniów szkoły rycerskiej, natychmiast wszystko co z sobą z domu przywiózł, odsyłał, a zacząwszy od koszuli i pościeli otrzymywał nowe z komory brygadnej, gdzie rzeczy nasze jednostajne i uniformowe złożone były. Pościel składała się z sienika, prze- ścieradła, koca czyli kuczbajowej kołdry i walka (traversin) to jest poduszki długiej, okrągłej, całą szerokość łóżka zajmującej. Ubraniem codziennem była kurtka czyli kolet z sukna ponsowego grubego, z guzikami mosiężnemi, podszyta kuczbają białą z obszlegami granatowemi. Gorzej uczący się i świeżo przybyli nosili obszlegi białe. Był to pierwszy więc stopień dystynkcji na którą trzeba było zasłużyć. Mający takie obszlegi granatowe, postępując dalej dobrze w naukach i obyczajach, dostawali mały epolecik złoty z dwoma paskami granatowemi; później takiż epolecik i z jednym tylko paskiem; dalej medal srebrny z napisem, za pilność, lub medal zloty z takimże napisem; później dawano im dzieła jakie naukowe kosztowne i t. p. Ubiór dalszy był: spodnie białe, sukienne krótkie, buty i halstuch; kapelusz na głowę latem i zimą. Na świąteczne dni lub parady, były fraki granatowe z lepszego już sukna, z podszewką białą, obszlegami ponsowemi dla tych co przy kurtkach granatowe mieli, dla innych zaś z białemi guziki mosiężne żółte, kamizelka i spodnie sukienne białe, szpada uniformowa. Płaszcza lub futra używanie całkiem było zabronione. W komorze brygadnej widzieć było można extra-mundur od wielkiej parady, który wtedy tylko bywał brany, gdy kadetom wypadało wartę przy tronie trzymać. Był to kolet i szarawarki białe z sukna cieńkiego, do tego patrontasz i bandolijer na zawieszenie pałasza, aksamitne pąsowe, galonkami złotemi bramowane, kaszkiet aksamitny także ozdobny. Przy każdej brygadzie byli dwaj służący, których obowiązkiem było każdego kadeta ubranie z wieczora opatrzyć, co zepsutego znalazło się naprawić, oczyścić i przy łóżku każdego położyć, aby rano każdy bez zwłoki mógł się ubrać; po wyjściu kadetów na mszę, uporządkować wszystko w salach, co niepotrzebnego powynosić, porządek jak największy w stancjach i na korytarzach utrzymać i do stołu usługiwać. Porządek zajęć był następujący: codzień o godzinie szóstej zrana, a w niedzielę i dni świąteczne o siódmej, dobosz z bębnem a fejfer z piszczałką bili pobudkę i grali, obchodząc na około wszystkie brygady. Trzy kwadranse czasu dane były na porządne ubranie się. Na znak bębna, scho- dzili się wszyscy na niższe piętro i tam w klassie trzeciej, która była najobszerniejsza a leżała wprost kaplicy, stawali wszyscy szeregami we cztery rzędy. Oficer, przy którym była inspekcya, obowiązany był zrobić przegląd i każdego od stóp do głów opatrzyć, a cokolwiek nagannego w ubraniu znalazł, natychmiast kazać poprawić. Po skończonej rewizyi szli wszyscy do kaplicy, w której były ławki mogące pomieścić brygady. Tam codziennie słuchaliśmy mszy świętej, po której schodzili wszyscy na dół do sali jadalnej, na śniadanie, składające się zimą, z piwa grzanego zabielonego mąką i kawałka chleba. Piwo podawano w kubkach cynowych wielkości szklanek, latem natomiast była kromka chleba z masłem. Po tem krótkiem śniadaniu, wracaliśmy wszyscy na górę do stancyi, aby się przygotować do klass, które o godzinie ósmej otwierały się na znak bębnem dany. Jeden major i jeden vice-brygadyer co tydzień miewali inspekcyą, a w drugim tygodniu luzowani byli przez innych. Obowiązkiem ich było w czasie lekcyj przechadzać się po klassach, dla strzeżenia porządku i wymierzania kary, jeźli professor uznał ją za potrzebną. Kara ta dopełniała się na młodszych rózgą, do czego był osóbny profoss, starszych zaś karano fuchtelami, to jest szpadą po plecach, co już sam oficer spełniał. Jak tylko zegar pałacowy wybił godzinę dwunastą, za danym w bęben znakiem następował obluz warty, codzień bowiem trzech zaciągali wartę z gefrejterem. Wszystko to odbywało się jak najakuratniej podług trybu wojskowego; gefrejter schodzący z warty, zdawał zajmującemu ją to co mu od zwierzchności poleconem było. W godzinach wolnych od lekcyj, na korytarzach brygadnych przechadzał się szyldwach pod bronią, strzegąc hałasu i niedopuszczając żadnej swawoli. Po obluzie warty szli wszyscy do sali jadalnej, w której były cztery stoły nakryte, każdy na osób dwadzieścia dwie, to jest na dwudziestu kadetów, Vice-brygadyera i brygadyera; obowiązkiem bowiem było oficerów, aby przynajmniej jeden z nich jeśli nie oba, w czasie obiadu i wieczerzy się znajdowali razem z uczniami i razem z nimi z tego stołu jedli. Sala ta miała osobne drzwi wychodowe do kuchni i do traktyeru; oprócz tego było wielkie okno od kuchni, którem podawano potrawy. Potraw trzy na obiad i tyleż na wieczerzę dostarczać był powinien traktyernik, za co, wraz ze śniadaniami i podwieczorkami, brat dziennie po półtora złotego od osoby. W sali wisiała tabliczka z wyszczególnieniem potraw, jakie w ciągu tygodnia były podawane. Jedzenie przynoszono na naczyniach cynowych, i kubki na wodę do picia mieliśmy podobne. Jak tylko wszyscyśmy na swoich miejscach zasiedli, jeden z kadetów, któremu kazano, a dobierano zawsze głośno i wyraźnie deklamujących, odmawiał krótką łacińską modlitewkę błagalną przed jedzeniem i drugą podobną dziękczynną po obiedzie. Wszyscy po cichu powtarzali za nim. Po tem błogosławieństwie pokarmów, czytano prawidła obyczajności i sposób zachowywania się przy stole, które zawsze w sali na ścianie wyryte na tabliczce wisiały. Było tych punktów sześć: 1) łokciów na stół nic kłaść; 2) w ustach widelcem nie przebierać; 3) łyżki z ust wyjętej nie kłaść na półmisek i nią drugich nie traktować i t. d. Ja, gdyby mi wolno było, dodałbym do tych prawideł obyczajności jedno, któreby się przydało i nie dzieciom, to jest po jedzeniu ust przy stole nie płukać, jak dzisiejsza głupia moda pozwala. Z tej okazyi przychodzi mi na myśl, jak prawidła za młodu wpojone, działają na człowieka w całem jego życiu. Quae semel est inbula etc, to czem się skorupka napoi za młodu, tem i na starość trąci. Przypominam sobie, że senator Iliński, umówiwszy się z nami o zamianę Januszpola na inny majątek, w celu połączenia Romanowszczyzny ze starostwem Ułanowskiem, z nią graniczącem, zjechał do Januszpola dla obejrzenia miejscowości. A że z Januszpola puszczał się prosto w drogę do Petersburga, więc go do tego miejsca odprowadziła żona, siostra Bartłomiejowa Giżycka, stryj, starosta cudynowski, i kuzyn pan jenerał D.... Ten w czasie obiadu, wyjął z ust dość spory kawałek mięsa i położył je na swoim talerzu, bynajmniej się z tą operacyą nie żenując. Wstręt jaki z tego powodu uczułem, nieznośny był dla mnie, obrzydliwość mnie wzięła. Ileż to w życiu wydarzyło mi się widzieć ludzi, na pozór dobrze wychowanych, którzy się tego rodzaju nieobyczajności dopuszczali. W czasie obiadu jeden wyczytywał głośno gazetę polską; tym lektorem był zwyczajnie mój brat, dla tego, że dobrze i głośno czytał. Po skończonem jedzeniu, wszyscy pod przewodnictwem oficera od inspekcji udawali się na plac przed pałacem będący, dla ruchu i świeżego powietrza. Latem i zimą dopełniało się to regularnie, wyjąwszy dzień słotny lub nadzwyczajne mrozy. Zahartowanie ciała stanowi jeden z głównych artykułów fizycznego wychowania. Po wieczerzy szli wszyscy do sali ogromnej, która w samym środku pałacu była na dole i służyła do egzaminów, na lekcye tańców, fechtowania, woltyżerowania i na baliki, któreśmy corocznie z dobrowolnych składek pozwolenie mieli sprawiać. Familije oficerów i professorów dostarczały płci pięknej. Na jednym z tych balików miałem przyjemność pierwszy raz widzieć księcia Józefa Poniatowskiego, wówczas jeszcze podpułkownika w wojsku austryjackiem, bardzo młodziuchnego, który przychodził do nas w towarzystwie księcia de Ligne, świeżo po ukończonej wojnie Austryjaków z Turkami, kulejąc jeszcze trochę z rany pod Sabaczem odniesionej. Przyjaciel je- go, sławny ze swego dowcipu książe de Ligne, później feldmarszałek austryjacki, długo w Polsce przebywając, ożenił się tu z księżniczką Massalską, synowica księcia Massalskiego, biskupa Wileńskiego, który w roku 1794 w czasie rozruchów życie utracił. Sala ta dla ogromu swego nigdy dobrze ogrzaną być nie mogła, oczewiście więc medytować tam nie było podobna, aleśmy po niej biegali i szaleli między ósmą a dziewiątą godziną wieczorną. Starsi podtenczas, wprawiali się do woltyżerowania, do czego był koń drewniany, skórą końską powleczony i troszeczkę podmateracowany, wielkości naturalnej pospolitego mierzyna. Nogi jego wysuwały się lub wsuwały, to jest podwyższały go lub zniżały, za pomocą dziurek, w które wkładały się kolki żelazne. Wieczerza zawsze była o godzinie ósmej: między piątą więc a ósmą był zawsze czas uczenia się lekcyi i przygotowania, na jutro. W tych także godzinach, ci którzy z woli rodziców uczyli się grać na instrumentach, odbywali lekcye muzyki. Po skończeniu hulanki, znowu, kto tego po- trzebował, zajmował się nauką. O w pół do dziesiątej bito w bęben capstrzyk, czyli znak spoczynku, o dziesiątej zaś drugi znak krótki bębna, oznaczał porę gaszenia świec, i to punktualnie się spełniało natychmiast. W każdej klassie były ławki z pulpitami dla uczniów, w pośrodku stolik i krzesło dla nauczyciela. Na drzwiach każdej klassy była tablica z wypisaniem porządku nauk w niej dawanych w ciągu roku i nazwiska uczniów brygadę składających. W każdą środę mieliśmy pół dnia wolnego od nauk klasycznych, dla nauki praktycznej taktyki wojskowej. Nie należy jednak przez to rozumieć, aby po ukończeniu kursu każdy kadet koniecznie zmuszonym był zaciągać się do wojska. Czwarta, piąta i siódma klassy, szczególniej naukom matematycznym poświęcone były, ale i innych przedmiotów nie opuszczano. Klassa szósta jedynie nauce prawa i innych nauk moralnych oddaną była. Mający powołanie do stanu cywilnego, lub mniej zdolności do nauk matematycznych, z klassy trzeciej, przechodzili prosto do szóstej i tam zawód naukowy kończyli, aż do wieku lat ośmna- stu; był to bowiem zakres do wyjścia z korpusu i ustąpienia w nim miejsca innym. Za moich czasów korpus kadetów liczył głów ośmdziesiąt samych uczniów, ale tylko sześćdziesięciu rachowali się na koszcie królewskim, dwudziestu zaś płacili od siebie rocznie po ośmdziesiąt siedm dukatów od osoby. Tak też i za nas dwóch ojciec opłacał przez rok, w ciągu którego odkrył się wakans i my w komplecie zamieszczeni byliśmy. Był to skutek złego wyrachowania i złej administracyi funduszów. Gdy bowiem na ostatnim czteroletnim sejmie wzięto się do ścisłego obrachowania, odkryło się, że nic tylko cały komplet ośmdziesięciu mógł się pomieścić na funduszu królewskim, ale nawet przybyła sekcya jeżdżenia na koniu, którą nam kilku wybranym dawał Arndt, anglik. Ale niestety, niedługo te ulepszenia trwały: kampanija 1792 roku, rewolucya 1794 przyśpieszając ostateczną dezorganizacją, przyniosły z sobą i upadek tego instytutu. Zamiarem było księcia Adama Czartoryjskiego jenerała ziem Podolskich, którego opiece i rozporządzeniom szkoła rycerska szczególniej świetność swą winną była — zaprowadzić w niej znaczne zmiany, o których ja tylko wiem z tradycyi; gdyż w roku 1790 mając jeszcze rok jeden i miesięcy kilka do terminu ustawą zamierzonego przebywać w korpusie, wszedłem do korpusu artyleryi, korzystając z otwartych szranków. Książe jenerał ziem Podolskich, w miesiącu sierpniu 1790 roku na wakacye przeznaczonym, wyprawił pana Hubego, dyrektora nauk z panem Wulfersem, professorem historyi polskiej i wymowy, dla obejrzenia znaczniejszych tego rodzaju instytutów niemieckich, i zrobienia uwag, coby na wzór ich u nas dobrego zaprowadzić się dało. Korpus kadetów z pałacu Kazimirowskiego miał być przeprowadzony i ulokowany w koszarach gwardyi koronnej pieszej, czyli też w blizkości ich, w nowych budowlach. Założyciel szkoły rycerskiej, król Stanisław . August, przyjął tytuł szefa z rangą kapitana korpusu kadetów. Książe Adam Czartoryski, któremu król ogólną dyrekcya, i urządzenie oddał, mianowany był komendantem korpusu, z rangą starszego porucznika, i gażą 150 czerwonych złotych na miesiąc, którą obracał zawsze na utrzymanie kilku wojskowych wysłużonych, bez majątku będących. Hrabia Fryderyk Moszyński byt vice-komendantem, z rangą porucznika młodszego i miesięczną gażą 120 czerwonych złotych; ale czy nią tak szlachetnie rozporządzał jak książe Adam, słyszeć mi się nie zdarzyło. Dalej szedł jenerał; tym był Wojna, starosta stanisławowski, szambelan królewski i wielce mu ulubiony. Ten także brat miesięcznie sto dukatów, ale to i plac zajmowany przez hrabiego Moszyńskiego, były rodzajem synekury i tytułem tylko. Wojna był człowiek nadzwyczaj miły, utalentowany, dla którego ja dozgonną zawsze zachowam wdzięczność, bo szczególniej mnie lubił, łaską i względami swemi zaszczycał, a nawet siostrzeńca swego Parysa, wiekiem młodszego odemnie, oddał pod nadzór mój, jako w jednej ze mną brygadzie zostającego. W niebytności księcia Adama i hrabiego Moszyńskiego, którzy rzadko kiedy w Warszawie bywali, zajmując się ogromnemi majętnościami swemi i innepublicznemi i prywatnemi interesami, Wojna największą miał władzę nad szkołą rycerską. Pomimo wszakże względów należnych odemnie pamięci jenerała Wojny, zdaniem mojem, lista pensyonowanych przez króla i utytułowanych różnie z racyi korpusu osób, mogła się była bez niego i hrabiego Moszyńskiego obejść. Jakoż ci oba mało się oddawali obowiązkom swoim, a gaża ich, którą tu jak darmo pobierali, korzystniejby mogła być obróconą na sam zakład kadecki. Po jenerale następował pułkownik Wodziński, z gażą siedmdziesięciu czerwonych złotych na miesiąc. Ten ciągle w koszarach kadeckich mieszkał, nie wpływając do wydziału naukowego, a mając swój odrębny, ćwiczenia w mustrze piechotnej z bronią, która niekiedy z ogniem się odbywała. Dalej szedł podpułkownik Jerowski (ojciec pani Kickiej, którą w Oleniszczowie poznałem). W jego ręku była kassą, bo zawiadował całą częścią ekonomiczną instytutu, wypłacał gaże oficerom, professorem i wszystkim do korpusu należącym osobom, robił ugody z traktyernikiem, zawiadował budowlami i ich restauracją, i wszystkiem co do ubrania i porządku koło młodzieży należało; słowem, zajmował się najmniejszą rzeczą. Dyrektorem nauk był Michał Hube, Toruńczyk, czło- wiek znakomity z nauki swojej i biegłości w językach żyjących i starożytnych. Wydał kilka dzieł po łacinie i po niemiecku; niektóre z nich tłómaczył Piotr Wulfers, professor, jako to: wstęp do fizyki, listy fizyczne, gospodarstwo krajowe i wiele innych, o których w historyi literatury polskiej Bentkowskiego dowiedzieć się można. (Tu zaszła omyłka, gdyż wstęp do fizyki tłómaczył ksiądz Koc, professor fizyki w konwikcie Pijarskim Warszawskim). Matematykę całą posiadał gruntownie, pod ręką jego byłem przez lat cztery. Pensyi pobierał przez jedenaście miesięcy po 50 dukatów co miesiąc, a przez lipiec, w którem egzamena robił, sto dukatów. Między celniejszymi nauczycielami wymienić tu muszę Stejnera, nauczyciela języka łacińskiego w wyższych klassach. Był to ziomek Hubego, człowiek nauki gruntownej, osobliwie w języku łacińskim i greckim i oddziale prawoznawstwa. Zajmował potem znakomitą posadę sądową w krajach pruskich. Dalej idzie Józef Łęski, kapitan, nauczyciel geometryi i rysunków topograficznych, a później professor astronomii w Akademii Krakowskiej i dyrektor obserwatoryum astronomi- cznego; — Ks. Kajetan Skrzetuski, pijar, nauczyciel historyi powszechnej, autor dzieła w tym przedmiocie dla uczącej się młodzi, tłómacz wielu dzieł z języka francuzkiego, wierszem i prozą; — Karol Sierakowski, który będąc naczelnikiem jednej brygady w korpusie kadetów, w randze majora, dawał razem lekcye architektury cywilnej i wojskowej i algebry. Później, gdy na sejmie czteroletnim uchwalono aukcyą wojska, oddano mu w zarząd korpus Inżenierów koronnych z rangą pułkownika; i po stopniach idąc, doszedł do rangi jenerała artyleryi, za czasów W. księcia Konstantego. Nakoniec wymienię jeszcze Jakóba Jasińskiego, vice-brygadyera, z rangą kapitana, który w roku 1790 został pułkownikiem Inżenierów litewskich, a później zginął na Pradze w okopach, w randze jenerał-porucznika. W miesiącu lipcu odbywały się egzamina przez dyrektorów nauk, po których sam król zjeżdżał corocznie na kilkogodzinny popis i rozdawanie nagród, przez ogólną radę professorską wyznaczonych. W czasie sejmu ostatniego, zjechał także członek Komissyi Wojskowej, dla obejrzę- nia i porządku i przekonania się, że wszystko dopełnionem zostało wedle ustaw organicznych. Przed nim był naprzód popis musztry; komisarz broń i postawę młodzieży w całej formie występującej egzaminował, tudzież robienie bronią i marsze... po czem udał się do mieszkań naszych dla oględu porządku w nich zachowanego; tam kazawszy ustąpię oficerom, partykularnic z kadetami rozmawiał i rozpytywał się czy wszystko ich dochodzi, czy nie mają co do zwierzchników i t. p. Od roku 1785 począwszy, często przez lat trzy, byliśmy odwiedzani przez księcia Czartoryskiego i hrabiego Moszyńskiego, z których pierwszy był posłem na sejm z województwa Podolskiego, drugi z województwa Bracławskiego. Ostatni nawet zamieszkał w jednym z pawilonów pałacu, w którym ex oficio miał wyznaczony lokal. Książe razy kilka niespodziewanie konno przyjeżdżał, w godziny przeznaczone na lekcye i w niektórych klassach krótki robił egzamen. Miałem honor mieć ich na uroczystem pożegnaniu, które z kolegami czyniłem wychodząc z ich grona, a wstępując w służbę arty- Z tej okoliczności opiszę tu, jakim się to trybem odbywało. Na dzień naznaczony, zbierała się do sali wielkiej rada, złożona z oficerów, dyrektora nauk i profesorów niektórych, pod prezydencyą najwyższego z komendantów jaki chciał zasiadać. Tam więc profesorowie dawali swe zdania o postępie i aplikacyi uczniów, w każdym oddziale nauk, oficerowie zaś do których brygady kadet należał, o jego prowadzeniu, i podług tego wypadała decyzyą, wciągnięta w protokół z podpisami zasiadających, na jakiej tablicy ma być zamieszczony kadet, z wyrażeniem opinii Rady. Poczem podawano protokół kadetowi, w którym była wypisana arynga, na której podpisać się był powinien, wyrażając wdzięczność jego za odebrane wychowanie w instytucie, za troskliwość nauczycieli i oficerów z jaką rozum jego i obyczaje kształcili, nakoniec zapewnienie uroczyste, jako przez cały bieg życia bronie będzie honoru i sławy szkoły rycerskiej. Po dopełnieniu tego, książe Czartoryski wręczył mi abszyt, napisany na arkuszu, z podpisem i pieczęcią królewską, pocałował mnie w twarz i podał hrabiemu Moszyńskiemu, ten z kolei jenerałowi Wojnie, ten półkownikowi Wodzińskiemu, dalej obecnym brygadyerom i vicebrygadyerom, dyrektorowi nauk, profesorom, a nareszcie kolegom. Tym sposobem gdy ceremonia pożegnania się odbyła, na odjętej ze ściany tablicy zapisywano imię i nazwisko abszytowanego, z wyrażeniem daty aktu i opinii Rady. W tem miejscu objaśnić jeszcze uważam potrzebę, co znaczyły te tablice. Sala wielka, o której mówiłem, przeznaczona była na wszelkie liczne zgromadzenia. Na ścianach jej zawieszone były cztery tablice: pierwsza nazwana złotą, na której zamieszczano takich tylko, którzy zyskali zdanie o aplikacyi bardzo dobrej i takiemże prowadzeniu się — na jasnem tle złotemi literami zapisywano na niej ich imiona. Druga srebrna, gdy albo przy obu tych kategoryach, albo przy jednej nie było zamieszczone słowo bardzo, pisana była literami srebrnemi. Trzecia średnia, na której opinija literami niebieskiemi na tle żółtem wypisywana była; ostatnia czarna, a na niej czerwonemi literami zapisywano imiona najgorszych uczniów, niedbałych lub przestępców. Każdy przychodzący do sali mógł czytać te napisy. Opinija ta Rady, sposobem wymienionym objaśniona, jaki miała wpływ na dalsze kierowanie się młodzieńca i znaczenie jego, wymiar ztąd brać można, że M... ów sławny, gdy miał zostać jenerał-inspektorem, to jest: gdy tę rangę chciał sobie kupić, stanął mu ktoś z opozycyą, że w Szkole Rycerskiej nazwisko jego na czarnej tablicy się znajdowało. Musiał on przychodzić z prośbą do zwierzchności korpusu i wielkich używać instancyj, aby go ztamtąd wymazano. W sali tej mieściły się także obrazy, wystawujące celniejszych uczonych europejskich, dawniejszych czasów i współczesnych, w formie niewielkiego arkusza, na jednej połowie wizerunek, na drugiej obok wypisane były wszystkie dzieła dokonane przez sławnego męża i jego zasługi. Obok tej sali był pokoik bilardowy; zwierzchność albowiem uznała tę zabawę przyzwoitą dla doroślejszych młodzieńców i pożyteczną pod względem wprawy oka. W tym pokoju było także kilka portretów sławnych ziomków naszych, jako to: Koniecpolskiego, Chodkiewicza i innych, których już nie przypominam. Poniżej wisiały arkuszowego formatu sztychy, wyobrażające celniejsze fakta z mitologii, na jednej połowie arkusza, a na drugiej stosowne cytaty z przemian Owidyusza. Oprócz tego, w bibliotece widzieć było można całą mitologiją, w medalionach owalnych wielkości rubla, delikatnie i dokładnie z gipsu wylanych, w szufladkach, mieszczących się w zrobionych na to umyślnie szafach. Książe Czartoryski tą ofiarą z zagranicy przywiezioną wzbogacił biblioteczkę Szkoły Rycerskiej, która podobnych darów nie mało od niego otrzymała. Przypominam sobie w sali narzędziom astronomicznym i fizycznym poświęconej, machinę przez tegoż księcia zakupioną w Anglii czy w Holandyi, wyobrażającą cały system obrotu ciał niebieskich, podług układu Kopernika. W pośrodku wyobrażone było słońce, dokoła zaś wszystkie planety z ich satellitami, w właściwych stosunkowo odległościach; za pokręceniem korby wszystko to poruszało się i odbywało bieg, jaki ma w naturze z szybkością stosowna. Kończąc opis gmachu naszego, dodam, że za pokojem bilardowym było kilka zajmowanych przez hrabiego Moszyńskiego. Bardzo oszczędny i nieudzielający się, niesłychanie też był bogaty, nietylko w dobra, ale i we wszelkiego rodzaju ko- sztowności. Nikt pewnie w kraju więcej nad niego nic miał brylantów, mnóstwo naczyń srebrnych misternej starej roboty, wysadzanych kamieniami i emalijami, porcelany chińskiej, saskiej i japońskiej. Gdy na sejmie uchwalono wysłać posłów do wszystkich dworów europejskich, wyznaczony został do Stambułu Piotr Potocki, starosta Szczyrzecki, szef regimentu pieszego, który później byt marszałkiem gubernijalnym kijowskim. A że podług zwyczaju u Turków zachowywanego, należało koniecznie by poseł opatrzył się w kosztowne dary dla sułtana, wezyra i wielkich urzędników, oprócz składek na to ogólnych, rząd krajowy zakupił u hrabiego Moszyńskiego dość różnych rzeczy kosztownych, stoły, wanny srebrne, naczynia wysadzane kamieniami i t. p. Moszyński winien był te bogactwa, jak mówią, szczodrobliwości Augusta ligo, który się nim od dzieciństwa opiekował, jakby własnym synem. Siłę miał nadzwyczajną, ale fizyonomią brzydką, postać małą i garb na plecach. Po matce odziedziczył te precyoza i pałac w Dreznie. Widziałem raz na nim brylantów pewnie na jaki milion złotych; szlify jeneralskie, klamra u pendenta, rę- kojeść u szpady, kita u kapelusza, gwiazda orła białego, ogromne pierścienie na palcach, wysadzane były niemi, i to najpierwszej wody i nadzwyczajnej wielkości. Same szlify u munduru szacowano na trzydzieści tysięcy dukatów. Jednakże, mimo tych bogactw, żeby nie najmować mieszkania odpowiedniego znaczeniu swemu i dostatkom, lub niekupić pałacu, jakiegoby potrzebował, wolał zajmować pawilon korpusu kadeckiego. Jakżeby mu łatwo przyszło naprzykład, te do ozdoby tylko próżnej służące szlify ofiarować na powiększenie funduszów Szkoły Rycerskiej, a pawilon obrócić na rozszerzenie lokalu dla kadetów, i jakąby sobie sławę zyskał tym czynem dla dobra publicznego. Nie mając syna, dwie tylko córki, mógł bez krzywdy wielkiej ofiarę taką ponieść. Po drugiej stronie, za kuchnią i traktyerem, był bardzo porządny lazaret o kilku pokojach, we wszystko należycie opatrzony, przy którym był rocznie pensyonowany doktor i chirurg do pomocy. Porządek i czystość panowały w nim wzorowe, chorzy utrzymywani jak najstaranniej. W ciągu prawie siedmiu lat mojego pobytu w Warszawie, dwa razy w nim sam pokutować musiałem, raz na szkarlatynę, drugi raz, gdy ogromną kulą od kręgli, odbitą od ściany, dostałem uderzenie w głowę, o kilka tylko linii od skroni. Tu jeszcze było miejsce aresztu, vulgo kozą zwane, składające się z dwóch pokoików i mieszkania profossa. Był nim odstawny z wojska pod - oficer, fizyognomii dość Huncwota-Lowe przypominającej, ale szlachetniejszego od niego charakteru. Dostało się i mnie raz siedzieć w tem zamknięciu, na same Zielone - Święta, co dla dwónastolniego chłopca było niemałą karą. Ale nie myślcie, że jaki bezecny czyn ciąży na mnie lub współuczniach moich, wraz ze mną winnych przestępstwa. Oto, klassa trzecia, której uczniem wtedy byłem, miała dwa okna, widok dające na plac od frontu pałacu, na którym musztry, obluzy warty, egzereycye wojskowe i t. p. gwardyi Litewskiej odbywały się; a że to wszystko działo się przy odgłosie muzyki regimentowej, był to widok i dla oczów powabny i dla uszów miły i niepospolitą między młodymi chłopakami sprawujący nieraz dystrakcyę w czasie nauki. Profesorowie inni mieli na to rozsądną wyrozumia- łość, jeden nauczyciel języka francuzkiego Duclos, stary nudziarz, w peruce, strasznie to brał do serca i kosztem swoim kazał tarciczkami okna pozabijać, zostawując tylko górne szyby wolne, dla przepuszczenia światła dziennego. Siedzący w ławkach stracili w ten sposób cały widok na plac musztry. Trwało to jednak kilka tygodni, gdy przyszło któremuś do głowy ażeby deski poodrywać i zniszczyć do szczętu. Było nas w tej klassie piętnastu do osiemnastu. Cenzorami zaś Onufry Popiel (stryjeczny brat pani Steckiej, chorążynej koronnej) i ja. Projekt ten zyskał aprobatę powszednią, i korzystając z czasu, gdy dwaj nauczyciele poobiednie lekcye dający nie znajdowali się w klassie, przygotowani do tej czynności, mający już dłuta, świderki i t. p. narzędzia, wzięli się do roboty. Hasłem było, aby każdy choć udziału w tem nie mający, przynajmniej rękę do tych desek przyłożył w czasie odrywania. Nie mało potrzeba było ostrożności, ponieważ oficer od inspekcyi przechadzał się ciągle prawie po korytarzach. Gdy się to powiodło, a deski odbite już się tylko lekko trzymały, że to był dzień sobotni, wigilia Zielonych-Świątek, gdy się wszyscy z klass rozeszli i uspokoiło się w gmachu, silniejsi odjęli te tarcice i zręcznie za ogród na ulicę od Wisły powyrzucali. Że zaś jak namieniłem wyżej, w tej klassie rewizya codzień odbywała się rano, oficer od inspekcyi zobaczywszy tę odmianę, szukając dowódzców tej sprawki, nas dwóch, jako cenzorów, na areszt tygodniowy o chlebie i wodzie naprzód skazał. Czwartego dnia dopiero wypuszczono nas, Popiel jako dorosły, odebrał kilka fuchtelów szpadą; ja jako małoletni, bom dopiero miał rok dwunasty, zostałem bez większej kary. Jednak odtąd widok na plac został nam odkryty. W dnie świąteczne, latem zwiedzaliśmy okolice Warszawy, jako to: Wolę, Powązki Bielany i t. p. ale najczęściej bywaliśmy w Targówku. Jest to wioska do dominium królewskiego należąca, odległa o wiorst dziesięć od Warszawy, mniej więcej. O! jak miłe bywały te piesze nasze przechadzki, a kiedy zmordowanym podano kilkanaście mis z mlekiem zimnem i twarogiem lub ser świeży niesolony w gomółkach z bułkami, co to za radość, jaka uczta była! Zmęczeni tą przechadzką w dzień gorący, kiedyśmy się nad staw- kiem przy folwarku pokładli na trawie, z jakąż rozkoszą słuchałem odzywających się żabek! Najtrwalsze są wrażenia lat młodych: do dnia dzisiejszego krakanie żabek na wiosnę przypomina mi jeszcze Targówek. Młodzieńcom w naukach celującym pozwalana także zawsze, wszakże nie pojedynczo ale gromadnie, w towarzystwie oficerów, bywać na rewijach regimentów konsystujących w Warszawie, których ciągle stało po kilka, jako to: gwardya koronna piesza, Litewska piesza, gwardya konna koronna czyli regiment Mierowskich zwany, ułani królewscy, artylerja, przytem regiment jakiś piechoty, który się luzował. Na tych egzercerunkach król sam także bywał zawsze, przybierając wtedy mundur regimentu którego robił rewiją. Powszednim zaś i ulubionym jego ubiorem był mundur kadecki: frak granatowy z kołnierzem pąsowym, haftowanym złotem. Pozwolono nam też było po kilku uczęszczać na teatr i inne publiczne widowiska, jako to: hece, sztuki, puszczanie się balonem jakiego śmiałka, ale to rzadziej. Gdy się zaś otworzył sejm ostatni, wówczas już ja prawic ukoń- czywszy kurs nauk i oczekujący na plac by się w wojsku umieścić, miałem pozwolenie z kilką starszymi kolegami uczęszczać na sessye sejmowe. Jako też gorliwie z tego korzystałem, bo widok ten okazały i zajmujący silnie na młody umysł podziałał. Książe Czartoryski, urządzając Szkołę Rycerską, napisał katechizm kadecki, czyli przepisy moralności i obyczajności, cnót publicznych i prywatnych, najjaśniej i najzwięźlej ułożone przez pytania i odpowiedzi, służące do ukształcenia rozumu i serca młodzieży opiece jego oddanej. Każdy kadet wyuczyć się tego musiał na pamięć, a dalej, wiersza Krasickiego, "Dziecię poprawne", bajki Naruszewicza "O szlachectwie", satyry tegoż "O powinnościach obywatela", wiersz Karpińskiego dedykowany księciu jenerałowi, równie jak satyry Naruszewicza. Katechizm ten z portretem księcia, bardzo podobnym, sprowadziłem sobie z Warszawy: T... wziął go u mnie do czytania a u niego amator jakiś, nie chcę go wymieniać, przywłaszczył. VI. O ówczesnem towarzystwie Warszawskiem prawie nie powiedzieć niemogę, bo jak widać z rozkładu czasu, który skreśliłem, mówiąc o Szkole Rycerskiej, wszystkie godziny mieliśmy zajęte nauką. Przytem nie mając w Warszawie żadnych stosunków ani rodzinnych, ani spółecznych, nie bywałem tez nigdzie. Jeden był tylko dom pułkownikowstwa Czerskich, których syn był moim szkolnym kolegą, i u nich kiedy niekiedy w dnie świąteczne bywaliśmy z bratem moim. W czasie wakacyi, przez dwa razy po tygodni cztery bawiłem w wiosce ich, o mil trzy od Warszawy leżącej. Bale tylko stanowiły cały mój związek ze światem, i od roku czternastego życia mego, gdy już w różnych skokach i gambadach wyćwiczony zostałem, nie było prawie balu, na którym bym się nie znajdował. Domy, w których na bale zapraszani bywaliśmy, są: księżnej Sanguszkowej marszałkowej wielkiej Litewskiej, Humieckiej miecznikowej koronnej, ciotki pani Krzysztofowej Karwickiej, po której ona Lubar odziedziczyła, księżnej kanclerzynej Czartoryskiej, księcia Prymasa Poniatow- skiego, Ogińskiego miecznika litewskiego, który był posłem do Hollandyi, a później został sena torem i tytułu książęcego używać zaczął. Mamy jego pamiętniki w roku 1826 wydane, bardzo zajmujące, które jednak pan Bignon, autor historyi francuzkiej dyplomacyi od roku 1792 do 1815, gruntownie co do podań o kraju naszym . skrytykował. Dodam jeszcze dom księcia Radziwiłła, "Panie Kochanku", wojewody wileńskiego, nuncyusza papiezkiego hrabi Saluzzo, bankiera Teppera, hrabiego Brühla, byłego jenerała artyleryi, pani Jenerałowej Grabowskiej, Kicińskiego szefa gabinetu królewskiego, Rządkowskiego mecenasa, którego gdzieindziej wspomnę, Ignacego Potockiego marszałka nadwornego litewskiego, księcia Michała Radziwiłła kasztelana, a później wojewody wileńskiego, księcia expodkomorzego Poniatowskiego, brata starszego królewskiego, księżnej Jenerałowej Czartoryskiej, a nareszcie króla w Łazienkach także. W porządku w jakim policzyłem te domy, powiem co mnie, w którym z nich uderzyć mogło. Księżna marszałkowa Sanguszkowa, z domu Duninówna, była to staruszka arcy miła i uprzejma w przyjęciu. Dom jej urządzony był zupełnie tak, jak nam teraz stare pałace niektórzy pisarze romansów historycznych wystawują. Pełen adamaszkowych obić, perskich bogatych kobierców, zwierciadeł oprawnych w srebrne pozłacane ramy staroświeckiej roboty i stosownych do tego mebli, ozdób, nakrycia stołu i t. p. Wszystko na cóś spojrzał zamożność pańskiego domu malowało, bogato i na wytrwanie długie robione. Co karnawał dawała balów kilka. Poznałem tam księcia Romana Sanguszkę, syna czyli wnuka księżnej; był to chłopiec wówczas lat czternaście do piętnastu mieć mogący, przy którym był stary francuz guwerner, na chwilę nie spuszczający go z oka. Nawet gdy tańcował, nawiasem z boku ślad w ślad za nim chodził. Mówiono o nim, że to jeden Sanguszko, który prześcignie innych zdolnością i głową, ale inaczej chciało przeznaczenie! Dowiedziałem się później, już będąc w wojsku, że posłano księcia dla dokończenia nauk do Akademii Krakowskiej; widać, że mentor tak troskliwie nad nim czuwający, już się przy nim znajdować nie musiał, gdyż wskutek jakiejś wycieczki na miasto, zachorował i z tej słabości umarł. Może w początku nadto ostre utrzymywanie młodzieńca, wywołało nagłe usamowolnienie i było śmierci przyczyną: nawet troskliwość rodzicielską do charakteru dziecka zastosowywać potrzeba. Na jednym z tych balów dał się widzieć jakiś pan Miśkiewicz czy Mickiewicz, który był później znany pod nazwiskiem Walickiego, podstolego koronnego. Tylko co przybywał z Paryża, avec des talons rouges, jak ówczesna tameczna moda kazała, że do czarnych trzewików dawano różowe knaflaki. Mówiono wtedy, że w Paryżu wygrał w karty sto tysięcy czerwonych złotych. To prawdziwie między nadzwyczajne zjawiska policzyć należało, że Polak z zagranicy do kraju uwiózł summę tak znaczną. Walicki, wojewoda rawski, w wieku już podeszłym, bezdzietny, ostatnim będąc z rodu, przybrał go do swojego nazwiska i herbu; rozumie się, że adopcya ta na wagę złota okupioną być musiała. Humiecka, miecznikowa koronna, także często sprawiała baliki dla młodzieży, na których ja często bywałem. Księżna kanclerzyna Czartoryska, wujenka królewska, kilka też w roku balów dawała, na których i król często się znajdował. Wydarzyło mi się, że gdy raz solo tańczyłem na tym balu, po ukończeniu go, król kazał mnie przywołać i spytał o nazwisko, a gdym mu je wymienił, rzekł do mnie: "Czy nie syn urzędnika z Kijowskiego?" — Tak jest, Najjaśniejszy Panie. — A! dobry to mój przyjaciel, powiedział, pogłaskał mnie po twarzy, dał rękę do pocałowania i dorzucił: — Każ sobie kochanku dać herbaty, boś zmordowany. Zaraz ruszyła się jedna z dam, które króla otaczały, zapewne domowa księżnej kanclerzynej i do ubocznego gabinetu mnie zaprowadziwszy, kazała podać herbaty. U księcia Prymasa byłem razy dwa. U księcia Karola Radziwiłła, wojewody wileńskiego, jeden tylko był bal. Gdy później czytywać mi się zdarzyło o tłumnych nadzwyczaj zgromadzeniach i balach angielskich, ou l'on etouffait de plaisir, zaraz mi na myśl ten bal przychodził. Wszyscy zagraniczni posłowie, co tylko było ze znakomitszych osób w kraju, a Warszawa pełną ich była naówczas, gdyż w tej chwili agitował się ów sławny sejm czteroletni, wszystko to się skupiło, tak, iż z trudnością przecisnąć się było można. Nie będę opisywać zbytku i przepychu, jakiegom się tam napatrzył, gdyż znany jest wszystkim sposób życia tego Krezusa polskiego. U Nuncyusza papiezkiego widziałem synowca jego, karła, który siedmnaście lat natenczas mając, ledwie był wzrostu cztero lub pięcio-letniego chłopczyka. Mówiono mi, że miał udzielne księstwo we Włoszech. Właśnie wtenczas książe Karol Radziwiłł dał mu w podarunku karyolkę czterma niedźwiedziami uglaskanemi zaprzężoną. Hrabia Brühl dawał bal bardzo gustownie ułożony we wsi swojej Młocinach, o milę od Warszawy, gdzie piękny pałac z przepysznym posiadał ogrodem, nie wiem, własnej, czy też ojca swojego ministra Augusta III, króla polskiego, fundacyi. Ignacy Potocki, marszałek nadworny litewski, zięć księżnej Lubomirskiej, Marszałkowej wielkiej koronnej, gdy owdowiał, została mu się jedynaczka córka Krystyna. Jej to sprawiając imie- niny dawał bal, fetę, która bardzo ładnie urządzoną była. Cztery pory roku przedstawiły cztery osoby ze wszystkiemi godłami, wśród orszaku młodzieży, w stosownych kostiumach. Każda z osobna z tych charakterystycznych figur, reprezentujących pory roku, składała solenizantce właściwe sobie dary. Ja z niektóremi innemi z młodzieży miałem mytologiczną rolę bachantki, wyróżowany, z rozpuszczonemi włosami, które wtedy długie noszono i fryzowano, z obnażonemi piersiami, z thyrsem w ręku, jak waryat latałem koło mojego Bachusa, a był nim Alexander Potocki, syn Stanisława, później wielki koniuszy. Książe Michał Radziwiłł, kasztelan a potem wojewoda wileński, często też baliki dawał; mając kilkoro dzieci, i żonę bardzo piękną Helenę z hrabiów Przezdzieckich, dla nich o te zabawki się starał. W czasie mojego tam bywania widziałem Lorda Whithworth, ambassadora angielskiego, częstego równie jak hrabia Stackelberg gościa w tym domu. Później w roku 1794 w Petersburgu, jużem tego samego Lorda Whithworth znalazł tam posłem, a na ostatek w tymże charak- terze był w Paryżu i czytałem w jakichś pamiętnikach, jak go Napoleon ostro apostrofował na pokojach publicznie w Tuilleries. Ale musiał biedak mały dobrze głowę zadzierać, gdyż Whithworth był bardzo wysokiego wzrostu. Książe Kazimierz Poniatowski ex-podkomorzy koronny, brat starszy królewski, miał na Solcu, w części tak zwanej miasta nad Wisłą, dom niewytworny co do budowy, ale w arcy-miłem położeniu, z ogrodem pysznym w najdoskonalsze obfitującym owoce. Tam książe zwykle mieszkał rozdzieliwszy się z żoną, i kiedy niekiedy baliki dawał. Niewielka tam liczba osób się zbierała, ale bawiono się bez wielkich i nudnych ceremonijałów. Zjeżdżano się około piątej po południu, po wybornych przysmaczkach, które pod cieniem pięknych drzew się konsumowały, gdy już zmierzchać poczynało, zbierali się wszyscy do sali wielkiej, nad której drzwiami wchodowemi był wielkiemi literami napis: A l'amitié et aux plaisirs. Część tej sali była zastawiona sofami w kondygnacje: pani Duhamel córka Merliniego archi- tekta królewskiego i jej siostry, dwie czy trzy panny, robiły honory domu księcia ex-podkomorzego. Przed zaczęciem balu, pani Duhamel albo która z jej sióstr przy fortepianie śpiewały arye włoskie. Z dam znaczniejszych nie zdarzyło mi się tam wiedzieć, ale były kobiety do tańca w dostatecznej ilości, król nawet prawie zawsze uczęszczał na te zabawy. Można przyznać, że gospodarz doskonale usprawiedliwiał znaczenie słów nad drzwiami wypisanych: była to wesoła prawdziwie hulanka, bez żadnej subjekcyi. Księżna jenerałowa Czartoryska, w Powązkach wiosce swojej koło Warszawy położonej, dała raz także balik wiejski, gdzie nam bardzo przyjemnie kilka godzin przeszło, bo etykiety wielkiej nie było, jak powszechnie na balach miejskich. Przed otwarciem sejmu na kilka tygodni, król w dniu jednym oznaczonym co niedzieli, przyjmował w Łazienkach kompanią tańcującą, na ktorą mój kochany jenerał Wojna zawsze mnie woził. Zjeżdżano powszechnie przed południem i gdy się już liczba osób zamierzona zebrała, uda- wano się spacerem w punkt ogrodu bardzo piękny, gdzie była kaskada i cieniu dostatek. Tam podawano śniadanie, po którem całe towarzystwo udawało się do sali koncertowej i w niej otwierał się bal. Osób bywała liczba niewielka. Król sam niekiedy tańczył polskiego, angleza i kadryla, czasem znowu przechodził obok do pokoju bilardowego i tam grał kilka partyi. Między piątą i szóstą godziną dawano obiad, a po nim w godzinę rozjeżdżano się. Na jednym z tych balów miałem widowisko, które mnie przyjemnie zastanowiło. Była to wizyta księżnej Jabłonowskiej wojewodzinej bracławskiej, sławnej z rozumu swego i znaczenia. Pochodziła, zdaje mi się z rodziny książąt Sapiehów. Ona to w dobrach swoich na Podlasiu, w miasteczku Siemiatyczach, założyła wyborny instytut położniczy, którego wychowankę Kurczmińską, trzy czy cztery razy w domu moim miałem; ona wydała w kilku tomach ustawy dla rządzców dóbr i oficyalistów różnego stopnia w jej majątkach znajdujących się, gdzie się wiele uwag i prawideł dobrych ekonomii i gospodarstwa tyczących mieściło, między niemi nawet niektóre doświadczenia i przepisy, do wy- gód i uprzyjemnienia życia służące. Była ta księżna, jak rai mówiono, jakąś ciotką królewską. Gdy weszła na salę, król zerwał się z krzesła z pośrodka pięknych i młodych dam i na środek sali na spotkanie jej wyszedł. Księżna była wzrostu słusznego, postawy majestatycznej, ubrana w staroświecką materyą jedwabną w pasy szerokie; do której ozdoby i ubranie głowy, tak zupełnie dobrane i ułożone były, jak widujemy w możnych domach na starych portretach. Szła z postawą wspaniałą, ale krokiem dosyć pewnym i śmiałym, król skłonił się jej dość nizko i pocałował ją w rękę, ona zaś tylko lekko mu głową skinęła, jakby to nie był król, ale pan Stanisław Poniatowski tę cześć jej oddawał. Poszła dalej między damy, które wszystkie powstały i dały pierwsze miejsce tej matronie. Dziś jeszcze mam w oczach widok tej szanownej niewiasty, która wówczas między ubranemi wytwornie i modnie damami, była prawdziwą reprezentantką dawnych znakomitych z rodu i znaczenia pań naszych. W życiu mojem nie zdarzyło mi się więcej jak dwa razy widzieć tak wspaniałą i imponującą osobę. Drugą była pani Szczęsna Po- tocka z domu Mniszchówna, którą widziałem na