Kraszewski Jozef Ignacy Na wysokosciach TOM PIERWSZY W salonie księżny Eufrezji miano podawać herbatę. Był to wieczór czerwcowy, dosyć gorący okna wychodzące na cienisty ogród stary stały pootwierane. Z dala przytłumiony słychać było gwar miasta; ale stare drzewa tak osłaniały pałacyk z tej strony, iż tylko z odgłosu można się było domyślać stolicy. Rozrosłe ich konary zielonym sklepieniem pokrywały trochę wilgotny i smutny ogródek, któremu mury, ze wszech stron go otaczające, kradły powietrze i słońce... Jak on, tak i pałacyk miał pozór dobrze zachowanej pamiątki, niezbyt już dla nowszych życia wymagań dogodnej. Wiek musiał co najmniej upłynąć, jak po raz ostatni mury tego gmachu ustroiły się i odmłodziły. Nosił on wybitny charakter końca XVIII wieku, w którym był przerobiony. Teraźniejsza właścicielka czy przez poszanowanie, czy dla fantazji jakiejś nic tu odmieniać i odnawiać nie chciała, choć złocenia były poczerniałe, białe malowania zbrukane, a stare obicia wyblakłe. Zdawało się jej może, iż nie przystało starej rodzinie walczyć o lepszą z młodym zbytkiem naszych czasów. Salon biały ze złotem, z malowanymi nadedrzwiami, ze zwierciadłami w ramach ozdobnych, ze swym adamaszkiem niegdyś amarantowym, kilkunastu obrazami flamandzkiej i włoskiej szkoły, ze sprzętem staroświeckim, z mnóstwem fraszek, w których się dawniej kochano, a które dziś stały się osobliwościami kosztownymi — tak był w sobie cały i harmonijny, iż mimo śladów, jakie czas na nim zostawił, znawcy się nad nim unosili... Księżna Eufrezja, będąc zmuszona zamieszkać tu dla wychowania córki jedynaczki, gdy raz postanowiła utrzymać pałacyk, jakim był, starała się, aby nic w nim nie stanowiło dysonansu. Więcej może kosztowała ta fantazja pańska, niżby restauracja była wyniosła — lecz znajdowano to powszechnie bardzo dystyngowanym. Księżna matka, z domu hrabianka ***, pochodziła z rodziny, która swego czasu wsławiła się swą ekscentrycznością. Było to już we krwi jej i obyczaju... za młodu niezmiernie żywa, wrażliwa, namiętna, cierpiała z tego powodu wiele... Pozostało jej nawet teraz, blisko sześćdziesiątletniej — dosyć jeszcze imaginacji, życia, fantazji, aby się nie nudzić na starość. Szczęściem dla niej wszystkie wybryki, do jakich by ją mogła krew gorąca doprowadzić — stłumiło jedno uczucie, które nad innymi wzięło górę. Z drugiego małżeństwa, spóźnionego, miała córkę, do której się przywiązała ślepo, namiętnie, gorąco, tak że dla niej i nią tylko żyła... Przyczyniało się może do tego, iż księżniczka Jadwiga przyszła na świat tak wątła, tak biedna, iż z początku wątpiono o utrzymaniu jej przy życiu. Z nadzwyczajnymi staraniami i kosztem udało się dziecię to, bezsilne, trochę ułomne, wychować. Wożono ją do piasków nadmorskich, do powietrza odżywiającego, na słońce życiodawcze, na mleko karmiące po całym świecie i księżniczka Jadwiga nareszcie rozwinęła się, choć słabiutka, delikatna, wątła, bezkrwista, rozpieszczona, z jednym ramieniem nieco od drugiego wyższym — obiecując już, zdaniem doktorów, i wypięknieć, i sił nabrać, byleby się jej w ni— czym nie sprzeciwiano — bo najmniejszego nie znosiła podrażnienia, a mała nieprzyjemność oddziaływała zaraz na stan jej zdrowia i stawała się groźną w następstwy. Staraniem matki nieustannym było czuwać, ażeby uśmiech nie schodził z jej bladej twarzyczki, by miała wszystko, czego tylko zażądać mogła. Dziecię, tak na ręku noszone, osłaniane, chuchane, musiało uczuć się panią i mimo przywiązania do matki wyrosnąć na tyrana. Oczekiwano na herbatę... W salonie lampa z zieloną osłonką paliła się już na stoliku, chociaż przez okna wpadał jeszcze blask dnia schyłku, o ile go drzewa, osłaniające okna, dopuszczały. W fotelu siedziała księżna matka, na której, mimo bardzo starannego stroju i troskliwości o powierzchowność, mało znać było dawniej sławioną piękność. Pomarszczona i zżółkła twarz straciła rysy odznaczające ją i oczy tylko czarne i żywe, mówiące, nie postradały blasku. Usta ginęły w fałdach, a policzki chudość zeszpeciła. Małego wzrostu, prosto się trzymająca, ze zbyt młodymi do swej twarzy ruchami, księżna matka była ruiną, która się kazała burzliwej przeszłości domyśleć. Trudno jej było długo spokojnie w jednym miejscu usiedzieć, poruszała się ciągle, rzucała rękami, sobą, trzęsła głową... a oczy jej, biegając dokoła, wracały co chwila ku córce. Śledziła w niej najmniejsze wrażenia, usiłując odgadnąć, co je spowodowało, i nieustanne rzucając pytania. Księżniczka Jadwiga siedziała na kanapie wsparta na rączce białej, trochę długiej, chudawej, nieładnej lecz wypieszczonej jak ona... Nie była piękną, ale właśnie znajdowała się w tej często prędko przemijającej życia chwilce, gdy młodość opromienia i wdziękiem swym złoci nawet to, co pięknym być nie może. Twarzyczka blada, żółtawa, przezroczystej cery, trochę zanadto przedłużona, z czołem zbyt wysokim, z no— skiem kształtnym — wydawała się starszą, niż miała prawo. Usta szerokie, zaciśnięte, odznaczał wyraz energiczny, samowolny, despotyczny niemal. Oczy w pięknej oprawie, ciemne, nie oznaczonej barwy, patrzyły razem śmiało jakoś i smętnie. Kształty postaci nie wypełniły się jeszcze, bo może się nigdy zaokrąglić nie miały, lecz okrywała je skóra delikatna, a maleńkiej ułomności, dzięki sukienkom i różnym środkom dopełniającym, wcale widać nie było. Średniego wzrostu, słuszniejsza od matki księżniczka Jadwiga miała wiele dystynkcji w ruchach i, choć niepiękna, czyniła wrażenie oryginalnym twarzy wyrazem. Młodziuchna, zdawała się niemal starą, tak siebie była pewna i odważnie w świat i na ludzi spoglądała... Własne upodobanie i troskliwość matki czyniły ją elegantką, a strój powszedni i domowy był tak wykwintny, iż dla jej wieku zdawał się niestosownym. I on czynił ją starszą, niż była. Księżniczka nie miała lat dwudziestu. Ubranie domowe było jedwabne, obszywane koronkami, przystrojone do zbytku, na szyi łańcuszek i medalion, na chudych rękach bransolety, na palcach dużo rozmaitych pierścieni, wreszcie utrefienie włosów dosyć ubogo rosnących — mogło na pierwszy rzut oka omylić i kazać się domyślać młodej mężatki. Śmiałość też i swoboda, których obecność matki nie hamowała, przyczyniały się do złudzenia. Oprócz dwóch pań, z których rzeczywiście nie wiedzieć którą było nazywać gospodynią — mężczyzna w wieku znajdował się w salonie i młodzieniec, którego zaraz zaprezentujemy. Starszy, książę Marcin, zupełnie siwy, trochę łysy, miał fizjognomię przyjemną i łagodną, nic nie znaczącą; oczy piwne niewielkie, usta wygięte stereotypowym uśmiechem, wąsik mały na zwierzchniej wardze, który był przeznaczony, aby twarzy dodać energii i powagi, bo na tych jej zbywało, ubrany mimo wieku starannie, czysto, nie bez smaku, figurką swą i całą osóbką miłe czynił wrażenie. Z tytułem, czy bez niego, każdy w nim czuł jedną z tych istot biernych, które w wielki rachunek życia społecznego nie wchodzą, nie dobijają się stanowisk i zaspokajają tym, co im Bóg dał, kupując powolnością dla wszystkich nad wszystko im miły spokój. Był to jakiś stryj księżniczki, wybrany dla tych swych ujemnych przymiotów na opiekuna przez księżnę Eufrezję, ażeby jak najmniej jej zawadzał. Pierwszy to raz ktoś księcia Marcina brał tak na serio i podnosił go do godności, o którą się nigdy nie dobijał. Dziwił się wyborowi kuzynki, lecz odrzucić go nie mógł, a obowiązki swe spełniał z takim zaparciem się własnych przekonań, iż księżna matka odchwalić się go nie mogła. Książę Marcin nie był może umysłowo tak upośledzony, jak się wydawał, lecz po żwawo spędzonej młodości i różnych przejściach doszedł do tej zasady, że z ludźmi o nic się spierać nie warto, najwygodniej jest potakiwać, uśmiechać się i żadnej nigdy walki nie rozpoczynać. Książę Marcin też milczał najczęściej, miał dar słuchania wielki, słuchał inteligentnie i potakiwał w miejscu, trafnie, z rozmaitymi stopniowaniami, co gadułów uszczęśliwiało. Nazywano go skąpym w istocie był oszczędny, a próżności miał tak mało, że nigdy dla niej grosza nie poświęcał. W chwili, gdy go w salonie znajdujemy oczekującego z innymi na herbatę — siedział z twarzą zwróconą do starej księżny z atencją wielką i obrachowanym kierunkiem oczu, które z największą łatwością mogły się przenieść ku księżniczce Jadwidze. Czwartym i ostatnim w salonie był młodzieniec tak piękny, że gdyby nawet oblicze jego nie miało na sobie dobitnie wyciśniętego piętna inteligencji rozwiniętej szczęśliwie — musiałby zwrócić oczy na siebie. Słuszny, brunet, zbudowany jak posąg Apollina, kształtny, z wyrazem wielkiej, arystokratycznej dystynkcji — nie miał skazy, nie miał jednego rysu dysharmonijnego. Natura, tworząc nawet takie arcydzieła bardzo często, przez ironię jakąś czymś oznacza ułomność ludzką. Niekiedy jest to plamka zaledwie dostrzeżona, a jednak wielkiego znaczenia. W siedzącym skromnie na trochę w cień odsuniętym krzesełku młodzieńcu najbystrzejsze oko nie mogłoby było dostrzec nic, co by od niego zrażało i rozczarowywało. Do tej piękności fizycznej, nadzwyczajnej, uderzającej, którą podnosiło to, że właściciel nie zdawał się do niej przywiązywać wagi — dodać potrzeba ten promyk na czole, ten ogień w oczach, który piękności dodaje blasku i wdzięku. Chłopak ubrany był bardzo skromnie, czysto, z angielską prostotą, lecz smakownie. Suknie miał czarne, bieliznę niepokalanej świeżości i najmniejszej błyskotki na sobie. Z miejsca, jakie zajmował opodal nieco od trzech osób składających kółko zawarte, wnosić było można, iż do niego właściwie nie należał i zajmował tu podrzędne jakieś stanowisko... Pomimo oznajmionej herbaty na jednej ręce miał już włożoną rękawiczkę i trzymał kapelusz, jakby się gotował do wyjścia. Nikt na niego nie patrzał, ani wyzywał do rozmowy, która się toczyła tak swobodnie, jak gdyby go tu nie było. Księżna matka opowiadała coś kuzynowi, księżniczka Jadwiga pogrążona była w jakimś dumaniu, przerywanym niekiedy dodatkami, które dorzucała do powieści matki; książę Marcin cały był zatopiony w słuchaniu, uśmiechał się i poruszał, dowodząc, że pilno zwraca uwagę i nadzwyczaj się bawi tym, czym go częstowano. Jedna tylko księżniczka Jadwiga kiedy niekiedy nieznacznie oczkami biegała w stronę młodzieńca, zatrzymywała na nim wzrok znacząco i jakby sama na siebie gniewna, odwracała go szybko, by po chwilce znowu spojrzeć na milczącego gościa. Czy oczy i wejrzenia ich się spotykały, trudno było odgadnąć — księżniczka wyraźnie strzegła się, by nie być wyśledzoną i pochwyconą na uczynku. Młodzieniec niekiedy drgał, spuszczał źrenice na kapelusz, podnosił je, toczył oczyma po salonie, zdawał się pomieszany i wprędce odzyskiwał panowanie nad sobą. Gra ta trwała dosyć długo, gdy wreszcie podniósł się z krzesła i zdawał chcieć pożegnać. W tej chwili księżniczka, postrzegłszy ten ruch, zwróciła się śmiało i potrząsłszy główką, odezwała się półgłosem. — Siedź pan! Posłuszny gość, zarumieniwszy się nieco, usiadł — a księżna, która dosłyszała rozkaz wydany przez córkę, miała sobie za obowiązek urzędownie go potwierdzić i prędko dodała tonem suchym, prawie niegrzecznym: — Zostań pan na herbatę. Na epizod ten, podrzędnego znaczenia, książę Marcin nie zwrócił uwagi. Księżniczka, jakby chciała wystąpienie swe zagładzić, już ani patrzała na młodzieńca. Wtem drzwi się otwarły do saloniku bocznego, w którym podano herbatę, kamerdyner wszedł, a księżna matka podała z krygiem pociesznym rękę kuzynowi. Księżniczka wstała powoli, ociągając się, niechętnie z kanapy, spojrzała na suknię, poprawiła coś koło niej, rzuciła okiem na powstającego też gościa i poszła za matką przodem, nie podając mu ręki. O parę kroków dopiero za nią stanął zaproszony, trzymając się umyślnie z dala. Księżniczka szła tak wolno, że matka jej miała czas zasiąść do stolika, gdy ona i idący za nią jeszcze się znajdowali w pierwszym salonie. Parę razy obróciła się panna ku gościowi w milczeniu, wlepiając w niego oczy z wy— razem takim, z taką uporczywością, jakich przy matce nie miały. Ten wzrok pociągający zamiast go ośmielać zdawał się przestraszać, co widząc księżniczka zatrzymała się i wciąż patrząc w oczy, rzekła głosem pełnym znaczenia : — Proszę koniecznie jutro o ten tom Mickiewicza — bardzo proszę. Skłonił się powołany... — Pan mnie masz trochę za dziecko i robisz wybór, którego ja nie lubię. Uśmiechnęła się dziwnie i szepnęła: — Ja wszystko czytam... wszystko... nawet czego bym nie powinna może... nie cierpię tajemnic — chcę znać życie!! Przyłożyła rękę do ust, uśmiechnęła się smutnie, lecz spostrzegłszy, że matka od stolika herbacianego niespokojne ku niej rzucała wejrzenia, dała znak głową młodzieńcowi i poszła do herbaty. Tu ona miejsce swe zajęła przy matce, gdy bardzo zmieszany gość jak najskromniejsze sobie wybrał przy końcu stołu. Matka popatrzała na niego, na córkę i dalej prowadziła rozmowę z kuzynem, do której wesoło i śmiało przyłączyła się księżniczka Jadwiga. Przy herbacie gość ów, którego tu zwano panem Celestynem, zachował się milcząco i jak przystało komuś, który jest zaledwie przypuszczony do — wyższego towarzystwa. Nikt go nie zagadnął, tylko oczy księżniczki Jadwigi ciągle prześladowały, a że siedziała naprzeciw, choć dalej trochę, łatwo jej było, nie postrzeżonej przez matkę, prowadzić dalej tę niemą rozmowę. Trwało to dosyć długo, aż wreszcie książę Marcin żegnać się począł, a pan Celestyn wstał także i poszedł za jego przykładem. Księżniczka zmrużonymi oczyma bardzo znacząco pożegnała go i dała znak głową. Gdy matka i córka pozostały same, milczenie zapanowało w salonie, troskliwy wzrok księżny ciągle śledził wyraz twarzy córki, siedzącej w zamyśleniu chmurnym. Widocznym było, że księżna coś powiedzieć chciała, a wstrzymywała się i nie śmiała począć. — Cóż ci dziś jest, Jadziu droga? — odezwała się wreszcie, przykładając jej rękę do czoła... Czoło to namarszczyło się groźno... Dziecko wiedziało, że najlepszym sposobem oswobodzenia się od pytań natrętnych matki było okazać się cierpiącą i nadąsaną. — Ale cóż ma być? — odpowiedziała kwaśno. — Nic mi nie jest... — Zmęczona jesteś — dodała, wzdychając, księżna i poruszając się niespokojnie. — Ty wiesz, moje najdroższe, jedyne dziecię, jak ja cię kocham i że nieba bym ci przychyliła... jestem ci posłuszną, wszystkim twym kochanym fantazyjkom dogadzam... ale ty bo... słabowita... delikatna... nadużywasz sił swoich... Te twoje lekcje i lekcje bez końca, to nienasycone nauki pragnienie... Trzeba w nim mieć miarę, jak ja się boję o zdrowie... Zadumana Jadwinia potrząsała głową. — Właśnie te jedne lekcje i tę naukę jedną lubię — odezwała się. — Pozbawiona ich, umarłabym z nudów. Nie chcę być lalką, taką jak inne moje rówieśnice... Księżna pocałowała ją w czoło i zawołała: — A, jaka główka gorąca! Nie było na to odpowiedzi; córka ani oddała pocałowania, ani zmieniła postawy, siedziała smutna z wyrazem zadumy... Matka żywo poczęła się przechadzać po saloniku, coraz to spoglądając na nią. Trwało milczenie. — Mnie się zdaje — szepnęła po chwili księżna, sta— jąc przed córką — że ten nieznośny Celestyn tobie swymi lekcjami głowę przewraca... Doprawdy! Ja bym się go pozbyć chciała... Spojrzenie na córkę wywołało z ust księżny okrzyk rozpaczliwy... Jadzia zbladła, zmieniła się nagle, a niepiękna twarz jej tak się straszliwie wykrzywiła, takie oburzenie odmalowało się na niej, że księżna, przerażona, objęła ją rękami, przytuliła do piersi i cała drżąca poczęła pieścić jak małą dziecinę... Na pannie Jadwidze to małe sprzeciwienie się matki uczyniło takie wrażenie, iż natychmiast potrzeba było wody, kropel jakichś i nierychło wyraz twarzy powrócił do zwykłego stanu, Księżna więcej niż się godziło zaniepokojona tym była... Oczy jej błyskały, usta się wykrzywiały, czoło pomarszczyło. — Ale, Jadziu najdroższa — szepnęła nieśmiało — z tobą nie można doprawdy pomówić nawet... a ja, ja bym tak chciała, tak potrzebowała... Księżniczka, jakby nagle męstwo i siła w nią nadzwyczajna wstąpiła, wyprostowała się dumnie i odezwała się głosem podniesionym: — Niechże mama mówi — proszę, bardzo proszę — bo i ja potrzebuję też tej rozmowy. Spojrzały na siebie, księżna ją chciała pocałować, córka z lekka odtrąciła ją, powtarzając: — Więc mówmy, mówmy! Chwili namysłu potrzebowała matka, nim drżącym głosem się odezwała: — Jeżeli cię to ma drażnić... — Ja już jestem podrażniona. — Czym? Jadwiga milczała, zacisnąwszy usta. — Czym? Nie było odpowiedzi. . — Moja najdroższa — moja najsłodsza, jedyna ty moja — poczęła księżna, ręce załamując. — Nie gniewaj się, nie irytuj, błagam cię. Cóżem ja powiedziała tak strasznego? Poskarżyłam się na tego... Celestyna — nie bierz mi za złe, jestem matką... lękam się go... ty... — Cóż! ja? co? — głośno przerwała księżniczka. — Wiesz — nieśmiało, zniżając głos, szepnęła matka — mogłabym cię posądzić doprawdy o rzecz poczwarną... Cóż cię ten jakiś pan Celestyn tak obchodzi? — Ja tego jakiegoś pana Celestyna lubię — lubię — odparło dziewczę zuchwale — tak! i z tym się nie kryję. Księżna oczy sobie zakryła... — Jadziu moja! Zamilkły obie; oczy córki rzucały ogniem i płomieniami na matkę, wyzywająco. — Tak jest — lubię go — dodała — nawet bardzo... — I dajesz mu to poznać! — Nie wiem — sucho odrzekła córka. — Dziecinna fantazja! — poczęła księżna. — Nie, to fantazją nie jest — zaprzeczyła Jadzia, patrząc śmiało... Księżnie na twarz występowały na przemiany kolory i bladość trupia, usiłowała się poskromić, uspokoić, nie mogła... — Chodźmy — rzekła zrywając rozmowę — chodźmy do twojego pokoju... Spocznij... Księżniczka potrząsnęła głową. — Kończmy — odezwała się — cośmy poczęły. Ja mamie muszę powiedzieć otwarcie, że jeśli jakimkolwiek sposobem pan Celestyn zostanie oddalony — ja — umrę. Ostatnie słowo do pół tylko wyrzeczone matka z krzykiem pocałunkiem zamknęła. Łzy się jej puściły z oczu... Pomimo całego przywiązania do ubóstwianego dziecka — księżna, usłyszawszy to wyznanie, nadto była przelękłą, aby się mogła powstrzymać. — Jadziu, na miłość Bożą! przecież wiesz, kto on jest, a kto ty! Przepaść was dzieli! To szaleństwo... Księżniczka, usłyszawszy to, wstała nagle z krzesła i nie odpowiadając już na nic, krokiem chwiejnym poczęła iść do pierwszego salonu. Matka wzięła ją niemal przemocą pod rękę i podtrzymując szła razem... Nie mówiły już do siebie, ale na twarzy księżny Eufrezji tak rozpaczliwy wyraz się wypiętnował, tak drżała, iż można było równie się o nią jak o córkę obawiać. Scena ta nie musiała być ani niezwykłą, ani pierwszą — bo w pogotowiu gdzieś stojąca średnich lat kobieta nadbiegła cichymi krokami i wyręczając księżnę, poprowadziła, coś szepcząc, pannę Jadwigę do jej pokoju. Matka wlokła się za nimi jak nieprzytomna. Była tak zamyślona, że na zadane pytanie jej przez kamerdynera, po dwakroć powtórzone, odpowiedzi nie dała. W salonie, zatrzymawszy się nieco, księżna kazała sobie podać co potrzeba do pisania, ręką niepewną nakreśliła wyrazów parę i oddała służącemu. Gdy potem pośpieszyła do pokoju córki, znalazła go zamkniętym, a u progu stojąca służba oznajmiła, że panienkę zaraz do łóżka trzeba było zanieść — i zdawało się, że usnąć miała. Wyszedłszy z pałacyku, pan Celestyn, gdy za bramę się dostał i znalazł w ulicy, stał długo, zbierając myśli, jakby nie wiedział, co począć. Co kilka postąpił kroków, zatrzymał się i dumał znowu. Widocznie nierad był z siebie, znać to było z ruchów wszystkich... Przechodnie potrącali go, nie zważał... Wreszcie szybko idący naprzeciw mężczyzna, otarłszy się prawie o niego, już miał pominąć, gdy rozpoznawszy o mroku Celestyna, pochwycił go za rękę. — Dobry wieczór! a! to ty! Celestyn, jakby się dopiero obudził, szepnął: — Dobry wieczór... — Idziesz dokąd? Dawnośmy się nie widzieli — począł głos wesoły. — Czy powracasz na Pragę do ojca, czy nocujesz w mieście? Pytającego uderzyło milczenie posępne pana Celestyna. Wziął go pod rękę. — Co ci jest? Znajduję cię w jakimś niezwyczajnym usposobieniu? — W istocie — przebąknął zapytany — a nigdy może pożądańszym mi nie było spotkanie z tobą. Jesteśmy przyjaciółmi od szkolnej ławy i nie nazwiskiem tylko... Tu przerwał i odetchnął mocno. — Tak — dodał — znajduję się w położeniu dziwnym. Wiele sobie na świecie dotąd jakoś radzić umiałem... a dziś, doprawdy, czuję potrzebę poradzenia się... Chciałbym, ażeby inne, zimniejsze niż moje oczy w to wejrzały, co się ze mną dzieje. Przyjaciel słuchał z wielką uwagą. — Ty — rzekł — ty byś potrzebował czyjejś rady? Celestyn za całą odpowiedź ścisnął go za rękę. — Chodźmy — odezwał się — siądźmy gdzie... Wstąpmy... Po krótkiej naradzie obaj wstąpili do pierwszej lepszej cukierni, która już była pustą. W pierwszym pokoju stary jegomość szklankę dopijał, w drugim było ciemno, przeszli do niego, wołając o światło. Spotkany w ulicy przyjaciel, jakby się przy nim okazało, był tegoż wieku, co Celestyn, zdrowy i silny mężczyzna, twarzy pospolitej, lecz ożywionej wejrzeniem rozumnym. Czoło prawie niskie, szerokie było i niezwykłej budowy. Wyraz fizjognomii wskazywał chłodnego i praktycznego człowieka. Siedli, kazawszy dać limonadę. Ale Celestyn, który na tę radę powołał, zadumawszy się, długo nie mógł przyjść do słowa... Pan Michał wpatrywał się w niego uważnie i czekał. — Tak — rzekł nareszcie głosem przytłumionym Celestyn — jest to położenie osobliwsze i tylko takiemu, jak ty, wypróbowanemu druhowi zwierzyć się mogę z niego. Ojcu nawet mówić o tym nie śmiem... — Cóż to jest? Celestyn ręką potarł czoło i począł: — Wiesz, że mi nastręczono, narzucono dawanie lekcji historii, języków, literatury, nie wiem tam czego, u księżny Eufrezji... Wcale mi to nie było na rękę, bo nie lubię dawać lekcji panienkom, tym bardziej rozpieszczonej księżniczce... Musiałem jednak przyjąć wezwanie. Westchnął. — Doznałem przyjemnego bardzo zawodu — ciągnął dalej Celestyn — zbliżywszy się do mej uczennicy. Wydała mi się nieładną, obejście się jej ze mną było w początku dosyć niegrzeczne nawet — ale płaciła za to wcale niepospolita inteligencja, głowa otwarta, pojętność i pamięć nadzwyczajna. Słowem, zdumiewać się jej musiałem. — Cóż dalej? — podchwycił Michał. — Lekcje te przeszło rok trwają — dodał Celestyn smutnie — i doprowadziły mnie do tego szaleństwa, żem się prawie pokochał w mojej uczennicy. Ale to by niczym jeszcze było — rzekł głosem drżącym — głupią miłość moją schowałbym tam, gdzie by jej ludzkie nie dojrzało oko... gorzej jest, to rozpieszczone, biedne dziecię... ja nie wiem, jak ci powiedzieć. Weźmiesz mnie za samochwalca... ona... ona — mam tego dowody... ona... — Kocha się w tobie!! — podchwycił, śmiejąc się, Michał. — Ale to było do przewidywania! Bez pochlebstwa, nie ma kobiety, która by się w tobie w końcu nie musiała zakochać. Jesteś przeklęcie piękny. — Dajże mi pokój! — zawołał Celestyn. — Jest to sobie fantazja dziecinna młodego dziewczęcia — ale w końcu to upaja... Bądź co bądź — stanowisko, imię, zwyczaje wykwintne — wszystko to ma urok, uderza, chwyta za serce... Niepiękną wydaje mi się dziś — czasem dziwnie zachwycającą! Oczy i serce znałogowały się do niej... Co mam począć? co począć? Pochwycił się za głowę pan Celestyn, a przyjaciel patrzał na niego z politowaniem. — Nie brać dzieciństw na serio! — zawołał po chwili. — Jeżeli się czujesz słabym — co u licha, uciekaj! Zdradzić położonego w tobie zaufania nie zechcesz... Miłość ta czy fantazja, jak sam wiesz, do niczego nie prowadzi. Ty jesteś chudym pachołkiem, a ona księżniczką. To by jeszcze było niczym — ale tyś szlachetka sobie — a ona należy do tych rodzin, które mezaliansu nie do puszczają... Sam wiesz, że z tego nic być nie może. Kochasz czy nie, kocha się ona w tobie czy ma fantazję tylko — trzeba z drogi zejść i to co najrychlej!... Sumienie i rozum tak każą... Pan Michał, dopijając limonadę, dokończył rezolutnie: — Wiesz, że się dziwuję, iż mogłeś potrzebować rady czyjejkolwiek i wątpić o tym, co masz czynić? Celestyn westchnął i mały uśmieszek przebiegł po jego ustach. — Ale się wyraziłem — rzekł — właściwie nie rady potrzebuję, ale pociechy... Michał, realista chłodny, odparł trochę ironicznie: — Na miłosne cierpienia pociechy nie ma! A doprawdy nie pojmuję, jak... mogłeś się w twej uczennicy tak rozkochać! — Jak? — podchwycił Celestyn — tego ja ci sam wytłumaczyć nie potrafię. Widziałeś ją pewno nieraz, wszyscy mówią, że nie jest wcale piękna, a dla mnie ma urok i wdzięk niewysłowiony... W pierwszych tygodniach, gdy do dawania lekcji zostałem wezwany, były mi one nad wyraz przykre. W kątku pokoju z robótką siedziała nieodstępna stara panna, stara sługa domu, panna Klara. Nie przeszkadzało to księżniczce najswobodniej sobie postępować ze mną. Nie życzyła sobie, abym się z nią obchodził jak z dzieckiem, i zapowiedziała mi z góry, że tylko wyjaśnienia pewnych kwestii i skazówek wymagać będzie ode mnie. Wysypała zaraz cały w istocie zdumiewający zasób wiadomości, ogromnym czytaniem nagromadzony, i odkryła mi niepospolity umysł i zdolności, ale zarazem uparte przekonania pewne, od których odstępować nie chciała... Kilka tygodni trwały nużące spory o najrozmaitsze kwestie... Byłem zupełnie zimny i trzymałem się w mej roli nauczyciela, profesora. Nie wiem, czy ten chłód i obojętność moja, czy istotnie jakaś budząca się sympatia w tym sercu, nie cierpiącym żadnych kajdan i niewoli... wkrótce zmieniły ją zupełnie. Sprzeczała się ze mną zawsze, ale wśród tych rozpraw niekiedy zamyślona, wsparta na ręku, wlepiała we mnie oczy tak dziwnie mówiące, wtrącała takie pytania więcej życia niż literatury tyczące się, żem się mieszać poczynał. Przedsięwziąłem unikać wejrzeń, nie rozumieć aluzji — i znowu wejść w ściśle oznaczone szranki nauczycielskie. Naówczas zaczynała się niecierpliwić, dąsać, przerywała lekcje, odsyłała mnie precz kapryśnie, powoływała ze wschodów... Byłem nad wyraz tym znużony. Lecz razem, przyznać to muszę, ta istota tak młoda, tak pojętna, sięgająca myślami tak daleko i wysoko, zdająca się pragnąć jakiejś duszy bratniej, współczucia... zaczynała we mnie wywoływać politowanie, sympatię, niepokój jakiś. Nie unikałem już wejrzeń, nie mierzyłem tak troskliwie słów moich. Księżniczka, którą przytomność panny Klary niecierpliwiła, wymogła na matce, ażeby ona siedziała w drugim pokoju, którego drzwi zostawiano otworem. Stało się według jej woli. Lekcje literatury, czytanie i komentowanie poetów szło dalej, ale się odbywało w sposób najfantastyczniejszy. Księżniczka sama wybierała przedmiot i z powodu jego rozpoczynała rozprawy częstokroć dla mnie tak drażliwe i niezupełnie właściwe, żem nie wiedział, co począć z sobą. Widząc mnie zakłopotanym, śmiała się i powtarzała ciągle: — Ale ja nie jestem dziecko! Z rozmów łatwo mi było odgadnąć, że czytała bez kontroli, co tylko chciała, co jej wpadło w ręce, z tą ciekawością chorobliwą temperamentów pewnych, które granicy żadnej znać nie chcą. Obejście się ze mną było najdziwaczniejsze. Niekiedy czułe do zbytku, poufałe, to dumne i chłodne. Sam na sam była zupełnie inną, przy matce bardzo ostrożną, jak gdyby się lękała, ażeby jej nie odebrano zabawki. Tak przeżyłem rok w mękach, mój Michale, ale niekiedy i w marzeniach idealnych. Księżniczka pod pozorem zadań stylowych dawała mi opracowania, w których odzywały się uczucia, malowało położenie, znajdowały aluzje najwyraźniejsze do nas obojga. Dawała mi je, wymagając krytyk, uwag, odpowiedzi... A przebieg tej choroby — bo inaczej uczucia mego nazwać nie mogę — opisać się nie daje. Znasz mnie nadto, ażebyś mógł posądzić, żem wyszedł choć na chwilę z mej roli biernej. Nie zapomniałem się — to pewna; nie powiedziałem słowa, nie posunąłem się ani na pół kroku poza granicę mych obowiązków... ale gdy się kocha... miłość tajona i tłumiona zdradza się oczyma, milczeniem, jednym niczym... Pan Michał słuchając tych zeznań więcej okazywał zniecierpliwienia, niż zajęcia nimi. W końcu przystąpił do Celestyna, ręce mu położył na ramionach, wstrząsnął nim i zawołał: — Dość tych ślamazarnych marzeń! Potrzeba być mężczyzną i uczciwym człowiekiem. Co byś powiedział o młodym nauczycielu przyjętym do zacnego domu, który by korzystał ze zbliżenia się do niewinnego, a rozpieszczonego dziecięcia i chciał mu zawrócić głowę? — Potępiłbym go — odparł wstając Celestyn — nie wątpisz o tym. — No — a zatem nie pozostaje ci nic nad uwolnienie się od lekcji — rzekł Michał — i to co najprędzej. Ty weź się do pracy i staraj się o marzeniu zapomnieć... Celestyn, smutny i milczący, poczynał się już wybierać z powrotem do domu, widząc przyjaciela prawie nadąsanym. Na stole przy kapeluszu jego leżał tom poezji Mickiewicza, który właśnie księżniczka mu oddała. Michał machinalnie wziął go w rękę, a w tej chwili kartka z niego wypadła. Celestyn zarumienił się mocno; spojrzeli na siebie. Podniósł ją drżący i nie mógł się wstrzymać mimo przytomności przyjaciela, by na nią nie rzucić okiem. Poznał od razu znany mu już charakter księżniczki Jadwigi, pismo jakby pośpiesznie, wielkimi głoskami, szeroko na papier rzucone. Był to urywek jakiś bez podpisu, bez końca, myśl niby od niechcenia zanotowana. Miłość jest niezwyciężoną, jeśli jest prawdziwą i wielką — czyni cuda... Nie ma dla niej niepodobieństwa... nie ma przepaści, której by albo skrzydłami lub pełznąc nie przebyła... Tak — choćby pełzać przyszło i to jej nie zastraszy... Miłość potężna jest jak śmierć... Ludzie, imiona, względy wszelkie nikną w jej oczach. Dla dwojga kochających się nie ma świata poza nimi, nie ma prawa, oprócz ich uczucia... Lecz czy mężczyzna kiedy kochać tak może? Nie, potrzeba, ażeby miłość kobiety oblała go płomieniem i ogień swój mu wszczepiła. Z posągu tego musi ona stworzyć nową istotę — taką, jaką marzyła... W końcu stało po dwakroć coraz większymi głoskami: Miłość wszystko może! Jest niezwyciężoną... Gdy Celestyn czytał, Michał, mający wzrok dobry, choć stał trochę dalej, rzucił oczyma na kartkę i burząc się, niespokojny, chmurny, przebiegł ją także oczyma. — Czy to pierwsza podobna włożona do książki podpałka? — spytał ironicznie. Celestyn prędko schował ją do kieszeni i nie odpowiedział nic. Wyszli z cukierni, a że pierwszy z nich miał się dostać na Pragę, drugi szedł do miasta, musieli się rozejść. Michał ucałował przyjaciela z wielkim uczuciem. — Kochany mój — rzekł poważnie — żal mi cię niewymownie, wpadłeś w niepotrzebną, przykrą, niesmaczną kabałę. Co najrychlej ratuj się heroiczną rejteradą. Innego sposobu nie ma... Celestyn poszedł zamyślony. Około mostu znalazł jeden z tych lichych wózków, które zwykle Żydkom służą do wycieczek na Pragę, i znajomy woźnica podjął się go odwieźć do rodziców, których dworek stał dosyć daleko na małej uliczce przedmieścia. Dworek pana Joachima Kormanowskiego, kto by starego właściciela nie znał, starczył sam, by się w nim domyśleć było można ubogiego, ale o dobro swe pieczołowitego człowieka. Była to posiadłość niewielka, nie imponująca — kawał spory ogrodu i drewniany dom porządny z przynależytościami — ale miło było spojrzeć na to, tak czysto, starannie wszystko było utrzymane, tak wypielęgnowane. Pewno nie przez próżną chętkę pochwalenia się tym czuwano nad małą posiadłością, gdyż domostwo stało z boku, w uliczce bez nazwiska, kędy rzadko kto przechodził. Pan Joachim Kormanowski, człek nietutejszy, od lat kilkunastu przesiedlił się był z Ukrainy, gdzie wielkimi dobrami możnej rodziny zawiadował i rządził lat wiele. Majętności te nagle stracili książęta, a stary ich sługa musiał przejść w świat szukać sobie nowej siedziby i chleba. Chociaż milionami rozporządzał przez czas długi, Kormanowski, gdy przyszło wyrzec się miejsca, które zajmował, zaledwie obliczywszy się, tyle znalazł zapasu, aby móc wyżyć bardzo skromnie i wychować dzieci. Ale był to purytanin, jak go zwali przyjaciele i znajomi, mąż charakteru niezłomnego, odwagi wielkiej, spokoju ducha niezachwianego. Szło mu głównie o danie synowi i córce jak najlepszego wychowania. Wedle jego zasad była to spuścizna, którą każdy ojciec powinien się był starać dzieciom zostawić, niezbyt się troszcząc o majątek dla nich... Pan Joachim dla syna i córki z Ukrainy, mimo odległości, kosztów, nieznajomości miejsca, przeniósł się odważnie do Warszawy. Tu rozrachowawszy, iż życie najtaniej mu kosztować będzie, gdy kupi grunt i dworek w pobliżu miasta — wybrał sobie grunt na Pradze. Nie było to zbyt dogodnym, ale tańszym niż gdzie indziej w owych czasach. On i żona jego, pani Monika, która w męża wierzyła jak w wyrocznię — osiedli na dość opustoszonej realności i — Bóg ich pracy poszczęścił. Dzieci dorosły, wychowały się, ogródek bardzo troskliwie pielęgnowany przynosił jakiś dochód, życie oszczędne i obrachowane dozwalało bez trwogi patrzeć w przyszłość. Pan Joachim, chociaż nierad był nikogo prosić o pomoc, ani się kłaniać nikomu, choć utrzymywał, że człowiek sam powinien był starczyć sobie, a drugim pomagać, od nikogo nic nie żądając — z dawnych swych stosunków ukraińskich pozostał w pamięci wielu znakomitych rodzin, które z jego książęty były w pokrewieństwie i przyjaźni. Znano go jako człowieka nieposzlakowanej, aż do . przesady posuniętej uczciwości, wiele więc osób zgłaszało się do niego to po radę, to dla zobaczenia go, a nawet z ofiarami przyjacielskimi; wielu go kusiło do objęcia zarządu dóbr, ale pan Joachim czuł się starym, ciężkim i grzecznie odmawiał. Chciał czuwać nad dziećmi. Bądź co bądź te stosunki w świecie niezupełnie mu były bezużyteczne. Miło było spojrzeć na tego człowieka, który dochodził już lat siedemdziesięciu, ale tak był rzeźwy, zdrów, chodził tak wyprostowany, siły miał tyle, że niejeden cherlawy młodzik mu nie sprostał. Życie pracowite, surowe, czynne zahartowało go potężnie. Pan Joachim krótko niegdyś służył wojskowo, chociaż o tym nie mówił nigdy prawie. Z tych lat nominacjatu militarnego, dawno ubiegłych, zapomnianych, zostało mu coś wyjątkowego w postawie, powaga jakaś i trochę może sztywności. Piękny to był typ starego szlachcica, bo Kormanowscy Junoszowie byli dawną szlachtą, a choć pan Joachim się tym nie chwalił, nie zaprzeczał też, że miał i kasztelanów w rodzinie. Ruszał jednak ramionami pogardliwie, gdy o tym wspominano. Ubogim chłopakiem, rzuciwszy służbę wojskową, jak bardzo wielu innych dostał się na Ukrainę, szukając szczęścia w tym kraju płynącym mlekiem i miodem. Zdaje się, że po krótkiej próbie życia wojskowego jako oficjalista pomieścił się w dobrach książęcych. Stopniami idąc, bardzo rychło oceniony, doszedł do zawiadywania kasy, kontroli, wreszcie do pełnomocnictwa i zarządu dobrami. W tej funkcji dotrwał on aż do katastrofy, która i książąt, i jego z długo zajmowanej