pokojach Cesarskich w Petersburgu, bo była stats-damą. VII. Ojciec mój zważając na młody mój wiek, i ze podług ordynacyi Szkoły Rycerskiej, miałem jeszcze prawo zostawania w tym instytucie do końca roku 1797, układał sobie tymczasem projekta względem dalszej promocyi mojej. Życzył on sobie, ażebym był pomieszczony w gabinecie królewskim; względy jakiemi go Monarcha zaszczycał, związki przytem familijne, gdyż Deszert, kuzyn nasz, był pierwszym sekretarzem królewskim, a Pius Kiciński szef gabinetu, szwagrem Deszerta i przyjacielem osobistym mojego ojca — to wszystko zdawało mu się ułatwiać doprowadzenie do końca zamiarów jego. Lecz wtem zaszła znaczna w kraju zmiana, przez tak wielkie wojska powiększenie, że wszystkiej młodzieży otworzył się plac łatwy w służbie wojskowej. Major korpusu kadetów, Karol Sierakowski, o któ- rym już w opisie Szkoły Rycerskiej wspominałem, otrzymał patent na pułkownika inżenierów koronnych z poleceniem uorganizowania tego korpusu odpowiednio do liczby wojska i potrzeby krajowej. Będąc nauczycielem moim algebry, architektury cywilnej i wojskowej i fortyfikacyi, oświadczył mi, że mnie z sobą weźmie i da mi rangę odpowiednią mojej, podporucznika, gdyż wtedy już, odebrawszy wszystkie pomniejsze nagrody, oprócz medalu złotego, który miałem dostać wtedy dopiero gdybym doczekał w korpusie przyszłych examenów — miałem stopień gefrejtera, to jest rangę chorążego korpusu kadetów. Kilku tylko miałem współuczniów w klassie siódmej, w której już zostawałem rok trzeci; wszystko to wyruszyło lub do wojska, albo do służby cywilnej, ja tylko sam jeden zostawałem w oczekiwaniu na plac w korpusie inżenierów, zapewniony mi przez pułkownika Sierakowskiego. Wtedy to wszedłem w ścisłą znajomość z książętami Ludwikiem Radziwiłłem ordynatem Kleckim i Antonim, który ożeniwszy się z księżniczką Pruską ciotką nieboszczyka Fryderyka III króla Pruskiego, był potem namiestnikiem królewskim w W. Ks. Poznań- skiem; — jako tez z Alexandrem Potockim koniuszym wielkim koronnym. Ci trzej młodzieńcy w moim wieku prawie, chodzili na lekcye fizyki i inne do dyrektora nauk w korpusie, Hubego. A że on obowiązany był chodzić do mnie do klassy, dla dogodności swej, kazał mi przychodzić do swego mieszkania, i tam razem słuchaliśmy lekcyj jego. Wtem Sierakowski oświadczył mi, jak wiele czuje na tem, że obietnicy swej dotrzymać nie może, ponieważ niespodzianie król polecił mu trzech czy czterech młodych ludzi usposobionych, do pomieszczenia w korpusie inżenierów. Ale razem zapewnił mnie, że ponieważ artylerja bardzo znacznie powiększoną będzie, tedy do niej oficerów uzdatnionych wielu znajdzie się potrzeba. Jakoż w kilka tygodni potem dał mi wiedzieć, żebym się udał do Stanisława Potockiego jenerała-majora artyleryi, z którym już o mnie mówił obszernie, i abym już na pewno podał do zwierzchniej władzy korpusu, prośbę o uwolnienie. Co gdy nastąpiło, abszyt odebrałem i z nim udałem się do Potockiego. Przyjął mnie ze zwykłą sobie uprzejmością, i oddał do rąk zalece- nie do komendanta artyleryi w koszarach stojącej, o wyznaczenie oficerów do wyexaminowania mnie. Dopełniłem więc examen z geometryi i matematyki i wziąwszy należne mi świadectwo, otrzymałem patent na podporucznika, a pułkownik Deybel, Sas, przy którym komenda była w koszarach, oświadczył mi, że kazał w kancelaryi wygotować dla mnie ordynans udania się na Wołyń do Ołyki, gdzie trzy kompanie artyleryi, co się zwały Brygadą Wołyńską, z parkiem zupełnym artyleryjskim stały. Ja zaś miałem przeznaczenie do Dubna, ze czterma armatami i kilkudziesięciu kanonjerami, bo podług nowego urządzenia, przy każdym regimencie piechoty, cztery armaty polowe naznaczono. Właśnie wtedy przeznaczony do brygady wołyńskiej na audytora, to jest sędziego wojskowego, z rangą kapitana Mirosławski, zabierał się do wyjazdu i miał swój ekwipaż. Ułożyliśmy się więc, ażeby wspólnym kosztem podróż odbywać i pocztą ruszyliśmy, z wielką radością moją, bo z nadzieją zbliżenia się do domu i widzenia z rodzicami po sześcioletniej przerwie czasu. Zapomniałem bowiem wyżej pomieścić, że pierwsze wakacye, to jest w roku 1784 przepędziliśmy z familiją w Januszpolu. Mój ojciec posłał był po nas powóz i zobligował będącego wówczas w Warszawie pana Buchowieckiego, później zięcia starosty Czeczela, a possesora Lubaru jadącego na Wołyń, aby był naszym aniołem stróżem w tej podróży. W ciągu kilku tygodni, nim wyjechałem z Warszawy, książe Kazimierz Sapieha, jenerał artyleryi litewskiej, potrzebując wielu oficerów do kompletu, a niewiedząc, że już otrzymałem patent, kazał mi oświadczyć, niepomne już przez kogo, że życzy sobie pomieścić mnie w korpusie artyleryi litewskiej, i że mi rangę porucznika ofiaruje. Wprawdzie mógłbym był na razie przerobić tę translokacyą z pomocą księcia Sapiehy i przejść pod jego komendę, lecz nie tyle dla mnie powabu było w otrzymaniu jednego stopnia wyżej, ile w zbliżeniu się do rodzinnego dachu. Gdy do Dubna przybyliśmy, ja zostałem tu, a kapitan Mirosławski ruszył do sztabu, do Ołyki, dla wstąpienia w swój obowiązek. Udałem się natychmiast do pałacu, do księcia Michała Lubomirskiego, jenerała lejtenanta, szefa regimentu ordynacyi Ostrogskiej, który w Dubnie dziedzicznem mieście swojem konsystował, i do którego z oddziałem moim odkomenderowany byłem. Gdy mu się zameldowałem, nadzwyczaj grzecznie mnie przyjął, znał bowiem bardzo dobrze ojca mojego i chlubnie wspomniał starszego brata Andrzeja, który był oficerem w jego regimencie i przed kilką laty tam umarł. Kazał książe natychmiast adjutantowi aby dla mnie kwaterę przyzwoitą wyznaczono, mnie zaś oświadczył, że chce i życzy sobie tego, abym codziennie u niego na obiedzie bywał. Bardzo mi to było na rękę, gdyż tak nagle wyjechałem z Warszawy, że nie miałem czasu usposobić się w żadne stołowe porządki, byłbym więc zmuszony z traktyeru lichego się żywić. Zacząłem więc uczęszczać do pałacu na obiady. Księżna sama, anioł dobroci, z domu Raczyńska, marszałka nadwornego koronnego córka, bardzo mile mnie też przyjęła, gdym się jej zaprezentował. Synków trzech kilkoletnich mieli wówczas, ci bez względu na moje szlify i szarfę, ciągle skakali koło mnie, niewidząc między oficerami regimentu ojcowskiego tak młodego chłopca i musiałem ich bawić. Po obiedzie stawała zawsze grać orkiestra, książe grający dobrze na skrzypcach i wielki lubownik muzyki codzień z nią grał godzin parę. Słowem, powiedzieć mogę, że wstęp mój do wojska, pod szczęśliwą się gwiazdą otworzył; wszystko mi się uśmiechało. Służba też wojskowa była tam bardzo lekka. Wtedy tylko bowiem, gdy regiment cały w paradzie występował, na prawem skrzydle, ja z moją komendą i z armatami, figurować miałem obowiązek. Lecz powszechną na świecie koleją, po radości zwykł następować smutek. W kilkanaście dni po przybyciu mojem do Dubna zachorowałem i doświadczyłem na sobie, jak często maluczkie przyczyny rodzą wielkie skutki. Towarzysz podróży mojej, — który przed wstąpieniem w służbę artyleryi, zostawał przy księdzu Kołłątaju referendarzu, zapewne w kancelaryi jego i przezeń zarekomendowany był do obowiązku audytora wojskowego, mając brykę dosyć obszerną, na ressorach z budą, zarzucił ją całą swojemi ruchomościami, pełno tam było skrzynek, pudełek i t. p. Ja nieprzyzwyczajony do wygódek życia, jak zasiadłem moje miejsce w bryce, mało kiedy z niej wyłaziłem, a jechaliśmy bardzo śpieszno. Jakaś skrzyneczka w plecach moich umieszczona, ciągle mnie trącała i tarła w lewą łopatkę, ale mi się to wcale nieprzykrzyło, bo czułem jakieś swędzenie w tem miejscu. Aż dopiero w dni kilka po przybyciu do Dubna, gdy mi ten pryszczyk dokuczać zaczął, opatrzyć kazałem żołnierzowi i pokazało się, że się tam formował wrzodek, który z małą pomocą byłby przeszedł w supuracyą; lecz ja lekce to ważąc, jak zwykle młodzi bez doświadczenia, zaniedbałem go i stroiłem się zawsze do pałacu, aż póki nie zaczęło się formować znaczna twardość w tem samem ramieniu pod szyją nad obojczykiem. Coraz więcej czując dolegliwości i sen przerywany mając, zmuszony byłem uciekać do domu rodzicielskiego po pomoc. Przełożywszy więc księciu, że przez lat sześć z rodzicami i familiją nie widziałem się, prosiłem o urlaub; dał mi go książe, i nająwszy furmana wyjechałem. Podróż miałem niezmiernie przykrą. Bryczka budy, wystawiała mnie na nieznośny upał, gdyż to był miesiąc lipiec. Powiększająca się na lewej stronic szyi bolączka, sprawiała mi ból głowy i gorączkę, kazałem więc bryczkę wystać sianem i leżący podróżowałem. Przytem mil kilka, aż do samej prawie Szepetówki, trzeba było wlec się po piaskach i po korzeniach sosnowych, na których każde wstrząśnienie, bardzo dolegliwie czuć mi się dawało. Nakoniec przecie po trzech czy czterech dniach podróży, zajechałem do Januszpola; kazałem zajechać do karczmy, niepowiadając kto jestem, dla zrobienia siurpryzy w domu. Tam oporządziwszy się, i ubrawszy w zupełny uniform wojskowy, zajechałem pod ganek strzechy, którą z niewymowną rozkoszą witałem znowu. Rzuciłem się do nóg matce, popłakaliśmy się z radości. Również czułe było powitanie z siostrą i bratem Józefem, który kilkunastą miesiącami pierwej opuścił był korpus kadecki. Ojca nie zastałem, bo ten na wiadomość odebraną odemnie o wstąpieniu w służbę artyleryi, pojechał był do Warszawy, dla widzenia się ze mną i ułatwienia mi trudności, jakie w każdych początkach się spotykają, i z nim w drodześmy się rozminęli. Brat mój najstarszy Marcin, z żoną, odebrawszy wiadomość o przybyciu mojem, zjechał z Lemciszów do Januszpola. Wśród tych radości i powitań, matka moja dostrzegła, że ukrywam jakąś dolegliwość, co i twarz zdradzała. Opowiedziałem więc słabość moją, i wzięto się natychmiast do kataplazmowania. Miała matka moja szlachciankę starą zasłużoną, która zwykle leczyła i babiła. Ta więc naprzód, ze skarbnicy wiadomości swoich, wszystko wyczerpnęła coby mi tylko ulgę przynieść mogło, a tymczasem posłano po doktora do Berdyczowa. Trudno było wówczas o dobrego lekarza, zjechał więc kogo zastali; Weber, zalecił kontynuować kataplazmy i zawiadomić siebie, gdy już bolączka zmięknie. Trwało to jednak dni kilkanaście, nareszcie za daną wiadomością zjechał dla operacyi, która dowiodła niezręczności jego. Zrobił ineyzyą, wyszło mnóstwo materyi, kazał zakładać otwór flejtuszkami z maścią którą przepisał, i na tem skończył. W kilka dni po tej operacyi, ojciec mój z Warszawy powrócił. Jak tylko zobaczył mnie tak zmizerowanego cierpieniem, natychmiast wyprawił do Sławuty, gdzie mieszkał podówczas naj- sławniejszy w naszej prowincyi doktor Khittel. Był to doskonały chirurg i operator. Opatrzywszy ranę dokładnie, zganił operacyą Webera, który w złem miejscu ją zrobił, bo pozostała materya wyjść nie mogąc, poformowała sobie różne drogi pod skórą, i pokazała się potrzeba nowego cięcia. W trzech miejscach, gdzie się już były poformowały kanaliki, poprzerzynał ciało, rany oczyścił i dopiero zagoiwszy kazał na lewej ręce nosić apertury z wilczego łyka (Cortix Mezerei). Jest to kora z rośliny zwanej Daphne Mezereum, która się kraje na kawałeczki trzy lub cztery cale długie, a cal szerokie, moczy bardzo w mocnym occie, i kładzie na oznaczonem miejscu, mocno przywiązując. Pod nią formują się pęcherzyki jak z wezykatoryi. To wilcze łyko nosiłem więcej roku, i dopiero w obozie pod Braeławiem, w 1791 roku zrzuciłem je, gdyż przy nieznośnem świerzbieniu, opatrywanie samo w namiocie i porze jesiennej, było mi wielce niedogodnem, gdzie w ustawicznem musiałem zostawać ruchu. Do tak to długiego cierpienia przywiodła mnie postawiona nieuważnie skrzyneczka Mirosławskiego. Ale jak niema złego coby na dobre nie wyszło, tego i ja z tej okazyi doświadczyłem, gdyż po tej podwójnej operacyi i po długiem noszeniu wilczego łyka, nadzwyczaj byłem zdrów i przez lat pięć, palec mnie nawet nic zabolał. Aż dopiero w roku 1796, gdy panować poczęły gorączki i maligny, ja z kontraktów Zasławskich powróciwszy, zapadłem na tę chorobę i cudownie jakoś po trzech miesiącach leżenia, pomimo zdania trzech doktorów, który już mój dekret śmierci podpisali, wyzdrowiałem. Wyleczył mnie porucznik Nieżyńskiego pułku karabinjerskiego, Müller, szwajcar rodem, a do tego pijak. Jeszcze w roku 1790 pułk ten kwaterował w okolicach naszych, komendantem w nim był szwajcar, hrabia Dicker. Ten ziomka swojego, który w Akademii Paryzkiej usposobił się był na lekarza, sprowadził na doktora do pułku, a później go porucznikiem zrobił. Müller stojąc z komendą w Żerebkach, o mil kilka od Januszpola, pokochał tam szlachciankę, z nią się ożenił, uwolnił od służby wojskowej i w Żerebkach osiadłszy praktykował. Doszło do nas wiele jego znakomitych praktyk doktorskich, ale osobiścieśmy go nie znali. Wtem gdy ja zachorowałem i gorączka już się wzmagać poczęła, zaproponowano mi różnych doktorów pobliższych, ale już żadnego przyjąć niechciałem, dopiero gdy wymieniono Müllera, zgodziłem się na sprowadzenie go. Już nie pamiętam kiedy on przyjechał i jak tę kuracyą prowadził; powiadano mi tylko później, że moja matka widząc wzmagającą się coraz chorobę a nieufając Müllerowi, różnych innych lekarzy sprowadzała. Konsylium z trzech doktorów skonkludowało, że ja żyć nie moge, ale Müller stale utrzymywał" że na swą głowę bierze odpowiedzialność za mnie, i tyle przyłożył starania, iż do zdrowia przyszedłem. Kiedy już symptomata okazały się takie, jakich Müller oczekiwał, i ja do przytomności wróciłem, wtedy poczciwy mój ordynaryusz już podweselony przyjeżdżał do mnie, w pełnym mundurze, przy pałaszu, z fajką ogromną w gębie i flaszą wódki w kieszeni. Jak tylko lokaj mój zawiadomił o jego przybyciu, odwracałem się do ściany, udając śpiącego, a tymczasem brat mój Józef, który na krok nie odstępował mnie w tej chorobie i najakuratniej przepisów lekarza pilnował, bawił go, póki po niejakim czasie, lub przespawszy się, nie był w stanic dać dobrą radę. Ta ufność szczególna w Müllerze którego nie znałem wprzódy, przekonywa mnie, że jest jakieś przeczucie i zrządzenie opatrzne, które tajemny wpływ wywiera na czynności ludzkie. Tenże Müller później z pijaństwa życie skończył. Gdym go raz odwiedzał, pokazywał mi nogi swoje, na których już były ślady gangreny. Widział to, znał swój stan, a jednak nie miał mocy powściągnąć się od wódki. Muszę tu słówko powiedzieć o moim pobycie w Sławucie, nie był on bez przjemności. Stancyą ze stołem miałem zgodzoną u aptekarza tamecznego; był to czech rodem i nazywał się Ruthsatz, człek nadzwyczajnie poczciwy, ludzki i w całem znaczeniu wyrazu bon vivant. Pieniądze drzwiami i oknami cisnęły się do niego, bo nad Sławuckiego doktora nie było tu lepszego, a pacyentów osiadających w Sławucie na cały czas kuracyi liczba zawsze znaczna się znajdowała. To tez Khittel w ciągu lat kilkunastu zebrał do miliona złotych polskich majątku, a córkę wydał za obywatela Frankowskiego i po niej dwa czy trzykroć stotysięcy zaliczył posagu; synów dwóch w akademii eduko- wał i doktorami porobił; jeden z nich był nadwornym lekarzem u ks. Czartoryskiego w Puławach. Następnie też i u aptekarza coraz nowe figury widzieć się dawały, hulano, wina francuzkie oxeftami dużemi sprowadzał. Ile to ja jubilatowi bernardynów i karmelitów napatrzyłem się tam a każdy mi przypominał ojca Gaudentego, Krasickiego. Kuchnia była wyborna, jednem słowem, wygodne i wesołe prowadziłem życie. Książe Hieronim Sanguszko, wojewoda wołyński dziedzic Sławuty, bywając u aptekarza z wizytą, gdy przy mnie pierwszy raz przyjechał i poznał się ze mną, zaprosił zaraz do siebie i odtąd często tam bardzo bywałem na obiadach i balikach, miał bowiem orkiestrę własną i bawić się lubił. Robiliśmy spacery przyjemne; blizko miasta był letni domek z ogrodem i różnemi do zabawy przyrządzeniami: nazywało się to miejsce Albenga, do niego częstośmy w licznem udawali się towarzystwie. Nakoniec powróciłem do domu podreperowany, a zabawiwszy czas nie długi, wyjechałem do komendy mojej. Odebrałem bowiem wiadomość, że park artyleryi z Ołyki wyruszył na konsystencyą do Połonnego. Pojechałem więc naprzeciw komen- dy z którą spotkałem się za Szepetówką. Tam pierwszy raz poznałem mego kapitana, Falkowskiego i komendanta, majora Napiórkowskiego, z pod którego to straży uszedł był Adam Poniński; wreszcie cały kor oficerów wołyńskiej brygady. W Szepetówce staliśmy dni trzy, a tymczasem wysłany naprzód do Połonnego kwatermistrz, dla zapisania kwater oficerskich, jako też bezpiecznego ulokowania parku artyleryi. Te całe dni trzy przepędziliśmy wesoło w domu jenerała Zakrzewskiego, który się składał z ich dwojga, siostry samej jenerałowej (zdaje się nazywającej się Potocką) i dwóch córek w całym blasku młodości i piękności, to jest teraźniejszej księżnej Anny Radziwiłłowej i Róży Gostyńskiej. Z powodu księżnej Radziwiłłowej, muszę tu nawiasowo wspomnieć ojej mężu i ojcu jego; zacznę od ojca. Miał to być człowiek ze wszech miar niedołężny, wielki jak słoń, ale na słabych nogach, męczony ciągłą podagrą, życie w krześle przesiedział. Umysłu wielce ograniczonego, dziwaczne jednak miał fantazye. Kazał sobie sprowadzić najlepszego malarza jakiego w kraju znaleźć było można i zalecił mu odmalować popiersie kobiety, któraby była ideałem piękności. Przed tym obrazem godzinami całemi siadywał, czułe na flotrowersie wywodząc tony. Ożenił się potem z kobietą wcale do tego wzoru niepodobną, panną Kamińską, obywatelką województwa kijowskiego. Książe Mateusz był owocem tego małżeństwa. Że dom Radziwiłłów był rozrodzony, znaleźli się w nim i tacy, co szczupły mając majątek, nie odpowiedni znakomitości imieniu, mocno pragnęli spadku po Radziwille Berdyczowskim. Hrabstwo bowiem Berdyczowskie, jak je naówczas zwano, oprócz miasta handlowego i intratnego, kilkadziesiąt wsi liczyło, i kilkanaście milionów było warte. Z tego powodu skandale były: starano się pozbyć ks. Mateusza, wykraść go, ale to się wszystko nie udało. Rodzice oddali syna do Petersburga, do korpusu kadeckiego, tam się on lat kilka czy kilkanaście wychowywał, a potem objął na dziedzictwo państwo Berdyczowskie. W tej porze właśnie, gdy ja poznałem dom jenerała Zakrzewskiego, już Radziwiłł zamyślał o pannie Annie Zakrzewskiej, osobie bardzo milej, czyli jak wymówny nasz sąsiad jeden powiada, zaczął do Szepetówki jeździć w angaże. Poznałem go w Sła- wucie, w czasie majowej kuracyi; matka moja bowiem, dla poratowania słabych oczu, zjechała z całą rodziną na miesiąc maj, gdzie i ja byłem z nią także. Oddawszy raz wizytę ceremonijalną mojej matce, potem już tylko przechodząc codziennie koło naszego domu w rynku, gdzieśmy stancyą mieli, wsuwał przezedrzwi głowę do pokoju i zawsze, nieodmiennie jeden nam komplement stereotypowany powtarzał: — Jejmość pani sędzinej dobrodziejki rączki całuję, całej kompanii najniższy sługa... To jednym tchem i jednym wypowiedziawszy tonem, niezatrzymując się i nie oczekując podziękowania, szedł sobie dalej. Oryginalny był Radziwiłł. Czwartego dnia tryumfalnie wyruszyliśmy do Połonnego, gdzie mieszkańcy utaić nie mogli radości z przybycia naszego. Miło to było mieć na kwaterze karnie utrzymywanego żołnierza, który gospodarzowi się nie naprzykrzał i nic od niego darmo nie żądał, bo brał miesięcznie osiemnaście złotych i co miesiąc kilka złotych mógł opłacić za wikt i utrzymanie. Bombardyer każdy czyli kapral miał trzydzieści złotych miesięcznie; ober-bombardyer czterdzieści, fajerwerker pięćdziesiąt, ober-fajerwerker sześćdziesiąt. Wtenczas w kompanii majora Napiórkowskiego, którą komenderował sztabs-kapitan Gawroński, był oberfajerwerkerem, czyli starszym sierżantem Gerstenzweig, który później został jenerałem korpusnym w wojsku rossyjskiem i stał kwaterą w Tulczynie. Pamiętam, że wielka kresa którą miał na twarzy, jeszcze przed rokiem 1792 exystowała. Kompanija ta sztyftowała się w Warszawie; Gerstenzweig z tego też miasta miał być rodem. Ochoczo wówczas zaciągali się do wojska, i w tej samej kompanii byli doskonali stolarze, snycerze, ślusarze i t. d. Ja sam miałem gitarę ich roboty, bardzo zgrabnie wykonaną, fornirowaną macicą perłową, za którą dałem im pięć dukatów. Póki nieuregulowaliśmy się w Połonnem, pierwsze dni przykre były. Miałem kwaterę u księdza w części miasta Wolą zwanej; czasy były słotne, trzeba było na obluz warty i dla raportu codzień blisko wiorstę chodzić. Skład oficerów nie przypadał do mojego wychowania i towarzy- stwa do którego przywykłem; byli to ludzie ordynarni, co się od kanonijera podosługiwali. Jeden tylko między nimi był innego pochodzenia i wyższego rzędu, Ambroży Gawroński, sztabs-kapitan, syn podkomorzego podolskiego, człowiek bardzo miły i wesoły. Ten wszedłszy w położenie moje zaproponował mi abym z nim stał na jednej kwaterze nad bramą, co ja z wielką chęcią przyjąłem. Wiadomo bowiem, że w Połonnem część główna miasta zasiedlona żydami, na około otoczona jest wałem dosyć wysokim i fossą. Tam też znajdował się, niewiem czy istniejący dotąd, pałac przez księcia Kaspra Lubomirskiego postawiony, który choć już wówczas opuszczony, ale mury miał jeszcze zdrowe i mocne. Dwie bramy wielkie, murowane, stały w końcach pryncypalnej ulicy, i na nich były mieszkania. Na jednej z nich ulokował się, jak wówczas zwano, gubernator, to jest ekonom jeneralny kluczowy Sosnikowski, i na niej stał napis: Nisi dominus custodierit civitatem suam, frustra vigilat qui custodit eam. bardzo stosowny, nie tylko do fortecy i miasteczka, ale do całego naówczas kraju naszego. Na drugiej bramie były komory trzech kompanij naszych i trzy pokoje, z których dwa my zajmowaliśmy z Gawrońskim, a w trzecim służący nasi się mieścili. Tu dopiero dni weselsze zaczęły się dla mnie. Składaliśmy po dwa czy trzy dukaty miesięcznie na stół wspólny, a oberbombardyera jednego żona, ormijanka, rodem z Kamieńca, dobrze nam jeść gotowała; mieliśmy już punkt zebrania się i rozrywki. Było też kilka familij mieszkających w Połonnem po własnych dworkach, jacyś regentowie, urzędnicy, jakiś zegarmistrz, katolik z ładnemi córeczkami, Fischer karetnik, słowem, było gdzie czas zabić chcącym próżnować. Później cokolwiek przymaszerował Jan Potocki ze swoją brygadą i zajął kwatery na Nowem Mieście. W tej brygadzie był vice-brygadyerem Adam Walewski, któremu wówczas nie śniło się może, że później miał rozkazywać w Połonnem. Był major Manget, pochodzenia francuzkiego, o którym mówiono że był synem naturalnym króla Stanisława, a choć fizyognomija zdawała się to potwierdzać, wiek nie potwierdzał tej powieści. To tylko wiem, że dzielnie jeździł na koniu i dzielne miał konie przez siebie ponajeżdżane. Raz jeden dawał mi swojego konia i razem jeździliśmy na spacer; wtedy przekonałem się o umiejętności majora w zażywaniu koni. Było w tej brygadzie jeszcze kilku oficerów bardzo przyzwoitych, nie takie brusy jak koledzy moi. Między innymi znajdował się sławny później jenerał, Rożniecki, adjutantem w randze podporucznika, i dosyć z nim zbliżony byłem. Ponieważ brygadyer Potocki z rangi swej miał wyższość nad moim majorem, wypadło nam więc bywać u Potockiego z raportami i uszanowaniem. Zdumionym był raz, gdy odwiedzając Rożnieckiego zastałem go z książką egzercerunku kawaleryjskiego i mnóstwem figurek cynowych, reprezentujących kawalerją, porozstawianych na stole. Tym sposobem uczył się on różnych ewolucyj i doskonalił w mustrze kawaleryjskiej, w której potem tak celował. Powiedziałem wyżej, żem się zadziwił nad pilnością Rożnieckiego; było tak w istocie, ale niedbalstwa innych winni byli komendanci półkowi. Tak w wojsku polskiem, jak i w zagranicznych, oficerowie po garnizonach kwaterą stojący, cały czas od obowiązków codziennych służbowych po- zostający obracali powszechnie na karty i hulanki. Gdyby komendant czuł swoją pozycję w całej rozciągłości jej obowiązków, postarałby się, aby codziennie parę godzin przynajmniej, zebrawszy do siebie oficerów, lekturą ich jaką użyteczną, a osobliwie styczność ze stanem wojskowym mającą, zatrudnić; lub też na stancye udzielać dzieł w tym rodzaju, a potem żądać z nich zdania sprawy. Jaką korzyść odniósłby kraj z tak ukształconych oficerów, bo takich nie wielu się znajdowało, coby sami, jak Rożniecki co do kawaleryi, a Fiszer co do piechoty, z własnej ochoty pracowali i usiłowali się oświecić. To też pierwszy był inspektorem kawaleryi, a drugi inspektorem piechoty i z małych rang, bez żadnej intrygi lub forsy, dosłużyli się tak zaszczytnych stopni. Przybył mi jeszcze resurs przyjemny: postanowiono na sejmie, aby w razach pochodu, oficerowie w artyleryi odbywali go na koniach. Wyznaczono każdemu subalternowi oficerowi pieniądze ze skarbu na jednego konia, sztabs-oficerom na dwa, nie pamiętam już po wiele dukatów na każdego, i osobno na żywność dla niego. Było więc na czem wyjechać na spacer, wizytować się kiedy niekiedy, ale bardzo rzadko udawałem się za urlaubem do domu. Wojewoda Stempkowski, tyle był dla mnie łaskaw, że mnie zaprosił, abym o ile służba wojskowa pozwoli, bywał u niego, a nawet brał z sobą kolegów. Pojechałem więc pierwej sam, a zastawszy wojewodę swobodnym, bez gości, co się rzadko trafiało, jeździłem z nim razem do Szepetówki, gdzie był tak dobry, że sam mnie woził do jeneralstwa Zakrzewskich. W drodze rozmawiając ze mną o mojej karyerze wojskowej, gdym mu opowiedział całkiem mój wstęp do wojska, jak go wyżej opisałem, oświadczył mi, że jeślibym chciał opuścić służbę artyleryjską i przejść do piechoty, tedy on na siebie bierze wyrobie mi patent na kapitana z kompaniją, w regimencie, zdaje mi się Działyńskiego, którego dawniej był szefem. Wynurzyłem mu wdzięczność moją w najmocniejszyeh wyrazach, ale zarazem oświadczyłem, że nigdybym się nic odważył, na samym wstępie do stanu wojskowego, wciskać się do jakiego regimentu i brać przód przed zasłużonymi w nim niższej rangi oficerami i podoficerami, zwłaszcza będąc w tak młodym wieku, bobym się musiał stać przedmiotem nienawiści oficerów tego regimentu. Przyjął to bardzo wyrozumiale i pochwalił mój sposób myślenia. Drugi raz dnia 19 marca 1791 roku, w dzień S. Józefa, imienin wojewody, namówiłem kapitana Gawrońskiego i porucznika Engelhardta, żeśmy pojechali z nimi do Łabunia z powinszowaniem solenizantowi i zjeść suty obiad u niego, bo Stempkowski żył bardzo wystawnie. Przy nim koledzy moi porządnie się spoili, to wino zawsze jak najlepsze obficie było na stole, a kielich wiwatowy trzymał kwartę i ćwierć z okładem. W czasie kwaterowania w Połonnem, odbyłem dwie komenderówki. Naprzód posłany byłem do Ołyki dla zabrania tam kilkudziesięciu kantonistów, którzy nie dawno przeznaczeni do naszej brygady, pochorowali się tak, że gdy wypadł marsz do Połonnego, musiano ich w lazarecie zostawić. Musiałem się przedewszystkiem udać do Łucka, aby od znajdującej się tam Komissyi cywilno-wojskowej wyrobić palet na podwody, na wypadek jeśliby się znaleźli tacy żołnierze, którzyby piechotą podróżować jeszcze nie byli w stanie. Prezydował w tej komissyi wtedy Karsza (dziad pani Piusowej Borejkowej), z wojska zaś delegatem był Ignacy Czarnecki (dziedzic Łaszek) jako rotmistrz kawaleryi narodowej. Ten się zaraz ze mną poznał i obiadem mnie przyjął. Zyskawszy palet pojechałem do Ołyki, i w istocie znalazłszy tani kilku osłabionych, wziąwszy ich na podwody do Połonnego odprowadziłem. Drugi raz komenderowano mnie do Kamieńca, po pieniądze na żołd dla komendy, które mi z kassy kamienieckiej wyliczono, w summie pięćdziesięciu tysięcy złotych. W tej podróży miałem przyjemność być w Zielińczu majątku Gawrońskich, gdzie uprzejmie przyjęty byłem od podkomorzynej, matki kapitana i siostr jego, bo sam podkomorzy już wówczas nie żył, a z synów żadnego nie zastałem. Był to niegdyś kolega mojego ojca w palestrze Lubelskiej, wraz z Orłowskim, który tu później został prezesem. Mając tylko jednego unteroficera z sobą, dla bezpieczeństwa przyjąłem nocleg w Zielińczu, ofiarowany mi we dworze, i bez przypadku powróciłem do Połonnego. Po przezimowaniu w Połonnem, na wiosnę 1791 roku, bardzo wcześnie wymaszerowaliśmy na no- we kwatery do Niemirowa, i dostaliśmy się pod bezpośrednią już komendę jenerała Kościuszki, który tam stał kwaterą. Konssystencyą mieliśmy tam wyborną, kwatery wygodne, a Wincenty Potocki dziedzic Niemirowszczyzny, nie szczędził niczego co do uprzyjemnienia bytu naszego mogło się przyczynić. Niekiedy bywaliśmy u niego na obiadach, gdzie występował prawdziwie po pańsku, do desserów złote sztućce kładziono. Oprócz tego, Liberacki, komisarz jego, miał polecenie traktowania nas i często na pończu u niego wieczory przepędzaliśmy. Był to dawny towarzysz Potockiego, wówczas jeszcze gdy ten znaczny bardzo objąwszy majątek, trwonił go zapamiętale. Niemirowszczyzna sama obejmowała sześćdziesiąt wsi, prócz tego był dziedzicem Brodów i posiadał Księstwo Zbaraskie w Galicyi; nie wiem, czy tytuł jego tylko, czy rzeczywiście dochody, ale to pewna, żem na tranzakcyach zawsze czytał: książe Zbaraski, dziedzic Brodów. Liberacki, człowiek wesoły, wiele miał zawsze do opowiadania, gdy go pończyk rozdobruchał. Opowiadał nam różne sceny z wystawnego życia swojego pryncypała za granicą, w cudzych kra- jach i we Lwowie. Jak będąc w Paryżu, namówił do swej służby jednego ze stangretów króla Ludwika XVI, który zawsze w pończochach jedwabnych, z książką w kieszeni, woził swojego pana, a stanąwszy na miejscu, zsiadał z kozła, lejce oddawał forrejterowi, zdejmował botforty, wzuwał trzewiki, i odpoczywał z książką w ręku. Ten to sam stangret zapytany przez kogoś, jak mógł służbę królewską porzucić dla prywatnej, odpowiedział: — A dla czegóż nie miałem tego uczynić, kiedy mi pan polski lepiej od króla francuzkiego płaci? Opowiadał pan Liberacki, jak z Niemirowa posyłano do Paryża bieliznę do prania, i tym podobne zbytki. To znowu bawił nas opowiadaniem szczegółów tyczących się wojny Rossyi z Turcyą, gdy część armii rossyjskiej przez kraj polski przechodziła na Turków, pod wodzą hrabiego Sołtykowa, który z korpusem jakiś czas obozował pod Niemirowem, a Liberacki pod niebytność naówczas Potockiego, często bywać musiał. Śpiewał nam różne piosnki rossyjskie, których się powyuczał, opowiadał anegdoty, bawił jak mógł, i wesoło u niego spędzaliśmy wieczory. W czasie kwaterowania naszego w Niemirowie, Potocki żonaty był już z księżną de Ligne, żoną owego księcia o którym wyżej wspomniałem, z domu księżniczką Massalską, a po niej mu znaczne także dobra w Litwie spadły. Ale że Niemirów nie miał wygodnego pamieszkania, więc o kilka wiorst od miasteczka, we wsi Kowalówce założył rezydencya, a przy niej pyszny ogród i bogate oranżerye, strojne w cudne rośliny. Tam utrzymywał żonę jakby w haremie zamkniętą, bo to była ulubiona jego metoda. Często po całych dniach okna ich pokojów były pozasianiane. Jeżeli czasem przyjeżdżali do kościoła na mszę świętą, zawsze okna u karety storami zakryte były. Wydarzyło mi się widywać ją w Warszawie, kiedy jeszcze była księżną de Ligne; była to brunetka, miernego wzrostu, dosyć przyjemna, nosek ? la Roxolune miała zadarty trochę i bardzo zdawała się żywa; spotykałem ją przejeżdżającą się konno. Zdaje misie, że Franciszek Potocki, teraźniejszy dziedzic Brodów, był owocem tego małżeństwa, bo z pierwszej żony, która była wielkopolanka nic zostawił potomstwa. Miał jeszcze córkę z jakiejś francuzki, którą od swego imienia nazwał Made- moiselle de Saint-Vincent, i wydał za Hoffmanna, majora gwardyi konnej koronnej, swego szefostwa. Była też w Niemirowie jedna żydówka ulubiona podobno dziedzicowi, o czem zasłyszawszy, znaleźliśmy sposób we dwóch czy we trzech być u niej z wizyta. Pokoje u niej ubrane z gustem, gotowalnią pełną sreber znaleźliśmy; krótko mówiąc, pan Wincenty Potocki, był kobieciarz wielki. Ten rok pamiętny był dla domu naszego, z okazyi aktu weselnego, który się w nim odbył, a na który ja także przez rodziców wezwany, zjechałem. Siostra moja wychodziła za mąż, za Antoniego Haczyńskiego, stolnika bydgoskiego, mecenasa trybunału Lubelskiego. Byt to człowiek dosyć przystojny, wieku średniego, lat trzydzieści kilka mający, posiadający zdolności wszystkie nieodbicie potrzebne dla chcącego się odznaczyć w zawodzie prawniczym. Posiadał gruntowną prawa znajomość, historyą krajową, język łaciński i dar wymowy znakomity. Ojciec mój bywając często w Lublinie, gdzie także przed laty dwudziestą doskonalił się w świątyni prawa, współcześnie z podkomorzym Gawrońskim i sędzią Orłowskim, a poźniej za nowego rządu prezesem podolskim i in- nemi, co byli mecenasami (słyszałem nawet że Rzyszczewski później lubaczowski kasztelan, ojciec jenerała Rzyszczewskiego, dependował wtedy u mojego ojca), poznał tam Raczyńskiego. Potrzebując kogoś tak do swoich jak i cudzych interesów, w przejeździe z Warszawy, zetknął się z nim z lego powodu. Potem mając sobie powierzone sprawy Woroniczów kasztelaństwa bełzkich, księdza Smogorzewskiego Metropolity greko-unickiego i innych osób znakomitszych naszej prowincyi, z tego powodu Kaczyński bywał w naszych stronach, w Trojanowie i t. d. Następnie odwiedzając ojca mojego w Januszpolu, gdy poznał siostrę moją, zajęła go mocno. Nad zamiar więc etykietalnej wizyty, bawił długo i widocznie oddal się attencyom dla niej. Wzajemność jednak nie łatwo mu było pozyskać, bo siostra moja młodą jeszcze będąc, i o połowę lat od konkurenta swego młodszą, nie bardzo mile przyjmowała zaloty Raczyńskiego. Ojciec mój postrzegłszy to, nieznacznie chciał się dowiedzieć jak go siostra moja uważała, ale mocno będąc do swojej jedynaczki przywiązanym, bynajmniej usilnie nakłaniać jej nie chciał, zostawując to dalszemu cza- sowi. Raczyński tymczasem, porobiwszy stosunki między osobami domowemi i niektóremi krewnemi naszemi, w Januszpolu ciągle bawiącemi, którzy ustawicznie nakłaniali siostrę moją na jego stronę, kupiwszy na dziedzictwo wieś Czarne (dziś dziedzictwo Rudnickiego), odjechał do Polski. Widząc potrzebę poruszenia silniejszych sprężyn, udał się do księżnej Januszowej Sanguszkowej, strażnikowej Litewskiej i do innych znaczniejszych figur, które się za nim wstawiały, nakoniec potrafił pozyskać instancyonalny list od króla. Te pobudki mocno podziałały na ojca, który i sam zaczął czynić perswazye, wystawując pochlebną przyszłość, jaka mogła oczekiwać Raczyńskiego i t. d. Nakoniec siostra moja skłoniła się i rękę mu swoją ofiarowała. Do pobłogosławienia tego aktu zaprosił ojciec mój ks. Ochockiego, opata owruckiego, dla którego u króla wyrobił order S. Stanisława i ten przed obrzędem ślubnym włożył na niego, wręczając mu razem dyplom królewski na ten order. Działo się to na wiosnę, w końcu zaś lata mieliśmy przyjemność oglądać w Januszpolu jenerała Kościuszkę, który objeżdżając komendy swoje, się- gające dyslokacją okolic naszych, umyślnie zjechał do Januszpola, dla zapoznania się z rodzicami mojemi. Bardzo mu się podobała fabryka kobierców u nas zaprowadzona przez matkę moją, jakoż w istocie lepszej naówczas w kraju trudno było znaleźć. Ojciec mój jadąc raz do Warszawy, wziął z sobą dywan jeden, arcydzieło tej fabryki, i ofiarował go królowi, jako produkt domowej rękodzielni; król udarował fabrykanta Opanasa kobiernika złotym medalem. Matka moja ofiarowała się kazać dla jenerała zrobić dywan, do którego on sani kolor tła sobie wybrał, a ja wzorki na szlaki i środek odrysowałem. Po wyjeździe jenerała w kilka dni powróciłem do kwatery mojej do Niemirowa i nic długo potem wyruszyliśmy pod Bracław, w miesiącu wrześniu. Pierwszy to raz kraj ten widział tyle razem zebranego regularnego wojska naszego, było nas bowiem czternaście tysięcy pod główną komendą starszego jenerała-majora, ks. Józefa Poniatowskiego. Pod nim byli jenerałowie Kościuszko, Wiełowiejski, Pouppart francuz, innych już nie pamiętam. Do tego kampamentu ściągnął książe dwa regimenta piesze z Kamieńca-Podolskiego, regiment Ilińskiego (Romanowskiego), a drugi Buławy polnej koronnej. W każdym z nich naówczas poznałem bohatera przyszłego: w pierwszym, chorążego J. Chłopickiego, tyle później wsławionego, w drugim, półkownika Kobyłeckiego, starościnie żmudzkiej ulubionego. Regimenta te można było uważać za osady wojskowe w Kamieńcu, bo po lat kilkadziesiąt bez przerwy tam konsystowały. Oficerowie, nawet niższych rang żołnierze pożenili się tam, mieli swoje własne domy, pozagospodarowywali się. Placem obozu naszego, była równina nieopodal od miasta Bracławia, i blizko rzeki Bohu. Jak każda nowość, tak i życie obozowe, wiele nam przyjemności sprawiało, zwłaszcza młodym. Ciągły gwar, szum, muzyki regimentowe, towarzystwo zawsze liczne, codzienne spacery i manewra w ustawicznem poruszeniu trzymały wszystkie władze duszy. Do dopełnienia zamierzonej liczby wojska, przybył nam regiment pieszy szefowstwa jenerała Brodowskiego z Wielkiej Polski. Rzucono pontony na Bobu, na punkcie drogi którą regiment maszerował i po tym moście przeszedł — wszystko to było nowem dla nas widowiskiem. Książe Poniatowski ze sztabem całym i wielu oficerów, konno wyjeżdżaliśmy nad brzeg Bohu, aby widzieć ten regiment i jego przeprawę. Komenderował nim pułkownik Scherer, spolszczony niemieć. Dziwnem dla naszego ucha było, słyszeć komenderujących plutonami oficerów dialektem, wielkopolskim, który się nam wcale nie podobała Marsz bardzo piękny, kompozycyi samego szefa, grała muzyka pułkowa. Dalej znowu w dni kilka zjechał hetman Ogiński dla lustrowania naszego obozu. Namieniłem wyżej jak się nam ten weteran przedstawił. Miał kwaterę w Bracławiu i dał nam kilka obiadów, na jednym z nich i ja byłem. Po hetmanie w kilka dni przybył zesłany na lustracją komisarz wojskowy Starzeński, starosta brański, rotmistrz kawaleryi narodowej, co wówczas wyrównywało randze jenerał-majora. Każdy rotmistrz kawaleryi narodowej miał tę rangę, wtedy tylko gdy się podał do czynnej służby i przy szwadronie ją pełnił. Taki rotmistrz po stopniach awansował na vice-brygadyera, brygadyera, jenerała-majora i t. d. Niesłużbowy zaś rotmistrz zawsze tylko w randze swojej jaką mu prawo naznaczało zostawał, przez wzgląd zapewne, że rotmistrze ze swoich funduszów formowali szwadrony i zupełnie je ekwipowali; niektórzy majętni czynili to ze zbytkiem, dogadzając próżności swojej. Nakoniec po dwóch czy trzech tygodniach kampamentu, rozeszliśmy się na dawne kwatery, my i jenerał Kościuszko do Niemirowa nazad. Tu zrobię mały ustęp chcąc nadmienić o podobnym kampamencie w jednymże czasie odprawionym pod Gołębiem. Gołąb jest to miejsce położone w województwie Lubelskiem, niedaleko Wisły, i pamiętne w historyi naszej potyczką Stefana Czarnieckiego, którego warto nazwać jak Napoleon Neja nazywał, le brave des braves — ze Szwedami. Dalej tu także za króla Michała Wiśniowieckiego się zawiązała konfederacya Gołąbska za królem stojąca, do której ze sto-tysięcy szlachty się zebrało. Kroiło to na wojnę domowe, gdyż przeciw temu związkowi, prymas z hetmanem Sobieskim, niechętni królowi, drugi podobny utworzyli w Łowiczu. Ale nie przyszło do rozlewu krwi braterskiej, gdy w tejże chwili Turcy wpadli z wojskiem ogromnem, Ukrainę i Kamieniec-Podolski zająwszy, aż pod Lwów posunęli się. W tym tedy Gołębiu, odbył się kampament drugi pod naczelnictwem jenerała księcia Wirtembergskiego. Nie tak liczne było wojsko, bo jak słyszałem, osiem tylko tysięcy wynosiło. Szczegółów o tym kampamencie mało wiedziałem; mówiono tylko, że księżna jenerałowa Czartoryska z córką, księżną Wirtembergską, żoną główno-komenderującego, przystrojone za markitanki, pokazały się raz w obozie, z wielkim zapasem różnych żywności i trunków, częstując wojskowych same. Gdzie tylko kobiety wpływ mają, bodaj w najważniejsze sprawy, muszą cóś teatralnego wmieszać. Przez całą tę zimę, aż do pierwszych dni wiosennych, robiliśmy służbę garnizonową. Mój kochany jenerał ciągle mnie łaską swoją zaszczycał i codziennie kazał bywać u siebie; dawano mi zatrudnienia różne w kancelaryi wojskowej. Ponieważ książe Józef po ukończonym kampamencie odjechał do Warszawy, komenda nad całym tym korpusem przy Kościuszce została. Adjutantem Kościuszki był Stanisław Fiszer, porucznik regimentu pieszego szefowstwa Gorzeńskiego. Był to mój przyjaciel i kolega z kadeckiego korpusu; kan- celarya wojskowa pod jego była zarządem, a że obarczony był zatrudnieniami do swojego postu przywiązanemi, więc gdy trzeba było jaki sekretny raport pisać do Warszawy, zawsze mnie używano, nie mogąc się spuścić na podrzędnych pisarków. Oprócz tego Kościuszko kazał robić mappę wszystkich naszych posterunków pogranicznych, jakoteż całej dyslokacji komendy, adnotując, gdzie i ile obcego żołnierza stało nad granicą. Zrobienie tego planu mnie jenerał poruczył, ciągle więc przez czas delineacyi już w kancelaryi być musiałem... Mappę tę Kościuszko przy raporcie odesłał do Komissyi wojskowej, i dało się słyszeć, że jeden z komissarzy, którego nazwisko zamilczę, za granicę jej kopię komunikował. Wolne od zatrudnień godziny potrzeba było przepędzać w apartamencie jenerała, mocno opalonym, gdyż z rady doktora potrzebował wówczas ciągłej transpiracyi. W pokoju jego był billard malutki, na około którego trzeba było codziennie kilka godzin chodzić i grać przy ciągle trzaskającym ogniu na kominie — prawdziwy miałem przedsmak czysca. Dodać tu jeszcze muszę, że jenerał kochany nie cierpiał soli w potrawach, wszystko u niego dawano słodko, a solniczki nawet wypędzono ze stołu, tak że ja raz w tabakierce z sobą sól przyniosłem, co niezmiernie rozśmieszyło Kościuszkę, i wyznał mi przy tem, że u rodziców moich ledwie jeść mógł, tak mu się wszystko wydawało słonem. Przyszedłszy później do zdrowia, przechadzał się po mieście i okolicach, i wówczas zrobił mi wizytę, o której wyżej wspomniałem. Była podówczas w Niemirowie greczynka z matką, dosyć piękna; w jakim tam celu przebywała nie wiem, i jak długo bawiła nie pamiętani. Jak w małem miasteczku każda nowość jest ważną i ta więc hellenka zwróciła na siebie całą baczność, odwiedzali ją wszyscy. Ja także w towarzystwie któregoś kolegi raz byłem w jej domu, częstowany konfiturami wedle wschodniego obyczaju. Szanowny jenerał dla wytchnienia po pracy dosyć tam także uczęszczał i dowiedziawszy się o mojej wizycie wziął z niej pochop do żartów ze mnie, zwłaszcza znając skromne życie jakie prowadziłem. Dla tego to i ten napis na książce o której mówiłem, w ten sposób ułożył. Nowe pole do wesołych zabaw, otworzył nam karnawał; dom w którym był traktyer publiczny dosyć był wielki, i oprócz kilku pokojów, miał obszerną salę, w której się odbywały reduty. Okolice Niemirowa zaludnione były, liczne wioski składające to dominium niemal wszystkie były w rękach dzierżawców, reduty więc ludno się zbierały i bawiono się na nich doskonale... Mieliśmy zawsze gromadę panienek do tańca, dodać do tego żony i córki oficerów w poblizkich wsiach kwaterujących, było tego dosyć wziąwszy razem. Celowała między niemi urodą i wychowaniem pułkownikowa Szererowa, żona komendanta pułku Brodowskiego. Znałem się z nią cokolwiek w Warszawie; ojciec jej Schildbach, podpółkownik gwardyi litewskiej, miał kwaterę w koszarach kadeckich, i z familiją bywał na balikach naszych, o których wspominałem 'wyżej. Grywała na skrzypcach dość pięknie i tańcowała zgrabnie. Kościuszko objeżdżając komendę swoją, gdy poznał tę damę w Braiłowie, gdzie był sztab tego pułku, zachwalił jej reduty Kiemirowskie, zaprosił na nie, a nawet mając dom o kilkunastu pokojach na kwaterę sobie oddany, ofiarował jej wygodne w nim pomieszkanie, na czas karnawałowych zabaw. Ile pamięcią objąć mogę, widać że go zaj- mowała dość mocno, bo mąż jej pan pułkownik Szerer, często miewał do odsądzania poruczane sobie komissye, podczas gdy żona jego hasała w Niemirowie. Nakoniec, w ostatni wtorek zyskawszy pozwulenie jenerała, prosto z reduty wyjechałem na dni kilka do domu na wesele siostry. Po powrócie ztamtąd w parę tygodni, odebraliśmy ordynans do marszu z całą dywizyą naszą: wymaszerowaliśniy więc i przybyli do Ułanowa. Tam parę dni wypoczywaliśmy, a że Ułanów od Januszpola parę tylko. mil odległy, napisałem do moich rodziców, z doniesieniem, że kampanija się otwiera, że sam ucałować nóg ich nie mogę, i prosie o błogosławieństwo, gdyż dano mi rozkaz jechania przodem do Lubaru, dla opatrzenia przepraw i dopilnowania poprawy dróg, mostów i grobel, gdzieby potrzeba tego wymagała; zarazem zawiadomiłem rodziców moich, którego dnia z Lubaru wychodzić mamy. Skoro powróciłem z Lubaru i zdałem raport z danego mi polecenia, wojsko natychmiast ruszyło. W przedniej straży był pułk piechoty, Piotra Potockiego, starosty szczerzeckiego i ten maszero- wał najpierwszy, a na czele jego, już weteran, był pułkownik Zawisza. Z obowiązku mojego jako prowadzący kolumnę i ja jechałem obok niego. Z jakąż rodością ujrzałem rodziców i całą familię w domostwie zajezdnem, po prawej ręce pierwszem od wjazdu... Stało całe moje grono rodzinne ciekawe widzieć tyle tysięcy zbrojnych rodaków, wojska porządnego, jakiegośmy dotąd nie mieli. Służba nie pozwalała mi wstąpić, tylko pałaszem ich salutowałem, a zaprowadziwszy przednią straż na punkt przeznaczony dla rozpołożenia wojska, sam zwróciłem się do domostwa do rodziców na wieczerzę... Nazajutrz rodzice moi odjechali do domu, a ja wziąwszy od nich błogosławieństwo, zająłem się służbą obozową. Drugiego dnia przysłano mi z domu różne zapasy żywności i parokonną bryczkę pod rzeczy moje, a w dni parę ojciec mój sam przyjechał do Lubaru, dla widzenia się z księciem Józefem Poniatowskim. Chciał się on dowiedzieć mniej więcej jaki był plan kampanii, aby ziomków po domach siedzących zaspokoić. Był więc na obiedzie u księcia w namiocie, na który i ja z rozkazu wodza wezwany byłem; osób przy stole siedziało około dwudziestu. Poznał się wtedy ojciec mój z obyczajem i manierą obozową. Zaledwie zdjęto farfurki, podano dla wszystkich czarną kawę i lulki; wśród tych wymuskanych figur, ojciec mój sam jeden z wygoloną głową figurował jak dawny Sarmata. Książe objawił memu ojcu, iż z rozporządzenia władzy najwyższej poleconem ma sobie nie attakując nigdzie, bronić tylko i utrudniać przeprawy, aż do pewnego punktu oznaczonego na Wołyniu, gdzie wojsko litewskie, któremu dowodził jenerał-lejtenant, zdaje mi się, Judycki, połączyć się miało z naszą kolumną i operacye wojenne, całą massą dopiero rozpocząć. Gdy się już wojsko rozlokowało wedle plami i rozkazu główno-komenderującego, kazano baterye nasze oszańcować. Na ten koniec do bateryi mojej przykomenderowany był Jan Wolski, wówczas jeszcze podchorąży w regimencie pieszym imienia Potockich, z kilkudziesięcią żołnierzami. Zaledwie ukończono tę bateryę, gdy odebrałem rozkaz przejścia pod komendę jenerała Wielohorskiego, któremu oddano dowództwo awangardy. Już się wybierałem dopełnić rozkazu, gdy wtem nastąpiła zmiana, i na miejscu mojem odkomenderowano sztabs-kapitana Bilinskiego. W dni parę potem huk dział i ręcznej broni dał nam wiedzieć, że w tej stronie zaszła owa nieszczęśliwa utarczka pod Boryszkowiecami, gdzie z przednią strażą pod komendą jenerała Lewanidowa, potykał się Wielohorski. Pokazał się wielki błąd w tem, że nieobejrzano wprzódy tej przeprawy, a położenie miejsea, okrytego krzakami i zaroślami, podało dogodność porobienia zasadzek, przyczem most, który na bagnie i trzęsawisku stał, został podcięty, Gdy Wielohorski wszedł w te zasadzki i strzelać ze wszech stron poczęto, niepozostawało mu tylko śpiesznie się ku Połonnemu rejterować, mostek zawalił się i znaczną liczbę ludzi stracono. Między innemi zginął dystyngwowany oficer od artyleryi, sztabskapitan Biliński, a los jego byłby niechybnie moim losem. Wiele straty w bagażach poniosło wojsko naszę, boje z awangardą wyprawiono, ale ja tak doskonałe miałem w bryczce konie, że lokaj mój z furmanem ruszywszy w bród przez bagno, szczęśliwie z niego wybrnęli i złączyli się ze mną w Połonnem. Oprócz całego mojego ów- czesnego mienia, było jeszcze w kufrze kilka tysięcy złotych kompanicznych, i to dzięki Bogu ocalało. Niezaprzeczoną jest rzeczą, że przy wojsku regularnem, konieczną jest potrzebą utrzymywać rodzaj lekkiej jazdy, to jest żołnierzy coby lekko uzbrojeni, na koniach lekkich, takie posługi wojsku spełniali, jakie rossyjskiemu oddają Dońcy, regimentu Baszkirów i Kałmyków, albo w wojsku austryackiem Pandury i Kroaty. Nim wojsko ze stanowiska wyruszy, oni rozsypują się po jego bokach, wyskakują naprzód, i wszystko zwiedzają. My mieliśmy niedostatek takiej jazdy; było wprawdzie kilkudziesięciu kozaków dobrych z Granowszczyzny księcia Czartoryskiego, niewielka liczba milicyi Stebelskiej księcia Jabłonowskiego, także kozaków Krzysztofa Karwickiego, ale cóż to znaczyło przeciwko tak dalece przewyższającej liczbie lekkiej jazdy rossyjskiej. Poleciwszy Bogu opiekę nad Połowieni, wedle słów na bramie jego wypisanych, ruszyliśmy pod Zasław; tuż za nami postępowali Kossyanie, drogą na Łabuń, gdzie się już miał znajdować główno-dowodzący Kochowski. Podczas, gdy kołu- miia nasza posuwała się ku Wołyniowi, oddziały kawaleryi po nadgranicznych posterunkach rozłożone, odebrały także rozkaz ściągać się do armii i tam zaszło kilka utarczek, w których kawalerya nasza dosyć się szczęśliwie potykała; dowiodła przynajmniej ochoty i waleczności kawalerzystów. W ciągłej naszej rejteradzie ku Warszawie, powodziło się nam, o ile tylko okoliczności dozwalały, robiliśmy co mogli i więcej niż wymagać od nas było można. W jednej z tych potyczek cząstkowych, zniknął nam z placu vice-brygadyer Rudnicki, który później sądem wojskowym pod Ostrogiem na hańbiącą kare in effigie skazany został. Później jednak konfederacya go reabilitowała, nawet z podwyższeniem rangi. Drugiego dnia po przybyciu naszem do Zastawia, odebrał książe zawiadomienie, że kozacy dają się gęsto widzieć na trakcie z Łabunia do Zasławia wiodącym. Natychmiast wojsko nasze ruszyło się ze stanowiska, i rozłożyło tak, ażeby przejścia niedopuścić. Była to kilkotysięczna awangarda pod jenerałem Markowem, zaczęły się jak zwykle szarmycle, poczem otwarto ogień z ba- teryów i gęsta palba nastąpiła. Bateryą moja z dwóch sześcio-funtowych armat i dwóch haubic czyli granatników złożona, na prawem skrzydle zajęła pozycyę. Tuż po lewej stronie pieszy regiment Malczewskiego stał. Książe Poniatowski z lunetą w ręku objeżdżając szeregi, gdy się zbliżył do bateryi mojej, dziękował mi za celne wystrzały.. Trwała ta utarczka od godziny siódmej rannej do piątej czy szóstej poobiedniej. My straciliśmy bardzo dobrego oficera artyleryi, porucznika Gałeckiego; o kilkanaście kroków odemnie, kapitanowi Szamockiemu regimentu Malczewskiego granat nogę urwał, przy którym strzale dostało mi się otrzymać kontuzyą nieznaczną, w palec mały u prawej ręki, która jednakże przez cztery miesiące prawie, dokuczliwą mi była. Jenerał Marków, jak powiadano, posyłał po sukurs do głównej kwatery do Łabunia, gdzie był właśnie Branicki na obiedzie u jenerała Kochowskiego, ale nie pośpieszyli na czas. Gdyby był jenerał Kochowski nadesłał świeżego wojska kilka tysięcy, ciasnoby być mogło koło nas, całodzienną walką strudzonych. Ruszyliśmy ztąd dalej posłuszni planowi przysłanemu z góry, do Ostroga. Książe Poniatowski natychmiast wyprawił kuryera z raportem do króla, przy którym wedle brzmienia prawa, najwyższa władza nad wojskiem czasu wojny była, donosząc o swych obrotach i dopominając się o nagrodę honorową dla oficerów którzy się odznaczyli, między któremi i mnie raczył zamieścić. Gdyśmy do Ostroga przybyli i zajęli miejsca ważniejsze, bronić mogące przeprawy, bateryą moja naprzeciw Międzyrzecza-Ostrogskiego umieszczoną została. Drugiego czy trzeciego dnia nad wieczorem, przyjechał do bateryi mojej jenerał Kościuszko i zsiadłszy z konia przystąpił do mnie z komplementem: — Miło mi jest bardzo ozdobić znakiem honorowym pierś oficera, którego osobiście lubię i szanuję. To mówiąc przypiął mi medal zloty na wstążce orderu S. Stanisława z napisem takim, jaki na późniejszym krzyżu wojskowym widzieć się daje: "Virtuti militari". Po wystaniu dni kilku w tej pozycyi i niewielkiej kanonadzie, ruszyliśmy dalej, ku owemu zapowiedzianemu punkto- wi, gdzieśmy się połączyć mieli z wojskiem litewskiem. Wspomnę tu jeszcze ubocznie o tem, że ojciec mój mimo wiedzy swej, przez kogoś na marszałka konfederacyi kijowskiej, został wskazany. Zapytany Raczyński, który już do konfederacyi wpływał, czy urząd ten przyjmie, upewnił, że go nieodmówi, wnioskując, ie ojciec skwapliwie się uchwyci różnych propozycyi pochlebnych, jakie przy konferowaniu mu dostojności marszałka, miano uczynić. Nie pomyślał snać o tem Raczyński, że ojciec mój, prócz urzędu, który od lat blizko trzydziestu piastował, przyjął także miejsce komissarza porządkowego wedle nowego prawa, i nie mógł obciążać się więcej. Z woli więc pana Potockiego i z ramienia jego zjechali do Januszpola, Moszczeński, nie pomnę podkomorzy czy chorąży bracławski, ksiądz oficyał Chołoniewski i książe Czetwertyński, którego imienia zapomniałem; w towarzystwie ich był i mój szwagier Raczyński. Wybrano do tej delegacyi ludzi wymownych, którzy przez dni kilka nalegali na ojca mego z propozycyami różnemi, ale wiek jego i zajęcia, przyjąć mu ich wzbraniały. Ostatecznie nastawał Raczyński sam, ale i 10 nic nie pomogło, i po kilkodniowych rozprawach, odjechali delegaci, a Potocki zawiadomiony o tem, przyjął na siebie tytuł marszałka konfederacyi Kijowskiej i z ramienia swego zastępcą wyznaczył Kalińskiego pisarza ziemskiego, czy grodzkiego kijowskiego. Miał to być człowiek ogromnej statury, ale nieproporcyonalnie małego umysłu i głowy; przysłowie ale pfu, co słowo powtarzał i mięszał je co chwila do wszystkiego. Niezmiennem się uśmiał, gdy jeden jurysta żytomierski, mający dar wielki do bardzo trafnego naśladowania drugich, opowiadał jak na pierwszej sessyi konfederacyi kijowskiej w 'Żytomierzu, mając już od Szczęsnego Potockiego upoważnienie do zastępowania go, zagaił rzecz temi słowy: — Dzięki opatrzności, ale pfu... żeśmy bałwany, ale pfu... burzliwego morza... ale pfu... przebyli... ale pfu. Pan wojski podolski, Złotnicki, żonaty z Lewandowską, dobrze już wówczas położony u Potockiego, był dowódzcą brygady nowo uformowanej złotej wolności i na Podolu dowodził. Był to mężczyzna słusznego wzrostu i postawy. Pierwszych dni lipca, ojciec mój przysłał do Kościuszki zręcznego posłańca, szlachcica, z ekspedycyą, w której był i list do mnie; dognał nas już po tamtej stronie Dubna. Jenerał wezwawszy mnie, po swojemu, oddając list począł żartować, narzekając niby na ojca mego, ale tak mówiąc to, przybrał minę poważną i surową, że w pierwszym momencie oniemiałem, nie pojmując co się stało. Dopiero, gdy spostrzegł jak to uczułem, rozweseliła się twarz Kościuszki, rozśmiał się, przeczytał mi kilka wyrazów z ojcowskiego listu i w odpowiedzi nań musiał ojcu nadmienić o tej facecyi swojej, bo gdy po kampanii powróciłem do domu, bardzo mile wspominał mi o tem i tak mnie polubił, że odtąd chciał mnie, ciągle mieć przy sobie, a nawet żądał bym w jednym z nim pokoju sypiał. Co też miało miejsce, aż do mojego wyjazdu do Petersburga. Nakoniec, przeszliśmy Bug i na lewym jego brzegu rozlokowaliśmy się; książe poruczył Kościuszce zająć pozycyą nad rzeką, i około Dubienki bronić przeprawy. Z czterma czy pięcia tysiącami potrzeba było opierać się daleko znaczniejszej sile, przeto musiał się Kościuszko oszańcowywać. Stanęły szańce na całej linii, nim nas atakować poczęto. Prawe skrzydło nasze oparte było o las nad granicą Galicyjską się rozciągający i tam bateryą moja lokowaną była. O czwartej godzinie rannej zaczęły się utarczki forpocztów naszych z kozakami, i Rossyanie upatrzonemi wprzód punktami przeprawiać się zaczęli. Bug stał wówczas bardzo nizko, jak powszechnie ta rzeka w lecie osychająca, pomimo więc usilności, przeprawiły się pułki, poczęły formować, i ogień z naszej strony odkryty trwał godzin kilka. Około godziny szóstej po południu, pułkownik strzelców konnych Palembach z pułkiem swoim przeszedłszy granicę Austryacką, wpadł na prawe skrzydło i gdy po za liniją naszą pędził, piechota stanęła naprzeciw, gdzie od fizyljera żołnierza kulą ugodzony upadł. Tymczasem zmierzchać poczęło, jenerał widząc, że granica Austryacka nie osłania i w porze nocnej może tamtędy znaczna się siła przeprawie, a wziąć nas we dwa ognie, nakazał odwrót i dość już ciemnym wieczorem ruszyliśmy dla połączenia się z kolumną naszą. Oprócz pułkownika Palembacha, zginął w tej rozprawie pułkownik od piechoty Zołotuchin. Oba ci oficerowie bardzo od swoich żałowani byli, jako umiejętni i odważni dowódzcy. Nasza strata w ludziach nic była wielką, gdyż szańce bardzo nas ochraniały, zginął wszakże od artylleryi porucznik Töpfer, dobry bardzo oficer, kontuzją zadaną w twarz od przelatującej kuli armatniej zabiły. Po stracie jego jenerał podał mnie do awansu na rangę porucznika. Nakoniec połączywszy się z resztą wojska, ciągnęliśmy dalej pochód nasz na Puławy. Po wyjściu z nad Bugu ku Puławom, gdyśmy przybyli do Piasków, majętności Suchodolskich, wszedłszy rano do kwatery jenerała Kościuszki, z wielką przyjemnością zastałem u niego Juljana Niemcewicza, którego lubo znałem z częstego widywania na sessyach sejmowych, jako posła Inflantskiego i często przysłuchiwałem się pięknym jego mowom, zblizka wszakże z nim nie byłem znajomy. Dopiero od jenerała dowiedziawszy się o nazwisku mojem, zbliżył się sam do mnie, poznaliśmy się lepiej, i powiedział mi, że dawny mój professor kapitan Łęski, wyczytawszy w gazetach krajowych relacya o bitwie pod Zielińcami, a w niej uczynioną i o ranie wzmiankę, uradowany niezmiernie z elewa swojego, stawił się w komitecie wyznaczonym do zbierania dobrowolnych ofiar na potrzeby kraju, i złożył w nim pierścień dany sobie przez króla, z warunkiem, aby mnie był wręczony. Był to pierścień dosyć duży z miniaturką królewską osadzoną brylantami; wszakże nie przyszło do tego, abym go odebrał. Gdy się kampania skończyła, ja choć byłem w Warszawie nie dopominałem się o to, bo obowiązkiem było członków tego komitetu zbierającego ofiary, samym się o mnie dowiedzieć i zrobiony mi dar doręczyć. Gdyśmy przyszli do Kurowa, majętności Ignacego Potockiego, książe odebrał kuryerem wiadomość od króla, który mu donosił o przystąpieniu swem do konfederacyi Targowickiej, i o ustaniu kroków nieprzyjacielskich. Nie wspominając nikomu o treści odebranej ekspedycji, zaproponował książe małą wycieczkę na lekką kawalerją, ruszyło się za nim wszystko i rozpoczęły szarmycle. Ubito kilku ludzi, ale krok ten więcej zjednał nagany niż pochwały; nie tylko bowiem sam książe o mało nie popadł w ręce kozaków i jedynie dzielności angielskiego swego konia winien był ocalenie, który z nim dwa płoty przeskoczył, ale stał się powodem straty kilku młodych ludzi; między innemi Janusza Ilińskiego jenerał-inspektora, który od dni kilku przybywszy, jako ochotnik, zostawał w orszaku księcia. Człowiek to był wielkich nadziei, dla swoich przymiotów, któremi znacznie przewyższał brata swego Józefa, później senatora. Ruszyliśmy zatem ku Kozienicom; i tu dopiero książe przy rozkazie dziennym, ogłosił wojsku armisticium, ustanie czynności wojennych i podpisanie przez króla związku Targowickiego. A gdy też doszła wiadomość o formacyi nowych regimentów pieszych i konnych przez konfederacyą, w jednym z których pomieszczony został Rudnicki, zacząwszy od księcia Józefa, Kościuszki i Wielohorskiego, innych jenerałów i sztab-oficerów, mnóstwo oficerów posłali noty do Warszawy prosząc o uwolnienie od służby. Niektórzy tylko, położeniem i potrzebą utrzymania życia, lub innemi silniejszemi pobudkami skłonieni do dalszej służby wojskowej, pozostali w szeregach. W liczbie więc żądających uwolnienia, podałem i ja prośbę, a tymczasem przyłączony będąc z bateryą moją do regimentu Malczewskiego, wraz z nim wymaszerowałem z Kozienic do Radomia na kwatery, gdzie i jenerał Kościuszko miał także wyznaczoną. Rozpołożywszy się tam i przestawszy czas nie długi, jenerał wyjeżdżając do Warszawy zabrał mnie z sobą. Kwaterę zajęliśmy w pałacu księcia Czartoryskiego, zwanym błękitnym: księcia Józefa zastaliśmy zajętego interesami wojska którem dowodził, między innemi gotowe już dyplomy na kawalerski krzyż wojskowy, który odtąd w miejscu medalu nosie mieliśmy, i dyplomy te wręczone nam zaraz zostały. Chcąc mój tymczasowy medal złoty przerobie na krzyż, stosowny do formy przepisanej w dyplomie, udałem się do najlepszego złotnika, jakiego mi wskazano i zastałem go nad robotą przez króla mu poleconą. Było to berło z dwóch sztuk akwamaryny składające się, z których każda około pół łokcia długości trzymała. Już sztuki te były pięknie oszlifowane w formie sześciokątnej i po części misternie w złoto pooprawiane. Król Stanisław przygotowywał berło owe na podarek dla Cesarzowej Katarzyny II. Trzymając w ręku dla lepszego przypatrzenia się tej kosztowności, bo kamień był przecudnej piękności zielono-białawy, pomyślałem ze strachem, gdyby mi z rąk upadło i potłukło się? odskoczyłem jak parzony kładnąc je na stole, na samą myśl takiego przypadku. Miłe mi były te kilka tygodni spędzone w Warszawie, gdzie najpiękniejsze dni życia mojego zeszły, gdzie tyle miłych wspomnień obudziły się w duszy mojej. Odwiedzałem często pałac Kazimirowski i dawnych towarzyszów z prawdziwą rozkoszą. W parę tygodni po przybyciu naszem do Warszawy, jenerał mój iak zachorował, ze musiał się w łóżku położyć. Jednego dnia gdym się wybrał na moje codzienne przechadzki i już wrota dziedzińca przestąpić miałem, nagle ujrzałem przed sobą króla, konno w assystencji kilkudziesięciu ułanów wjeżdżającego w bramę. Nadzwyczajną zmianę znalazłem w twarzy monarchy, przybywającego odwiedzić jenerała Kościuszkę, bo też i półtrzecia roku upłynęło od czasu jak go raz ostatni widziałem. Niezmiernie się postarzał, włosy pobielały mu zupełnie, owa miła i wspaniała fizyognomija wyraz sędziwości i smutku jakiegoś przybrała. Zabawiwszy godzin parę, król odjechał, ja zaś dowiedziałem się od jenerała, że przy tych odwiedzinach, król mu doradził, aby od siebie napisał list do Szczęsnego Potockiego z prośbą i, perswazją względem wyroku tyczącego się nagród wojskowych w tej kampanii rozdanych. Wyszedł był bowiem dekret zabraniający nam noszenia krzyżów wojskowych w czasie tym zasłużonych. Kościuszko z instynktu królewskiego napisał do Szczęsnego, że w każdym kraju zasługi wojenne mają szacunek i poważenie, któremu nawet nieprzyjaciel sprawiedliwą cześć oddaje. "Co do mnie, dodawał Kościuszko, jeżeli wyrok zmieniony nie zostanie, opuszczę kraj i udam się do drugiej ojczyzny, Ameryki, do której opieki mam prawo, bom za nią krew przelewał. Tam stanąwszy błagać będę Opatrzności o dobry i stały rząd w Polsce, o cnotliwych zawsze w niej obywateli". Ostatnie wyrazy zastosowane były do owego znanego napisu, który Potocki na nowym pałacu swoim w Tulczynie na gzemsie złotemi literami położyć kazał. Oto jest odpowiedź Szczęsnego Potockiego na tę Kościuszki korespondencya, datowana z Brześcia dnia 10 września 1792 roku. "Miałem honor odebrać list JW. pana Dóbr. 6 septembra z Warszawy pisany, z okoliczności krzyżów wojskowych, co je król bezprawnie rozdaje zacnemu i walecznemu rycerstwu naszemu, które wiem doskonale, iżby w każdej okazyi na największe zasługiwało dystynkcye. Do JW. pana otwarcie mówię, bo go z serca poważam i szacuje, bobym rad, abyś sam i koledzy służby jego byli przeświadczeni, że ich męztwo cenić umiem, i że je niemniej ceni konfederacya jeneralna koronna; lecz mówiąc do żołnierzy polaków, mówić będę do szlachty wolnej, republikańskiej. Polska jest rzecząpospolitą, obiera sobie króla, aby był jej głową, obiera magistratury, aby była rządną; trzyma wojsko na obronę swej wolności i państw, które posiada. Król Polski, obrany, aby był szanowną Rzptej głową, ma swoje obowiązki, prawami i paktami przepisane, udzielność cała w składzie Rzptej szla- checkiej pozostaje. Król, nie mając prawodawstwa w swym ręku, stanowić nie może; jakimże prawem ustanowił order, którego Rzpla nie zna? Nie exystuje tedy ten order, a gdy nie exystuje, nikt go mieć nie może i chyba tenby go mieć rozumiał, któryby królowi, prawo stanowienia i prawodawstwa przyznawał, a żołnierz polski wiedzieć powinien, że tylko Rzpltej służy, że tylko Rzplta prawodawstwo i moc stanowienia mieć może. Nie odbieramy tedy rycerstwu ozdób, które mieć mogli, ale mówimy, że ich nie było; bo co król bezprawnie postanowił, jest czcze i żadne. Ten gatunek wojny na utrzymanie spisku Warszawskiego i władzy monarchicznej, przez ten spisek narzuconej, był wojną przeciwko Rzpltej; za męztwo w tym razie przez wojsko zwiedzione okazane, nagradzać nie może i ustawę orderu, bezprawnie przez króla udziałaną, utrzymywać niepowinna, chociaż wojsko Rzpltej, przeciwko wojsku cudzoziemskiemu przez zwiedzenie, czyniło przeciwko Rzpltej; bo to wojsko zagraniczne, sprzymierzone Rzpltej, a nie podbić ją miało w zamiarze. JW. pan, coś mężnie w Ameryce walczył wraz z posiłkowem, a zagranicznem wojskiem francuzkiem, nie byłbyś zyskał orderu Cyncynnata, żebyś w tamtym kraju, przeciwko cudzoziemcom, francuzum, wojował. — Chociaż wielka była różnica prawności pomocy francuzkiej, danej prowincyom prawie do panowania angielskiego należącym, od tej, którą dała Wielka Katarzyna, sprzymierzonej i przyjaznej sobie, odwiecznej Rzpltej, spiskiem Warszawskim, w roku przeszłym obalonej. Ten tylko tę wojnę nierozsądną, świętą i prawną nazwać może, który azardując krew współbraci, ukryte ambicyi swojej mógł mieć zamiary; nie szło tutaj, ani o udzielność Rzpltej, ani o obronę jej państw, ale o utrzymanie ambitnych a gubiących Rzpltę warszawskich projektów, które ani ze spokojnością, ani ze szczęśliwością Polski zgodne być nie mogły. Nadto JW. pan masz światła, ażebyś tego co piszę nie poznał, iż konfederacya jeneralna nie ma w zamiarze bynajmniej, krzywdzić walecznych współ-braci naszych w wojsku służących, że ich męztwo ceni, że ich serca odtąd do Rzpltej i rządu republikańskiego przywiązać żąda. Dla JW. pana takoż samego, konfederacya jeneralna ma zapewne przyzwoity szacunek, znając jego i przymioty i talenta, a ugruntowanie Rzpltej mając za cel; to co czyni, czyni z rozwagi i wynikłej z niej, dobra publicznego potrzeby. "Proszę szczere przyjąć oświadczenie, że radbym go osobiście przeświadczyć, iż z wysokim szacunkiem być nie przestanę JW. pana najniższym sługą. Stan. Szczęsny Potocki. G. A. K. M. G. Konf.". Na samym wstępie do kampanii, zdaje mi się w maju jeszcze, król własnoręcznie pisał do Szczęsnego list, który nawet publiczne pisma wówczas ogłosiły, gdzie wystawiwszy mu na jakie wstrząśnienia kraj jest wystawiony przez te kroki niewłaściwe, zaklina go, by je cofnął. Przytoczony w nim był z dziejów Rzymskich przykład Koryolana, wygnanego z Rzymu za karę i udającego się do Wolsków. Odpowiedzi Szczęsnego, pamięcią ogarnąć nie mogę. Nad Szczęsnym Potockim, jakikolwiekby był sąd o późniejszem postępowaniu jego, niepodobna się nie zastanowić baczniej; można powiedzieć, że z razu był to wzorowy obywatel; wystawił regiment piechoty własnym kosztem, uzbroił zupełnie i na usługi Rzpltej ofiarował; armat nowych dziesięć wylać kazał i najporządniej opatrzone do zbrojowni krajowej oddał. Kiedy wykrzykniono na Sejmie aukcyą wojska do stu tysięcy, on posłując z województwa Braeławskiego, w zabranym głosie na sessyi, na której byłem obecny, temi wyrazy rzecz swoją zakończył: "Oto obywatelka, dziesięciorga dzieci matka, zrzuca z siebie ozdoby płci swojej właściwe i brylanty swoje wszystkie składa na potrzeby kraju. Ja zaś, wyręczając tę czci godną damę, zastępuie za nią, za brylanty ofiaruję wystawić zupełnie i uzbroić sześć tysięcy wojska i t. d." Czyny te Potockiego, tak mu serca rodaków ujęły, że zaczęto powszechnie nosić przyjacielskie mundury Potockiego. Kolor ich był granatowy, a obszlegi błękitne, taki sam kolor był na mundurze regimentu imienia Potockich, przez niego utworzonym. Jednem słowem, powszechnej czci i uwielbienia stał się przedmiotem. Ale znaleźli się i tacy, którzy sławę jego czernić zaczęli, owi pseudo-patryoci, co pod pozorem dobra publicznego rozsiewali niechęć między sejmującemi, i rozrywali jedność i zgodę, bez których nic dobrego przedsięwziąć niepodobna. Jednego dnia znaleziono podrzucony pod pałacem jego w Warszawie, pęk obszlegów z tych mundurów przyjacielskich; oburzony Potocki tą publiczną zniewagą, opuścił wprędce Warszawę i do dóbr swoich z sercem zakrwawionem odjechał. Przez ciąg kilko-tygodniowego pobytu mojego w Warszawie, Kochowski jenerał en chef, główno-komenderujący wojskiem Rossyjskiem, zajął kwaterę w Warszawie. Rozbroiły się serca niektórych dam naszych, otworzyły bale, bawić zaczęto na dobre; Waleryan Zubów zajął panią Protowę Potockę i prędko uzyskał jej wzajemność. Dawał dla niej serenady z rogowej muzyki w ogrodzie Saskim; jednem słowem serca i umysły nadzwyczaj prędko uspakajać się zaczęły. Ja zaś, nacieszywszy się na ostatnią valete moją kochaną Warszawą, widząc zbliżającą się porę jesienną, prosiłem o uwolnienie do domu w myśli oczekiwania tam na żądany abszyt. Zyskawszy to i wziąwszy z sobą przyjaciela i kolegę, tak w Szkole Rycerskiej jak w wojsku, porucznika od fizyljerów Ignacego Borysławskiego, który pragnął dostać się na Podole, a nie miał ku temu sposobności, ruszyliśmy szczęśliwie w podróż Powziąwszy wiadomości, że po drogach włóczą się marudery polskie i ruskie, i częstokroć na- 1 padają przejeżdżających, wzięliśmy w konwój kozaka dońskiego, do czego łatwość podała nam znajomość zabrana z majorem Kochowskim, synowcem jenerała i adjutantem jego. Był to kozak lat około pięćdziesiąt mający, zdrów i silny ubior miał porządny z sukna granatowego, pałasz, pistolety i ładownica w srebro oprawne, widać, że zasłużony był i konduity nienagannej. Konwojował więc nas konno przed powozem, aż do Szepetówki, zkąd nagrodziwszy go, odprawiłem na powrót do Warszawy, dołączywszy do majora Kochowskiego kilka słów, z poświadczeniem o dobrem sprawowaniu się dońca i z prośbą, aby go uwolniono ze służby, w której dwadzieścia siedem lat już zostawał. Wielką mieliśmy uciechę widząc z jaką pożądliwością wcale nie po gospodarsku spoglądał na każdą gromadkę owiec lub gęsi, którąśmy spotykali w drodze. Nakoniec dał nam dowód swojej zręczności, bo gdyśmy nad wieczorem przyjechali do miasteczka Łokacz, i zatrzymaliśmy się na rynku, a on tymczasem z obowiązku swojego dla zajęcia kwatery naprzód poskoczył, zajrzawszy pod żłobem w sieniach leżącego podświniaka tak go zręcznie dzidą przebił, że podświniak ani pisnął, i zdobycz tę w bryczkę moją wpakował. Drugiego dnia dopiero, gdy na popas stanęliśmy, ja wyszedłszy do sieni, dla obejrzenia koni i przygotowującego się dla nas posiłku, fetor spalenizny jakiejś zwąchałem, a gdy o przyczynę badałem, ludzie moi śmiejąc się opowiedzieli mi o zdobyczy dońca, i że to on sam ją smalił. Podróż tę zaliczam między najprzyjemniejsze w życiu mojem. Po trzyletniem niewidzeniu się, bo towarzysz podróży mojej, Borysławski, rokiem przedemną opuścił korpus kadecki, dla ulokowania się w regimencie; raptem, przez wypadki wojenne, połączywszy się z dawnym kolegą i przyjacielem, miło nam czas zbiegał, na powierzaniu sobie wzajemnem, różnych osobistych projektów, myśli i wspomnień. Przytem na wyjeździe z Warszawy, kupiłem książek kilka, których czytaniem przeplatały się rozmowy nasze. Gdyśmy się zbliżyli ku Janowcu, zaproponował mi kolega, aby wstąpić do wioski blizko bardzo Janowca leżącej, dziedzicznej państwa Michałowskich, dobrze mu bardzo znajomych, bo podobno u nich kwaterował czas jakiś. Przyjęci otwartemi rękami, przebyliśmy tam dni trzy. Następującego dnia świątecznego, wraz z niemi znajdowaliśmy się w miasteczku Janowcu na nabożeństwie. Dziedziczka ówczesna Janowca, pani podkomorzyna Piaskowska, z domu Sołtykówna, dowiedziawszy się, że dwaj oficerowie z komendy Kościuszki przyjeżdżający zatrzymali się w domin państwa Michałowskich, napisała do nich z obligacyą, aby ją odwiedzili i nas do tych odwiedzin skłonili. Jakoż byliśmy u podkomorzynej. Janowice naprzeciw Kazimierza leżący i tylko Wisłą od nago oddzielony, dziedzictwo niegdyś możnych familii, jako to: Firlejów, Tarłów, Lubomirskich, przedstawia rzadkiej piękności widoki. Samo miasteczko dosyć porządne, rozłożone jest w dolinie pod znaczną górą, na której stoi zamek. Budowla ta zachowała ślady dawnych dziedziców, z kto- rych każdy nie niszcząc dzieła poprzedników swoich, cóś podług swej myśli dobudowywał. Widać tam było i malowania al fresco pęzla włoskiego bardzo piękne, lecz już po części uległe potędze czasu, ale nadewszystko zastanowił umie niezrównany widok, jaki się na wszystkie strony przedstawia. Z jednej strony Wisła i nad nią stojący Kazimierz z rozwalinami swemi, z drugiej błonia kilka mil ciągnące się po nad brzegiem Wisły, dalej w tymże kierunku, o mil siedem leżący klasztór jakiś i t. p. Uprzejmie bardzo przyjęła nas gospodyni, nie pamiętam już czy wdowa, czy też mężatka, ale podtenczas męża w domu nie było, choć przypominam sobie, że go w Warszawie w czasie Sejmu widywałem. Mając bardzo dobrą znajomość z jenerałem Kościuszką, przytem interesując się mocno sprawą krajową, o wszystkie okoliczności kampanii naszej, i wojska szczególniej Kościuszki tyczące, chciała się jak najdokładniej dowiedzieć. Zwiedziliśmy po drodze i Kazimierz, niegdyś środkowy punkt handlu naszego z obcemi krajami. Siady zaledwie dostrzegać się dawały zamku, w którym Kazimierz Wielki, założyciel miasta, przemieszkiwał, wieża tylko jedna okrągła pozostała z tych wszystkich gmachów. Po drodze zwiedziliśmy także pola potyczek naszych pod Dubienką i Zielińcami; w Dubience pokazywano nam pokój, w którym złożone były zwłoki pułkownika Zołotuchina, nim je ziemi powierzono? ślad wypalonej podłogi, od lampy, która się przy ciele paliła. Na polach Zielinieckich, znajdowaliśmy jeszcze ręce i nogi, z mundurami i obuwiem, poległych, płytko bowiem i równo z ziemią naprędce grzebano trupów, nie robiąc mogił ani nasypów żadnych, jak dawniej bywało, łacno więc, deszcze wypłukały ziemię, a źwierzęta wygrzebywały ciała. Nakoniec, przybyliśmy do Szepetówki, gdzie rozłączyliśmy się już na wieki z poczciwym Borysławskim; on udał się do Międzyborza i dalej na Podole, do familii, a ja do domu. Po odjeździe mojem już z Warszawy, zetknięcie się ludzi różnych stronnictw, spowodowało niemiłe przypadki i zatargi. Na ulicy Wierzbowej spotkało cóś podobnego Borzęckiego, szefa regimentu pieszego, o czem wierszyk chodzący trochę sobie przypominam. Tymczasem konfedera- cya rozprzestrzeniła się po całym kraju, osadzając adherentami swemi urzęda cywilne i wojskowe. Miejscem jej obrad był Brześć-Litewski. Przybrano tytuł: Jeneralności. Wojski podolski, Złotnicki, został komendantem Kamieńca z rangą jenerał-majora, czy jenerał-lejtenanta, a pan stolnik bydgoski, Raczyński, świeżo zrobiony rotmistrzem, jenerał-majorem. Oddano mu pod komendę trzy czy cztery regimenta i kwaterę miał w Łęcznej. Musiał go do stanu wojskowego zagrzać przykład jednego z najsławniejszych tegoczesnych wodzów francuzkich, jenerała Moreau, który będąc adwokatem w Rennes w Bretanii, w czasie rewolucyi francuzkiej, w samym początku wszedł w służbę wojskową i tyle sławy pozyskał. Obie konfederacye, koronna i litewska, zawiązana w Wilnie pod przewodnictwem Kossakowskich biskupa i hetmana, połączyły się w roku 1792 w miesiącu wrześniu w Brześciu-Litewskim i pod ogólną nazwą jeneralności czynności rozpoczęły. Zebrani tam reprezentanci mieli tytuł konsyliarzy konfederacyi jeneralnej. Nadszedł rok 1793, konfederacya przeniosła się do Grodna i tytuł Sejmu przyjęła. Sejm ten otworzył się pod laską Bielińskiego. Szwagier mój Raczyński wyrobił tu sobie wraz z innemi, którym urzędy i majętności rozdawano, przywilej na dobra Kołłątaja, trzy czy cztery wioski, z których główna zwała się Gostatowiec. Nie długo się jednak cieszył tym nabytkiem, straciwszy go w roku 1794. Tymczasem zesłany został jenerał en chef Kreczetników, któremu główną komendę oddano nad wojskiem w całej Polsce i Mało-rossyi rozłożonem. W Kijowskiem i Bracławskiem, jenerał-lejtenant Lubowidzki objął komendę, człowiek poczciwy, odważny nawet zapewne, ale bardzo słabej głowy. Powiem tu o nim słówko, bo w swoim czasie nic była to bardzo obojętna figura: jenerał-ponicznik, kawaler orderów Orła Białego i świętego Stanisława, a co najwięcej komendant kilkonastotysięcznego wojska, w województwach Wołyńskiem, Podolskiem i Kijowskiem rozłożonego. W czasie zmian krajowych w roku 1793, nie raz on dał powód publiczności do mówienia o sobie, był czas gdzie go nazywano mężnym, później okrzyczano tchórzem, ale podobno jak jedno tak drugie przesadzono. W życiu ludzkiem codziennie natrafiają się przykłady, sprawdzające zdanie Woltera, który napisał trafnie: "la réputation d'un honnne est comme son ombre, qui tantot le suit et tantôt la précéde, quelquefois est plus longue et quelquefois plus courte que lui". Lubowidzki po rodzicach widać nie wziął wielkich dostatków, bo znałem dwóch jego braci rodzonych, w wojsku także, ale zupełnie gołych, z gaży się tylko utrzymujących i siostrę jego, która była za jakimś Hejbowiczem, (takie nie historyczne imie), ale człowiek był przystojny i dobrze od kobiet widziany. Słyszałem więc, że pani starościna S..., którą tytułowano Kniehinią z powodu, że jej mąż, ród swój miał prowadzić od kniaziów S... i druga jakaś dama, silnie go protegowały. Służył on w kawaleryi narodowej i z pomocą zapewne obcą, doszedł do rangi rotmistrza, rozumie się, że ją kupił, bo wtedy jeszcze, jak do dziś w Anglii praktykuje się, kupowano rangi wojskowe. Ożenił się później z panną Czarnecką starościanką karoliską, po której musiał pewnie wziąć znaczny posag, i kupił, jak wtedy można było, za małe pieniądze znaczne dobra, miasteczko Nowo-Chwastow z kilką wioskami do niego należącemi. Starając się o pannę Czarneckę, miał aferę jakąś honorową z Bachanowem, sztab-oficerem rossyjskim. Ten sławny był z celnego nadzwyczaj strzelania, i z pistoletami tak pewien był zwycięztwa, że w po blizkiej karczmie koło placu, suty obiad dla przyjaciół i kolegów kazał przygotować. Lubowidzki za sekundanta wziął Jankowskiego, półkownika sławnego rębacza i człowieka bardzo odważnego nie umiał wcale strzelać, ale sekundant tak mu dodał serca i jak mówiono nawet do wystrzał rękę jego skierował, że Bachanów od razu padł nieżywy. Później o żadnym przykładzie waleczności jego nie słyszałem. Kiedy król Stanisław wyjeżdżał z Warszawy do Wiśniowca dla widzenia się z W. księciem Pawłem, jadącym naówczas do cudzych krajów pod nazwiskiem: Comte da Nord, rotmistrz Lubowidzki ze szwadronem swoim konwojował go; król postrzegłszy na koniu Lubowidzkiego czaprak bardzo bogaty, który i ja później u niego widziałem, szacowany na sześć tysięcy dukatów, zapytał: — Mój Lubowidzki, zkądże to masz tak piękny ubior na konia? — Po ojcu. N. Panie. — A ! bogatego ojca miałeś? — rzekł król z trochą ironii. — Jako rotmistrz służbowy, stopniami idąc doszedł do rangi brygadyera czyli jenerał-majora, a potem po linii starszeństwa, do jenerał-porucznika, w której go zastały zmiany w kraju zaszłe. Miał sobie przyobiecane później wyższe dostojeństwa i nadania, ale oprócz krzyża S. Alexandra Newskiego, nie wiem czy co otrzymał; gdyż rzeczywiście wiele by na to zasłużyć uczynić nic mógł, nie mając po temu zdolności. W marcu 1793 roku Kreczetników z mocy danej sobie, ogłosił przyłączenie do Rossyi kraju dawniej polskiego, poczynając od osady Drui na lewym brzegu Dźwiny, zajmując całe województwo Wileńskie,. dalej przez Stołpce, Nieświż, Pińsk ku granicy Galicyi i idąc po tejże do Dniestru i Dniestrem do Jahorlika, dawnej granicy między Polską a Rossyą. W manifeście tym oznajmił zarazem, że jest mianowany jenerał-gubernatorem tych prowincyj, zalecając złożenie przysięgi Cesarzowej w przeciągu miesiąca marca. Manifest ten datowany był z obozu pod Połonnem. Ojciec mój utrudzony i skołatany, postanowił w tym czasie zrzec się urzędowania i usunąć od wszelkich publicznych zatrudnień, brodę chciał zapuścić, przywdziać ubior pustelniczy i zamknąć się w domu. Orkiestrę zaraz rozpuścił, i o urzędowaniu zamyślał, ale z obawy aby go ten krok jako malkontenta nie wystawił na podejrzenie, jeszcze jedną kadencję odsądził, a potem zaprosiwszy na swe miejsce surrogata, zdaje mi się Kajetana Proskurę, cześnika kijowskiego, uwolnił się. W miesiącu kwietniu czy maju, odebrał wiadomość o śmierci Stempkowskiego wojewody kijowskiego, a strata tak serdecznego przyjaciela, i inne powody strapienia zrujnowały zupełnie zdrowie ojca mojego, od niejakiego czasu i tak już nadwerężone. Posłał więc do Sławuty po zaufanego i przychylnego sobie doktora Khittla. Ten wyrozumiawszy i wyexaminowawszy należycie, zdecydował iż nieodbitą jest potrzebą, aby mój ojciec jechał do wód mineralnych, do Bardyowa na granicy węgierskiej położonego miejsca, napisał najdokładniejszą ordynaryą względem użycia tych wód stosownej dyety. Byłem obecny na tej naradzie, kąpać się tylko doktor pozwolił, ale pić tej wody zabronił. Zaczął więc ojciec mój robić przygotowania do podróży. Z przepisu tegoż Khittla do tychże wód wybierał się jenerał Swiejkowski z Mikulina; mój ojciec więc wziąwszy brata Józefa i P. Franciszka Hańskiego któremu te wody także ordynowano, wyjechał. Przed odjazdem jego na parę tygodni, przybył do nas jenerał Lubowidzki, który jadąc do głównej kwatery do Łabunia z wezwania główno-dowodzącego, wstąpił do Januszpola. Powiadał memu ojcu że z Petersburga przyszedł rozkaz do jenerała Kreczetnikowa, aby oznajmił jenerałowi komenderującemu wojskiem polskiem w tym kraju, iż wolą jest J. Cesarskiej Mości, aby on wziąwszy z każdego rodzaju broni ober lub sztab-oficera i z niższych rang po jednemu, jechał do Petersburga, dla pokazania tam jakby próby wojska dawnego polskiego. Dla odebrania tedy instrukcyi i summy na tę podróż, kazano się stawić jenerałowi. Zobaczywszy mnie w domu rodzicielskim, zaczął namawiać abym i ja z nim jechał, przekładając że odbędę podróż bez kosztu. Tłumaczyłem się że już od kilku miesięcy odłączyłem się od komendy w oczekiwaniu uwolnienia od służby, ale gdy do nalegań jenerała, i ojciec mój się skłonił, będąc za tem także, wzbudziła się i we mnie chęć do tej przejażdżki i