rezydencji precz wyrzuciła. Wdzięczna rodzina pańska byłaby pewnie staremu, zacnemu człowiekowi wynagrodziła poświęcenie jego dla siebie — ale ona sama została rozproszona, straciła wszystko nie przez swą winę. Cios ten, który i ukochanych mu ludzi, i jego samego dotknął, zniósł pan Joachim ze stoicyzmem chrześcijanina, którego w nim nic zachwiać nie mogło. Z twarzy jego poznać nie było można, że ten piorun weń uderzył. Zdał majętności, zebrał szczupłe swe mienie i z męstwem a wiarą w siłę własną pociągnął do Warszawy. On i żona zarówno, nie myśląc o sobie — chcieli dzieci przygotować do życia — dla nich gotowi byli wszystko poświęcić. Syn Celestyn, o parę lat starszy od córki Leokadii, od młodu okazywał zdolności wielkie. Skończył szkoły bardzo świetnie, uniwersytet ze wszystkimi honorami, jakimi on mógł obdarzyć. Niezupełnie jednak w myśl ojca poszedł pan Celestyn. Stary rad był go widzieć prawnikiem, a bodaj lekarzem, ale człowiekiem, któremu by nauka dawała chleb łatwy i sposób do życia zapewniony. Tymczasem okazało się, że Celestyn nie miał ani powołania, ani ochoty do nauk prawnych i przyrodzonych. Zajmowała go literatura, języki, słowem, właśnie te przedmioty, których praktyczne zastosowanie do życia dla chleba — jest najtrudniejsze. Rad nierad ojciec zgodzić się musiał na to, by syn szedł za wskazówką własnego ducha. Celestyn więc wyuczył się języków, historii, literatury, wielu pięknych rzeczy bardzo miłych dla niego, kształcących, lecz nie otwierających innego pola nad skromne powołanie nauczycielskie. Troszkę pieszczony przez matkę, przez siostrę, a nawet przez ojca, który się do tego nie przyznawał, że dla chłopca miał słabość wielką, Celestyn wyrósł na prześlicznego młodzieńca, którego sama powierzchowność ściągała oczy i budziła sympatię — ale na chudego pachołka miał nadto pańską postawę, do zbytku może lubił elegancję dobrego smaku i przy spartańskim ojcu dziwnie jakoś się wydawał. Matka i siostra napatrzyć się nań nie mogły; cieszył się nim stary pan Joachim. Pochlebiał mu może ten ładny paniczyk ze krwi jego; a jednak czasem, poglądając na niego, chmurą zachodziło mu czoło. W istocie na dwoje dzieci ów dworek na Pradze i bardzo mały kapitalik były wielce skromną spuścizną — a samemu Celestynowi potrzeba było dużo — i dotąd nie szczęściło mu się w znalezieniu trwałego, przyszłość zapewniającego zajęcia... Nie zagrażał niedostatek, ale widoków pewnych na jutro nie było. Celestyn, pragnąc rodzicom nie być ciężarem, starał się o rozmaite posady, lecz wszędzie prawie kandydatów było niż miejsc więcej. W tych czasach, gdy się to działo, literatura, kto się jej poświęcał, wymagała ofiar, a nic nie przynosiła oprócz trochy rozgłosu i zaproszeń na obiady do generała hrabi Wincentego. Młodzieniec więc musiał tymczasowo szukać sobie po prostu lekcji języków, dozoru nad młodszymi — nim by różne plany osnowane na przyszłość ziścić się mogły. Od roku przeszło znajomy z dawnych czasów panu Joachimowi hrabia M., przyjaciel księżny Eufrezji, niemal gwałtem skłonił ojca i syna, aby Celestyn podjął się dawania lekcji historii i literatury księżniczce. Celestyn nie zawsze na noc do rodziców powracał. Jeżeli go zajęcie jakie do późna wstrzymało, zostawał u Michała lub u którego z dawnych kolegów uniwersyteckich... Rodzice nie mieli najmniejszego powodu niepokojenia się o niego, znali go bowiem jako zbyt szanującego się, zbyt chłodnego, aby się mógł jakiegoś wybryku młodzieńczego dopuścić. Nie lubił nigdy ani zabaw hałaśliwych, ani biesiadowania, ani gry, ani hulanek w podejrzanym towarzystwie. Ojciec znajdował go na swój wiek może nadto sensatem i to go niepokoiło tylko, że jak wszyscy ludzie za młodu do zbytku wstrzemięźliwi — mógł później szałem to jakimś przypłacić. I tego dnia, gdy minęła godzina, o której zwyczajnie Celestyn przybywał, stary pan Joachim stojący w oknie na zwiadach odezwał się do żony, że z wieczerzą na syna chyba już czekać nie ma potrzeby. Dworek praski, który zewnątrz tak schludnie, czysto i ładnie wyglądał, nie mniej starannie wewnątrz był utrzymywany, ale z prostotą nadzwyczajną. Sprzęty, które sobie państwo Joachimostwo przybywszy tu nabyli, nie zmienione dotąd trwały. Z lepszych czasów małe pamiątki po książętach, kosztowniejsze fraszki trochę pokoiki przyozdabiały. Lecz najbardziej stroiła je wykwintna, wyszukana czystość, do której tu już wszyscy byli nawykli. W największym pokoju gościnnym, w którym się wszyscy znajdowali wieczorem, oczekując na Celestyna, paliła się staroświecka lampka z umbrelką na stole, przy którym pani Monika w białym czepeczku, z gładko przyczesanymi włosami siwymi robiła pończochę. Trochę opodal stała siostra Celestyna, panna Leokadia, dziewczę rysami przypominające trochę brata, ładne, ze smutnym twarzy wyrazem, lecz nie mające tego wdzięku i tej, co on, dystynkcji. Były to bliźnięce natury, a jednak różne od siebie... Brat miał coś idealnego, coś prawie niewieściego; siostra powagę ojcowską i męską energię w obliczu. Piękność Leokadii, rzeczywista i uderzająca po rozpatrzeniu się, nie czyniła wrażenia na pierwszy rzut oka. Nie była tak promienista i czuć było, że się ożywiająca ją dusza zamykała cała we wnętrzu, nie chcąc światu okazać. Panna Leokadia miała w sobie coś tajemniczego, zagadkowego — chociaż powierzchowność jej, przybrana umyślnie, zdawała się pospolitą i mało znaczącą. Gdy pan Joachim od okna odezwał się, że już syna się nie spodziewa, matka podniosła oczy na córkę, nimi ją zapytując... Leokadia nie odpowiedziała nic, ale spojrzała ku oknu. — Mnie się zdaje — szepnęła po chwili — że Celestyn jeszcze może powrócić. Miał dziś lekcję popołudniową u księżniczki, która zwykle trwa do herbaty, a księżna go czasem zaprasza... Pan Joachim odwrócił się ku córce i głową potrząsł. — Tak, zaprasza go — rzekł — ale tylko gdy gości nie ma... Leokadia zarumieniła się nieco. — Kochany tatku — odparła z wyrzutem — jużci Celestyn, nie pochlebiając mu, w najlepszym towarzystwie nikomu wstydu nie zrobi. — Tak — gdyby nie wiedziano, że jest nauczycielem, można by go wziąć za panicza — odezwał się ojciec — i... gdyby nie był daleko przyzwoitszym i lepszego tonu od zwykłych paniątek... Mówili jeszcze, gdy wózek się zatoczył pod bramę i ojciec pierwszy postrzegł i poznał ukochanego. Twarz mu się rozjaśniła. — Otóż i on! o wilku mowa! Leokadia żywo ku drzwiom podbiegła, które się otwarły i Celestyn wszedł, najprzód witając ją, bo mu, podając ręce, zastąpiła drogę. Zbliżył się potem do ojca, którego staropolskim obyczajem pocałował w rękę, i pośpieszył do matki... Pani Monika pocałowała go w głowę, a gospodarz zawołał wesołym głosem: — Leotko — wieczerza! jam już głodny. Nie wymawiając, czekaliśmy na jegomości. — Księżna mnie była łaskawa zatrzymać na herbatę — rzekł, rumieniąc się, Celestyn. Matka, która z niego nie spuszczała oka, pierwsza dostrzegła, czy poczuła, że syn był w niezwykłym usposobieniu, z chmurą na czole, z troską na licu, z jakimś niepokojem i roztargnieniem, które się ruchami zdradzało. Nie odpowiedziała jednak nic. Leokadia miała tę samą intuicję z pierwszego wejrzenia i kazawszy dać wieczerzę, wróciła co prędzej, aby się rozpytać brata... Ten siadł milczący, jakby zmęczony, trąc czoło, rzucając oczyma dokoła, a że zwykle starał się dla rodziców być wesół i rozrywać ich, przynosząc z miasta jakieś wiadomostki — w końcu i pan Joachim począł się w niego wpatrywać, posądzając o jakiś niesmak przyniesiony z miasta. W drugim pokoju zastawiona była skromna wieczerza, której nigdy nie odmawiał pan Celestyn. Wstał i teraz, idąc razem z rodzicami, ale w progu Leokadii szepnął, że do wieczerzy nie siądzie, że ma robotę i chce zaraz przejść do swego pokoju. Dosłyszał to pan Joachim. — Cóżeś się to tak nasycił książęcą herbatą, że naszymi kluskami pogardzasz? — zapytał go. — Nie mam apetytu — rzekł Celestyn — w istocie jestem trochę zmęczony. — Lekcjami? — przerwał ojciec, bacznie wpatrując się w niego, bo zawsze posądzał, iż młodość, która ma swe prawa, musi dać uczuć siłę swą Celestynowi. Obawiał się, aby ta godzina nie nadeszła, której się lękał. Syn wydawał mu się dnia tego bardzo podejrzanym. — Prawdę powiedziawszy... i lekcjami — odpowiedział po małym namyśle Celestyn. — Sądzę, że też one wprędce się bądź co bądź skończyć muszą — począł, jedząc spokojniej już, pan Joachim. — Twoja uczennica ma, jeśli się nie mylę, ośmnaście czy dziewiętnaście lat; niepodobieństwem jest, aby się dłużej uczyć i udawać chciała wyrostka. Spojrzał na syna, który stał, sposobiąc się do wyjścia z kapeluszem i książką pod pachą... — Księżniczka Jadwiga — odezwał się powoli Celestyn — ma zamiłowanie w nauce... — Powiedz fantazję czy próżnostkę — przerwał ojciec — niewinną wprawdzie — ale wątpię, ażeby ona długo trwać mogła. Zresztą i swatać ją już zaczną. Majątek trochę zaszargany, prawda, ale bardzo znaczny... imię piękne. Konkurenci się zjawią. Wieść chodzi, że ją mają wydać za kuzyna Eustaszka. Podniósł oczy na Celestyna, który zdawał się myśleć o czym innym, i nierychło zebrawszy myśli, rzekł: — Nie słyszałem nic o tym. — A nie widać go tam? — mówił ojciec, jakby umyślnie wstrzymując syna, by wybadać lepiej. — W moich godzinach on nie bywa — rzekł Celestyn — a o innych nie wiem. Księcia Eustachego widywałem gdzie indziej... Siostra pamiętała o tym zawczasu, ażeby miał lampę przygotowaną na stoliku. Pokój był jeszcze studencki i Celestyn go zajmował od dawna. Półki z książkami na ścianach, łóżeczko, stolik duży, zarzucony papierami, i ręką Leokadii pielęgnowane kwiatki w oknach były całą jego ozdobą. Celestyn, który przy rodzicach twarzą swą choć nie bardzo zręcznie kłamał, wstąpiwszy na próg izdebki, w której już mógł zupełnie być swobodnym — niespokojnie rzucił książkę i kapelusz, a sam, rękami twarz i czoło tuląc, padł na łóżko. Zamyślił się głęboko. Zapomniał się tak jakoś i stracił czasu rachubę, że wchodząca po skończonej wieczerzy siostra zastała go w tej postawie desperackiej i z twarzą straszliwie zmienioną. Nim miał czas się opamiętać, podbiegła ku niemu przelękła i ręce mu zarzucając na ramiona, krzyknęła: — Co tobie jest! Ja od razu postrzegłam, żeś powrócił wzruszony i nieswój! Na Boga! jestem przestraszona... drżę — zlituj się... mów... Nic przecież groźnego... nic takiego, do czego byś się przyznać nie mógł przede mną... Z lekka odtrącił ją Celestyn... — Nie bądźże dzieckiem — zawołał — nie ma zupełnie nic. Nic! Miałem żywą rozmowę z Michałem, posprzeczaliśmy się trochę... To mnie wzburzyło... Siostra potrząsnęła głową. — Ty! z Michałem! — odpowiedziała. — Za kogóż mnie masz, abym ja temu uwierzyła, żeście się wy posprzeczać mogli i to jeszcze aż do tego stopnia... Mój drogi... — Wy bo, kobiety, nie rozumiecie tego — ostro począł się bronić Celestyn, wstając z łóżka i chodząc po izdebce — że się można powaśnić o zasady, o przekonania... o naukowe poglądy... Otóż... — Ja to rozumiem — zimno wpatrując się w brata rzekła Leokadia — ale ty — i Michał... — Tak — nieszczęście... mnie spotkało, alem niewinny... Siedli milczący u stolika. Leokadia ocierała oczy co prędzej... — Powinieneś się od tych lekcji uwolnić — poczęła gorączkowo — od jutra! Powiedzieć, co chcesz, żeś chory... że wyjeżdżasz... Co ludzie powiedzą! o mój Boże! Celestyn milczał wsparty na ręku, ona szeptała wciąż żywo: — Ojciec i matka nie powinni ani wiedzieć, ani się tego domyślać. Ja znam ojca, jego by to zabić mogło. Ty musisz się oddalić... Znajdź jaki chcesz powód, skłam, kłamstwo będzie święte. Powiedz, że cię wezwano do Wilna lub do Krzemieńca. Wszak ci tam miejsce obiecywano. Jedź, schowaj się... Nie mogąc się od brata słowa doczekać, schwyciła go w końcu za rękę. — A ty? — zawołała — ty? nieprawda? ty jej nie kochasz? to zepsute, rozpieszczone dziecko... ty nie mogłeś się do niej przywiązać? Ja ją widziałam w kościele, nieładna jest... ułomna... Gdy to mówiła, spotkała wejrzenie brata, które jej więcej powiedzieć musiało niż słowa — bo nagle, przerwawszy mowę, krzyknęła. Zaczęła płakać znowu... Celestyn odzyskał trochę krwi chłodnej. — Uspokój się! — zawołał — nie dałem po sobie znać, nie rzekłem słowa... Jestem niewinny. Lecz Leokadio ty moja! ty nie wiesz, jaką potęgą jest miłość, która pierwszy raz pada na serce nią nie tknięte i wywołuje z niego życie... Oprzeć się było nad siły... — Milcz... milcz... — przerwała siostra — dosyć... Zerwała się z krzesła, bo w sieni kroki słychać było... Drzwi się uchyliły i matka w nocnym czepcu, ze świecą w ręku poczęła wołać od progu: — Ale dosyćże już tej paplaniny! Spać! spać! Ty bo mu nie dasz nawet spocząć... Chodź bo... proszę ze mną. Nazajutrz rano, o godzinie, w której księżna gości nie zwykła była przyjmować, nadjechał książę Larbin, a że dane były rozkazy, aby go natychmiast do pani domu zaprowadzono, oczekujący kamerdyner wskazał mu schodki, prowadzące do pokojów gościnnych, bo w tych już księżna Eufrezja wyglądała kuzyna. Wybrała je zapewne dlatego, ażeby rozmowę poufną ukryć przed córką. Książę, już biletem odebranym przestraszony trochę, jeszcze bardziej się uląkł, gdy mu oznajmiono, gdzie nań księżna oczekiwała. Było więc coś ważnego i tajemniczego — coś nadzwyczajnego! Książę Marcin tak dobrze znał słabość swą, nieudolność, łatwe powodowanie się drugim, iż w razach podobnych doznawał niewysłowionej trwogi. Zbliżając się do księżny, która w fotelu u stolika siedziała, a zobaczywszy go, zerwała się z niezmierną gorączką i ruchami konwulsyjnymi — książę Marcin stracił zupełnie przytomność. Twarz, postawa gospodyni domu wprawiły go w większe jeszcze zwątpienie. Nie pojmował co się stać mogło, lecz czuł, że piorun jakiś miał spaść na niego... Szedł jak na ścięcie... Księżna zaniosła się przy powitaniu spazmatycznym łkaniem. — Siadaj! słuchaj! — poczęła — ale jakże ja ci to opowiedzieć potrafię. Głowę straciłam... Książę Marcin słowa nie znalazł nawet na ułagodzenie wybuchu... Drżał jak liść. — Wiesz! — zawołała, chwytając go za ręce — wiesz — moja Jadzia! Jadzia... zakochana... śmiertelnie w tym podłym Antynousie... którego ja miałam... nierozum wziąć do niej za nauczyciela... Książę, słuchający z największą uwagą w początku, zdawał się nie rozumieć. Naprzód Jadzię uważał on dotąd za dziecko, po wtóre jakże mogła osoba tak wysoko urodzona do tego się stopnia zapomnieć... Po chwili zamyślenia książę uderzył ręką w stół. — Więc natychmiast precz z nim! — nie dokończył jeszcze, gdy księżna za rękę go drapieżnie szarpać zaczęła i zawołała: — Ona umrze! ona mi to śmiała powiedzieć. Ja tego nie przeżyję... Dziecko moje jedyne! Łzy się z oczów puściły, a książę Marcin osłupiał. Dalej już ani wiedział, ani mógł się domyśleć, co począć wypadało. Wezwany do rady — okazał się tak przygnębionym — tak nieszczęśliwym, że litość brała nań patrzeć. To, co by mógł poufnie doradzić, było tak poczwarnym, iż nie śmiał się z tym odezwać. Inszego wyjścia nie widział. Księżna płakała i spazmowała. Nie było sposobu rozwiązania zadania. Po raz to pierwszy nieudolność tego opiekuna, którego sobie wybrała z tą myślą, aby jej nie był w niczym przeszkodą, dała się uczuć dotkliwie, książę Marcin był doskonałym i wygodnym do podpisywania, do potakiwania, do pochwalania, co księżna Eufrezja mieć chciała — lecz w chwili, jak ta, na nic się nie zdał. Ze spazmatycznego łkania i rzucania się księżna przeszła nagle w jakieś usposobienie rozpaczliwe. — Ale przecież to nie może być! Jadzia jest nadto rozumną. Ona wie, że taka głupia miłość dziecinna do niczego nie prowadzi... — Naturalnie — nie prowadzi — potwierdził książę. — A wczoraj mi wręcz odpowiedziała, że jeśli go odprawię — umrze! Księżna zakryła sobie oczy, łkanie słyszeć się dało. Książę Marcin zebrał się przecież na słowo pociechy. — Kuzynko dobrodziejko — rzekł — to się tak mówi... Nie zna ani świata, ani własnego serca, nawykła do powolności z twej strony... — Ale ja ją znam — wtrąciła księżna gwałtownie — uczucia ma nader żywe, przekonać i pokonać ją trudno. A... uchowaj Boże nieszczęścia — ja nie przeżyję tego, ją jedną mam tylko. — Nie trzeba brać tak na serio — dodał kuzyn. Księżna chodziła zamyślona, wzdychając i jęcząc, chwytając się za głowę. Książę Marcin szukał w swojej, co by mógł przecie jako opiekun poradzić łagodzącego, a niezbyt radykalnego. Zebrał się na ciche słowo. — Wie kuzynka co? — rzekł — Jadzia przez osamotnienie wpadła w tę nienaturalną dla młodej panienki fantazję uczoności. Trzeba ją wprowadzić w świat i świat wpuścić do domu. Rozrywka będzie najlepszym lekarstwem. Tu książę się zawahał i zarumienił, gdyż był zmuszony dotknąć struny bardzo delikatnej, a lękał się, żeby ona w oczach matki nie zabrzmiała zbyt rażąco. Począł, głos zniżywszy: — Są, kochana kuzynko, takie temperamenta, to rzecz wiadoma... krew... wyobraźnia żywa... które tylko dotknięcie... w rzeczywistości może uspokoić. Najlepiej by było wydać za mąż. Księżna wykrzykiem zaprotestowała... — Nieraześmy mówili o tym — dodał nieśmiało książę Marcin .— że Eustaszek byłby dla niej bardzo stosowną partią. Kuzynka nie byłaś przeciwko temu... Eustaszek za mało bywa, należałoby go zachęcić, pociągnąć, a ja to z chęcią wezmę na siebie... Matka, słuchając tego wniosku, dała pewny znak przyzwolenia. — To niezła rada — odezwała się — wcale niezła... Ale Eustaszek jest bałamut, trzpiot, lekki. — Ale — c'est la coąueluche des toutes ces dames — rzekł kuzyn. — Jadzia, choć młoda, jest bardzo serio — odparła księżna — o ho! — Ale się jej może podobać ładny chłopiec... Księżna westchnęła. — Tak, ładny — rzekła — prawda, ale ma coś lalkowatego, fizjognomia banale, nie wytrzyma porównania z tym łajdakiem, panem Celestynem... Podniosła pięści ściśnięte do góry. — Nie ma jednak innego ratunku — dodała śpiesznie — przyprowadź Eustaszka, niech częściej, niech co dzień bywa. Przecież krewni jesteśmy... Zrób mu nadzieję... Zamyśliła się księżna Eufrezja mocno i mimowolnie wyrwało się jej z ust: — Gdy za mąż wyjdzie? Nie kończąc, ręką zamachnęła... Książę Marcin, któremu ta mniemana narada ciężyła, chcąc się co rychlej uwolnić, jął się kapelusza — księżna mu go odebrała. — Na Boga, czegoż bo się tak spieszysz? — Bobym chciał dziś jeszcze przyprowadzić wieczorem Eustaszka, a złapać go i namówić niełatwo. Te panie go psują. Ma zawsze zaproszeń do zbytku. Księżna nie sprzeciwiała się już odejściu doradcy, lecz przeprowadziła go do drzwi... — Kochany książę — szepnęła, chwytając go za rękę — jesteś człowiekiem honorowym! Zwierzyłam ci się — jest to tajemnica domowa, nie daj poznać po sobie! nie wygadaj się! Marcin zaprotestował oburzony, pocałował w rękę gospodynię i co najrychlej oddalił się, winszując sobie, iż mu się tak szczęśliwie i prędko wymknąć udało. Księżna po tym tajemnym posłuchaniu, które pragnęła przed córką utaić, przemknęła się zaraz do swoich pokojów. Księżniczka, o którą się wprzódy już matka dowiadywała — i powiedziano jej, że dopiero zasnąwszy nad ranem, odpoczywała jeszcze — już była wstała. Nie dając po sobie poznać niepokoju, udając jakby zapomniała o tym, co wczoraj zaszło, matka z uśmiechem weszła do apartamentu córki. Był to w istocie cały apartament, jaki rzadko miewają panienki. Pieszczone dziecię urządziło go sobie wedle fantazji własnej z wielką elegancją, zbytkiem, z wyszukanymi dogodnościami. Duży salon zawierał wiele prześlicznych kwiatów, wspaniały fortepian, organek, stół okryty ciężkim dywanem i mnóstwem książek. Oprócz tego wspaniała rzeźbiona szafa gdańska, stara, przerobiona na rodzaj biblioteczki zdobiła ścianę jedną. Od ogrodu drzwi łączyły salon z zimową szklarnią, w środku której był mały wodotrysk i śliczny, choć nieco pospolity posąg, wyobrażający milczenie z palcem na ustach. Za salonem tym był gabinet jeszcze, w którym zwykle odbywały się lekcje, cały i wyłącznie poświęcony nauce. Ściany jego prawie wszystkie okrywały szafy z książkami, a wielki stół w środku zarzucony był nimi. Dopiero za nim następowała sypialnia księżniczki, jak gniazdko ptaszyny wysłana kobiercami, osłoniona, ogrzana, z łóżeczkiem, pawilonami białymi, podbitymi niebiesko, osłonionym, z lampą nocną u sufitu, z kominkiem, na którym zegar brązowy, stary, z przynależytościami wystawiał jakąś scenę mitologiczną. Księżniczka miała jeszcze osobną gotowalnię i pokoik, w którym nieodstępna sypiała sługa. Księżna matka obchodziła się daleko mniejszym mieszkaniem dla siebie, lecz jedynemu dziecięciu chciała, by było w domu jak w raju i jedno ku czemuś wstchnienie starczyło, aby nazajutrz Jadzia miała, czego zapragnęła chwilowo, czasem zapomniawszy natychmiast o fantazji, która jakby cudem natychmiast się ziścić musiała. Tak powstał przy salonie ten ogródek zimowy z palmami i wellingtonią — i fontanną w nim, i biały posąg — tak przybyły tu wszystkie ozdoby, których dziesięciu niekiedy się zachciewało... Matka zastała swą drogą Jadzię w salonie przy śniadaniu i nad książką, ale bez apetytu do kawy i bez zajęcia lekturą. Siedziała bledsza niż zwykle, podparta na ręku, mizerna, z oczyma podbitymi, co matkę niewymownie przeraziło, ale postanowiła być wesołą i usiłować ją rozruszać. Weszła więc żywo, uściskała ją, zaszczebiotała o rzeczach obojętnych, ucałowała powtórnie, spytała, czy nie ma ochoty się przejechać... Czas był piękny bardzo. Jadzia wzruszyła ramionami obojętnie i na pytanie odpowiadając bardzo chłodno — zaręczyła matce, że woli pozostać w domu, będzie czytała... — Bylebyś się nie męczyła tym czytaniem do zbytku — rzekła księżna. — Ja uwielbiam to twoje pragnienie mądrości, ale młoda, potrzebujesz ruchu, powietrza, rozrywki... Księżniczka ramionami poruszyła. Matka zagadała o czym innym. Ażeby okazać, że jej rozmowa ta nie bardzo była do smaku, Jadzia, nie zważając na przy— tomność księżny, wzięła książkę ze stołu i czytać ją zaczęła... Było to znakiem dla matki, że oddalić się może. W razie gdy do tego była zmuszoną, księżna w dozorze nad ukochaną wyręczała się tą panną Klarą, która i przy lekcjach miała siadywać obowiązek i nieustannie tuż pod bokiem czuwała nad księżniczką. Była to stara przyjaciółka domu, do którego weszła bardzo za młodu i w którym zwiędła, przebywszy wiele cichych przygód, zawodów, zakończonych smutnym panieństwem bez nadziei. Milcząca, rozważna, łagodna, doskonale znająca z długiego doświadczenia i samą księżnę i Jadzię, co się przy niej i pod jej dozorem wychowywała, panna Klara była cierpliwością samą. Mówiła mało, umiała znosić wiele i nawet ta straszna niewola, która do późnej nocy rzadko jej na chwilę odetchnąć dozwalała, zdawała się jej nie ciężyć. Zrezygnowana, spokojna, była prawdziwym skarbem dla księżny, która pomimo to wcale dla niej czułości nie okazywała. Jadzia wprost znajdowała ją — nudną i głupią. Rzadko raczyła się nawet do niej odezwać, ale posługiwała się nią chętnie. Panna Klara miała ten wzrok bystry starych, biednych panien, który wszystko przenika łatwo i najdokładniej znała, co się działo, co się myślało w domu. Nie wyzywana jednak, milczała o tym. Cały stosunek księżniczki do Celestyna i przebieg tej miłości, która się poczęła od tego, że dziewczę uraziło się obejściem z nim jak z dzieckiem — cały ten romans wywołany przez Jadzię, w którym imaginacja i głowa większą grały rolę niż serce — był pannie Klarze lepiej może znany z najdrobniejszymi szczegółami, niż obojgu młodym... Wygnana do salonu w czasie lekcji, siedząc z dala ze swą robotą, chwytała słowa, wejrzenia, ruchy — i wiedziała zawczasu, iż to się może skończy czymś dla domu niemiłym. Dawała nawet półsłówkami do zrozumienia o tym matce, która wcale nie chciała nic podobnego przypuścić. Spełniwszy obowiązek, panna Klara westchnęła i — zamilkła. Teraz dopiero przypomniała sobie księżna ostrożne napomknienia starej sługi. Wygnana grzecznie przez córkę księżna skinęła na pannę Klarę, aby szła za nią. W kątku przedpokoju wybadała ją naprzód, jak dziecię kochane noc spędziło — potem z westchnieniem poczęła coś szeptać i ze łzami uścisnęła Klarę. Dzień szedł jak zwykle. Jadzia spędziła go w swoim mieszkaniu przechadzając się, nad książkami które brała i rzucała. Kilka razy siadała pisać i chowała starannie, co na papier rzuciła — parę razy wysunęła się do ogrodu. W godzinie obiadowej wyszła czarno ubrana do matki, mało mówiąca, zadumana, jadła niewiele, patrzała w sufit — i po kawie cofnęła się znowu do siebie. Dnia tego lekcji nie było. W godzinie herbaty oznajmiono księżniczce, że matka jej prosi do salonu. Przynoszącą tę wiadomość pannę Klarę zapytała, czy są goście. — Książę Marcin i książę Eustachy — odpowiedziała panna. Przy wzmiance o ostatnim brwi księżniczki się ściągnęły i usta pogardliwie skrzywiły. Chociaż matka wyraźnie jej nigdy nie mówiła o swych projektach, bardzo domyślna Jadzia dobrze o nich wiedziała. Było to dostatecznym, aby wstręt powziąć do Eustaszka, którego znaj— dowała dla siebie — wcale niestosownym. Jak wielu innych, księżniczka i jego nazywała — głuptaskiem. Wyższość umysłowa w tej dobie życia panny Jadwigi była warunkiem niezbędnym, by zwróciła uwagę na mężczyznę. Im powszechniej chwalono tego przyjemnego wietrznika, jakim był Eustaszek, tym księżniczka bardziej go lekceważyła. Dnia tego przybycie jego, po wczorajszym starciu z matką, wydało się jej podejrzanym. Przygotowała się więc zawczasu na przybycie tego, którego uważała za pretendenta skrytego, w sposób mający mu obrzydzić konkury i od nich odstręczyć. Nim wyszła do salonu, twarzyczka jej ożywiła się nadzieją walki i usta sarkastycznie uśmiechnęły się pewnością zwycięstwa. Ukazanie się księżniczki zdziwiło matkę, która się spodziewała nadąsania, a niezmiernie ucieszona znalazła córkę w usposobieniu — prawie wesołym. Mówiliśmy już o księciu Eustachym. Był to blondynek ładny, zręczny, trochę za swobodny w salonie, pewien siebie, wesół, umiejący grać ze wszystkich tonów wymaganych, i nadzwyczajnej wirtuozji w towarzystwie. Od bardzo młodego wieku puszczony na śliskie posadzki salonów, książę nabrał takiej wprawy w obejściu się z ludźmi, szczególniej z kobietami, do których szczęście miał wielkie — iż z najzawikłańszych kolizji wychodził zawsze zwysięsko... Twarzyczkę miał mało mówiącą, ale pięknych rysów, jasną, niby dobroduszną, oczy duże niebieskie, usta miłego wyrazu. Tuzinkowy dowcip, który się nabywa kawałkami, a potem składa jak kastecik, służy mu na dni powszednie bardzo wystarczająco. Książę naprawdę mało się uczył w życiu, a umiał wielce — chwytać w powietrzu ulatującą mądrość, wiadomostki, i cudnie umiał je zużytkowywać... W istocie był zupełnym nieukiem — lecz i ludzie o tym nie wiedzieli, i on był pewien, że się z tym nie wyda. Z żywością wielką i grzecznością nadskakującą Eustaszek zbliżył się do kuzynki. Liczył się bowiem do kuzynów... ale w tym stopniu, który do ołtarza nie jest zawadą. Panna Jadwiga przyjęła go zrazu tak zdradziecko dobrze — iż nabrał otuchy. Stał się prawie zuchwałym. Księżniczka go wyzywała; wygadywał się nadzwyczaj śmiało i stanowczo... Już się był tak rozpędził, a matka z rozkoszą przysłuchywała się rozmowie, prowadząc niby po cichu drugą z księciem Marcinem, aby młodym zostawić swobodę jak największą, gdy księżniczka paplaniną zniecierpliwiona nagle zwróciła zręcznie rozmowę ku przedmiotom naukowym... Z literatury — Eustaszek znał tylko to, co było modnym, leciuchnym i chodziło po salonach... Były to właśnie lata, gdy we Francji rozpoczynała się walka szkoły nowej ze zbutwiałym klasycyzmem. Zajmowała ona umysły i u nas, bo się też wkrótce, choć w inny sposób, odbić miała we własnej naszej literaturze. Panna Jadwiga żwawo poczęła naciskać na księcia pytaniami w przedmiocie, który był dla niego tak jak obcym. Nawet imiona szermierzy nowych, głośne we Francji — księciu po większej części były nie znane. Księżniczka, która się przygotowywała może za wcześnie z erudycją nie tylko francuską, ale, co gorsza, niemiecką, tak poczęła nacierać na kuzyna — iż nie mógł już inaczej się ze swej niewiadomości wytłumaczyć, tylko w żart obracając uczoność. — Przyznaję się kuzynce — rzekł z uśmiechem wy— muszonym — że w tych przedmiotach mało jestem biegły... Lubię bardzo poezję i literaturę w ogóle, ale od czasu, jak mnie wir życia pochwycił, zajmuję się nimi mało... — Lecz lubiąc poezję — odparła Jadwiga — nie pojmuję, jak ją można zaniedbać... kuzynek przynajmniej musisz choć nieśmiertelnych klasyków znać dobrze. Co mówisz o Dantem? Dantego imię zaledwie było znane księciu Eustaszkowi. — A! — podchwycił, przypominając coś sobie. —Tak! Dante! Piekło! Jadzia się uśmiechnęła. — Nie tylko Piekło — przerwała, patrząc nań z góry. — Czyściec i Raj są może piękniejsze jeszcze... Wolisz zapewne Homera? Kuzyn spojrzał na nią, jakby błagając o litość — nie odpowiedział nic. Księżniczka była nielitościwą. Poczęła zachwalać Goethego i unosić się nad nim. Wspomniała o Herderze... Przeskoczyła potem do V. Hugona i Lamartine'a... Szczęściem książę znał Medytacje i coś o nich powiedzieć umiał pochwyconego od drugich. Jadzia natarła nań zaraz i po wymianie kilku słów zmusiła go do milczenia. Wyczerpał się rychło... Bardzo prędko pobity — Eustaszek stracił pierwszą swą śmiałość i wpadł w humor niedobry. Zręcznie dosyć zaczął próbować, czy mu się nie uda rozmowy sprowadzić na grunt inny, lecz Jadzia była nieubłagana. Wszystko to, czym zwykle wojował w salonach młody paniczyk, tu na nic mu się przydać nie mogło. Wtrącił coś z plotek miejskich, lecz panna, nie dając mu dokończyć, oświadczyła, że to jej nie obchodzi wcale. Matka, śledząca nieszczęśliwy przebieg rozmowy, uląkłszy się o swego protegowanego, musiała się do niej wmieszać sama, aby go wyratować. Naówczas panna Jadwiga z sarkastycznym uśmiechem zasunęła się w głąb kanapy, założyła ręce i gryząc kwiatek w ustach, swoim zwyczajem poczęła na sufit spoglądać. Eustaszek, trochę śmiałości odzyskawszy, przeszedł do herbaty, lecz w głębi duszy darować nie mógł kuzynce, że się na nim nie poznała — tak zły smak miała. Przy herbacianym stole śmiała panna Jadwiga wystąpiła z formalnym pozwem przeciw młodzieży męskiej bawiącej się końmi, tańcem, grą — wszystkim oprócz tego, co było poważnym i mężczyzny godnym. Książę Marcin słuchając truchlał. Kuzynek pozwolił sobie stanąć w obronie rodzaju męskiego i swych rówieśników, dowodząc, że właściwie nauka, jak inne powołania, jest rzeczą pewnej klasy, a dla ludzi du monde jest dosyć poloru... — Za zielone dla was te winogrona — odparła Jadzia — i dlatego gotowiście oddać innym. Ja, przyznaję się — dodała głośno i dobitnie — nie mogłabym nigdy na serio wziąć mężczyzny, którego by zadania wieku najwznioślejsze, zaprzątające umysły wielkie nie obchodziły i były mu obce... Zmieszali się tym nie tylko książę Eustachy, ale matka, która wymieniała spojrzenia z księciem Marcinem... Młody gość widząc, że już nie ma nic do stracenia, żartować począł. — Kochana kuzynko — odpowiedział, głowę przed nią skłaniając — przyznaję ci słuszność co do nas, biednych nieuków; lecz pozwól sobie powiedzieć, że o ile nauki brak może nam uwłaczać, o tyle jej zbytek w kobiecie bywa... Jadzia się zaczerwieniła; książę urwał nagle. — Miejże odwagę dokończyć — dodała — miałeś ochotę powiedzieć — śmiesznym? Tak? Więc wolę być śmieszną niż — głupią — dołożyła po francusku (J'aime mieux ętre ridicule que bite). — Przepraszam — wtrącił już na swoim gruncie będący Eustachy — śmieszność zabija. — Tak — tych, co są słabi jak muchy — odezwała się panna Jadwiga. — Wiesz, książę, que du sublime au ridicule... Śmiać się i wyśmiać można wszystko, nawet Boga i religię; ale to nic jeszcze, gdzie rozumu brakuje... Zarumienił się kuzynek. Księżna matka siedziała jak na szpilkach. Wtem Jadzia, jak gdyby litością tknięta nad gościem, z uśmieszkiem szyderskim rzekła głośno: — No kuzynku — dosyć już tej polemiki bardzo nie w miejscu: mów nam o ostatnim balu hrabiny Krysztofowej, będziesz w swoim żywiole... Dotknięty do żywego Eustaszek, udając, że nie zrozumiał, chwycił temat podany i z werwą, której mu gniew dostarczył, począł opis komiczny balu, który miał w istocie obfitować w bardzo ciekawe epizody... Jadzia, założywszy ręce, rozparta słuchała z uśmieszkiem pogardliwym. Kiedy niekiedy Eustaszek rzucał na nią okiem i mieszał się, spotkawszy wejrzenie pełne wyższości, politowania, niesmaku i pogardy. Krew biła mu do głowy — lecz musiał dotrwać do końca, wysypać, co miał rakiet i bukietów, udając, jak gdyby wcale się pobitym nie czuł. Jadzia zresztą, płacąc za ostre słówka, którymi go skarciła, przysługiwała mu się herbatą, przysuwała ciastka, była grzeczną jak dla dziecięcia. Znaczenie całej tej utarczki, szczególniej dla matki było wielkie i — bolesne. Zrozumiała ona, że została odgadniętą i — pobitą; że córka tego nic nie znaczącego salonowego panicza odprawiła, aby jej pokazać, że się na podobny lep nie da złapać... Wieczór skończył się ostygnięciem rozmowy, znużeniem, i książę Marcin, który, choć niejasno, widział, że się Eustaszkowi nie powiodło, trochę wcześniej niż zwykle go wyciągnął. Zaledwie znaleźli się w ulicy, gdy Eustaszek, ziewnąwszy szeroko, zagadnął opiekuna: — Z Jadzi zrobiło się coś — prawdziwie politowania godnego! — Jak to? jak to? — przerwał Marcin. — Pedantka i sawantka! nieznośna... — W istocie bardzo uczona, ale to nie przeszkadza... — Owszem, to przeszkadza bardzo, aby kto niebiegły w tych wszystkich pięknych rzeczach, które ona udaje, że umie i zgłębia — mógł się do niej posunąć. Kochany kuzynie — gdyby miała nie jeden, ale cztery klucze Zabiskie... — Och! och! — przerwał Marcin. — Mnie do tego domu ani czterema parami wołów nie wciągniesz... admiruję ją, ale w tym jej papierowym rozumie nie sposób mi się zakochać... — Och! och! — powtórzył książę. I tak się rozstali. Trzeciego dnia potem przypadała lekcja pana Celestyna u księżniczki. Przygotowania do niej nie uszły ani oka matki, ani bystrego wzroku panny Klary. Z wieczoru Jadzia była ożywiona i wesoła, a rano wstawszy nie mówiła o niczym tylko o lekcji i nauczycielu. Zdawała się nawet naumyślnie go przypominać przy matce, która, zagryzając usta i szarpiąc chusteczkę, milczała. Tymczasem około południa przyniesiono list do księżny matki, gdy córka była w salonie... Nie zwracała ona na niego uwagi, dopóki nie zobaczyła, że księżna Eufrezja rzuciła się na kanapie, drgnęła i zerwawszy się z niej żywo — siadła widocznie rażona odebraną wiadomością. Przychodziło to tak niespodzianie, tak nieprzygotowanie, iż księżna, straciwszy głowę, zawołała głośno: — Słowo honoru! jam temu nie winna! Uderzona tym wykrzyknikiem Jadzia, która miała, albo raczej przywłaszczała sobie pozwolenie czytania, co się jej