widzenia stolicy. Udecydowanem więc zostało, iż za powrotem jenerała z Łabunia, zacznę się przygotowywać do tej wyprawy. Jakoż po bytności powtórnej Łubowidzkiego, który oświadczył mojemu ojcu. że ma zupełną instrukcyą, ile ma z sobą wziąć osób, i że mu już wydano poda rożną na wszystkich, i pieniądze na koszta drogi, pojechałem i ja do Łabunia dla zaprezentowania się jenerałowi Kreczetnikowi, i wykonania na wierność przysięgi, której dotąd złożyć nie miałem sposobności, bo jako wojskowy jużem się był uchylił od służby i miano mnie za abszytowanego, a jako cywilny, nie potrzebowałem przysięgać, nie mając żadnej posiadłości ziemskiej. Brat mój starszy Marcin, znany dobrze Kreczetnikowi i Grocholskiemu szefowi jego kancellaryi, a później vice-gubernatorowi wołyńskiemu, pojechał także ze mną do Łabunia. Tam oświadczył Grocholskiemu w jakim przybyłem zamiarze, że jenerał Lubowidzki życzy sobie wziąć mnie z sobą do Petersburga, a zatem, że chcę napowrót wstąpić do służby i wykonać przysięgę. Grocholski zobaczywszy mnie przy krzyżu wojskowym, zameldował całą okoliczność Kreczetnikowowi i po chwili wyszedł z oznajmieniem, że nie będę mógł być prezentowanym jeśli krzyża nie zdejmę; dopełniłem więc tego i wprowadzony zostałem. Natychmiast wykonałem przysięgę i do domu powróciliśmy. Wkrótce potem, wybrawszy się zupełnie i pożegnawszy rodziców i rodzeństwo, ruszyłem do Nowo-Chwastowa, dziedzictwa i razem głównej kwatery jenerała-Lubowidzkiego. Niestety! nie przeczuwałem wówczas, że ostatni już raz odbierałem uściśnienie ojca tak dobrego i tyle mnie kochającego. Zapomniałem o tem wyżej nadmienić, że ojciec mój tak mnie polubił po kampanii 1892 r., iż ciągle chciał mnie mieć przy sobie. Jadąc więc na kontrakty do Dubna 1793 r. wziął i mnie z sobą z Marcinem; był tam książe Michał Lubomirski z całym korem oficerów, któremu się prezentowałem. Może to kogo uderzało w oczy, że ja mimo dekretu konfederacyi ośmielałem się nosie krzyż wojskowy, lecz nikt nie śmiał ani mi tego zarzucić, ani o to zapytywać. Aż gdy byłem na reducie, młodzież licznie naówczas zebrana, zasłyszała cóś, że się zmawiano gwałtem mi zedrzeć krzyż z piersi, natychmiast więc uformowało kilkunastu przyboczną straż koło mnie, i do końca reduty byłem spokojny. Wkrótce po przybyciu mojem do Nowo-Chwastowa, jenerał oświadczył mi, iż widząc jak oswojony jestem z porządkiem jaki prowadzić się powinien w kancellaryi wojskowej, życzy sobie, abym jego polską kancellaryę wziął w mój zarząd, przy niej bowiem był tylko dotąd jakiś namiestnik od kawaleryi Narodowej, towarzysz i jeszcze para pismaków. Rossyjską kancellaryą zarządzał major od piechoty rossyjskiej Stojanów; pisma z głównej kwatery przychodziły zawsze fracta pagina, na jednej połowie po rossyjski!, na drugiej po polsku. Tłómaczenie polskie było nieraz bardzo oryginalne; po rossyjsku zawsze z góry pisano: Wasze Wysoko-Prewoschoditelstwo, Hospodin Jenerał-Porutczyk i Kawaler, Miłostiwyj Hosudar! a w tłómaczeniu niekiedy: "Jaśnie Wielmożny Jenerał-Porucznik i Kawaler, mój Mości Dobrodzieju!" Już tedy byłem w stopniu adjutanta jego, razem rządzcy kancellaryi, a że podług oznaczonego trybu adjutant jenerała-lejtnanta, powinien byt mieć rangę kapitana, więc i mnie pozwolił jenerał znaki kapitańskie na szlifie nosić, to jest cztery gwiazdki na złotem polu. Porucznik miał trzy, podporucznik dwie, chorąży jedną. Zastałem w istocie chaos w tej kancellaryi; żadnego protokułu, ukazy niektóre niepublikowane zalegały, jednem słowem nieład i nieporządek największy. Całe więc to wojskowe archiwum musiałem przepatrzeć, uporządkować, protokóły porobić, zaległe rozkazy opublikować i t. p. Wtem, odbiera jenerał z głównej kwatery wiadomość, że jenerał Kreczetników, urządziwszy jak można było, tymczasowo te prowincye, i podzieliwszy je na gubernie, sam odebrał od rządu najwyższego inne przeznaczenie, a tu ma główną komendę objąć wraz z naczelnym rządem cywilnym, książe Jerzy Włodzimierzowicz Dołhoruki. Jakoż w bardzo prędkim czasie, przyszło zawiadomienie o zbliżaniu się księcia Dołborukiego. Na spotkanie jego wyjechali gubernatorowie wołyński i podolski i mój jenerał, wziąwszy mnie z sobą także wyruszył do M. Chwastowa, na granicę dawną rossyjską, gdzie co moment oczekiwano przybycia księcia. Drugiego dnia przybył i wprost pocztą udał się do Łabunia. W tem miejscu wspomnieć muszę nieco o rozporządzeniach jenerała Kreczetnikowa. Mając on dawną a nawet ścisłą bardzo podobno zażyłość z księżną Januszową Sanguszkową, strażnikową litewską, zrobił jej nadzieje, że Cesarzowa JM. kupi miasto Zasław na guberskie je przeznaczając jako bardziej środkowe od Żytomierza, blizko już granicy Kijowskiego leżącego. Ztąd lubo mieszkaniem gubernatora był Żytomierz, gubernia jednak nazywała się Izasławską. Gubernatorem jej pierwszym był Wasyl Sergiejewicz Szeremetjew, jenerał-major, major Lejb-Gwardyi konnej i t. d. vice-gubernatorem Grocholski, ten sam, który wprzód zarządzał kancellaryą Kreczetnikowa. Był to polak, białorusin, człowiek światły i bardzo obeznany z ustawami krajowemi, urzędnik bardzo, jak mówiono, uczynny, gdy w jakiej kłopotliwej sprawie, przyszło rady jego lub pomocy wzywać, których nikomu nie odmawiał. Kiedy gubernatorowie często w Żytomierzu odmieniali się, Grocholski sam na swoim urzędzie, bardzo się długo utrzymywał. Miał żonę, podo- bno z bardzo dystyngwowanej famili, ale ta nigdy tu nie była, mieszkając w dobrach swoich. Żył więc Grocholski jak kawaler, a mając mieszkanie niedaleko Pruszyńskiej, kasztelanowej żytomierskiej, zacnej staruszki, raz na zawsze od niej był zaproszony i tam jadał. Dało to powód Józefowi Baczyńskiemu prezesowi sądu głównego wołyńskiego, do facecyi, która w swoim czasie, bardzo wszystkich zabawiła. Bo gdy za gubernatorstwa Kumburleja, partyą dosyć znaczną prochu przywieziono do Żytomierza, jenerał-gubernator zaambarasowany był, gdzieby najbezpieczniej je umieścić; wtedy Baczyński zaproponował Kumberlejowi kuchnią vice-gubernatora Grocholskiego. — Druga gubernia miała za główne miasto Winnicę, gubernatorem był Bergman, z tytułem bracławskiego i podolskiego. W czasach późniejszych gubernium przeniesiono do Kamieńca Podolskiego, a część Bracławskiego przyłączono do kijowskiej. Nim ojciec mój wyjechał za granicę, wydarzyła się tu przygoda nieprzyjemna, zakłócająca spokojność kilku obywateli. Ekonomowa jedna, której mąż służył w dobrach Hańskiego, chorążego żytomierskiego, czy też prezesa Berezowskiego oby- watela Kijowskiej gubernii, i za jakiś niegodny postępek oddalony czy podobno osztrafowany został — udała się do Bergmana, gubernatora, w obrębie którego rządów ta majętność była i objawiła mu o jakimś imaginacyjnym spisku obywateli. Jaku głowy jego wymieniła: Rzewuskiego kasztelana w Pohrebyszczach, Hańskiego, chorążego żytomierskiego, Morzkowskiego prezesa, mojego ojca, brata Marcina, Hulewicza Benedykta, Łoszkiewicza podkomorzego, prezesa Berezowskiego, reszty już nie pamiętam. Naturalnie takiej denuncyacyi bez dochodzeń nie można było rzucić, jakkolwiek zdawała się nieprawdopodobną. Zaczęły się badania, a ie ojciec mój i brat w gubernii Izasławskiej mieszkali, Bergmann urzędownie zarekwirował o wysłanie ich do Winnicy. Szeremetjew wiedząc o stanie zdrowia mojego ojca, i ie dla poratowania go podał już prosbę o pasport zagranicę, kazał tylko urzędownie obwieścić mojemu bratu, aby się stawił w Żytomierzu dla ważnej bardzo okoliczności. Przybyłemu do Żytomierza, Szeremetjew oznajmił o co rzecz idzie i o nieuchronnej konieczności stawienia się przed Bergmannem, dla oczyszczenia z zarzutów. Aby zaś ukryć to wszystko przed ojcem moim, gubernator tyle był grzeczny, że wysłał do Januszpola brata swej żony, Marczenkowa majora od kirysyerów, tego samego który później ożenił się z Szujską starościanką niżyńską, wraz z kapitanem Charłamowem. Ułożyli dla oszczędzenia niepokoju i zmartwienia ojcu plan taki, że niby rząd chce kupie Januszpol na miasto okrutne, czyli obwodowe albo powiatowe, i że dla tego wysłani są oficerowie, aby rozpatrzyć się w stanie tej majętności i plan jej zdjąć na papier. Mój brat zaś napisał od siebie do ojca, że ponieważ układ o to kupno polecony z rządu najwyższego gubernatorowi Bergmannowi, więc musi wprost z Żytomierza jechać do Winnicy. Bardzo się to wszystko zręcznie ukartowało. Marczenko człowiek bardzo poczciwy i przyjemny, ciągle bawił z mojemi rodzicami, gdy tymczasem kapitan Charłamów, z ołówkiem i papierem w ręku jeździł po polach i wsi niby notował i rysował. Zabawiło to dni kilka, a tymczasem brat mój stawił się w Winnicy, wytłumaczył i okazał niedorzeczność tej potwarzy. Podobnie też inni pociągnieni do tego procesu usprawiedliwili się, oczyścili z zarzutu i wyjechali. Brat mój powrócił do domu i dopiero ojcu memu odkryto rzecz całą, co dało powód do wesołych konwersacyj, gdy opowiedział ojcu mojemu i Marczeńkowi szczegóły różne tych badań. Nakoniec ojciec mój wyjechał do Bardjowa. W ciągu kuracyi, zapoznał się tam z grafem węgierskim Ałmaszy, w blizkości dobra mającym. Węgrzy, jak powszechnie twierdzono w tedy, bardzo sympatyzowali z polakami, a zwłaszcza gdy trafili na takiego co się mógł z niemi po łacinie rozmówić. Ztąd tedy zawiązała się dość silna zażyłość między niemi. W ciągu dalszym bawienia ojciec otworzył się grafowi zmyślą, iż chce kilka beczek węgierskiego wina bardzo dobrego kupić dla siebie i szukał w tem jego zdania i porady. Wtedy Ałmaszy zaprosił ojca do domu swego i z własnego składu, wina kilka beczek, ale ilości nie pamiętam, ustąpił mu, po dukatów 24 złotem za beczkę. Był to maślacz jak znawcy twierdzili, z suchych czyli przywiędłych na pniu jagód robiony, z najdoskonalszym smakiem i zapachem już, wówczas gdy go ojciec mój kupił, gdyż miało lat trzy czy cztery lochu i na konserwę u grafa było przeznaczone. Z tego wina dostało się i mnie kilkadziesiąt butelek. W r. 1798, Czosnowski strażnik koronny, sąsiad nasz, usilnie napierał się tego wina u umie, ofiarując mi za każdą butelkę po dwa dukaty, ale ja na ważne potrzeby zatrzymałem u siebie i odmówię musiałem. Jeszcze kilka butelek chowałem aż do r. 1843, gdy z lochu mi je, wraz z innemi artykułami wykradziono. Ojciec mój wśród brania przepisanych kąpieli, zachciał spróbować picia tej wody i odwiedzając raz jenerała Swiejkowskiego, wypił jej parę szklanek. Potem znowu napił się jej parę razy, ale wprędce nastąpiło nadzwyczajne rozwolnienie żołądka, które zaledwie doktor miejscowy utrzymać zdołał. To niezmiernie osłabiło mojego ojca i zmizerowało, z osłabionemi więc siłami i mając już zaród suchot powrócił do domu. Ciągle już upadał na siłach i w grudniu 1793 r. przeniósł się do wieczności w 54 roku życia. Aczkolwiek lat już kilkadziesiąt upłynęło od' śmierci ojca mojego, z prawdziwą roskoszą zawsze przywodzę sobie na myśl, żem się przyłożył do uprzyjemnienia ostatnich chwil życia jego. Powróciwszy z Warszawy do domu w r. 1790, całą familiję moję wyuczyłem grać w wista; szczególniej zaś ojciec mój, niewypowiedzianie zasmakował w tej grze. Na partnerach nigdy nie zbywało dla ciągłej konsystencji wojska rossyjskiego. Później nawet gdy się już uwolnił od spraw publicznych, gra ta była najmilszą dla niego jako utrzymująca pamięć i uwagę w ciągłem natężeniu. Doktor nakazał mu wiele ruchu, więc nim karty rozdano jak najspieszniej chodził po pokoju, i kiedy moja matka zeszedłszy go przy grze gromiła i przepisy doktora przypominała, świadczył się graczami, jak wiele chodzi. W końcu miesiąca lipca puściliśmy się w zamierzoną podróż do Petersburga: oficerowie to koczami, to kibitkami, wraz z niższej rangi wojskowemi, ja zaś w karecie poczwórnej z jenerałem. Mieliśmy jeszcze jednego towarzysza w karecie, a tym był kapitan od piechoty rossyjskiej, Szczepanowski. Był to polak z Białej-Rusi, bójki jak mówią w ruskim języku, niemiłej powierzchowności do którego nie miałem sympatyi. Jechaliśmy na Kijów, gdzie byliśmy z wizytą u gubernatora, Szyrkowa; starzec to był już blizko osiemdziesiąt letni, ożeniony z polką krewną księżnej Sanguszkowej Zasławskiej, podobno Ledóchowską z domu, z której miał kilkoro dzieci. Pani Szyrkowa bardzo jeszcze była przystojna i młoda. Dalej jechaliśmy na Czernigów, Mohylów, Witebsk... W Witebsku pierwszy raz w życiu widziałem Jezuitów celebrujących, bo byłem na mszy w pięknym ich tutejszym kościele. Rok mojego urodzenia był datą kassaty ich zakonu, było to więc dla mnie nowością, widzieć zgromadzenie Towarzystwa Jezusowego tu i drugi raz w Petersburgu. Tu bywałem także u nich na nabożeństwie i poznałem się z rektorem, do którego pod moim adressem list przyszedł z naszego kraju. W połowie sierpnia wjechaliśmy już późną porą do stolicy i stanęli w domu jenerała-porucznika Borozdina, na Newskim Prospekcie. Porucznik rossyjski, polak Maćkiewicz, wysłany naprzód dla przygotowywania na pocztach koni i opatrzenia kwatery w Petersburgu, dom ten najął. Objawiono jenerałowi, że nim się zaprezentuje wyższym figurom, powinien wprzódy mundury jenerała-lejtnanta wojsk rossyjskich porobić sobie. W dni parę wystrojono mego jenerała w mundur długi zielony, że złotemi haftami na około; my zaś zatrzymaliśmy nasze mundury i w takich prezentowaliśmy się. A naprzód jenerał ze mną podług wskazanego porządku, stawiliśmy się u półkownika Stawickiego: był to szef kancelaryi prezesa kolegium wojennego, grafa Nikołaja Iwanowicza Sołtykowa; ten gdy zameldował, grafowi naprzód prezentowaliśmy się. Po krótkiej bytności oświadczył jenerałowi, iż należy przedstawić się grafowi Platonowi Alexaudrowiczowi Zubowowi, w dworcu mieszkającemu. Graf Zubów oświadczył, że jenerała zawiadomi, kiedy z całym orszakom wojskowych swoich, będzie miał szczęście być przedstawionym monarchini. Jakoż w dni kilka przyszło o tem zawiadomienie i jenerał z oficerami udał się do pałacu Cesarskiego. Zwyczajem wtedy było, iż wszystkie prywatne osoby, mające być prezentowanemi monarchini, miały czekać na nią w jednej z sal, którędy z kaplicy zamkowej do swoich apartamentów przechodziła. Kazano i nam stanąć w pewnym porządku, podług starszeństwa rang, według którego uformowany był spis wszystkich i podany szambelanowi deżurnemu. W miarę jak postępowała N. Pani, czytał ten spisek. Nauczono nas, aby gdy podchodzić będzie monarchini i podawać rękę do pocałowania, nie brać za rękę, ale lewą swoją aż po łokieć podnieść, na której spoczywała ręka Cesarzowej i wtedy dotykała się ustami. Cesarzowa była już w wieku podeszłym, ale postawy prawdziwie monarchiczny, lat już przeszło sześćdziesiąt liczyła, rysy twarzy bardzo znaczące i ślady wielkiej piękności, otyłość tylko obciążała ją. Miała na sobie suknią lamową srebrną, z długim ogonem, który niosły za nią damy dworskie, Staalsdamy czy Frejliny, a koronę maleńką brylantową na głowie. Po skończonej prezentacyi rozjechaliśmy się. Drugiego dnia takimże porządkiem przedstawialiśmy się następcy tronu, Wielkiemu księciu Pawłowi Piotrowiczowi i żonie jego Maryi Fiedorównie, matce panującego nam dziś monarchy. Prezentacya ta miała miejsce w apartamentach Wielkiego księcia; pokój wielki, miał w jednym końcu wyniesioną na jeden stopień posadzkę. Na brzegu tego wywyższenia stał Wielki książe z żoną; my, podług spisu czytani przez deżurnego szambelana, przystępowaliśmy, przyklękali na tym stopniu, całowali podane nam ręce, a W. książe karego z nas twarzy dotykał. Młodym zaś synom następcy, Alexandrowi i Konstantemu, bo ci tylko z synów żyli wtedy, przechodzącym prezentowano nas i byliśmy przez nich uprzejmie powitani. W podobny sposób i delegacje obywatelskie u dworu przedstawiane były. Z grona obywateli z gubernii Podolskiej delegatami byli: Michał Sobański, Dolski podkomorzy koronny, Rzewuski kasztelan witebski, książe Marcelli Czetwertyński, reszty już nic pamiętam; z gubernii Wołyńskiej: ks. Hieronim Sanguszko wojewoda wołyński, książe Alexander Lubomirski, Wyleżyński regent koronny, Antoni Grocholski, i t. d. podobnież z gubernij Litewskich i Kijowskiej. Była to pora uroczysta do tych prezentacyi, właśnie bowiem miał miejsce ślub wnuka Cesarzowej, nieboszczyka Alexandra Igo z księżniczką Badeńską. Oprócz polaków, dały się widzieć delegacye z różnych narodów składających ogrom państwa rossyjskiego, różnego rodzaju Tatarowie, Kirgizy, Kirgiz-Kajsaki i t. d. z kosemi oczyma i płaskiemi nosami; nadjechał u tez poselstwo tureckie i o kilkadziesiąt kroków od naszej kwatery, stanął na tejże ulicy sam poseł. Wkrótce nadszedł dzień uroczysty ślubu. Programm poprzedzający akt, zapowiadał wszystkie obrzędy i obchody jakie w ciągu dni odbywać się miały i wskazywał osoby, które w dniach oznaczonych mogły mieć wejście do pałacu Cesarskiego i przypuszczone być miały do stołu. My, przez wyraźnie okazaną nam łaskę, mieliśmy dozwolonem bywanie gdzie się nam podobało, w ciągu uroczystości. Korzystałem z tego gorliwie, bo żadnego balu i fety dworskiej, ani nawet mszy w kaplicy przydwornej nie opuściłem, codziennie przez te dni znajdując się na pokojach cesarskich. Pozwolono nam było nawet widzieć apartamenta wysokich nowożeńców, pokój toaletowy i kosztowności różne, rozłożone w nim, to jest prezenta ślubne. Z powodu tej uroczystości, graf Platon Zubow został mianowany jenerał-feldzeigmejstrem, to jest najwyższym dowódzcą artyleryi i zażądał od jenerała Lubowidzkiego aby mu wybrał dwóch oficerów, z liczby tych którzy z nim do stolicy przybyli, że ich chce w sztabie swoim zatrzymać. Zaraz więc jenerał mnie, jako artylerzyście zrobił propozycyą zostania przy naczelniku artyleryi, alem się od tego wymówił, z powodu stanu zdrowia ojca, w jakim go porzuciłem wyjeżdżając do Petersburga, a prócz tego nie mając wielkiej am- bicyi i pociągu do służby publicznej, więcej wzdychałem do życia domowego. Wybrał więc jenerał Stanisława Komara i Felixa Poradowskiego, pierwszego z kawaleryi narodowej, a drugiego z pułku lekko-konnego konstantynowskiego czyli księcia Wirtembergskiego. Natychmiast dano im kwatery w budowlach do pałacu Cesarskiego należących, i ja codziennie prawie odwiedzałem ich, a zatem miałem powód zwijanie się za niemi po pałacu, najczęściej bywając z niemi po pokojach hr. Zubowa. Pokój bardzo wielki, przyległy do jego sypialni, był punktem gdzie się zbierali wszyscy mający interesa do grafa, lub chcący mu się prezentować. Miałem sposobność widzieć jaki przepych na dworze panował, rozciągając się aż do przybocznych oficerów. Parę razy wydarzyło mi się przyjść do kolegów rano gdy wstawali: przynoszono im imbryk kawy prawie kwartowy, ogromny czajnik herbaty i stosowny porcellanowy dzbanek śmietanki. Kilka osób nasycić się tem mogło, prócz tego dawano im codziennie parę butelek jakiegoś trunku, dosyć przyjemnego, kolor biały i różowy mającego, a smak lekkiego miodu. Lubowidzki uprze- dzony będąc, że ówcześni panowie po dworach lubili trzymać trefnisiów i małych kozaczków do posług i zabawy, przywiózł dwóch takich z sobą do Petersburga. Jeden z nich miał lat 15, dosyć zgrabnie tańczył, i na teorbanie grywał, drugi nad lat jedenaście nie mający, dosyć nawet niezgrabny i nieładny, ale suto oba postrojeni przyjęci zostali przez grafa, któremu ich ofiarował jenerał. Trafiło się raz, iż gdy graf będąc raz na wielkim fajerwerku, w dniu programem oznaczonym, przeziębił się i zachorował, tak, iż dni kilka z sypialni swojej nie wychodził, i sam jadał, mówiono mi, że przy swoim stoliku kazał dawać nakrycie dla swego ulubionego kozaczka, który go zabawiał. Trudnoby mi było, nawet nie podobna, po tylu latach ubiegłych, opisać wszelkiego rodzaju widowiska i sceny, jakie się odbywały w przeciągu tych dni dziewięciu, programatem objętych. Cały Newski-Prospekt najznakomitszą ulicę stanowiący, Admiralicją, pałac Senacki, jak najwspanialej kilkakroć illuminowano. Transparent ogromnej wielkości przy Admiralicyi umieszczony, wystawiał narody wszystkie pod berłem Cesarzowej Katarzyny żyjące, we właściwych kostiumach; gdzie figurował i Polak w narodowym stroju. Przytem spalono wspaniały fajerwerk, w którym razem dziesięć tysięcy rac z palono, efekt był ogromny i wspaniały. Zdarzyło misie bywać na kilku balach przydwornych, zaczynały się zawsze od menueta. Wielka Księżna nowo-zaślubiona i pięć sióstr jej męża, Wielkiego-księcia Alexandra, wszystkie w orderach, aż do najmłodszej, sześcio-letniej naówczas, składały ten menuet; z mężczyzn zaś, oprócz Wielkich książąt, z udzielnych książąt jacy się mogli znajdować lub ze znakomitszych paniczów ruskich, byli kawalerami. Jednego dnia prezentowały się Cesarzowej, pani Potocką wojewodzina bełzka, z domu Komorowska, i pani Potocką wojewodzina kijowska (?) z domu Lubomirską (później wyszła za Waleryana Zubowa, a nakoniec za hrabiego Uwarowa). Pierwsza, podług zwyczaju wówczas na dworach powszechnie zachowywanego, mocno wyróżowana, druga zaś, czyli ufna w swoją piękność, czy też nigdy może nieużywając tego kosmetyku, w naturalnej przedstawiła się postaci. A że przytem musiała być trochę zmięszana, dosyć nie-awantażownie się jakoś pokazała. Później jednak, gdy się w niej rozpatrzono, oddano dank jej piękności, i portrety jej robił Lampi, pierwszy ówczesny Petersburski portrecista. Zdarzały się i śmieszności: naprzykład, mój jenerał wystroił się w mundur jeneralski, krótkie spodnie, jedwabne pończochy i trzewiki i tak do dworu pojechał, szczęściem wysiadającego postrzegł ktoś w przedsienia znajomy i ostrzegł go, że tylko oficerom flockim pozwolono było do munduru brać trzewiki. Zawrócił się więc do kwatery i musiał przemieniać dolne ubranie. Podobnież Antoni Grocholski, sprawił sobie suknią materyalną, bardzo suto haftowaną jedwabiami, i w tej wystąpił na pokoje. Suknie takie pozwolone były tylko na pokoje kamerherom i cywilnym wyższym dygnitarzom, więc go któś także zreflektował, że się wysunął i przebrał. Na dworze bowiem ogólny przepis był, aby każdy w sukni swojemu stanowi i randze służącej, prezentował się. Z osób znakomitszych, które na pokojach Cesarskich widzieć mi się zdarzyło, zafrapował mnie hrabia Cobentzel poseł austryacki powierzchownością swoją. Był bowiem zupełnie izabellowatej maści; włosy, brwi, rzęsy, kolor oczu. jak bywa u izabellowatych koni, a na uzupełnienie garnituru w karecie zawsze miał sześć koni izabellowatych. Człowiek to był bardzo światły i pełen towarzyskiego dowcipu; Cesarzowa żądała go mieć zawsze w poufałych swoich posiedzeniach w Ermitażu. Cóś podobnego zdarzyło mi się czytać o angliku jednym, mieszkańcu Bristolu; ten inaczej nie prezentował się jak w zielonym od stóp do głowy stroju. Bielizna, kapelusz, wszystkie części składające ubior, pończochy, trzewiki, halsztuch, okulary, wszystko jednem słowem, musiało być u niego zielone. Pokój jego nawet był zielono-malowany. Jadał, tylko zielone rzeczy, to jest jarzyny, owoce, i nieraz widywano tego nienasyconego amatora zieleniny, przechadzającego się po obszernym ogrodzie swoim z zieloną chustką lub tabakierką w ręku. Jeśli kiedy chciał się przejechać konno, konia mu zielono malować musiano, podobnie i cały rząd na niego, łudzi dwóch asystujących również zielono ubierał. Jest to maleńka próbka dziwactw, jakim zamorscy owi panowie, ulegają. W ciągu dalszego naszego w Petersburgu pobytu, książe Marcelli Czetwertyński, jeden z delegatów, podał do tronu, wydrukowany wywód praw familii Czetwertyńskich, do księstwa Kijowskiego, na mocy których oni dotąd używają przydomku Światopetlków. O mil kilka od Petersburga zjechaliśmy się z księciem Marcellim na jednej stacyi pocztowej, a że między nim a Lubowidzkim zachodziło jakieś powinowactwo, przez żony zapewne, jenerał więc zaprosił do swojej karety Czetwertyńskiego i razem z nim do Petersburga przybyliśmy. W trakcie podróży opowiadał sam książe o tem piśmie, który wiózł dla przedstawienia go Cesarzowej; brakło mu jednak argumentów do odzyskania uronionego dziedzictwa, kilkakroć sto tysięcy wojska, kilkaset armat i kilkudziesiąt, milijonów, dla tego przestać musiał książe Kijowski na randze rzeczywistego radzcy stanu, i mianowaniu córki frejliną. Ta to była księżniczka, której wdzięki tyle później sławiono, gdy poszła za księcia Naryszkina. Syn księcia został także pułkownikiem lejb-huzarów gwardyi, miał to być tęgi i śmiały oficer. Tak kilka miesięcy przebywszy w Petersburgu, zwiedziwszy godne widzenia zakłady i cesarskie letnie mieszkanie, w blizkości stolicy położone, byliśmy nakoniec w Kronstadzie. Vice-Admirał Puszczyn komendant Kronstadtu, zawiadomiony już z Petersburga o przybyciu naszem, tak był grzeczny, że przysłał do Oranienbaumu statek swój viceadmiralski, tak zwany kutter, bardzo pięknie zbudowany. Majtkowie przybrani byli jak najpiękniej, i my odbywszy lądem podróż z Petersburga do Oranienbaum, tam opatrzywszy wszystko, około godziny piątej wieczornej, Siedliśmy w kntter, i tak późną nocą i pociemku stanęliśmy w Kronstadzie, na przygotowanych już kwaterach. Późna pora niedozwoliła nam dnia tego widzieć się z vice-admiraiem. Odległość Kronstadtu od Oranienbaum rachują wiorst siedm. Kronstadt jest to najzręczniejszy z portów Rossyjskich na morzu Baltyckiem, czyli odnodze tego morza Finlandzką zwanej, w którą wpada Newa. Przyznam się, że niewiele mi przyjemno- ści zrobiła mata próbka podróżowania wodą; wieczór ciemny, wiatr dość mocny, bo to już było późną jesienią, ciągłe kołysanie podnoszących się fali, niektórym nawet sprawiło ludności, ale ja paliłem lulkę i to może mnie od nich ochroniło. Nazajutrz przyjął nas sędziwy już vice-admirał mile i zaprosił na obiad, a tymczasem synowi swemu kapitanowi okrętu rozkazały aby nam flotę pokazał. Nie pamiętam już liczby okrętów tam zebranych, ale niektóre szczegóły wbiły mi się w pamięć. Widziałem okręt o 112 działach, po drabinie z liny okrętowej zrobionej, i zawieszonej, drapaliśmy się na pokład jego, gdzie kapitan Puszczyn objaśnił nam wszystko. Zwiedzaliśmy następnie miejsce gdzie okręta uszkodzone naprawiają. Jest to kanał kilkadziesiąt sążni długi, proporcjonalnie szeroki i głęboki, który zapomocą śluz, napełnia się wodą morską, a gdy okręt wpłynie do niego, służy się zamykają i wtedy stojąca tuż machina wypompowuje wodę na powrót w morze, okręt osiada na dnie, a robota się około niego rozpoczyna. Obiad był prawdziwie ruski, porządkiem u nich zwyczajnym, ale obfitość wszystkiego zwłaszcza specyałów morskich, a po każdej potrawie inszy napój. Wina nie wiele, ale nalewek, które tak doskonale rossyanie fabrykują, suto dostarczał nam gościnny gospodarz. Po obiedzie, gdyśmy już do powrotu się zabierali, Yice-admirał kazał kilkanaście butelek nalewek dać dla jenerała i odjechaliśmy, na tym samym statku do Oranienbaum. Jadąc Postrzegliśmy od strony Petersburga, jakiś mały bacik czyli raczej czółen, którym książe Alexander Lubomirski prosto z Petersburga Newą się puścił i do Kronstadtu wędrował. Dla niego było to igraszką, bo on po różnych pływając morzach, zwiedzając cudze kraje, oswojony już był z tym żywiołem, ale mnie strach brał patrząc jak to małe czółenko, to się pokazywało, to znów zdawało zanurzać w głębinie morza. Taki efekt robiły fale morskie, ciągle kołysane burzliwym wiatrem i do znacznej podnoszące się wysokości. Czytałem gdzieś, że ów sławny Utyceński Kato, trzy rzeczy zawsze miał sobie szczególniej do wymówienia: między niemi przypominam sobie, była i ta, że się puścił wodą, tam gdzie się lądem dostać było można. Wprawdzie niedokazałby tej sztuki, żeby się lądem do Kronsztadtu przebrał, ale ja to stosuję do mniej niż potrzebnej odwagi księcia Alexandra Lubomirskiego. Z Petersburga do Kronstadtu płynąc prosto będzie około trzech mil, lądem zaś na Peterhoff i Oranienbaum więcej siedmiu. Ale co za przyjemność przejeżdżać przez dane (ville) panów Rossyjskich, zwierzyniec Cesarski, gdzie mnóstwo jeleni, sani i danielów, przebiegało drogę; widzieć w Peterhoffie owe wspaniałe wodotryski, które grubością i wysokością swoją przechodzą wersalskie, jak twierdzą ci co je oglądali; zabytki różne po Piotrze, I. domek skromny, który on zamieszkiwał i gdzie łóżko jego, zupełnie zasłane w tym stanie jak je pozostawił; pokazywano nam jeszcze trzewiki, które sani sobie załatał i t. p. Dalej znowu Oranienbaum w ślicznem położeniu, własność niegdyś owego sławnego Menżykowa, a po jego upadku skarbowa; gdzie Piotr III, ostatnie swego życia chwile przebywał. W miesiącu lutym 1791 roku opatrzeni na drogę nalewkami vice-admirała, wyjechaliśmy z Petersburga na powrót do kraju, na Tułę i Moskwę. Dla ogromnych śniegów w tamtych stronach, karety wyprawiono na hrendżołach, a sanie moskiewskie ogromne z budą, transportowały nas. Jechaliśmy niekiedy i nocami. Smutna to i okropna jazda była: po obu stronach drogi śnieg leżał na wysokości równającej się budzie sani naszych, zwoszczycy śpiewali swe przeciągłe piosenki, mój jenerał chrapał koło mnie, ja zaś, że nigdy jadąc nie sypiam, z obawy przypadku, ciągle w oczach tylko miałem śnieg i gwiazdy, a w uszach to śpiew jamszczyków, to chrapanie towarzysza podróży. Na dobitkę złamało się skrzydło u naszych sani, a choć drogi między Petersburgiem i Moskwą są zawsze dobrze utrzymywane i szerokie, tej nocy jednak, gdy się nam stal ten przypadek, wywróciliśmy się siedm razy. Nakoniec stanęliśmy w starodawnej stolicy Carów. Miasto Moskwa dziś, już po pamiętnym i bohaterskim pożarze 1812 roku, przybrało postać pięknej europejskiej stolicy, ale w roku 1791, kiedy je oglądałem, jeszcze więcej miało charakteru wschodniego. Miasto niezmiernie było wielkie, ale bez żadnej symetryi wzniesione, obok domów pięknych i nowym stylem postawionych, stały kletki, chaty, budki i kramiki, wśród nich niezmierna ilość cerkwi. Gminne podanie twierdzi, że ich być miało sorok soroków, istotnie zaś, jak opisanie współczesne wskazywało, dwieście kilkadziesiąt, do trzechset. W niektórych punktach na przestrzeni tysiąca sążni kwadratowych, można ich było naliczyć po trzy i więcej. Dni trzy tu zabawiliśmy, jenerał tylko prezentował się wraz ze mną, jenerał-gubernatorowi tamecznemu, ja zaś zrobiłem wizytę majorowi Milutynowi, mającemu fabrykę chustek jedwabnych, którego syn kapitan astrachańskiego grenadyerskiego pułku, bywał często w domu naszym odwiedzając kolegę w Januszpolu konsystującego i powierzył mi list do ojca. Aby zaś poznać publiczność Moskiewską byliśmy w teatrze, grano jakąś tragedya nie pamiętam. Pierwszy w tej trupie aktor, znakomity, pobierający ze skarbu rocznej gratyfikacji 6, 000 rubli assygnacyjnych nazywał się Mirowski. Gra jego i gęsta tak były doskonałe, że wielu spektatoróm, a między temi i mnie łzy wycisnął, chociaż nie byłem bardzo biegły w języku rossyjskiem. Po trzech dniach pobytu i oglądania co było najciekawszego, uciekliśmy do domu, bo zima w tym roku tak była niestała, że w lutym deszcz z grzmo- tem mieliśmy, i od Kijowa prawie, po czarnemi wlekliśmy się ziemi. Po przywitaniu się z jenerałowa i familiją jej, oddała mi jenerałowa list od brata mojego Marcina; zobaczywszy na nim czarna, pieczątkę, rozerwałem ją i dowiedziawszy się o mojem nieszczęściu, w rozpaczy, zmiąłem w ręku to doniesienie. Pobiegłem do pokoju jenerała, a rzuciwszy mu na stół ten list fatalny, te słowa tylko wyrzekłem: — Ja chcę, ja muszę jechać do domu. Jenerał widząc mnie rozrzewnionego, nie mógł się od łez powstrzymać, bo i sam kochał i poważał bardzo ojca mojego. Zaczął mi łagodne czynić perswazye, nakoniec, odczytawszy list Marcina, oświadczył, że jutro nawet jechać mogę, i że drogę powinienem obrócić na Androszówkę podkomorzego Bierzyńskiego, a to abym przed okazaniem się mojej matce, wprzódy widział się z bratem Marcinem, który tam sądził kompromis Bierzyńskiego, nie pamiętam już z kim. Wynurzywszy więc wdzięczność moją jeneralstwu obojgu, za ich troskliwe i łaskawe obejście się ze mną przez czas bawienia w ich domu, wyjechałem. Pobyt mój w Nowo-Chwastowie nie był bez przyjemności: przyjaźń dawna, utrzymująca się między Łubowidzkiemi a moim ojcem, wpływ miała wielki na stosunki z tym domem. Obiady zawsze bywały huczne, bo do jenerała z całej dywizyi zjeżdżali się oficerowie, z różnemi interesami, kolacya zaś en familie, ja tylko z niemi jadałem. Jenerałowa podsłuchawszy raz jak brzdąkałem na gitarze, tak sobie w niem upodobała, że mi sama napisała początki na gitarę, abym się ich wyuczył, bom tylko grywał od ucha i z samouctwa, a później zmusiła mnie raz dogrania w obec przybyłych gości. Miałem honor poznać tu Adama Rzewuskiego kasztelana witebskiego, który nieodległe i podobno czy nie o granicę mając posiadłości swoje, dobra Pohrebyszcze, kilka razy przy mnie był u jenerała. Gdy raz wszedłem do jenerała, z jakiemiś papierami do podpisu, zastałem kasztelana z kielichem w ręku, a gdy Lubowidzki mu mnie zaprezentował, Rzewuski serdecznie ściskając i udając jak mi się zdawało, podchmielonego, całego ob- ficie winem oblał. Drugi raz kasztelan był z żoną, z którą się był niedawno połączył, nie miała wówczas nad lat czternaście do piętnastu. Ożenił się był z rodzoną siostrzenicą swoją Rdułtowską, nie mającą więcej nad lat wówczas jedenaście, jak mi to powiadano, i po szlubie jeszcze wychowaniem jej, mąż się zajmował. Pani Rzewuska była bardzo ładna, przytem, jak słyszeliśmy, wniosła do siedmiukroć sto tysięcy posagu; ale i Rzewuski też rodem i osobą godzien był tego połączenia, był bowiem rzadkiej piękności mężczyzną. Trudno widzieć równie pańską powierzchowność i ton. Kiedy na Sejmie czteroletnim został wybrany posłem do Danii i przybrał się w ubior polski, krojem jakiego dawniejsi polacy używali, bogato i okazale, wszystkich oczy ściągał na siebie. Panował wtedy w Danii król cierpiący na pomięszanie zmysłów, którego upodobaniem było, wieczorem, gdy świece wnoszono do apartamentów, stawać we drzwiach i komenderować lokajami, na prawo, na lewo, wprzód, jak wypadało. Oprócz tego rysował nieustannie koty, i gdy Rzewuski znajdując się na pokojach, w pysznym kontuszu pąsowym roz- mawiał z nim, król zaszedłszy z tyłu kredką kota na plecach mu nakreślił. Rzewuski uprzedzony o tej fantazyi biednego obłąkanego, ani drgnął, jakby dotknięcia nie słyszał. Mieliśmy balik jeden dosyć ożywiony; z Podola zjechało kilka familii, kuzynów i przyjaciół jeneralstwa, jako to: Czarnoccy, Starzyńscy, Grocholska wojewodzina bracławska i wiele innych. Grocholska była to polska znakomita piękność; niepamiętam familii, z której ród swój wiodła, ale zdaje mi się z domu była Czerwińska. Była naprzód za Zawadzkim kapitanem artylleryi, po jego śmierci wyszła za mąż za Łaskiego podpółkownika artylleryi, nakoniec Grocholski, wojewoda bracławski, rozwiódł ją i ożenił się z nią. Ja poznałem ją w Kamieńcu, gdy z Połonnego po kassę tam byłem posłany; syn jej Ignacy Zawadzki kolegował ze mną po dwa razy, bo i w Szkole Rycerskiej i w artylleryi, z tego więc powodu miałem wstęp do jej domu. Ponieważ wszystkie drobnostki tyczące się mnie, bawią was i zajmują, namienię tu o wycieczce, ktorą z Nowo-Chwastowa robiłem w sąsiedztwo. O mil dwie odległości, jest miasteczko Borszcza- jówka, dziedzictwo Franciszka Hańskiego, żył jeszcze wówczas ojciec jego łowczy litewski, kawaler orderu S. Stanisława. Przez połączenie się mego brata Marcina z córką chorążego kijowskiego a bratanka łowczego, zaszły już między familijami naszemi bliższe stosunki. Z łowczym poznałem się w domu rodziców mojej bratowej, z synem zaś jego Franciszkiem dobrą mieliśmy zażyłość, gdyż bywał w domu naszym i jak wyżej wspomniałem jeździł do Bardjowa do wód z ojcem moim. Osądziłem więc za przyzwoite korzystać ze zbliżenia się mojego do Borszczajówki i znalazłszy wolną chwilę, pojechałem. Wyobraźcie sobie mieszkanie w położeniu prześlicznem, nad rzeką Rosią; miejsce na którem dom stał, widać, że niegdyś obronne było od napadów kozactwa, bo wałem dosyć wysokim opasane, ale domek jak bywają naszę karczemki po wsiach i drogach. Wszedłszy do przedpokoju, zastałem samego łowczego w szlafroku z futrem, w berlaczach, przy kominie na którym ogień nie wygasał nigdy, siedzącego i grającego w maryasza. Zimno w pokoju przenikliwe, ale tuż drzwi z tego pokoju do sieni, zupełnie ? jour były i więcej dla formy niż dla wygody stały, nie dziw więc, że Łowczy tak się w futra opatrywał. Był to człowiek dobry, poczciwy, ale w wysokim stopniu ograniczony i niedbały. Nic nigdy innego nie robił, tylko kawę pił od rana do wieczora, która zawsze gotowa być musiała, bo ogień w kawiarni wieczysty utrzymywano, przytem ciasteczka jadał; a mając przy sobie dwóch czy trzech rezydentów w załojonych żupanach, ciągle na przemiany z jednym z nich w maryasza grywał, aż gdy ręce rozdawaniem pomordowali, godzina rozmowy stanowiła odpoczynek. Przeszedłszy rodzaj salki wchodziło się do apartamentów syna jedynaka Franciszka: tu nowa reprezentacja. Dwa pokoje zajmował, pierwszy wchodowy, cały wyłożony był materacami i na nich różnego rodzaju psy myśliwskie legały, za tym drugi pokój, quasi sypialny, ale także nie bez oddzielnych materaców dla psów faworytów. Mając tylko godzin kilka zabawić w Borszczejówce, chciałem atencją moją podzielić między ojcem a synem. Poszedłem więc nawiedzić Franciszka; z pół godziny zabawiwszy, bo dłużej dla fetoru nie było można, znowu do starego powróciłem. Taką kolej parę razy odbywszy, nakoniec pożegnałem ich, z mocnem postanowieniem nie powtarzaniem odwiedzin. Obraz to był bezczynności, próżnowania, poślinionych do najwyższego stopnia. To też miasteczko Borszczajówkę i kilka pięknych wsi składających to dominium, posiedli wierzyciele. Później dopiero, po śmierci ojca, Franciszek zaczął lepiej trochę się krzątać, a do oczyszczenia fortuny, nie wiem tylko czy zupełnego, przyłożył się stryj, chorąży Hański, który testamentem swoim kazał pożyczyć Franciszkowi sto tysięcy złotych, na lat dziesięć bez procentu. Temi pieniędzmi on najpotrzebniejsze do Borszczajówki folwarki wykupił z rąk dzierżawców i następnie zaczął fortunę oczyszczać, a dziś jak mówią, znaczne posiada kapitały. Dziwak, śledziennik, sam jeden bez żony, żyjąc prywatnie, nie dziw, że mogł zebrać znaczne summy, od lat kilkudziesiąt administrując majątkiem. Roś, rzeka bardzo donośna i rybna, wsie w żyznych i rozległych gruntach, jednem słowem, ziemia mlekiem i miodem płynąca. Na początku opisu Borszczajówki i jej posiadaczy wyraziłem, że łowczy Hański był kawale- rem orderu Śgo Stanisława; nie bez przyczyny, dla dopełnienia obrazu tego dodam, że był wielkim admiratorem króla Stanisława Poniatowskiego, który go nim ozdobił. W dzień Śgo Stanisława patrona królewskiego, choćby nikogo z obcych w domu nie miał, ubierał się zawsze w suknię galową, orderowym służącą, w jakiej tylko u dworu prezentują się kawalerowie w pewne dni uroczyste. Był to frak biały z ponsową podszewką, ubramowany na około szlaczkami jedwabnemi ze złotem z orderową wstęgą na wierzch przez plecy przewieszoną. Na gwiaździe tego orderu napis jest: praemiando incitat (nagradzając zachęca), ale co tu było do nagrodzenia i jakie skutki zachęcenia, tego ja dociec nie potrafię. W miesiącu kwietniu 1794 powróciłem do domu; cztery miesiące dopiero upłynęły od śmierci kochanego ojca mego, jeszcze nie oschły oczy, z łez, które ta strata wycisnęła, gdy widok mój na nowo je poruszył. Matka przypomniała sobie, jak w ostatnich chwilach dogorywającego życia ojciec wspominał o mnie często i pragnął mnie widzieć, ztąd radość moja i domowych, żalem przeplataną była. Po upływie dwóch lub trzech tygodni, musiałem wyjechać do Łabunia, do główno komenderującego, którym był naówczas Iwan Piotrowicz Sołtyków. Zaprezentowawszy się jemu, prosiłem o zupełne uwolnienie od służby, pod pozorem potrzeby pomagania w interesach owdowiałej matce. Hrabia powiedział mi, że nie ma na to jeszcze upoważnienia od wyższej władzy, pozwolił mi wszakże bawić w domu nieograniczając czasu, z warunkiem tylko, abym się kiedy niekiedy przedstawiał do głównej kwatery. Odjechałem więc do domu, a po kilku tygodniach, stawiłem się znowu do hrabiego Soltykowa. Kwaterę obrałem sobie w Mikulinie u jenerała Swiejkowskiego, a ztamtąd niekiedy z nim też samym, bywałem w Łabuniu. Właśnie za drugą moją bytnością, trafiłem w porę, gdy Wyszkowski z brygadą swoją przechodził do Polski do Kościuszki. Bułhakow, półkownik cztero-tysięcznego grenadyerskiego pułku zaszedł mu drogę koło Starego-Konstantynowa, ale Wyszkowski mimo oporu, przebił się i dalej pociągnął. Przy mnie z placu tej potyczki, Malczewski jenerał przyleciał z raportem do hrabie- go Sołtykowa cały zbłocony i zakurzony. Po odjeździe Malczewskiego, hrabia, dowiedziawszy sie, że ja czas dosyć długi byłem przy Kościuszce, na osobność mnie wziąwszy, rozpytywał o wszystkie szczegóły życia jego, o jego talenta wojskowe i t. d. wystawując niedorzeczność przedsięwzięcia, na które się porwał z tak nierówną siłą. Radził mi przytem hrabia Sołtyków, abym jechał do stolicy i wstąpił do służby ofiarując swoją protekcyę, ale dla spraw domowych i sieroctwa naszego, projektu tego przyjąć nie mogłem, wcale już do służby nowej nie mając ochoty. VIII. W roku 1795 uregulowany został nowy podział kraju. Król abdykował i na mieszkanie do Petersburga wyjechał. Wtedy to zbiegli się do Grodna ci, którzy pragnęli orderów Orła Białego i świętego Stanisława, o które łatwo było za niewielką cenę, bo je Ryx, starosta piaseczyński, pierwszy kamerdyner królewski rozprzeda- wał. Raptem potem ujrzeliśmy te insignia na bardzo wielu piersiach, osób których wymieniać nie chcę. W roku 1794 szwagier mój także złożył broń. Kościuszko bowiem, gdy został ogłoszony najwyższym naczelnikiem siły zbrojnej, natychmiast zajął się reorganizacyą wojska wedle myśli swojej, a przez wzgląd na familią naszą kazał prywatnie ustrzedz Raczyńskiego, kwaterę mającego w Łęcznej by się sam od komendy usunął i jak najprędzej uchodził w bezpieczne schronienie. Jakoż Raczyński odjechał do Galicyi i w Czerniejowcach, stołecznem mieście na Bukowinie, schronienia szukał. Przygoda, której doświadczył jeden z kuzynów moich, Michał Zborowski, miała także miejsce w roku 1794. Rodzice jego w województwie Ruskiem mieszkali, a ojciec był, stolnikiem trębowelskim, matka zaś rodzoną siostrą mojej matki. Gdy po zajęciu Galicyi, ojciec jego wkrótce umarł, a majątek wierzyciele rozebrali, została matka z dwojgiem dzieci i szczupłym funduszem. Córka wyszła za mąż za słusznego obywatela, Bramińskiego, mieszkającego w ziemi Chełmskiej, blizkiego kuzyna Woroniczowej, kasztelanowej hełzkiej; syn zaś Michał, kończył szkoły w Galicyi. Po ukończeniu nauk, ojciec mój, matkę z synami do Januszpola sprowadził, a chcąc, aby się promowował sam i w usługach krajowych dosługiwał znaczenia, wyrobił dla niego u Kossowskiego podskarbiego Koronnego. miejsce w Skarbie Koronnym. Zrobił go więc Kossowski rewizorem komory w Mytnicy, na granicy Galicyjsko-Rossyjskiej; po Radziwiłłowie był to punkt tranzytowy najważniejszy. W lat dwa czy trzy po wstąpieniu jego w tę funkcyą, miały miejsce rozruchy 1794 roku. Wydarzyło się, że porucznik kawaleryi narodowej Liberacki, przebierając się ze szwadronem do Polski, na Mytnicę przechodził i jak z porządku wypadało, zarekwirował u rewizora o pieniądze, kazawszy sobie złożyć pereeptę. Pieniądze te zabrał, Zborowskiemu kwit zostawił, jako na potrzebę publiczną ich zapotrzebował. Z tego powodu później Zborowski posądzony o zmowę i porozumienie z Liberackim, z rozkazu jenerała Buxhöwdena, komenderującego w tych stronach, wzięty został i dostawiony pod strażą do Dubna. Jak tylko kupcy Dubieńscy, Radziwiłłowscy i inni dowiedzieli się o tem, ponieważ Zborowski był człowiek niezmiernie sumienny i zdzierstw żadnych, ani wymagań zbytecznych nie czyniący, natychmiast do księżnej Michałowej Lubomirskiej udali sie z prośbą o wstawienie się do jenerała. Jakoż księżna, niezwłocznie kazawszy sobie karetę podać, do kwatery jenerała pojechała, i przekonać go potrafiła, że rewizor z kilkunastą podwładnemi strażnikami i objezdczykami, nie był w stanic opierać się zbrojnemu szwadronowi. Zborowski na swoje stanowisko powrócił, u im dalsze urządzenie komór nastąpiło. Ale nie dosyć, tenże Zborowski, napylał sobie później nowego kłopotu. Jakiś jegomość, którego nazwiska nie pamiętam, przejeżdżając przez jego komorę, z tego kraju do Galicyi, wręczył mu bilet do Lewandowskiego prezydenta miasta Żytomierza pisany, z prośbą, aby gdy się z nim będzie widział, (ponieważ był na wyjezdnym z Mytnicy do Januszpola) oddał mu do rąk to pismo. Zborowski, nie znając tego jegomości, wymawiał się od polecenia, a nakoniec oświadczył, że inaczej nie przyjmie biletu, chyba go nie zapieczętowany mu zostawi. Tak się stało. Zborowski nieznalazłszy w nim nic podejrzanego, przyjął i oddał Lewandowskiemu. W rok lub może więcej potem, pokazało się że ten jegomość korespondent Lewandowskiego był jakąś osobą podejrzaną; dowiedziano się i o tem, że Zborowski pośrzedniczył w korespondencyi między nimi. W tymże czasie Działyński jenerał, zatrzymany został, gdy do Galicyi uchodził, widząc potrzebę chwilowego schronienia od podejrzeń, jakie na siebie ściągnął. Przyjechał do swojej wtedy Ilaszówki, i tam w starej stajni, którą ja jeszcze zastałem, przenocował, Petra Lewczuka najął z sześcią końmi do Ożohowiec nad samą granicą, i krok tylko zostawał mu do jej przebycia. Ale "quem Jupiter tuli perdere dementat", niepotrzębnie zatrzymał przy fraku parę wstążeczek orderowych i zaraz się wydał ofiarując znaczną kwotę za przeprawę. Zatrzymano go. Gdy go wiózł przez Januszpol do Żytomierza Abraham Iwanowicz Marczeńko, brat jenerałowej Szeremetjew, o którym wyżej wspominałem, prosił jenerał, aby mógł z nim wstąpić do dworu dla widzenia się ze znajomemi i pożegnania. Zezwolił na to Marczeńko, znający już nasz dom, lecz z oka go nie spuszczał na chwilę, i po parogodzinnem wytchnieniu dalej posunęli się do Żytomierza, a ztamtąd jenerał ruszyć musiał do Berezowa w Syberyi ku morzu Lodowatemu. Nie widziałem go już gdy wrócił z nie. woli; żona jego tylko z dwojgiem dzieci, z synem Zygmuntem i córką Henryką, (później Rottermundową) była w Januszpolu. Skoro tylko o uwolnieniu męża dowiedziała się, do którego żal miała, zabrawszy dzieci wyjechała z Trojanowa i w przejeździe nocowała u mojej matki. Działyński nie długo żył po powrocie z Syberyi, różne okoliczności przyśpieszyły zgon jego; w Żytomierzu będąc właśnie gdy miał siadać do karety i jechać do gubernatora, we drzwiach wychodnich na ulicę padł uderzony apoplexyą i życie skończył, dosyć jeszcze w młodym wieku, bo ledwie lat czterdzieści przeżywszy. Arcy to był przyjemny i dobry człowiek. W tymże czasie prawie w Prussiech uwięziony został Xawery Działyński, brat naszego Ignacego ale tylko kilkaset talarów sztrafu zapłacił, uwolniono go. Nierównie srożej postępowano so- bie w Galicyi, gdzie niemcy łopatą walili nieszczęśliwych więźniów. W r. 1795, jak mi się zdaje, nowa organizacya tych gubernij, nastąpiła; jenerał gubernator Bekleszów, czy też Tutolmin, urządzał je. W tymże roku zaczęło się podnosić znaczenie senatora Ilińskiego, do czego żona jego, z domu Komorowska, wiele także wpłynęła. Sypały się nań jak grad, honory, ordery, dobra, został kamerherem, senatorem i osiadł w Petersburgu. W tymże roku moja siostra rozjechała się z mężem, i wróciła pod dach ojcowski, zacząwszy robić kroki do urzędowego z nim rozdzielenia się. Ciągnął się process w konsystorzu żytomierskim przez cały ten rok i część następnego 1796; siostra moja prosiła biskupa Cieciszowskiego, w którego dyecezyi mieszkała, aby jej pozwolił przebywać w klasztorze, do ukończenia sprawy, czego po niej i przyzwoitość i okoliczności domowe wymagały. Przeznaczony jej został klasztor Brygidek w Łucku. Ja od początku sprawy rozwodowej ciągle jej asystowałem, i do Łucka ją odwoziłem, a umieściwszy za kratą warowną, powróciłem do domu. W powrocie przyjechałem do Hulczy na popas, w pół godziny potem do domu zajezdnego tuż przy moim leżącego, z drugiej strony traktu postrzegłem zajeżdżającego kogoś karetą pocztowemi końmi, z wielkim brzękiem. A że po służbie poznać było można wojskowego, pobiegłem więc do blizkiego domu pocztowego i dowiedziałem się, że to był brygadyer w służbie rossyjskiej (ranga ta naówczas jeszcze exystowała) Szembel., jadący spieszno w głąb Wołynia ku granicy, z rozkazem przyjmowania przysięgi na wierność Cesarzowi Pawłowi. Tym sposobem dowiedziałem się o zgonie Cesarzowej. Przybyłem do Sławuty gdzie jeszcze nikt o tem nie wiedział, ani dalej nawet, gdym ku domowi pospieszał. Gdym zajechał do poczciwego aptekarza Ruthsatza i opowiedział o tem, w ten moment dano znać do pałacu i sam książe wojewoda przyjechał, z własnych ust moich chcąc się o tym ważnym wypadku dowiedzieć. Nowe panowanie odznaczyło się reformą silną i skuteczną; ścisłą karność zaprowadzono w wojsku, zmienili się urzędnicy wszędzie prawie, a głównie naczelni. Do Kamieńca przysłany został hrabia Gudowicz jenerał en chef, niegdyś adjutant Piotra III. Przepisany został nowy ubior dla wojskowych i cywilnych, i w tym tylko można było stawić się w mieście gubernskiem, i przed władzami. Ubior dla nas był następujący: włosy do góry podczesane, nie na czoło nawisłe, upamodowane i upudrowane, chustka na szyi gładko zawiązana, bez żadnych fantaziów; kapelusz trójgraniasty, a nie okrągły, którego nosić nikt nie miał prawa. Dla chodzących po polsku przepis był także, szczególniej czapek się tyczący. Przyszła i na mnie kolej żem się musiał w Żytomierzu prezentować, naturalnie w całej formie. Januszpol był to rodzaj miasteczka, lubo wtedy targów i jarmarków w nim nie bywało, ale ojciec mój osadził kilkanaście domków żydami, samemi prawie rzemieślnikami, krawcami, szewcami, cerulikami, stolarzami i t. d. Mieli tu swego rabina, bożnicę i rzeźnika żydzi; w ogóle było ich dwadzieścia kilka dusz męzkich zapisanych w podatkowych regestrach. Gromadka ta żydów dependowała od magistratu żytomierskiego, który rozkładem i wybieraniem podatków zajmował się. W r. 1798, gdy matka moja dymittowała nam Januszpol, z trzema przysiółkami, a sama przeniosła się na mieszkanie do wsi Buraków, żydzi kilkakrotnie naprzykrzali się mnie trzymającemu tu ster rządów z rozporządzenia matki, prośbami i skargami na magistrat żytomierski, że ich uciska nadzwyczajnemi opłatami i narzutami. Był to skutek nieładu, jaki naówczas jeszcze panował, szczególniej w gminach żydowskich i po magistratach. Ja więc zasięgnąwszy wiadomości, iż podług ukazu, każda dusza żydowska, obowiązana była rocznie wnosić do kazny pewną ograniczoną summę, zapowiedziałem żydom naszym, aby więcej nad to nie dawali. Magistrat zaniósł skargę na mnie do rządu gubernjalnego, w którym prezydował na tedy gubernator nowy Grews, z horodniczego w Winnicy na ten stopień posunięty niedawno. W miesiącu marcu czy kwietniu 1799, odbieram z sądu powiestkę, wzywającą mnie do Żytomierza, dla dania potrzebnych objaśnień. Zrazu nieco się zmieszałem, i lubo nie poczuwałem się do żadnej winy, pobiegłem do Lemieszów, do brata mojego Marcina, więcej oswojonego z trybem rządowym i 'Żytomierzem, prosząc go o radę. Nie mogąc przewidzieć jaka okoliczność spowodowała to wezwanie, oświadczył się z chęcią towarzyszenia w podróży, aby pomógł w razie potrzeby. Tymczasem, ponieważ właśnie w tej porze, rzeki puszczały i przejazd do Żytomierza był prawie niepodobny, odpisałem na powiestkę, ze skoro wody opadną, stawić się będę. Jakoż w dni kilkanaście wyjechaliśmy i stanęli tegoż dnia nad wieczorem w Żytomierzu. Nazajutrz rano, ubrawszy się podług przepisu, aby na wstępie nie narazić się nieformalnością jaką, poszedłem do gubernatora. Gdym pierwszy raz przyszedł do niego, kamerdyner oświadczył mi, że pan spoczywa jeszcze, poszedłem więc do blizkiego kościoła katedralnego na mszę ś. i w pół godziny wróciwszy, zastałem już obudzonego. Dowiedziałem się zaraz, że była na mnie skarga od magistratu, którą przy ubieraniu sekretarz przeczytał. Objaśniłem, że to są żydzi ubodzy, nie kupcy ani handlarze, ale rzemieślnicy z pracy rąk utrzymujący się, że magistrat za tych włóczęgów, których po miastach pozapisywali w okład podatkowania, nakazuje im płacić w takiej proporcyi, w jakiej po znaczniejszych miastach, bogatsi tylko opłaca- ją i t. d. Przyjąwszy to tłómaczenie i zaprosiwszy ranie na obiad, pożegnał P. Grews. Przyszedłszy do domu dowiedziałem się dopiero, że to był właśnie dzień imienin jego, a zatem dla powinszowania byłem jeszcze na obiedzie, a nazajutrz wyjechaliśmy. Dla zabawy waszej, dodaję tu jeszcze ustęp, z podróżą moją żytomierską związek mający. Od r. 1794 bawił w domu naszym Januszpolskim, waryat Ignacy Żukowski, szlachcic dobrej familii. Brat jego, jurysta, był instygatorem ziemskim żytomierskim, on zaś zaciągnął się do ułanów królewskich za towarzysza, i jakiś czas posłużywszy, abszytował się, przy bracie w Żytomierzu zamieszkawszy. Właśnie wtedy Hański chorąży żytomierski, dał bratu jego plenipotencyą do wszystkich interesów, jakie się trafiać mogły mającemu znaczne dobra w dwóch guberniach, w kapitulacji wypuszczając mu wioskę niewielką Żarki, w kluczu Wierzchowieńskim. Bardzo mu więc na rękę wypadło, że brat wolny był od służby, gdyż sam interesami prawnemi ciągle zajęty, w Żarkach go osadził, wyciągnąwszy z nich nie wielką intratę, a przewyżkę nad nią obiecując z nim podzielać. Nie wiem jak długo Józef Żukowski posiadał tę wioskę, ale w tym przeciągu czasu Ignacy dostał pomięszania zmysłów, jedni powiadali że z miłości, bo niekiedy powtarzał nazwisko panny Karpowiczównej, drudzy że z wielkiego natężenia umysłowego i pracy nad powiększeniem dochodu bratu i sobie. Jakoż, powszechnie twierdza., że z jakiego powodu kto oszaleje, najwięcej o tem mówi, a nasz waryat, kiedy niekiedy tylko Karpowiczównę wspominał, ale ciągle o majątku marzył, krocie liczył i t. p. Gdy brat był zmuszony usunąć go od administracyi wioski, zaczął Ignacy nalegać na niego aby mu pieniądze oddał, ale sam nie wiedział ile, a gdy Józef zbywał go jak waryata, począł grozić mu zabiciem; tak że ten musiał się do ojca mego udać po radę co z tem robić. Mój ojciec więc radził aby podług przyrzeczenia połowę pieniędzy zyskanych na dzierżawie, odliczył mu; tak się stało, Józef oddał bratu siedemset dukatów złotem. Mając w ręku te pieniądze, Ignacy sprawił sobie porządną bryczkę, cztery konie, przyjął dwóch ludzi, jednego za lokaja, drugiego do koni, opatrzył się w broń, fuzyą, pistolety, pałasze dla siebie i ludzi, i tak wyekwipowany ruszył do Warszawy. Właśnie to była pora rozruchów i wielkich wojskowych marszów: zatrzymywano wszystkich pytając o pasporta. Żukowski opowiadał, że wpadł w ręce jakiegoś pułkownika polskiego. Ten kazał go aresztować, w mniemaniu, że udaje tylko pomieszanie zmysłów, a ma jakieś złe zamiary; puszczono go później, odebrawszy broń i dalej pojechał do Warszawy. Tam już coraz gorzej obłąkany, podał prośbę do króla w której ogromne jakieś sobie pretensye do skarbu koronnego urościł, ale ze sposobu pisania, król dostrzegłszy bałamuctwo i niedorzeczność jej, swoją ręką na niej dopisał: "Do rozpatrzenia panu Kickiemu, koniuszemu koronnemu". Kicki przeczytawszy to i posądzając, że król chciał sobie żart zrobić jakiś z niego, odesłał proszącego do kassy Ostrogskiej po urojoną wypłatę pretensyi. I tak ten nieboraczysko zakosztował owoców rewolucyi, straciwszy na ekwipowanie się, przejażdżkę, i t. p. większą część swoich pieniędzy, i powrócił w nasze strony, jak mówiłem, najwięcej potem w domu rodziców moich przebywając. Ztąd sobie różne robił wycieczki, tuk że kapitalik jego, coraz się zmniejszając nakoniec zupełnie stopniał. Gdy matka moja do Buraków na mieszkanie wyjechała, on został przy nas, bo ogromną jakąś pretensyą założył był do Januszpola, ale od nas wyjeżdżał często w sąsiedzkie domy, lub rozsyłał posłańców i listy. Znali, go wszyscy sąsiedzi i bawiły ich jego wymysły, bo przytem był bardzo łagodnego charakteru i miły człowiek. Niekiedy nawet wygodnie nam z nim było, bo kiedy komendy przechodziły i kilku oficerów do nas się trafi, tak serdecznie ich ubawiał, że wszyscy kontenci byli, a nam robił ulgę ułatwiając zajęcie w domu zimnych i obcych figur. Raz, gdyśmy mieli na wieczerzy dwóch czy trzech oficerów, wszczął się dyskurs o Kijowie i on się też odezwał, a gdy go zapytano, czy był w Kijowie i co tam widział — Byłem, odparł, i widziałem dudków popatroszonych. — W takim rodzaju były czasem jego odpowiedzi niezmiernie pocieszne. Brata swojego Józefa nie lubił od chwili obłąkania i jeśli go kto zapytywał o brata, czy go kocha, zawsze odpowiadał: ma żonę, niech go żona kocha, po co ja mam kochać? Bywał w Żytomierzu dosyć często i zawsze tam jakieś prośby do sądu głównego podawał, a najwięcej mu o Januszpol chodziło. Gdy więc na wezwanie gubernatora ja się z bratem do Żytomierza wybierałem, on także zaczął prosić usilnie aby go wziąć, a że za nami szła bryczka z potrzebnemi w podróży rzeczami, gdyż nie można było przewidzieć ile czasu przyjdzie zabawić w Żytomierzu, zgodziliśmy się na to i on z nami pojechał. Ale skorośmy wysiedli w dworku pana Hańskiego, nasz Żukowski otrzepawszy się z pyłu i poprawiwszy na sobie ubiór, prosto poszedł do gubernatora, na co my naturalnie aniśmy zważali, wiedząc że się zwijał zwykle gdzie chciał po Żytomierzu. Wszedłszy do gubernatora, na pierwszym wstępie odezwał się w ten sposób: — "Przyprowadziłem tu pana Seweryna Bukara, który zabrawszy od Francuzów krypy ładowane zbożem, i t. d." — Gubernator nie dobrze polski język rozumiejący, zasłyszawszy moje nazwisko i cóś razem o Francuzach, zastanowił się i obrócił do kilku osób tam znajdujących się, aby mu to objaśnili. Przytomny naówczas deputat Umiński, zaczął się mocno śmiać i gestami pokazywać gubernatorowi, że to waryat. Zbył go więc gubernator, mówiąc: dobrze, dobrze, rozpatrzemy to dzieło, i tem go pożegnał. Przyszedłszy Żukowski do nas, opowiada jak co najlepszego że był u gubernatora i co z nim mówił, wyłajaliśmy go i zdawało się że na tem skończy. Ale drugiego dnia jak gdyby czatował na mnie, tylko co sekretarz zaczął czytać podanie magistratu, a ja objaśniać się (było to w pokoju niedaleko drzwi od sieni) wchodzi Żukowski i woła do gubernatora, wskakując na mnie: — oto ten sam. Gubernator krzyknął na niego aby wyszedł, zawołał ordynansa i kazał go do horodniczego odprowadzić i w policyi zamknąć; a potem mówi do mnie po rossyjsku: — Nie wiem co to jest, że tyle się waryatów włóczy poświecić; mamy jak najsurowsze rozkazy żeby ich zamykać w domach osobnych; on z waćpanem przyjechał? Zaparłem się tego, dla skrócenia dalszej rozmowy i na tem się cała awantura skończyła. Dopiero gdyśmy mieli powracać do domu, brat mój mający dobrą zażyłość z horodniczym żytomierskim Spirydonowem, rozmówił się z nim, wziął Żukowskiego z policyi, odwieźliśmy go nazad. Grews był gubernatorem przez lat parę; ile sobie przypominam, po nim nastąpił Mikłaszewski, nadzwyczaj miły człowiek i z powierzchowności i z charakteru. Wydarzyło się właśnie za urzędowania jego iż pani Morzkowska, chorążyna podlaska, siostra mojej bratowej Marcinowej, mająca córkę jedynaczkę w młodym jeszcze wieku (która później wyszła za mąż za księcia Jabłonowskiego) i przytem jeszcze kilka panien córek obywatelskich, które w jej domu w Iwankowie, o mil dwie od Żytomierza wychowywały się, zachciała, kilka dni wesoło przepędzić w gronie familii i przyjaciół. Przygotowawszy się więc do przyjęcia licznego zgromadzenia, zaprosiła moją matkę z całą familiją, a z jej familii także kilka osób było, oprócz obcych, których córki w Iwankowie bawiły. Słowem zebranie było liczne, i niezmiernie wesoło czas przepędziliśmy. Jednego dnia, miała być reprezentacja komedyjki w przyrządzonym ku temu teatrzyku na kępie, w miejscu bardzo ładnem; młodzież porozbierała role. Zaproszony na ten dzień gubernator Mikłaszewski, znajdował się także i widać było że z prawdziwą przyjemnością dzielił zabawy towarzystwa. Jakoż całą potem kompaniją zebraną w Iwankowie zaprosił do Żytomierza i tam dał nam bal huczny, sprosiwszy jeszcze mieszkańców z familijami. Nie długo jednak cieszyliśmy się tym godnym człowiekiem; zajął miejsce jego Reszetow, człowiek niezmiernie przywiązany do litery prawa. Urzędował on sumiennie, i nadzwyczaj sprawiedliwości pilnował, niedając się ująć żadnemi względy i nieprzystępny żadnemu rodzajowi ujęcia. Po nim był Kurys, który wprzódy był naczelnikiem kancelaryi księcia Suworowa, wodza rossyjskiego. Wspomnę z tego powodu, że Suworów jak Napoleon nie lubił, gdy na jego zapytania, bodajby najdziwniejsze, zagadniony natychmiast nie odpowiedział, choćby niedorzecznie ale prędko i śmiało. Słyszałem od oficerów pod nim służących, że czasem koło stawu jadąc, zapytywał ordynansa lub adjutanta, wiele ryb się w nim znajduje. Należało bez namysłu odpowiedzieć natychmiast liczbę jakąkolwiek, gdyż inaczej na odpowiedź, nie wiem — Suwarów odpowiadał: — A! toś głupi nieznajka. Po Kurysie był książe Wołkoński, brat księcia Wołkońskiego ulubionego Cesarzowi Alesandrowi. Jenerałowi Essenowi winien był mój brat, że później z ks. Wołkońskim był w dobrych stosunkach. Stosunki te posłużyły mu do pokierowania interesów hrabiego Marcina Tarnowskiego, który z powodu fałszywego doniesienia, mógł mieć nieprzyjemności. Z jenerałem zaś Essen jenerał-gubernatorem naszych prowincyj, znał się brat mój od dawna, i kilka razy go w przejeździe z Kamieńca do Żytomierza w Lemieszach przyjmował. Po Wołkońskim, gubernatorem był Glazenapp człowiek dobry i delikatny w traktowaniu interesów z obywatelami; historya jego z Giżyckim pamiętnym go uczyniła i głośnym. Innych było wieli gubernatorów, których biografia mało mi jest znajomą, jako już w Podolskiej gubernii zamieszkałemu; najgłośniejszym z nich wszystkich był Komburlej. Wstęp jego do gubernii nadzwyczaj wiele. obiecywał dobrego; posiadacz znacznej fortuny, nie tylko z siebie ale po żonie, człowiek bogaty, niezależnością położenia wyższym był nad wszelkimi zwykłe obmowy ludzkie. Ton życia prowadził pański, maniery miał dworskie, i wychowaniem przechodził o wiele poprzedników swoich, umiejąc zasłużyć na poważanie obywateli. Jakoś w owym czasie potrafiono wzbudzić nieufność i podejrzenie naduch panujący w gubernijach naszych. Komburlej wszakże ręczył ciągle za podwładny mu kraj i w swoich doniesieniach najlepiej go malował. Przypominam sobie słowa listu Tadeusza Czackiego, do mojego brata, czy też do Wyleżyńskiego, pisanego z Petersburga. Podobało się komuś wystawić tam, że Krzemieniec, jest miejscem bardzo źle obranem na gimnazyum, że położenie jego sprzyja bardzo epidemicznym chorobom, że zbyt blizko granicy i t. p. Czacki postarał się o wiadomości statystyczne z różnych punktów gdzie exystowały zakłady główne szkolne, nietylko w kraju ale zagranicami jego, i dowiódł, że śmiertelność między uczniami w Krzemieńcu była bardzo rzadka. Co się tyczę zarzutu blizkości od granicy, hrabia Zawadowski minister oświecenia ówczesny, wchodzący w myśl Czackiego, którego bardzo poważał, starał się unieważnić go i okazać jak mało wpływu położenie to mieć mogło na nauki. W liście swoim pisał Czacki: "błogosławmy Kombur- leja, doniesienia jego nacechowane są życzliwością i ufnością dla gubernii i w rządzie najwyższym zjednały dla niej najlepszą opinję i t. d." Z tych to powodów później okazując mu wdzięczność, obywatele uczynili ze składki ofiarę uroczystą dla Kormburleja. Nie wiem jak się to później stało, że pod zarządem jego powstały nadużycia, przeciw którym gorąco wystąpił senator Iliński i brat mój Marcin. — Zesłany został z tego powodu przez Cesarza Alexandra senator Siewers z nieograniczoną władzą, dla dobadania stanu Kraju. Saint-Priest został przez niego wezwany do zawiadywania gubernią, w zastępstwie Komburleja. Przy Siewersie, jenerał-major hrabia Stanisław Potocki dodany był do pomocy w wykonywaniu jego rozporządzeń. Senator Siewers posyłał raporta swoje wprost do Cesarza, o którego miejscu pobytu naprzód był uwiadomiony. N. Pan sam je-rozpatrywał, a potem księciu feldmarszałkowi Sołtykowowi przesyłał i polecał do wykonania i rozporządzenia. Czytałem z różnych miejsc zlecenia Cesarskie, dawane Sołtykowowi i Siewersowi, nacechowane najwyższą sprawiedliwością; sam wybor Siewersa do tych gubernij był dowodem pieczołowitości monarchy i jego pragnienia dobra dla nas. Siewers skromny w życiu, bo nawet kucharza swojego nie miał tylko babę kucharkę, która mu skromne jedzenie przyrządzała, i której wierności dla siebie był pewien, zasługiwał prawdziwie na imię Aristydesa rossyjskiego. Nie widziałem go sam, ale u brata mojego był portret jego do transparentu zrobiony naturalnej wielkości, jak wszyscy twierdzili bardzo podobny. Użytym był ten transparent na świetny obchód i fetę daną przez obywateli dla zacnego senatora. Działo się to w latach 1814 — 1815; ale dla okazania z jaką gorliwością Cesarz Alexander, od pierwszych lat panowania swojego, zajął się w celu poznania prawdziwego stanu kraju naszego, potrzeb mieszkańców, biegu sprawiedliwości, cofnę się do r. 1803. W tym to roku, z woli Jego, rozesłani zostali do różnych gubernij senatorowie, z potrzebnemi instrukcyami; do Wołyńskiej i Podolskiej wyznaczeni byli senatorowie hrabia Iliński i Hołochwastów. Znajdowałem się w Żytomierzu w czasie ich bytności, a nawet z bratem Maranem chodziliśmy do Ilińskiego z uszanowaniem; przyjął nas bardzo uprzejmie jak współpowietników, pamiętny ścisłych stosunków obywatelskich, które się zawsze między ojcami naszymi utrzymywały. Wieczorem znajdowałem się na balu, który jenerał Fersen, len sam, od którego lliński kupił Ostrogszczyznę darowaną mu przez Cesarzowę Katarzynę — dawał dla senatorów. Nie pamiętam już w jakim domu bal ten miał miejsce, ale sobie przypominam, że zgromadzenie obywateli było liczne, a sala dobrze oświecona. W jednym jej końcu były dwa fotele skórą zieloną wybite dla senatorów, a po bokach ich, stały rzędem krzesła dla dam. Nie wiem także, która z dam była gospodynią na tym balu, bo Fersen był nieżonaty; pamiętam tylko jak Iliński otwierał bal polskim tańcem z laską w ręku i po skończonym tańcu zasiadł w swoim fotelu. Hołochwastów nie zajął swojego miejsca i ciągle się po sali przechadzał, z różnemi osobami rozmawiając. Były i siostry senatora Ilińskiego, Zabierzewska i młodsza, pierwiej jenerałowa Giżycka. Zbiegło się to wszystko aby oglądać brata w tak uroczystej missyi zesłanego. Ubiór pani Zabierzewskiej, rozumiem że na wielu zrobił takie wrażenie jak na mnie. Suknia biała, z czegoś bardzo przezroczystego zrobiona, na lewej ręce, na samem ramieniu ściągnięta i ujęta pięknym fermoarem; z prawej zaś strony w dole tak podniesiona, że część nogi do kolana prawie widać było, także ściągnięta i fermoarem spięta jak na ręku. Taki kostium chyba na dawnych greckich i rzymskich posągach widzieć było można, musiał sięgać czasów owych incroyables i merveilleuses, które w Paryżu w czasach rewolucyjnych figurowały, gdy mania uaśladowania greków i rzymian panowała tam tak w przybraniu dawnych strojów, jako i nazwisk. Józef Wyleżyński napisał był wierszyk bardzo zręczny o wjeździe i bytności senatora Ilińskiego w r. 1803, który się wielce podobał. Wiadomo wszystkim kto tylko widywał senatora Ilińskiego, jak lubił przepych, uroczystość i wystawę. Najmocniej zafrapowało mnie jego ubranie, gdy był w Januszpolu z żoną i ztamtąd już do Petersburga odjeżdżał, jak wyżej wspomniałem. Miał na sobie mundur ponsowy maltański, wszystkie ordery i klucz szambelański, kaszkiet zaś zielony skórzany z galonkiem i pióropuszem. * * * Odpowiedziawszy na pytania któreście mi zadali, kończę. Jak ze sposobu tłómaczenia mojego widzieliście, przypomnienia te, jedynie dla was służyć mogą i was tylko zabawić potrafią, mieszcząc w sobie to com widział lub w czem sam uczestniczyłem. Drobnostki, jakich tu jest wiele, was chyba zająć mogą, bo dla dzieci żaden szczegół z życia ojca nie może być obojętnym. Dla tego, niektóre uwagi moje, zamieszczone w tem piśmie zbyt otwarcie, wskazują potrzebę, byście dla siebie tylko tę pamiątkę odemnie zachowali, nie komunikując jej nikomu, chyba godnym waszej ufności osobom. Dziękuję wam, żeście mi podali myśl zajęcia się wspomnieniami młodości mojej, i szczęśliwszych czasów, a szczerze powiem, że nie bez przyjemności zwracałem się do lat ubiegłych. Teraz dopiero szczerze żałuję, żem w ciągu kilkudziesiątletniego życia, zaniedbywał zawsze notować sobie co ważniejszego. Mielibyście lepiej uzupełnione opisanie, gdy tymczasem poprzestać musicie na tem, co pamięć moja zdolną była dochować. * * * Postscriptum dnia 7 grudnia 1850 roku. Kochany Alexandrze! Już czwarty miesiąc upływa, jak umie doszły uwagi twoje, nad moim rękopismem w liście do Wincentego zamieszczone. Tyle w nich znalazłem pobudek do pisania, iż muszę się wziąć za pióro; uważałbym to bowiem za niedarowane uchybienie z mojej strony, gdybym tak słuszne i rozsądne uwagi twoje milczeniem pokrył. Przerywam więc przyjemną mi lekturę i w porządku wyrazów twojego pisma odpowiadam na nie. Osobista wolność kadetów tak była ścieśnioną, a godziny ich wszystkie tak obrachowane, że nie było czasu i sposobności uczęszczania w rozmaite towarzystwa stolicy. Nie trzeba bowiem wyobrażać sobie edukacyi młodzieży w Szkole Rycerskiej lub ówczesnym konwikcie szlacheckim pijarskim w Warszawie na wzór Krzemieńca, Wilna i t. p. gdzie uczniowie odbywszy naukowe godziny, mogli już całkiem swoim czasem rozporządzać. A zatem, jak nadmieniłem w rękopiśmie moim, oprócz balów, niekiedy teatru, a w ostatnich chwilach pobytu mojego w Warszawę, sejmowych obrad, zupełnie nigdzie nie by- wałem i prowadziłem życie ściśle koszarowe. Nie więc dodać do tego punktu nie mogę. Zdaje mi się, że dość jasno o rotmistrzach Kawaleryi Narodowej napisałem. Rozciągnę jednak tę materyę, dogadzając żądaniu twojemu. Na hasło powiększenia siły zbrojnej narodowej, obywatele zamożniejsi zaczęli robić wolne zaciągi do kawaleryi, swoim kosztem formować szwadrony, uzbrajać one, mundurować i w konie opatrywać. Tak uformowany i w komplecie już zamierzonym będący szwadron, gdy się władzy wyższej zaprezentował, komendant jego, a raczej twórca, otrzymywał rangę rotmistrza i jego nazwiskiem tytułował się szwadron. On zaś sam, jeśli nie chciał wojskowo służyć, dawał porucznikowi dowództwo szwadronu, a rotmistrzem zostając w nagrodę gorliwości okazanej w uformowaniu szwadronu i kosztów na to wyłożonych, miał rangę jenerał-majora, lecz tylko tytularną. Który zaś życzył sobie służyć w wojsku, wprost znaczył rotmistrza czyli kapitana chorągwi swojej, i taki później awansował na majora, vice-brygadyera i brygadyera. Ranga ta równała się wówczas randze jenerał-majora. Ponieważ jak powiedziałem kawalerją z wolno-zaciężnych ludzi formowała się, wolno więc było każdemu zapisać się do szwadronu czyjego, nosić tytuł towarzysza kawaleryi narodowej i siedzieć w domu, byleby na swojem miejscu postawił dwóch łudzi zdatnych do służby wojskowej, chociażby ze swoich poddanych, umundurował ich, uzbroił i z końmi do szwadronu odesłał. Znałem takiego pana Krzuckiego, który jak powiadano miał 80, 000 intraty, był posłem na sejmie ostatnim, i zapisał się na podobnego towarzysza. Ja sam lubo byłem oficerem artyleryi, byłem razem za towarzysza zapisany w brygadzie Lubowidzkiego i postawiłem za siebie dwóch łudzi, co się zwało sowitym pocztem. Dwóch braci moich w domu siedzących podobnież sowite poczty za siebie dawali. Po nowym podziale kraju i rozwiązaniu siły zbrojnej, a zatem i naszej brygady, konie te w liczbie sześciu nam zwrócono. Sposób ten zaprowadzony został dla prędszego uorganizowania siły zbrojnej, bo obywatele małoletnich nawet synów zapisywali za towarzyszów, stawiąc za nich sowi- te poczty. Dopiero za Stanisława Augusta zaczęły się podnosić siły wojskowe regularne, a na Sejmie czteroletnim postanowiono utrzymywać stutysięczną armiją, chociaż tylko na papierze, bo istotnie dla braku funduszów mało co więcej nad 60, 000 było w komplecie w roku 1792. Niemałej wagi żądanie twoje, bym kreślił biografie znakomitszych polaków z waszych czasów ostatnich, a między niemi i Kościuszki. Moim zamiarem było tylko dać dzieciom wyobrażenie ogólne o rzeczach i czynnościach, których świadkiem byłem. O Kościuszce dosyć pisano u nas i za granicą, ja sani kilka dzieł w tym przedmiocie po polsku i po francuzku czytałem, między innemi godne przejrzenia pamiętniki Michała Ogińskiego, gdzie wtórnie drugim ustęp o Kościuszce kilka kart zajmujący, najtrafniej obraz cnót jego i końca karyery wojskowej przedstawia. Zresztą tak co do niego, jak co do innych znakomitszych łudzi z czasów ostatnich, wiele pamiętników dostarczy jeszcze i nasz kraj i Warszawa. Mój własny magazyn, całkowicie już wyczerpany. Wyraz obójga-autoramentów objaśniam, że znaczył wojska koronne i litewskie, które do ostatka udzielne były- Co do tajemnic jakie mogłem z kancelaryi ówczesnych mieć sobie udzielane, to ci tylko mogę powiedzieć, że licząc lat siedmnaście wtenczas, gdy przez kolegę mego, szefa kancelaryi Kościuszki, Fiszera, wzywany niekiedy bywałem do pomocy w expedycyach potrzebujących tajemnicy, zajęty własną służbą garnizonową, nie myślałem wcale o zbieraniu materyałów do dziejów i nie z tamtych czasów nie pamiętam. Chcesz szczegółów o wojewodzie Stempkowskim. Był to w całem znaczeniu bon-vivant; faworyt Stanisława Augusta, który go używał w jednaniu sobie stronników w województwie Kijowskiem i znoszeniu się w niektórych okolicznościach tyczących tego kraju. Stanisław August mając wielu niechętnych w Polsce, już to z powodów opinii, już za poduszczeniem magnatów niechętnych jego wyniesieniu, starał się ujmować sobie takich, którzyby mu donosili o duchu mieszkańców i jednali stronników. Tak znaczenie i dostatki Stempkowskiego bardzo urosły i tyle go wziętym w województwie zrobiły. Może widziałeś lub zobaczysz kiedy obraz wystawujący koronacyą N. Panny Poczajowskiej, odbyła kosztem Potockiego starosty kaniowskiego, który wiele złego nabroiwszy na świecie, w końcu more antiquo wziął się do nabożeństwa, voulant mourir en odeur de sainteté. Był ten obrzęd zdaje mi się w początkach panowania Stanisława Augusta. Tam na czele szwadronu assystującego obrzędowi figuruje pan Stempkowski, jako rotmistrz tylko. Później sypnęły się nań względy króla, łaski, dygnitarstwa, senatorskie krzesła, ordery, starostwa, regimentu, któremi nacieszywszy się odstępował je, wedle zwyczaju ówczesnego, plus offerenti. Był czas nawet, gdy mu nawet prawo miecza nadano, w sprawach rozruchów chłopstwa ukraińskiego. Człowiek to był bardzo zdolny, lubo nie zbyt ukształcony. Co się tycze rodowitości jego, nic powiedzieć nie umiem, bo najmniej zawsze o to badałem w przekonaniu, że niewielka liczba rodzin w kraju istotnie w tym względzie odznaczyć się może. W katechizmie kadetów, przez Ks. A. Czartoryskiego ułożonym, w arty- kule o szlachectwie przytoczona była, dobrze mi pamiętna maxyma filozofa Seneki: "Et genus et proavus" etc., którą Ks. Żebrowski tak oddal wierszem polskim: Ród dowiem i pradziady i co nie z nas chodzi, Ledwie za nasze własne poczytać się godzi. Od wieku mojego dziecinnego do wyjścia z wojska mało znając Stempkowskiego i jego czynności, nie mogę nie o nim zajmującego napisać. Przyjaźń ścisła, jaka go łączyła z ojcem moim i osóbno przezemnie doznawana uprzejmość i względy, drogą mi czyni pamięć tego człowieka. Żeby miał do konfederacyi należeć, nie wiem, i zdaje mi się, że ciągle będąc przy królu w tych czasach, aż do śmierci swej w roku 1793, uczestniczyć w niej nic mógł. Wiadomość o zgonie jego zastała mnie w domu, i mam, gdy to piszę, przed oczyma ojca mego kochanego, który czytając list z Warszawy o tem donoszący, łzami się oblał. Wspomniałem w moim rękopiśmie, ze ojciec nasz, ofiarowanych sobie wielkich korzyści wraz z marszałkowstwem konfederacyi kijowskiej nie przyjął; co utwierdza mnie w opinij, że i przyjaciel jego i doradzca Stempkowski sam do niej wpływać nie mógł. Żył prawdziwie po pańsku, a król też ciągle za niego płacie musiał długi. Znałem obywatela powiatu żytomierskiego, podsędka Wieczffińskiego, który był dziedzicem Ozadówki, kapitał zaś swój dwóchkroćstotysięczny oddał Stempkowskiemu na procent. Gdy po śmierci jego wierzyciele cisnęli się do funduszów pozostałych, Wieczfliński zwykł był powtarzać: — Prawda, że znaczną ponoszę stratę, ale też ja pewnie za 200, 000 złotych wina wypiłem w Łabuniu. Ze był regimentarzem partyi ukraińskiej z rangą jenerał-lejtenanta, zawsze u niego wojskowych znaleźć było można wielu; warta liczna zaciągała codzień, muzykę miał doskonałą, kuchnię wyborną. Piękny pałac jego, w którym przepędzałem nie raz po dni kilka, upaść nakoniec musiał, jak wiele najwspanialszych grodów; kolej to rzeczy ludzkich... Upaść musiał kiedy zmartwiała ręka, która podsycała tu wojewodę. Lubo on umarł na lat kilka przed królem, ale ten już wówczas uszczuplone miał dochody. Oto masz odpowiedź moją, kochany korespondencie: pokazuje się, że łatwiej pytać niż odpowiadać. ...Rudzimiński (1), o którego mnie zapytujesz, jest obywatelem wołyńskim, i jednym z kolegów moich korpusowych. Od czasu rozjechania się z Warszawy nic o nim nie wiedziałem, aż dopiero znajomość jaką zabrał z moją siostrą Woroniczową, mieszkając nie odległe od niej, naprowadziła na wspomnienie o mnie, zaczął się jej dopytywać, a z jej opisu przypomniałem go sobie. Jest to człowiek mojego wieku, bardzo jeszcze czerstwy i jak Niemcewicz o Waschingtonie napisał, widząc go pod starość w majątku jego Mount-Vernon "stary już, lecz się starość ------------------------------ (1) Na tem kończymy wyciągi z pamiętników Bukara, mieszcząc i ten list malujący człowieka i sposób jego widzenia rzeczy. Radzimiński, o którym wspomina tutaj, zostawił także po sobie krótki pamiętniczek, którego kopią mamy w ręku, ale opowiadaniem rzeczy publicznych, wyłącznie zajęty, nie zdawał się nam tu stosownym do umieszczenia. Teofil Bukar, wymieniony także w liście, był korespondentem Tygodnika Petersburskiego i poczynał żywo zajmować się literaturą, gdy go zawczesna śmierć rodzinie wyrwała. Nie wiemy czy po nim co prócz umieszczanych z podpisem T. B. w "Tygodniku recenzyj i rozpraw" pozostało. Z tych wnosząc, można się po nim było spodziewać użytecznego i gorliwego pracownika. jędrnością zieleni,", — czego ja o sobie nie powiem... Zresztą, comme il n'etait pas de mes intimes, nie przyszło mi się dowiadywać o jego karyerze. Tak więc odpowiedziawszy na niektóre ważniejsze kwestye, które mi rzuciłeś, mój luby korespondencie, kończę moje bazgranie. Wiem, że rękopism mój, aby miał jakiś walor, wiele zeń ująć, wiele też dodać by wypadało. Chcąc godną czytania rzecz utworzyć, długo się wprzódy nad przedmiotem zastanawiać należy. Horacyusz dla piszących zostawił tę przestrogę, aby się wprzód dobrze porachowali, si valeant humeri aut si ferre recusent (czy dźwigną barki ciężar, lub nic podołają go unieść). Ja kochanemu memu Teofilowi dwa razy musiałem tę sentencją przypominać, raz gdy zamyślał pisać historyą Bolesława Chrobrego, powtóre, gdy chciał wszystkie dzieła Goëthego na polskie przełożyć. Nim się zabrał do tłómaczenia poezyi, wymęczył na mnie, abym przetłómaczył przemowę na czele dzieła tego będącą. Ja przeczytawszy ją, tem bardziej wymawiałem się, że była w duchu filozoficznym. Nigdy dzieł filozoficznych nie czytuję, ho ich nie cierpię. Jednego tylko Jana Śniadeckiego kilka kawałków o filozofii traktujących z upodobaniem czytałem, dla niezwykłej jasności stylu i czystości języka. Zmuszony wreszcie naleganiem, przełożyłem, a odsyłając tę pracę z której i sam nie byłem zadowolniony, jeszcze mu raz robiłem uwagi moje, chcąc go odwieść od tak trudnego przedsięwzięcia. Przytoczyłem mu jeden przykład, który się trafił w Paryżu. Komedya Moliera Le medecin malgré lui, jest napisana prozą, reszta prawie wszystka prac jego dramatycznych wierszem. Przyszło do głowy jakiemi francuzowi przerobić i tę komedyą na wiersze. Tak mu się ta robota nie powiodła, że gdy miano grać tę zwierszowaną komedyę, dał się któś słyszeć z parteru: — On va jouer le medecin mis en vers malgré lui. Oświadczyłem memu Teofilowi obawę, aby któś później nie powiedział: Goëthe tratesti en polonais malgré lui. Może go te uwagi przekonały, gdyż między papierami jego, nie okazał się ślad żaden tłómaczenia Goëthego. * * * II. WYCIĄGI Z PAMIĘTNIKA PANA CHRZĄSZCZEWSKIEGO. Rękopism z którego dajemy tu ciekawe, ucz niezupełne wypisy, dostał się nam za pośrednictwem zgasłego niedawno i zasłużonego, ś. p. Konstantego Świdzińskiego. Zdaje się nawet, że on do napisania go, autora skłonił. Sądu o nim jak o innych ten zbiór składających, dawać niechcemy; wartość jego ocenią czytający. Drażliwość przedmiotu jeszcze boleśnego i świeżego, mowa o osobach niedawno zmarłych, których dzieci lub wnuki żyją dotąd, zmusiła nas do wypisywania tego tylko z pamiętnika co ciekawem być mogło, nie poruszając namiętności i nie tykając, zresztą łatwych do wyexkuzowania, osobistości, imion i familij. Jak przy pamiętnikach Ochockiego, zastrzegamy i tu raz jeszcze, że za opinije, sądy i fakta, które przywodzi pan Chrząszczewski odpowiedzialności nie przyjmujemy. Wydawcą bodąc, nie przyznajemy sobie w tem najmniejszej zasługi, ale też winy ponosić nie powinniśmy. Rękopism oryginalny znajduje się w zbiorach po ś. p. Konstantym Świdzińskim, kopią nam udzieloną winniśmy uczynności Barona Chaudoir'a, za którą mu czujemy się obowiązani złożyć dzięki publicznie. I. Stanisław Szczęsny Potocki, syn Franciszka Salezego wojewody kijowskiego i Anny z Potockich wojewodzianki poznańskiej, roku 1753 urodzony, był wnukiem Józefa strażnika, a prawnukiem Felixa, hetmana wielkiego koronnego. Od Jędrzeja i Stefana, dwóch synów Mikołaja jenerała ziem Podolskich, dom Potockich rozdzielił się na dwie linije: jedną ztąd zwaną Hetmańska, drugą od Stefana idącą, przezwaną później Prymasowską dla tego, że syn tego Stefana, Paweł, kasztelan kamieniecki, w trzynastoletniej niewoli w Rossyi ożeniony z Sołtykówną, siostrą rodzoną żony cara Iwana, miał z niej kilku synów, z których jeden Teodor dostojeństwo prymasowskie piastował. Potoccy z Tulczyna, Jan i Seweryn krajczycowie, pochodzą z linii hetmańskiej, Ignacy Potocki marszałek wielki litewski, Stanisław, prezes senatu królestwa Polskiego i Jan brygadyer z innemi gałęziami, należeli