podobało — pochwyciła list w rękę... zaczęła drżeć, zbladła i z krzykiem dziwnym osunęła się na krzesło zemdlona. Spostrzegłszy to, księżna o mało nie padła też z przestrachu, chwyciła dzwonek ze stolika i tak gwałtownie poczęła wołać na pomoc, iż co żyło w domu się zbiegło... Panna Klara, kamerdyner, pokojówki, matka otaczali omdlałą, którą cucić poczęto wszelkimi środkami, zawsze będącymi pod ręką, gdyż księżniczka skłonna była do podobnych wypadków, które przybierały czasem znamiona epileptyczne. Księżna Eufrezja starała się dlatego zapobiegać wszelkim gwałtowniejszym wzruszeniom dla Jadzi — bo po każdej kryzys tego rodzaju następowała słabość, której lekarze unikać polecili. Gdy po długim odcieraniu, kropieniu, poddawaniu do wciągania różnych rzeźwiących zapachów księżniczka nareszcie otworzyła oczy — nie mogła się podnieść o swej sile i kobiety, wziąwszy ją na ręce, musiały zanieść na łóżko. Matka we łzach szła za nią. List, na który panna Klara rzucić okiem czas miała, bo leżał na ziemi u nóg omdlałej, zawierał grzeczną wymówkę pana Celestyna, iż z powodów nieprzewidzianych, a od woli jego niezależnych, będzie musiał zaprzestać udzielania lekcji. Dziękował on za wszystkie względy, jakich doznał w domu księżny i — polecał się zimno a grzecznie łaskawej pamięci. Księżniczka, chociaż odzyskała przytomność, leżała z oczyma osłupiałymi, bezmowna, blada jak trup; chwilami tylko spazmatyczne drgnienie zdradzało w niej grę myśli... i uczuć. Czoło miała zmarszczone groźnie, usta zacięte, a zwykle starszą się nad wiek swój wydając, teraz coś chorobliwie strasznego miała w rysach zmienionych. Matka i panna Klara, odprawiwszy sług resztę, krzątały się koło niej w milczeniu, bo księżna lada słowem niebacznym obawiała się burzę i nowy atak wywołać. Lekarz, po którego już dwóch posłańców pobiegło, nie przybywał. Od dawna w domu tym znany doktor Landler oswojony był z wypadkami podobnymi i jemu jednemu biedna matka zwierzyć się mogła poufnie, mówić z nim otwarcie. Był on przyjacielem, dla którego nie miano tajemnic. Jako człowiek ze wszech miar zacny, doktor Landler, jako lekarz nawykły do chorób wielkiego świata, które są w połowie chorobami imaginacji, miał tę wadę, że je lekceważył. Nie dawał tego znać po sobie, lecz — może miał słuszność w znaczniejszej części — leczył je środkami obojętnymi, dając działać czasowi i tej wyobraźni, która słabości rozpieszczonych tworzyła. Prawie zawsze pacjenci czynili z nim, co chcieli, dozwalał im, czego zażądali, sprzeciwiał się jak najmniej. Lubiono go bardzo, gdyż oprócz sławy swej doktorskiej był w towarzystwie człowiekiem miłym i muzyką się zabawiał, którą namiętnie, choć dość nieszczęśliwie uprawiał. W ciągu dnia trudno było znaleźć doktora Landlera w domu i tym razem dwaj posłańcy z niczym powrócili. Panna Jadwiga leżała ciągle w takim stanie osłupienia, gdy nagle, jakby rzucona siłą jakąś piorunową, zerwała się, siadła, powstała. Oczy jej zwróciły się ku matce... panna Klara, przewidująca scenę, której nie powinna była być świadkiem — wymknęła się natychmiast... — Mama więc chce, abym umarła! — zawołała Jadzia. — Rozumiem dobrze, co ten list znaczy. Dano odprawę Celestynowi... Mówiłam wczoraj mamie — jeśli go widzieć nie będę — umrę! Ze złożonymi rękami księżna Eufrezja stała przed nią. — Dziecko moje! — krzyknęła — słuchaj — przysięgam ci na wszystko, co jest najświętszego — nie jestem winna temu, co się stało — nie wiem nic — na Boga! na krzyż, na Ewangelię ci przysięgam! Jadzia popatrzyła na matkę, płacząc rzuciła się na łóżko, odwróciła, zakryła twarz i szlochanie jej tylko słychać było... Zaczęta rozmowa skończyła się na tym. W chwilę później księżniczka zawołała, aby jej list Celestyna podano... Wzięła go w ręce drżące, odczytała milcząc raz i drugi i potargany rzuciła na ziemię. Matka płakała. Sama nie wiedziała, jak radzić. Niepodobna jej było posyłać po Celestyna i prosić go — krok to był upoka rzający, kompromitujący, niemożliwy. Sądziła, że może ofiarą jej kryzys i cierpienia pozbędzie się z domu niebezpiecznego gościa. Czekała doktora: książę Marcin, choćby był wezwany, wiedziała, że jej nic oprócz kondolencji nie przyniesie. Jadzia pozostała nieruchoma na łóżku, nie chcąc ani spojrzeć, ani się odezwać do matki. W kilka godzin dopiero nadbiegł niespokojny doktór Landler. Matka wyszła na jego spotkanie do pierwszego pokoju. — Nowa kryzys — zawołał całując w rękę księżnę Landler, który miał powierzchowność człowieka wielkiego świata i był wcale pięknie zakonserwowanym średnich lat mężczyzną. — Nowa kryzys spowodowana pewnie jakąś fraszką! Księżna nie chciała się zwierzyć całkowicie — Na ten raz, kochany konsyliarzu, nie była to fraszka, ale przykrość — wypadek... fantazja, która, boję się, aby niełatwą nie była do zwyciężenia. — Nie mogę wiedzieć, co to było? — szepnął, bacznie wpatrując się w matkę, doktór Landler. Księżna zamyśliła się. — Doktór — rzekła — jest tak dobrze jak spowiednik obowiązanym do tajemnicy, szczególniej gdy niebaczne słówko może fałszywe wykłady ściągnąć... Landler się skłonił, księżna zbliżyła się do niego. — Jadzia się po dziecinnemu przywiązała do profesora, który dawał jej lekcje — rzekła. — Odebraliśmy list, że zmuszony jest się oddalić; to ją tak dotknęło... Doktór spojrzał bacznie w oczy księżny, która niespokojności swej ukryć nie umiała. — Fantazja dziecinna? — podchwycił bardzo cicho. — Mówmy otwarcie, mościa księżno... panna Jadwiga ma lat ośmnaście... — Ale jest dziecinną. — Jest nadzwyczaj na swój wiek rozwiniętą i umysłowo, i uczuciowo, i... co do temperamentu... — mówił doktór. — Któryż to profesor? Księżna się zawahała. Nierychło szepnęła nazwisko, jakby zmuszona. Znał go doktór i poruszył głową, marszcząc się. — Chodźmy do chorej — rzekł sucho. Spodziewali się zastać ją leżącą z głową zakrytą, tak jak ją matka porzuciła. Jadzia siedziała już na łóżku, z włosami rozpuszczonymi, blada, oczy wlepiwszy w podłogę, jakby zdrętwiała. Niezmierna boleść malowała się na jej twarzy. Wejście doktora, którego kroki posłyszeć i poznać mogła, nie zdawało się na niej żadnego czynić wrażenia — nie poruszyła się nawet. Doktór Landler podszedł bliżej, powoli ujął ją za rękę — lecz księżniczka cofnęła mu ją natychmiast. Siadł, poczynając badać łagodnie. — Znowu jakaś nieostrożność — rzeki do niej. — Nie — odparła sucho, nie patrząc na niego — ale wielka, bardzo wielka przykrość. Tym razem — dodała — nie tak łatwo mi będzie przyjść do siebie... Landler pomyślał trochę. — Ja, po energicznym charakterze pani, który znam dobrze, spodziewam się więcej — rzekł łagodnie. — Życie nie może być przy najczulszej opiece zabezpieczone od wypadków, od przykrości... księżniczka wie to dobrze i wymoże na sobie. — Są boleści silniejsze nad wolę człowieka — rzekła śmiało panna Jadwiga. Doktór się zdumiał; pojął, że rozmowy dalej niepodobna prowadzić. — Pozwoli mi pani puls zobaczyć? Obojętnie księżniczka wyciągnęła rękę — oczy jej ciągle wlepione były w podłogę. Po chwili Landler wstał i nic nie mówiąc, poszedł receptę zapisać. Matka i on poszeptali z sobą — oddalił się z grzecznym pożegnaniem. — Doktorze! — szepnęła księżna przy rozstaniu, kładąc palec na ustach — doktorze... Z uśmiechem przyciskając białą swą rękę do piersi na znak, że mu zaufać było można, Landler wyszedł z twarzą, która aż do progu zachowała się wypogodzoną. Za drzwiami zachmurzył się i zadumał. Przyniesionego lekarstwa księżniczka pomimo zaklęć i próśb matki brać nie chciała. Próżne były nalegania na klęczkach. —? Żadne lekarstwo mi nie pomoże — odezwała się sucho. Wieczór i noc przeszły w trwodze, czuwaniu, a stan księżniczki nie zmienił się wcale. Milczała, pokładała się, zadumywała, płakała, a na zapytania i pieszczoty matki odpowiadać nie chciała wcale. Ponieważ nie pogorszyło się widocznie, księżna nabierać zaczęła otuchy, iż cierpienie samą naturą swą z czasem złagodzi się i — wielkie zadanie pozbycia się niebezpiecznego dla Jadzi człowieka, okupione kilku dniami trosk, szczęśliwie rozwiązane zostanie. Doktor, który przybył nazajutrz, nie znalazł nic nowego, nastawał tylko na jakiś środek uspakajający, który zapisał — i odszedł, potakując nadziei księżny — iż choroba sama przez się przesili się i przejdzie. Trzeciego dnia jednak księżniczka z łóżka nie wstała, osłupienie się zwiększyło, przyszła gorączka, doktor zmienił lekarstwo i — nie taił, że się to przeciągnąć może. Stanu biednej matki, na przemiany nabierającej nadziei i śmiertelną trwogą drżącej — odmalować niepodobna. Przywiedziona była prawie do rozpaczy; ale jedyny ratunek — przywołanie na powrót nauczyciela — był uznany za niemożliwy. Wezwany dla roztargnienia raczej, niż dla dorady, książę Marcin podzielał zdanie matki, iż — bądź co bądź — pozbyć się było potrzeba tego człowieka. Upłynął tydzień. Chociaż choroba rozwijała się powoli, postęp jej jednak był bardzo widoczny; księżniczka nie wstawała z łóżka, chociaż sama kilkakroć próbowała. Siły ją opuszczały, mdlała. Nocami panna Klara słyszała ją płaczącą, mówiącą do siebie i z przerażeniem kilkakroć rozeznała wyrzeczone słowo: — umrzeć. Doktór Landler tłumaczył się z nieskuteczności swych leków tym, że na cierpienia moralne, na przypadłości nerwowe medycyna środków nie ma. Księżna zalewała się łzami. Jadzi było coraz gorzej. Po wieczornej z siostrą rozmowie Celestyn noc całą przesiedział na łóżku, nie kładąc się. Czerwcowy wczesny poranek zastał go przy zgasłej lampce w myślach pogrą— żonego. Walczył z sobą — cierpiał; lecz obowiązek był tak jasny, tak niewątpliwy, droga tak jedyna i prosta, że wahać się nawet nie godziło. Wiedział, co był powinien uczynić. Pierwsze to serce, które dla niego zabiło tak gwałtownie, rozbudziło w nim uczucie wielkie, jedno z tych, co na całe życie w sercu, jak pierwszy odcisk na nietkniętej płycie zostają. Księżniczka była dla niego duszą siostrzaną, bez której życie musiało być wieczną żałobą. Lecz ponad uczuciem stała niezbłagana powinność. Nawykły dotąd spowiadać się ojcu ze wszystkiego, nie umiejąc kłamać, nie chcąc zbyć go fałszem, Celestyn postanowił w głównych przynajmniej zarysach wyznać ojcu, co go zmuszało natychmiast dom księżny opuścić. Miał zamiar, choć bez wielkiej nadziei umieszczenia się, wyjechać do Wilna i starać się o posadę nauczyciela. Przyznanie się ojcu — tym konieczniejszym mu się zdawało, że zabezpieczało go od słabości własnej, której się lękał. Przywiązanie do księżniczki już mu poddało sofizmat — by nie rozstając się z nią, starał się uleczyć ją i siebie z uczucia, które nigdy uprawnionym być nie mogło. Tak zwana wedle dawnego obyczaju, z czasów rządów na Ukrainie, kancelaria pana Joachima znajdowała się przez ścianę od pokoju syna. Zwykle bardzo rano z sypialnego pokoju przychodził do niej stary i tu chodząc pacierze i koronkę półgłosem odmawiał. Celestyn tak był nawykły do regularnego spaceru ojca, do mierzonych kroków jego i przestanków, że mógł niemal przewidzieć z pewnością, kiedy ukończy pacierze. Czekał tylko na to. Stary pan Joachim do odwiedzin syna o tej porze nie nawykły, zdziwił się trochę, ujrzawszy go nieśmiało przekraczającego próg. Wczorajsza twarz posępna, dzisiejsze przybycie zapowiadało ojcu jakiś wypadek niezwyczajny. Rodzicielskie serce zadrżało: nie mogło to być nic — pomyślnego... Zakłopotanie Celestyna przy powitaniu zwiększyło jeszcze trwogę pana Joachima. Lecz nie darmo go purytaninem niegdyś zwano. Wlepił oczy w syna i westchnąwszy, odezwał się głosem męskim: — Mów; od wczoraj widzę, że masz coś na sercu. Mężczyźni jesteśmy, bez przygotowań — śmiało... Wyciągnął rękę, którą syn ucałował. — Chciałem tylko uprzedzić kochanego ojca — rzekł Celestyn — że lekcje u księżny porzucić muszę. — Z jakiego powodu? Celestyn się zawahał, pot mu wystąpił na czoło. — Cóż? uchybiono ci? — dodał ojciec. — Nie — przeciwnie — odezwał się syn. — Księżniczka aż nadto jest dla mnie uprzejmą — lękam się, abym nie był posądzony, żem się starał pozyskać jej serce. Osoba młoda, żywa... Zachmurzył się pan Joachim. — Pokochała się w tobie — rzekł ponuro. Celestyn nic nie odpowiedział. — Jeżeli masz najmniejszą oznakę, że księżniczka jakąś fantazją pańską zaprzątnęła sobie głowę — potrzeba stamtąd uciekać. — Z tym postanowieniem tu przyszedłem do ojca — odezwał się Celestyn — ale muszę księżniczkę wytłumaczyć... Jest to zapewne tylko proste nawyknienie do kogoś, co ją umysłowo lepiej mógł ocenić i zrozumieć... Żyje w otoczeniu ludzi tak... pospolitych... Pan Joachim ręką dał znak, aby mówić przestał. Sam zamyślony jak wryty stał długo. — Zdaje mi się też, kochany ojcze, że najlepiej będzie, gdy usprawiedliwiając moje wyjście z domu księżny, na jakiś czas się oddalę... Chciałbym wyjechać do Wilna; mogę, spodziewam się otrzymać z czasem posadę choć gimnazjalnego profesora... — Wiesz, że ja cię w niczym nie krępuję — odparł pan Joachim. — Radzę, ale już nie rozkazuję. Opieka ojcowska nie ustaje nigdy, lecz w twych latach władza musi ustać. Moje pojęcia o świecie i przyszłości, zastarzałe trochę, fałszywe być mogą. Masz własną wolę, nią się powinieneś kierować. To mówiąc uścisnął go, oczy miał łzami zaszłe. — Jedź — rzekł — niech cię Bóg błogosławi! — zacnym jesteś i rozumnym... Głos mu drżał. Widać było, że zapytać chciał jeszcze nie o jeden szczegół może, ale się wstrzymywał przez uczucie delikatności. Niemiło mu było męczyć syna, w którego twarzy boleść widział. Lękał się zanadto dowiedzieć, nawet odgadnąć. — Jedź — powtórzył. Celestyn pocałował go w rękę, odetchnął lżej — i widząc, że pan Joachim milczy, oddalił się po cichu. Teraz już cofnąć się z postanowieniem było niepodobieństwem. Wróciwszy do swego pokoju, Celestyn, jakby mu brzemieniem ogromnym ciążyło spełnienie ostatniej ofiary, usiadł list pisać natychmiast, aby go wysłać jak najprędzej. Dzień cały miał wolny — oznajmił matce, iż spędzi go w mieście, i chciał wyjść, siostry nie żegnając, gdy Leokadia zabiegła mu drogę. Spojrzała w oczy i wciągnęła do swego pokoiku. — Byłeś u ojca — spytała głosem drżącym. Celestyn potwierdził skinieniem głowy i dobywszy list, pokazał adres jego. Ze łzami w oczach Leokadia rzuciła mu się na szyję. — Jesteś — moim kochanym, szlachetnym — moim idealnym Celestynem! — kocham cię! — zawołała. — Wiem wszystko... walczyłeś z sobą — wyspowiadałeś się ojcu — mosty spalone! honor ocalał... Bóg ci ofiarę osłodzi! Celestyn wymknął się, pożegnawszy ją ściśnięciem ręki... Na Pradze jeszcze znalazłszy posłańca, pozbył się listu, który go palił, i — powlókł się bez żadnego celu do miasta. Wszystko zdawało się skończonym — lecz w istocie od tej chwili dopiero zaczynała się męczarnia, o której Celestyn nie miał wyobrażenia. Na próżno starał się otrząsnąć ze wspomnień natrętnych, z tęsknoty przygniatającej go... Niepokój serca przychodził do myśli, mącił głowę. Usiłował odpędzić naciskające się widma — i z przerażeniem czuł się bezsilnym. Nie widzieć jej nigdy, nigdy nie słyszeć, nie usiąść już przy tym stoliku, u którego tak długie razem spędzali godziny, być nagle wygnanym z tego raju, w którym tyle było rozkosznych męczarni i rozkoszy dręczących, cała filozofia Celestyna nie starczyła, aby to uczynić obojętnym. Wiedział dobrze, iż gwałtowne uczucia przechodzą, że owoc zakazany był nie do poścignięcia, że ból ten musiał zwyciężyć — a w tej chwili cierpienie zdawało się nie do pokonania. Wstydził się słabości swojej. W tym stanie ducha zdawało mu się najlepszym pójść się pokazać choć pozornym zwycięzcą Michałowi i w jego chłodnym realizmie, choć on go kaleczył i był mu przykrym — szukać antydotu na truciznę. Pan Michał, syn wysokie w hierarchii urzędniczej zajmującego stanowisko człowieka — szczęśliwszy od Celestyna, miał już posadę w biurze, stał jedną nogą wprawdzie na niskim szczeblu, ale wiodącym do góry. Urzędowe jego zajęcia nigdy go z domu nie wywoły— wały przed dziesiątą; Celestyn spodziewał się więc zastać w domu przyjaciela. Rodzice pana Michała, państwo referendarstwo, mieli własną kamienicę na Nowym Świecie, a syn zajmował w niej na tyłach kawalerskie mieszkanie. Sam on dzwoniącemu do drzwi Celestynowi otworzył. Ubierał się właśnie. Przywitali się dosyć chłodno. — Przychodzę ci oznajmić, mój Michale — rzekł Kormanowski — że alea iacta est — uwolniłem się od lekcji i w tych dniach wybieram się do Wilna. Michał pocałował go, twarz mu się rozjaśniła. — Tak, to dobrze — odezwał się — wszystko skończone, wolny jesteś i czysty... O twej księżniczce zapomnisz łatwo... Celestyn głową potrząsł tylko. — Radziłbym ci jako lekarstwo co najrychlej — rzekł, śmiejąc się, Michał — wejść w towarzystwo niewieście. Nic tak nie pomaga na miłość nieszczęśliwą jak miłość szczęśliwa. Jesteś bardzo przystojny — miły... nie będzie ci zbywało na pokusach... Śmiał się. — Jedziesz więc do Wilna, no, tym lepiej! — I dodał: — Kiedy? — To zależy... — odparł lakonicznie Celestyn — zawsze jednak, jak będę mógł najprędzej. Rozmowa przybyciem gościa nowego została przerwana. Celestyn, który nie czuł się usposobionym do towarzystwa — wyszedł. Błądził czas jakiś po Saskim Ogrodzie, potem po ulicach bezmyślnie. Spotkał kilka osób, z którymi obojętną zawiązywał rozmowę na chwilę — w końcu nie widział sposobu na zabicie czasu, tęsknoty i nudy, nad powrót do domu i zakopanie się w książkach. Czytał, ale nie rozumiał. Dzień wlókł się, jakby nigdy nie miał się skończyć. Leokadia zaglądała do niego, nie wznawiając rozmowy o drażliwym przedmiocie; ojciec chodził posępny, ale nie zagadywał go już o nic więcej; matka, która o wyjeździe do Wilna była zawiadomiona, nie będąc wtajemniczoną w powody, kłopotała się wyprawą. Serce jej coś odgadywało, lecz nawykła była nie pytać i nie badać, przyjmować, co los przynosił — modliła się więc po cichu. Mówiła sobie: — Jeśli mi oni nie zwierzają się z tego, widać, żem ja o tym wiedzieć nie powinna... Ale coś w tym jest... Podróż zapowiedziana do Wilna nie tak była jednak łatwą do uskutecznienia, jak się zdawało. Ówczesne środki komunikacyjne wcale były inne i podróżny niezamożny czekać musiał na żydowską budę, na towarzyszów podróży, na okazję. Celestyn sam nająć sobie furmana nie mógł, koszt był wielki. Ojciec, mający znajomości i wielce praktyczny, sam wprawdzie starał się ułatwić podróż synowi, chodził, rozpatrywał, posyłał — lecz, jakby na przekorę, okazji przyzwoitej, bezpiecznej, dogodnej nie było. Tydzień więc przeciągnęły się te poszukiwania na próżno. Celestyn spędził go już, nie mając wcale do miasta ochoty, siedząc w domu i męcząc się pracami, które mu nie smakowały, ani się wiodły. Nareszcie Leokadia, widząc go coraz bardziej smutnym i znękanym, sama zaczęła wypędzać na miasto, do znajomych, do rozerwania się. Oprzeć się jej nie mógł. Bez ochoty, z musu poszedł powoli do Warszawy, niedobrze wiedząc, co zrobi z sobą. Na Krakowskim Przedmieściu, gdy jak najmniej chcąc być spostrzeżonym przemykał się bokiem, sykanie i wołanie, których z początku nie brał do siebie, zmusiło go głowę odwrócić. Z karetki wysiadał doktór Landler, którego w domu księżny spotkał, ale się z nim znał mało. Z pośpiechem wielkim, grzeczny zawsze lekarz, po bardzo uprzejmym powitaniu i uwadze, że dawno nie miał przyjemności itd., szepnął, że miałby parę słów do pomówienia. — W ulicy, widzi pan — dodał — niedogodnie jest stać na oczach ludzi... Siadaj pan ze mną na chwilę. Naleganie to zdziwiło trochę Celestyna, wprawiło go w niepokój — lecz oprzeć się nie miał powodu. Siedli więc razem do powozu, którego firanki ostrożny doktór zapuścił i zwrócił się do Celestyna. — Bardzo rad jestem, żem pana spotkał — rzekł — bo w nader drażliwej okoliczności potrzebuję od niego objaśnienia. Pomyślał trochę i wyciągnął do niego rękę. — Wiem, że pan dobrze życzysz domowi księżny Eufrezji, znam szlachetny charakter jego... nie potrzebuję go prosić, aby to, co mówimy, zostało pomiędzy nami. Celestyn zapłonął cały, mrucząc coś niewyraźnie. — Księżniczka Jadwiga — mówił doktór dalej — jest chora, jest nawet mocno chora — mogę powiedzieć wreszcie, iż... słabość przybiera charakter ewentualnie życiu zagrażający... Popatrzył w oczy długo Celestynowi, który zmieszany wzrok spuścił. — Tak jest — powtórzył — księżniczka niesłychanie nerwowa... temperament żywy, rozpieszczona... Matka i rodzina są w rozpaczy; ja, jako lekarz i przyjaciel domu — rad bym to biedne dziecię ratował... Ale do tego potrzeba może więcej świadomości położenia niż leków... Mam powody do silnego podejrzenia, iż księżniczka Jadwiga... choruje z przyczyny oddalenia się pańskiego od tego domu... Celestyn chciał zaprzeczyć, doktór mówić mu nie dał. — To nie ulega wątpliwości — dodał żywo. — Kwestia tylko dla mnie, czy to samowola, czy inne uczucie główną gra rolę. Mogło się jej nie podobać, że się ktoś śmiał uwolnić, chociaż ona go sobie mieć życzyła — i mogła się też... przywiązać. Ostatnie przypuszczenie dla mnie byłoby zupełnie usprawiedliwionym... Celestyn milczał. — Tu idzie może o życie księżniczki — dorzucił doktor bardzo poważnie. — Daję panu słowo na to, iż ono jest zagrożone. Ja potrzebuję wiedzieć, jak... bliskie były pańskie z księżniczką stosunki. Oburzył się Celestyn. — Stosunki moje ograniczały się do lekcji obowiązkowych — zawołał. — Księżniczka była dla mnie uprzejmą... nic więcej. Gdy to mówił, twarz mu pałała, głos drżał. — Lecz — dorzucił mimowolnie — miałżeby stan zdrowia księżniczki istotnie... — Stan jej zdrowia jest bardzo zły — bardzo groźny. Czas nie tylko nie przynosi ulgi, ale groźne te symptomata potęguje. Nerwy są niekiedy tak rozdraźnione, iż się niemal o umysł lękać by można. Wlepił oczy w Celestyna, który drżał z poruszenia. — Panie konsyliarzu — odezwał się — boleśnie by mi było, gdyby, z pozorów sądząc, ludzie, rodzina, pan wreszcie na mnie winę składali tego dla mnie nie pojętego wypadku. Mogę panu zaręczyć słowem uczciwego człowieka, żem uczucia żadnego ani się starał wywołać, ani był świadom... Jestem zupełnie niewinien. — A ja o tym najmocniej przekonany — wtrącił doktor, kładąc mu dłoń na rękach. — Znam Jadzię od dzieciństwa... nikt się jej narzucić nie może, ma fantazje własne, jest samowolna, ale idzie o jej życie... a razem i o matkę... o rodzinę... Mów mi pan otwarcie, ja potrzebuję to, ja to wiedzieć muszę... Ona kochała się w panu... dała mu to poznać? Mów pan otwarcie, jak na spowiedzi... — powtórzył doktor. — Gdym się mógł tej fantazji domyśleć, bo inaczej nazwać nie śmiem tego uczucia — rzekł Celestyn — natychmiast oddaliłem się. — To było postępowanie piękne, szlachetne — odezwał się Landler — lecz przebacz mi, że go tak egzaminuję — jest to w obyczaju doktorskim. Panna Jadwiga dała to panu poznać? w jaki sposób? Celestyn zarumienił się mocno — milczał. — Powtarzam mu, że tu idzie o życie, o spokój — rzekł żywo Landler — w jaki sposób? — Bardzo nieśmiały i może nawet niewyraźny — począł Celestyn, stając w obronie księżniczki. — Ja nawet mam sobie do wyrzucenia, żem to wziął nazbyt serio... nic w tym nie było... — Choroba dowodzi, żeś pan się nie mylił i że uczucie było bardzo... serio — odparł, uśmiechając się, doktor — chociaż wcale za tym nie idzie, aby gwałtowność uczucia zwłaszcza w tak młodym dziewczęciu za jego trwałość ręczyła. Dlatego ja jestem tego zdania — mówił lekarz, w oczy patrząc Celestynowi — że zamiast walczyć z tym uczuciem, należało i należy dać się przesilić! Doktor odchrząknął i począł poprawiać rękawiczki. — Tak, kochany panie — ciągnął dalej — życie księżniczki jest zagrożone; wszystko, co możliwe, czynić musimy, aby ją ocalić, aby umysłowi wrażliwemu nie dać dojść do szału i obłąkania — dlatego ja pana widzieć chciałem i na wszelki wypadek go prosić — zaklinać, abyś cofnięcie się swoje sam odwołał... To ją uleczy, jestem pewien, a że później owo gwałtowne uczucie przy innych wrażeniach, o jakie się matka postara — osłabnie i rozwieje się... za to prawie ręczyć można. Więc... Celestyn przerwał żywo: — Przepraszam doktora, ale ja powrócić do dawania lekcji nie mogę... Ojciec mój wie, dlaczego się ich wyrzekłem, on na to nie pozwoli, a ja sam, mimo całego szacunku dla domu księżny, nie mogę być jakąś igraszką w rękach ludzi, chcących się tylko mną posłużyć, aby się mnie pozbyć. Doktor zagryzł usta. Karetka właśnie się przed jego mieszkaniem zatrzymała w ulicy Bielańskiej, Landler ujął obie ręce Celestyna. — Zrób mi tę łaskę — rzekł — wstąp do mnie na kieliszek wina i cygaro. Musimy jeszcze pomówić z sobą, nie skończyliśmy. Kormanowski upierał się trochę, ale doktor był tak zarazem grzeczny i tak napastliwy, że odmówić mu było trudno. Celestyn zaś wolał od razu nieprzyjemną tę rozprawę skończyć, niż mieć w przyszłości obawę nowego jej rozpoczęcia. Weszli więc na górę do bardzo eleganckiego, wygodnego, wonnego i wytwornie umeblowanego apartamentu. Lokaj w liberii otworzył im drzwi; zasiedli przy stoliku w salonie zarzuconym książkami i nutami; Landler się przysunął do Celestyna, który siedział pogrążony w sobie i chmurny. — Wiedziałem z góry — rzekł — iż ofiary wielkiej wymagam od pana. Jest to myśl moja tylko, matka jeszcze jej nie powzięła, jest w rozpaczy i nie widzi wyjścia... Ja upatruję w tym ratunek... Jakże pan, pan, który nie mogłeś nie powziąć pewnej sympatii dla uczennicy, bo takie uczucia zawsze ją wywołują, pan nie chciałbyś jej — ocalić życia... przez dumę i — draźliwość miłości własnej ? — Nie mówmy o tym — przerwał Celestyn — proszę. Ja bym chciał się, owszem, sprzeciwiać szanownemu panu w jego diagnozie i wyborze lekarstwa... Moja przytomność może raczej podnieść chorobę, jeśli jej źródło jest w tym, co pan wskazujesz. Przykrość chwilowa przejdzie, przesilenie nastąpi, zostanę zapomniany... i — wszystko będzie skończone. — Wcale nie! — sprzeciwił się Landler. — Nie tylko przesilenie nastąpić nie może, ale choroba wzrasta — nie mamy na nią innego środka... — Tylko mnie poświęcić! — mruknął Celestyn. — Tak, ale pan masz męską energię i to, co dla tego... dziecięcia jest chwili życia osią, dla pana zaledwie ciekawą przygodą. Pan łatwo zapomnisz. Przyniesiono wino, przerwano na chwilę przykrą rozmowę. Doktor, zadumany, namarszczony, przestał nalegać... Zwracając się z powodu nut porozkładanych na stole do swego zamiłowania muzyki, zaczął się sam z niego wyśmiewać. Jakiś czas mówili o rzeczach obojętnych, choć czuć było, że myśleli o czym innym. Celestyn wziął kapelusz. Doktor Landler zbliżył się do niego z wielką natarczywością. — W imię współczucia i litości, jakie pan musisz mieć dla domu księżny — rzekł — o jedno pana proszę tylko — nie oddalaj się, zaczekaj. Będziesz miał na sumieniu, gdy dziewczę dostanie obłąkania albo umrze.... Nie wyjeżdżaj... Wiem i wierzę, żeś pan świadomie nie przyczynił się do rozbudzenia tego uczucia — lecz zawsze byłeś powodem mimowolnie, iż się ono rozwinęło. Wkłada to na pana niejaki obowiązek. Daj mi pan słowo, że nie wyjedziesz... Celestyn uczuł się wzruszonym, nie odpowiedział nic, ścisnął rękę doktora, dając znak głową, że się zastosuje do jego żądania. Gospodarz odprowadził go aż do wschodów. W pałacu księżny, od czasu jak choroba księżniczki zaczęła coraz groźniejsze przybierać oznaki, panował niepokój, zamęt, wrzawa, którą księżna matka z nieustannymi, a coraz innymi myślami i środkami dręczyła siebie i drugich. Jakkolwiek wierzyła w doktora swego, bezskuteczność leków, które wskazywał, przyprowadziła ją do zwątpienia. Wieść o chorobie rozesła się była po mieście, łączono do niej komentarze, ciekawość była do najwyższego stopnia rozbudzona. Przyjaciółki i dalekie krewne księżny pod pozorem troskliwości o jedynaczkę dowiadywały się nieustannie. Księżna jednym z nich dziękowała przez pannę Klarę, inne przyjmowała sama. W rozmowach jednak, choć się czasem zdradzała, nie wydała się nigdy wyraźniej z tym, co kryzys spowodowało. Skarżyła się na słabowitość córki; przypominała, iż podobnych ataków przebyła już Jadzia wiele. Do najserdeczniejszych przyjaciółek domu należała tegoż co księżna Eufrezja wieku, od dzieciństwa z nią związana węzłami najczulszymi, pani markiza de la Beaume. Była ona z tego samego domu, co mąż księżny Eufrezji, łączyły je więc stosunki familijne, a charaktery i temperamenty zbliżały. Choć już niemłoda, markiza dotąd zwała się i znana była w towarzystwie pod poetycznym imieniem Żuliety. Z dawnej podobno piękności dziś jako ślady pozostały na szerokiej rumianej twarzy: maleńki nosek, ładne jeszcze usteczka i oczy, które z niebieskich wypłowiały na szare. Biała, rumiana, ale do zbytku otyła, zawsze zmęczona najmniejszym ruchem Żulieta lubiła wesołe towarzystwo, rozrywki wszelkiego rodzaju, swobodę, podróże, co tylko uprzyjemnia życie. Ciekawa, trochę wścibska, nie była złośliwą, choć często drasnęła dowcipem. Owdowiawszy, wychowawszy szczęśliwie syna, który już rozpoczynał karierę dyplomatyczną, swobodna, należała do tych od opatrzności ubłogosławionych i wybranych, którym życie płynie tak jakoś równo i gładko, że gdy im palec narwie lub głowa zaboli, liczą to do wielkich utrapień. Z księżną Eufrezją kochały się, znały, zwierzały sobie wszystko; jednakże w pierwszych dniach, gdy Jadzia zachorowała, a Żulieta nadbiegła dowiedzieć się, pocieszyć, ofiarując usługi swoje, księżna istotnej przyczyny wypadku nie odkryła przed nią. Żulieta badać nie miała zwyczaju natarczywie, domyślała się wiele, ale czekała aż ból i potrzeba współczucia skłoni księżnę, by się jej zwierzyła. Bywała co dzień, a że miała prawo wnijścia o każdej godzinie, miała też zręczność przypatrzyć się całemu przebiegowi macierzyńskiej rozpaczy i męczarni. Wreszcie, co przewidywała, nastąpiło, księżna się jej rzuciła na szyję i wyznała wszystko po cichu. Chciała rady, wzywała ratunku. Żulieta rozpłakała się, załamała ręce, dobyła flaszeczkę wódki kolońskiej, bez której nie wyjeżdżała nigdy z domu, oblała nią głowę, natarła skronie — i siadła obok księżny. Nastąpiło szczegółowe spowiadanie, od pierwszego omdlenia począwszy aż do obecnego stanu, który, jak mówił doktor, zagrażać mógł obłąkaniem — a z półsłówek jego domyślać się było można gorzej jeszcze. Matka miała tylko łzy i rozpacz. Ratunku nie widziała. — Ale droga moja Freziu! — zawołała Żulieta — ty bo doprawdy tracisz głowę. Najprzód zdaje mi się, że chociaż Landler jest bardzo dobrym doktorem, można by wezwać innych do porady... — Musiałabym wyznać przed nimi przyczynę choroby — przerwała księżna — to niepodobieństwo... — Landler mylić się może... — Tu Żulieta przysiadła się bliżej jeszcze do kuzynki i na ucho szeptała żywo: — Ja wierzę tylko w jednego doktora, pewnie słyszałaś o nim... zowią go dziwakiem, nazywają szarlatanem — jest przykry, jest niemiły — to prawda, ale dokazuje cudów. Domyślasz się, że mówię o Pietraszku... Księżna Eufrezja obiema rękami strzepnęła i chwyciła się za głowę. Ten doktor Pietraszek, który od lat kilku osiadł był w Warszawie w małym dworku w Alejach, w istocie nie był podobny do zwyczajnych lekarzy. Posądzano go, że umyślnie ekscentrycznym był, ażeby obudzić ciekawość; ci, co go bliżej znali, utrzymywali, iż dziwactwa jego wypływały z charakteru, a tego znamieniem szczególnym była miłość swobody, niemożność zastosowania się do ludzi i zupełna form przyjętych pogarda. Pietraszek zajmował dworek lichy, nabyty przez siebie, sam jeden. Był on oparkaniony wysoko, odosobniony i nie zawsze łatwo się do niego dostać było. Stara kucharka i niemniej stary sługa, gbur jak pan, w długiej kapocie, z krótko przystrzyżoną głową, składali cały dwór doktora. Sam Pietraszek, niemłody, średniego wzrostu, mocno przygarbiony mężczyzna z głową nad miarę wielką, na pół łysą, zawsze brudną czapeczką pokrytą, chodził zwykle w kapocie wytartej, odziany tak, że go za wyrobnika wziąć można było. Zadawano mu w początkach samouctwo i nieznajomość medycyny, lecz się podobno wywiódł dyplomem jakiegoś uniwersytetu. Mrukliwy był, niegrzeczny, opryskliwy, niekiedy w mowie aż do grubiaństwa weredyk, a miał to do siebie, iż bogatym i wysoko położonym nie folgował i owszem, jak najostrzej się z nimi obchodził. Klientelą jego najulubieńszą byli ubodzy i gdy go czasem do najznakomitszych domów powoływano, z przekąsem opowiadał, że wprzódy żebraka musi opatrzyć — bo ten doktorów na zawołanie nie ma. Jeżeli raczył się udać do którego z pałacowych chorych, szedł zwykle ubrany jak najbrudniej i zdawał się mieć w tym przyjemność, by nic i nikogo nie poszanować. Nie powoływano go też, chyba w tych razach zdesperowanych, gdy inni doktorowie opuścili chorego — a cała i jedyna nadzieja pozostała w tym, którego szarlatanem zwano. Prawdą jednak było, że ten dziwak i grubianin miał oko nadzwyczaj bystre i trafne i że udawało mu się robić cuda tak małymi i prostymi środkami, iż kompetentni sędziowie z uśmiechem poruszali ramionami. Bardzo często Pietraszek wprost odmawiał. — Tak, tak — mówił — przychodzicie do mnie, gdy już wasze eskulapy chorego lekarstwami otkali, struli zniszczyli, i chcecie, abym ja naprawił, co partacze popsuli. Jam nie Pan Bóg! Niech ci sobie kończą, co zaczęli... Gdy się raz dziwak uparł, największym datkiem niepodobna go było skłonić do zmiany postanowienia. Od bogatych żądał dużo, od ubogich nie brał nic, lekarstwa im sam przyprawiał, jadło posyłał. Mówiono, że to było komedią — o ludzkie języki nie dbał wcale. Szyderca nielitościwy nie oszczędzał nikogo. Po całych dniach zajęty z chorymi i około jakichś medykamentów, które przyprawiał, doktor Pietraszek żył nadzwyczaj prosto, na kuchni chłopskiej, na chlebie razowym i nie miał innych w życiu przyjemności nad swe powołanie. Do domu swego mało komu się wcisnąć dozwalał; ci, co bywali dopuszczeni, mówili o oryginalnym urządzeniu wewnętrznym, porozrzucanych książkach, schnących ziołach, butlach i osobliwych aparatach, co w mniemaniu powszechnym szarletaństwa dowodziło. Tego to doktora, wyśmiewanego, ale mającego też namiętnych obrońców, ośmieliła się poradzić przyjaciółce Żulieta. Widząc, jak rada ta była źle przyjęta, dodała żywo: — Proszęż cię, gdzie o dziecko idzie, a doktor na próżno wszystkie środki wyczerpuje i choroba się powiększa — trzeba się chwytać, jak mówi przysłowie, choć brzytwy. Księżna słuchać nie chciała. Nazajutrz jednak po namyśle oświadczyła Żuliecie z wahaniem jeszcze, że — gdyby nikt o tym nie wiedział, a można potajemnie uprosić Pietraszka... gotowa by się zgodzić na to. Markiza wzięła na siebie przywiezienie dziwaka. Była z nim znajoma, bo raz zagrożona chorobą gardła, w której ją lekarze odstąpili, winna była Pietraszkowi cudowne ocalenie. Odtąd odwiedzała go, posyłała mu kwiaty, które lubił, i stała się jego wielbicielką. Stary