do linii prymasowskiej. Stanisław Szczęsny Potocki, miał cztery siostry: jednę Maryą za Brühlem jenerałem artyleryi koronnej, synem ministra Augusta III, drugą Ludwikę za Kazimierzem Rzewuskim pisarzem koronnym, trzecią Antoninę za księciem Xawerym Lubomirskim, panem Smilańszczyzny, czwartą Pelagiję, czyli raczej z porządku trzecią, za Michałem Mniszchem dziedzicem Wiszniowca. Chociaż jako jedynak pieszczotliwie wychowany od matki, był jednak Stanisław Szczęsny silnej budowy ciała. Instrukcyą jego trudnił się ksiądz Wolff, pijar, człowiek uczony i kapłan przykładny. Ten w sercu jego zaszczepił mocną wiarę w prawdy religijne, zamiłowanie ścisłej sprawiedliwości i ojcowską pieczołowitość o dobro mającego mu podlegać ludu wiejskiego. Ale co do zasad politycznych, idąc za powagą wielkiego Jana Zamojskiego i za duchem czasu, jaki panował w narodzie, wpoił w niego nieszczęsne mniemanie, że tron elekcyjny i demokracya szlachecka z prawem powszechnego głosowania (vote universel) wpływem arystokracyi kierowana, były nietykalną źrenicą polskiej wolności. Wychowaniec jego, przyszły dynasta na Humaniu, Tulczynie, Brahiłowie, Mohylowie, Krystynopolu, Tartakowie, Dukli, Chorostkowie, Strusowie, i Wielkich Oczach, starosta rubieszowski, sokalski, opaliński, hajsyński i zwinogrodzki, aż do lat młodzieńczych nie wydalał się z domu rodzicielskiego. Dom ten był okazałym i majestatycznym dworem, gdzie trwały ustawiczne zjazdy magnatów. Przedniejsza służba Salezego Potockiego, oprócz pokojowców z niedorosłej szlachty, szatnych, łowczych, podczaszych, ko- niuszych i t. d. składała się z trzydziestu dworzan, między któremi Złotnicki, później jenerał porucznik wojsk rossyjskich, lubo także majątku ziemskiego posiadacz, był co do znaczenia imienia wcale nie pierwszym. Marszałkował temu gromi młodzieży, jeden z książąt Czetwertyńskich, a później Sierakowski starosta zawidecki. Milicją nadworną formowała piechota, dragonja, ułani i kozacy. Oficerowie regularnego wojska byli patentowani od króla, z mocy ustawy sejmowej i nosili feldcechy wojska narodowego. W roku 1770, gdy dżuma od granie tureckich rozszerzyła się aż do Rusi Czerwonej, dla zabezpieczenia Krystynopola stolicy Potockiego od zarazy morowej, rozciągnięto łańcuch wojskowy, który dobra Krystynopolskie, Tartakowskie i starostwo Sokalskie dokoła opasał. Dowódzcą tej straży był Karol Sierakowski (szwagier autora), komendant lejb-gwardyi dragonów, oficer z wojska saskiego, zabranego do służby pruskiej w czasie siedmioletniej wojny. Do granicy tego kordonu przypierała majętność kasztelaństwa Ko- morowskich, których córka, panienka pięknej urody i miłego ułożenia, była upodobanym starych Potockich gościem. Od uroku jej wdzięków, w sercu młodego Stanisława, zajął się gwałtowny pożar miłości. Stęskniony długą przerwą sąsiedzkich państwa Komorowskich odwiedzin, użalał się przed matką na zniewieściałość fizycznego wychowania swego, i prosił, aby dla nadania siłom jego męzkiego hartu, wolno mu było objeżdżać konno łańcuch rozstawionej przeciw dżumie straży. Matka, która go nigdy nie spuszczała z dziecinnych pasków, z trudnością zezwoliła na ten rodzaj emancypacyi ukochanego jedynaka swojego, poruczając go nieodstępnemu nad nim czuwaniu pana marszałka Sierakowskiego starosty zawideckiego, mającego nad Stanisławem w takich objazdach dozorczą władzę ochmistrza. Pan Stanisław często ponawiając mniemaną na kordon zdrowia wyprawę, słodkie spędzał godziny w domu Komorowskich, nakoniec rozkochany na zabój, gdy związku małżeńskiego zieli córką nieodzownie zapragnął, rodzice radzi zięciowi tak możnego domu, a pan ochmistrz na łasce młodego panicza wielkie budując sobie na- dzieje, zezwolili na tajemne zaślubienie kochanków. Ale ustawiczne wycieczki wojewodzica, ściągnęły na siebie badawcze oko zauszników dworskich, a ci, dociekłszy tajemnicy, panują objawili. Mniszchowa kasztelanowa krakowska, której skrytym było zamiarem pana Stanisława z Józefiną córką swoją ożenić, poradziła wojewodzie. aby narzuconą sobie synowę z domu rodzicielskiego uwiózł do Lwowa, tam w klasztorze panieńskim, gdzie krewna wojewody przeorysza była, osadził, i sprawę rozwodową rozpocząwszy. syna z bratem jej Brühlem za granicę wyprawił. Nieszczęśliwy nowożeniec z wielu okoliczności mógł się domyślać, że ojciec wie już o zawartym przez niego związku, i tego zerwanie wymódz na nim postanowił. W dzień jeden świąteczny odebrawszy rozkaz, aby z siostrami do kościoła Bernardyńskiego na mszą jechał, gdy do ich pomieszkania przyszedł, tajemnym smutkiem na siłach zwątlony, zemdlał. Dano znać ojcu, który zastawczy go złożonego na sofie kazał przytomnym ustąpić z pokoju. Wszyscy wy- szli oprócz panny Mładanowiczównej, później majorowej Krebsowej, wkrótce po rzezi humańskiej do dworu przywiezionej, która dla wysłuchania ciekawej rozmowy, jaka nastąpić miała, za blejtram się ukryła. Wojewoda wzruszony litością nad cierpieniem syna, mówił do niego łagodnie: — Wiem o twoim płochym postępku, taję go przed matką, bo cios na jej serce tak ciężki, zabiłby ją od razu. Jeżeli więc nie chcesz wtrącić ją do grobu, na rozpoczęcie rozwodu zezwolisz; a ja cię zapewniam, że hojnem twej żony wyposażeniem związek zerwany wynagrodzę. Cóż miał począć syn dumnych rodziców, z których niezgiętą wolą, wiedział, że mu walczyć niepodobna było. Wyjąkał więc nakazane mu zezwolenie, sądząc, że tą uległością zasłoni przynajmniej małżonkę swoją od gwałtownych środków przemocy, a może też miał nadzieję, że czas dalszy nastręczy mu sposobność do przebłagania rodziców. Wojewoda po wymuszonem zezwoleniu synowskiem, wezwał do siebie Karola Sierakowskiego komendanta swojej dragonii, żądając od niego, aby z oddziałem jazdy wpadł nocną porą do do- mu Komorowskich i porwawszy ich córkę przywiózł do Krystynopola w zakrytym powozie. Sierakowski na taki rozkaz przerażony zgrozą, padł przed nim na kolana, wypraszając się od naniesienia gwałtu domowi obywatelskiemu, którego nie raz gościnnej uprzejmości doświadczał, lubo w każdym innym godziwym razie gotów był, jak mówił, życie swoje na zawołanie pańskie poświęcić. Nie uraził się wojewoda odmówieniem przez Sierakowskiego służebniczej uległości swoim rozkazom, owszem na znak, że mu się podobała szlachetna jego otwartość, ofiarował mu nasypaną dukatami złotą tabakierę, i tylko o zachowanie sekretu prosił. Spełnienie więc lego bezprawia, przeszło po kolei na Wilczka i Dąbrowskiego, przełożonych nad kozakami nadwornemi. Ci najechawszy dom śpiących Komorowskich, córkę ich, nieszczęśliwa przemocy ofiarę, już wówczas brzemienną, wyniósłszy na ręku z domu, bez żadnego innego przyodziewku nad zieloną kitajkową spodniczkę, w saniach krytych złożyli i pierzynami osłonili. Uwożąc porwaną, spotkali w lesie transport zboża, od trzechset fur, chłopskich, z któremi się minąć ciasność drogi nie pozwalała. Musieli więc wstrzymać dalszą swą jazdę, póki cały ten ciężki tor i długi tabor, nie przewalił się aż do ostatniej fury, i nie zostawił im wolnej do przejazdu drogi. Tymczasem obawiając się, aby krzyków i jęków, gwałtownie uwożonej Potockiej niedosłyszano, coraz większem naciskaniem betów, tak jej oddech stłumiono, że gdy podwody spotkane odjechały o podał, już ją znaleziono z asfixii, czy tez z przestrachu umarłą. Wodzowie tej ohydnej wyprawy, uradzili między sobą, że im nie więcej do czynienia nie zostawało, jak zatrzeć ślad wszelki do odszukania martwych zwłok służyć mogący i te w przerąbaną płonkę, na zamarzłym w pobliżu stawie zatopili. Wilczek pod imieniem Zagórskiego, Dąbrowski pod własnem, schronili się do dóbr Ukraińskich Potockiego i tam w służbie ekonomicznej wiek swój dokołatali. Syn Wilczka chodził ze mną do jednej klassy w szkołach Humańskich, później widziałem go wyświęconego na parodia do wsi Humańskiej Machnówki. Nie daleko miejsca, gdzie zatopiono zwłoki Potockiej, był folwark do klucza Krystynopolskiego należący. Na wiosnę Kossowski ekonom tego folwarku, obchodząc bardzo rano obory i gumna, postrzegł pomiędzy krą złamanego lodu pływające ciało. Po zielonej jedwabnej spodniczce poznał, że to było ciało kobiety, i domyślił się, że to być musiał trup utopionej Potockiej. Za pomocą gumiennego wyciągnął je na brzeg i uprzedzając przybycie ludzi pańszczyznianych, samowtór z gumiennym, wykopał grób, i w nim zagrzebał tajemnie zwłoki nieszczęśliwej ofiary gwałtu. Otrzymał za to dożywotnią gracyę, dom Potockich opiekował się jego dziećmi, z których najstarszy syn ożeniony z Rakowską Kolubabiniecką, rządził potem dobrami Zofii Potockiej i jej małoletnich dzieci, a młódszy dotąd (?) spełnia obowiązek kassyera w kluczu Trościanickim, przypadłym na schedę Bolesława Potockiego. Całą tę przygodę porwania córki Komorowskich opisała majorowa Krebsowa i mnie ją czytała. Po jej śmierci rękopism od jej familii pozwolony do przeczytania doktorowi medycyny Abramsonowi, w ręku jego zaginął. Zapewnić jednak mogę, że w mojem opowiadaniu, nie opuściłem żadnego z ważnych szczegółów, które obejmował. Stanisław Potocki, gdy się dowiedział o zabójstwie swej żony, zdjęty rozpaczą, w ponurem milczeniu postanowił był sobie życie odebrać, i byłby przedsięwzięcia swego dokonał, gdyby nad nim nie czuwał, służący mu wiernie aż do śmierci jego kamerdyner Bistecki, który wszedłszy za nim do gabinetu, gdy go zastał zbroczonego krwią, od poderżniętego scyzorykiem gardła, wydarł mu Iwon samobójczą i przez długi czas, póki się umysł jego nie uspokoił, na krok od niego nie odchodził. Okropność tego ciosu zostawiła na Potockim niestarte ślady w melancholicznym wyrazie, jakim się odtąd zasępiło jego oblicze, a żal nieutulony po straconej małżonce, i niewygasła w sercu jego ku niej przychylność, świadczyła jej miniatura, zawieszona na piersiach aż do śmierci jego, i z nim schowana do grobu. W lat kilkanaście po tej katastrofie, gdy już Potocki z drugą żoną mieszkał w Tulczynie, odwiedził go po raz pierwszy brat Komorowskiej. Powitanie ich zadziwiło wielce przytomne starsze dzieci Potockiego, z powtórnego małżeństwa, gdyż patrzały jak ojciec ich rzewnemi łzami zalany, z żywem uczuciem najserdeczniejszej miłości braterskiej, długo przyciskał do piersi swojej osobę im nieznaną, i od niej długo się oderwać nie mógł. Wtenczas dopiero pierwszy raz dowiedziały się od matki swojej, że ona była powtórną żoną ich ojca, a gość przybyły, bratem pierwszej małżonki. Kiedy Potocki w towarzystwie Aloizego Brühla, Franciszka Hulewicza i poczciwego mazura Bisteckiego wysłany zagranicę od ojca, podróże swoje odprawiał, pierwiej matkę, a po zajęciu Galicyi przez Austryą, ojca swojego utracił. Wojewodzina była pani pobożna i obyczajów surowych, ale dla dworu swego zbyt ostra i dumna. Panny swoje za najmniejszą płochość w obejściu z mężczyznami, rózgami ćwiczyć kazała, często w późną noc zerwawszy się z łóżka szła na podsłuchy do ich mieszkania, szpiegując czy się tam młodzik jaki nie zakradł. Raz na korytarzu ciemnym spotkawszy wychodzącego od jej fraucymeru szwagra mojego, Karola Sierakowskiego, zakrzyczała z gniewem: — Kto tu śmie wchodzić? Aż Sierakowski, na figiel się puściwszy zaczął jęczeć i wyć, jak potępieniec, a wojewodzina ze strachu uciekła. Było wówczas modnym panów przepychem, chować na dworze swoim karłów; wojewodzina miała dwoje bliźniąt tego niedołężnego tworu, brata i siostrę. W wielkim salonie był dla nich wyklejony z papieru o kilku pokojach apartament, zkąd zdrobniały jenerał-policmejster, czynił wycieczki po całym pałacu, szpiegując i donosząc wojewodzinie, każdą złą sprawkę dworaków. Powiadała mi o niej Krebsowa, że naśladując dawną dworu francuzkiego etykietę, którą, jak pisze Jules Janin, zachowywała jeszcze stara Duchesse de Crequi, gdy na wezwanie Napoleona mając jechać do Tuilleries, wsiadała do swej herbownej i suto wyzłacanej karety — wojewodzina także wydała rozkazy, aby przy jej wsiadaniu do powozu dworzanin rekodajny, podawał jej do opierania się kułak, a ramienia jej dotykać się nie ważył. Nowy jakiś dworzanin, nie świadom tego nakazu, co miał wstępującej na stopień karety podać do oparcia się kułak, świętokradzką ręką schwycił ją pod ramię, i za frycostwo swoje od obrażonej wojewodzinej dostał tęgi policzek. Salezy Potocki został właścicielem włości Humańskiej, nie ze spadku po ojcu, ale z darowizny od stryja swego Stanisława wojewody bełzkiego, który ją także otrzymał w darze od Morsztyiiowej z domu Potockiej. Salezy Potocki, za panowania Anny cesarzowej rossyjskiej, zwiedzając dwór Petersburgski, byt od niej przyjmowany jako powinowaty familii cesarskiej. Powróciwszy z podróży zagranicznej, w stroju francuzkim, dowiedział się od jednego reformata, mającego zaufanie wojewody bełzkiego, że ten bezdzietny stryj jego, dal się z tem słyszeć, iż pominąwszy innych Potockich miałby chęć całą włość Humańską, i własną swoją dziedziczną schedę Tartakowską, jemu jednemu zapisać, gdyby był stroju polskiego nie zrzucił. Salezy więc z porady pomienionego reformata stawił się u stryja przebrany znowu po polsku, i od razu donacyą Humańszczyzny otrzymał. Po śmierci rodziców, Stanisław Potocki ożeniony z Józefiną Mniszchówną kasztelanką krakowską, urodzoną z Brühlownej, oprócz ciężaru wielkich długów, zaciągnionych przez ojca, miał jeszcze do dźwigania process kryminalny zaprowadzony przez Komorowskich, przeciw jego ojcu wojewodzie. Powiadano, że miał być wydany wyrok na wyniesienie z grobu, i wywiezienie haniebne zwłok wojewody, o czem wątpię. Ale Stanisław odstąpieniem kilku wsi zagodził familją Komorowskich, a gdy ci nie popierali processu, sprawa sama z siebie upadła. Nie był mu do smaku rząd Austryacki; prócz tego chcąc mieć wolną od długów fortunę, spłacenie ich zdał na Ponińskiego, marszałka sejmu konfederacyjnego, i nic od niego nie wziąwszy, prócz prawa emfitentycznego na starostwo Zwinogrodzkie, własność wszystkich dóbr Galicyjskich, do sta wsi wynoszących, na niego przelał. W ciągu tej negocyacyi z Ponińskim, przegrał Stanisław w karty kilkadziesiąt tysięcy dukatów, a ta lekcya tak mu utkwiła w głowie, że odtąd nigdy nic grał więcej, jak po dwa złote na stawkę. Tegoż czasu został naprzód chorążym koronnym. Do boku młodego i tak bogatego dygnitarza, przylgnął Adam Moszczeński, mający tytuł majora od fizylijerów, który wolał trzymać się klamki możnego dworu, niżeli regimentu swojego. Potocki mając przesiedlić się do Tulczyna, wysłał go przed sobą na Ukrainę, żeby mu tam zagotował tymczasowe jakieś pomieszkanie, przejrzał administracyą dóbr i co w niej krzywego znajdzie, sprostował. Pan major, reformy swoje począł od zmiany oficyalistów i possesorów, z których maią część tylko się utrzymała, inni poszli precz z kwitkiem. Do tej kategoryi należał stary szlachcic Ginowski, mający dosyć pozorne prawa do czterech wsi klucza Babskiego, niegdyś własnością Strusiów będącego. Wojewoda godząc jego pretensye, oddał mu w dożywocie wieś Krasnostawkę, która dziś jest w posiadaniu Floryana Różyckiego. Ginowski wyrugowany z ostatniego na starość przytułku, mniemanych praw swoich do wsi Czarnej Kamionki, Berezówki, Turpola i Papużyniec, odstąpił jenerałowi Czerniszewowi, podówczas z wojskiem w Ukrainie konsystującemu. Czerniszew, poparty protekcyą ambasadora, silnie prowadził interes. Sprawa przez sąd ziemski i trybunał, wytoczyła się do sądu sejmowego. Moszczeński nóg nie żałując, zwijał się tęgo, przyprawił wprawdzie Po- tockiego o stratę blizko dwóch miljonów, ale nakoniec sprawę tę, to jest dwie skorupy od ostrygi wygrał, i za to, oprócz dwunastu tysięcy rocznej pensyi, ktorą do śmierci pobierał, te same wsi, o które z jego łaski lak kosztowny rozpoczął się proces, wziął w dzierżawę zastawną, za summę 150, 000 złotych, wziętą w posagu po żonie wojewodziance Swiejkowskiej, a Pobojnę i Szczęsnypol w dzierżawę arendowną. Nie długo po zamieszkaniu swojem w Tulczynie, o mało z żoną nie rozłączył się Potocki z takiego powodu. Wielohorski kuchmistrz koronny, ten co od konfederacyi koronnej jeździł w poselstwie do Paryża, i na którego prośbę Rousseau napisał projekt rządu, jaki niby miał być najprzyzwoitszy dla ówczesnej Polski, zaprzyjaźnił się także z l'abbé Mably, bratem Condillac'a, sławnym wieku XVIII publicystą i z jakimś znakomitym hrabią francuzkim. Z synem tego hrabiego, ks. Mably przyjechał do Grochowa odwiedzić Wielohorskiego, który gościom swoim chcąc sprawie świetny karnawał, zaprosił do siebie młodych Potockich, przed ich wyjazdem do Tulczyna, a z niemi jenerałowę Brühlową i pisarzowę Rze- wuską. Przywiózł on był z Paryża jakąś hrabinę francuzką, z którą się potem sam, a z jej córką syna swojego ożenił. Amator muzyki i sam artysta, pierwszy na Wołyniu urządził dom na styl francuzki. Nic było już tam kontuszowych dworzan, ale był teatr towarzyski, zalotność i kuchnia paryzka, i baliki maskowe, i kilku jego synów hożych młodzieńców; co wszystko z dalekiego okręgu ściągało do siebie, roje ciekawych Wołynianek. Pośród zgiełku szalonych zabaw karnawału, zawiązał się romansik między Potocką a najstarszym synem Wielohorskiego, ten co za sejmu konstytucyjnego był posłem Polskim w Petersburgu. Potocki mieszkając już w Tulczynie, przejął bilecik Wielohorskiego do swojej żony pisany i nic wiem czego się z listu tego dowiedział, ale tak był otrażony przeciw swojej małżonce, że ją natychmiast chciał odesłać do Dukli, do żyjących jeszcze rodziców. Pakowano już na bryki ogromne jej srebra stołowe i garderobę, kiedy łzami zalana Mniszchówna, dopóty w żałosnem upokorzeniu u nóg się męża czołgała, póki ten, czy żalem jej i przyrzekaną poprawą zmiękczony, czyli też chytrem niewinności udaniem zaspokojony, przebłagać się nie dał i wyroku swego nie cofnął... Z jego strony pojednanie to, było szczere, i nie pochodziło z owej rozwiązłej pobłażliwości, wielu stadłom zwyczajnej, która sobie na swój rachunek, wzajemne przebaczenie zastrzega. Potocki dopóki nie wpadł w sidła Witowej, uczciwości małżeńskiej ściśle dochowywał, i w żadne się uboczne miłostki nie plątał; powtórna też małżonka jego, z wielu zalet mogła i umiała, przez długi czas, mocno go do siebie przywiązywać. Wspaniała jej postać, wdziękiem spojrzenia, głosu, i szykownego ruchu umilona, dowcip wesoły i ostry, ale powagę wysokiego tonu zachować umiejący; przytem ślepa woli męża uległość, stosowanie się do jego humoru, i pilna baczność w chronieniu się wszelkich pozorów, podejrzliwość najsłabszą ściągnąć mogących, zniewoliły serce dobrego męża, samo z siebie do zupełnego zaufania skłonne. Wszakże świetna i pełna sztucznej przyłudy powierzchowność jego małżonki, obok wielu cnót i szacownych przymiotów, pokrywała temperament ognisty, któremu ona podobno niezamężną jeszcze będąc, wolne puściła cugle. Szeptano u dworu, że barczysty blondyn Klem- bowski, przybyły z nią do Krystynopola, pod tytułem marszałka jej służby, od dawna był jej ulubieńcem; ale ja osobiście mało ją znałem, i rzeczy tylko słyszane opowiadam. Tak ona była od wszystkich co ją znali kochaną, dla swojej uprzejmości, łagodności, dobroczynnej litości nad biednemi, ochoczego wstawienia się do mniej przystępnego męża, za nieśmiałemi suplikantami, że samą nawet złośliwość języków dworskich rozbroić umiała, i nikt ją przed mężem, sam nawet wierny Bistecki, pomawiać nie śmiał. Prócz tego, jeśli tam co nawet było, nie łatwo kto mógł wiedzieć, gdyż trafnie wybrane powiernice, jakiemi były Bogusławska, następnie wydana przez nią za Obojskiego, porucznika kawaleryi narodowej, Katarzyna Switecka, później Kulikowska jenerałowa, Łosinska z domu Piasecka i naczelnica ich dożywotnia Czyżowa, wierne były swej pani i umiały nieprzejrzaną zasłoną okrywać tajemnice jej życia. Czas dalszy zamieszkania Potockiego w Tulczynie aż do roku 1788 r. najspokojniejszym był w życiu jego peryodem. Troskliwy o dobry byt swoich poddanych, objeżdżał konno obszerne swe dobra, wysłuchiwał skargi i prośby włościan: po- zbywał się uciążliwych dzierżawców, przez dawniejszych komisarzy mocno zagęszczonych, i nie zostawiwszy ich więcej nad dwudziestu kilku, z dobrej strony osobiście mu znanych, pozostałe dobra zachował pod własną administracją i na ogromne podzielił folwarki, z których nie jeden po kilkanaście i więcej wsi liczył w swoim obrębie i z każdej chaty chociażby najliczniejszą familiją zamieszkanej, nie wymagając pańszczyzny więcej nad dzień jeden na miesiąc, dni dwanaście szarwarku na rok, i tyleż dni letnich w czasie kosowicy i żniwa. Dziewczęta chciwe publiczniejszych zgromadzeń, kupowały gorzałkę assaułom, żeby je pędzili na robotę do folwarku, dokąd je ciekawość jak do stołecznego miasta nęciła. Z rozkoszą rozpamiętywam sobie błogi i szczęśliwy stan ludu podległej temu magnatowi krainy; nie widać było po wsiach ani wystawnych dworów, ani nędznych lepianek, ni chateaux ni chaumi?res. Śnieżną białością połyskujące chaty, nic w rząd nakształt obrzydliwych miasteczek żydowskich budowane, (ale każda posadą swoją do przypadłości miejscowej zastosowana, zielonym sadem, albo wierzbami ocieniona, zamożna w okazałe stogi, i licznym do- bytkiem bydła, koni, owiec i domowego ptastwa ożywiona) — przedstawiały pięknych prawdziwie i bogatych wsi rozweselający widok. Wszędzie swoboda, dostatek i wesołe twarze; latem pod wieczór ulice wiejskie brzmiały śpiewami dziewcząt, i parobczą muzyką fujarek, przygrywających tańcom, i wstrząsającym ziemię tropakom, a z tego szumnego gwaru, przebijał się hucznie odgłos radosnych śmiechów. W dni świąteczne, rano pobożność do cerkwi, a pohulanka z południa do karczmy zgromadzały lud zdrowy, dorodny i strojnie odziany. Cóż mówić o futorach, jak rozkoszne oazy zatajonych w przestrzeni stepów, lub i głębi lasów, i tylko szumem brzęczących pszczół się wyjawiających, jak sady hesperyjskie w owoc obfitych; o ich zarybionych stawkach z młynami, basztanami, sianożęciami, o tylu majętnych włościanach, co zgony wołów, tuszą wypasła ociężałych do Łęcznej i Śląska zwolna pędzili. Dzisiaj ślady tuj dawnej zamożności włościan zatarte, a przy murowanych pałacykach nabywców nowych, nędza uciśnionego ludu smutniej się odbija. Potocki, gospodarz, nie o zwiększeniu dochodów rocznych, ale o zbogacenie swej ziemi na przyszłość dbający, zapobiegał zniszczeniu lasów, po całej Ukrainie powszechnie, na opał gorzelni żydowskich marnotrawionych; owszem wzrost ich, rozkrzewienie, ścisłą strażą i okopywaniem zapustów znacznie pomnożył. Zasadził także i wypielęgnował miliony topól włoskich, dziś prawie do szczętu wyciętych. Pierwszy w Ukrainie pozakładał angielskie ogrody, a sztuką ogrodniczą, którą sam umiejętnie wykonywał, frukta najwyborniejsze rozpłodził. Go do gospodarstwa rolnego, rozmnożył nieznane tu dawniej gatunki pszenicy, żyta i owsa, budował porządne i okazałe folwarki, zakładając przy każdym sady owocowe, pod dozorem wyuczonych dobrze ogrodników, a najszczególniej baczność swoją na to obracał, aby oficjaliści ekonomiczni poddanych jego nie ciemiężyli. Zaprowadził także piękny ród bydła węgierskiego z włoskiem krzyżowanego. Zakupił od krajczego koronnego tysiąc owiec z Hiszpanii sprowadzonych, płacąc każdą sztukę po dwanaście czerwonych złotych. Ze stad swoich, tak pięknych doczekał się koni, że gdy Kaunitzowi kasztanowaty cug swojego chowu darował, minister Austryacki, tak był zadowolniony z niego, że Obodyńskiemu koniuszemu, co mu go przyprowadził do Wiednia, tysiąc dukatów oduzdnego zapłacił. Przy boku swoim, pod prezydencyą Leszczyńskiego ustanowił kancellaryą ekonomiczną i do niej scentralizował wszystkie gospodarskie i finansowe dzieła. Znał się dobrze na rachunkowości, w której także jednego z synów swoich Stanisława, często w tejże kancellaryi pracować przymuszonego, wyćwiczył. Kassy przychodowe od rozchodowych odłączył, laffy expensowe miesięcznie, albo kwartalnie sam assygnował, i rachunki ogólne, tak ekonomiczne jako też pieniężne, ściśle przetrząsał. Trojaka rozrywka była jego najmilszem upodobaniem: jazda konna, poświęcona myślistwu i bliższemu rozpatrywaniu stanu poddanych, których jak dzieci kochał, ogrodnictwo i polowanie. Pozakładał zwierzyńce, gdzie się chowały łosie, jelenie, daniele i sarny. Wieś jedna uwolniona od pańszczyzny, dostarczała myśliwych i strzelców usposobionych przez doskonałego w swojem rzemiośle łowczego Wróblewskiego. Oprócz wszelkiego gatunku psów, miał wielką łaję angielskich taxowatych gończych, które ruszywszy zająca i sznurem ciągnąc, szły czasem za jego tropem o mil trzy i więcej. Biedny pierzchliwiec, nie raz opodal za sobą prześladowców swych zostawiwszy, odpoczywał sobie bezpiecznie rozumiejąc, że się od ich pościgu wybiegał, ale gdy posłyszał zbliżający się ich wrzask, znowu uciekać musiał, aż póki wysilony długą gonitwą, nie padł zdrętwiałym łupem. Lubił też muzykę i miał dobrą orkiestrę, której kappelmejster Ferrari, był swojego czasu jednym z najpierwszych w Polsce kompozytorów. Lubił i tańce, żeby dla ruchu fizycznego, kiedy konno nie jeździł, wyskakać się w galopadzie, tańcu włoskim dżygunie, mającym podobno nazwisko od Gigano czy Gitano, po hiszpańsku Cyganie. Wytworne potrawy od sławnego kuchmistrza Binicha przyprawiane, nie zepsuły prostego dawnych Polaków smaku; pierogi hreczane ze śmietaną, mleko z miodem i kukurudza, były dla niego łakomemi po folwarkach przysmakami. Dom Tulczyński nic miał zalety z tego ugrzecznienia, z jakiego dom Puławski słynął. Nadętym po większej części figurom jego, zdawało się, że potakują miejscowemu bóstwu, przybierając napuszoną minę, niby to stosownie do tego przysłowia — ad exemplar regis totus componitur orbis. Posępność twarzy Potockiego, była wyrazem nawykłego stanu melancholii, w jaki go wprawił cios mu zadany w poranku życia, ale nie wyrazem pogardy dla ludzi; więcej obcując ze smutnemi myślami swemi, niżeli z otaczającem go towarzystwem, był małomówny, i z trudnością się wysławiający. Nieraz go widywano, z wlepionemi w jakikolwiek przedmiot oczyma, po całych godzinach w milczeniu ponurem zadumanego. Przy szacownych przymiotach umysłu i serca, wyznać potrzeba, że miał dwie wielkie wady: upór i umysłowe lenistwo. Mocna wola była cechą jego charakteru. Kiedy ona opartą była na zdrowych zasadach, wystawiała go w świetle najkorzystniejszem, ale kiedy ją sfałszowało jakie uprzedzenie błędne, przeradzała się w zawzięty upór: ztąd smutny życia jego ostatek. Co się dotycze drugiej wady, umysłowego lenistwa, na to dosyć jednego rysu. Przez tajemniczą skrytość swych myśli, nie miał urzędowego sekretarza. Na odłogiem leżące pisane do niego listy, często z miłosierdzia odpowiadała sama Potocka, albo Tomaszewski. Ten postrzegłszy w przedpokoju ciężko uznojonego w lisiej kurtce szlachcica (działo się to w końcu czerwca o ś. Janie), spytał go, czy ma jaki interes do Potockiego; szlachcic odpowiedział ze łzami w oczach: — Ha! panie, przysłany tu jestem od pryncypała mojego z listem do JW. wojewody jeszcze na początku upłynionej zimy... niekazano mi powracać bez odpowiedzi, której dotąd doczekać się nie mogę. — Tomaszewski poszedł do wojewody, objawił mu jakim jest męczycielem swoich expektantów, i wyszukawszy między natłokiem papierów list zaległy, podał mu do podpisu odpowiedź, co on zawsze z wielką przyjmował wdzięcznością. Po urządzeniu dóbr swoich i założeniu gmachów pałacu Tulczyńskiego, wyjechał Potocki z żoną swoją do Włoch i Szwajcaryi, zkąd powracając wstąpił do Wiśniowca, do brata stryjecznego swojej żony, Michała Wandalina Mniszcha, marszałka W. koronnego, gdzie zastał, Pawła W. X. następcę tronu Rossyjskiego, także z podróży zagranicznej wracającego i króla Stanisława Augusta, który mu konferował województwo Ruskie, po zmarłym księciu Auguście Czartoryskim zawakowane. Wkrótce tez od zrujnowanego marnotrawstwem Stępkowskiego, wojewody kijowskiego, kupił regimentarstwo, czyli dowództwo nad znaczniejszą częścią wojska koronnego pod nazwiskiem partyi Ukraińskiej, co mu rangę jenerała-lejtnanta nadało. Wkroczywszy w zawód publicznego życia, starał się zasługiwać krajowi, niesionemi z majątku swojego ofiarami. W r. 1784 na sejmie Grodzieńskim, darował Rzptej pułk piechoty pud imieniem Potockich i ten utrzymywał na własnym żołdzie. Za jego podaniem, pułkownikiem tego pułku, był mianowany Adam Moszczeński; podpułkownikiem Adam Rzewuski, majorem Lanckoroński, kapitanami: pierwszym, Karol Sierakowski, drugim Kamieniecki, trzecim i czwartym hrabiowie: Jan Krasicki i Prebendowski, jednym z poruczników Bronikowski. Cały prawie korpus oficerów, składał się z imion znakomitych w kraju. Szefostwo pułku sobie zachował. Przydatkiem do tej ofiary były ośm armat spiżowych, z należącym do nieb porządkiem i puszkarzami, także na swoim żołdzie. Z uwolnionej od czynszu szlachty w dobrach jego zamieszkałej i rolnictwem się bawiącej, uformo- wał pułk milicyi konnej, z kilkuset koni złożony, który z niemałą liczbą kozaków nadwornych, w spisy, janczarki i pistolety uzbrojonych, straż graniczną ciągle utrzymywał. Tak wielki udział majątku, od jednego obywatela na obronę kraju przeznaczony, wczasie kiedy po zadanych ojczyźnie klęskach, duch patryotyzmu zdawał się być uśpionym, a w Polsce o wskrzeszeniu tylko nauk, o przemyśle i spekulacyach handlowych myślano, wzbudził dla niego powszechny szacunek rodaków. Stronnictwo księcia Adama Czartoryskiego jenerała ziem Podolskich, przywdziało mundur przyjacielski, dla odznaczenia się od regalistów; jego zaś mundur granatowy z błękitnym, nie wstydzili się nosić na zjazdach publicznych, oprócz bliższych jego przyjaciół, bezstronni nawet obywatele na okaz i zadatek narodowej wdzięczności. Już dokończony pałac Tulczyński, złotym połyskując napisem: "oby zawsze był wolnych i cnotliwych mieszkaniem" wesołą zorzą przyszłej chwały mieszkańców swoich zajaśniał, i zdawało się, że się stanie godny gniazda swego potomków, ale czas co się z wieszczb i marzeń ludzkich nai- grawa, objęte tym napisem życzenia szydersko w proch obrócił. Na początku 1787 roku przybyła do Kijowa Cesarzowa Katrzyna IIga, z ministrem Potemkinem, mając na wiosnę podróżować Dnieprem do Krymu, nowo zdobytego kraju. Przybył do Kijowa i Stanisław August, czatując na brzegu rzecznym, póki nie prysną lody, aby powitał żeglującą po wodach Dnieprowych monarchinię. Tłum polskich magnatów otoczył tron Cesarzowej Rossyjskiej, i niekiedy od niej do Kaniowa, do króla niedalekie czynił wycieczki. Odwiedzał go i Potemkin, który go bardzo pokochał i wielokrotne miał z nim narady. Ten, niewiadomo w jakiej myśli, kupiwszy Smiłę u księcia Xawerego Lubomirskiego, z przyznaniem sobie na sejmie indygenatu, obiecywał zawarcie traktatu z Rzeczypospolitą nowego, na zasadach sąsiedztwa i przyjaźni, z warunkiem by na przyszłym sejmie, którego marszałkiem Potocki miał być obrany, uchwalono sto tysięcy wojska mającego posiłkować Rossyi w wojnie przeciwko Turkom. Takie było zgodnie od wszystkich panów polskich na zjezdzie Kijowskim przyjęte programa następującego na rok przyszły sejmu, który pod laską Stanisława Potockiego miał być konfederacyjnym, to jest mogącym zmienić nawet prawa kardynalne, jeszcze pod liberum veto każdego w szczególności posła stękające. Ignacy Potocki, marszałek Wielki litewski, zięć księżnej Lubomirskiej siostry księcia Adama Czartoryskiego, od sławnego procesu angielki, na więzienie dożywotnie do Gdańska skazanej, jawną już walkę z królem toczącego, przybył do Kijowa jedynie dla dokładnego wyrozumienia, co się miało na tym zjeździe uradzić. Ten źle jakoś przyjęty przez księcia Potemkina, z Kijowa udał się do Berlina, i oznajmiwszy królowi Pruskiemu, jakie nastąpiły układy, namówił go, aby związek podobny temu, jaki Rossya z Polską zawrzeć miała, na przyszłym sejmie od siebie ofiarował, przekładając, że chociaż znaczna liczba arystokratów do podanego przez gabinet Petersburski układu przystąpiła i po województwach przez siebie zamieszkałych, jako zamożne posiadłości mająca, licznym wyborem posłów zawładnąć może; jednakże jeśli on postara się pociągnąć na swoją stronę szlachtę Wielko-polską, z drobniejszych właścicieli złożoną, ale wielką liczbę posłów obiecującą i arystokratom mniej podległą, przy stronnictwie Czartoryskiego w Mało-polsce przewagę mającem, większość głosów na sejmie wystawić może (?). Tymczasem Stanisław Potocki, polegając na jawnych układach kijowskich, w jego przekonaniu powszechne zatwierdzenie mających, nie świadom zupełnie tego, co się w Wielkiej-Polsce knowało, złożył województwo Ruskie i do stanu rycerskiego powrócił, aby z Bracławskiego posłem wybrany, laskę marszałkowską, której był pewny, na sejmie otrzymał. Tegoż czasu kupiwszy u szwagra swojego Brühla jeneralstwo artyleryi konnej, w nowym blasku znakomitego w wojsku dostojeństwa, do Warszawy, jako poseł bracławski, ster sejmu poruczony mieć sobie spodziewając się, zjechał. Jakież było zdziwienie jego, gdy po zagajeniu sejmu, izba poselska, nie jego, ale Stanisława Małachowskiego referendarza koronnego, marszałkiem swoim obrała. * * * II. Roku 1795 Potocki za powrotem swoim z Hamburga, objeżdżając okolice Humania, upatrzył miejsce w pobliżu rzeczonego miasta, rozmaitością swojej posady i ogromem skał granitowych do wielkiego upiększenia sposobne. W tem to miejscu, podług planu zakreślonego przez Metzla założył on ogród, który od imienia kochanki Sofijówką nazwał. Przez lat dziesięć, to jest aż do śmierci swojej, łożył koszt wielki na jego ozdoby, bo tam wszystka praca ludzka hojnie opłacana, milijony kosztowała. Nie można zaprzeczyć, że i dziś starannie się bardzo utrzymuje to pieścidełko, a nawet odkryto nowe widoki, wystawiono wspaniałą altanę wjazdową, i rozszerzono dawny obręb Sofijówki, wedle rady Marmont'a, założeniem obszernego zwierzyńca. Smutne myśli przychodzą na widok popiersia śpiewaka Sofijówki, ukrytego w ciemnym gaju, gdy pamięć przywiedzie krew przelaną w tych miejscach; dwakroć bowiem i Humań blizki i okolica w pień przez tłuszcze wycięte były, raz w roku 1673 przez Kara Mustafę Doroszeńką, drugi raz w 1768. W pobliżu popiersia Trębeckiego, nad brzegiem ciekącego strumienia, na tablicy z czarnego marmuru, jest złotemi głoskami własny Potockiego wiersz następujący: Płyń strumyku cichym biegiem, Te na zawsze rzucaj cienie, Z kwiecistym żegnaj się brzegiem, Dzikie skrapiać śpiesz kamienie. Tak szczęśliwy dzień uchodzi, Choć zbyt rzadki dla człowieka, Ledwie się go ujrzeć godzi, Tylko błyśnie i ucieka. Wiersz ten maluje wiernie stan jego duszy, smutnemi całego życia wypadkami, w nałóg rzewnej tęsknoty przeistoczony. Dręczące go zawsze myśli ciężkie, łagodził troskliwym starunkiem o dobro podległego mu ludu, zasłaniając go od ucisku, jakiby mogli nań wywierać uciążliwi oficyaliści i dzierżawcy. Mocniejszą nadewszystko polepszenia losu poddanych swoich założył podstawę, ustanowieniem czynszów, czyli zamianą wszelkiej robocizny za opłatę pieniężną, licząc każdy dzień pańszczyzny pieszej po groszy dwanaście, ciągłej po groszy piętnaście, tudzież oddając do ich bezpłatnego użytku, wszystkie lany folwarczne i pola wakansowe. Można brać miarę ztąd, że wszystkie dobra Potockiego, które dziś w ręku jego dziedzicznych spadkobierców i wielu nowych nabywców, kilkanaście milijonów czynią intraty, jemu nie spełna tylko dwa milijony rocznego przynosiły dochodu. Do pomyślnego tych czynszów zaprowadzenia, przyczyniło się wiele i to, że żydzi, te prawdziwe ludu rolniczego pijawki, ze wszystkich wsi od szynkowania trunków oddaleni byli. Jako i nie tylko pomienione czynsze, ale nawet wszelkie podatki skarbowe, bez żadnej ze strony dziedzica exekucyi, w czas normalny, za każdą ratę punktualnie od wszystkich gromad opłacane były; póki po jego śmierci, najstarszy syn Szczęsny, tego postanowienia ojcowskiego, jako opiekun massalnej fortuny małoletnich, nie zmienił. Urządzone przez Potockiego czynsze, chociaż nie były istotną włościan emancypacyą, prowadziły jednak za sobą wszystkie jej korzyści, nie dając miejsca tym niebezpiecznym następstwom, Jakie ciągnie za sobą ogólne wyzwolenie wło- ścian, żadnej ziemskiej własności niemających. Gdyby za tym przykładem, poszli byli inni właściciele ziemscy, włościanie przyszliby do lepszego bytu, a w miarę wzrostu ich zamożności, podnosiłyby się dochody ich panów. Ale ci, rozłakomieni przedażą dobrą rolniczych produktów w Odessie, coraz więcej rozprzestrzeniali łany dworskie, coraz większą pańszczyzną obciążając włościan, co sprawiło, że plony ich zasiewów przewyższając znacznie zapotrzebowanie handlu zagranicznego, stały się przyczyną zniżenia ceny produktów, a włościanie zmuszeni do odbywania pańszczyzny zwiększonej najmem, gdzieniegdzie podupaść musieli. Po śmierci Potockiej z Mniszchów, Potocki, pięć córek z nią spłodzonych, zamąż powydawał. Wiktoryą wychowaną w Smolnym Monasterze, ze wszystkich najpiękniejszą i do matki najpodobniejszą, wydał za młodego Choiseul'a, z którym ona się później rozwiodłszy, poszła za Bachmetiewa, i najpierwsza z sióstr swoich umarła. Różę, drugą, wydał za Antoniego Potockiego starościca halickiego, z którym ona mając potomków, rozwiodła się dla powtórnego zamężcia z Bra- nickim, po którym dziś jest panią dożywotnią, ogromnej w dobrach i kapitałach fortuny. Konstancją wydał za Jana Potockiego syna krojczego, Oktawiją za Swiejkowskiego wojewodzica, Juliją za Mikołaja Sapiehę, syna wojewody smoleńskiego; wszystkich tych pięciu córek zaślubiny, poprzedziło ożenienie się jego z Witową. Konstancja po stracie pierwszego męża, powtórzyła ślub małżeński z Raczyńskim. Jan Potocki znany jest ze swych badań historycznych w literaturze, Edward Raczyński z wydań użytecznych i ofiar na pożytek powszechny. Ostatni był wydawcą starożytnych pisarzów polskich, darował swój dom w Poznaniu na szkołę realną i przyczynił się do założenia jej funduszem własnym; na wystawienie zaś pomnika grobowego w kościele katedralnym gnieźnieńskim, dla Mieczysława I i Bolesława Chrobrego, wyłożył dwadzieścia kilka tysięcy talarów. Obadwa ci Konstancji mężowie, jako pisarze uczeni i uczonych mecenasi, staną w przyszłości obok Jabłonowskich, Załuskich, Ossolińskich i Czackich; oba, szczególnym trafem, samobójczą ręką życie sobie odjęli, które podobno zmierziła im zawiść szarpiąca ich sławę, i obu śmierć zawczesna rozłączyła z wierną im i ukochaną małżonką. Za panowania Cesarza Pawła, gdy Potocka z Mniszchów wyjechała powtórnie do Petersburga, wzięła z sobą najstarszego syna swego Szczęsnego, aby ten przy dworze służbę kamerhera osobiście sprawował. Przez czas nie długi pobytu w stolicy, zadłużył się tam do dwóch milijonów, o czem dowiedziawszy się Cesarz Paweł, odesłał go z feld-jegrem do ojca, aby pod okiem rodzicielskim, nie miał sposobności tracenia majątku. Był to najukochańszy syn Potockiego. Ojciec popłaciwszy zaciągnione przez niego w Petersburgu długi, pomimo schedy, jaka z działu fortuny przypaść nań miała, darował mu Mohylów nad Dniestrem z należącemi do niego wsiami, i kupił na jego imię Niemirowszczyznę, przeszło dziesięć tysięcy dusz ludności męzkiej mającą. Wszystkie te dobrodziejstwa nie wstrzymały jednak syna od zakochania się w pięknej macosze. Przez lat kilka nie znane były ojcu miłostki synowskie, ale, że szydło w worku nigdy utaić się nie może, nakoniec tajemne stosunki odkryte mu zostały. Chorował on od roku i leczył się sam z książki, pijąc wodę rozwiedzioną smołą. Gdy to nie pomogło, nie ufając nadwornemu swemu lekarzowi Mejerowi, wezwał na ratunek doktora Grygolewskiego. Smutne były jego ostatnie chwile; nie kazał wpuszczać do swego pokoju żony, a synowi zagniewania jawne dawał znaki. Czując się być blizkim zgonu, posłał do Grygolewskiego, karteczkę w tych słowach: — "Przybywaj kochany Grygolesiu, bo pars adversa źle o mnie myśli". Ale podejrzenia jego ze zgryźliwości pochodzące były niesłuszne, bo przy autopsii, znaleziono gnijące nerki, co wedle zdania lekarzów, pochodziło ze zbytniego zażywania cukierków Diabolinami zwanych, mających siłę podbudzającą. Zwłoki jego tymczasowo złożono w kaplicy przy cmentarzu publicznym, gdzie złodzieje później odarłszy go z bogatego munduru jeneralskiego, postawili nagiego przy ścianie. Na ostatni jego spoczynek sukcessorowie później złożywszy trzykroć sto tysięcy złotych, zbudowali kościół z klasztorem dla Dominikanów, od dziada ich wsią zamożną opatrzonych. Pogrzeb odprawił się z wielką okazałością, przez Żyrosława Potockiego przepysznie urządzony, ale najwymowniejszą tego obchodu ozdobą, był orszak delegatów od każdej z kilkuset wsi gromady sua sponte, na uczczenie pamiątki dobrego ich pana. Zwłoki Potockiego później znowu przeniesione zostały do kaplicy cmentarnej, w której dziś się nabożeństwo parafijalne odbywa. Umarł Potocki w miesiącu marcu 1805 roku, zostawiwszy z Mniszchównej czterech synów i siedem, córek, a z trzeciej żony swojej synów trzech córek dwie. III. Ażeby niniejsze pismo moje, nie było posądzone o stronność, zdam sprawę z moich z domem Potockich stosunków i wyznanie opinii mojej; uczynię. Ojciec mój do sprzedania spadającej nań części ze dwóch wiosek po dziadu moim w województwie Brzesko-Kujawskiem pozostałych, z kapita- łem kilkudziesiąt tysięcy wynoszącym, przeniósł się w późnej starości na Ukrainę, roku 1780, ze swemi