dziwak oswoił się z nią, mniej dla niej niż dla innych był niegrzeczny, czasem kwadrans jaki z nią pogawędził, słowem — wedle wyrażenia Żuliety — miał słabość dla niej. Z tej słabości markiza postanowiła korzystać i nazajutrz rano pojechała w Aleje. Sługa pana konsyliarza, którego zwano Tymczą, hojnie obdarzany przez markizę, chętnie jej wyrabiał audiencję. Chociaż to była najniewłaściwsza godzina, bo poświęcona chorym ubogim, a tych u wrót ścisk był wielki, Żulieta umiała wpłynąć tak na Tymczę, że panu ją oznajmił i zaprowadził do izby, w której na krótko oświadczył się ją przyjąć. Niepiękna była powierzchowność pana Pietraszka, który dnia tego miał jeszcze od pół tygodnia nie ogoloną brodę, a przyodziany był w kapotę ranną i pantofle z obciętych butów zrobione na bose włożone nogi. W rękach zasmolonych doktor trzymał nasmarowany właśnie plaster, którego woń aromatyczna rozchodziła się po izdebce, gdy Żulieta wesoło weszła, pozdrawiając go. W pokoiku zarzuconym gratami siąść nawet nie było na czym. Był to rodzaj laboratorium czy apteczki. Na oknach, na półkach, na podłodze pełno było garnków, flaszeczek i słoików. Papier, sznurki, korki stolik niewielki okrywały. — Konsyliarzu, jeśli kiedy miałam u was odrobinę łaski — poczęła markiza — ja, com ci winna życie... — Ale ba! — mruknął doktor, patrząc na nią — nie mnie, ale naturze. Inną by po tych lekach, jakie jej dawali, diabli w z i ę n i. O cóż idzie? — Jakby o moje własne dziecię, jakby o mnie samą ! — zawołała Żulieta. — A siła tam już tych trutniów było przede mną? — zapytał. — Jeden tylko... — Choroba trwa od dawna? — Dni z dziesięć. — Co to jest? Na to ostatnie pytanie zmieszana Żulieta odparła, że nie wie i że księżniczka... — E! e! księżniczka! — krzyknął doktor, ręką wywijając w powietrzu — a dajże mi acani pokój! Ja jestem doktor dla chłopów, nie dla książąt. Na ich chorobach ja się nie znam... Lecz Żulieta, nie zważając na odmowę, zaczęła gwałtownie prosić, modlić, zaklinać i doktor zniecierpliwiony jęknął: — No, to muszę ulec... bobym się jej ani dziś, ani jutro nie pozbył. Zapowiadam jednak wcześnie, że ja będę ją kurował jak chłopkę... Dla mnie nie ma książąt, tylko wątroby i kiszki takie same jak u chamów. Sprzeciwiać się dziwakowi nie było sposobu, markiza musiała podziękować, umówiła się o popołudniową godzinę i wprost pojechała do księżny upewnić się, aby doktor Pietraszek nie spotkał się z Landlerem, co by nieprzyjemną kolizję sprowadziło. Jadzia dnia tego była gorzej jeszcze, miała spazmatyczne płacze i śmiechy, rzucała się, nie dawała matce nawet zbliżyć się do siebie, księżna, przelękła, godziła się na wszystko, byle dziecię ratować. O umówionej godzinie karetka markizowej przywiozła Pietraszka, który ranny swój strój zmienił tylko o tyle, iż wdział buty długie i rodzaj czarnej chustki skręconej jak sznurek na szyję. Na witającą go grzecznie w saloniku księżnę matkę ledwie spojrzawszy, rzekł gburowato, iż na komplementa nie ma czasu, i kazał się prowadzić do chorej. Obawiano się, aby na Jadzi ta postać obca nie uczyniła zbytniego wrażenia; musiała więc matka pójść jej wprzód oznajmić tego doktora, o którym ona dawniej słyszała. Zmieniona strasznie, żółta, z oczyma zaczerwienionymi, z włosem potarganym, leżała księżniczka na łóżku na przekorę pannie Klarze zrzucając z siebie, czym ją okrywano. Brwi jej zmarszczyły się groźnie, gdy zobaczyła wchodzącego, który krokiem powolnym zbliżał się, wlepiwszy w nią oczy. Wzrok ten siłą jakąś magnetyczną podziałał na chorą, twarz jej odbiła wrażenie. Krzesło stało w nogach. Pietraszek zajął je spokojnie, wciąż przypatrując się księżniczce. — Co to panience jest? hm? — zapytał głosem chłodnym. Nie było z początku odpowiedzi. Oczekując na nią, Pietraszek przypatrywał się bacznie pacjentce, twarzy, rękom, najmniejszym szczegółom, które organizm wewnętrzny zdradzić mogły. Potrząsał głową. — Cóż spowodowało chorobę? — zapytał łagodniej. Jadzia milczała jeszcze, lecz równie bacznie wpatrywała się w doktora, jak on w nią, i zdawała się łagodnieć... uspakajać. Machinalnie podciągnęła kołdrę i zakryła się nią aż do twarzy. — Co pannę boli? — odezwał się Pietraszek. — Serce! — szepnęła księżniczka. Doktor się uśmiechnął z lekka... W pokoju panowało milczenie dziwne i straszne, matka sobie oczy zakryła. — Doktorowi potrzeba się spowiadać jak księdzu — z wolna odezwał się Pietraszek. — Proszę mi mówić, co się to tam temu sercu stało... I nie czekając odpowiedzi, Pietraszek wtrącił pytanie: — Ile lat? Matka odpowiedziała trwożliwie i z daleka, a doktor głową pokiwał. — No — rzekł — jeśli lat aż tyle ma panna, to łatwo zgadnąć, że się może serce ozwało o swe prawa!... Jakże tam? Spojrzał na Jadzię, która głową dała znak potwierdzający. — I serce pewno nie po książęcemu, lecz po ludzku musiało zrobić wybór, który się nie podobał i tam dalej. Doktor wstał z krzesła. — Ja na takie choroby nie leczę... tu ani mięta, ani rumianek, ani naparstnik nie pomoże... Pani matka niech nie dziwaczy — a córka będzie zdrowa... Dać sercu, czego chce — prosta rzecz... Jadzia, słysząc to, rozpromieniona powstała na łóżku, wlepiając oczy w matkę, która stała z twarzą zakrytą. Pietraszek podszedł do niej. — Po co tu leki? — rzekł — na co doktor? Co asindźka wolisz, czy żeby ona księżniczką, czy kobietą, jak inne, żyła? Masz do wyboru... Darmo dziewczyny nie męczcie. Wychowaliście ją tak, że nawykła czynić po swej woli, wojować z sobą i sercem nie umie. To darmo... Daliście jej takie serce, teraz go słuchajcie... Nie dziwaczcie — jutro wstanie! To mówiąc, uśmiechnął się Pietraszek, zabierając do wyjścia. — Lekarstwami ją strują i zamęczą — dodał — belladonę, morfinę, laurowe krople będą dawali — darmo. Tu co innego potrzeba... Skinął głową sympatycznie księżniczce i posunął się do progu. Żulieta i księżna Eufrezja ciągnęły za nim. Zatrzymał się w salonie. — Czy w istocie grozi jej niebezpieczeństwo takie? — zawołała matka. — A grozi — odparł doktor. — Z zapaleniem bodaj mózgu czy płuc my sobie rady dajemy, ale kiedy na młody organizm padnie wielkie uczucie — zabić może. Oszaleje albo... zamęczy się... Nie chciał już więcej mówić Pietraszek, powtarzał tylko: — Samiście tego piwa nawarzyli: dziecko pieszczone być musiało. Nie odmawialiście jej nigdy nic, teraz się sprzeciwiać za późno. Z tym wyszedł w dziedziniec i podziękowawszy markizie za karetkę, pieszo się powlókł do domu. Księżna matka wypłakała się, nagniewała, lecz ostatecznie zawyrokowała, że to był bezwstydny cynik i szarlatan. Chodziła jednak pod wrażeniem jego wyroku jak w gorączce, gdy doktor Landler z wieczorną zwykłą wi zytą się zjawił. Miał minę nasępioną bardzo i smętną. Zwyczajem swoim, gdyż pilnował form wszelkich nałogowo, pośpieszył najprzód do księżniczki, w milczeniu obejrzał chorą, która na pytanie mu odpowiadać nie chciała, i wyszedł z twarzą jeszcze bardziej zasępioną do księżny. Przysiadł do niej w sposób taki, iż się kazał domyśleć jakiejś niezbyt pomyślnej nowiny. Znano go z tego, iż pragnął zawsze osłodzić, gdy miał co gorzkiego do wypowiedzenia. — Jakże pan dziś znalazłeś Jadzię? — spytała dość obojętna księżna, przygnębiona wyrokiem Pietraszka. — Hm — odparł doktor — polepszenia nie widzę, gorzej nie jest, choroba się wprawdzie nie zwiększa, ale kryzys przeciąga. Medycyna niewiele tu uczynić może. Nie będę taił, iż — zdawałoby mi się — że w interesie zdrowia... należy pewne uczynić ustępstwa... Matka spojrzała na niego, wyzywając go do jaśniejszego tłumaczenia. — Tak, mościa księżno — dokończył doktor po cichu. — Tak... Ośmielam się wnieść, co mi sumienie nakazuje... Należałoby w jakikolwiek sposób powołać odprawionego nauczyciela... Wszak ci to żadnych za sobą następstw nie ciągnie. Mnie się zdaje, iż księżniczka, gdy się jej sprzeciwiać nie będziemy, sama spostrzeże... iż to było fantazją dziecinną. Nie widzę innej rady... Trzeba jej dać tę zabawkę, którą ona sama może potem połamie i na świat nisko wyrzuci. Księżnę Eufrezję, słuchającą z uwagą, uderzyło to głównie, iż dwaj doradcy, nie znani sobie, zgadzali się na jedno. Było to dowodem, iż w istocie nie miała nic innego do czynienia. Załamała ręce w milczeniu. — Mościa księżno — dodał Landler — gdyby nie szło o zdrowie, a może o życie — nigdy bym tak heroicznego nie przepisywał lekarstwa... ale... ja z moją medycyną jestem bezsilny. Rozpostarł ręce. Nastąpiło milczenie długie. — Jeżeli to wyrok ostateczny — rzekła matka głosem osłabłym — dla ocalenia dziecka... Spuściła głowę. — Lecz mówiono mi — dodała żywo — że ten... pan miał wyjechać, jeśli go nie ma już w Warszawie. Doktor nie wydał się ani ze swą rozmową, ani z wiadomością o Celestynie, szepnął tylko, że mu się zdaje, iż jest prawie pewien, iż widział go w ulicy... Spojrzał na zegarek i pożegnał księżnę. Gdy się działo to w pałacu, prawdziwie nieszczęśliwy Celestyn męczył się myślami, które musiał przed wszystkimi ukrywać. Siostra, która go znała jak siebie samą i czytała w nim każde wrażenie, postrzegła zmianę, pogorszenie, którego przyczyny nie umiała odgadnąć, próbowała go badać i nic się nie dowiedziała. — Cóż ty chcesz? — rzekł jej smutnie — wiesz, żem się do niej przywiązał, tęsknię, walczę — odbija się to na mojej twarzy... Słyszałem, że jest mocno chora. Leokadia, która nienawidziła tej nieznajomej sobie istoty, co niepokój wniosła do serca ukochanego jej brata — nie chciała uwierzyć w chorobę. — Kaprysi tylko! — zawołała. Ze swej strony ojciec, któremu pilno było syna wyprawić, bo zmianę atmosfery, otoczenia i stosunków uważał za uzdrawiającą — dręczył się, że okazji do Wilna wynaleźć nie mógł. Wynalazł jedną, wprawdzie nie bardzo dogodną, ale w towarzystwie starego znajomego profesora, przynaglał mocno syna, aby z niej korzystał. Celestyn już po rozmowie z doktorem wymówił się błahym pozorem. Uderzyło to pana Joachima. Starał się i on wybadać go — lecz nie dowiedział się nic, oprócz że syn widocznie się ociągał. Znając jego pracowitość, pan Joachim spodziewał się, że dni teraz nie zajęte niczym zechce Celestyn poświęcić nauce. Nie mieszał on się do spraw jego, lecz miał nadzór nad nimi, przekonał się, że po całych dniach biedny chłopak lub w domu chodził zadumany po swym pokoiku, lub spędzał je na przechadzkach. Tym bardziej więc pragnął go wyprawić z domu, czując, że tu powietrze, wspomnieniami przesiąkłe, nie jest dla niego zdrowe. Tak upływały dni — tygodnie, gdy jednego wieczoru, w czasie niebytności Celestyna, list nadszedł do niego. Dostał się on w ręce ojca, który korespondencji dzieci swych nie zwykł był tykać i szanował jej tajemnice. Położył więc go na stole w bawialnej izbie — ale uderzyła go pieczęć książęca na nim, którą znał, i charakter, w którym się domyślał — księcia Marcina. Czekał z niecierpliwością powrotu syna, który nadszedł późnym wieczorem. Wszyscy byli zebrani około starego okrągłego stolika, a Leokadia gorączkowo robiła pończochę swą, ciągle się na drzwi oglądając, bo ją ten list więcej niż ojca niepokoił — gdy wolnym krokiem, opieszale wchodzący ukazał się Celestyn. — Jest list do ciebie — rzekł znacząco podając mu go ojciec. Dla oka ojca i siostry dość było spojrzenia na zmienionego i drżącego Celestyna — by poznać, jak go widok listu tego poruszył. Wahając się, wziął go do rąk, nie śpiesząc z otwarciem, jakby się czytać obawiał, spoglądał błędnym wzrokiem dokoła — słowem, widać było, iż trwoga i niepewność go ogarnęła. Zwłoka ta i wahanie się najbardziej uderzyły ojca. Nie śmiał naglić — ale stał się niespokojnym. Celestyn trzymał kopertę w ręku, patrzał na nią, zmieszany był i musiał usiąść na krześle, bo nogi pod nim drżały. Leokadia bladła, serce jej biło i z rozpaczą powtarzała sobie: — On ją kocha... Matka, wielbiąca syna, nieświadoma tej historii jego serca, w prostocie ducha spoglądała po twarzach męża, córki, Celestyna, i nie wiedziała, co to jakieś ich zakłopotanie znaczyć miało. Wreszcie Celestyn, długo list wytrzymawszy w ręku, musiał go rozpieczętować, rzucił na niego okiem i ze spuszczoną nad nim głową pozostał dłużej niż czytanie wymagało. Myślał, co ma uczynić, jak postąpić... List był od księcia Marcina. Pupila moja, księżniczka Jadwiga, po cierpieniu, które nieostrożne zaziębienie spowodowało, z rady doktorów potrzebuje rozrywki. Znane jest panu jej zamiłowanie w literaturze, nic więc pożądańszym dla niej i dla nas być nie może nad to, byś pan był łaskaw czas jakiś jeszcze lekcje swe przedłużać. Prosimy o to najmocniej w interesie jej zdrowia i ona sama łączy prośby swe z naszymi. Wiemy, że pan dobrodziej znajdujesz się w mieście, i spodziewamy się, że nam tego nie odmówisz. Gdyby zaś nawet miało to go narazić na jakie straty — będziemy się czuli w obowiązku wynagrodzenia ich. Ufamy więc, iż przez życzliwość dla domu naszego zechcesz w najbliższym czasie odwiedzić swą uczennicę itd. Księżna dodała przypisek własnoręczny: Proszę pana bardzo, abyś był u nas koniecznie jutro i oczekuję na niego. Bez żadnej wymówki. Celestyn, odczytawszy raz i drugi list cały, w milczeniu położył go otwartym na stoliku, naprzeciw ojca. Pan Joachim dobył okulary i z widoczną obawą zabrał się do czytania. Zmarszczyła mu się brew, zagryzł wąsy, stał długo z listem w ręku. Zwrócił się potem do syna z niemym zapytaniem. Celestyn nie odzywał się. — Co to jest? Igraszki jakieś? — mruknął. — Masz zabawiać rekonwalescentkę? Ruszył ramionami. — Potrzeba było zawczasu do Wilna wyjechać, bylibyśmy nieprzyjemnej tej korespondencji i niemiłej odmowy uniknęli. Matka, która także list sobie przysunęła i przeczytała go, odezwała się ze zwykłą prostodusznością: — Dlaczegoż odmowy? To biedactwo przywiązało się widać do swojego profesora... Tęskni — dlaczegoż Celestyn ma odtrącać? Oni płacą dobrze... — Biedactwo! — wtrącił pan Joachim, patrząc na żonę. — Biedactwo to, co się do jejmościnego syna przywiązało, także po nim tęskni, ma lat ośmnaście czy dziewiętnaście, Celestyn dwadzieścia kilka. Zarumieniła się pani Monika. — Cóż bo znowu jegomość takie jakieś niedorzeczne robisz przypuszczenia! Leokadia jak w tęczę patrzała na brata, który siedział zdrętwiały. Ojciec także zwrócił wejrzenie na niego, domagając się, aby wypowiedział myśl swoją. Celestyn bladł, rumienił się, nie mógł zebrać się na słowo. Nagle powstał z krzesła, potarł ręką po czole i rzekł: — Zdaje mi się, że odmówić byłoby niewłaściwym... Pan Joachim głowę podniósł. — Tak — zawołał — tak asindziej sądzisz, a ja, ja sądzę, że te stosunki fałszywe co prędzej należy zerwać. Masz swój rozum, nie narzucam ci mojego, ale powiadam, że to do niczego dobrego nie prowadzi... Jeśli kaprys, zabawką być poważnemu człowiekowi nie przystoi; jeśli co więcej — sumienie nie pozwala narażać się na jakieś przyjaźni, które do niczego oprócz kalumnij ludzkich nie prowadzą. Wolno księżnie matce pobłażać zepsutemu dziecięciu — ale cóż za rola dla waćpana? Leokadia oczyma potakiwała ojcu, matka ramionami ruszała, ale przeciw zdaniu jegomości odzywać się nie śmiała. Milczała więc. Celestyn zdawał się niepewien, co pocznie. — Bądź co bądź — rzekł po namyśle — zamiast na list odpowiadać, będę sam jutro i postaram się o to, aby mnie uwolniono... — Ja bym list wolał — odparł ojciec. — Ty, mój Celestynie, nie masz dosyć energii, miękki jesteś... Syn potrząsł głową. — Byłoby niegrzecznością nie stawić się — odparł — muszę pójść. Pan Joachim, Usłyszawszy to — zamilkł, ręce założył na piersiach i zaczął chodzić po pokoju. Tak rozmowa się skończyła, ale po niej pozostało coś jakby oczadzenie. Wszyscy czuli się skłopotani. Leokadii łzy się w oczach kręciły. Nie miała ona nadziei nawrócenia brata, a jednak chciała choć spróbować jeszcze skłonić go, by zmienił zdanie i poszedł za radą ojca. Po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili — siostra wbiegła do pokoju brata, który się jej spodziewał i był do walki przygotowany. Od pierwszego spojrzenia na ten list, lice Leokadii gorzało i można było zaręczyć, że gdyby on jej pierwszej wpadł w ręce, byłaby go niechybnie zniszczyła. — A zatem — odezwała się porywczo — idziesz z wizytą do księżny? To postanowione? — Muszę — rzekł Celestyn lakonicznie. — Nie widzę musu — przerwała — widzę tylko chęć wielką zobaczenia... ideału... i wielką słabość w mężczyźnie... Pfe! Celestyn syknął. — Masz słabość dla niej — dodała — wiem o tym; dlatego właśnie powinieneś unikać jej... Idziesz w ogień! po co? aby więcej cierpieć! — Czy zawsze tylko własnym cierpieniem mają się mierzyć czynności? Może też i cudze cierpienie wpływać na nie! Leokadia siadła przy stole, podpierając się na rękach obu i rozrzucając piękne swe włosy ruchami, które zdradzały, jak była poruszona. — Nie rozumiem tych ludzi! — wykrzyknęła — matki, opiekuna! Widzą, bo nie ślepi, że ona jest zakochana, i zamiast wybić jej to z głowy, w najśmieszniejszy sposób podsycać chcą jej kaprys — który... na który nazwiska nie ma. Bo juścić nie mogą pomyśleć nawet, aby ją wydać za ciebie! Ściągają na tę biedną istotę potwarze... na ciebie — ohydę... W przyszłości gotują... Z bólu i gniewu dziewczę płakać zaczęło. Wszystko to nie trafiało do przekonania Celestyna, który słuchał wcale nie poruszony. Na próżno siostra ze wzrastającą gwałtownością malowała mu następstwo, oburzała się, przemawiała do niego w imię wszystkich uczuć, które musiał szanować — Celestyn, nie spierając się z nią, trwał przy swoim. Rozpłakana wreszcie i zrozpaczona, po próżnych usiłowaniach opuściła izdebkę brata, przy rozstaniu uściskawszy go, jakby żegnała — na zawsze... Nazajutrz rano Celestyn, z nikim się nie widząc, wyszedł z dworku na Pradze. Potrzebował być sam z sobą i do południa przesiedział w ciemnym kącie kawiarni, otaczając się obłokiem dymu. Dwunasta biła, gdy w przedpokoju oczekujący kamerdyner wprowadził go do salonu. Widocznie oczekujący tu na niego książę Marcin, który niby siedział nad książką rozłożoną, nie wiedząc nawet jaką, zobaczywszy go, powstał żywo i przywitał z przesadną grzecznością wielkiego pana, który nią płaci często za niechęć, jaką czuje w sercu dla — plebejusza. — Nieskończenie — nieskończenie jesteśmy kochanemu panu obowiązani — począł, jąkając się aż z pośpiechu — że byłeś tak grzeczny... Księżniczka była nam mocno, mocno chora! Doktor polecił rozerwać się... a jej niepodobna niczym zabawić... Ona tak lubiła rozmowę serio z panem... Celestyn chciał wtrącić coś, tłumaczyć się, gdy książę zagadał natychmiast, umyślnie mu nie dając się odezwać, a tu już żywy, popędliwy krok i szelest sukni księżny matki słychać było, która wbiegła jak burza, wprost się rzucając na swą ofiarę. Przywiązanie do córki czyniło ją nieopatrzną. Nie mogła ukryć radości, z jaką widziała Celestyna, bo od wczoraj dręczyła się tym, że odmową zimną zbyć ich może i że ona narażona będzie na upokarzające błaganie tego człowieka. Podała rękę Celestynowi, nic nie mówiąc, ścisnęła ją i natychmiast zwróciła się ku pokojom córki. — Jadzia jest ubrana... czeka na profesora... Proszę ze mną. Była bardzo chora — a! com się ja nadręczyła!... Zmiłuj się, miej litość nad tym dzieckiem. Coś wesołego... czytaj... potrzebuje rozrywki... roztargnienia... Doktor zalecił... Umysł potrzeba oderwać, zająć... Księżna mówiła zdyszana urywanymi wyrazami i nie słuchając Celestyna, który ciągle chciał wcisnąć słówko jakieś, ciągnęła go do pokoju chorej, do sypialni jej, gdyż Jadzia wstać jeszcze z łóżka nie miała siły. Z dala przez otwarte drzwi widać już ją było siedzącą, ubraną całą w czerni, bladą, zmienioną, z oczyma powiększonymi, błyszczącymi. Stoliczek z książkami, który panna Klara własnym domysłem przysunęła do łóżka... dziwnie się tu jakoś wydawał. Na Celestynie ta twarzyczka znana, której on nigdy jeszcze nie widział tak zoranej boleścią, tak znękanej i litość obudzającej, uczyniła wrażenie niezmierne. Zbladł i on i zmieszał się, przystępując drżący ku niej. Jadzia wyciągnęła do niego rękę. Rumieniec chorobliwy, gorączkowy wystąpił na jej lica... uśmiechnęła się z jakąś gorączką i z uczuciem odniesionego zwycięstwa. Czuła się teraz tu panią. — Siadaj pan — zawołała nakazująco. — Tu, przy mnie... Proszę mamy, aby nam nie przeszkadzano. Panna Klara może sobie siedzieć w saloniku, jeśli chce... a my ciągniemy dalej czytania nasze... proszę o sonety Mickiewicza — ale — nie krymskie... Celestyn nie mógł się nawet odezwać; matka, uradowana, dawała mu znaki, aby był posłuszny. Pocałowała córkę w czoło — obejrzała się po pokoju — i — wyszła natychmiast. Jadzia wlepiła oczy w siedzącą naprzeciw ofiarę swoją. Milczała długo, ale przyspieszony oddech, ręce drżące — wzrok śmielszy niż kiedykolwiek mówiły za nią. Powtórnie bladą, długą, chudą swą rączkę wyciągnęła do Celestyna, ścisnęła jego dłoń silnie i głosem niepewnym, ale zdobywającym się na energię, mówić poczęła... — O małoś mnie pan nie zabił... Tak jest... Ale teraz wszystko skończone. Mama wie, że ja... pana kocham... Celestyn, przestraszony, oczyma wskazał jej drzwi, przy których siedziała panna Klara. — Może słuchać, kto chce — dodała śmielej jeszcze —? ja z tego nie robię tajemnicy... Oddałam serce — i... Nie kończąc, rękę wyciągnęła znowu... Profesor był jak piorunem rażony. — A! zapewne — poczęła mówić z pośpiechem i ironią — skandal będzie ogromny! Księżniczka wyjdzie za profesora... Ale mają do wyboru lub to, albo moją śmierć! Oczy jej pałały. — Pan nie wierzysz temu? — wtrąciła. Celestyn nie mógł ust otworzyć. — Kochasz mnie czy nie? — dodała. I nie doczekawszy odpowiedzi, zawołała: — Ja wiem, że kochasz, ja to czuję; mam dosyć energii, aby przeciwko wszystkim pójść za sercem. Był to jakby sen jakiś dziwny, nieprawdopodobny, straszny dla nieszczęśliwego i szczęśliwego razem młodzieńca, który przewidywał jakieś straszliwe przebudzenie, katastrofę... Jadzia nie puszczała jego ręki... lice się jej rozjaśniało... — Wiem — rzekła, nie mierząc głosu wcale — że będę miała do zwalczenia wiele jeszcze; ale mama mnie zna — ja nie ustąpię. Choroba moja dała mi siłę. Wiem, czego chcę, a to, czego chcę, spełnić się musi... Serca się nasze rozumieją — o resztę nie dbam... W samym początku tego wybuchu, do którego księżniczka się przygotowała zapewne, panna Klara, posłyszawszy, co Jadzia mówiła, rzuciła się za odchodzącą księżną i zmusiła ją — wysłuchać, co córka podniesionym głosem z energią ciągle wzrastającą wywoływała. Księżna, chociaż znała Jadzię, do takiego wystąpienia nie była wcale przygotowana. Chciała krzyknąć rozpaczliwie, lecz sił jej zbrakło i padła podtrzymywana przez pannę Klarę na krzesło — prawie bezprzytomna. W sam czas zjawił się doktor w progu, aby ją ratować. Księżniczka tak była zajęta sobą i Celestynem, że nie postrzegła przesuwającego się Landlera, a gdyby go była zobaczyła, może nie byłoby to jej powstrzymało od wyzwań, które jak najgłośniejszymi uczynić chciała. Celestyn potrzebował całej siły ducha, aby nie być ogarnięty tym szałem... od którego serce mu biło... Ile razy usiłował powstrzymać Jadzię, stawała się gwałtowniejszą jeszcze... Widocznie chciała być nieodwołalnie skompromitowaną. Scena ta przeciągała się jeszcze, gdy popchnięty przez matkę doktor wszedł do sypialni. Zdawało się księżnie, iż przytomność jego córkę potrafi powstrzymać... — Cieszę się, że panią widzę dziś lepiej. — A! — rozśmiała się Jadzia, wskazując na Celestyna. — Znajdujesz mnie pan w tej chwili nawet szczęśliwą... Oto jest mój wybawca, któremum winna tyle, że chyba... ofiarą samej siebie potrafię mu się wywdzięczyć... Doktor stanął, udając niezmiernie zdziwionego. — Pan mi dopomożesz do przekonania mamy, że — albo zgadzając się na to, co ma moje szczęście stanowić, ocali mnie — lub sprzeciwiając się, zabije... Matka, która słuchała — łkała i płakała tak, że jęk jej dochodził aż tutaj. Księżniczka chwyciła za dzwonek stojący przy niej i poruszyła nim gwałtownie. Wbiegła panna Klara blada i przelękła. — Proszę do mnie wezwać mamę i księcia Marcina — odezwała się Jadzia. Wymówiła to tonem nakazującym, a panna Klara, zawahawszy się nieco — wyszła. Księżna, otarłszy łzy, sama wybiegła jak na wpół obłąkana do salonu, w którym na nią książę Marcin oczekiwał. Ujrzawszy ją, biedny opiekun, nie wiedząc, co się stało, krzyknął z przerażenia. — Wiesz! — zawołała, podbiegając i chwytając go za rękę, głosem przerywanym szlochaniem — wiesz! Ona w głos powiedziała mu, że bez niego żyć nie może! O! ja nieszczęśliwa! Co my poczniemy! Książę — ratuj! Dziecko moje! obłąkana — ja nie wiem... Wtem krokiem śpiesznym nadążył doktor do salonu. — Co się jej stało! — zwróciła się do niego matka — szał... obłąkanie! — Księżniczka jest najzupełniej przytomna — odrzekł Landler. — To było do przewidzenia. Ma energię niezmierną — nie ma sposobu, trzeba się zgodzić z położeniem, dziś już nie do zmienienia... Niech się księżna uspokoi... Książę Marcin stał jak słup. — Szlachcic? czy choć szlachcic? — począł bełkotać. Na to odpowiedzi nie było. — Księżniczka się domaga matki i opiekuna — dodał doktor — idźcie państwo do niej. Książę się wahał — matka płakała, ręce łamiąc, gdy powtórnie panna Klara wpadła z żądaniem koniecznym, aby księżna przybywała. — Jadziu! o nieszczęsne dziecko moje! Opiekun opierał się, nie uważając przytomności swej za potrzebną — obawiał się odpowiedzialności przed rodziną — drżał cały. Lecz matka nie chciała iść sama, a wołaniu córki oprzeć się już nie mogła, chwyciła go za rękę i pociągnęła z sobą. Jadzia miała czas ochłonąć trochę do przybycia matki i opiekuna, nie tracąc wcale energii. Widząc matkę i bladego jak ściana księcia Marcina, z powagą wskazała na — ofiarę swą. — Oto jest narzeczony mój — rzekła — którego wybrałam sobie... Tak, kochana mamo. Ten lub żaden... Wiem, że się to dziwnie wydawać może, ale moje serce mu oddałam, rękę muszę... Inaczej żyć nie chcę... — Jadziu! Jadziu! — poczęła matka — unosisz się. — Tak — unoszę się, bo go kocham — odparła księżniczka. — Jeśli się nie zgodzicie na to... ja potrafię umrzeć — ale com postanowiła, dotrzymam: albo za niego, lub za nikogo... Trącony ręką przez księżnę opiekun otworzył usta i zaczął coś bełkotać tak niewyraźnie, iż nikt go zrozumieć nie mógł. Wobec matki i jego księżniczka zdjęła z palca przygotowany pierścionek i wyciągnęła już rękę z nim ku Celestynowi, gdy myśl jej jakaś przyszła dziwna. Spojrzała wyraziście na matkę i wskazała jej wolę swą, aby ona zaręczynną obrączkę sama oddała narzeczonemu. Niepodobna było dalej despotyzmu rozpieszczonego dziecka posunąć. Księżna błagała ją wzrokiem, aby jej tego upokorzenia oszczędziła, nie pomogło nic. Jadzia trzymała pierścionek uporczywie, marszcząc brwi, i biedna matka poddać się musiała. Celestyn stał jak na mękach, pojmując dobrze, ile ta miłość Jadzi nienawiści zrodzić musi, ilu męczarniami w przyszłości odpokutować przyjdzie za nią. Uciekłby był, gdyby mógł, ale dziewczę rozgorączkowane i jego trzymało wzrokiem nakazującym. Z jakim uczuciem wreszcie księżna zbliżyła się do Celestyna, oddając mu pierścionek córki, opisać trudno. Książę Marcin stał wryty, czując, że sama przytomność jego czyni go świadkiem wypadku, którego wina spadała w części na niego. Jadzia, która od dawna upatrzyła bardzo prostą obrączkę z niezapominajką na ręku Celestyna darowaną mu przez siostrę, upomniała się o nią — i natychmiast na palec włożyła... Dopiero gdy się to wszystko dopełniło, obie ręce swe chude wyciągnęła ku matce, wołając: — Chodź! chodź! I z namiętnością rzuciła się jej na szyję, ściskając, całując, pieszcząc, chcąc jej nagrodzić wszystko, co ucierpiała. Serce macierzyńskie tak było spragnione tej czułości dziecka, której ono najmniejszej oznaki nie dało jej w przeciągu choroby, iż na chwilę księżna zapomniała o wszystkim, rozpłakała się szczęściem, przebaczyła i okrywała pocałunkami gorącymi swą jedynaczkę. Książę Marcin, stojący w pośrodku pokoju z chustką od nosa w ręku, nie wiedział ani co z sobą, ani co zrobić z oczyma, bał się spojrzeć na Celestyna, nie śmiał na Jadzię i przypatrywał się tymczasowo końcom butów swoich, wcale nie uroczym. To, co się tu w tej chwili stało, było niczym — następstwa... jak chmura piorunami brzemienna wisiały przed oczyma jego, a głos jakby z górnych stref wołał mu do uszu: — Opiekunie! co zrobiłeś z wychowanicą swoją? Położenie wszystkich osób biorących udział w tej scenie, jakby z dramatu francuskiego wydartej, było przykre, lecz w najprzykrzejszym może znajdował się Celestyn. Jadzia zapanowała tak nad nim wybuchem miłości, której się oprzeć nie umiał, że zapomniał o swym stanowisku, o rodzicach, o przyszłości, jaką gotował sobie, o godności własnej. Teraz dopiero z wolna przychodził do siebie i zimny pot go oblewał. Jadzia, uściskawszy matkę, szepnęła jej na ucho, żeby jej pozwolono jeszcze chwilę z narzeczonym pozostać. Miała z nim wiele do mówienia. Po tym, co się już stało, nie ulegało to trudności żadnej. Księżna, ułagodzona znacznie, wzięła pod rękę kuzyna, uśmiechnęła się Celestynowi, krzesło mu wskazując — i wyszli. Wiedzą to wszyscy z doświadczenia, jak twarze osób nerwowych nadzwyczajnym, szybkim ulegają zmianom pod wrażeniem tego, co przygnębia i drażni lub rozwesela. Księżniczka niemal w oczach ze szczęścia czy z odniesionego zwycięstwa stała się znowu odmłodzoną, promieniejącą. Życie jej powracało, siły się wzmagały. Skinęła na Celestyna, aby się ku niej przybliżył. — Proszę mnie słuchać — rzekła. — Walną bitwę wygrałam wprawdzie, zaskoczywszy nieprzyjaciela, gdy się nie spodziewał napaści; ale wiem dobrze, iż na tym nie koniec jeszcze. Ja dotrwam do końca — ale proszę, abym w was pomoc miała. Będziesz wiele pewnie znieść musiał... ale szczęście coś warto... Odetchnęła nieco. — Najprzód proszę co dzień i to najmniej raz koniecznie mnie odwiedzać. Po wtóre, wcale się nie zrażać tym, że kochana rodzina krzywo na nas, na was i na mnie, patrzeć będzie. Co się tycze wszystkich drobnych szczegółów, ja biorę je na siebie... Szybko zaczęła szeptać różne przestrogi i rady, tak jak jej na myśl przychodziły — śmiała się głośno i na ostatek kazała Celestynowi odejść, bo czuła się już tak silną, że wstawać chciała. Nazajutrz miał się stawić. Gdy odchodząc, całował ją w rękę, pochyliła się i na czole gorący złożyła pocałunek. Upojony wyszedł od niej Celestyn. Niemałym nabawiało go strachem spotkanie w salonie matki i księcia Marcina. Zdaje się, iż zawczasu, unikając tego przykrego zetknięcia się, uciekli do bocznego gabinetu, którego drzwi były zamknięte. Tak więc Kormanowski mógł się wysunąć nie widząc nikogo i odetchnął swobodniej, gdy się znalazł w ulicy. Lecz co go czekało w domu? Wieczorem tegoż dnia piorunowa wieść o zaręczynach księżniczki z jakimś guwernerem, synem jakiegoś rządcy, chłopcem ubogim, bez rodziny, bez stosunków — zgromadziła wszystkich bliżej lub dalej z księżną połączonych w domu markizowej Żuliety. Wprawdzie rzecz się zdawała nieodwołalnie skończona, uświęcona pośrednictwem matki, przytomnością opiekuna — lecz była tak monstrualną, tak oburzającą, tak upokarzającą dla wszystkich, tyle rachub wniwecz obra cała, że począwszy od księżny samej, gdy ochłonęła, nikt jeszcze wierzyć nie chciał, aby się to w istocie stać mogło. Jednozgodnym instynktem familia zbiegła się wieczorem do przyjaciółki księżny Eufrezji. Przez cały dzień szeptano sobie do uszu nieprawdopodobną powieść, którą książę Marcin, wyszedłszy z pałacu, rozniósł po krewnych i powinowatych. Obwiniano matkę, zadawano nieporadność i ciemięgostwo opiekunowi, gniewano się na księżniczkę — ostatecznie konkludowali najzaciętsi: — Nic z tego nie będzie! Od ołtarza się ludzie rozchodzą... Są sposobów tysiące, potrzeba zapobiec... Oprócz już nam znanych osób: Żuliety, gospodyni domu — matki, która, zostawiwszy na straży pannę Klarę przy córce, zbiegła żalić się, narzekać i tłumaczyć do przyjaciółki — prócz księcia Marcina, obwiniającego te— raz wszystkich, aby siebie uniewinnić, ks. Eustachego, drwiącego po cichu z tej przygody, którą — jak mówił — delirium tylko tłumaczyć mogło — salon był pełen dalszych krewnych rozciekawionych a gniewnych. Hrabia i hrabina Kozerscy, których księżna wujem i ciocią nazywała, zajmowali tu pierwsze miejsce. Hrabina Róża, osoba sześćdziesięcioletnia, wyprostowana, wysznurowana, ogromnego wzrostu, majestatycznej postawy, sławną była z rodowej swej dumy, z pretensji arystokratycznych i nie mniejszych do wielkiej wyższości umysłowej. Polegała ona prawie wyłącznie na doborze słów, na pewnej deklamacji wymuszonej, która ludziom nie analizującym treści w istocie imponować mogła. Sam hrabia Tymoleon, mąż jej, człek bardzo bogaty i umiejący nie tylko robić, ale trzymać fortunę, mówił mało — również jednak miał się za znakomitość i powagę jak żona. Oboje oni zawsze mieli za złe kuzynce Eufrezji, iż się im powodować nie dawała, mało żyła z nimi i roztrzepana, gorączkowa, szła tylko za własnej fantazji natchnieniem. Państwo Kozerscy mieli zamiar jednego z synów swych swatać księżniczce. Próbowali się w tym celu zbliżyć do księżny, ale imponująca hrabina Rosa nie mogła znieść tego, że się księżna Eufrezja jej sprzeciwiała i waśniły się nieustannie. Prorokowali też i jej córce najstraszniejszą przyszłość, a proroctwo to na nieszczęście prawie się teraz ziściło. Oprócz państwa Kozerskich stary książę Herman, skąpiec bezdzietny, od stryjecznych stryjeczny jakiś brat nieboszczyka męża księżny Eufrezji, znajdował się także. Uważano go za głowę domu, a że słynął z nagromadzonych milionów, kłaniali mu się wszyscy. Powadze jego ujmowało wiele, iż władze umysłowe, które nigdy wielce rozwinięte nie były, teraz pod starość w najopłakańszym były stanie; książę się zapominał, niekiedy bałamucił, mieszał ludzi i sprawy, a że jedni i drugie dość mu były obojętne, nie zadawał sobie pracy długo się zastanawiać nad nimi. Po upływie tygodnia mniej znajomi musieli mu się na nowo prezentować i przypominać. Niekiedy najzabawniejsze popełniał omyłki, gdy słabej swej pamięci zawierzył. Dlatego miał zawsze u boku swego nieodstępnego siostrzeńca bez żadnego tytułu, pana Jerzego Wejdenreicha, młodzieńca zahukanego, znudzonego i zdającego się na tym chlebie męczeńskim oczekiwać — sukcesji. Jerzy Wejdenreich należał do tych, którym się śniła księżniczka Jadwiga. Był słuszny, przystojny, prezentował się dobrze i to jedno mu zarzucano, że choć się taił, miał do kart pasję, a z tego powodu długi utrapione. Książę Herman co do zasad arystokratycznych nie ustępował nikomu, a akolita jego miał je wpojone głęboko od dzieciństwa. W jakim stopniu pokrewieństwa po kądzieli był z domem książęcym pan Rymund, Litwin majętny, niepozorny, rubaszny, który drwił sobie ze