córkami, których mężowie w Humańszczyznie mieszkali przez lat dwadzieścia cztery, i był w tychże dobrach dzierżawcą. W owych czasach gospodarstwo rolne, żadnego prawie nie czyniło dochodu, bo handel Czarnomorski, jeszcze się był nie rozwinął. Większą daleko część tenuty dzierżawnej składały arendy karczemne, trzechletnim kontraktem od rządu ekonomicznego wypuszczone żydom przez licytacyą, która się odprawiała w Humaniu oŚtym Janie Chrzcicielu. Na ten termin zbiegały się ze wsząd tłumy Izraelitów, uznojonych pod ciężarem szub atłasowych i grodeturowych, lisiemi zawojkami podbitych, a rękojmię wypłacalności kontrahentów stanowić mających; rosły jak na drożdżach kwoty arend karczemnych, które dzierżawcy wsiów z góry za lat trzy opłacać i co roku znacznie z nich żydom defalkować musieli. Nawykli do obrótów ukraińskich possesorowie, łatali tę stratę chowem bydła, handlem wołowym, i wysyłaniem słoniny i jagieł do Warszawy. Mój ojciec, który znał się tylko na gospodarstwie rolnem i handlu gdańskim, na opłatę tenuty co lat trzy, z kapitału swego używał i ten do ostatka wyczerpawszy, nic nam dzieciom nie zostawił w puściźnie. Ja, w dwudziestym roku życia ożeniony z panienką żadnego posagu nie mającą i sam nic nie mając, musiałem pójść w służbę i przez lat trzydzieści, ważne w ekonomii Humańskiej sprawowałem obowiązki. Po śmierci Potockiego, synowie jego złożyli kilkakroć sto tysięcy, na rozdanie zasłużonym oficjalistom; ale mnie nie biegłemu w sztuce dworactwa i sukcessorom osobiście nieznanemu, z tego przeznaczonego od nich funduszu nic się nie dostało; bo żyjąc procul ab aula, i obowiązku mojego pilnując, spuściłem się na wyznaczoną do tego dzieła komissyą, i żadnych o udział łaski nie czyniłem zabiegów. Dopiero w roku 1828 przezacny Gustaw Olizar z samego użalenia się nad moim stanem, z wielką trudnością, ledwie wyżebrał dla mnie u Stanisława, Alexandra i Bolesława lichą gracyjkę, zasługom moim wcale nieodpowiednią. Tak więc dla domu Potockich nie mam żadnego obowiązku wdzięczności, owszem słusznie żalić się mogę, że przez lat trzydzieści służąc poczciwie ich ojcu i matce, wiek mój marnie sterałem. Co się tyczę moich opinij, te z czasem wielce się zmieniły. Blizko lat dwóch ostatnich czteroletniego Sejmu, przebywając w Warszawie, nie opuściłem żadnego posiedzenia sejmowego, i nasłuchawszy się zawołanych owego czasu mówców, byłem ich i czynności zgromadzenia tego najzapaleńszym stronnikiem, a zatem konfederacyi późniejszej antagonistą. Mając w niej szwagra, który był sekretarzem konfederacyi jeneralnej, a potem na posła do Holandyi mianowany został i po którym brat mój na sekretarza postąpił, miałem ofiarowane sobie trzy posady: naprzód pisaryą komory celnej Złoto-polskiej, co świadczy Sancitum konfederacyi na moje imię zapisane; potem Złotnicki czekał na mnie cztery miesiące z patentem na porucznikowstwo w swojej husarskiej brygadzie. Nakoniec Kossakowski biskup, mający prawie dyktatorskie znaczenie w najwyższej Radzie konfederackiej, obiecywał wyrobie mi regencyą komissyi skarbowej. Tego wszystkiego dla ówczesnych moich przekonań nie przyjąłem. Z tem wszystkiem późniejsze wypadki i bliższe poznanie rzeczy, opinię moją co do Sejmu czteroletniego i Potockiego zupełnie zmieniły; i jeśli go bronię i tłómaczę, nie czynię to z żadnych innych powodów, tylko, że także jest oparte na sumiennem badaniu przekonanie moje. IV. Szczęsny Jerzy Potocki, urodził się z dobremi skłonnościami serca i nadal pięknie rozwinąć, się mającemi zdolnościami umysłowemu Wychowanie jego poruczone było sekularyzowanemu pijarowi, księdzu Truskolawskiemu. Był to człowiek uczony, a przytem w posiedzeniu towarzyskiem dowcipny i miły, ale moralnem ukształceniem swojego wychowańca nie wiele zająć się mogący, bo sam nieszczególnych był obyczajów. Odprawie mszą świętą co niedzielę, co rok w dzień S. Stanisława patrona Polski i pryncypała swego, wypalić nowe kazanie, w oznaczone godziny zbyć się niecierpliwie dawania lekcyj, a potem cały dzień wałęsać się po dworkach, godzić powaśnionych kochanków, narzucać się na powiernika wszystkich wmieście miłostek i w pośród trudnienia się interesami serc cudzych, szukać dla siebie dorywczego zysku, był to powszedni bieg jego życia, smutną i brzydką zakończonego chorobą. Z takiego mistrza szkoły, wywieziony do Petersburga wprost młodzieniec, w niedojrzałym wieku zostawiony u dworu w randze kamerhera, bez przewodnika, bez gruntownych zasad moralnych, polubił namiętnie karty, kobiety i zbytek. Cesarz Paweł dowiedziawszy się o jego życiu nierządnem, odesłał go do ojca z feld-jegrem. Ojciec kazawszy opłacić długi w Petersburgu zaciągnięte, chcąc go mieć bogatszym od innych synów, darował mu klucz Mohylowski i u Wincentego Potockiego kupił na jego imię włość Niemirowską, przeszło dziesięć tysięcy dusz liczącą. Pomimo tylu obowiązków wdzięczności, nie mógł się odjąć Szczęsny szalonemu zakochaniu się w macosze. Opłakiwał później gorzko przyśpieszony zmartwieniem zgon ojcowski. Zostawszy opiekunem swojej rodziny, gdy do rządzenia fortuną massal- ną przystąpił, znalazł całą humańszczyznę prócz małej liczby wsiów od szlachty zadzierżawionych wypuszczoną na czynsze włościanom. Było to bardzo korzystne dla poddanych, którzy pieszej lekko nałożonej pańszczyzny dzień płacili groszy srebrnych dwanaście, a za dzień ciągłej groszy piętnaście; prócz tego do użytku swego lub wynajęcia mieli sobie oddaną całą rozległość pól, jakie przed tem łany, sianożęci, i wypasy folwarczne składały; mogli więc w dalszym czasie przyjść do wielkiej zamożności. Wypłacali punktualnie nałożoną na nich daninę. Ale Szczęsny w jesieni powracając z Odessy, w przejeździe swoim przez klucz Bohopolski, widząc nie cały ten stepów ocean zorany, poczytał to za opuszczenie się włościan w gospodarstwie rolnem, i zaprowadzone przez ojca czynsze pokasował. Rzeczywistym do tego powodem było, że liczni pretendenci do zadzierżawienia dóbr Humańskich, nałożenie większej pańszczyzny przyjąć, za dzień pieszej groszy piętnaście, za dzień ciągłej groszy dwadzieścia płacić, i trzechletnią tenutę z góry zaliczyć ofiarowali. Takiemi propozycjami ujęty, poczynającemu się ulepszeniu stanu podda- nych rozwinąć się nie dał, i chwalebne dzieło ojcowskie zniszczył. Tymczasem ryczałtowo zachwycony trzechletni dochód, częścią na wyrobek ósmej schedy, dla macochy, częścią na zbytki, w pierwszym roku administracyi strwoniony został. Chociaż bracia przy dziale fortuny, nie upominali się o zwrot pod jego opieką pupilarnych intrat, on jednak obarczony długami, własność wszystkich dóbr swoich, nie wyłączając nawet kosztownej galeryi obrazów u Wincentego Potockiego razem z Niemirowszczyzną kupionej, przelać musiał na swoją macochę, która się zobowiązała wierzycieli jego zaspokoić, a jemu piętnaście tysięcy czerwonych złotych dożywotniej pensyi corocznie płacić. Tak zbywszy się ciężaru fortuny, lekki, ale zupełnie zdrów do Paryża wyjechał. Tam, jak mówiono, upodobał sobie jakąś angielkę, i w skutek miłostek tych podbudzanych ingredyencyami różnemi, tak sobie krew popsuł, że w ostatniej chorobie, ciało na nim kawałkami odpadało od kości. Wysłany przez lekarzy do wód Pirenejskich, wkrótce nędznego żywota dokonał, zostawiwszy dla braci smutną i wymowną w testamencie przestrogę, aby przykładem jego nauczeni, zdrowie i majątek swój ochraniali troskliwie. V. Stanisław Potocki, syn Stanisława Szczęsnego od przyjęcia chrztu świętego towarzysz sowitego pocztu kawaleryi narodowej, w chorągwi ojca swego, nosił mundur towarzyski aż do roku 1793. Wyszedłszy z dzieciństwa, poruczony byt rachmistrzowi kancelaryi centralnej Ekonomicznej, dla obeznania go z rachunkowością: nie była dla niego bezowocową ta nauka, bo chociaż po objęciu fortuny spadkowej, począł ją był tracić, jednak obejrzał się wcześnie, radził się liczb i córce swej zostawił większy majątek od tego, jaki sam po ojcu odziedziczył. Po wojnie Napoleona, w której dosłużył się rangi jeneralskiej, mianowany wielkim mistrzem obrzędów, chciał w stolicy jaśnieć nad innych życiem wystawnem. Sławne były z pięknej roboty srebra jego stołowe; francuz kucharz od ka- żdej osoby zaproszonej przez niego na obiad, brał po pięć czerwonych złotych, oprócz fruktów i trunków, które osobno na koszt hrabiego były liczone. Z takiego regestru urósł kapitał kuchmistrza do ośmdziesiąt tysięcy dukatów, a że ten arcy-mistrz gastronomiczny, współzawodnik Carém'a, upominał się jeszcze o 2, 000 czerwonych złotych za przywiezione z Paryża cukierki, odprawiono go z kwitkiem. Później francuz ten przeszedł w służbę W. Ks. Konstantego. Na takie przepychy życia potrzeba było dobra sprzedawać; przy sprzedaży ich, pełnomocnik Potockiego niejaki Świecki, pierwszy u nas począł szacunek dóbr stanowić z liczby dusz męzkich w skazkach po pierwszej rewizyi zapisanych. Chociaż tu okazały się opuszczenia ogromne, tak, że naprzykład w dwóch wioskach sprzedanych przez Włodzimierza Potockiego, podług skazek miało być tylko dusz sto ośmdziesiąt, a nabywca tych dóbr Niepokojczycki, dawniej rządzca w Maszurowie, znalazł ich w istocie przeszło trzysta. Stanisław Potocki przy dziale fortuny, co do liczby dusz wziął mniejszą schedę od innych, co mu bonifikowano dodatkiem starostwa Zwinogrodzkiego siedm tysięcy dusz męzkich mającego, które prawem emfiteutycznem miał jeszcze wytrzymać lat czterdzieści kilka. Po sprzedaży jednak kilku tysięcy dusz dziedzicznych, zostało mu jeszcze ich przeszło dziesięć tysięcy. Odtąd począł żyć rachunkowiej; ożenił się z córką hetmanowej Branickiej, z posagu żony kupił sześć tysięcy dusz w gubernii Kaługskiej i umierając z cholery w domu wiejskim pod Petersburgiem, zostawił córce jedynaczce szesnaście tysięcy dusz dziedzicznych i starostwo Zwinogrodzkie, na lat kilkanaście do wytrzymania. Córka ta zostawszy w dzieciństwie sierotą, bo matka jej przed śmiercią ojca umarła, wychowywała się w domu ciotki swojej, Arturowej Potockiej. Majątkiem jej opiekował się wuj, Władysław Branicki; przez ciąg jej małoletności z dochodów klucza Teplickiego i starostwa Zwinogrodzkiego zebrano do dziesięciu milijonów kapitału; co wpłynęło z dóbr gubernii Kaługskiej, nie wiem. Panna ta bogatego wiana zaślubiona z wnukiem Stanisława Potockiego, niegdyś prezesa i ministra, połączyła dwa wielkie jednego imienia majątki, a jeśli z tego małżeń- stwa zostanie jakie potomstwo, będzie to gałęź Potockich, jedna z najbogatszych. VI. Po śmierci Potockiego, Tulczyn stał się zbiegowiskiem graczów, zlatujących się na zapach bogatego Pilawy łupu, co popadł w szpony namiętnego gry miłośnika Szczęsnego. Między niemi rej wodził waleczniejszy przy zielonym stoliku niż na polu bitwy, niegdyś pułkownik, adjutant Championet'a, sławny ze swego dowcipu C... Ten pytającemu się go Branickiemu, czy się na całe życie zagnieździł w Tulczynie, odpowiedział: — Ja, tak jak wrzód, nie pęknę, póki nie nabiorę. Jakoż nabrał do pełna; bo za dług w karty od Szczęsnego wygrany, wziął wszystkie wsie do Mohylowa należące, i te Szołajskiemu odprzedał. Z Tulczyna, nie wiadomo za co, został wysłany do Wiatki i z pod straży uszedłszy, na drodze, w kabaku ruskim, przy gorzałce życia dokonał. Szeptano naówczas o różnych powodach i sprawach tego oddalenia C... Może być, że starający się któś wówczas o rękę córki chciał przysłużyć się matce, usunieniem z Tulczyna osoby, niszczącej fortunę kochanego pasierba i rozsiewającej na karb jej szyderskie koncepta. Mówiono, że, gdy żona pana C...., a pierwej kochanka tylko, za klacz jakoby angielską wymieniona, i długo nazywana wprzód Sojką, podała w Tulczynie do rąk Cesarza prośbę, o uwolnienie męża, otrzymała obietnicę uwolnienia niezawodną, ale już zapóźną. VII. Rządzca klucza Tulczyńskiego, attentujący pilnie wszystkim posiedzeniom gry, Ignacy Jukowski, uzbierał zwolna do 2, 000 czerwonych złotych. Sprzykrzyło mu się nareszcie być skromnym poniterem, i starosta albo kapucyn, z całego kapitału swego, bank jednego wieczora założył. Szczęsny Potocki, który na zabicie każdego banku dziesięć razy więcej ryzykował, tak silny do niego szturm przypuścił, że cały majątek jego ze stolika sprzątnął. Poszedł z kwitkiem Jukow- ski w obłoku najczarniejszych myśli, przez całe trzy dni nie wychodził za próg swojego mieszkania, snuto mu się po głowie samobójstwo, zdejmował z kółka zawieszony pistolet, ale że ręka odwieść kurka wzdrygała się, po długiem wahaniu się trafił namyśl weselszą, że goły wyszedł w świat i znów goły porosnąć może w pierze. Posłał więc do miasta po żydków, ci na zawołanie komissarza przynieśli mu w skok tysiąc rubli assygnacyjnych w grubych assygnatach, które on zwinąwszy w najciaśniejszy skrętek, poszedł z niemi do pałacu, z bohaterskim zamiarem odwetu... Podówczas jenerał-prowiant-mejster kniaź O... zapisawszy sobie kwaterę w Tulczynie, ogromne zakładał banki, z przegranych Szczęsnego jeszcze urastające. Jukowski długo szczęśliwych kart upatrując, postawił swój skrętek i wygrał, zagiąwszy parol, spytał bankiera o assekuracyą i tak czynił ciągle. Kniaź z uśmiechem litości poglądając na ów nikczemny skrętek, odpowiadał ciągle, że assekuruje. Jukowski z równem szczęściem zagiął: — sept levées, quinze levées, trente levées i w kilku minutach wygrał trzydzieści tysięcy rubli assygnacyjnych, które wtenczas znaczyły sto pięćdziesiąt tysięcy złotych polskich. W dalszym czasie ostróżniej grą swoją kierując, potroił swój kapitał; sprawił sobie prócz tego kosztowne srebra stołowe, piękne porcellany, bogatą garderobę i żył po pańsku, ale nie długo. Wypieszczony jak ów Sybaryta, któremu zawinięty na pościeli listek róży spać nie j dał, gdy wstając z łóżka w podanych sobie pończochach dostrzegł nie zacerowaną, fatalną dla] siebie dziurkę, z gwałtownego gniewu wpadł i w apoplesyą i oczy na wieki zamknął, zostawując braciom swoim Piotrowi i Janowi 25, 000 dukatów w gotowiźnie. Piotr, za czasów konfederacyi jeneralnej, z rewizora jeneralnego komór na superiutendencyą postąpił, a potem od Seweryna Potockiego trzymał zyskowną dzierżawą cały klucz Ładyżyński, i już miał znaczny kapitał, powiększony jeszcze spadkiem fortuny po bracie, gdy zaproponował Szczęsnemu Potockiemu ugodę ryczałtową o sprzedaż Brahiłowa z kilku wsiami. Szczęsny chcąc wiedzieć, jakiby można ustanowić szacunek tych dóbr, rozkazał podać sobie rocznego ich przychodu summaryusz. Jukowskiego szczęściem, kan- celarya opuściła w tabelli intraty z browaru, hamerni i wapienni kamiennej, co rocznie czyniło 30, 000 złotych polskich. Przy tyle zmniejszonym dóbr szacunku, łatwo przyszło do zgody i pan Jukowski został panem Brahiłowa. Jan Jukowski, brat jego i Ignacego, niewiele ze schedy swojej po bracie Ignacym wybrawszy, umarł wkrótce. VIII. Tomasz Wi... jurysta winnicki, wyszczekany rzecznik, gracz zawołany na całe województwo Braeławskie, roku 1789 od podsędka Szczeniowskiego mianowany komornikiem ziemskim bracławskim, potem konsyliarz konfederacyi bracławskiej, a po wyjeździe Potockiego do Hamburga, od Potockiej z Mniszchów, za rekomendacją Adama Moszczeńskiego, do jej interesów prawnych przybrany, był z liczby tych szczęśliwych graczów co wygrywali u młodego Szczęsnego Potockiego, i z tego źródła, co dla nich było istotnie złotym potokiem, naczerpał do 700, 000 złotych, za które spadkobiercy jego dobra dziedziczne pokupowali. Przy grze raz pokłóciwszy się z Trębeckim, niedołężnemu starcowi wyciął policzek; wyzwany od Trębeckiego na pojedynek, za wdaniem się uprzedzonej przezeń policyi miejscowej, od dania satysfakcyi haniebnie się uchylił. Trębecki, szambelan Poniatowskiego, orderu Śgo Stanisława kawaler, po ostatnim podziale Polski, miał sobie ofiarowany od książąt Czartoryskich przytułek w Granowie. Później, gdy Potocki po rozwodzie z Mniszchówną, zamieszkał w Tulczynie, jego także na mieszkanie do domu swojego zaprosił. Trębecki ściśle się trzymając dyety Pithagoresa, nie jadał mięsa i trunków mocnych nie pijał. W stancyi swojej, gdzie się cały dzień paliła świeca do zapalania fajki, w miejscu szlaflroka chodził w koszuli długiej po kostki i dopiero pod wieczór przychodził na pokoje dla gry. Za napisanie Sofijówki wziął od Potockiego dwa tysiące czerwonych złotych. Go soboty, uszykowanym przed oknami swojego mieszkania ubogim, sam jałmużnę rozdawał. Pisma swoje legował Potockiej, miedzy niemi znajdo- wać się miała po łacinie pisana historya Polska, a w niej obrona politycznych czynności Potockiego, jak to świadczy obietnica jego w dwóch wierszach poematu Sofijówki wyrażona: Co czynił dla ojczyzny, co czynił dla ziomków, Na odóbnej to karcie damy dla potomków. Po śmierci jego, miałem pozwolenie przejrzeć te pisma: ale mnie uprzedził jakiś jegomość z Krzemieńca przysłany, który wszystkie papiery Trębeckiego zabrał, a czyli między niemi znajdowała się owa tak uroczyście zapowiadana historya Polska, żaden z dworaków Tulczyńskicb, dowiedzieć się ciekawości nie miał. W pogrobowem dzieł jego wydaniu, mylnie umieszczona została oda do pieczary, którą w roku 1788, kiedy jeszcze noga Trębeckiego nie postała w Pieczarze, napisał w przytomności mojej Dyzma Tomaszewski. Tak wybitnie różny od siebie charakter tworów poetycznych tych dwóch pisarzy, powinien był ostrzedz wydawcę, o niewłaściwem pomienionej ody autorowi Sofijówki przyznaniu. Trębecki wkrótce po odniesionej od Wi... zniewadze, utracił zupełnie pamięć, i w niejakiem rodzaju spokojnego obłąkania życia dokonał. Powiadał mi jeden stary gracyalista Potockich, który do usług Trębeckiego był przydany, że gdy biednego poety bezsenność dręczyła, on mu doradził, aby się napił gorzałki. Usłuchał tej rady Pitagorejczyk, i znalazłszy ją pomocną, często potem używał tego lekarstwa dla zwabienia snu, na niechcąco się kleić powieki; IX. Dyzma Tomaszewski syn podczaszego wiślickiego, urodził się dnia 1 stycznia 1749 roku. Skończywszy szkoły u Jezuitów w Sandomierzu, został przyjęty do kancelaryi królewskiej, za rekomendacyą kasztelana Karasia, marszałka nadwornego, ciotkę jego mającego za sobą. Wysłany od króla w delegacyi na sejmik województwa Sandomierskiego, dla obrania posłów na sejm zwołany, zamiast popierania propozycyj królewskich, przystąpił do związku konfederacyi Barskiej, i w wojsku jej mianowany rotmistrzem, raniony pod Lanckoroną, dostał się do niewoli. Z tej za wstawieniem się króla wypuszczony, po wylecze- niu się z odniesionej rany, gdy do dawnej przy królu służby powrócił, król który jeszcze nie wstawał z łóżka, po zadanych sobie ranach w głowę przez konfederatów barskich, przyjął go łaskawie bez okazania urazy, temi tylko przywitawszy słowy: — A! gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała. Później wysłany z Debolim na sekretaryą przy ambasadzie w Petersburgu, przez Psarskiego sprawowanej, gdy u Dniepru, w miasteczku pana Pióra, dla trudnej przez rzekę lody łamiącą przeprawy, zatrzymać się musiał, właściciel miejsca staruszek, siwy jak gołąb, ale jeszcze czerstwy, zaprosiwszy ich obu do siebie na święta wielkonocne, opowiadał im swoje przygody. Był ten pan Pióro za młodu dworzaninem Kettlera księcia kurlandskiego, przy którego żonie Annie Iwanównie, bawiła siostra jej stryjeczna, Elżbieta córka Piotra W. Tej będąc dworzaninem, umiał sobie pozyskać względy i był w łaskach, gdy wyjazd Elżbiety z Cesarzową Anną do Petersburga, zostawił go bez obowiązku i zajęcia. Krewni bogatsi Pióra, wiedząc, ie zasłużył był sobie na łaskę Elżbiety Cesarzowej, gdy ta na tron wstąpiła, zrobili składkę pomagając mu do podróży do stolicy, gdzie się Pióro umieszczenia spodziewał. Za przybyciem tu, nie będąc w takiej godności, ażeby się mógł prezentować u dworu, biegał po cerkwiach i miejscach publicznych, mając nadzieję ściągnąć na siebie oko Cesarzowej, i już był strawił prawie cały swój zapas pieniężny, przemieszkując w ubogim domku jakiegoś dziaka, a jeszcze nie trafiło mu się żeby go Cesarzowa postrzegła. Raz przecie przechodząc przez most na jednym z kanałów Newy i usłyszawszy za sobą tentent koni i turkot nadjeżdżającej karety, przyparł się tyłem do poręczy mostowych, i wtem obróconego twarzą do mijającego powozu, postrzegła go i poznała Cesarzowa, a natychmiast przypomniawszy sobie, kazała konno jadącemu oficerowi zapytać go o mieszkanie. Spodziewać się więc zaczął, że zostanie co chwila wezwany do dworu, ale dni kilka minęły w oczekiwaniu daremnem, gdy nareszcie jednego wieczora, kiedy Pióro smutnie zadumany siedział przy słabem światełku domowego ogniska, zajechała kareta przed próg chaty diakowskiej i wszedł do izby ten sam adjutant, który się go na moście pytał o' mieszkanie, oświadczając, że ma rozkaz zawieźć go do dworu. Cesarzowa przyjęła go bardzo łaskawie i kazała pozostać przy dworze staremu słudze; dano mu apartament, usługę, stół i powóz na zawołanie. Tak później za opieką N. Pani, los swój poprawił i przyszedł do niezależnego bytu. Ale czas wrócić do Tomaszewskiego. Ten w Petersburgu dowiedziawszy się o śmierci ojca swojego, opuścił służbę dyplomatyczną i za powrotem do kraju schedę spadkową przedawszy, zwiedził Francyą i Włochy. Z odbytej za granicą podróży, zostało mu tylko 20, 000 złotych polskich, i te w Warszawie oddał Potockiemu, który mu zastawnym kontraktem bez addytamentu, wypuścił wieś Popówkę, przeszło trzysta dusz płci męzkiej mającą, a na mieszkanie do Tulczyna zaprosił. W r. 1780 ożenił z siostrą moją, znaną mu dawniej, którą był pokochał w Warszawie. W 1784 r. obrany był na trybunał Lubelski; po odbytej funkcyi deputackiej, z bratem swoim Antonim drugi raz Paryż i piękne nadbrzeża Renu zwiedził. W r. 1789 sprawował urząd kommissarza cywilno-wojskowego w Bracławiu; w 1792 wezwany od Potockiego do Jass, ztamtąd pojechał z nim do Petersburga i sekretarzem konfederacyi jeneralnej w Targowicy zawiązanej, mianowany został. Tegoż roku w grudniu, przeznaczony na ministra rezydenta do Amsterdamu, wyjechał do Wiednia, mając tam oczekiwać na przysłanie sobie listów wierzytelnych od ówczesnego kanclerza ks. Sułkowskiego. Po drugim podziale, gdy sejm grodzieński poselstwo do Rzptej Hollenderskiej za niepotrzebne uznał, on niechcąc żyć w kraju, wieś Popówkę wypuszczał innym w arędowną dzierżawę, a sam trzymając w Galicyi pierwej Szumlany, potem Cucułowce nad Stryjem, blizko dziesięciu lat przemieszkał w Wiedniu albo we Lwowie. Nakoniec Potocki wymógł na nim, że powrócił na Ukrainę i we wsi Pieniążkowej, puszczonej mu w dzierżawę zamieszkał. Po śmierci Potockiego, po wyposażeniu córki wydanej za Rakowskiego Macieja, pozostały kapitalik swój 60, 000 złotych składający, nie chciał lokować u pani Potockiej, którą zawsze miał za niepewną dłużniczkę; udał się z nim, z deszczu pod rynnę, do hetmanowej Rze- wuskiej, i wziął od niej zastawą wieś Sofijówkę pod Konstantynowem. Mieszkał tam czas niejaki, ale że w dobrej wierze kontraktu nie oblatował, wyforowano go ztąd i summa zaliczona na tę wieś przepadła. Odtąd mieszkał ciągle w Popówce, której zastawę młodzi Potoccy zamienili na dożywocie. Z tego ostatniego siedliska, śmierć go przeniosła do ojcow jego w r. 1825, mającego już prawie skończonych lat 77. Błędne opinie należy rozróżnić od złośliwej winy; Tomaszewski kochał swój kraj, choć na stan jego z tego samego się stanowiska zapatrywał co Potocki. Wychowany w ślepem zamiłowaniu złotej wolności, dzielił wszystkie odwieczne swego czasu przesądy. Trzeba było słyszeć z jakiem poetycznem uniesieniem malował on przepych obozowy zbrojnej szlachty, zebranej pod Wolą na elekcyą Poniatowskiego, gdzie i on pod chorągwią Kalinowskiego rotmistrza województwa sandomirskiego, po rycersku wystąpił. Wspomnijmy o jego pismach literackich. W r. 1780, napisał komedyą wierszem: "Małżenstwo w rozwodzie"; w czterdzieści lat później, poemat: "Rolnictwo", a po kongresie Wiedeńskim, w prze- ciągu trzech, albo czterech miesięcy "Jagiellonidę", przez Mickiewicza srodze wychłostaną, za którą jednak ówczesny kurator uniwersytetu Wileńskiego, ks, Czartoryski, przysłał mu dyplom na członka honorowego tegoż uniwersytetu. W prozie, przeciwko uchwalonej 3 maja ustawie, publikował pełną retorycznej deklamacyi broszurę, na którą mniej wymownie, ale logiczniej odpisał mu poseł sejmu, Trębecki. W ostatnich latach swego autorstwa, napisał prozą komedyę pod tytułem: Pierwsza miłość, i wydał jeden tomik — "Mięszanin". Miał on ducha poezyi, ale przez głębsze rozmyślania nad sztuką nie dosyć uprawionego, a ślepem naśladowaniem klassyków francuzkich i rzymskich zarażonego; nie rzadki jednak u niego się trafia wiersz, albo malowniczy obraz wystawujący, albo silnem uczuciem miłości dla kraju natchniony. X. Przykład Rudnickiego uczy, jak daleko słabość charakteru, przy dobrych nawet przymiotach, doprowadzić może. W konfederacyi Barskiej, lubo służbę wojskową od małej rangi towarzysza rozpoczął, w wielu jednak czasach walecznie do potyczki stawał i pod Jarosławiem w Rusi Czerwonej odbił z pod konwoju dwieście konfederatów Barskich, którzy szli na wygnanie. Przy nowym zaciągu w r. 1788 powiększonego wojska, jako sławę bitnego żołnierza mający, mianowany został vice-brygadyerem Kawaleryi Narodowej. W r. 1792 na rozkaz wydany od Rzewuskiego do wojska polskiego, aby się z rossyjskiem łączyło jako z przyjacielskiem, uznając prawość władzy hetmańskiej i w rozbiór rozkazu się nie wdając, sam jeden wówczas uszedł z szeregów. Gdy mu później jeden z jeńców, w dotkliwych wyrazach na oczy wymiatał jego postępowanie, biedny Rudnicki dostał był na czas krótki pomieszania zmysłów. Po podziale kraju opuścił służbę wojskową i mieszkał w Hamburgu z Potockim, który mu sześć tysięcy pensyi dożywotniej naznaczył. Powróciwszy z Potockim do kraju, osiadł w Humaniu, gdzie prócz wyżej naznaczonej pensyi miał sobie nadany futor z kilkunastą poddanemi. Nawykły do twardego życia, żył bardzo oszczędnie, cały swój dochód obracając na wsparcie u- bogich krewnych i jałmużny dla biednych. Z futoru swojego codzień na mszę świętą przyjeżdżał do Humania i stanąwszy u bramy klasztoru Bazylijańskiego, konika swojego, założywszy mu cugle na szyję, samopas do futoru puszczał, aby tam się popasłszy, znowu samopas powrócił do swojego pana. Tu idąc pieszo do kaplicy przez cały długi dziedziniec klasztorny, ścigany był zawsze od pustaków szkolnych, w niebogłosy nań wykrzykujących — "Rudnicki! Rudnicki! Upiór! łapajmy zbiega i t. p." Codzień witany podobnemi okrzykami, codzień jednak na mszę świętą przyjeżdżać nie omieszkiwał, nie skarżąc się nawet przełożonym za odbierane obelgi. Nakoniec dnia jednego po długiem nabożeństwie, udawszy się dla spocznienia do stancyi synowca swojego, rejenta kancelaryi ziemskiej, legł na jego łóżku i po krótkiej chwili na wieki zasnął. Bóg mu dał smierć lekką, po ciężkiem życiu. XI. Biskup Roman Sierakowski, suffragan przemyślski był synowcem arcybiskupa lwowskiego. Nie wiem z jakiego powodu opuścił swoją kapitułę i zrzekłszy się perspektywy wyższych prelatur, z Galicyi przeniósł się do Humania na ubogie probostwo, które, oprócz oznaczenia wielkiej pensji z wiktuałami i zwyczajnych akcydensów parafijalnych, żadnego stałego dochodu nie miało. A choć Potocki puścił mu w bezpłatną dzierżawę wieś Pieniążkową, że jednak ks. biskup lubił żyć dobrze, i do gry był pasyonowany, często się zastawiać musiał po żydach. Potocką z Mniszchów, która lubiła stroić żarciki, raz mu posłała bogatą infułę, schowaną w pokrowcu uszytym z kart polskich i francuzkich. W r. 1787, gdy Rossya rozpoczęła wojnę z Turkami, umiał sobie Sierakowski zaskarbić szczególną łaskę Potemkina, który z nim korzystne bardzo dla niego umowy zawierał o dostawę znacznych ilości prowiantu dla wojska, ą tę on innym odstępując, z dobrym zyskiem na tych facyendach wychodził. Równego faworu doznawał u ks. Potemkina P. Michał Mus... posesor dożywotni wsiów Humań, Roków i Kosanówki. Ten tył biskupa towarzyszem w spekulacyach handlowych. W pierwiastkowym akcie konfederacyi, imię Sierakowskiego figurowało między konsyliarzami, którzy podpisali go w Targowicy. Miał nadzieję osiągnienia intratnego biskupstwa, i skoro jeneralność przeniosła się do Grodna, pośpieszył jako członek zasiadać w jej gronie. Po rozwiązaniu jednak konfederacyi nic nie otrzymawszy, powrócił na Ukrainę; napróżno uczyniwszy kroki do pozyskania probostwa Krzyżanowskiego, do 40, 000 intraty czyniącego, które Kołłątajowi odebrać miano. Po rozdzieleniu przyłączonych do Rossyi prowincyj, na trzy dyecezye, Mohylewską, Pińską i Latyczowską, Sierakowski przez Cesarzowę Katarzynę, biskupem latyczowskim mianowany został, a od Cesarza Pawła I darowiznę dóbr otrzymał. Sierakowski podpisał wielkie mnóstwo wyroków rozwodowych; za rozwodem Potockiego z Mniszchówną, powlókł się długi szereg rozerwanych małżeńskich związków. Z tych tylko wymieniam, które ze stosunków moich z Tulczynem są mi wiadome: rozwód Wita z greczynką, tegoż Wita z Ostrorożanką, Kaczkowskiego z Makowiecką, Gru- szeckiego z Irzykiewiczówną, Leszczyńskiego z Polumbianką, Viviego z Nowakówną, Gzekolego z drugą Nowakówną, Bisteckiego z Bełdycką, Trzcińskiego z Irzykiewiczówną, Kubalskiego z Wilikowską, Chojnowskiego z Siemińską i t. d. XII. Żyrosław Piławita, był wspólnym Potockich, Zelisławskich i Kameneckieh przodkiem. Trzej bracia Dominik, Ignacy i Ludwik Kameneccy wychowywali się pod opieką Salezego Potockiego. Dominik, kommissarz skarbu koronnego, i Rozan, byli w Warszawie agentami i korespondentami Stanisława Potockiego; Ignacy trudnił się interesami jego w Galicyi, Ludwik przy formacyi pułku imienia Potockich, fortragowany na kapitana, w powołaniu żołnierskiem szedł zawsze drogą honoru, umarł jenerałem wojsk polskich, i miał po śmierci ten zaszczyt, że trumnę jego niesioną do grobu, ramieniem swem podpierał naczelny dowódzca W. książe Konstanty. Że Kamienieccy zwali się dawniej Kameneckie- mi, dowodzi to nazwisko wsi humańskiej Kamenecze zwanej, tak jak od imienia Ligęzów inna wieś w tejże Humańszczyznie ma nazwisko, od imienia Mołodeckich, Mołodeckie, od imienia Łaszczów, Łaszczowa, Łaszczówka i Łaszczóweczka. XIII. Adam Moszczeński, Wielkopolanin, wyszedł z pułku fizylierów w randze majora, aby się trzymać dworu młodego i możnego pana, jakim był Stanisław Potocki, podówczas chorąży koronny. Pobierał od niego 12, 000 złotych rocznej pensyi. Ożenił się z wojewodzianką Swiejkowską; brat jego Ignacy podczaszy, z drugą siostrą Swiejkowską, a brat Alexander, jenerała tytuł noszący, pospolicie wesołym Olesiem zwany, z majętną wdową Czcczelową. Adam z Krystynopola wysłany był na Ukrainę dla przejrzenia administracyj tamtejszych dóbr i załatwienia interesów, decyzyi właściciela wymagających. Szlachcic Ginowski rościł sobie prawo do części dóbr klucza Buckiego, po Strusiach na dom Po- tockich spadłego; Salezy Potocki, unikając z nim procesu, puścił mu do dalszej woli wieś Krasnostawkę, dzisiaj w posiadaniu dziedzicznem Floryana Różyckiego będącą. Moszczeński pretensją jego uznawszy za żadną, wyfurował go z tej wioski. Szlachcic wyzuty z ostatniego na starość przytułku, prawa swoje cedował Czernyszewowi jenerałowi wojsk rossyjskich, podówczas w Polsce konsystujących. Wytoczyła się sprawa do sądu ziemskiego i przez trybunał do sądów sejmowych przeszła; Moszczeński pilnie koło niej chodził i pieniądze sypał. Wygrał ją, ale kosztowała blizko dwóch milionów. Potocki zadowolniony z tryumfu nad jenerałem, też same zakwestyonowane wioski, wypuścił Moszczeńskiemu kontraktem zastawnym w summie 150, 000 złotych, wziętej w posagu po Swiejkowskiej. Narobiwszy tyle kłopotu i straty Potockiemu, Moszczeński uratował potem cały jego majątek w następującej okoliczności. Potocki, zniechęcony nowemi ustawami chciał się przenieść do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, i w tym celu wszedł w negocyacyą o sprzedaż wszystkich dóbr swoich z Protem Potockim. Zjechał do Tulczyna główny agent banku Prota Potockiego, ksiądz Ossowski; dóbr szacunek już był umówiony. Summa pozostać miała w banku P. Prota, spisana już nawet była tranzakcya, gdy Moszczeński, nieprzytomny tej umowie, przybył niespodzianie do Tulczyna, rękę Potockiego ściągniętą już do podpisu tranzakcyi zatrzymał i zdrowemi uwagami odwrócił go od zawarcia tak niebezpiecznej umowy. Naprzód pułkownik w regimencie imienia Potockich, poseł województwa Bracławskiego na sejm konstytucyjny, potem szef pułku pieszego Złotej wolności, przez konfederacyą Targowicką zatwierdzonego, i w służbę rossyjską wziętego, nakoniec odstawny jenerał, mając znaczne dochody ze swej zastawnej dzierżawy, po śmierci Potockiego w dożywotnią zmienionego, zawsze prawie z całą familiją żyjąc w Tulczynie na koszcie Potockiego, mógł łatwo zebrać znaczny kapitał, za który u Żyrosława Potockiego kupił tysiąc kilkaset dusz, i jedynemu synowi Józefowi piękny i czysty majątek zostawił. * * * XIV. Z rękopismu Krebsowej z domu Młodanowiczównej, posłana była do Tygodnika Poznańskiego literackiego wiadomość o rzezi Humańskiej, a drugi jej rękopism o porwaniu i utopieniu pierwszej żony Potockiego, z domu Komorowskiej, zaginął w pożyczkach. Czytała mi go Krebsowa i treść jego dobrze spamiętaną zamieściłem wiernie w biografii Potockiego. Młodanowiczówna przywieziona do Krystynopola po rzezi Humańskiej, była panną u dworu jenerałowej Brühlowej; ożenił się z nią Krebs porucznik wojska cudzoziemskiego. Ten umierając zostawił żonie kapitał do którego niedostawało tylko kilka tysięcy, aby mogła opłacie szacunek wsi Pieniężkowej, później przez Rusieckiego kupionej. Ale Krebsowa nie chcąc zostawać dłużną, a odstąpienia tych kilku tysięcy nie mogąc wymódz na Ciszewskim pełnomocniku młodego Stanisława Potockiego, wzięła w dzierżawę dobra skarbowe, na których wszystko co miała straciwszy, dożyła później wieku na gracyi Alexandra Potockiego. Zięć jej Ropp, służąc w randze porucznika artyleryi koronnej, zrzekł się znacznych dóbr w Kurlandyi, nie chcąc w tym kraju zamieszkać, siedział z żoną przy teści i z przeziębienia dostawszy suchot gardlanych, nie mogąc przełknąć żadnego pokarmu, ani napoju, umarł zamęczony głodem. Pozostałe wnuki Krebsowej, żyją w ubóstwie dochodzącem do nędzy. XV. Michał Mussakowski miał sobie bezpłatnie wypuszczone od Potockiego dwie wsie zamożne, Rohy i Kossanówkę; prócz tego z łaski ks. Potemkina, mógł ogromne mieć zyski, jak Iwanowscy, na branych wówczas podradach. Wszakże przy takiej sposobności zbogacenia się, przez marnotrawstwo zabrnął jeszcze w długi, i żeby wierzyciele zprocessowawszy go nie zabierali mu intrat z pomienionych dwóch wsi, odstąpił dobrowolnie darowanego ich posiadania, poprzestając na wyznaczonej sobie pensyi. Umarł wreszcie dostawszy pomięszania zmysłów. Dziwne to były czasy; ze względu, czy nagłej zmiany cen w płodach rolnictwa w urodzaj- nym roku, czy że Ukraina nie miała żadnego zamorskiego handlu, zboże spadło do nadzwyczajnej tanności, i tak w r. 1782 gdy rodzice moi przenieśli się z Wołynia w Humańszczyznę, za korzec żyta płacono złoty polski jeden. Ale że cała włość tak rozległa nie miała więcej nad dziesięć folwarków administrowanych przez ekonomiją dziedzica, a possesorskich kilkanaście, poddani zaś, niewciągnięci do pracy i więcej chowem bydła, pielęgnowaniem owocowych sadów i rozpłodzeniem pszczół, niż gospodarstwem rolnem się zajmowali, szczupłe więc zasiewów swoich plony, corocznie na wyżywienie swoje spotrzebowywali albo je przepijali. Ztąd pochodziło, że za lada chybionym rokiem nieurodzajnym, zboże podnosiło się znacznie do ceny nadzwyczajnej, i tak w r. 1787 z przyczyny podradów dla armii rossyjskiej, korzec żyta płacono po złotych trzydzieści. Pamiętam, że Tomaszewski, któremu podówczas cały tok dobrze nabity spłonął od ognia w Popówce, za dwa korce żyta dał Złotnickiemu wołu płużnego. Brat Michała Tadeusz, wyszedłszy z wojska austryackiego, byt dowódzcą milicyi nadwornej Potockiego, ze szlachty czynszowej na straż pograniczną uformowanej, potem podporucznikiem kawaleryi narodowej; później przez jeneralność konfederacyi podniesiony do rangi majora, wysłany został z depeszami do ambassady polskiej w Konstantynopolu, zkąd powróciwszy zamieszkał w Tulczynie, i był w wielkich łaskach u pani Potockiej z domu Mniszchównej; po śmierci Potockiego possesorował lat kilkanaście w Humańszczyznie. W późniejszym wieku osiadł na spoczynek w Bohopolu, gdzie mu wystarczało do śmierci na wybornego kucharza i wina wytrawne w lochu, a na domiar błogiego żywota, umarł bez choroby i bólu, spokojnie sobie zasnąwszy. XVI. Dudziński z młodych lat będąc fryzjerem Potockiego, stosownie do swej posługi nazywał się Zaczesalskim; w dojrzalszym wieku doświadczony od pana ze swej wierności, został jego podskarbim, a natenczas weselej dmąc w dudy, przezwał się już Dudzińskim. Nie zła to była rzecz być takim podskarbim, co z całej massy ogromnych dóbr od czynszów, arend karczemnych i młynowych miał pozwolenie pobierać od wnoszących do kassy pieniędzy, grosz trzydziesty na osobny swój rachunek. W czasie sejmu czteroletniego, gdy w moc uchwały sejmowej, dla zasilenia skarbu, dozwolono wydawać za dwieście czerwonych złotych dyplomata nobilitacyi, kupił dla siebie szlachectwo. Zostawszy szlachcicem, nabył od książąt Czetwertyńskich cały klucz Kitajgrodzki, i potem ze swym panem pozywał się o granice, ale ten process przegrał. Drugich dwóchset dukatów dla brata, żałował już dać za ten klejnot rycerstwa, tak nizko wówczas oceniony, którego przodkowie nasi krwią się i żywotem dokupywali, i brat ten, nie chcąc pomnażać liczby plebejuszów, zmarł bezżennie. XVII. Metzel był synem pobocznym Brühla jenerała artyleryi koronnej, urodzonym z jakiejś gdańszczanki; oddany do szkoły korpusu inżenierów, poznał grun- townie nauki matematyczne i architekturę militarną. Będąc adjutantem przy jenerale artyleryi Potockim, wyjechał z nim do Hamburga i do kraju powróciwszy, był założycielem sławnego w Sofijówce ogrodu, pielęgnował go starannie i pracowicie. Opuścił jednak to swoje ukochane dziecię dla korzystniejszej w królestwie Polskiem posady, którą mu wyrobił u rządu Nowosielców. Mieszkając w Humaniu jadał zawsze za dwóch u Kaczkowskiego, ale w razie odjazdu jego, na własnej kuchni poprzestawać musiał; natenczas jedna kura mocno wywarzona w rosole i anatomicznie rozczłonkowana figurowała przez cały obiad w rozmaitych postaciach frykasu, kotlecików i pieczystego. Po nim służalec już nie miał się czem pożywić; zbierał ze stołu same tylko kosteczki z ostatnich szczątków mięsa ogryzione i ze szpiku wyssane, ale też wylizanych do sucha talerzy nie miał już potrzeby obmywać. Był to mąż surowej sprawiedliwości; raz tonącego w kąpielach wód Sofijówskich, wyratował go jeden z wyrobników najemnych i dostał za to cenę właściwą — dwa złote... Metzel z wysoka pa- trząc na ciemny naród polski, wszystkich nie matematyków i nie inżenierów nazywał bydłem. XVIII. Rzeź Humańską opisał wierszem któś taki, co był jej naocznym świadkiem, i uszedł szczęśliwie powszechnego mordu. W rękopiśmie tego poematu, który mi się dostał, pozbawiony kilkudziesiąt wierszy początkowych, wymieniony jest w liczbie pobitej szlachty jakiś Leszczyński ze swoją żoną. Być może, że Salezy Potocki, ze względu na jego imie, wspólne mu z naszym królem filozofem, albo też na dalsze z tymże królem pokrewieństwo, dał dziecięciu ocalonemu przytułek w Humaniu. Klemens Leszczyński, o którym się ma mówić, przywieziony do Krystynopolu w swojem dzieciństwie, był podobno synem pomienionych Leszczyńskich w Humaniu zamordowanych. Usposobiony do espedycyj piśmiennych, został naczelnikiem kancelaryi przy boku Stanisława Potockiego, który go fortragował na kapitana płatnika w pułku swojego imienia. Pod wyjazd Potockich do Wiednia, Polumbianka podstarzała panna fraucymeru Potockich, padła do nóg samej pani, błagając, aby w nagrodę swych zasług młodemu Leszczyńskiemu zaślubioną została. Przeważne dziewosłębienie Potockiej skojarzyło to małżeństwo. Leszczyński opuścił służbę wojskową i miał sobie poruczone ważne interesa, pełnego zaufania wymagające, którym się gorliwie i uczciwie poświęcał. W czasie konfederacyi otrzymał rangę podpółkownika w pułku kozaków Winnickich. Za powrótem Potockiego z Hamburga, rozwiódł się z bezdzietną Polumbianka i ożenił z rozwiedzioną Viviową, po śmierci której zaślubił córkę Piotra Jukowskiego, umarł marszałkiem powiatowym gubernii Podolskiej, zostawując z dwóch żon spłodzonym dzieciom majątek dziedziczny w Brahiłowszczyźnie. XIX. Kwiatkiewicz założyciel wsiów humańskich Swerłykowej i Zielonkowej, za życia Salezego Potockiego był rządzcą klucza Targowickiego, pogranicznego teraźniejszej Nowo-Rossyi, a zatem najbliżej z dóbr humańskich, na rozboje hajdamackie wystawionego. Chcąc się zabezpieczyć od ich napadów, zapisał się w regestr Towarzyszów Zaporożskich i zamiast służby osobistej, posyłał im corocznie daniną, beczkę gorzałki. Gdy się zanosiło na rzeź humańską, znalazł u nich bezpieczne schronienie i przechował się zdrowo, aż do zupełnego uśmierzenia buntu. Nie on to był jednym z bohaterów umorzonych w powieści "Stanica Hulajpolska", bo w roku 1785 widziałem go jeszcze żywego w Humaniu i ożenionego z kuzyną Postruckich, właścicieli wsi Podbereża w powiecie Łuckim, z rodzicami mojemi