wszystkich, udając prostaka — nie umiemy powiedzieć — nie wypierano go się jednak. Pan Rymund miał znaczne majętności na Litwie i wysoki urząd w Warszawie, co go podwójnie poszanowania godnym czyniło, choć nie lubiono go i zżymano się na niego. Nim jeszcze nadeszła księżna matka, napadli wszyscy zgodnie na księcia Marcina z taką gwałtownością, że zwykle nie umiejący ani polemizować, ani się obronić opiekun stracił całkowicie przytomność. Sypały się wymówki, znosił je zżymając ramionami, oczy podnosząc, ręce wyciągając. Wodzem wszystkich atakujących księcia Marcina była hrabina Rosa. Głową wyższa od niego, wyprostowana, podrażniona, rozpalająca się coraz mocniej hrabina takimi ruchami komentowała swój występ, iż zdało się, jakby zamierzała zgnieść w końcu przeciwnika. Dla świadków śmiesznym prawie wydawać się musiało, że każdy gwałtowniejszy ruch tych rąk rozmachanych zmuszał księcia Marcina do wyginania się, jakby uderzenia chciał uniknąć. — Ale, proszę księcia, proszę księcia! — wołała deklamując hrabina — przyjąłeś na siebie obowiązki opiekuna, więc za wszystko jesteś odpowiedzialnym. Cóż? malowany byłeś! Wszakże niemal co dzień uczęszczałeś do tego domu, znałeś słabość tej księżny Eufrezji, która dziecku nie umiała nigdy nic odmówić — patrzałeś na to, gdy przez rok ten jakiś szerepetka sam na sam jej dawał te śliczne lekcje... — Ale nie sam na sam! — zawołał książę Marcin, którego zagłuszono. — Co to tam! co to tam! — zamruczał tuż siedzący książę Herman. — Winien jesteś! Skandal, ohyda... — Z tego nic być nie może — wtrącił hrabia Tymoleon — tylko pozostanie właśnie skandal. — Rzecz monstrualna! — odezwała się gospodyni. — Wprost niemożliwa — rzekł chłodno książę Eustachy. — Wszelkimi środkami familia musi oprzeć się, zapobiec — zakończyła hrabina Rosa. Wśród tej hałaśliwej rozmowy drzwi się otworzyły i wbiegła księżna. Milczenie nastało nagle. Wchodziła upokorzona, czując się obżałowaną, zawczasu szukając oczyma, kto by jej tu mógł przyjść w pomoc, a znajdując tylko nadąsane dumnie, niechętne twarze i wejrzenia, i ludzi bezlitosnych a szyderskich. Na twarzy jej, zawsze dziwacznie się wykrzywiającej, ból był widoczny, oczy miała zapłakane, oddechu jej brakło. Rzuciła się na pierwsze krzesło wolne, a litościwa gospodyni, widząc ją w tym stanie wódkę kolońską, którą się leczyła sama, pośpieszyła jej podsunąć. Tyle miano tylko litości nad przygnębioną, że długo nikt się nie śmiał odezwać; czekano, ażeby sama niemiłą zagaiła sprawę. Książę Herman, siedzący naprzeciw, dyszał głośno i wzdychał, a marszczył się. Opiekun, korzystając z chwilowego milczenia, trochę myśli zebrawszy, bąkać coś zaczął. Zwrócił się do przybyłej. — Niechże kuzynka mnie ratuje, bo tu wszyscy na mnie — rzekł — jak gdybym ja sam był winien. Com ja winien? Księżna poruszyła ramionami. — Nikt nie winien — rzekła — fatalizm! nieszczęście... Któż mógł coś podobnego przewidzieć, wpaść na myśl tę? Nie posądzałam Jadzi... Do dziś dnia tego sobie wytłumaczyć nie umiem... Hrabina Rosa zbliżyła się do niej, przypominając postawą i wyrazem twarzy tragiczną królową Elżbietę. — Moja droga — poczęła — dziś już tłumaczyć za późno i do niczego nie prowadzi. Potrzeba zapobiec temu szaleństwu! Stary książę Herman głową kiwnął potakująco. Hrabia Tymoleon zbliżył się, idąc za żoną, i dodał: — Należy rozerwać... bądź co bądź, nie dopuścić... Księżna Eufrezja, której ta opozycja tak zgodna przekonaniem zachwiała — cicho szepnęła tylko: — Byle Jadzia nie przypłaciła tego zdrowiem i życiem... — Moja droga — poczęła hrabina Rosa, dając znaki dokoła, aby jej samej głos dano i nie przerywano — pozwól sobie powiedzieć, że... z pewnym taktem postępując, są na wszystko sposoby... Słuchano w milczeniu uroczystym. — Rozgorączkowane dziecko zamieniło pierścionki — cóż to znaczy?... — mówiła, oglądając się, hrabina. — Zostawić należy rzeczy w zawieszeniu — a tymczasem oddziaływać... działać na Jadzię... otworzyć jej oczy... tego jegomości w oczach jej uczynić śmiesznym. — Tak — potwierdziła Żulieta — bo śmieszność zabija. — Przepraszam — przerwał książę Eustachy — nie cierpię tego jegomości, mało go znam, lecz co prawda, prawda — śmiesznym on nie jest na nieszczęście... Księżna Eufrezja wtrąciła żywo: — Wcale nie jest! — Ale go takim można uczynić — zagrzmiał głos hrabiny, którą małżonek poparł dobitnym: — Można! zawsze można... Księżna matka zasunęła się w głąb fotelu, słuchała zrezygnowana. — Pierwszą rzeczą — mówiła dalej dydaktycznym tonem hrabina Rosa — ciągnąć, przeciągać, zwłóczyć... Tymczasem być nie może, aby coś dobrej sprawie w pomoc nie przyszło... — Ciągnąć! ciągnąć! — rzekł z dala z powagą wielką książę Herman. — Mówi rozumnie, słowo daję. — Zwrócił się do Wejdenreicha i spojrzał na niego, a ten głową skinął na znak, iż podziela to przekonanie... — I to sobie powiedzieć potrzeba z góry — ciągnęła dalej hrabina — powiedzieć stanowczo, iż z tego nic nie będzie... — Nie może i nie będzie — zaakompaniował mąż. — Nie będzie! — wtórował książę Herman. Wejdenreich głowę spuścił; książę Eustachy, jak znudzony, album na stoliku leżące zaczął przeglądać. — Kto najwięcej winien, to doktorowie, słowo daję — poczęła żywo księżna. — Tak, bo i Pietraszek, i Landler napędzili mi strachu, że idzie o życie! zagrozili obłąkaniem! Dwóch jednego dnia — toż samo, nie znając się i nie znosząc z sobą — powiedzieli mi. Cóż czynić miałam? Tymczasem zaraz po tym nieszczęściu... Jadzia wstała — jest prawie zdrowa, siły powróciły... Ruszano ramionami. — Moi państwo — dodała z pośpiechem księżna — jestem matką... kto z was ma dzieci i kocha je, kamieniem na mnie nie rzuci... Majestatyczna Rosa spojrzała na nią z góry. — Ja ci tylko to powiem, że gdybym córkę miała, a chciałaby mi iść za ekonomczuka, wolałabym ją widzieć na marach. Heroiczne to wyrzeczenie powitano uroczystym milczeniem: obejrzała się mówiąca, nikt nie oponował, ale nikt nie przyklaskiwał. Księżna Eufrezja oczy sobie zakryła, a Żulieta litościwa podała jej znów wódkę kolońską. — Za naszych dawnych czasów, panie tego — począł się jąkać książę Herman — ja wiem, jak by postąpiono... Ekonomczuka by tego sprzątnięto i — koniec... Środek ten nie znalazł sympatycznego przyjęcia w nikim, oprócz obowiązanego do potakiwania Wejdenreicha. Stary zwrócił się ku niemu, znalazł gotowy uśmiech... i tym się zaspokoił. Książę Marcin pot ocierał z czoła. Popatrzywszy na biedną matkę, stojąca naprzeciw niej hrabina Rosa obejrzała się, szukając krzesła, kazała je podać Wejdenreichowi i siadła jak najbliżej obżałowanej... Po cichu zaczęła jej coś kłaść do ucha. Tymczasem towarzystwo się porozdzielało i zaczęto rozmawiać ciszej. Wszyscy ciekawi byli tego — indywiduum, które nagle z nic nie znaczącego przeistoczyło się w tak groźne dla rodziny. Książę Marcin, zasłyszawszy o czym była mowa, rad, że się czymś przysłużyć będzie mógł rodzinie, odezwał się z pośpiechem: — Ja doskonale znam całą ich procedencję... Za czasów, gdy zarządzał dobrami książąt C. Kormanowski... Imię to pobiegło do ust. — Kormanowski! Kormanowski! — powtarzano z przekąsem, poruszając ramionami. — Kormanowski — mówił dalej książę — był ulubionym pryncypałowi... Ja go u stołu starego księcia widywałem i pamiętam, że czasem go nominował: — Panie bracie... — Szlachcic? — przerwał książę Herman. — Niewątpliwie — dodał Marcin — a i to przypominam sobie, że książę raz, będąc w dobrym humorze, z Paprockiego przypomniał staremu, że Junoszowie Kormanowscy mieli kasztelana w swoim rodzie. Szmer, szyderskie śmieszki powitały tę powieść księcia Marcina. — Ale cóż bo znowu! — oburzyła się hrabina Rosa. — Proszęż mi dać dokończyć — szybko rzekł książę Marcin. — Pamiętam, że stary rządca na to odparł księciu: — Mości książę, wolałbym odziedziczyć wioskę niż tytuł po prapradziadzie... — Przecież to kasztelaństwo książę stary, który żartobliwym był — przerwała hrabina — musiał skomponować? — Nie wiem — mówił Marcin dalej, nie dając sobie odebrać raz zabranego głosu. — Nie wiem, ale to wiem, że ze starego ojca tego panicza byli kontenci. Jest to bardzo zacny człek. — A syna wychował na intryganta — wybuchnęła hrabina — bo że to była rachuba i intryga niecna na fantastyczne usposobienie Jadzi, na ślepe przywiązanie do niej matki — to przecię jawne... Matka, która by była mogła stanąć w obronie Celestyna, bo najlepiej wiedziała, iż wcale się nie starał o tę miłość Jadzi — nie śmiała się odezwać. Siedziała w my— ślach pogrążona. Całe towarzystwo zresztą z nią razem przemyśliwało teraz nad tym tylko, aby nie dopuścić tak dziwnie im na głowy spadłego małżeństwa. Hrabia Tymoleon spoglądał na żonę, bo w istocie ona tu była główną sprężyną. — Kochana moja Fraziu — poczęła, obracając się do matki. — Mogłaś się dać niespodzianemu wybrykowi córki pochwycić — ale teraz, teraz my ci wszyscy pomożemy, wpłyniemy, aby to zerwać. Zwróciła się do obecnych. — Słowo sobie dać potrzeba, aby familia, jeżeli się ta plotka rozejdzie po mieście, a rozejść się może, bo ci Kormanowscy umyślnie to rozbębnią — wprost zaprzeczała jak kalumnii, jak bajce! Wszyscy się zdawali zgodni; jedna matka, głęboko zadumana, nie dała znaku życia. Siedziała z głową zwieszoną, z myślami pewnie u łoża córki. — Jadzia jest jeszcze chora — dodała hrabina — nie potrzeba do niej puszczać gości, nie dawać jej wychodzić do salonu, dopóki na nią nie wpłyniemy. Tu się zwróciła nachylając do matki. — Pozwolisz mi, ja jutro przyjadę. Zostawisz mnie z nią sam na sam na jakie pół godziny. Jadzia ma bardzo dobrze w główce, niepodobna, żeby mnie nie zrozumiała i żeby to na nią nie oddziałało. Nie można dla kaprysu jakiegoś dziecinnego kompromitować całej familii. Cóż za mariaż! Pani Kormanowska? Kto to zna? A przy tym już to samo, że był guwernerem czy profesorem w domu, rzuca cień, każe się domyślać! Matka podniosła głowę i twarz zmarszczyła groźnie. — Ludzie są źli, a tu temat bardzo podatny do haftowania na nim... Uśmiechała się złośliwie, inni panowie robili miny, jak gdyby domyślali się w istocie jakichś okropności. Hrabina zwróciła się do matki. — Pozwolisz mi przyjechać jutro? — spytała. — Bardzo cię proszę — odpowiedziała księżna — lecz zdaje mi się, że im energiczniej będziemy występowali... znam Jadzię... tym skutek pewniej będzie przeciwny. Na nią jeden sposób, ażeby sama zmieniła postanowienie... zostawić ją swobodną — a przewlekać... Książę Marcin śmiało potwierdził. — Tak jest! tak! my ją lepiej znamy. Nikt zresztą nie zdawał się zdania jego podzielać. Milczano. Księżna, która już niespokojną była, zostawiwszy córkę samą, wstała i chłodno się żegnać poczęła... Nie zatrzymywano jej, wyszła. Żulieta tylko odprowadziła ją do przedpokoju i chwilę tam na rozmowie pozostała. Śmielej się teraz odzywać zaczęły głosy. Książę Eustaszek opowiadał dowcipnie, jak go Jadzia przyjęła ostatnim razem — jego! jego, którego przecię znali wszyscy, że nie był pierwszym lepszym. Ruszano ramionami. — Ależ proszęż mi powiedzieć — odezwała się hrabina, zwracając do księcia Marcina — cóż ten pan Kormanowski, ekonomczuk, ma oprócz ładnej twarzyczki? — Uczony! bardzo uczony! — śmiał się książę Eustachy. — Bardzo serio!... Doskonały komediant, bo w salonie z daleka można go wziąć za wcale coś dystyngowanego... Dopiero z bliska poznaje się ciężkiego pedanta... — Umie języki? — pytała Rosa. — Doskonale i kilka innych — mówił Eustaszek. — Oprócz francuskiego angielski, włoski, niemiecki... — Urodził się na pedagoga... — mruknęła hrabina. — A Jadzia na niebieską pończochę — wtrącił Tymoleon... — Niepojęta rzecz! — mruczał książę Herman. — No, książki może lubić — mniejsza o to, ale profesora sobie brać na małżonka] Znaleziono to dowcipnym, a że księciu Hermanowi coś dowcipnego powiedzieć prawie się nie trafiało, milionerowi zaś każdy chciał dworować, podniesiono głośno to wyrażenie. Książę spojrzał na Wejdenreicha, jakby mówił: — A co? Akolita aż w ręce klaskał. Wieczór zszedł na paplaninie, na przypuszczeniach i w końcu prawie wszyscy oprócz milczącego opiekuna zgodzili się na to, że skandal jest przykry — ale do skutku przecię nie przejdzie. — Namyśli się sama — mówiła hrabina — ja wam ręczę... niech mi tylko matka do pieszczoszki nie broni przystępu... Zobaczycie... Książę Marcin, nic nie mówiąc, patrzał na nią spod oka. Zdawał się mówić: — Zobaczysz!! Nazajutrz hrabina Rosa, przygotowana już do rozmowy z Jadzią, zajechała przed ganek pałacowy. Księżna czekała na nią w salonie z twarzą bladą i pomieszaną. Uściskała ją bardzo czule. — Moja droga Różo — szepnęła — błagam cię, proszę — Jadzia jeszcze bardzo osłabiona... nie... rozdrażniaj jej, bądź łagodną... — Proszę cię, bądź spokojna — wiesz, że mi na takcie nie zbywa. Oznajmiłaś jej o mnie? — zapytała hrabina. — Nie — cicho szepnęła matka. — To lepiej — odezwała się Rosa i nie siadając nawet, pokazała na drzwi, tak jej do Jadwigi pilno było. Księżniczka siedziała w swoim saloniku na kanapie, blada jeszcze, ale z twarzyczką już ożywioną, wesołą prawie, strojna z wielką elegancją. Spodziewała się może kogo innego, bo zobaczywszy w progu hrabinę, której nie lubiła, skrzywiła się i na matkę popatrzała z wyrzutem. Rosa zbliżała się tymczasem, okazując czułość wielką. — Słyszałam, kochane dziecię — poczęła — że byłaś ciężko chora... Wszyscyśmy dzielili twej matki cierpienie... lecz, dzięki Bogu, widzę, że już wszystko szczęśliwie przeszło... Jadzia witała zimno natrętną kuzynkę. — Tak, w istocie jest mi nieco lepiej. Hrabina zabrała przy niej miejsce na kanapie, rozsiadła się szeroko i poczynała mrugać na matkę, aby je same zostawiła. Księżna znalazła pozór jakiś i ociągając się wyszła. Wzrok córki ścigał ją wymówką, że sam na sam zostawiała ofiarę z tą nieznośną kaznodziejką. Jak tylko matka znikła za drzwiami, hrabina przysunęła się do Jadzi, usiłując ująć jej rękę... co się nie udało. — Moja droga kuzyneczko... proszę cię — zamruczała, głos łagodząc — jakieś plotki — ja nie chcę im wierzyć... Co to jest? Zarumieniło się samowolne dziewczę. — Cóż to za plotki? — przerwała. — Ludzie mówią o głupim jakimś... zamążpójściu? ale to nie ma sensu... temu nikt nie wierzy. Jadzia oczy ciągle trzymała spuszczone, słuchała cierpliwie, na twarz jej tylko wystąpił silny rumieniec gniewu, który hamowała. Z wolna poczęła podnosić powieki, wpatrzyła się śmiało w hrabinę i zimno przemówiła: — Nie wiem o plotkach żadnych — ale w istocie wychodzę za mąż. Jestem zaręczona. Zrobiłam wybór, który się dziwnym wydać może, lecz jest to razem serca i rozumu wyborem. Uśmiechnęła się z dumą i ironią. — Cóżem winna, że z tych paniczów z mitrami i bez mitr, których mi pokazywano, żaden się nie podobał? Z żadnym z nich rozmowy poprowadzić niepodobna... tak są dziecinni! Hrabina marszczyć się zaczynała. — Ma ch?re! — przerwała — można lubić ludzi bar— dziej na serio, chociaż są okrutnie nudni, gdy się ich ma dłużej — ale nie wychodzi się za mąż za człowieka... nie naszej kondycji... — Hrabina znajduje? — odparła Jadzia. — Ja jestem innego przekonania. Prawa nie ma żadnego... — Pisanego nie ma, ale są tradycje, zwyczaje, konwenanse przyjęte w świecie, do którego należymy, a te szanować musimy... — Hrabina znajduje! — powtórzyła księżniczka ze wzrastającym wyrazem szyderstwa. — Ja jestem innego zdania. Mój narzeczony jest człowiek bardzo przyzwoity, miły... — Proszęż cię, ekonomczuk! — zawołała hrabina oburzona. — Szlachcic — odparła księżniczka zimno. — Lecz gdyby nim nie był, ponieważ teraz i szlachectwa, i hrabstwa się kupują... kupiłabym mu, co potrzeba. Hrabina, której męża ojciec w istocie kupnym był hrabią, rzuciła się na kanapie... Powstrzymała jednak wzruszenie. — Jadziu, kochanie moje... — rzekła — zastanów się nad tym krokiem... Ani dla ciebie on, ani dla niego nie przyniesie szczęścia; pierwsza ta namiętność czy szał przejdzie... a zostanie żal, zgryzoty... — Kochana kuzynko — przerwała księżniczka — wiem bardzo dobrze, choć nie z własnego doświadczenia, że miłość przechodzi i ostyga; ale chcę mieć jej choć jedną chwilkę w życiu... Hrabina Rosa tak była oburzoną i zdumioną śmiałością dziewczęcia, że się już nie mogła odezwać. Załamała ręce... — Nie! nie! — poczęła niewyraźnie, mieszając się i plącząc — to być nie może! My nie wierzymy w to — niepodobna, abyś się wyrzekła rodziny, stosunków... bo... — Ale, kochana hrabino — odezwała się Jadzia, na— bierając śmiałości coraz większej — rodzina! rodzina! wiem to — nadąsa się, a potem, gdy dom otworzymy, przejedna... Mój Celestyn będzie miał za sobą ludzi rozumnych... — Merci! — zawołała wzburzona, podnosząc się z kanapy, Rosa. — Prawdziwie to nie do pojęcia! Jadwiga, nie spuszczając oczu, patrzała na gniewną z chłodem nad wiek i temperament. Nie gniewała się już i nie myślała nawet unikać rozmowy. Czekała cierpliwie. — Nie! nie! to prawdziwy szał jakiś, to coś tak poczwarnego... — wtrąciła, zapominając o zwykłej powadze i deklamacji, hrabina — że... uwierzyć temu trudno... Nie widziszże tego, iż kompromitujesz siebie i matkę, i dom? Cóż ludzie powiedzą?... Księżniczka potrząsnęła głową. — Ludzie by zawsze coś mówili — rzekła Jadzia. — Gdybym na przykład wyszła za księcia Eustachego, którego mi zalecano, a musiała z nudów zapraszać dawnego profesora — mówiono by jeszcze gorzej. Hrabina się zarumieniła. — A to by ci w oczach świata mniej uwłaczało niż takie — małżeństwo. — Ale w moich własnych — daleko więcej! — zakończyła Jadwiga. Popatrzyły na siebie dwie zapaśnice, z których jedna miała już poza sobą młodość i długie doświadczenie, druga była młodziuchnym stworzeniem — i hrabina Rosa przekonała się teraz dopiero, że z całą swą powagą i wymową nie sprostała energicznemu wyrostkowi. — Niech się kuzynka uspokoi — dodała z sarkazmem księżniczka. — Wypadek ten bezprzykładnym nie jest... mogłabym na wytłumaczenie mnie przypomnieć mezalianse... — Na których żadna z kobiet, co się zapomniała, nigdy dobrze nie wyszła... — Więc i ja z rezygnacją czekać będę przeznaczenia — dokończyła Jadzia. To mówiąc, potarła ręką po czole i zadzwoniła. Weszła nieśmiało panna Klara. — Proszę się dowiedzieć, czy pana Celestyna nie ma w salonie — rzekła i zwracając się z uśmiechem do kuzynki, szepnęła: — Chciałam go zaprezentować! Hrabina, która była przysiadła na kanapie, zerwała się żywo, chcąc ją pożegnać, gdy panna Klara powróciła i oznajmiła chłodno, iż — pana Celestyna nie ma dotąd jeszcze. Mimo wielkiej chęci dalszego nawracania i przekonywania, hrabina, która tak z niczym przecie odjechać nie chciała i siedziała jeszcze — szukała nadaremnie w głowie nowych argumentów. — A! zakrwawiłaś nam wszystkim serca — odezwała się. — Nie masz wyobrażenia, jakie ta wiadomość uczyniła wstrząśnienie, przerażenie, żal... Ty, ty, która mogłaś aspirować do najświetniejszych partii rodem, tytułem, rozumem, młodością — ty! — ale to nie do uwierzenia!! — Być może — ale dzieją się cuda i trafiają się szały... — śmiejąc się, obojętnie rzekła Jadzia. — Zakochałam się... Gdyby hrabina bliżej go poznała, może by mnie uniewinniła. Jest w nim coś tak szlachetnego, iż mu żaden z naszych paniczów nie dorówna... Nie brak mu nic, oprócz tytułu, a ten... kupimy! Kupnym tym tytułem doprowadziła hrabinę do ostatniej niecierpliwości. Wstała z zagryzionymi ustami. — Ponieważ ten pan lada chwila spodziewany, a tak bardzo jest uroczy — rzekła — pozwolisz mi się pożegnać. Niebezpieczny człowiek: mimo wieku mojego lękałabym się zbliżyć do takiego... ideału. I skłoniwszy się Jadzi, która ją żegnała zimno, z uśmieszkiem na ustach, zasapana poszła do drzwi. Tu niedaleko — oczekiwała na nią księżna. Zmierzyła ją ciekawymi oczyma; nie potrzebowała pytać: gniewna, zarumieniona twarz wydawała tajemnicę niepowodzenia. Wracała pobita na głowę. — A co? — spytała księżna. Rosa nie chciała się przyznać do klęski, jaka ją spotkała. — Miałaś słuszność — rzekła — nie pora jest jeszcze z nią mówić — nadto rozgorączkowana. Lecz to nic nie dowodzi — to przejdzie. — Sądzisz? — szepnęła matka. Hrabina nie umiała inaczej się wywinąć, tylko zużytym frazesem: — Tout passe, tout casse, tout lasse! I pochyliwszy się do uścisku, prędko wprost podbiegła do przedpokoju... Rzuciła się do karety i zawołała: — Do domu! Gdy Celestyn po tym upojeniu, w jakie go scena niespodziana z księżniczką wprawiła, znalazł się sam z sobą — długo nie mógł zebrać myśli i rozplątać tysiąca węzłów, którymi uczuł się skrępowany... Szedł, stawał, powracał, chciał zaraz biec do domu i brakło mu odwagi — przede wszystkim potrzebował ochłonąć... Gdy taki piorun uderzy w człowieka i zwichnie mu życie, chociażby otwierał przed nim jasne niebiosa — istota słaba, nawykła iść krokiem powolnym, trwożąca się każdą zmianą gwałtowną — przeraża się szczęściem nawet. Celestyn więcej był przelękły niż szczęśliwy... Spoglądał na pierścionek, który miał na palcu, przypominał sobie brzmiące jeszcze w uszach jego wyrazy Jadzi, widział ją przed sobą z tą potęgą uczucia do szału posuniętą — i w rzeczywistość wierzyć mu się nie chciało. Wyrzucał sobie słabość — nie miał siły oprzeć się jej, wymóc cierpliwość, czas do przygotowania... Teraz wszystko było skończone. Pierścionek, dany w imieniu córki przez matkę wobec opiekuna, czuł na palcu... Miał jej słowo... Cóż na to powiedzą rodzice, a szczególniej ten ojciec, spartanin, o którego oporze z góry był przeświadczony? Co będzie, jeżeli ojciec wyrzecze się go — opuści, nie zechce znać? W głowie kołowały mu myśli dziwne — upokorzony, przygnębiony, machinalnie siadł do dorożki i kazał jechać do pana Michała. Nie był pewien, czy go zastanie, lecz szło mu o zyskanie na czasie — powrót do domu był dla niego tak strasznym, iż chciał go przynajmniej przeciągnąć. Trafem, któremu niezupełnie rad był może, pana Michała zastał powracającego z biura i wybierającego się na obiad do rodziców. Spojrzawszy na niego, przyjaciel zakrzyknął: — Co ci jest? przypadek jaki? chory jesteś? Celestyn podążył do krzesła, wsparł głowę na ręku. — Daj mi odetchnąć — rzekł słabym głosem. Michał ze swą energią, której nigdy nie tracił, stał nad nim z wyrazem politowania. — Na Boga! — rzekł — baba z ciebie. Co ci jest? Wyrzut ten dotknął żywo Celestyna, zerwał się z krzesła. — Mam prawo być, jak mnie widzisz, pijanym — rzekł — każdy inny w moim położeniu... — Cóż się stało? Celestyn podniósł rękę, ukazując mu pierścień na niej. — Jest to przed chwilą mi dany zaręczynny pierścionek księżniczki, który matka mi wręczyła w przytomności opiekuna. Michał osłupiał. — Pft! — zawołał po chwilowym milczeniu — żartujesz, czyś oszalał? — Słowo uczciwego człowieka. Tak jest... — Przyznam ci się, kochany Celestynie — odparł Michał chłodno — że gdybyś tę rękę, którą mi pokazujesz, złamał, mniej bym był przerażony, niżeli żeś na nią pozwolił włożyć to ogniwo łańcucha... który cię czyni na całe życie niewolnikiem... Celestyn stał z wyrazem twarzy w istocie więcej zbolałym niż szczęśliwym... — Ponieważ rzecz jest dokonana — odezwał się Michał — po harapie trudno już nawoływać... na nic się nie zdało czynić ci uwagi. Ale mi cię z duszy żal... Piekło cię czeka... Westchnął... — Księżniczka kocha cię — to rzecz jawna; o niej nie ma co mówić, choć tak gwałtowna miłość jest bardzo, bardzo podejrzaną, czy potrwa... księżniczka to najmniejsza rzecz, ale żenisz się ty, szlachetka drobny, bez majątku, z całą tą rodziną, z matką, z księciem Marcinem, Hieronimem et tutti ąuanti... Nie potrzebuję ci mówić, że to nieprzejednani wrogowie twoi... że dzień ślubu będzie dniem wypowiedzenia ci nie skończonej nigdy wojny... — Wszystko to jam już sobie powiedział — odparł Celestyn. — Na wytłumaczenie moje mam jedno, słuchaj wiernej powieści, jak się to stało, i osądź, czym mógł postąpić inaczej... Michał usiadł, Celestyn ze szczegółami rozpoczął opowiadanie. Miłość księżniczki, jej chorobę, jej niezłomne postanowienie... wszystko żywo odmalował przyjacielowi, który wsparty na ręku słuchał w milczeniu pogrążony. — Gdybym cię nie znał — rzekł wysłuchawszy — posądziłbym, że kłamiesz. Wypadek jest nieprawdopodobny... położenie było w istocie trudne, a mimo to... — Lecz chodziło o życie! — przerwał Celestyn. Michał zrobił minę niedowierzającą. — Gdybyś ty był miał siłę powstrzymania jej — rzekł — mogłoby się to wcale inaczej skończyć. Byłaby ochłonęła... i... — Ale ja ją kocham! — zakrzyknął Celestyn. — Otóż właśnie — to nieszczęście! — rzekł Michał. — Skończona rzecz, nie mówmy o tym. Pomimo tak zamkniętej rozmowy Celestyn chciał rady, jak miał z ojcem postąpić... Michał byłby się może zebrał na nią, lecz służący wszedł, wzywając go na obiad na górę. Czekano na niego. Celestyn prosił, aby mógł pozostać w mieszkaniu i spocząć trochę, a wychodzącemu Michałowi szepnął na ucho: — Błagam cię, nikomu ani słowa! Po wyjściu przyjaciela jak skamieniały pozostał w fotelu. Wracający Michał znalazł go nieporuszonym tak, jak porzucił. Obudzał w nim litość. Szczęście jego miało wszystkie oznaki boleści i przygnębienia. Nie odezwał się litościwy Michał z niczym, co by go bardziej jeszcze rozdraźnić mogło. Mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Dopiero nierychło, gdy Celestyn powtórzył prośbę o zachowanie tajemnicy, Michał poruszył głową i rzekł cicho: — Jakże tu z tego czynić tajemnicę, o czym już mówi miasto całe?... Mój ojciec przy obiedzie zagadnął mnie o to pierwszy. Złożyłem się niewiadomością. Opowiadał, że w tych kołach, do których należy księżna i jej rodzina, oburzenie jest posunięte do najwyższego stopnia — i wszyscy twierdzą, że — to zerwanym być musi... Celestyn, pogrążony, nie odpowiedział nic. Im bardziej się zbliżała godzina, w której musiał nareszcie powrócić do domu, tym większa go porywała obawa o spotkanie z ojcem. Rad by był ciężką tę chwilę odciągnąć — prze— wlec jak najdłużej... Michał mu się nie sprzeciwiał i z chęcią pozwolił u siebie pozostać do zmroku. Pan Joachim bardzo rzadko widywał kogo i do Warszawy nie chodził, chyba zmuszony jakim interesem. Z dawnych stosunków pozostało mu wielu znajomych, których prawie unikał teraz, nie chcąc się narzucać nikomu. Byli to po większej części ludzie możni, a stary miał dumę ubogiego, który lęka się być posądzonym o to, że kogoś potrzebować może. Dnia tego, szczególnym wypadkiem, musiał pan Joachim iść do adwokata dla uregulowania małego jakiegoś interesu, tyczącego się zastarzałego długu. Wybrał się więc zawczasu do miasta, a Żydek z Pragi podwiózł go przez grzeczność aż na drugą stronę Wisły. Tu pan Joachim, zsiadłszy, pieszo dalej szedł na Krakowskie. Było około dziesiątej, gdy się znalazł przed znaną kamienicą. Prawnik kazał mu trochę czekać na siebie, sprawa potem zajęła blisko godziny, tak że gdy pan Joachim się uwolnił, była już owa hora canonica, o której, do kieliszka wódki nawykły, uczuł robaka w żołądku... Znalazła się cukiernia blisko. Wchodząc do niej, pan Joachim spostrzegł dawniej sobie znanego Rymunda, owego krewnego księżny, o którym wspomnieliśmy, iż się na naradzie familijnej znajdował, chociaż mało w niej brał udziału. Rymund miał litewską naturę rubaszną i choć pan całą gębą, obyczaj i prostotę zachowywał szlechecką, a w kołach panów braci czuł się swobodniejszym niż między jaśnie oświeconymi koligatami. Pan Joachim chciał uniknąć przypominania się panu Rymundowi, który sam przyszedł do niego i jak najserdeczniej go pozdrowił. Żartowniś wesoły, Litwin rozpoczął rozmowę przy kieliszku, która i starego rozruszała. Rymund w tej godzinie jeszcze nie był uwiadomiony o scenie, jaka się właśnie odegrywała w pałacu, ale wiedział, że syn pana Joachima dawał lekcje księżniczce i był bardzo ceniony w tym domu. Chcąc staruszkowi powiedzieć rzecz przyjemną, zaczął po szlachecku zagadywać, że piękny chłopiec gotów jeszcze kuzynkę zbałamucić. Zamiast wziąć to za żart, pan Joachim nasrożył się mocno. — Wierz mi pan dobrodziej — odparł — że mój syn nadto ma dumy, poczucia godności, a i rozumu wreszcie, żeby o czymś podobnym pomyślał. Rymund uściskał go i na tym się skończyło. Ktoś inny ze znajomych pochwycił starego z kolei i po wyjściu Rymunda pan Joachim, usiadłszy, wdał się w długą rozmowę z nim. Zagajona rzecz o książętach tych, u których był rządcą, a których kochał bardzo, rozwiązała mu usta. Nie postrzegli się jak dobrą godzinę przegawędzili, bo Joachim gorliwie bronił sławy tych, których chleb jadł, w najmniejszej rzeczy. Już spojrzawszy na zegarek miał się stary wybierać, gdy tylko co wi dziany Rymund zamaszyste wpadł do cukierni, a postrzegłszy pana Joachima, chwycił go pod rękę i prawie gwałtem pociągnął z sobą do bocznego pokoiku, którego drzwi zamknął... Stary, pochwycony tak impetycznie, nie mógł zrozumieć, czego Rymund chciał od niego, gdy ten, obejrzawszy się, zdyszany krzyknął: — A cóż? nie mówiłem! nie mówiłem! Litwin był w uniesieniu, trząsł się, choć niepodobna poznać było, czy z przestrachu, zdziwienia, gniewu, czy złośliwej uciechy. — Cóż? co? — zapytał, wyrywając mu się i odstępując na krok, pan Joachim. — Wyszedłszy stąd, spotkałem w ulicy księcia Marcina bladego jak trup... Waćpana syn zaręczony z księżniczką! Stary oburzył się z takim gniewem, iż Litwin na rok się cofnął. — Co to są za żarty! — krzyknął. — Ba! żarty! Nie żarty to są, ale najprawdziwa prawda. Księżniczka virago zmusiła matkę i opiekun Tenże mi sam opowiadał całą scenę zamiany pierścionków... Rymund podparł się w boki. — Tak jak mnie żywego widzisz, mówię prawdę! Mdlała moja szanowna kuzynka, książę Marcin nieochybnie to odchoruje... Lękam się, aby księcia Hermana nie tknął paraliż, a hrabina Rosa... krew pewnie puści... ale co się stało — consummatum est! Litwin śmiał się ironicznie. Pan Joachim skamieniały patrzał na niego, a wargi mu się trzęsły i pot okrywał czoło. — Boże — szepnął cicho — odwróć ten kielich ode mnie. Postawa starca, który naprzód o stół się musiał oprzeć, aby nie paść, a potem runął na krzesło, obudziła politowanie w Rymundzie. — Czegóż znowu tak desperujecie! — zawołał, zbliżając się — ani to pierwszy casus podobny, ani ostatni... Nie ma w tym nieszczęścia... — Owszem, jeśli to prawdą jest — przerwał, wybuchając z całą siłą, stary — nieszczęście to jest dla nas takie, że większe nas spotkać nie mogło... Mój syn — mój poczciwy Celestyn posądzony będzie... oczerniony... on, który się o to ani starał, ani marzył o tym. Ale któż uwierzy... — Słuchaj asindziej — zawołał Rymund, biorąc go za rękę — ja, com znał księżniczkę i jej matkę, ja pierwszy wierzę, że nie on się starał o to, ale Jadzia go pociągnęła... — Nie powinien się dać był pociągnąć'— krzyknął pan Joachim. — Nie rozumiem wcale tych zaręczyn, o których pan mówisz tak serio... że w końcu nie wie co trzymać o tym... ale mój syn nie mógł rozporządzać sobą — beze mnie i mojego błogosławieństwa... Z tego nic nie będzie... Rymund się uśmiechnął dziwnie. — Daj pokój, stary — rzekł — za daleko zaszło... Nie mieszaj się do tego... Niepotrzebniem ci może pośpieszył to zwiastować, alem wytrzymać nie mógł. To mówiąc, milczącego poklepał po ramieniu, popatrzał na niego z politowaniem, ścisnął jego rękę, jak martwą leżącą na stole, i wyszedł. Pan Joachim chciał co najprędzej powracać do domu, spodziewając się tam znaleźć Celestyna — burzył się cały i buchał gniewem. O piechotnej wędrówce na Pragę mowy być nie mogło: choć nie miał zwyczaju tego, musiał posłać po dorożkę i z ciężkością wsiadłszy do niej, ruszył do domu... Dorożka zajeżdżająca przed dworek była rzeczą tak niezwykłą, że Leokadia wybiegła przelękła naprzeciw ojca, domyślając się przypadku czy choroby. Pan Joachim siedział w niej tak blady i zesłabły, że na pytanie córki przyznał się, iż mu się źle zrobiło. Nie chciał wyznać, co go tak przygnębiło. Z pomocą córki powoli wszedł do dworku, na którego progu już i żona stała, niespokojnie pytając i ręce łamiąc. Stary miał oblicze człowieka w istocie chorego, zmienił się strasznie. Zaprowadzono go do pokoju, w którym dwie troskliwe kobiety wymogły, aby się położył. Skarżył się przed nimi na zawrót głowy. Spytał cicho i nieśmiało o Celestyna; odpowiedziano, że dotąd nie powrócił. Pani Monika, wierząca w rumianek, natychmiast poszła gotować, a Leokadia przy ojcu została. Pan Joachim, choć się starał uspokoić i nie dać poznać nic po sobie, zdradzał się oglądaniem ku oknom i pytaniem o syna. Uderzyło to Leokadię. Jeść nie chciał nic. Im dłużej się przeciągało oczekiwanie, a zbliżał się bardziej wieczór, tym stary niespokojniejszym się stawał. Córka na próżno mu tłumaczyła, że Celestyn często się spóźnia i że w tym nic tak nadzwyczajnego nie ma. Pani Monika już gotowa była, widząc ten niepokój mężowski, wyjść szukać syna; ale Leokadia przekonała ją, że to byłoby próżno, bo nie mieli żadnej wskazówki, gdzie by znaleźć go można. Zmierzchać zaczęło, a Celestyna nie było jeszcze; stał się wieczór, nadeszła noc prawie, ucichło przedmieście, ruch ustał... Leokadia wybiegała ciągle na próg — nie można się go było doczekać. I ją już trwoga ogarniać zaczynała. Wychodziła aż w ulicę, sama nie wiedząc czemu strwożona i drżąca... Opóźnienie Celestyna właśnie dnia tego dawało jej wiele do myślenia. Już zrozpaczyła prawie, czy powróci, gdy usłyszała w dali turkot wózka, a potem szybkie kroki. Po chodzie poznała brata i aby go uprzedzić daleko wybiegła naprzeciw. W istocie on to szedł krokiem powolnym, opieszałym — przystając. Zobaczywszy siostrę, jakby zawstydzony zbliżył się do niej. — Ojciec chory powrócił z miasta — zawołała, rzucając mu się na szyję. — Nie pamiętam go tak niespokojnym jak dziś; jesteśmy przerażeni — dopytuje ciągle o ciebie... Celestyn stanął. — O mnie? — wyjąknął trwożnie. Siostra, która twarzy jego po nocy nie mogła widzieć, strwożyła się głosem, jakim to wymówił. Domyślała się już czegoś. Celestyn zamiast śpieszyć stał wryty. — Chodźże, chodź! — zawołała Leokadia. Brat ociągał się jeszcze. — Celestynie — odezwała się nagle — w tym wszystkim ja coś przeczuwam, widzę. Mów mi, co się stało? Ojciec musiał jakąś wiadomość przywieźć z miasta. — Jak to? Ojciec miałby już wiedzieć? — zawołał brat. — Ale o czymże, na Boga! — krzyknęła Leokadia i ręce załamała. Milczał, nic nie odpowiadając, Celestyn. — Nie róbże przede mną tajemnic... — nagliła. Ociągającego się jeszcze pociągnęła gwałtem ku dworkowi. W sieni zaledwie dały się słyszeć kroki, gdy ze swej izby pan Joachim donośnym głosem zawołał: — Celestyn... Zadrżeli oboje. Wyraz, z jakim wymówił to ojciec, był nakazujący i groźny... Leokadia zmiarkowała, że musi brata wpuścić samego i pokornie została u drzwi. Gdy się one otworzyły, spostrzegła starca siedzącego na łóżku z oczyma wlepionymi we wchodzącego brata. Ten podobien był do winowajcy, który przed sędzią ma stanąć. Ojciec zmierzył go wzrokiem sięgającym do głębi duszy. — Celestynie — odezwał się — tłumacz mi się... objaśnij... głupią jakąś wieścią zabito mnie w mieście. Co to za plotki? jaką to potwarz rzucono na ciebie?... Ty — zaręczony z księżniczką? Ty? Co to jest! Celestynie... mów... patrz, co się ze mną dzieje! Widok drżącego starca zrazu Celestynowi odjął mowę. Powoli potrzebował zebrać myśli. Zbliżył się ku niemu i rękę jego ująwszy, pocałował ją. — Posłuchaj mnie — rzekł — nie sądź i nie potępiaj. Nie jestem winien, choć ci się takim wydam. Wysłuchaj i zrozumiej, bądź cierpliwy, zawyrokujesz później, czy syn twój jest występnym — czy ofiarą jakiejś fatalności niepojętej. Starzec nic nie odpowiedział. Głosem słabym z początku Celestyn począł od pierwszych swych lekcji w domu księżny i pierwocin tego stosunku, w który go niepohamowana w swych fantazjach księżniczka wciągnęła... Nie taił nic... aż do ostatniego swojego kroku, o którym ojciec był uwiadomiony; na ostatek z największymi szczegółami opisał mu tę scenę — w której odegrał rolę tak bierną, na inną się zdobyć nie mogąc. — Cożem miał uczynić? Przyznaję się — dodał — kochałem ją i kocham, alem ani jej, ani nikomu w świecie nie dał tego poznać. Zobaczywszy ją chorą, wymizerowaną, bladą, nieszczęśliwą, nie mogłem zdobyć się na opór, obawiając się najgorszych skutków... Jeżelim winien... to winna natura moja, która mi siły nie dała do tak strasznej walki z sercem kobiety... Odepchnąć jej nie umiałem. Spuścił głowę — głos mu osłabł. Stary słuchał pogrążony i począł płakać, żywo ocierając łzy. Nie mówił nic długo. Skinął ręką. — Byłeś moją jedyną nadzieją i chlubą — odezwał się nareszcie — a dziś — jesteś straconym dla mnie, dla nas, dla siebie... Nie chcę cię sądzić ani starym obyczajem klątwą cię moją przestraszać. Potępić nie miałbym siły — przekląć nie potrafię; a jednak, Celestynie, między tobą a nami przepaść staje od dziś dnia. Jesteś mi prawie obcy... Boleję nad tobą — a pobłażać ci, równie jak potępiać, nie godzi mi się... Oderwałeś się od nas albo raczej obca zuchwała dłoń oderwała cię od łona naszego... A co za losy cię czekają! Zamilkł jęknąwszy. — Miłość! miłość! — dodał — to dla was, młodych, owa ultima ratio, którą gdy postawicie naprzeciw światu, prawu, rodzinie — wszystko musi przed nią skłonić głowę... Miłość! Tak, potężne to uczucie — ale nie starczy na życie całe... a wy za nią oddajecie wszystko... Celestyn stał, już się nie tłumacząc... — Co dalej będzie — odezwał się pan Joachim — ja ani wiem, ani przewidzieć mogę. Stanie się to, czego ta nieszczęsna zwodnica chciała: będziesz męczennikiem, a dla mnie, powtarzam, tyś stracony... Zerwie się ten związek, bo o to rodzina starać się musi wszelkimi siłami, a siły jej są wielkie i rozliczne — zostanie plama niezasłużona. Zakończył wykrzykiem: — O, nieszczęsna godzina, gdyś wstąpił na próg tego domu! Celestyn, chociaż znał ojca, obawiał się więcej wybuchu gniewu jego niż takiego końca. Padł na kolana przed starym. — Przebacz mi! Pan Joachim w głowę go pocałował. — Idź — rzekł. Posłuszny, już miał odejść — gdy niewyraźny głos ze łkaniem pomieszany usłyszał. Stary wyciągał ręce do syna, aby go raz jeszcze uścisnąć i pożegnać. Twarz jego zmieniona boleścią, gwałtownym woli wysiłkiem przybierała wyraz powagi surowej, która jej była zwykłą. Przycisnąwszy do piersi syna, pan Joachim odtrącił go z lekka: — Uczyniłeś po dobrej woli, czy zmuszony, bez rady mej i zgody — to, na co ja ani zezwolić nie mogę, ani pobłogosławić... Nie moja wina, ale rozstać się musimy; bo przyszłości tej nie wierzę i protestować muszę. Pomilczawszy, stary dodał: — Musimy się rozstać; o tym, co się stało, ja wiedzieć nie chcę... bądź swobodny... Znowu słów mu zabrakło. — Miałem zawsze zamiar wyposażyć cię — dodał — dziś staje się to koniecznością... Cały jedyny fundusz przeznaczony dla ciebie składa się z tysiąca dukatów... Leżą one od niedawna w gotówce, bo traf chciał, żem je podniósł na święty Jan, a umieścić nie miałem czasu jeszcze. Weź je sobie... W dzisiejszym twym położeniu bez grosza być — upokorzenie większe jeszcze; tego ci oszczędzić muszę. Przepadnie ten grosz ciężką pracą uciułany — mniejsza o to, gdyby nim swobodę i cześć okupić można. Być może, iż familia postara się was rozerwać jeszcze... Natenczas powrócisz do nas... Oby się to stało! Celestyn przeciwko zabraniu przeznaczonego mu kapitału zaprotestował gorąco. — Ojca twarz się zarumieniła gniewnie. — Pod błogosławieństwem ci nakazuję wziąć — zawołał — inaczej byłbyś na łasce ich... tego ja znieść nie mogę... Z głodu nie umrzemy... trzeba ci męczarni oszczędzić. Lecz — dodał z rosnącą energią — widywać się nie możemy i nie będziemy, aż dopóki wszystko się skończy... To mówiąc, wstał pan Joachim, dobył kluczy i powtórzył głosem poruszonym: — Pod błogosławieństwem! Bierz i — niech Bóg ma miłosierdzie nad tobą, biedna ofiaro... Drżącymi rękami dobył stary pieniędzy i gwałtem je wcisnął Celestynowi — łzy mu się zakręciły w oczach, wskazał na drzwi... Tu więcej wzburzona niż rozczulona czekała Leokadia... Drzwi nie domknięte pozwoliły jej całą wysłuchać rozmowę. Zdumiona była postępowaniem ojca, a niemal gniewna na brata, nad którym nawet litość jej osłabła bardzo... Obwiniała go o nieprzebaczoną słabość... Gdy Celestyn krokiem niepewnym przygnębiony wy— sunął się od ojca, Leokadia przyjęła go, z dala stojąc, surowym wejrzeniem wymówek pełnym. Z dala poczęła iść za nim do jego izdebki. Tu stanęła w progu — nie cisnąc się jak dawniej do Celestyna. Poznać mógł, że w sercu jej zaszła zmiana uczuć dla niego. — Tak więc — odezwała się ponuro — poświęciłeś jej wszystko... Ojca, matkę — o sobie nie mówię, bo ja czymże dla ciebie jestem? Poświęciłeś siebie, przyszłość... Wszystko to dla zdziwaczałego dziewczęcia, któremu w chwili fantazji zachciało się postawić na przekór całej rodzinie, a ciebie uczynić męczennikiem! Wszystko dla niej! Wszystko dla tej... Nie dokończyła Leokadia, patrzała potrząsając głową. Celestyn nie miał odpowiedzieć czasu, gdy matka, niespokojna, domyślając się już czegoś, weszła do pokoju syna, a znalazłszy córkę z tak zmienionym wyrazem twarzy, syna z głową w rękach zwieszoną nad stołem... podbiegła ku Celestynowi, dopominając się z niezwykłą sobie energią, aby przed nią tajemnic nie czyniono. — Mówcież mi przecież zaraz, co się tu dzieje? — poczęła. — Jakieś tajemnice przede mną robicie wszyscy, nie wyjmując jegomości! Przecież ja wiedzieć powinnam, czego płaczecie i co was boli! Ręce łamiąc stała nad synem, który począł od uspakajania: — Niech się mama nie trwoży — rzekł — ja winienem wszystkiemu temu i ja jeden odpokutuję. Ja... Pani Monika odwróciła się do Leokadii. — Gadajcież mi, co to jest? Na rany Chrystusowe! Zagadki, zagadki... a ja ich rozwiązywać nie umiem. Leokadii oczy były oschły — ale gniew ją miotał! — Mama się mogła domyśleć — rzekła — że tu idzie o tę nieszczęsną księżniczkę i Celestyna... Oto rozpiesz— czone dziewczę pokochało się w panu profesorze — i — nie wiem — podobno myśli go obdarzyć swą rączką... Leokadia mówiła szydersko i namiętnie, spodziewając się, że to na matce uczyni takie wrażenie, jak na ojcu i na niej. Zdziwiła się, widząc niemal radość tylko niespokojną w twarzy matki, która się zwróciła do Celestyna. — No, to cóż znowu w tym tak strasznego i osobliwszego widzicie? — odparła. — A to mi się podoba? Cóż to? Celestyn nasz nie wart choćby i księżniczki, albo nie może ona wyjść za niego! A to — dobrze! Czegoż znowu tak desperować! To mówiąc, pani Monika zbliżyła się do syna i ściskać go zaczęła... — Dajcież bo pokój tym fochom i dąsom — dodała żywo. — Wszystko to egoizm, egoizm... Zdaje się wam, że Celestyna wam odbiorą i on się nas wyrzec będzie musiał dla niej... Najprzód wierzę, że poczciwe dziecko nas nie porzuci i nie zapomni, a potem choćby i siebie poświęcić dla niego przyszło? Ruszyła ramionami. — Duma i egoizm! — dodała. Obróciła się znów do syna przybliżając: — Mówże ty? prawda to? jakże się to stało? Zamiast odpowiedzi Celestyn jakby mimo woli pokazał matce pierścionek, a ta w ręce uderzyła: — Więc zaręczeni jesteście! Lice się jej uradowało. Leokadia z politowaniem i gniewem spoglądała na matkę. — Niech mama lepiej pójdzie ojca pocieszyć — rzekła. — Biedny ojciec! — Ale bo wszyscy, nie wyjmując jegomości, który tyle ma rozumu, potraciliście głowy, jakby się nie wiem co stało nadzwyczajnego. Toż prosta rzecz! — mruknęła pani Monika i po namyśle niewielkim wymknęła się, spiesząc do męża. U pani Żuliety wieczorem w kilka tygodni po opisanych wypadkach zgromadzeni byli znowu wszyscy ci członkowie rodziny, których tu widzieliśmy pierwszym razem naradzających się i narzekających na niepojęty wybryk księżniczki Jadwigi. Stanęło naówczas na tym, iż wszelkimi możliwymi środkami familia starać się miała o rozerwanie małżeństwa projektowanego, które jako poczwarne i niemożliwe jednozgodnie obwołano. W środkach tych w ciągu upłynnionego czasu nie przebierano zapewne, jednakże po twarzach osób zebranych nie widać było najmniejszej oznaki zwycięstwa ani jego nadziei. Lica były chmurne, nadąsane, smutne; milczenie długie świadczyło, że rozmowa się wyczerpała, zostawując po sobie kwasy i wzajemne urazy. Nawet łagodny zwykle i akomodujący się książę Marcin, gotowy do największych ofiar dla miłego spokoju, chodził wzburzony po salonie, trąc włosy niecierpliwie i wzdychając, jakby wzywał niebios pomocy. Książę Herman, który mówić nie umiał i nie lubił, razem z Rymundem i akolitą swym, Jerzym, siedzieli posępni przy stoliku whista nad grą rozpoczętą, do której on jeden tylko zdał się większą przywiązywać wagę. Rymund złośliwie spoglądał po przytomnych. Jerzy ciekawie podsłuchiwał, azali się kto z czym nie wyrwie. Lecz milczenie ciężkie trwało długo uparte, przerywane tylko westchnieniami nie tłumionymi księcia Marcina. A nad tym nie tylko się nikt nie litował, ale na niego z pewnym szyderstwem spoglądano. Księżny matki nie było... Książę Eustachy uśmiechał się z porozumieniem jakimś do gospodyni domu, zakrapiającej się wódką kolońską i ocierającej pot z czoła. Była uznojona i podraźniona. Nowym w salonie był syn gospodyni, młody dyplomata przybyły chwilowo do matki — pono w interesie kieszeni, gdyż życie w Brukseli, gdzie nowicjat odbywał, kosztowało dużo, a pokusy małego tego Paryża były zbyt nęcące, aby się im dwudziestoletni młodzieniec mógł oprzeć zwycięsko. Był to młody, ładny chłopak, nieco znudzonej twarzy, kosmopolitycznej powierzchowności, elegant, trochę dumny i najmniej się pono interesujący tym, co tu wszystkie umysły i serca poruszało. Nawet go to rozerwać nie mogło. Po dość długim milczeniu ponury głos siedzącego z kartami w ręku księcia Hermana zamruczał: — Widziałeś przecię, że inwitowałem w piki? Rymund, do którego się stosowała ta wymówka, uśmiechnął się. — Nie zrozumiałem inwitacji — odparł — i godzi mi się to przebaczyć; bom cały był sercem i duszą w kondolencjach nad naszą familijną katastrofą! Szydersko naśladując wzdychania księcia Marcina, Rymund także tchnął i prychnął śmiechem. — Nie o naszego robra tu chodzi, któryśmy na głowę przegrali — dodał — ale o klęskę poniesioną na innym polu... Mieliśmy viribus unitis murem stanąć przeciwko księżniczce Jadwidze i jej nieszczęśliwej matce, przeciw temu obrzydłemu panu Celestynowi, mieliśmy poruszyć wszystkie sprężyny, ruszyliśmy je i tak się nam nie powiodła kampania... Pobici! pobici na głowę! Mówił, niby podzielając uczucia rodziny, lecz w istocie z nich szydził. Ale znano go jako człowieka wszystko w świecie, nawet własne nieprzyjemności, nawykłego w żart obracać — i nie miał mu nikt tego za złe. — Księżniczce Jadwidze — wtrącił głośno Eustaszek — potrzeba przyznać siłę woli i wytrwałość doprawdy godną lepszej sprawy. — Przepraszam, że ja moje zdanie powtórzę — rzekł stając książę Marcin. — Moje! — z przyciskiem szepnął Eustaszek, spoglądając na gospodynię. — Ja zawsze mówiłem — ciągnął dalej opiekun — bom znał pupilę moją, że opór w niej wywoła tylko upór... To było do przewidzenia... Tymczasem starano się ją drażnić i stało się, com przepowiadał: spotęgowano w niej tylko samowolę! — Dziewczyna bo wprost oszalała — poczęła siedząca na kanapie hrabina Rosa. — Mówić z nią rozsądnie nie można. Rozkochana jest w nim tak, że słowo daję, wiem to od panny Klary i od matki — ona! ona go po rękach całuje! Ktoż to coś podobnego widział przed ślubem! — Ja znajduję, że to bardzo dobry znak — rzekł szydersko książę Eustaszek. — Po ślubie wprędce się jej sprzykrzy. I dziś — jak się mnie zdaje — już potrzeba z rezygnacją patrzeć na ten mariaż, starając się tylko, aby go później jak najrychlej rozbić... — No — nie wiem — odezwała się Żulieta. — Prawda, że te gwałtowne przywiązania z natury swej są krótkotrwałe — ale pierwsza miłość... no! i także ładny chłopiec... — Co za ładny? — mruknął książę Herman oczu od kart nie odrywając. — Lalka sztywna... lalka... — Ano — rzekł Rymund — piękności mu zaprzeczyć niepodobna — no — i niegłupi — i w salonie, jakby się do niego rodził. — Bardzo przepraszam — wtrącił żywo książę Eustachy. —Są pewne odcienie, które tylko bystrzejszy wzrok chwyta... — A ja go nie mam? — zapytał Rymund. — Nie, szanowny Litwin go nie masz — odparł, śmiejąc się, Eustaszek. — Dla nas zaś ów pan Celestyn, mimo że gra nieźle swą rolę, na pierwszym kroku zdradza się jako intruz. Uważałem — dodał z uśmiechem — że narzeczona, której bardzo idzie o to, aby wyglądał dystyngowanym, ciągle go po trosze musztrować musi... Książę Herman, który słuchał trochę, trzymając karty do zadania w ręku, spytał chodzącego Marcina: — No, więc kiedyż wesele? kiedy? Opiekun stanął, z lekka potrząsając ramionami. — Indult się wyrabia — rzekł. — Toć przecię indultowi mogliście przeszkodzić — dodał Herman. — A mogli — zamruczał mąż hrabiny Rosy — pewnie, że mogli. — Zwlec mogliśmy — rzekł książę Marcin — a przeszkodzić nie było sposobu. Zresztą matka płacze i powiada, że już dłużej Jadzi się sprzeciwiać nie może — a dziewczyna gotowa na wszystko... — Wszystko! — powtórzył książę Herman. — Waćpan bijesz moje kiery? — Biję, bo słucham o indulcie! — odparł Rymund. — Dzisiejsza taktyka — począł Eustaszek — powinna się ograniczyć do tego, by nieunikniony ów mariaż przyśpieszyć, a potem go jak najrychlej doprowadzić do absurdum... Rymund głośno się rozśmiał. — A potem z rozwódką wasza książęca mość gotów się jesteś ożenić? — zapytał. Eustaszek ruszył ramionami. — Więc kiedyż, gdzie i jak ten ślub? — pytał z oburzeniem hrabia Tymoleon. — Wprędce... wprędce — westchnął książę Marcin — ja tam nie wiem, księżniczka Jadwiga stanowi o tym, a matka na wszystko się zgadza... W początkach — dodał — moja pupilka życzyła sobie, na złość nam wszystkim, ślub i wesele jak najświetniej obchodzić; teraz, podobno za wpływem pana młodego, zmieniło się to i ślub mają brać rano w kapliczce pałacowej, w przytomności niewielu zaproszonych świadków, a potem zaraz wyjeżdżają — nie wiem dokąd... — Otóż — zawołał hrabia Tymoleon — ci, których uparta księżniczka zechce powołać na świadków i raczy ich zaprosić, powinni się zdobyć na cywilną odwagę — i — nie przybyć... — A! — rozśmiał się Rymund — to będzie jak z ucztą ewangeliczną: panna gotowa z ulicy sprowadzić sobie pierwszych lepszych... — Jakie małżeństwo, tacy świadkowie — z przekąsem dokończył hrabia Tymoleon. Książę Herman, grający ciągle, lecz ciekawy tego dnia wyjątkowo, począł się jąkać, zwróciwszy do Marcina... — A! tego? jak się zowie? cóż z majątkiem księżny? jakie rozporządzenia? Opiekun... więc... Kiwnął głową nie kończąc. — Verbum personale! — zamruczał uśmiechnięty Rymund. — To w istocie ciekawe... — Księżna matka — odezwał się opiekun — ma, jak wiadomo, dożywocie na całym majątku, może więc wydzielić dziś, co zechce... ale słabość jej dla córki... — Cóż jej da? co? — podchwycił hrabia Tymoleon. — Klucz Zbiski, to już nie ma wątpliwości — rzekł książę Marcin — zupełnie się go chce zrzec, sobie zostawując tylko Niedzielice i Pachnówkę... — Prawie połowę — odparł świadomy wartości Rymund. — To by było niczym, ale księżniczka, co narzeczonego po rękach całuje — wtrąciła hrabina Rosa — nie ma wątpliwości, że mężowi porobi zapisy... Nie oparliście się jej w jednym, to i w tym nie potraficie. — Ja sądzę, że on by ich nie przyjął! — rzekł książę Marcin. Śmiech wybuchł i zmieszał go; tylko Rymund, namarszczony, potwierdził zdanie opiekuna. — I ja jestem tego zdania! Ruszano ramionami. — Zagarnie on wszystko — dodał cicho książę Herman. — A gdyby i prawnie się nic nie zrobiło — począł książę Eustachy — to! to! księżniczka ma gusta i fantazje pańskie, a ten chłystek, głodny wszystkiego, czego nie kosztował, pewnie jej prędzej dopomoże do trwonienia, niż powstrzyma... — A pałacyk w Warszawie? — zapytał Tymoleon — czy księżna sobie ekscypowała? — Zdaje się, że nie... — rzekł opiekun. — Jak tylko z wycieczki powróci małżeństwo, księżna chce mieszkać z nimi... Spoglądano po sobie. — Ja tylko za to ręczę i gotowym zakład trzymać — wstając z krzesła, zaintonował Eustaszek — że wszystko to nie potrwa długo... Romans to wcale co innego, można go jakiś czas prowadzić bez wstrętu z ładną garderobianą i z przystojnym pisarzem prowentowym, ale pożycie rzecz różna; w nim występują dopiero sprzeczności obyczaju, pojęć i ktoś taki, jak księżniczka Jadwiga, rychło się przesyci Antinousem — zapragnie... Rymund milcząco wskazał na mówiącego, który udał, że tego nie widzi. — Wszystko to — z politowaniem poczęła gospodyni domu — są przypuszczenia... domysły... Wszakżeśmy długo w rzeczywistość tego związku uwierzyć nie chcieli... Tymczasem ona postawiła na swoim. — Ale jeszcze bo nie — przerwał hrabia Tymoleon — Ba! ludzie się od ołtarza rozchodzą... Uwadze tej towarzyszyła mina tak znacząca i tajemnicza, iż wszyscy się zwrócili ku mówiącemu, spodziewając się posłyszeć coś więcej. Hrabia chrząknął i zamilkł. — A o tymżeście państwo słyszeli — ozwał się książę Marcin, który tego dnia dziwnie był gadatliwy — że księżniczka powołała sama kogoś z heroldii i kazała formalną genealogię Kormanowskich wygotować! Książę Eustachy zrobił minę szyderską. — Cóż tedy? doszli do tego bajecznego pana kasztelana? — spytał. — Doszli — doszli — jest i jeden ks. oficjał, i urzędników różnych co niemiara... — Cóż to kosztowało? — wtrącił złośliwie hrabia Tymoleon — boć genealogie takie darmo nie przychodzą? Rymund z pewną złośliwością od kart się odwrócił do pytającego i potwierdził. — Pewno — hrabia to wiesz dobrze! Żona zagadniętego tak niegrzecznie zarumieniła się; on sam udał, że nie rozumie. — Ja powtarzam — dokończył książę Eustachy — że istotnie z uwielbieniem jestem dla tej Jadzi... Proszę, gdyby to inaczej było pokierowane, co za determinacja, jaka siła postanowienia, co za przytomność umysłu! — Przymioty cenne bardzo, zapewne — pośpiesznie zawołała hrabina Rosa — tylko dla męża niewygodne... Rola jego w przyszłości nie do pozazdroszczenia... — Ale hrabina sama powiadasz, że go po rękach całuje! — odparł Eustaszek. — I będzie go całowała po rękach, a za nos prowadziła... — Innej też roli taki jegomość się spodziewać nie mógł — rzekł hrabia Tymoleon — miejsce jego pod pantoflem... Gospodyni powąchała wody kolońskiej; spojrzała na syna znacząco i z czułością szepnęła: — My, biedne matki, co kochamy nasze dzieci... uczymy je zawczasu... być despotami... Dyplomata w uśmiechu ukrył ziewanie. Wszystkie te sprawy familijne mało go obchodziły. Rozmowa, po raz wtóry wyczerpana, byłaby może zmieniła kierunek, gdyby w tej chwili nie zaszeleściało we drzwiach i księżna Eufrezja z pośpiechem nie wkroczyła do salonu. Biedna ta zawojowana matka miała twarz tak wesołą, ożywioną, jakiej od dawna u niej nie widywano... Dla niej wszystko już było zwyciężone i skończone, ofiara miłości własnej dokonana. Widziała córkę szczęśliwą, karmiona była co dzień wdzięcznymi jej uściskami — nie pragnęła więcej. Rada była przyśpieszyć rozwiązanie, podróż weselną, aby te swoje, jak je nazywała, dzieci widzieć co prędzej z powrotem. Krzątała się więc niezmiernie około przygotowań i opór rodziny już ją tylko niecierpliwił. Gospodyni z pośpiechem podeszła na jej powitanie, książę Marcin także zbliżył się dla ucałowania rączek. Reszta towarzystwa z pobudzoną ciekawością, ale chłodno ją przyjęła... — Jeżeliście państwo nas ogadywali — śmiejąc się, poczęła wchodząca — niechże nie przeszkadzam. Wiem, że na mnie i na tę biedną Jadzię rzucacie pioruny, ale myśmy się już z tym oswoiły... Obejrzała się księżna dokoła i siadła. — Ja już tylko pana Boga proszę — mówiła żywo — aby co rychlej wszystko się skończyło. Doktor Landler podróż na południe dla Jadzi znajduje bardzo pożądaną i potrzebną. Dziecko tymi wszystkimi historiami tak jest znękane... Wyzywała oczyma księżna odpowiedź jakąś, ale Rosa zacinała wargi, książę Herman patrzał i głową kiwał, książę Eustaszek śmiał się złośliwie. — Dzieci wyjadą do Włoch — ciągnęła dalej — a ja tymczasem skończę im dom urządzać na wsi, bo podobno Jadzia w mieście nie myśli mieszkać, a ja za nimi też pociągnę... Dom stary, obszerny, ale musi być bardzo opuszczony, będę miała dużo do czynienia, to mnie rozerwie... Nikt nic nie odpowiadał. — Żulieta, co ma tyle gustu — dodała księżna — a zajęcie jej tu żadne nie trzyma — powinna by, jak tylko syn wyjedzie, ulitować się nade mną i towarzyszyć mi na wieś. Słuchano z ciekawością księżny, która mówiła tak, jakby uniknąć chciała jakiejś niemiłej zaczepki od familii. Książę Herman patrzał na nią pilno, żując coś i przygotowując się do zagadnięcia. — A to prawda — podniósł głos — że księżna córce klucz Zbiski oddajesz? hę? — Choćby wszystko, co mam! — zawołała wyzwana. — Miłości Jadzi dla mnie jestem pewna... nie zabraknie mi przy niej nic — niechże, sobie gospodarują. — Tak, i tracą! — dodał niegrzeczny milioner... — Dlaczegoż mają tracić? — Bo, mościa księżno, kto się w pocie czoła nie dorabiał grosza, a cudzy pochwyci, uszanować go nie umie... Hołyszowi, gdy się co dostanie... Zarumieniła się mocno księżna Eufrezja. — Ja o moim przyszłym zięciu trzymam lepiej — rzekła sucho. — Ona już w nim rozkochana jak córka — szepnęła hrabina Rosa mężowi do ucha. — Trudno jej perswadować. W istocie żywa i podrażniona matka, stając w obronie córki, gotowa była i przyszłego zięcia bronić. Miała do niego żal wielki, nie cierpiała go — ale przed obcymi musiała brać stronę znienawidzonego. I jej cała milcząca nadzieja na tym polegała, że małżeństwo to rozwieść potrafi. Krótko zabawiwszy u Żuliety, bo czuła, że była otoczona ludźmi nieprzyjaznymi, księżna, okazując im, że małą do tego przywiązuje wagę, prawie nie przemówiwszy do hrabiny Rosy, z daleka głową ledwie pożegnawszy resztę gości — wyszła gniewna. Smutno było we dworku na Pradze, smutno jak w grobie, od czasu jak Celestyn do miasta się wynieść był zmuszony. Ojciec widywać go nie chciał; matka stęskniona, narzekając na to, zalewała się łzami, lecz wolę męża nawykła była szanować. Leokadia w początku rozgniewana na brata i biorąc stronę ojca zrzekła się była zupełnie nadziei widywania się z Celestynem. Postanowienie to jednak niedługo trwało. Wypłakawszy się przez dni kilka, zaczęła tęsknić i niepokoić się tak, iż w końcu zwierzyła się matce i uprosiła u niej pozwolenie, aby mogła czasem choć w tajemnicy przed ojcem mieć o bracie wiadomość. Trafiało się dawniej, że Leokadia, wyręczając matkę, jeździła do miasta, biorąc z sobą starą sługę. Wycieczka jej kilkogodzinna nie mogła na pozór obudzać podejrzenia w ojcu — można mu ją było wytłumaczyć. Stary domyślać się i posądzać mógł córkę, lecz i jego bolało serce — surowym do zbytku być nie chciał. Wszyscy byli ciekawi, jak ten nieszczęśliwy Celestyn da sobie rady w położeniu przykrym, drażliwym, wymagającym wielkiej energii, na której mu właśnie zbywało. W istocie byłby może nie umiał sam wydołać temu, gdyby zaraz w pierwszych dniach księżniczka nie opanowała go i nie wzięła pod swe rozkazy. Z dziwną świadomością albo raczej przeczuciem tego, co Celestyn powinien był czynić, czego unikać, młoda panienka dawała mu wskazówki bardzo trafne. Nie miał dla niej tajemnic, bo gdyby nawet chciał w sobie zachować, umiała z niego wydobyć wszystko. Kazała mu, po wyniesieniu się od rodziców, nająć mieszkanie w bliskości pałacu. Nie py— tając go o środki, przepisała nawet, jakie ono być miało — wchodziła w najmniejsze szczegóły. Z rana Celestyn musiał się stawić, jak tylko była ubrana. Przychodził tu na śniadanie, po którym wyprawiano go z najrozmaitszymi poleceniami. Czasem księżniczka, jadąc z matką, zabierała go z sobą, afiszując się, jak mówiła ze śmiechem — naumyślnie. Przygotowania do wesela całą ją zaprzątały... Matka, jak we wszystkich jej zachciankach, tak i w tym ulegała pieszczoszce, ciesząc się, że Jadzia pod ciepłym promieniem szczęścia odzyskiwała zdrowie, siły, świeżość, jakich nigdy nie miała. Wypiękniała nawet, tak iż wszyscy przyznawali to z przekąsem, mówiąc o cudownym uleczeniu. Celestyn mało godzin miał wolnych, bo księżniczka ciągle go mieć chciała przy sobie; a dość się jej było zmarszczyć, aby matkę, protestującą czasem nieśmiało, zmusić do milczenia. Siadywali więc narzeczem po całych dniach z sobą, a nic im tej miłej samotności nie przerywało, bo goście prawie zupełnie bywać u księżny przestali. Obcy przychodzili rzadko z ceremonialnymi wizytami, familia ostentacyjnie usunęła się oprócz jednej pani Żuliety... I ta nawet, bywając prawie co dzień, zdawała się z tym ukrywać: przychodziła do księżny, rzadko widywała Jadzię, unikała spotkania z Celestynem. Książę Marcin bywał także rzadziej, ale go teraz mniej potrzebowano. Narzeczony nie mógł tego nie uczuć, iż rodzina cała ignoruje go i nienawidzi. Jadzia, z pogardą o tym mówiąc, dodawała, że potrafi, gdy powrócą, zmusić rodzinę do zmiany postępowania. Nie chciała dopuścić, aby Celestyn na tym cierpiał, nie dawała mu się poskarżyć, wyśmiewała się i odgrażała. Wielka tylko miłość mogła nieszczęśliwemu osłodzić położenie w istocie nieznośne, upakarzające — okropne. Jadzia też przywiązaniem namiętnym płaciła mu i wszystkie wrażenia przykre zacierała. Dziwić się musiał osobliwej dojrzałości tej młodziuchnej istoty, która zdała się mieć doświadczenie długiego życia. Charakter jej nad wiek rozwinięty odbijał się i w twarzy starszej niż lata, jakie przeżyła... Celestyn tchnąć, pomyśleć, zaboleć prawie nie miał czasu: albo go powoływano do pałacu, lub posłańcy biegali z listami, których Jadzia po kilka na dzień pisała. Leokadia wiedziała adres brata; uzyskawszy więc ciche matki przyzwolenie, pojechała do niego i — nie zastała. Kilka godzin bawiąc w mieście dla innych sprawunków, powróciła powtórnie i nie znalazła go w domu. Służący, którego Celestyn z rozkazu narzeczonej przyjąć musiał, oznajmił pannie Leokadii, że pan rzadko siaduje w domu, wychodzi rano bez śniadania, a powraca często około północy. Na niczym więc spełzły odwiedziny i Leokadia zostawiła kartkę do Celestyna, prosząc, aby jej jaką innego dnia wyznaczył godzinę... Leokadii nie wypadało codziennie się wymykać do Warszawy; upłynął więc tydzień nim się mogła zobaczyć z bratem i musiała przybyć tak rano — aby mu nie przeszkodzić stawić się na zwykłe śniadanie do pałacu. Z płaczem rzuciła mu się siostra na szyję, a gdy oczy podniosła i wpatrzyła się w niego, nie mogła wstrzymać się od lekkiego wykrzyku, tak go znalazła zmienionym. Nieustanne wzruszenia, wrażenia, niepokój, codzienne prawie upokorzenia, które potrzeba było znosić w milczeniu — podziałały tak na Celestyna, iż zdawał się chorym prawie. Piękna twarz jego zbladła była, oczy zapadły, ruchy stały się jakieś gorączkowe i niepewne... Celestyn zapytał najprzód o ojca i matkę... Leokadia uspokoić go chciała, lecz mimowolnie w uniesieniu wydała się z tym smutkiem, który z domu przyniosła. Nawzajem zaczęła go rozpytywać o niego, o księżnę, o ro— dzinę, a Celestyn pokrył wszystko, unosząc się nad sercem Jadzi, nad jej przywiązaniem, nad ofiarami, jakie dla miłości jego czyniła. W pokoju, w którym siedzieli, na biurku stała piękna akwarela wyobrażająca Jadzię, niezmiernie do niej podobna, choć trochę wyidealizowana. Leokadia nie mogła się powstrzymać, aby nie zbliżyć się do niej, nie wpatrzyć — i nie ukryła wrażenia wstrętu, z jakim się odwróciła wprędce od kobiety, której przebaczyć nie mogła, że jej odebrała brata. Rodzeństwo, niedawno połączone z sobą tak blisko i serdecznie, teraz stało przy sobie obce, nie rozumiejąc się już i zbliżyć nie mogąc... Celestyn milczał, gdy mu siostra opowiadała o rodzicach, Leokadia chłodno i z widoczną niechęcią słuchała o księżniczce. — Nigdyż ona nie pomyślała — odezwała się po cichu do brata — że tobie błogosławieństwo rodziców jest potrzebne, że wam obojgu ono na drogę życia należy? — Widzisz, Leokadio moja — rzekł Celestyn — jak względem niej jesteś niesprawiedliwą. Ona sama mi to za proponowała, ażebyśmy po ślubie natychmiast, nim wyjedziemy za granicę, udali się do ojca... Chciałem właśnie powiedzieć ci o tym, abyś go wybadała i przygotowała... — Po ślubie! — szepnęła siostra — tak! i to jest zapewne z jej strony ustępstwo wielkie, jeżeli nie przekora tylko względem własnej famili. — Przed ślubem ona samowolną nie jest — dodał Celestyn — matka by nie dopuściła. Zamilkła siostra. Celestyn gorąco stawał w obronie narzeczonej, wynosząc jej serce, szlachetność charakteru, dobroć, wyrozumiałość — lecz z wejrzeń Leokadii mógł się przekonać, iż się nawrócić nie dawała... Spytała z cicha o dzień ślubu... Ten jeszcze naznaczony nie był. Wiedział tylko Celestyn, że jak skoro indult uzyskają, natychmiast obrząd się odbędzie prywatnie w kaplicy... — A my — dodało dziewczę z wymówką bolesną — my, cośmy ci najbliżsi, może nawet wiedzieć nie będziemy, kiedy się to odbędzie, aby do kogo westchnąć za tobą. — Za nami! — poprawił Celestyn... Leokadia zamilkła. Rozmowa zbliżała się do końca, bo Celestyn, zmuszony stawić się do narzeczonej, spoglądał na zegarek niespokojnie. Siostra, spostrzegłszy to, pożegnała go urażona, zimniejsza, niż przyszła, i na wschodach łzy jej się puściły znowu. — A! nie nasz to już Celestyn — wołała w duszy — nie ten, któregośmy kochali i który był tak kochania godzien! Jak ta niegodziwa kobieta zmienić go i ostudzić potrafiła... Tak myślała biedna, lecz nim dojechała na Pragę, wymogła na sobie, by nie dać poznać matce smutku, jakiego doznała. Litościwe dziecko zamknęło w sobie boleść, postanawiając przynieść strapionej matce choć kłamaną pociechę... Jednego z pierwszych dni sierpniowych rodzina wielce rozgałęziona księżny Eufrezji, bliżsi i dalsi powinowaci, znajomi, przyjaciele odebrali sztychowane zawiadomienie urzędowe o mającym się nazajutrz odbyć ślubie księżniczki Jadwigi z panem Celestynem Junoszą Kormanowskim, a razem zaproszenie, aby bytnością swą obrzęd ten zaszczycić raczyli. Mówiliśmy już, że familia najuroczyściej się zobowiązała wskazać nieobecnością swą, jak dalece wyboru nie pochwalała. Jeden tylko książę Marcin, jako opiekun, nie mógł uwolnić się od asystowania ślubowi. Za to "rodzina wszelkimi możliwymi środkami starała się podziałać na obcych i wciągnąć ich w ten rodzaj manifestacji, jaką Jadzię i jej matkę ukarać chciała... Wiedziano więc w mieście o ślubie, ale słowo sobie dali wszyscy nie znajdować się na nim. Księżna się po trosze tego spodziewała, nie przypuszczała jednak tak wielkiej solidarności wszystkich członków rodziny, a najmocniej dotknęło ją, iż w wigilią grzecznym listem wymówiła się, składając chorobą, nawet przyjaciółka Żulieta. Księżna nie mogła jej tego przebaczyć; córka uśmiechała się tylko, a każdy nowy dowód niechęci familii podnosił w niej dumę milczącą. Gdy matka odgrażała się i narzekała, ona starała się uniknąć nawet wspomnienia o tym, co ją najboleśniej dotykało, a im ludzie więcej okazywali wstrętu dla wybranego przez nią, tym ona czulszą się stawała dla niego... W ciągu tego dosyć krótkiego stosunkowo czasu panna Jadwiga rozwinęła się, dojrzała, spoważniała, zmieniła się, przybierając już wszystkie formy, które miały jej na całe życie pozostać. Było w niej coś z tego owocu nadgryzionego przez robaka, który wcześniej niż inne zarumienia się, dojrzewa i łudzi barwami, będącymi oznaką wewnętrznego bolu, choć zdają się zdrowia i świeżości dowodem... Nadszedł nareszcie dzień naznaczony. Księżniczka nie chciała być bardzo przystrojoną do ślubu, ubrała się biało, ale skromnie, a że obrząd odbyć się miał po mszy rannej, toaleta zastosowała się do dnia i godziny... Matka we łzach od rana to z gniewu przestawała płakać na chwilę, to wybuchała jękiem i rzucała się na szyję córce zupełnie spokojnej, z twarzą wypogodzoną, uśmiechającej się do niej i do narzeczonego, który, blady i poruszony, równie cierpiał, jak księżna. Książę Marcin wedle wydanych rozkazów zjawił się rano, lecz grał rolę bierną i milczącą. Zabawiał, nie mając co robić, w salonie starego kanonika Zamulskiego, przyjaciela rodziny, który państwu młodym ślub miał dawać. Obaj oni po cichu ubolewali nad tym wypadkiem, a staruszek pocieszał się tylko wolą Bożą i niedościgłymi widokami Opatrzności... Chociaż łudzić się już nie było można, iż z familii ktokolwiek przybędzie, księżna rozkazała małą kapliczkę przystroić w kwiaty i zieleń, obwieszać wieńcami, zasypać różami... Domownicy, ile ich było, zapełniali wcześnie korytarz prowadzący do niej i przedsienie... Księżniczka była jeszcze w swoich pokojach, Celestyn siedział sam w jej saloniku. Nie spodziewano się już nikogo, gdy książę Marcin ujrzał z podziwieniem otwierające się drzwi i Rymund we fraku i białych rękawiczkach, z rumianą swą pucołowatą, uśmiechniętą twarzą zjawił się, witając wesoło opiekuna i kanonika. Księżna, której o tym donieść pośpieszono, wybiegła naprzeciw niemu, obie ręce wyciągając z uniesieniem wdzięczności najżywszym. — A! ten Rymund poczciwy! — wołała — Bóg ci to nagrodzi! — Mościa księżno! — odezwał się Litwin rubasznie — nie będzie mnie pan Bóg miał za co płacić, bom dopełnił obowiązku — bardzo miłego dla mnie! Rymund wniósł do smutnego domu trochę wesela, które go nigdy nie opuszczało... Dano o nim znać księżniczce, a ta kazała go prosić do siebie i już w bieli, z wieńcem pomarańczowych kwiatów na skroni, wybiegła ścisnąć jego rękę. — Nigdy ci tego nie zapomnę! — rzekła poważnie. Nie oczekiwano już nikogo i w salonie narzeczeni, wedle obyczaju, przyszli prosić o błogosławieństwo najprzód matki, opiekuna, potem wszystkich przytomnych... Księżniczka podała wprost rękę narzeczonemu i w