sąsiadujących. Kupił sobie majątek dziedziczny w województwie Kijowskiem, i do śmierci trzymał w Humańszczyznie dzierżawą wsie Zielonków i Legedzynę. XX. Po zabitym w rzezi humańskiej Młodanowiczu, rządził Humańszczyzną Rudzki, ojciec nieboszczki marszałkowej Szołajskiej, po nim Lewandowski. Ten ostatni po złożeniu swego komissu, byt obrany z Bracławskiego deputatem na trybunat koronny. Zostawił synowi Rudolfowi, i córce poślubionej Raciborowskienni, kapitał w kassie Potockich lokowany i przeszło dwakroć sto tysięcy złotych wynoszący, które pomieniony Rudolf, na ojczymie swoim Złotnickim wyprocesował, a później, chorując na pana, w gronie licznych przyjaciół do ostatka straciwszy, resztę życia swojego spędził na łasce siostry swojej Raciborowskiej. Po Lewandowskim objął rządy Humańszczyzny z tytułem gubernatora jeneralnego Klonowski, który w roku 1783 naraził się na bardzo krytyczne położenie z takowego powodu. Jeden z Zaporożców schwytany na łotrowstwie, i osadzony w więzieniu pod strażą pieszych kozaków zwanych leźniami, dla tego, że część załogi zamkowej składając, z leży się swojej nigdzie nie oddalali, wyprowadzony z więzienia na robotę z rydlem do kopania, stojącego nad sobą leźnia, tymże rydlem uderzywszy w głowę od razu zabił i do lasku przyległego Humaniowi, Grakowem zwanego się schronił; ale tam natych- miast od całej załogi humańskiej opasany wkrótce pojmany został. W Humaniu był sąd magdeburgski, złożony z wójta Jaremy, sędziego Skalskiego i pisarza Dydyńskiego, którzy uchwałą sejmową upoważnieni byli kryminalistów na śmierć bez odwołania skazywać. Mówiono, że Klonowski, nie czekając na wyrok sądu magdeburgskiego, który od jego woli zależał, rozkazał samowolnie zaporożca powiesić, i że dopiero po spełnionej na nim karze śmierci, sąd magdeburgski zasiadł do pisania wyroku. Z tego powodu później Klonowski, omal nie został schwytany i pod sąd wojenny oddany, czego jednak przestrzeżony przez Sołłohuba uniknął, ukrywszy się i złożył wkrótce swój obowiązek w ręce Dunajewskiego, kupiwszy sobie w dzisiejszym Lipowieckim powiecie wieś Podwysokie. Dunajewski wyszedł ze szkoły sławnego książąt Czartoryskich komissarza, Iwanowskiego; pod jego zarząd wszystkie ogólnie dobra Potockiego oddane, wkrótce inną przybrały postać. Usposobiony do administracyi dóbr na wielką skalę, przepisał naprzód dokładne instrukcye dla wszystkich oficyalistów, pomnożył liczbę folwarków, za- budował je porządnie, wchodził ściśle we wszystkie szczegóły gospodarstwa, i znając się na nich doskonale, intraty dóbr znacznie powiększył bez ucisku poddanych. Nie lubił on bez potrzeby biuromanii, i za pomocą dwóch tylko pisarzów podręcznych, którym sam wszystkie dyspozycje dyktował, cały obrót ekonomiki ogromnej, najprzezorniej urządził. XXI W Dzienniku Domowym, (czasopismo poznańskie pod redakcyą Kamińskiego) w roku 1843, umieszczony był artykuł o Zofii Potockiej pod tytułem piękna Fanaryotka, przełożony z pamiętników hrabiego de la Garde, który czas niejaki bawił w Tulczynie i Sofijówkę Trębeckiego na język francuzki przełożył. Gdyby z podobnych tym pamiętników pisano historyą, dzieje najbliższych nam czasów byłyby tem samem, czem są dla nas bajeczne zapadłych wieków powieści. Trudno pojąć, jak autor tej krótkiej biografii, mógł na kilku kartkach pomieścić tyle anachro- nizmów, urojeń i zmyśleń. Powiada on, że hrabia B. ambassador francuzki w Konstantynopolu, przejeżdżając się konno po przedmieściu Pera, w honorowym orszaku janczarów, postrzegł w gronie na ulicy bawiących się dzieci piękną Fanaryotkę, podówczas piętnastoletnią dzieweczkę, wdal się z nią w rozmowę i dowiedziawszy się, że była córką ubogiego piekarza, kazał jej powiedzieć swojej matce, aby ta przyszła do jego pałacu, a on postara się o polepszenie losu jej rodziców. Uradowana matka leci do ambassadora, a ten ofiaruje jej 1, 500 piastrów, jako cenę mającej mu być sprzedanej córki. Matka oburzona załamuje ręce, zachodzi się od płaczu, ale nakoniec nędzą swojego stanu zmuszona, przyprowadza mu córkę i ofiarowane pieniądze przyjmuje; ambassador trudni się początkowem ukształceniem umysłu pięknej Zofii i powierzchownym jej ułożeniem. Później odwołany ze swego poselstwa, obawiając się narazie wychowankę swoją na niebezpieczeństwa morskiej żeglugi, powraca lądem do Francyi na Chocim i Kamieniec. Młody Witt, za pomocą de la Gard'a kreowany komendantem twierdzy Kamieńca (tym ko- mendantem był rzeczywiście ojciec jego podówczas żyjący, on zaś sam służył pod nim w randze majora) — przyjął najgościnniej hrabiego B... ofiarując mu dom swój na wypoczynek po podróży. Jednego dnia, gdy hrabia wyjechał konno dla zwiedzenia okolic Kamieńca, Witt, nie mogąc dłużej stłumić wybuchu gwałtownej miłości, objawia pięknej Fanaryotce swoje dla niej uczucia i gotowość zaprzysiężenia ich u podnóża ołtarza; otrzymuje zezwolenie. Zamykają bramy warowne, odprawia się w kościele obrzęd zaślubin; biją ze wszystkich dział nawałach, hrabia B... długo nie puszczony do twierdzy, długo stoi zdumiony pod bramą; nakoniec Witt odsyła mu jego bagaże z ludźmi, załączając urzędowny akt ślubny, list jego wychowanki uniewinniającej swój postępek i 1, 500 piastrów wypłaconych za nią jej matce; hrabia B... powraca do Francyi bez towarzyszki. Witt po niejakim czasie wyjeżdża za granicę, co nastąpićby musiało przed rokiem 1782, w którym pani Wittowa powiła syna w Paryżu; w Hamburgu spotyka się z Potockim powracającym z Włoch, chociaż ten dopiero w końcu 1793 roku zwiedził pierwszy raz Hamburg, i tam przez lat dwa zamieszkiwał. Tu Wittowi nadarza się dobra gratka handlowa, bo za żonę kupioną za 1, 500 piastrów, bierze od Potockiego dwa miliony złotych polskich. Pomijając dalsze baśnie hrabiego de la Garde, który słyszał że dzwoniono, nie wiedząc w którym kościele, przystępuję do rzetelnego życia Potockiej opisu ze źródeł pewniejszych czerpanego. Naprzód, z opowiadania córki jednego konsula francuzkiego w Konstantynopolu z greczynki urodzonej, która zaślubiona porucznikowi kancelaryi narodowej Siemińskiemu i z nim rozwiedziona, poszła za doktora nadwornego Potockich Mejera; powtóre, z opowiadania podolanów, świadków naocznych zaślubienia i dalszego pożycia Zofii z Wittem, nakoniec ze stosunków moich z osobami, które zblizka patrzyły na jej związki z Potockim i znają dobrze to wszystko co po jej owdowieniu zaszło z nią aż do śmierci. Oto jest rodowód. W siedemnastym wieku za panowania w Turcyi Amurata IV, grek imieniem Scarlatos, z urzędu swojego Sorgui, czyli dostarczyciel wołów i baranów na cały seraj sułtanski i koszary janczarskie, miał córkę jedynaczkę Loxandrę. Zbogacony wielkiemi tej dostawy korzyściami, mając wielki kredyt u Porty, gdzie bogactwa dają przedewszystkiem pierwszeństwo, był protektorem Bazylego hospodara mołdawskiego, który za pomocą pomienionego Scarlatosa, wiele szkodził u Porty przeciwnikowi swemu Mathiasowi hospodarowi wołoskiemu. Mathias chcąc go pozbawić silnego poplecznika w Dywanie, wyprawił posłów do Scarlatos'a, prosząc go o rękę Loxandry, chętnie przychylił się do tej prośby Scarlatos, i z wielkim przepychem odprawił się obrządek zrękowin, ale po zaręczynach Loxandra zachorowała na ospę, która ją szkaradnie zeszpeciła, a co gorsza pozbawiła jednego oka. Ojciec zataiwszy przed dziewosłębami nieszczęśliwy skutek choroby, zaraz po jej wyzdrowieniu odesłał ją zięciowi narzeczonemiu z najsurowszem zaleceniem, aby okryta zasłoną na wzór niewiast tureckich, nikomu przed obrzędem zaślubienia oglądać oblicza swego nie dała. Loxandra przyjechawszy do Targowicy, ówczesnej księstwa Wołoskiego stolicy, zachowała się podług rozkazania ojcowskiego i dopiero po ślubie pozwoliła mężowi uchylić swojej zasłony- Mathias przestraszony szpetnością swojej małżonki, odesłał ją zaraz ojcu, z bogatą wyprawą i przywiezionem od niej wianem, 150 kies złota wynoszącem. Scarlatos, gotował nań cios okropnej zemsty, gdy wkrótce po powrocie swojej córki, zabity został od janczara przekupionego przez Bazylego hospodara multańskiego, który niewiedząc jeszcze o obelżywem odesłaniu Loxandry przez Mathiasa, obawiając się by Scarlatos jako teść jego, nie szkodził mu w Dywanie, zgładzić go ze świata postanowił. Loxandra sama sobą władnąca, choć szpetna, w wyborze męża więcej urody i szlachetności rodu niż dostatków szukała. W lat kilka przybył do Stambułu jeden z Maurokordatów rodu książęcego, z familiją cesarzów wschodnich spowinowaconego. Ten przywiedziony do ubóstwa, sam uprawiał sad swój morwowy na wyspie Chios i jedwabniki pielęgnował. Często nosząc towar swój do Loxandry na sprzedaż, jako nadzwyczaj piękny młodzieniec i szlachetnego domu potomek, obudził w Jej sercu miłość tak silną, że sama mu podała myśl, aby się z nią ożenił. Pantalis Mauroeordato, znękany ubóstwem, chętnie przyjął ofiaro- waną sobie rękę bogatej dziewicy. Pierworodnym ich synem był Alexander, w którym rodzice widząc wielkie umysłowe zdolności, posłali go na nauki do Padwy, gdzie po czternastu leciech pobytu, został mianowany doktorem filozofii i medycyny. Powróciwszy do Konstantynopola w dwudziestym szóstym roku, objął w kościele patryarchalnym katedrę nauczyciela publicznego tych dwóch umiejętności. Ale że w Stambule, większą daje wziętość znajomość medycyny niż filozofii, poświęcił się przeto samej tylko praktycznego lekarza professyi. Szczęśliwe jego powodzenie w leczeniu chorych, otworzyły mu przystęp do członków Dywanu; a że posiadał gruntowną znajomość europejskich i oryentalnych języków, mianowany został pierwszym drogmanem porty, a później pospołu z Znulfikarem Effendim, sprawował poselstwo do Austryi, gdzie był głównym negocyatorem zawartego w Karłowicach traktatu i od Leopolda cesarza przywilej na hrabstwo Imperyi otrzymał. Wpadał on dwa razy w niełaskę wielkich wezyrów, ale potrafił przetrwać niebezpieczeństwo położenia swego i umarł w wielkim kredycie u Porty w roku 1709; zostawiwszy dwóm synom Mikołajowi i Janowi, oraz dwóm córkom Alexandrze i Helenie, ogromne bogactwa. Jedna z tych córek zaślubioną została księciu Ghika, druga potomkowi domu de Celice. Wszystkie te trzy domy, przybrały do imion swoich imie Scarlatosa jako protoplasty swojego z linii żeńskiej. Potomkowie Maurokordatów i Ghików, dotąd zachowali swoją przemożność między grekami: dom de Celice podupadł, i ojciec Zofii był w rzeczy samej przywiedziony do wielkiego ubóstwa. Boskamp, ten sam co w czasie powstania Kościuszkowskiego, tak smutnie skończył, był przedtem rezydentem austryackim przy Krim-Gereju banie krymskim, ale że się naraził osobiście hanowi, przeto odwołany ze swojego poselstwa, przeniósł się do Warszawy na dworaka przy królu Stanisławie-Auguście. Wysłany od Poniatowskiego do Stambułu, postrzegł tam Zofiją i przecudną jej pięknością uderzony, namówił ją, aby z nim jechała do Warszawy, w myśli, że się królowi podobać może. Wywiózł ją z Konstantyno- pola sprawny Boskamp, ale niewiadomo z jakich powodów zostawił w Chocimie, a sam tylko z jej portretem do Warszawy pośpieszył. Tymczasem wieść głośna o przybyciu do Chocimia jakiejś niesłychanie pięknej greczynki, jakby grzmotliwy huk dzwonu Zygmunta w Krakowie lub Iwana w Moskwie, obiła się o ściany skaliste poblizkiego Kamieńca. Młody Witt, syn komendanta twierdzy, poskoczył w zawód na rączym koniu, aby obaczyć to cudo piękności, a znalazłszy ją stokroć piękniejszą nad powzięte z wieści wyobrażenia, zapalony żądzą, obiecywał jej złote góry w zamian za trochę miłości, ale nie bita w ciemię greczynka zdaleka trzymała pana majora. — Prowadź mnie do ołtarza, odpowiadała, a naówczas będę twoją. Młody Witt nie mogąc żyć bez dobicia się do upragnionego szczęścia, ożenił się potajemnie z prześliczną Zofiją. Dowiedział się o tem ojciec i zakutego w łańcużki, zapakował do kozy, nie mając go z niej wypuścić dopóki na rozpoczęcie sprawy rozwodowej nie pozwoli. Strapiona żona odważyła się stanąć w obliczu zagniewanego teścia, padła mu do nóg i ze łzami błagała go, aby jej nie rozłączał z mężem. Nie długo było tych łez i prośby, jedno jej spojrzenie rozbroiło starca, podniósł ją uprzejmie, uściskał serdecznie, pobłogosławił i za synowę przyjął. Pułkownikowa Łaska szczerą dla niej powziąwszy przyjaźń, okrzesała ją z neogreckich manier, i z tonem lepszego towarzystwa oswoiła. Zofija zawsze jej za to wdzięczną była, i kiedy potem Łaska owdowiała, ona mając służący sobie skrypt Grocholskiego, wojewody bracławskiego na kilkakroć sto tysięcy złotych, nie wiem jak nabyty, obietnicą zniszczenia tego skryptu zniewoliła wojewodę do ożenienia się z Łaską, a później gdy wojewoda ją odumarł, zaprosiła do swego domu w Tulczynie i starość jej jakby córka troskliwie pielęgnowała. Przez cały ciąg swojego pożycia z Wittem, jednego mu tylko syna powiła w roku 1782 w Paryżu, gdzie okrzyk powszechny sławił jej wdzięki, którym nawet Monsieur, później Ludwik XVIII, hołd uwielbienia składał. Za granicą i w kraju, wszędzie do niej wzdychano, ztąd zawiści i niesnaski domowe. Sprzykrzyła się jej zbyt czujna i podejrzliwa straż męża, opuściwszy więc dom jego, z Mniszchową chorązyną koronną pojechała do Stambułu, zkąd powróciwszy chciała zamieszkać we Lwowie, ale Witt, skoro się o jej powrocie dowiedział, poleciał zaraz do niej w przeprosiny, błagał przebaczenia dawnych uraz i na przyszłość delikatniejszym być obiecał. Zmiękczyła ją pokora mężowska i dała się uprosić do dalszego z nim pożycia. Witt młody, po śmierci ojca został komendantem Kamieńca, ale w czasie Sejmu konstytucyjnego za samowolne oddalenie się z powierzonej sobie twierdzy, żeby być świadkiem szturmu, który wojska rossyjskie z austryjackiemi połączone do Chocimia przypuścić miały, uchylony od komendy Kamieńca, jenerałowi Orłowskiemu poruczonej, — do służby rossyjskiej w randze jenerała dywizyi przeszedł i w Chersonie dowództwo twierdzy otrzymał. Wittowa do Chersonii z nim pojechała z synem; ztamtąd często odwiedzała Jassy, gdzie przebywał książe Potemkin. Tam ją zastał przybyły z Wiednia do Jass, po śmierci księcia Potemkina Potocki, i w przejeździe swoim do Petersburga w Chersonie odwiedził. Dawniej, kiedy jeszcze pani Wittowa mieszkała w Kamieńcu, wybrała się była do Tulczyna, dla oddania wizyty atencyonalnej wyższej od siebie jenerałowej. Ale Potocką z Mniszchów, uprzedzona o jej zbliżeniu się do swojej stolicy, wyjechała przed jej przybyciem do poblizkiej wsi Wojtówki, danej sobie przez Potockiego, jak on się wyrażał, na szpilki. Tak pani Wittowa z niczem wyjechała z Tulezyna. Po jej odjeździe żartowali sobie z uczynionego jej afrontu pieczeniarze Tulczyńscy. Benedykt Hulewicz tłómacz nieszczególny Owidiusza, de arte armandi, ale niezły swojego czasu jowialista, z okazyi tej opowiadał zmyślouą czy też prawdziwą anegdotkę bardzo pocieszną, ale trochę nieprzyzwoitą. W czasie tych pierwszych odwiedzin Tulczyna, nie spodziewała się zapewne pani Wittowa, żeby w tym domu, gdzie ją gospodyni osobiście przyjąć nie raczyła, i gdzie później ukradkiem się przechowywała, samowładnie kiedyś panować miała. Po śmierci Potockiego, pozostawszy wdową z najstarszym pasierbem opiekunem majątku całej rodziny wyjechała do Petersburga, dla wy- robku interesów działowych. Na mocy prawa ze statutu litewskiego wyciągnionego i zastosowanego do tego wypadku, równą z pasierbami schedę nie dożywotnią, ale dziedziczną wyznaczono pozostałej wdowie. Pomimo tak pomyślnego powodzenia interesów swoich w Petersburgu, nie mogła się wywinąć pani Potocką od znacznej straty z powodu zagrożenia processem o nieprawność swego małżeństwa, przez drugą żonę Witta, ostrorożankę z domu, narzuconego. Mówią, że się z tego znaczną summą wykupić musiała. Po wydzieleniu sched przez sąd polubowny, któremu prezydował Potocki starosta szczerzecki, Potocką na imie swoje i synów swoich, odziedziczyła połowę ogromnej zmarłego męża fortuny, prócz tego stała się właścicielką części wydzielonej pasierzbowi Szczęsnemu i całej Niemirowszczyzny kupionej dla niego extra działu, a mającej przeszło 10, 000 dusz męzkich. Zastraszona bowiem marnotrawstwem Szczęsnego, wyprawiła go za granicę, przyjmując na siebie wszystkie długi jego, 30 milijonów wynoszące i obo- wiązując się płacić mu do śmierci rocznie po 15 tysięcy czerwonych złotych. Po krótkim zarządzie Czarnomskiego, pani Potocką z wielką przezornością zajęła się urządzeniem swego i dzieci majątku, aż wreszcie zachorowawszy na raka umarła w Berlinie. Męczeński był ostatek jej życia: doktorowie berlińscy powiedzieli jej otwarcie, że choroba uleczoną być nie mogła, i że oni mogą tylko sprawić niejakie przerwy w ciągłych jej cierpieniach, ale im je dłuższemi uczynią, tem większą siłę stłumione bóle wywierać będą. Żądała tych przerw jak najdłuższych i w chwilach wolnych od cierpień, akt ostatniej woli swojej sporządziła. Dziesięć tysięcy dusz męzkich przeznaczyła na posag swych córek; dwa tysiące pięćset legowała dla pierwszego syna Witta, a pozostały od działu między synami majątek na własne jej imię odziedziczony, był dostatecznym na zniesienie wszystkich długów Szczęsnego. Pomimo wad będących skutkiem awanturniczego jej życia, miała ona wielkie zalety; była dobrą matką, rządną panią bez skąpstwa, wśpie- rała wiele nieszczęśliwych rodzin, zasłużonych sobie hojnie wynagradzała, a litościwa dla biednych, mogła powiedzieć sobie: Non ignare mali miseris succurrere disco. * * * III. Z PAMIĘTNIKÓW ANONYMA PODOLANINA Rękopism, z którego tu damy wyciąg mały, dostał się nam od hrabiego Włodzimierza Platera, i składa się ze sporego tomu w ósemce, w którym częste odwoływania się do innych autora prac, wnosić każą, że oprócz tego zostawił historyą swojego czasu, i biografije wielu znakomitszych ludzi, ale tych na teraz odszukać nie było podobna. Pomimo najusilniejszych starań, nawet nazwiska pisarza odkryć się nam nie udało, chociaż skazówka do tego dostateczną się być zdaje wspomnienie wsi Smotryczówki (należącej do Potockich), w której mieszkał, i żony Barbary z Mikorskich, primo voto Drewnowskiej, rodzonej siostry pani Franciszkowej Dmóchowskiej. Dowiadywaliśmy się na Podolu nadaremnie, pewni jednak jesteśmy, że w Warszawie łatwiej przyjdzie odkryć nazwisko pisarza. Niema on wielkich zalet jako autor, ale przywodzi mnóstwo faktów ciekawych, i jeśli nieprawdziwych, to przynajmniej charakterystycznych i czas w którym je utworzono, malujących. Gdzieindziej użyjemy rękopismu tego w sposób jaki się nam zdał najstosowniejszy, dziś tylko wspomnieniem o księdzu Franciszku Dmóchowskim, zamkniemy zbieraninę naszą. * * * Franciszek Dmochowski, urodził się w roku 1762 d. 1 października; pochodził z szlacheckiej w Polsce familii, rodzice jego w województwie Podlaskiem mieli dziedziczny majątek, część wsi Dmochy, od której początkowo dom ten wziął nazwisko. Ojciec Dmochowskiego ośmioro dzieci mający, między któremi sześciu synów było, przy szczupłym majątku, lepszego nie był im w stanie zrobić udziału nad staranność usilną w daniu stanowi szlacheckiemu stosownej edukacyi. Dwóch synów udało się do stanu duchownego, wszyscy oddawani byli do szkół Drohickich, gdzie po skasowaniu księży Jezuitów, nauczali księża Pijarowie. Franciszek Dmochowski przez swoją w naukach pilność, i okazujący się zaraz od dzieciństwa szczególniejszy dowcip i pamięć, ściągnął baczniejsze na siebie nauczycielów względy, a ci upatrując w nim rzadką pojętność, żywość wyobraźni, i porywającą chęć do pracy, a łatwość w tłómaczeniu swych myśli naturalnie i jasno, wreszcie urodzony do poezyi geniusz, starali się go wszelkiemi sposoby namówić i skłonie do zgromadzenia swego, wielkie nadal po nim rokując sobie nadzieje; które w późniejszym czasie udaremnione i zawiedzione nie zostały. Dmochowski w ośmnastym roku życia wziąwszy suknię zakonną u księży Pijarów, odesłany został na nowicyat do Podoleńca; gdzie młodą wielkich nadziei latorośl, zgromadzenie pijarskie starannie pielęgnując, najtroskliwiej wychowywało i najwyborniejsze nauk nasiona, na żyzną rzuciło rolę, z której prędzej nadspodziewanie prac swoich dojrzały ujrzeli owoc; gdyż w dwódziestym pierwszym roku swojego życia, Franciszek Dmochowski, został już usposobionym i zdatnym nauczać innych, i wywiązywać się z powołania swego, przyjętego w zakonie. W szkołach Łomżyńskich był professorem gramatyki i dawał godzinę języka francuzkiego. Nie była mu też wzbronioną ambona, z której w Łomży i po innych okolicy kościołach, w kazaniach na duie odpustowe lub pogrzebowe obrzędy, umiał przemawiać do słuchaczów z darem wymowy szczególnym i doborem myśli uderzającym. Rzadka pamięć, szybkie pojęcie, wysłowienia dar osobliwy, otworzyły mu drogę do sławy, a pracowitość w przykładaniu się do nauk wykształciły go w bardzo krótkim czasie na znakomitego zgromadzenia członka. Po dwóletnim jego w Łomży pobycie, osądzili go księża Pijarowie godnym pokazania się na większym świecie, został tedy w Warszawskich szkołach professorem poezyi, a niebawnie potem nauczycielem wymowy. Dmóchowski, im więcej kosztował słodyczy nauk, tem łakomiej chwytał je i pragnął. Nienasycony w swej żądzy, kształcił umysł coraz większym nabytkiem umiejętności, sam się w niemieckim i angielskim języku usposabiał i wziąwszy dobre ostatniego początki, pracował samotnie nad tłómaczeniem autorów, a szczególniej Miltona, lecz skromność zakonna i miłość własna drażliwa nie dopuszczały mu powierzyć prac swoich publiczności. Gdy na sejmie sławną ową sprawę Dugrumowej angielki przetrząsano, do której król, książe Adam Czartoryski i wielu panów wmieszani byli, Dmóchowski ułożył z tej okoliczności poezyą, pod tytułem: "Bajka: Pan w dobrach pana podstolego; Orzeł i Paw" i t. d. (??) w roku 1786. Poezya ta bardzo była stosowną i trafnie do okoliczności zastosowaną, czytał ją jednak tylko przyjaciołom swoim, a z tych jeden zaufania nadużył lecz nie na złe i podał ją do druku. Rozprzedała się bardzo prędko znaczna ilość tych poezyi, które Gröll wydając i wiedząc autora, literą D, początkową nazwiska, oznaczył; przyjęto je z oklaskiem, tak, że księgarz później zdo brej woli dzieląc się zarobkiem, kilkadziesiąt dukatów za nią wyliczył Dmochowskiemu. W ten sposób pierwszą szczęśliwą ośmielony próbą, przełożył wierszem polskim z angielskiego Miltona Raj utracony, który powszechną na niego zwrócił uwagę, czytany i rozpowszechniony z wielką dla Dmochowskiego sławą. W czasie Sejmu czteroletniego, napisał odpowiedź na pismo podane przez Akademiją Krakowską, równie dobrze przyjętą i ocenioną; wreszcie nieustannie dniem i nocą musiał pracować dla wielu tego zgromadzenia członków dobre myśli mających, a nie mogących ich wyrazić, pisząc i układając im mowy sejmowe. Zrobiło mu to stosunki i zjednało wziętość. Ksiądz Kołłątaj poznawszy wielkie Dmochowskiego talenta, przybrał go sobie za pomocnika w pracach uczonych, i owe listy Kołłątaja w czasie sejmu do marszałka adressowane, były wspólnej pracy owocem. A że Dmochowski będąc w zgromadzeniu księży Pijarów, miał powinność i ciężary do swojego powołania przywiązane, i nic dosyć miał czasu swobodnego do pracy u- żytecznej, nie będąc panem swej woli i godzin, przeto za radą przyjaciół, przy pomocy i protekcyi marszałków sejmowych, Sołtyka, Ignacego Potockiego, Stanisława Potockiego i innych wielu, sekularyzował się naprzód i został proboszczem w Piątku miasteczku w Wielko-Polsce. Lubo tam intratne i spokojne miał probostwo, wszelako nie zgnuśniał i nie porzucił pracy, nie przywiązując się do zbioru majątku, ale starając się dla własnej i kraju korzyści, na pożytecznego człowieka wykształcić. Tu rozpoczął on swoje tłómaczenie Illiady Homera, na którą nawet prenumerata ogłoszoną była, gdy wypadki polityczne zmusiły go udać się za granicę, gdzie tułając się, dostał wreszcie do Paryża. Ale wygnańca niedostatek ścigał, w cudzym kraju dotkliwszy jeszcze i cięższy, bo mu zaradzić trudniej między obcemi; przyszło do tego, że szukając chleba, tłómacz Illiady musiał po ulicach i domach roznosić na sprzedaż małe pisemka i niedorzeczne broszury republikańskie, układane przy butelce, a czytane tez w szynkach... To mu myśl podało zostać samemu dorywczym publicystą, chodziło tylko o nakład na druk, a że roznoszenie broszur i ich sprzedaż bardzo lichy dawały zarobek, wkońcu spróbował napisać do okoliczności stosowny pamflet, pod tytułem: "Sabaudya nasza" ("La Savoie est ? nous"), a księgarz podjął wydania obiecując mu czwartą część zysku w nagrodę. Na tej broszurze nie śmiejąc położyć swego nazwiska, Dmochowski podpisał się tylko początkowemi głoskami F. D.; a gdy pisemko do smaku przypadło, tak dalece, że w końcu jego umieszczone piosenki po teatrach śpiewać kazano, jakiś awanturnik, którego imię i nazwisko literom F. D. odpowiadało, przyswoił sobie autorstwo anonymu wydanej broszury i od rządu nawet za nią odebrał nagrodę. Dmochowski z dowodami w ręku współubiegał się o nią, ale nic nie wskórawszy, zniechęcony krzywdą jakiej doznał, opuścił stolicę w towarzystwie przyjaciela, który go w czasie pobytu po trosze wspierał. Z Paryża do Goetyngi szedł pieszo żyjąc bardzo oszczędnie, nie mając nic nad skromny tłiimoczek, z kilką koszulami, kilką książkami i trocha rękopismów. Gdy on tu taki cierpiał niedostatek, w kraju intratne jego probostwo zabrał rząd pruski, z po- wodu że się na jakiś oznaczony termin nie stawił. Dmochowski bez żadnych resursów prócz własnej pracy i zdolności, niemi więcej roku utrzymywał się w Goetyndze wygodniej, niżeli w Paryżu. Tu się nauczył cokolwiek po grecku, wydoskonalił w języku angielskim i włoskim, a pracując ręką i głową, zyskał najwięcej ukształcając się tak, że gdy w r. 1800 da kraju powrócił, przywiózł z sobą zasób znaczny wiadomości i talent prawdziwie dojrzały. Radzono Dmochowskiemu aby się u rządu pruskiego o swoje dawne probostwo upomniał, coby mu było z łatwością przyszło przy pomocy przyjaciół, ale na to odpowiadał: Znam tego nowego proboszcza, który nie miałby sposobu do życia, gdybym mu probostwo odebrał. Ja mam jeszcze zdrowie; byle mi moje pięć palców zostało, mogę zapracować na utrzymanie się moje. Przyjaciele Dmochowskiego, po większej części tak jak on ubodzy, lub wypadkami ostatniemi przywiedzeni, do trudnego położenia, niewielką mu zrazu mogli być pomocą, choć radzi byli go poratować; rzucił się więc do pracy, wedle stałego swojego godła: "Labor ipsa voluptas". Obwieścił przez gazety powrót swój do kraju, a zarazem uwiadomił publiczność, że przed kilką laty zebrawszy prenumeratę na Illiadę Homera, dla wypadków publicznych wiadomych wszystkim, chociaż dotąd wywiązać się nic mógł z zaciągnionego długu, gotów jednak wkrótce się z niego wypłacie wydaniem tłómaczenia. Na odgłos jego przybycia, liczba prenumeratorów wzrosła zaraz, ubiegano się i nadpłacano, i tak dzieło to ukazało się w świat, i z wielkim aplauzem przyjętem zostało od uczonych i pospolitych czytelników, którym prawdziwą sprawiło rozkosz. Dmochowski miłośnik nauki, pierwszy miał podać projekt założenia Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie. Na wstępie tych posiedzień, sam przemówił do licznie zgromadzonych słuchaczów, starając się ukazać ważność w tej chwili zajęć literackich, do których powołanie wskazywało samo położenie kraju pozbawionego samodzielności i kierowania losami własnemi. Dmochowski był organizatorem i członkiem Towarzystwa, a zachowując stalą przyjaźń i wdzięczność dla księży Pijarów (z których drukarni wszystkie jego wychodziły dzieła) starał się nakłonić członków, aby sobie u księży Pijarów miejsce posiedzeń tymczasowe wybrali. Następnie zajął się wyrobieniem pozwolenia na pismo peryodyczne pod tytułem: "Pamiętnika", które miesięcznie wydawać przedsiębrał. O wartości jego rozszerzać się nie mam potrzeby; to pewna, że z siebie wydawca czynił co tylko mógł, aby je podnieść, a pismo zajmującem uczynić i pożytecznem. Obejmowało ono historyczno-polityczne przedmioty. Sławny w Polsce z pism i geniuszu swego JW. ks. Krasicki biskup warmiński, później arcybiskup gnieźnieński, w testamencie swoim dał dowód szczególnego dla Dmochowskiego szacunku, naznaczając go swojej literackiej spuścizny opiekunem, szacowne swe powierzając mu rękopisma, obowiązując zarazem o wybór z nich i przygotowanie stosowne do druku, tego co godnem publikacyj osądzi. Psie zostały zawiedzione ks. Krasickiego nadzieje, i skutecznie spełniony testament. Dmochowski bowiem zrobił ogólny zbiór dzieł tego pisarza i wydal je w porządku i komplecie. Pięć tomów tylko były przedrukowane z dawniejszych, resztę ułożył Dmochowski z zostawionych rękopismów. Na tem wydaniu znaczny miał zysk Dmochowski, jak na Pamiętniku, na który wytrwałą pracą zasłużył. Uczciwie i wygodnie w Warszawie żyjąc, powoli tak z własnego trudu i starania zebrawszy kapitału do dziewięciu tysięcy dukatów, za tę sumkę w Kujawskiemu województwie kupił wieś dziedziczną, w której brat jego żonaty zarządzał; on zaś ciągle przemieszkując w Warszawie, raz obranego zawodu nie porzucał. Oprócz grosza jaki zgromadzał oszczędnością, piękną też zebrał sobie bibliotekę z dzieł wyborowych. Zapomniałem powyżej nadmienić, iż za powrotem do kraju Dmochowskiego, między przyjaciółmi jego, znalazła się i przyjaciółka a szczególna dobrodziejka, panna Izabella Mikurska, która w małoletności będąc na opiece u starszej swej siostry Balbiny z Mikorskich Drewnowskiej, wraz z pasierbami jej, uczyła się u Dmochowskiego, naówczas jeszcze pijara. Miała zaś szczególne pojęcie i chęć do nauki wielką, wyuczyła się najlepiej historyi i języka francuzkiego, a z czasem coraz większego do pracy nabierając smaku, ciągle się literaturze oddawała i doskonaliła. Nabywszy języka francuzkiego, włoskiego i niemieckiego, które dostatecznie posiadała, wzięła jeszcze angielskiego początki; przyszedłszy do lat, w Warszawie osiadła i utrzymując się z procentu od summy posagowej, zajmowała się literaturą, zachowując dla Dmochowskiego wdzięczność i pamięć za początkowe ukształcenie. Gdy tedy Dmochowski powrócił z podróży swojej do Warszawy, panna Mikorska ulitowawszy się nad stanem jego, a mając już lata zupełne i wolność zarządzania majątkiem swoim, cały swój posag złożyła w jego ręce. Ten stanowił początek nim się dorobił grosza, łożąc na wydania dzieł Dmochowski, z Iliady, pamiętników, wielu innych edycyj i przedruku szczególniej dzieł Krasickiego, zebrawszy tyle, że mógł wioskę kupić, a później i pałacyk w Warszawie. Panna Mikorska powierzywszy cały posag Dmochowskiemu, postanowiła wkrótce przy nim zamieszkać i żyć w towarzystwie człowieka, od którego zawsze cóś umysłowie skorzystać mogła. Zatrudniała się u niego zarządem i utrzymaniem domu, prócz tego dopomagała mu w pracy literackiej, szczególniej przy korrekcie dzieł, które w swojej drukarni wydawał, pilnie zajmując się poprawnością edycji. Tak tedy lat kilka w najlepszej zgodzie i ścisłej z sobą żyli przyjaźni. Nie podobał się jednak ten sposób życia familii Mikorskich, z których jedni z przesądów, drudzy, jak kasztelanie Mikorski z ambicyi, napróżno usiłując przymusić pannę Izabellę do opuszczenia domu Dmochowskiego, wkońcu prześladować ją zaczęli, nalegając u rządu nawet, aby ten związek siłą rozerwany został. Dama zaś, mniej może skrupulatna i trochę filozofka, zakosztowawszy słodyczy życia spokojnego i swobodnego, obrażona przeciw familii, chcąc się z podległości jej wyłamać, a nadewszystko przywiązawszy się już do Dmochowskiego, dla którego szacunek i przywiązanie powzięła, ani mówić o tem sobie nie dozwalała. Owszem majątek swój dała na wspólne kupno wioski, co niedozwalało się już im rozdzielić, a prześladowaniem wzmogło się tylko obustronne przywiązanie obojga. Mikorska tedy prośbami i płaczem dokazała tyle że zachwiała umysłem kochanka, tak że ośmielony świeżemi przykładami księdza Wolskiego i księdza Maciejowskiego pijarów, którzy się byli pożenili i od rządu za to prześladowanie i on toż samo umyślił uczynić. Jako dawniejszy przykład stawał ks. Orzechowski. Tak tedy przywiodła go do tego kobieta, że z nią wziął ślub w zborze protestanckim i ogłosił publicznie małżenstwo swoje, wprzódy od rządu pruskiego, wszystkie religijne wykroczenia tolerującego, uzyskawszy na to pozwolenie. Dmóchowski uległ w tem więcej pannie Mikorskiej, którą już kochał mocno i dla niej był słabym, a wdzięczność jej był winien za pomoc sobie -daną i obowiązki miał dla niej, bo mu honor, sławę i majątek oddała, niżeli własnemu sercu. Prawdę mówiąc, Dmochowski przez to ożenienie, wiele na sławie i publicznym stracił szacunku; przybrał odtąd na siebie postać smutną i surową, mało w towarzystwach bywał, od przyjaciół nawet swoich unikając. Kupił sobie pałacyk w Warszawie od kasztelana Zakrzewskiego z pięknym ogrodem przy ulicy Pawiej, a samotność i czytanie wszystek mu czas zajmowały; później syna swojego Franciszka wychowaniem, od lat trzech wieku jego prawie, gorliwie się począł zajmować. Oboje światli rodzice ustawicznie nad nim pracując, nie wątpili że talenta swe przeleją następcy. Dziecie to już w piątym roku życia mnóstwo wyjątków polskich i francuzkich na pamięć umiało, a odpowiedzi jego były bardzo dowcipne. Jeżeli dojdzie lat dojrzalszych, pewien jestem, że się na niem sprawdzi przysłowie: non procul a proprio stipite poma cedunt. Dmochowski przed ożenieniem swojem był towarzyski, zabawny i ludzki, w domu jego częste przyjacielskie uczonych bywały schadzki, i w dobranem gronie przyjemne spędzano chwile, a każdy pragnął być tak miłej i szlachetnej zabawy uczestnikiem. Sam Dmochowski bez żadnego tonu impozycyi zwykłej literatom, nauczał ze słodyczą, uprzejmie bawił zgromadzonych, a rzadka pamięć jego obfitych mu dostarczała materyałów. Dwieście lub więcej wierszy ledwie posłyszawszy, gotów był natychmiast powtórzyć, a prozą znaczne wyciągi cytował z największą łatwością. Wpływ jego na literaturę był taki, że rzadko kto nie poradziwszy się go co wydał; przysyłano mu cokolwiek bądź się gdzie utworzyło, z Wilna, Krakowa i prowincyi, spuszczając się na zawsze szczery ale delikatności i wyrozumienia pełen sąd jego, który tak wyrażał, że miłości własnej nie dotykając, prawdę acz ciężką powiedzieć umiał. Wszyscy też autorowie wydane dzieła nadsyłali mu w ofierze... W Towarzystwie Przyjaciół Nauk, miał też wielką wziętość; trafiało się często, że z Czackim starostą nowogrodzkim na posiedzeniach toczył spory naukowe i nieraz go przemaga!, za co lubo go Czacki nie cierpiał, ale go szanował i sprawiedliwość mu oddawał. Sołtyk równie jak Stanisław Potocki, szczególnemi jego byli przyjaciółmi. Pociej, Krasiński, Potoccy i inni młodzi, starali się usilną prośbą wymódz na nim, aby trzy razy na tydzień pozwolił im zjeżdżać się na lekcye literatury, za co mu rocznie każdy z nich najmniej sto czerwonych złotych składał; za zaszczyt sobie mając, że się uczniami jego zwali. Akademia Wileńska, szczególny dla Dmóchowskiego uczuwszy szacunek, zapraszała go listem urzędowym z prośbą, aby dla dobra tego uniwersytetu, łaską Cesarza Alexandra I do pierwszej powagi i świetności podźwignionego, mogła go liczyć w gronie swojem, ofiarując mu katedrę. z pensyą roczną 1, 000 czerwonych złotych; ale Dmochowski podziękowawszy za okazane sobie Względy, obowiązku tego nie przyjął, i w odpisie swoim, to na końcu wyraził, że zaprzęgać się w tak trudny do spełnienia obowiązek, nie ma odwagi. Nikt go próżnującym nie widział, pracował nieustannie i to prawie jedynym było jego żywiołem i rozrywką; serce miał czułe na nieszczęście bliźnich, udzielającym się był dla przyjaciół, dobroczynnym dla potrzebujących wsparcia, umiejąc wybornie darów losu udzielać i onych skromnie używać. Owidyusza tłómaczenie przyobiecał był publiczności, ale z upragnieniem oczekiwana praca ta, nie wyszła jeszcze na świat; prócz tego wiele się po nim zostało rękopismów. Żył z dobranemi kilką przyjaciółmi w najściślejszej zażyłości, przenosząc miasto nad wieś, w której gospodarować nie chciał czy też podobno nie umiał. Dla Ks. Pijarów zawsze miał największą przychylność i wydawaniem dzieł w ich drukarni, znaczny im przychód czynił. We czwartki regularnie bywały u Dmochowskiego obiady literackie. Ks. pijar Kopczyński raz na zawsze był na nie proszony, i innych ludzi światłych gromadka. Tak tedy wygodnie i porządnie żyjąc, nie mógł się jednak całkowicie nazwać szczęśliwym, albowiem Izabella z Mikorskich Dmóchowska, zostawszy jego żoną, gdy doszła do tego czego najwięcej pragnęła, z owej słodkiej, uprzejmej i uprzedzającej myśli swego ulubieńca niewiasty, stała się ciężką, przykrą, i nieulegającą w niczem żoną. Z powodu jej żywego i kłótliwego charakteru, w domu zawsze prawie hałasy i krzyki cierpieć musiał, ale to heroicznym znosił umysłem i sercem. Nikomu się może więcej nie użalił na żonę prócz mnie, jako mężowi siostry żony jego (Balbiny z Mikorskich primo voto Drewnowskiej) i poufałemu z dawna przyjacielowi, przed którym śmiało mógł swego się zmartwienia powierzyć. Wylewał on te żale serca swego na łono czystej przyjaźni, a mając do mnie zupełną śmiałość, żaląc się na doznawane od żony przykrości, kończyć był zwykł mowę swoją, myślą religijną w tych słowach: — Oto jest moja na tym świecie kara, i pokuta za grzechy, prócz siebie samego nikogo więcej o to obwiniać nie powinienem; dobrze mi tak, powinienem cierpieć do krótkich dni moich końca i t. p. Jakoteż znajdowałem wielką w jego humorze i zdrowiu zmianę, widząc go coraz bardziej zwątlonym i upadającym. W r. 1807, gdy Warszawa z krajem Wielkopolskim, z powodu wypadków politycznych i obietnic Cesarza Napoleona, nową jakąś bytu uczuły nadzieję, a każdy w miarę sit czynnym się być starał, Dmóchowski, po śmierci prezydenta Warszawy, szanownego Pawła Bielińskiego, podał do magistratu swoje żądanie, o dostąpienie tego urzędu, ale intryga i zazdrości osobiste, nie dozwoliły mu doń przystępu. Duchowieństwo wpływało na radę magistratu warszawskiego, która w danej odpowiedzi naprzód pochlebnie się wyraziwszy o jego zdolnościach i talencie, dołożyła powody dla których, przymuszona była odrzucić jego kandydaturę do prezydencyi miasta Warszawy, najwięcej dla gorszącego wyrzeczenia się wiary i powołania kapłańskiego. W tenezas pierwszy raz Dmochowski uniesiony uczuciem, wymówił żonie, że całego jego nieszczęścia i hańby na świecie była sprawczynią, a ta rozgniewana wyrzutami jego, wprędce potem zabrawszy syna wyjechała w Kujawskie. Sam Dmóchowski został w Warszawie, gdzie chorując na krwotoki, nie miał nawet ktoby go dopilnował w tej słabości; ledwie za wielkiem doktorów i przyjaciół staraniem, zaczął jakoś do zdrowia powracać, gdy nowa do zmartwienia przyczyniła się okazya. Król Saski, szczególniej pobożnością i cnotą religijną wsławiony, zasiadł na tronie z tytułem księcia Warszawskiego, a wnet też i za jego przykładem gorliwość religijna obudziła się wszędzie. Władza duchowna dawniej prawem cywilnym uszczuplona, pod rządem pobożnego i cnotliwego pana, wróciła do dawnych prerogatyw, moc swoją i działanie odzyskując. Urząd duchowny niedawno wzgardzony ostrzej począł powagi swej sprężyn używać, i Dmochowskiego (poniekąd słusznie i sprawiedliwie) za jego postępek ścigać. Pozwolenie ożenienia się od rządu pruskiego wzięte, uznano za niedostateczne dla księdza, którego małżeństwo było publicznem zgorszeniem; tem bardziej, że pismo owe pod imieniem księdza Wolskiego przez Dmochowskiego wydane, pod tytułem: Ksiądz małżonek, nic nowego, nic dziwnego, z wielkim talentem i pracą napisane, stało się powodem wiela złego w kraju i podbudzało do samowolnego postępowania wbrew prawom kościoła i karności powszechnej. Władza duchowna miejscowa nie siląc się na wymierzenie kary osobi- stej Dmochowskiemiu, nakazała wreszcie niezwłocznie, żonę jego uznaną za nieprawą na zawsze od niego oddalić, o synie nic niemówiąc wprawdzie, wreszcie ojca zmuszając aby do pierwszego stanu i charakteru powrócił. Wciągu tego procesu Dmochowski widząc przeciwko sobie opiniją, wysilał cały swój rozum na uniewinnienie czynności która była do niewymówienia. Praca i silne zmartwienie, osłabionego już krwi utratą, przywiodły do tego, że wpadł w suchoty i. zaniemógł śmiertelnie. Tak będąc przyciśniony zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności, choć już bardzo słaby, postanowił wyjechać z Warszawy na wieś do żony i syna, ustępując pierwszemu w tej chwili zapędowi, przeciwko sobie. Lecz na pierwszym noclegu w drodze, krwi nagłym upływem zalany, smutne dni życia swojego, dokończył d. 6 lutego 1808 r. Dano o nagłej śmierci Dmochowskiego znać do Warszawy, przyjaciele pozostali mu wierni, troskliwie się zajęli sprowadzeniem zwłok jego do stolicy i wszyscy ludzie uczeni, którzy go za życia cenili, zrobili w tym celu składkę, za którą pogrzeb wspaniały sprawiono. Mowy żałobne, miane przy tym obrzędzie, można czytać w gazetach; ja więcej już nic nie dodam, prostym rysem moim pragnąc tylko pamiątkę uczynić przyjacielowi, nad którego losem bolałem. KONIEC. Przepisywać skończono d. 29 lutego 1850 r. SPIS ROZDZIAŁÓW TOMU CZWARTEGO. [Numery stron podano według oryginału] Słówko wstępne ... 5 I. Wyjątki z pamiętników Seweryna Bukara ... 7 II. Wyciągi z pamiętnika pana Chrząszczowskiego ... 222 III. Z pamiętników Anonyma Podolanina ... 321