parze z nim, z główką podniesioną, śmiała, majestatyczna wkroczyła do kaplicy, gdzie klęczniki dla obojga były przygotowane. Księżna Eufrezja, nie mogąc się w płaczu utulić, przez całą mszę z zakrytą twarzą, schylona, łzy ocierała. Ciche jej szlochanie słychać było ciągle, przerywające szeptanie kanonika i szmer zebranego u drzwi dworu. Z tą samą energią, nie opuszczającą jej na chwilę, księżniczka postąpiła do ołtarza z Celestynem. Przysięga jej brzmiała głośno i wyraźnie, tak że wszyscy słyszeć ją mogli. Kanonik był poruszony i drżący. Po krótkiej modlitwie wszyscy się udali na przygotowane śniadanie. Młoda pani zatrzymała się tylko chwilkę w korytarzu i zadysponowała, aby za parę godzin konie były gotowe, gdyż potrzebowała z mężem wyjechać na miasto. Matka, dosłyszawszy wydany rozkaz, zbladła i zmieszała się. — Dokądże chcesz jechać? — szepnęła, przysuwając się do córki — dokąd? Jadwiga zaczęła odpowiedź od pocałunku. — Mamciu kochana — rzekła — dosyć już wymęczyłam mojego Celestyna i dla niego coś uczynić potrzeba. Pojedziemy do rodziców jego po błogosławieństwo. Winnam to mojemu mężowi. Księżna, nie śmiejąc się sprzeciwiać, spojrzała na córkę błagająco. — Ale dlaczegóż dziś? I to tak jawnie, tak głośno? — spytała. — Dlatego, aby to nie pozostało tajemnicą dla rodziny — odparła pani młoda. — Poczciwy Rymund, który zna starego ojca i jest z nim dobrze, nie odmówi nam i towarzyszyć będzie... Litwin, dosłyszawszy, głośno potwierdził: — Jadę i cieszę się z tej myśli. Nie mogła więc księżna sprzeciwiać się, westchnęła tylko. Przy śniadaniu Jadzia była w jak najlepszym humo— rze, ożywiona, roztrzepana prawie i szczęśliwa. Nieśmiałego Celestyna podbudzała ciągle żartobliwie, aby już grał rolę gospodarza. — Jesteś tu panem — mówiła głośno — mama dziś, biedna, głowę traci, ja nie mam pamięci na nic, bom szczęśliwa, ty powinieneś zastąpić nas wszystkich. Pomimo usiłowań pani młodej, towarzystwo ożywić się i rozchmurzyć nie mogło i jeden tylko Rymund zabawiał je żarcikami. On też jeden miał apetyt szlachecki, w każdej godzinie gotowy do półmiska i kieliszka, nabierał sobie, rozdawał drugim, nalewał i pierwszy wzniósł zdrowie państwa młodych. Książę Marcin, czując się słabszym niż kiedykolwiek, skłopotanym, zbiedzonym, nie znalazł na to innej rady nad wzmocnienie się winem. Rymund pilnował go i napełniał kieliszek, a wyzywał do spełniania go z sobą i skutkiem tych libacji w końcu opiekun, zarumieniony, uczuł wstępujące w siebie męstwo i determinację. Zdawało mu się na chwilę, że gotów by był stawić czoło choćby całej sprzymierzonej przeciw sobie klice, a w duchu powtarzał ciągle: — Pal ich diabli! Śniadanie przedłużyło się więcej, niż obrachowano. Pani młoda, szepnąwszy coś mężowi i matce, wstała, prosząc, aby wszyscy zostali u stołu, póki ona nie powróci. Szła się przebrać. Przed wieczorem chciała koniecznie być na Pradze, nazajutrz wyjeżdżali za granicę. Gdy się to działo w pałacu, na Pradze od powrotu Leokadii ojciec stary, ciągle nieswój i uskarżający się na ból głowy, coraz się czuł gorzej. Rumianek pani Moniki nie pomagał, zawezwano doktora Maniszewskiego, staruszka, który z panem Joachimem był od dawna w stosunkach... Ten, nieprędko przybywszy, zastał starego w łóżku, z gorączką silną i choć pocieszał, że ona prędko przejdzie, a składał ją na gastritę, przed panną Leokadią na osobności wyznał, że go za późno wezwano. — To bo się już dawniej począć musiało — rzekł — ale stary, silny, choć się powinien był położyć, włóczył się i dźwigał — a teraz... choroba górę wzięła... Na zapytanie, czy nie ma niebezpieczeństwa, Maniszewski odparł, że sumienny doktor nigdy nie może za nic ręczyć. — Ojciec asindźki niemłody jest, a choć krzepki, ale to z tymi naturami silnymi nam najgorzej. Ze słabowitymi, co nawykli kawęczeć, da sobie człowiek radę; a to są dęby, co długo stoją, lecz gdy przyjdzie burza, jednym zamachem je obala... Zlękła się panna Leokadia, a stary doktor ramionami poruszył. Kazał po swój worek podróżny posłać do domu i ulokował się już stale we dworku, w dawnym pokoju Celestyna. Ażeby pani Moniki nie przestraszać, wytłumaczył jej to tym, iż więcej dla zabawienia i dystrakcji przyjaciela, niż dla leczenia go chciał być przy nim. Choroba szła bardzo szybkim krokiem — i mimo wszystkich środków, jakie Maniszewski wspólnie z zawezwanym kolegą przepisywał, powstrzymać jej w biegu nie było podobna... W kilka dni stracono nadzieję... Jedna pani Monika, nawykła w długim życiu widywać męża zawsze wychodzącego zwycięsko ze wszystkich cierpień, nie przypuszczała, aby mu co mogło zagrażać. Poiła go ziółkami, okrywała i widząc załzawione oczy córki, pocieszała ją upartym: — Przesili się to lada godzina, zobaczysz. Leokadia wiedziała już od lekarzy, że wszelka nadzieja stracona była. Zdaje się, że i pan Joachim miał poczucie stanu swojego, gdyż po cichu prosił córki, aby mu księdza sprowadziła w takiej godzinie, w której pani Monika odpoczywała, ażeby jej nadaremnie nie trwożyć. Stało się, jak pragnął. Córka z męstwem heroicznym, od wielu dni nie kładąc się, nie spoczywając, starcząc za wszystkich, musiała oszczędzać matkę, służyć choremu i połykać łzy, aby boleści nie zdradzały. Chciała ona posłać po Celestyna koniecznie, lecz ojciec jakby się tego domyślał, powiedział jej, aby się nie ważyła go niepokoić. — Wiem — szepnął po cichu — iż w tych dniach ślub jego się odbędzie — niechże mu moja choroba nie zatruwa tych chwil. Ja go z daleka błogosławiłem i błogosławię. Zakazuję ci mu oznajmować. Córka musiała się do tego zastosować. W samą wigilię wesela, wieczorem, stary pan Joachim, ująwszy w zimne dłonie rękę żony, która przy nim siedziała, spojrzawszy na stojącą tuż córkę, spokojnym westchnieniem żywot poczciwy zakończył. Nie chcącą wierzyć w ten zgon, biedną staruszkę musiano gwałtem od zwłok oderwać, a doktor poszedł czuwać nad nią. Starania wszelkie o pogrzeb i przygotowania do niego spadły teraz na Leokadię, która miała jeszcze dość siły, aby obowiązkom tym podołać. Nie miała nikogo, co by ją wyręczył; a bratu — nie chciała śpieszyć z oznajmieniem o nieszczęściu. W tym samym pokoiku, w którym niegdyś pan Joachim pacierze odmawiał, na skromnym tapczanie złożone były zwłoki jego, gorejącymi otoczone świecami. Kilka wazonów ustawiła przy nich córka własnymi rękami... Zapłakana klęczała, patrząc na wypogodzone ojca oblicze, i modliła się — gdy pod wieczór drugiego dnia, właśnie gdy trumna była spodziewana, w spokojnej uliczce dal się słyszeć turkot powozu. Cała w myślach swych i cierpieniu Leokadia nie byłaby zwróciła na to uwagi, gdyby sługa nie przyszła jej oznajmić, iż — jacyś państwo do dworku zajechali... W chwili, gdy pan Celestyn drżący wysiadał z powozu i miał rękę podać żonie, oczy jego padły na otwarte okna pokoiku ojca, spostrzegł gorejące światła u katafalku i — osłupiał... Jadwiga, już mająca wysiadać, rzuciła wejrzenie na domek — serce jej uderzyło przeczuciem jakimś. Doszedł ją głos posępny wikarego, który nucił powolnie modlitwę nad umarłym. Rażona tym widokiem pani młoda niewiele potrzebowała czasu, aby oprzytomnieć. Mąż jej stał blady i osłabły; wyskoczyła z powozu i schwyciła go za rękę. Nie mówiąc słowa, skierowała się z nim razem do sieni i weszła na próg izby, w której ciało było złożone. Uklękli u zwłok oboje... Leokadia, która powstała przestraszona, pierwszy raz w życiu oko w oko spotkała się z wejrzeniem tej — którą za nieprzyjaciółkę swą i wroga rodziny miała... Boleść czyniła Leokadię tak piękną, tak wyszlachetnioną, tak dumną — nadawała jej taką wyższość nad tą drugą niewiastą, samowolną, rozpieszczoną, a teraz zawstydzoną i przygnębioną, iż młoda pani wzroku jej wytrzymać nie mogła. Zwyciężona spuściła oczy, lecz zarazem uczucie gniewu jakiegoś sercem jej poruszyło... Pierwszy raz widziała, na jakie ofiary serca naraziła nie tylko własną rodzinę, ale tego, którego kochała. Los rzucał jej na progu nowego życia tego trupa, którego może cichy żal po synu wiódł do grobu... Celestyn płakał, padłszy na kolana, i drżał... Leokadia usunęła się na bok dumnie. Wśród ciszy głos tylko śpiewającego psałterz kapłana brzmiał jednostajnym, stłumionym jękiem... Długą chwilę Jadwiga przebyła, to chwytając męża za rękę, to oczyma przestraszonymi oglądając się dokoła po tym dworku ubogim, w którym uczuła dopiero, jaka przestrzeń dzieliła ją od wybranego. Ludzie właśnie do sieni przychodzili z trumną, gdy Jadzia, na której ten widok coraz przykrzejsze czynił wrażenie, wstała, nie mogąc już wytrwać dłużej. Dusiło ją to powietrze grobowe kadzidłem i wonią świec katafal— kowych przejęte... Celestyn, ocucony jakby ze snu okropnego, podniósł się, wodząc oczyma obłąkanymi dokoła. Siostra stała o kilka kroków, nie zbliżając się do niego, żona wołała na niego, błagając litości. — Na miłość Boga... jedźmy... słabo mi... nie mogę dłużej. Twarz jej okrywała bladość śmiertelna, znamionująca jedno z tych przesileń, w które niekiedy księżniczka wpadała. Celestyn, zapominając o wszystkim, musiał ją na ręce pochwycić i co prędzej wyjść, a bardziej wynieść na świeże powietrze. W sieni drogę im zapierała trumna, ludzie co prędzej usunęli ją, aby przejść mogli. Celestyn oglądał się za siostrą, ale ta już, oczy zakrywszy, klęczała u katafalku... Nie mógł nawet zapytać o matkę; księżniczka głosem słabym, coraz bardziej naglącym, powtarzała: — Jedźmy... umieram! jedźmy... Z pomocą służącego dźwignięto ją osłabłą na powrót do powozu, a Celestyn, samej nie mogąc pozostawić, musiał siąść razem i towarzyszyć do pałacu, do którego przywiózł ją na pół omdlałą... TOM DRUGI Wiosną następnego roku księżna Eufrezja w parku starym rezydencji swej w Zbyszewie pewnego pięknego poranku majowego siedziała pod starą lipą rozłożystą na ławce kamiennej, list otwarty trzymając w ręku. Była nim tak zajęta, tak wczytana weń, tak myślami gdzieś daleko, iż nie tylko nie słyszała pewnie wywodzącego miłosne trele słowika, ale nie widziała już od kilku minut stojącego przed sobą niemłodego mężczyzny, który w postawie pełnej uszanowania oczekiwał cierpliwie końca czytania i miłościwego wejrzenia. Oczekującym był pan Podroba, od lat trzydziestu zarządzający dobrami książęcymi, siwiejący już, ale zdrów i silny, z policzkami rumianymi, zażywny, krzepki zresztą, na pierwsze wejrzenie jedna z tych postaci, które nie uderzają niczym i nie czynią wielkiego wrażenia. Nic pospolitszego nad tego człowieka niepozornego wystawić sobie nie można. Ani twarz, ani postawa, ani strój bardzo prosty i prawie zaniedbany nie ściągnęłyby na niego oka. Wśród zaokrąglonych policzków, niegdyś przebytą ospą naznaczonych pstrymi plamkami, siedziało oczek dwoje małych, bystrych, rozumnych, lecz tak powiekami się zasłaniających, że ich najczęściej dostrzec było trudno. Może też unikały tego, by się im pilniej przypatrywano. Nos nie miał wyrazistego kształtu, usta małe nic nie mówiły. Twarz wygolona czysto świeciła zdrowiem. Czoło dość niskie, ale wypukłe, pokrywało wydatnymi skrońmi oczy, które się pod nimi tuliły... Ani zbytniej inteligencji, ani wielkiego życia zasobu nie zdradzała fizjognomia, zdająca się dobroduszną i spokojną. Wejrzenie tylko niekiedy wymykające się spod powiek wydawało bystrym połyskiem, że w tym niepozornym jegomości wewnątrz się coś ukrywało. Pan Podroba, z obawy zapewne, aby go ono nie zdradziło, rzadko kiedy dawał sobie spojrzeć w te oczy. I teraz trzymał je spuszczone w ziemię. Dostatni surdut szaraczkowy i podobneż ubranie całe, buty grube, kij w ręku prosty, czapka z daszkiem dużym od słońca piętnowały go dobrze na wiejskiego oficjalistę, a wyglądał tak niepocześnie, że się prędzej w nim ekonoma niż pełnomocnego rządcy było można domyślać. O pozory nie szło mu wcale... był to człek stateczny, a nie uganiający się za nimi. Postawa wielce pokorna, w której oczekiwał na księżny zmiłowanie, malowała stosunek, w jakim z nią zostawał. Księżna Eufrezja czytała jeszcze, a twarz jej, wielce zmienna i ruchoma, wyrażała coraz nowymi grymasami wrażenia, jakie list czynił na niej. Podnosiły się brwi, kurczyły usta, otwierały do uśmiechu, zaciskały. Oczy to się mrużyły, to rozszerzały do zbytku, a głową potrząsała dziwnie i ramiona a ręce na chwilę nie mogły wytrwać spokojnie. Jednakże ogólne wrażenie, jakie czytanie sprawiało, wesołym być musiało... List, charakterem szerokim i dużym pisany, zajmował cztery ogromne stronnice, a na ostatniej w poprzek jeszcze raz był pokreślony dodatkami. Koperta na ławce leżąca miała na sobie pocztowe oznaki pochodzenia z zagranicy. W ciągu kilku miesięcy tych księżna matka niewiele się zmieniła, powietrze tylko wiejskie trochę zwiędłą twarz jej odżywiło... Odczytawszy, a raczej pożarłszy list córki, księżna wróciła znowu do początku jego, ciągle jeszcze nie widząc Podroby, który w milczeniu spoglądał na swą panią i zdawał się pilno ją studiować. Słowik tymczasem wyśpiewywał i lekkim poruszane wietrzykiem gałęzie lip szemrały. W dali widać było spoza starych drzew różne części ogromnego ogrodu i parku zbyszewskiego. Cale pańska to była rezydencja, choć z drugiej strony stojący dwór powierzchowność miał staroświecką i niewspaniałą. Drewniana, długa, z wysokim dachem budowa, niejednego planu i pokroju, była dziełem różnych czasów, zlepionym dosyć nieforemnie. Z jednego tylko końca poza klombami wystawało skrzydło piętrowe rozpoczęte, mieszkalne, niby projekt nowego pałacu, który nie przyszedł do skutku. Łączyło się ono ze starym dworem, zapowiadając mu ruinę. Tymczasem jednak przybysz ten i dawny gmach żyli z sobą w zgodzie. Ogród też nie był jednolity. Część jego, bliższa dworu, składała się ze szpalerów starych, prosto wysadzanych ulic, kondygnacji kilku, poza którymi w dali dzika promenada angielska szeroko się rozpościerała. Równie w ogrodzie jak koło domu widać teraz było wielkie staranie o utrzymanie troskliwe. Ulice wiły się żółtym powysypywane żwirem, stare szpalery ostrzyżone były świeżo, trawniki pokoszone, a rabaty kwiatów lśniły się mieszaniną najbujniej rozwiniętych dzieci wiosny. Księżna już powtórnie dokończyła czytanie, gdy, chcąc spojrzeć na kopertę i szukając jej, zobaczyła stojącego Podrobę. Twarz jej się rozjaśniła. — A to ty, kochany mój panie Adamie — nie postrzegłam cię... przepraszam... Podroba się nisko ukłonił i jeszcze pokorniejszą przybrał minę. — Jaśnie pani miała, chwalić Boga, wiadomość od księżniczki... Rządca dotąd panią Kormanowską tak nazywał. — Widzisz! — podnosząc kopertę do góry, rozśmiała się księżna Eufrezja. — Dzieci wracają nareszcie! A! już też marłam z niecierpliwości widzenia ich... Jadzia pisze, że zdrowa, rada ze swej podróży, ze wszystkiego szczęśliwa ! Księżna westchnęła. Podroba dziękczynne wejrzenie wzniósł ku niebiosom. — Pisałam już do niej — mówiła dalej księżna, powolnym krokiem zaczynając iść ku pałacowi i wiodąc za sobą w pewnej odległości idącego rządcę, ku któremu oglądała się, na próżno go ośmielając, aby się przybliżył — pisałam, aby zaraz, nie zatrzymując się w Warszawie, przybywali tu, na wieś... Będą mogli spocząć trochę, odetchnąć tym powietrzem balsamicznym, a ja się nacieszyć nimi, bo tu nam nikt nie przeszkodzi. Myśl jakaś musiała przebiec księżnie przez głowę, gdy to mówiła, bo twarz jej namarszczyła się, ale natychmiast wyjaśniła znowu. — Mój kochany panie Podroba — dodała — przygotujże się do tego, żeby przyjąć nowego pana, bo ja, jak wiesz, klucz ten oddałam Jadzi, a ona chce, aby mąż miał zajęcie, i zapowiada, że wszystko poruczy jemu... Podroba się uśmiechnął, kłaniając. — Rozumie się — rzekł chłodno — iż wszystkie rozkazy waszej książęcej mości i wola jej będzie spełniona — ale nierychło nowy pan da tu sobie radę i będzie mógł się rozpatrzyć. Księżna pani wie najlepiej, co to tu za interesa poplątane, jakie ciężkie gospodarstwo i co ja miałem biedy, nim się jaki taki ład wprowadziło... Chociaż nie mam szczęścia znać jaśnie wielmożnego Kormanowskiego, a jużci jak najlepiej trzymam o nim, ale to pono człowiek książkowy, a rozum największy nie zastąpi doświadczenia i kto gospodarstwa i interesów nie tykał... — Ależ poczciwy stary Podroba pomagać mu będzie! — dorzuciła księżna wesoło. — Z duszy i serca, jak na wiernego sługę domu jaśnie oświeconego przystało... — rzekł z pokorą, uginając się, Podroba. — Byle się im po tych Włoszech i zagranicy u nas podobało! — zawołała księżna, ręce składając. — Ty najlepiej wiesz, boś mi w tym był prawą ręką, co ja tu miałam biedy, żeby Zbyszew wypiękniał... tyle lat nie mieszkaliśmy, dużo się zapuściło... — Niech mnie Bóg skarze — przerwał żywo rządca — że w tym winy mojej nie było. Nie mogłem na wszystko starczyć, nie chcąc nadaremnie ani pieniędzmi, ani robotnikiem szafować, kiedy to pustką stało... — Ja cię też wcale nie obwiniam — dodała księżna. — Teraz, chwała Bogu, wszystko w porządku... — A co to kosztowało! — westchnął Podroba. — Byle tylko kontenci byli... — To jest, nasza księżniczka — dodał rządca — boć jaśnie wielmożny Kormanowski nie będzie pewnie wymyślał. Było złośliwości trochę w tej uwadze, lecz widać, że stary znał księżny usposobienie lub je odgadywał, gdy sobie mógł to pozwolić. Księżna zagadała o czym innym. Szli tak z wolna ku dworowi, który dziwnie trochę wyglądał, ale był oryginalny. Widać na nim było starą jego budowę i nowe przerabiania. Okna nierówne, drzwi różnej wielkości, wschodki, galeryjki, pięterka przybierały kwiaty, powoje i różne rzeźby z drzewa, które zakrywały niepiękne i poczerniałe ściany. Z wielkim staraniem pozamaskowywano nie tak brzydotę, jak trywialną powierzchowność budowy, która miała w sobie coś fantastycznego. Księżna sama z pomocą architekta wykonała te upiększenia, jedyne, jakie były możliwe... Murowane skrzydło odbijało od starego domostwa dosyć niesmaczną architekturą, a ta się zmienić naprędce nie dała. Wewnątrz dwór był niemal wspaniale urządzony i z wielkim smakiem, bo na tym księżnej Eufrezji nie zbywało. Kilka dużych sal trochę niskich, mnóstwo pokojów i pokoików, a w murowanej części apartamenta mieszkalne dla państwa młodych — stały wyświeżone, czekając na ich przybycie. Naturalnie pokoje Jadzi były najbardziej wypieszczone i najwygodniejsze. Obok przeznaczone dla pana Celestyna wydawały się nieco szczupłe i ciemne, ale czyż mógł wymagać i potrzebować więcej? Pan Podroba znajdował, że dla takiego Kormanowskiego i tego było za wiele; księżna zaś tłumaczyła się, iż małżeństwo, które się tak kocha, prawie zawsze razem być musi — więc po cóż osobne dla pana pokoje? Jeszcze raz z rządcą księżna obeszła dom cały, niektóre sprzęty rozkazując przestawiać, inne przynosić, co rządca znajdował zawsze nadzwyczaj genialnym. Uwielbienie jego dla księżny nie miało granic, ale też mu je ona spłacała równie nieograniczoną ufnością i mnogimi dowodami, że zasługi jego oceniać umiała. Tyle lat strawił, życie całe prawie poświęciwszy książęcemu domowi! Prawda, że dwie córki wyposażył sowicie stary i wydał za zamożnych panków, że syn miał wioskę i że — fama chodziła o bardzo znacznych kapitałach, z którymi się Podroba nie wydawał. Owszem, opowiadał się zawsze ubogim — a wioskę syna tłumaczył jego ożenieniem. Człeczyna był skromny, jeździł bryczką na resorach, a w domu nie widać było wielkiego dostatku. Jejmość, prosta kobiecina, gospodyni zawołana, chodziła w suk— niach perkalowych, w fartuchu i nikt by jej nie wziął za żonę rządcy, gdyby nie to, że głos jej trwogą napełniał żeńskich i męskich oficjalistów. Zwano ją herodem—babą, a sam Podroba lękał się jejmości, chociaż cenić ją umiał. Bez niej, powiadał, poszedłby dawno z torbami. Folwark, położony tuż przy parku pałacowym, mający ogród osobny, z którego furta do niego prowadziła, wygodny był, czysty, ale wcale nie wykwintnie zbudowany przez samego już Podrobę. Otaczały go pomniejsze budowy gospodarskie, gdyż rządca konie, bydło i różne stworzenia hodował. Tu po staroświecku uwijały się baby z wiejska poubierane, parobcy i chłopięta bosonogie wśród mnogich kur, gęsi, indyków, gołębi i czworonożnego dobytku. Czuć było gospodarną i zabiegliwą panią Podrobinę, a często i słyszeć się też dawała, zawsze poczynając od jednej formuły: — Ażeby cię jasne pioruny zatrzasły! — której w pomoc przychodził tylko wariant: — Bodaj cię diabli wzięli! W chwili, gdy sam rządca z księżną obchodził dwór odnowiony, przed folwark zajechał koczyk bardzo elegancki czterma końmi; z niego wysiadła młoda i piękna, zręczna, wiotka, z twarzyczką smętną i wdzięczną osóbka, której w ganku, wybiegłszy, pani rządczyni o mało nie udusiła ściskając. Nikt by w tej istocie idealnie prawie pięknej, wątłej, powietrznej, z oczyma czarnymi, jakby we łzach pływającymi, nie domyślił córki rodziców tak realistycznie krzepkich, wypasionych i prozaicznych... A jednak była to rodzona ich pani Kamila z Podrobów Zastawska... ukochane dziecię obojga. Miłość rodziców dla niej nic nie przeszkodziła im przecież wydać ją za dziedzica wioski, pana Emanuela, zwanego Manciem, Zastawskiego, który lepiej do rodziców był dobrany niż do żony. Szlachcic rubacha, wesół, który by był ani prochu nie wymyślił nigdy, ani rękawiczek na dzień powszedni. Doskonały człek, hreczkosiej, myśliwiec, w męskim towarzystwie nieoceniony, dla trochę sentymentalnej, delikatnej, wykształconej Milki był za szorstkim i za pospolitym. Ale miał wioskę, miał sperandy na stryju i choć Milka płakała bardzo, choć wstręt miała do niego, rękę mu oddać musiała. Nie był on złym mężem, ale dobrym po swojemu, tak że czułości jego biedną istotę zamęczały... Życie się wlokło jakoś, a Milka raz za mąż poszedłszy, nie skarżyła się już na nic. Na nic by się to nie przydało. Milka wśród ludzi, co ją otaczali, była prawdziwą pustelnicą, nikt tu jej, ona nikogo zrozumieć nie mogła. Rodzice, starając się ją wychować jak najlepiej, zrobili z niej nieszczęśliwą prawdziwie istotę. Rozwinął się jej umysł, uderzyło serce, wzrok uleciał w wyższe strefy, a żyć potrzeba było, albo na tym folwarku z rodzicami lub potem z Manciem, dla którego wszystkie przymioty żony były księgą na siedm pieczęci zawartą. Myliłby się jednak, kto by, wnosząc z powyższego zarysu, o sentymentalizm chorobliwy panią Kamilę posądził. Była naturalną, miała nawet usposobienie wesołe — lecz los ją postawił wśród ludzi daleko od niej umysłowo niższych, z którymi kilku słów zamienić było trudno. Milka lubiła czytać, miała talenta, wszystko to ją w oczach męża i rodziców niemal czyniło śmieszną. Ojciec i matka utrzymywali, że pannie te rzeczy były potrzebne, ale gdy raz za mąż wyszła, po co się to wszystko zdało? Najczęściej sama jedna zostając w domu, pani Zastawska, której mąż polował, bawił się i kręcił nieustannie po sąsiadach, nudziła się biedna i — odwiedzała rodziców, ażeby się odżywić trochę widokiem ich dobrego bytu i szczęścia domowego. Uściskawszy córkę, pani Podrobina wprowadziła ją do pokoju bawialnego, zaczynając już kląć męża, że nie przybywa. — Poszedł do tej księżny — odezwała się, ocierając twarz fartuchem, zasapana z radości jejmość — a jak pójdzie do niej, to przepadnie. Ja nie wiem, co ona tam z nim ma do gadania... A to wszystko dla tego przeklętego dworu, który przerabiają i cackają dla księżniczki... Końca, powiadam ci, temu nie ma. Już mi ona kością w gardle siedzi — ot, tu! Co ona wymyśla, czego jej tam potrzeba, ot, włosy na głowie wstają. A jak czego zażąda! rozstąp się ziemio, musi być! — A młodzi państwo? Jeszcze nie przyjechali? — zapytała córka głosem, który słodyczą od krzykliwego matczynego dziwnie odbijał. — Chwała Bogu, że ich jeszcze nie ma! — składając ręce, zawołała rządczyni. — Dosyć już z tą starą kłopotu; dopiero jak te gagatki zjadą, ja powiadam, choć stąd uciekaj!! Na te słowa nadszedł pan Podroba i gdy zobaczył córkę, twarz mu pojaśniała... — Ja tu Milce opowiadam — odezwała się jejmość do męża — co my za biedę mamy z tymi księżny wymysłami! A co to dopiero będzie, gdy młodzi nadjadą! Podroba westchnął, kręcąc głową. Twarz mu się wykrzywiła znacząco. Obejrzał się dokoła, jakby mu nieraźno mówić było. — Ano! — rzekł cicho — jakoś to będzie, przy łasce Bożej. Zobaczymy! zobaczymy! Zapowiada się nowy regiment, bo księżna dobra wszystkie córce oddaje. Imci pan Kormanowski ma się sam zajmować gospodarstwem i interesami. — A po cóż ty? — krzyknęła jejmość. — Jeszcze nie wiadomo, co z nami będzie — cicho, odchrząkując i oczy spuszczając, odparł Podroba. — A nuż nie będę miał szczęścia się podobać jaśnie panu? No, to pójdziemy sobie innego szukać chleba. Mówił to z taką rezygnacją, jakby nie bardzo wierzył we własny prognostyk. — A niedoczekanie jego! tego jakiegoś przybłędy! — podniosła głos Podrobina — prędzej on stąd jeszcze wyniesie się niż myl Rządca znacząco chrząknął, dając znać żonie, aby tak głośno nie wywoływała myśli swoich. Zbliżył się do stolika i począł cicho: — Bóg ci to tam święty wiedzieć raczy, co z tego wyrośnie — ale ja bym w jego skórze być sobie nie życzył. Stara go po dziś dzień nienawidzi, a gdy się pozbyć będzie mogła... da na wotywę! Familia tylko czeka ich powrotu, aby na niego ze wszech stron uderzyć; bo powiedziano jest, że oni nienawistne małżeństwo rozerwą. Książę Marcin toż samo mówi. No cóż? uparła się księżniczka, dali jej go, miała się czas nacieszyć... pójdzie intrygant z kwitkiem! O! pójdzie! — A jeśli ona go kocha? — odezwała się Milka. Jejmość ruszyła ramionami, a Podroba zrobił minę osobliwą. — To się już nakochała — rzekł. — Mówią, że piękny był; ale Grzegorz, co z nimi do Włoch jeździł i co z Mediolanu powrócił, bo jakoś podróży znosić nie mógł, powiada, że się bardzo zmienił. Schudł, sczerwieniał, zbrzydł, a taki chodzi posępny, jak struty... Na twarzy Milki odmalowało się politowanie, a rządczyni uderzyła w stół pięścią ogromną. — Dobrze mu tak... niechby nie lazł w cudzy groch! — zawołała — dobrze mu tak! Także! przypiął kwiatek do kożucha, było mu sięgać po księżniczkę i to jeszcze w taki sposób, że musieli mu ją dać! Milka chciała zaprotestować, ojciec przerwał: — Jak tam było, to było — rzekł — ano dopiero teraz pocznie się heca!! No! no!... Niech popróbuje tylko wścibić w co nosa... my mu pokażemy! Daj Boże tylko, aby prędzej począł się jak szara gęś rządzić! Czekamy na jegomości! Prosimy! Podroba się uśmiechał... — Ja moją starą księżnę znam — dodał — jak kieszeń własną. Ona jest w spisku — byle przybyli, powiadam, zacznie się heca... Milka nie odpowiedziała nic; ale widać było, że się jej żal kogoś, księżniczki czy skazanego jej męża, zrobiło... Stara jejmość klęła po cichu na zapas... Podroba był w usposobieniu gadatliwym, a między swymi wstrzymywać się nie potrzebował. Szepnął więc córce na ucho: — Książę Eustaszek, którego dawniej do naszej panny prowadzili, hulał i, słyszę, z kretesem wszystko utracił. Otóż teraz forsa cała pono, aby wyforować intruza, a ją za niego wydać. Rzecz napięta i księżna, choć milczy, ale wie o tym i sprzyja projektowi... Niech tylko przyjadą! — dodał rządca zacierając ręce — czekamy!! Cicho było, smutno we dworku na Pradze od śmierci tego, który wlewał życie we wszystko, czego dotknął. Chociaż wdowa i córka starały się utrzymać to, co on stworzył, w tym samym porządku i ładzie, znać było, że tu jego ręki pracowitej i czynnego umysłu zabrakło. Dwie sieroty, po nim pozostałe, z religijnym poszanowaniem zachowywały, co on pielęgnował niegdyś, ale i ogródek i dcm nie były już tak świeże i tak rozkwitłe i wesołe jak dawniej. Zajęte smutkiem swym i sieroctwem, nie widziały nawet, że się ich nieszczęście odbijało we wszystkim jakimś zaniedbaniem i żałobą. W przededniu pogrzebu, gdy Celestyn zjawił się tu z żoną i musiał odwieźć ją chorą i przerażoną do pałacu, co struło im wesele i wyjazd przeciągnęło — musiał się pan młody dzielić między żoną, powołującą go nieustannie, a obowiązkami względem rodziny... Nie mogąc sam pozostać przy Leokadii, której męska pomoc była potrzebna, Celestyn rozpaczliwym listem wezwał Michała, który nadbiegł natychmiast do dworku i zastąpił tam wdowie syna. Księżniczka zaledwie dozwoliła Celestynowi pójść za trumną ojcowską i gniewała się, że ją opuszczał na chwilę dla swoich. Pierwszy raz młode małżeństwo w dniu ślubu już musiało się posprzeczać. Celestyn obstał silnie przy obowiązku względem zwłok ojca i utrzymał się przy swoim, czego mu Jadzia darować nie mogąc, rzuciła w oczy gorzką wymówką, że rodzinę swą więcej od niej kocha, gdy ona — wszystko i wszystkich poświęciła dla niego. Celestyn zaledwie zdołał ją przebłagać łzami — lecz w duszy już pozostał zaród żalu, wymówka niewdzięczności. Księżniczka nie zapomniała mu nigdy, iż dla niej nie wyrzekł się przeszłości... Celestyn musiał się w przeciągu tych pierwszych kilku dni wymykać do matki i siostry niepostrzeżenie, a za każdym powrotem znosić nieskończone wymówki. Na ostatek, choć słaba jeszcze, Jadzia zapowiedziała wyjazd natychmiastowy, dlatego tylko, aby męża oderwać od jego rodziny. To pierwsze zajście małżeńskie tym pełniejsze było goryczy, że w sumieniu swym zazdrosna księżniczka czuła, iż słuszności za sobą nie ma i że każdy człowiek z sercem musiał ją przyznać mężowi. Księżna matka była świadkiem tych sporów i chociaż się zachowała biernie, stawała po stronie córki, a nie bez pewnego wewnętrznego ukontentowania patrzała na to, spodziewając się, iż wypadek ten miłość Jadzi dla męża ostudzi. Nie dało się to jednak uczuć tak prędko — choć pamięć przykrego wrażenia w Jadzi pozostała. Czuła się obrażoną. Państwo młodzi wyjechali w żałobie w pierwszą podróż swoją. Włożył ją po ojcu Celestyn, nic nie mówiąc żonie, która też wymówek mu nie czyniła za to, ale nie wdziała jej i podzielać z mężem nie chciała. Zabolało go to — lecz żal musiał w sobie pogrzebać. Najniezręczniej potem młoda pani starała się w ciągu podróży rozerwać i rozweselić Celestyna, gniewając się i niecierpliwiąc, gdy się to nie udawało. Charakter jej despotyczny, dziwactwa chorobliwe, fantazje coraz odmienne występowały z dniem każdym dobitniej, dając się czuć mężowi. Nie mógł on ani próbować opierać się zachciankom żony, chyba w imię jej zdrowia. Miłość obojga, teraz gdy więcej zbliżeni poznawali się nawzajem coraz lepiej, na straszne próby była narażona. Właściwie księżniczka, gdy pokochała swego profesora, Celestyn, gdy się do uczennicy przywiązał — znali się tak mało, tak jednostronnie, on ją tak powierzchownie i z dala, że teraz dopiero odkrywali w sobie cechy charakteru, których się ani domyślali. Do niczyjego przywiązania lepiej, niż do gwałtownej miłości Jadzi, nie dawała się zastosować francuska definicja: que l'amour est un égoisme ? deux. Jadwiga kochała, jak była nawykła od dzieciństwa matkę i swój dwór kochać — dla siebie. W domu ona była ogniskiem, osią, bóstwem; w małżeństwie też chciała być ołtarzem, do którego na kapłana wybrała Celestyna. Nie mogła pojąć, aby ten człowiek, którego ona do siebie podniosła, śmiał coś samoistnie poczynać, żądać dla siebie. Celestyn i przez przywiązanie dla żony, i przez wrodzoną łagodność zastosował się skwapliwie do wszystkich jej kaprysów — lecz zawsze jeszcze poświęcenia się tego było mało. Jadzia zaczynała się skarżyć, że ją nie tak kochał, jak się spodziewała... Miłość jej była tak wymagającą, iż nie znosiła nawet różnicy zdań w najmniejszej rzeczy. Celestyn powinien był jej prawdę uważać za jedyną możliwą i to, co uznawała pięknym, uwielbiać. Najmniejsza sprzeczka o dzieło sztuki, o książkę, o zdanie jakieś, które Celestyn usiłował sprostować, doprowadzała ją do niecierpliwości i gniewu. — Ja takiej miłości nie rozumiem — mówiła otwarcie. — Tyś powinien poślubić wszystko, co ja kocham, pragnąć, czego ja żądam, nasze przekonania różnić się nie mogą. Nasze dusze i umysły muszą zlać się w jedno... Spróbowawszy w początku łagodnie walczyć z tym despotyzmem, któremu ulegał we wszystkim, oprócz zagadnień wyższych życia i tego, co za prawdy zasadnicze uznawał — Celestyn, w końcu przekonawszy się o niemożliwości przezwyciężenia żony, zamknął się w zrezygnowanym milczeniu. Ale to gniewało Jadzię, czyniła mu wyrzuty, że ją nie znajdował godną rozprawiania i walki. Bystrego pojęcia, odgadująca łatwo, co się w duszy męża działo, Jadzia nie pominęła najmniejszej zręczności drobnego prześladowania, mającego prowadzić do zwycięskiego podboju. Celestyn słabym był dla niej, kochał tę rozpieszczoną istotę, której umysł daleko był wyższy niż serce — gotów się był poddać jej wszystkim kaprysom powszednim — ale gdzie szło o prawdę, kłamać nie mógł i nie umiał. Nazywała go nieznośnym i upartym. Pomimo tych utarczek, które się zaraz od pierwszych dni pożycia rozpoczęły, miłość gwałtowna dla Celestyna nie osłabła w Jadwidze, owszem, zdawała się rosnąć aż do namiętności. Miała ona jakiś charakter chorobliwy, dziki, a że piękność męża zwracała na niego oczy, połączyła się jeszcze z zazdrością dziwną, do której on najmniejszego nie dawał powodu. Nie wolno mu się było oddalić krokiem, zająć czymkolwiek bądź, nawet książką. Natychmiast następowały wymówki, że ostyga, że woli czytanie niż rozmowę z nią i jej towarzystwo... Nie dawała mu chwili spoczynku, zamęczała go potem pieszczotami, a wśród nich przychodziły wybuchy gniewu, wyrzuty, kłótnie, pod których ciężarem Celestyn upadał. Zdrowie księżniczki, mimo tych nieustających drażnień, polepszało się w podróży, sił nabywała, była jakby w swoim żywiole, gdy Celestyn, od pogrzebu ojca zacząwszy mizernieć i blednąć, widocznie cierpiał zarówno fizycznie, jak moralnie. Żona i to mu wyrzucała, znajdując, że szczęśliwym nie był dlatego, że kochać nie umiał. Ona teraz lekarzem dla niego być chciała, karmiła, poiła, narzucała mu swoje gusta i gniewała się, widząc, że ukochany coraz wyglądał smutniej i bardziej bolejąco. — Masz minę ofiary — a to jest dla mnie upokarzające i nieznośne... Wszystko to nie przeszkadzało młodemu małżeństwu do przeżycia kilku dni rozkosznych w tych Włoszech, których oboje nie znali i nimi się zachwycali. Jadwiga miała smak wykształcony, wielkie poczucie piękna, wielkie pragnienie nauki; wcale więc zapominała na chwilę o sobie, o swej miłości, o ofierze, jaką dla niego uczyniła, i całą duszą dawała się unosić wrażeniom. Celestyn naówczas znowu występował jak dawniej w swej roli inicjatora i profesora — słuchała go wdzięczna, oceniała i przywiązywała się duchem spragnionym do niego. Trwało to jednak zwykle krótko. Jedno spojrzenie, jedno słowo wyrywało ją z tego zapomnienia się, a dość było, aby Celestyn Tryumfującą Wenecję Weroneza pochwalił, aby się jej czoło zachmurzyło, a znajdowała w tym wymówkę, że ona równie piękną plastycznie nie była. W istocie księżniczka, choć chorobliwą fizjognomię swą traciła, choć świeższą była, odmłodzoną i nabierała nowego wyrazu, choć się jej kształty wypełniły, bladość nikła — coraz mniej stawała się uroczą, coraz, jednym słowem, była pospolitszą. Twarz miała rozumną — lecz poezja dziewicza dawnej twarzyczki starła się z niej zupełnie. Zdrowszą była — lecz brzydła. Celestyna zaś piękność klasyczna, trochę dawniej sztywna i zimna, wyrazem skrytego bólu i rezygnacji nowego nabrała uroku. Gdy szli razem, oczy kobiet zwracały się mimowolnie na ślicznego mężczyznę, przy którym, zwieszona na jego ramieniu, trochę ułomna istota była rażącym kontrastem. Jadzia postrzegła rychło tę zmianę w sobie i to jej także psuło humor, niecierpliwiło ją, chciała uciekający wdzięk zastąpić wyszukanym strojem, błyskotkami, toaletą, która tylko uwydatniała, czego jej brakło... Ubrania osobliwe, bijące w oczy, jaskrawe, dziwnego kroju niemal ją czyniły śmieszną. Chociaż sama zażądała tej podróży tęte ? tęte z mężem, nie pozwalając nawet matce towarzyszyć sobie, Jadzia wprędce się znużyła samotnością we dwoje. Brakło jej słuchaczów potakujących, wielbicieli jej umysłu, admiratorów dowcipu, którego, jak się jej zdawało, Celestyn ocenić nie umiał. W dalszej po Włoszech podróży kilka pobieżnych znajomości z cudzoziemskimi turystami rozerwało ją przyjemnie. Żeńskiej tylko znajomości unikała, gdyż coraz bardziej była o męża zazdrosną. Celestyn, który w pierwszych dniach na próżno usiłował znaleźć jakiś środek porozumienia się z żoną i wyjścia z gorączkowego stanu do spokojnego życia zgodnego — w końcu widząc, że chyba czas i cierpliwość doprowadzą od tego, stał się powolnym, biernym sługą, lecz nie umiał ukryć pognębienia swego i uczucia zawodu, jakiego doznał. Uśmiechał się smutnie, nadskakiwał jej, lękał objawić woli swojej w najmniejszej rzeczy. Oboje widzieli teraz co chwila wyraźniej, że się na sobie zawiedli. Harmonii tej, jakiej się spodziewali, nie było między nimi. Księżniczka kochała i tym mocniej drażniło ją to, że ideał, do którego się tak przywiązała, tracił w jej oczach. Jakkolwiek Celestyn miał obyczaje i zewnętrzne cechy jak najlepiej wychowanego człowieka, w bardzo wielu drobnych odcieniach, które tylko życie wspólne uwydatnia, zdradzał plebejuszostwo swoje. Ruch jakiś, słowo, nawyknienie prostacze raziły rozpieszczoną księżniczkę. Jadzia nielitościwie mu to zaraz uczuć dawała. W podróży on, nawykły do oszczędności, pilnował zbytnio, aby próżnych nie czynić wydatków. Księżniczka chciała być panią i sypała pieniędzmi na przekorę. Potrzeba się było poddać jej fantazji. Wprawdzie było teraz tylko na biletach i w hotelach: Madame Junosza de Kormanowska, ale pod tym nazwiskiem wydatnymi głoskami stało: neé Princesse de... Księstwem tym Jadzia chętnie się popisywała. Szyte mitry świeciły na jej wyprawie i wszystkich przyborach... Do Neapolu dojeżdżając, państwo młodzi oboje byli sobą dosyć znużeni. Pomimo to księżniczka w częstych swych listach do matki, które dla niej stanowiły rozrywkę i potrzebę duszną, opisywała ciągle tylko szczęście, jakiego doznawała. Nadto była dumną, aby się przyznać do zawodu doznanego, do przychodzącego powoli rozczarowania. Owszem, im ono groźniejszym się stawało, tym Jadzia w listach stawała się weselszą... tym unosiła się bardziej nad dolą swoją i wyborem, jaki uczyniła. Lecz co człowiek chce pisać, a z czym się mimo woli zdradza, nie uchodzi oka doświadczonego... Księżna matka wyczytywała w listach córki więcej, czego w nich brakło, niż co tam stało. Jadzia pamiętała o tym zawsze, aby mąż się przypisy— wał do jej korespondencji. Przypiski te były, choć treść ich często dyktowała żona, suche, zimne jakieś i pełne zawsze zakłopotania, niezręczności zdradzającej, że pan Celestyn z nowym stanem swym wcale się jeszcze nie obył... Księżna matka odgadywała pożycie córki i jeśli się nim nie cieszyła, przynajmniej nabierała nadziei, że rozerwanie związku nienawistnego po pewnym przeciągu czasu możliwym się stanie... Drobniuchne szczegóły zdradzały, w jakim usposobieniu była pani Jadwiga. Matka cieszyła się głównie tym, że zdrowie jej się polepszyło, reszta była dla niej obojętną; im prędzej miały wystąpić nieporozumienia, doprowadzić mogące do rozwodu, tym księżna Eufrezja szczęśliwszą by była. Nagliła teraz tylko o powrót do Zbyszewa — reszta miała się dokonać sama. Celestyn na wsi musiał być narażony na stosunki, starcia, które, wedle tajemnej myśli księżny, do reszty miały go uczynić żonie nieznośnym. Zupełna ruina księcia Eustachego, który zdawał się najwłaściwszym następcą po pierwszym mężu — przypadła i rodzinie, i księżnie Eufrezji bardzo w porę. Lew ów salonowy, który miał tyle szczęścia u pięknych pań, nie mógł sobie jednak znaleźć posażnej jedynaczki, która by go uratowała. Znano jego lekkomyślność — charakter księżniczki Jadwigi dawał pewne rękojmie, iż po smutnych doświadczeniach młodości w jej ręku miało się ustatkować książątko... Nie wątpiono bynajmniej, iż teraz jako kontrast po profesorze Celestynie Eustaszek znudzonej pani podobać się potrafi. Matka przebiegła czuła i to, że Jadzia, niższą umysłowo będąc od Celestyna, podrażniona tym, będzie wolała dowcipną nicość, nad którą łatwo uzyska przewagę. Rachuba nie była zbyt przesadzona. W jaki sposób miano się pozbyć Celestyna, nie zda— wała sobie sprawy matka; lecz pewna była, że on sam broni przeciw sobie dostarczy... Przed obcymi naturalnie księżna Eufrezja o niczym nie mówiła tylko o szczęściu córki, o zięciu zaś nigdy nie wspomniano, jakby go na świecie nie było i w listach Jadzi, oprócz przypisków oficjalnych, mąż grał bardzo małą i podrzędną rolę. Mówiła o sobie — górowało w nich to „ja", które pod różnymi formami stanowi u egoistów punkt wyjścia i cel każdej ich myśli... W Neapolu tyle było do widzenia, urocze okolice taki obudziły zapał w obojgu podróżujących, iż na chwilę harmonia między nimi zapanowała. Drobne spory ustały jakoś, a Celestyn, doskonały cicerone i tłumacz rzeczy starożytnych, nawet przewagę miał nad żoną, która, pragnąc się uczyć, stała się łagodniejszą dla nauczyciela. Trwało to jednak krótko. W Capri pan Celestyn był tak nieopatrzny, iż stanął zachwycony czternastoletnią dziewczynką, która na wpół naga niosła brązowe naczynie na głowie i jak posążek grecki była piękna. Żona obraziła się tym entuzjazmem dla plastycznej piękności, pokłóciła się z mężem i w najgorszym humorze wrócili nazad do Sorrenta... Skutkiem wycieczki tej burzliwej na Capri było postanowienie jak najprędszego powrotu do kraju. Jadzia tęskniła do matki, do domu, skarżyła się na znużenie, mówiła, że Włochy są brudne i że ma ich już dosyć. Wola jej była naturalnie dla męża rozkazem. W początkach pani chciała jak najprostszą drogą jechać do domu; namyśliła się jednak, aby dla uzupełnienia toalety zwrócić na Paryż i poznać po wielu latach niewidzenia słynną stolicę mody. Celestynowi była ona zupełnie nie znana. Księżna matka, już uwiadomiona o bliskim córki powrocie, z następnym listem dowiedziała się, że ma jeszcze posłać pieniędzy i że nad Sekwaną Jadzia kilka dni chce zabawić. Wydatki podróży były już bardzo znaczne i dotkliwe. Skarżył się na nie i Podroba, dając do zrozumienia, że młody pan wcale coś oszczędnym nie jest. Jemu przypisywano tę rozrzutność, chociaż Celestyn dla siebie nie zażądał nigdy ani wydał grosza. To, co mu z sumy przez ojca danej pozostało, służyło na bardzo skromne jego potrzeby. Przywiązana żona nie zwracała uwagi na rachunki, ani się kiedy zajęła tym, aby towarzyszowi uczynić jakąś przyjemność. Sama ona potrzebowała wiele, aby nieustannym fantazjom swoim dogodzić. Celestyn bardzo oszczędnie się obchodził, a pomimo to znacznie ostatki swego mienia nadwyrężył. Jadzia albo nie rozumiała tego, lub wiedzieć o tym nie chciała. Tymczasem Podroba mruczał, że jużciż dużo ekspensować musiano, kiedy takiego hołysza, jak Kormanowski, począwszy od koszuli trzeba było oporządzać, a taki panicz, co nigdy nic nie kosztował, zawsze najwięcej wymaga i grymasi. Delikatnych tych przymówek słuchając, stara księżna nie protestowała wcale, uśmiechała się i zagadywała czym innym. Właśnie nadszedł był list Jadzi oznajmujący o zwróceniu na Paryż drogi, przeciwko czemu nic nie miała matka i chciała, korzystając z tego, dla siebie żądać małych sprawuneczków. Już zasiadała do odpowiedzi, myśląc, jak u Podroby wymoże nową przesyłkę pieniężną, gdy — oznajmiono gościa. Był to przybywający na zwiady książę Eustaszek, którego rodzina wysłała do Zbyszewa. Za pretekst mu służyła chęć zwiedzenia rezydencji, o której wyrestaurowaniu i upięknieniu mówiono wiele. Nie było znać na nim bynajmniej, że świeżo utracił ostatni majątek i spadłe z niego długi ciążyły na nim jeszcze. Otaczała go taż sama elegancja, cechowała ta sama co dawniej lekkomyślność. Gdy go oznajmiono, księżna się uśmiechnęła znacząco. pobiegła poprawić strój i włosy, które z powodu żywości jej zawsze bywały w nieładzie, i pośpieszyła do salonu świeżo pięknym rzeźbionym sufitem przyozdobionego na powitanie kuzynka. Eustaszek bardzo zręcznie rozpoczął od uniesień i pochwał nad smakiem nieporównanym, z jakim Zbyszew umiała księżna przystroić. Zachwycało go wszystko. Powiadał, że po całym świecie głoszono już o tym gnieździe, jakie troskliwa macierzyńska ręka dla ukochanego dziecięcia usłała. — Słyszałem — dodał — że księżniczka (familia inaczej jej dotąd nie nazywała) wkrótce już ma powrócić. — Spodziewałam się jej w istocie bardzo wprędce — odpowiedziała księżna — ale... nie wiem prawdziwie, czy mąż, czy ona, zażądali po drodze być w Paryżu. Spóźnią się więc o kilka tygodni. Książę Eustachy na wspomnienie męża Uśmiechnął się. — Spodziewam się — rzekł — iż szczęśliwy ten pan... przynajmniej w miodowych miesiącach z wolą swoją objawiać się nie będzie. Księżna tylko spojrzała na niego. — Przyznam się — odparła — że o tym panu, jak go zowiesz, wiem bardzo mało z listów Jadzi. Może to dowodzić, iż jej przynajmniej nie zawadza... Ona zdaje się szczęśliwą i wszystkie jej korespondencje tego dowodzą... ale — zobaczymy... Książę Eustaszek skłonił głowę. — Bylibyśmy wszyscy bardzo radzi, aby istotnie mariaż ten ziścił nadzieje księżniczki, chociaż... chociaż... — Chociaż!! — powtórzyła księżna Eufrezja i zwróciła na piękny strop uwagę kuzyna. — To ze wszystkiego najlepsze — dodała, od sufitu zwracając się znowu nagle do Jadzi — że ona zdrowszą się czuje, pokrzepioną i że jej to powietrze włoskie bardzo dobrze posłużyło... Usiedli. Rozmowa dziwnie plątana, choć się zwracała do różnych przedmiotów, ciągle potrącała o księżniczkę. — Niech się księżna nie dziwuje — rzekł w końcu Eustaszek — że ja się tak troskliwie dopytuję o wszystko, co się mojej kuzyneczki tycze... Była to zawsze moja potajemna pasja... kochałem ją. Nieszczęściem nie mogłem nigdy pozyskać łaski w jej oczach... — Westchnął. — Zdaje mi się, żeś trochę sam winien temu — rzekła matka po cichu. — Drażniłeś ją, sprzeciwiałeś się jej, a ona była naówczas w takim usposobieniu. I z uśmiechem dodała, patrząc na podłogę: — Któż wie? może teraz będziesz szczęśliwszy? Lecz wnet w żart to obróciła... książę Eustaszek wynurzył gorące swe i teraz nawet nie ostudzone uwielbienie dla Jadzi. Znajdował ją genialną, znajdował piękną, wdzięczną — uroczą. Dla niego, jak powiadał, drugiej, jej podobnej, na świecie nie było... — Wszystko to trochę po niewczasie uznałeś — gdyśmy ją stracili! — westchnęła matka. Spojrzeniem wszakże żywym zdawała się mówić przeciwnie, że nic jeszcze straconego nie ma. — Jak tylko ta droga moja Jadzia powróci, przyjeżdżaj do nas... Proszę, pewna jestem, że i ona ci będzie rada, bo — zawsze lubiła cię, choć zbliżyć się nie mogliście. Samotność długa z tym mężem, który jest trochę pedant, musiała ją znużyć... Książę Eustachy oświadczył się z gotowością przylecenia na skrzydłach, jak tylko księżniczka powróci. Mówiono o rzeczach wielu. Księżna nawiasowo ubolewała nad niezmierną kosztownością podróży, a choć winy tych nadzwyczajnych wydatków nie przypisywała — „temu panu" — czuć było, że nie kogo innego tylko jego nią obarczała. — Jadzia w tym nie miała doświadczenia... a jej towarzysz — mówiła — trudno, by ją w tym zastąpił i umiał powstrzymać. C'etait si neuf pour lui! Mnie Jadzia towarzyszyć sobie nie pozwoliła! Mniejsza jednak o wydatki, byle zdrową nam i silną powróciła... Ze dworu poprowadziła księżna do ogrodu gościa, pokazując mu i tam wszystkie pomysły swe i wykonane upiększenia. — Jednego mi żal — dodała — że oprócz Jadzi, która ma, jak ja, wiele gustu — mało kto się na tym pozna, co ja dla nich zrobiłam... Smak nie wszystkim jest dany... Książę starał się dowieść, iż on przynajmniej był nim obdarzony, ale zarazem dotknął tego, iż ludzie nawet najrozumniejsi, a bez pewnych tradycji, nabyć go nigdy nie mogą. Księżna się na to godziła. Gość, usilnie się starając przypodobać, pozostał na obiedzie, zabawiał doskonale, dowcipował, badał i doszedł do tego przekonania, iż — przy szczęśliwym składzie okoliczności — projekta życzliwych mu krewnych u matki nie znajdą oporu... Po kilkakroć księżna Eufrezja z widoczną niechęcią i wstrętem odzywała się o mężu swej córki. Książę Eustaszek niby przypadkiem wspomniał, iż słyszał, jakoby rodzona siostra „tego pana" miała zamiar przyjąć obowiązki guwernantki w domu bogatego bankiera. Nie mogło to być przyjemnym familii. Księżna usta zagryzła. — Spodziewam się, że gdy ten pan powróci, a dowie się o tym, potrafi zapobiec przecię... Jadzia może uczynić jakąś ofiarę, aby tego nie dopuścić. Byłby skandal dla nas wielce nieprzyjemny, a dla naszych nieprzyjaciół zbyt miły... Mówiono wiele jeszcze o zgubnych skutkach wszelkich mezaliansów i książę Eustaszek późnym wieczorem w najlepszym usposobieniu odjechał... Pierwszą myślą księżny matki było w Zbyszewie na córkę oczekiwać i tam przyjąć powracającą. Niecierpliwiło ją wyglądanie ciągłe i zwłoki, a że stęsknioną była do swej Jadzi, zmieniła wkrótce pierwsze postanowienie i zamierzała spotkać się z córką w Warszawie, zapowiadając Podrobie, aby wszystko miał w pogotowiu, bo natychmiast razem do Zbyszewa przybędą. Księżna, gdy raz powzięła myśl jakąś, a nic jej do wykonania nie przeszkadzało, niecierpliwiła się i natychmiast przyprowadzała do skutku. Jednego poobiedzia, zażądawszy wybiec do Warszawy, wyprawiła list do córki, a nazajutrz była już w drodze... Tu nudziła się trochę, bo nawet najukochańszej Żuliety nie miała, od czasu wesela przebaczyć jej nie mogąc, że się wymówiła od przybycia. Pierwszego kroku dla przejednania uczynić nie chciała. Z dnia na dzień spodziewani byli państwo Kormanowscy; tymczasem list nadszedł już z drogi, że Jadzia się czuje cokolwiek cierpiącą i zmęczoną, więc podróż musi odbywać powoli i zapewne spocząć jej wypadnie jeszcze we Wrocławiu. Nie licząc już dni, nie mogąc wytrzymać nowego tego opóźnienia, księżna Eufrezja w kilka godzin po odebraniu wiadomości ruszyła pocztą do Wrocławia bez odpoczynku. Stanąwszy tam, naturalnie pod „Złotą Gęsią", bo wszyscy tam od wieków stawać byli przywykli, nie znalazła córki jeszcze, lecz była pewna, że i ona zajechać tam musi. Tymczasem drugi już dzień nudziła się, zamówiwszy mieszkanie, posyłając na zwiady, a córki się doczekać nie mogła. Zaczynała się już trwożyć, aby nie zmieniła planu podróży i żeby się nie rozminęły, gdy wieczorem — o radości! — zjawiła się oczekiwana Jadzia, a matka i córka rzuciły się sobie w objęcia z wybuchem czułości, którą księżna Eufrezja oblała łzami. Odetchnąwszy dopiero zaczęła się córce przypatrywać. Rok prawie upłynął, jak jej nie widziała, i nadzwyczajną znalazła w niej zmianę. Jadzia zmężniała, zdawało się, że urosła, twarz jej stała się poważniejszą jeszcze, niż była, i choć niepiękną, ale pełną życia i wyrazu. Matka napatrzyć się jej, nacieszyć się nią nie mogła i tak była zajęta ukochaną, że nie uważała nawet, gdy Kormanowski zbliżył się i w rękę ją całował. Dopiero po chwili obejrzała się, szukając go oczyma, i spostrzegła pokornie stojącego, bladego, mizernego, zawsze pięknego mężczyznę, na którego twarzy wypiętnowany był głęboki smutek, źle pokryty pozorną, wymuszoną, fałszywą wesołością. Jadzia prawie w tejże chwili odwróciła się do niego, wydając rozkazy. — Proszę cię, Celestynie, idźże dopilnuj, aby mi moje tłumoki zniesiono wszystkie i aby znowu co nie zginęło... A! moja torebka! poszukajże mi torebki... Zadysponuj herbatę... Gospodaruj — bo ja nie mam ani głowy, ani czasu. Celestyn, spełniając polecenie, ruszył się natychmiast, wyszedł z pokoju i zniknął. Matka i córka zostały same... Księżna Eufrezja ponawiała uściski i pocałunki, patrzała na córkę i uradowana nią powtarzała zachwycona: — Wiesz, żeś urosła i wyładniała! Słowo ci daję... O! moja Jadziu, jakżem szczęśliwa, że cię mam znowu... No — a ty rada jesteś ze swej podróży? Nie śmiała zapytać o męża. Jadzia się zarumieniła. — Pisałam mamie — zaczęła mówić śmiejąc się — podróż była zachwycająca, nauczająca — i mój dobry Celestyn... Matka badająco spojrzała na nią. — O! proszę nie wątpić — dodała córka — Celestyn jest bardzo dobry, łagodny, przywiązany do mnie... — Niewielka zasługa — rzekła matka — kto ma taką żonę, jak ty... na klęczkach ci służyć powinien. — O! na klęczkach, to znowu nie! — poczęła Jadzia — sprzeczaliśmy się nieraz — ale zawsze kończąc najlepszą zgodą. — Sprzeczali? wy? — oburzyła się matka — on śmiał? — Ale, kochana mamo... w rzeczach naukowych on ma swe zdanie, a nawet bywa uparty... co nie przeszkadza mu kochać mnie. Księżna Eufrezja gryzła wargi. — Zdaje mi się — rzekła cicho — że on dawniej jakoś świeżej i ładniej wyglądał... Znalazłam i w nim zmianę. — Być może — odpowiedziała Jadzia —? zdrowie ma dosyć delikatne... — Tego przewidzieć było trudno, boć wychowanie pieszczone być nie mogło — dodała księżna. Córka zaczęła już mówić o czym innym. Tymczasem znoszono niezliczone pakunki, ludzie się kręcili, a wpośród nich przesuwał się Celestyn, ciągle zakłopotany, zajęty, nie mając czasu przyłączyć się do towarzystwa. Parę razy przychodził coś szepnąć żonie, która go natychmiast po coś wysyłała, posługując się nim ciągle. Kazano podawać herbatę, a że wszystkie drobne takie gospodarskie zajęcia Jadzię nudziły i wcale się do nich wziąć nie umiała, powołany został Celestyn do przygotowania herbaty. Z uśmiechem wyciśniętym na ustach bladych wszedł pośpiesznie spełnić tę funkcję, do której był nawykły, a księżna przez jakieś uczucie politowania czy ciekawości parę razy go zagadnęła. Celestyn silił się na odpowiedzi w myśl żony — co nie zapobiegło temu, iż natychmiast z poprawkami i objaśnieniami przerywała mu, prawie mówić nie dając. Kilka razy tak odprawiony mąż usiadł trochę z boku do herbaty, ale tej mu Jadzia wypić nie dała, chcąc matce pokazać sprawunki, które dla niej przywiozła. — Zmiłuj się, idź ty sam i dopilnuj... herbata ci nie uciecze... bo mi służąca wszystko poprzewraca... Celestyn o tyle tylko się wyemancypował, że spragniony herbaty wziął ją z sobą, a Jadzia pognała go przestrogą, aby nią pudełek nie pooblewał. To służebnictwo nieme Celestyna, posłuszeństwo jego i zahukanie, nawet księżnę jakoś uderzyło nieprzyjemnie i szepnęła — że należało mu dać dopić przynajmniej, nie wypędzając go znowu. Tak zszedł wieczór cały, a że matka i córka bardzo dużo do mówienia z sobą miały, postanowiono, aby nocowały w jednym pokoju. Celestyn zająć miał osobny... Wkrótce też pożegnał księżnę, która uważała, że dając żonie dobranoc, nie w twarz, ale w rękę ją pocałował, ona zaś niby się pochyliła ku niemu, jakby miała zamiar musnąć czoło jego ustami — ale czasu na to nie było... Najmniejszy ruch, skinienie, słowo nie uszło uwagi matki, która w duszy cieszyła się z tego, co widziała... Nie spodziewała się, aby niespełna rok tak tę gwałtowną miłość ostudził. Nazajutrz cały dzień miano pozostać we Wrocławiu, bo księżna płócienne rzeczy kupować zamierzała. Celestyn stawił się do śniadania, a po dniu księżna jeszcze go bardziej zbladłym znalazła. Miał zamiar, korzystając z tego spoczynku, obejrzeć miasto, kościoły, ratusz — ale Jadzia się temu oparła. — Proszę cię — to fantazja, co tu może być godnego widzenia w tym Wrocławiu dla nas, co z Włoch i Paryża powracamy? Po wtóre ja ciebie ciągle potrzebuję i wiesz, że się obejść bez ciebie nie mogę... Była to jedyna czułość, jaką mu Jadzia powiedziała, ale w obejściu się ani znaku jej nie znalazła matka. Na cichą powtórzoną jej uwagę, że Kormanowski zmizerniał — odpowiedziała: — Tak się mamie zdaje... a choćby nawet pobladł trochę, to się będzie wydawał dystyngowanym... Cały ten więc dzień znowu Celestyn spędził na posługach, a przy obiedzie, choć się mieszał dyskretnie do rozmowy — ile razy zdania jego i żony nie zgadzały się, natychmiast ustępował i milczał. Jadzia, jak znajdowała księżna, nabrała pewności siebie, śmiałości, dowcipu i była tak bujnie rozwiniętą, tak zachwycającą, iż nieustannie matka się dziwiła, ściskała i przyklaskiwała. Mówiła wiele, sądziła zuchwale, nie cierpiała, aby się jej sprzeciwiano, i zdawała się bardzo szczęśliwą z tego, co wygłaszała. Celestyn też nie szczędził żonie pochwał i starał się podnosić każde jej słowo... Księżna matka, która go nienawidziła, zdziwiła się sama sobie, iż teraz — mimo niechęci, litość w niej jakąś obudzał. Z powodu interesów, o których była wzmianka, Jadzia objawiła zdanie, iż ponieważ mama była łaskawa oddać im klucz zbyszewski, Celestyn za powrotem zaraz się musi zająć interesami i gospodarstwem. — Ale najprzód pozwól mi się obeznać z nimi i rozpatrzyć — odparł mąż łagodnie. — Zapewne, że to jest moim obowiązkiem być ci pomocą — lecz wprzód nauczyć się muszę tego, o czym nie mam jeszcze wyobrażenia... — A! to są rzeczy proste — zawołała Jadwiga. — Kto tyle, co ty, umie, a głowę ma otwartą, długo nie potrzebuje studiować. — Bo... wie mama co? — dodała nieuważnie — ja jestem przekonana, że ten ukochany mamy Podroba, więcej tam o sobie, niż o nas pamiętał... a ja — nie chcę być oszukiwaną... Dotknięta ze słabej strony, księżna mimo całego przywiązania do córki zaprotestowała... — Jesteś w błędzie — nie ma uczciwszego człowieka nad niego — on mnie z kłopotów wyprowadził i pewna jestem, że pan Celestyn się bez niego nie obejdzie... — Zobaczymy! — rzekła Jadzia, nie ustępując. Po obiedzie wypuszczono pana Celestyna na cygaro, a matka z córką rozpoczęły rozmowę o rodzinie. — Wiesz, że ten biedny Eustaszek — rzekła księżna — który, nawiasem mówiąc, zawsze się w tobie kocha — stracił wszystko... Niezmiernie nam go żal, bo zdaje się, że w tym winy jego nie ma — a chłopak jest zdolny, miły i bardzo dystyngowany... — Żal mi go — odezwała się Jadzia — chociaż dawniej mnie nudził. — Tak, kiedy byłaś tym swoim... zajęta i rozgorączkowana — przerwała matka. — Teraz, gdyś ostygła, wyda ci się inaczej... — Mama znajduje, żem ostygła? — podchwyciła Jadzia. — Bo to jest w naturze rzeczy — krótko zakończyła księżna. Po chwilce milczenia Jadzia, śmiejąc się, wtrąciła: — Skądże mamie myśl ta przyszła, że Eustaszek kochał się we mnie? — Wiem to z najlepszego źródła — zagadkowo odparła matka — i że nawet nie przestał się kochać. — A! to zabawne — zawołała Jadzia — nigdy bym tej lekkiej istoty o uczucie żadne nie posądziła... Na tym się skończyło, bo księżna umyślnie rozmowę odwróciła. Celestyn, zaledwie się zjawił, miał sobie polecone przygotować dalszą podróż jutrzejszą i dopilnować pakowania tak, jak czuwał nad rozpakowywaniem. Matka i córka nazajutrz siadły do jednego powozu, a mąż ze służącą do drugiego. Byłby może uniknął tego rozporządzenia Celestyn, bo żona jeszcze o niego była zazdrosną, ale sługa była stara i brzydka. W podróży miał czas, sam będąc, zastanowić się nad sobą i swym położeniem. Czuł on dobrze, w jak fałszywym był i przykrym, ale wyjść z niego nie widział sposobu... Zbliżanie się do Warszawy przypomniało' mu matkę, ojca, siostrę i te czasy szczęśliwe, te dni jasne na pół pracy, na pół życiu z rodziną poświęcone. Jakże one teraz wydawały mu się szczęśliwymi obok tych, które przeżywał w męczarni coraz wzrastającej, której końca przewidywać nie mógł! Miłość dla Jadzi wprawdzie trwała w sercu jeszcze, były chwile, w których ona odżywała — lecz poznał wszystkie jej słabości, doświadczył okrutnego egoizmu i uczucie dawne pozostało w nim niemal tylko jako wspomnienie. Życie z nią za granicą, wśród obcych, stosunkowo było jeszcze stokroć znośniejsze nad to, jakie się im w kraju zapowiadało. Wprawdzie żona zapewniała go, iż familia musi się przejednać z nimi, że ona potrafi ją zmusić do tego — ale Celestyn wiedział dobrze, iż mu nigdy nie przebaczą. Jeden Rymund na przekorę drugim mógł tę zgodę popierać i dać dobry przykład, ale ten wpływu nie miał i sam ledwie był znośnym księżny rodzime, choć Rymundowie nad herbem z dawna mitrę nosili. Księżna matka zapowiadała, że w Warszawie ledwo tyle zabawić mogą, ile Jadzia dla spoczynku potrzebować będzie. Chciała się co najprędzej pochwalić Zbyszewem, w którym ich oczekiwano. Celestyn miał nadzieję w jakikolwiek sposób wyrwać się dla widzenia matki i siostry. Nie mówił o tym żonie, lecz zdawało mu się, że tego wzbronić nie mogła, ani chciała. Chciał też zobaczyć Michała i kilku dobrych przyjaciół, po których tęskno mu było... Lecz zaledwie powozy zaszły przed pałacyk, żona przywołała go, polecając mu tyle i tak rozmaitych posług dla siebie i matki, że cały dzień pierwszy ledwie wystarczył na nie. Wieczorem znalazł chwilę, gdy Jadzia w swoim daw— nym apartamencie się rozpatrywała, i wszedł do niej, korzystając z niebytności matki. — Jutro, moja Jadziu — odezwał się dosyć nieśmiało, zbliżając — pozwolisz mi się na kilka godzin uwolnić... — Przeczuwałam to — odparła sucho żona, nie spoglądając na niego. — Ale — proszę cię — jest że to konieczne? — Konieczne — rzekł Celestyn tonem tak pewnym, że żona się na niego obejrzała. Zdumiał ją objawem tej woli swej stanowczym. — Zapewne będziesz się widział z siostrą — rzekła po namyśle Jadzia. — Właśnie mama mi mówiła, że nie wiem, czy z potrzeby, czy dla fantazji, ma podobno przyjąć miejsce guwernantki u bankiera... nie wiem — zdaje mi się Izraelity, czy ex—Izraelity... Wyperswadujże jej to — bo by nas to okryło nową śmiesznością. Celestyn zarumienił się mocno. Przywiązany był do siostry i dotknęło go wspomnienie o niej. — Nową śmiesznością — podchwycił z goryczą — a... więc już ją jakaś poprzedziła? Jadzia usta zacięła — i zwróciła się do swych książek. — Co się tycze siostry mojej — dodał Celestyn — ja nie mam żadnego prawa wzbronić jej postąpić, jak zechce... — Możemy wyindemnizować stratę! — sucho odezwała się Jadzia. — Ale Leokadia od nas — ode mnie nic by nie przyjęła! — zawołał Celestyn. Ten opór, może po raz pierwszy tak wyraźny, podrażnił mocno żonę... Zamilkła groźnie... Celestyn czekał jeszcze, gdy śpiesznie krzątając się wyszła do drugiego pokoju. On został w saloniku i gdy po kilku minutach żona powróciła, zastając go w tym samym miejscu z twarzą namarszczoną posępnie — popatrzała na niego dumnie. obeszła go dokoła i nie przemówiwszy do niego, udała się do matki. Celestyn podumał jeszcze chwilę, stojąc jak wryty, i zawrócił się do swojego pokoiku... Tu mu oznajmiono, że herbata czeka. Wszedłszy do jadalni, znalazł już żonę i księżnę za stołem, a pannę Klarę zajętą herbatą, z którą, jak się zdaje, nie oczekiwano na niego, a może się nie spodziewano. Obie panie były nachmurzone, nadąsane, jakby po niemiłej rozmowie, którą przyjście jego przerwało. Domyślić się mógł łatwo, co było jej przedmiotem. Gdy usiadł, nikt się nie odezwał do niego, nie patrzano nań... Jakby dla wyrwania ich z tego przykrego położenia kamerdyner zdziwionej niby księżnie oznajmił — księcia Eustachego... Wcale się go tu nie spodziewano; ale księżna, żywo bardzo poruszywszy się, prosić kazała, a Jadzia okazała wielką uciechę z przybycia kuzyna. Już to samo w tej chwili dogadzało jej, że mogła wobec męża okazać się wesołą, zemścić się na nim lekceważeniem, a przed Eustaszkiem popisać się owocami podróży i doświadczenia... Wreszcie — wiedziała od matki, że Eustaszek zawsze się w niej kocha, a kobiety, choćby najobojętniejsze dla zakochanych, zawsze pewną słabość ku nim czują. Książę Eustachy wpadł raczej, niż wszedł do salonu, udając niecierpliwego, poruszonego, zgłodniałego, przywitał księżnę i rzucił się do rąk Jadzi z takim zapałem, jakby zakochany był w istocie. Nie kosztowało go nic odegranie tego prologu, bo miał niezmierną wprawę do ról salonowych miłostek. Na Jadzi uczyniło to widoczne i miłe wrażenie, przyjęła go daleko lepiej, serdeczniej, poufalej, niż kiedykolwiek. Grunt był doskonale przygotowany przez matkę, chwila trafnie wybrana. Książątko, nie wiedząc dobrze, jakie tu stanowisko zajmował mąż teraz, a domyślając się qu'il était dégrosii, otargany i na stopie równości z rodziną, zwrócił się bardzo grzecznie do niego, ścisnął za rękę, przemówił żywo i zawiązał rozmowę. Celestyn, zwykle milczący, nawykły do biernego stanu, w tej chwili jednak podraźniony przez żonę, uczuł w sobie odwagę, ochotę do mówienia — zuchwalstwo dziwne. Śmiejąc się, ze swobodą odpowiedział księciu i — Jadzia patrzała na niego ze zdumieniem — stał się jakby innym człowiekiem. Księżna matka, dla której to było jakby rewelacją nową, bo od spotkania się z nim we Wrocławiu nie słyszała go mówiącego tym tonem i z taką śmiałością — osłupiała niemal. Miałażby się na nim omylić? Książę dopytywał o podróż. — Podróż była jakby snem czarującym — począł Celestyn. — Włochy mają dla wszystkich urok wielki, dla tych nawet, co na piękności natury są ślepi, a sztuki i piękna poczucia nie mają, cóż dopiero, gdy się je zwiedza w takich, jak my, szczęśliwych warunkach i z takim usposobieniem do pojęcia wszystkiego, co piękne, jak moja żona! Włochy też dla mnie oświecone tym słońcem były prawdziwie zachwycające. Jadzia, słuchając, zarumieniła się. Pozazdrościła Celestynowi tego wystąpienia i natychmiast mowę mu przerwała. — Ja zaś — rzekła — choć się często zachwycałam i tą naturą tak do naszej niepodobną, a tak życia pełną, i dziełami sztuki, na przekór Celestynowi gotowam dziś strony ujemne podnieść! Nie zbywało na nich! Włochy są brudne, Włosi są oryginalni — ale grosza chciwi — starożytności pofałszowanych mnóstwo — powietrze albo gorące nadto, lub przejmujące chłodem... Słowem... Książę Eustachy gotów był stanąć po stronie kuzynki, gdy Celestyn z odwagą, z jaką wystąpił naprzód — mówił dalej, nie zważając na to, iż żona dawała widoczne oznaki zniecierpliwienia. — Strony ujemne — rzekł — nikną przy wrażeniach silnych i dopiero teraz może Jadzia je sobie przypomina, bo na miejscu widziałem ją równie, jak ja, zachwyconą. Nie nawykła do tak śmiałego występowania męża młoda pani groźnie się zmarszczyła. — Ja sądzę — wtrącił książę grzecznie — że właśnie to, iż poglądy państwa może były różne i każde z nich jedną stronę widziało silniej — dopełniało to wrażenia i mogło być wielce przyjemnym. Nic smutniejszego nad monotonną zgodę umysłów... Celestyn się uśmiechnął z lekką ironią. — Książę masz słuszność — rzekł — maleńkie różnice zdań wywołują dyskusję i doprowadzają do nowych i niespodzianych poglądów. Właśnie ja wiele pod tym względem winienem mojej żonie, bez której na bardzo znaczną część włoskich piękności byłbym przy mej admiracji ślepym. Jadzię coraz bardziej draźniło to występowanie mężowskie; książę uśmiechał się, patrzał, badał. Zwrócił się jeszcze raz grzecznie do Celestyna, który mu odpowiedział swobodnie, ale wnet młoda gospodyni pociągnęła go ku sobie. Nie mogła już dłużej wytrzymać w tym cieniu, przez męża zepchnięta na chwilę na plan drugi, pilno jej było olśnić kuzyna i wtrąciła się przebojem do rozmowy, sypiąc jak z rogu obfitości najdziwaczniejsze paradoksa, poglądy, postrzeżenie. Ten popis, powstrzymany trochę, wybuchnął tym gwałtowniej, ale skutkiem niecierpliwości i pośpiechu stał się jakimś poplątanym, niejasnym — a w wielu rzeczach sam z sobą sprzecznym. Eustaszek jednak słuchał go z wyrazem uwielbienia i zachwytu, potakując gorąco, dając oznaki najżywszej admiracji — nie śmiejąc przerywać... tchnąć niemal... Matka równie z nim się unosiła. Nie uszło uwagi Jadzi i mocno ją dotknęło, że siedzący naprzeciw Celestyn pozostał zimnym, parę razy ośmielił się sprostowywać, co rumieniec gniewu na lica wywoływało... i — wcale sympatycznym słuchaczem dla żony nie starał się okazać. Księżna matka była oburzona; Jadzia nadrabiała humorem przesadnie wesołym. Unikała już spoglądać na męża, od którego i książę Eustachy się odwracał, ale to nie onieśmieliło Celestyna. Był wyjątkowo zuchwałym dnia tego, jak się to często trafia ludziom słabym. Nie znał miary, gdy był podrażniony. Znalazłszy sposobność w chwili, gdy żona zamilkła trochę, zabrać głos, Celestyn wystąpił z poważniejszym obrazem Włoch, z humorystycznym opowiadaniem przygód podróży. Był tego dnia natchniony. Żona nigdy go nie słyszała z takim talentem i swobodą mówiącego, nade wszystko z taką lekkością i dowcipem. Książę Eustachy, znawca i smakosz, mimo woli zwrócił się znowu do Celestyna, dał się urokowi jego rozmowy podbić — i mocno zniecierpliwił Jadzię, mężowi jej okazując współczucie... Wszystko to dla Jadzi było tak nowym, niespodziewanym a niemiłym, iż nie mogła utaić przed matką nieukontentowania. Pochyliła się do jej ucha, zasłaniając wachlarzem, i szepnęła: — Celestyn dziś — nie do zniesienia. Księżna to potwierdziła ruszeniem ramion. Ale Jadzia się tak dać pobić nie mogła; szło jej zawsze o zachwycenie kuzyna, o popis chybiony, nie znalazła więc innego sposobu na to, nad bardzo niezręczny. Zwróciła się do męża, dając mu jakiś rozkaz, który on zwykł był dawniej skwapliwie sam spełniać. Tym razem Celestyn zamiast wstać i pójść sam po żądane intaglie i starożytności, które Jadzia pokazać chciała kuzynowi i tłumaczyć — przywołał kamerdynera, wskazał mu, gdzie się znajdują — i przynieść polecił. Na twarz Jadzi wystąpił straszny rumieniec, brwi się ściągnęły, usta ścięły, a matka, śledząca ruch jej każdy — zbladła ze strachu. Celestyn widział to, czy nie poznał, czy nie zrozumiał — lecz nie zdawał się bynajmniej poruszonym. Mieszał się do rozmowy, a oczy żony, które go z groźbą szukały, nie mogły z wejrzeniem jego się spotkać. Książę Eustaszek nadto był dobrym znawcą ludzi i fizjognomii, aby całej tej gry nie dostrzegł i po części jej sobie nie wytłumaczył. Cały wieczór zszedł na utarczkach podobnych. Zyskał w nich najwięcej książę, bo Jadzia na przekorę mężowi, dla obudzenia w nim zazdrości, może przez fantazję jakąś chorobliwą starała mu się przypodobać, kokietowała go jawnie, poufaliła się, zawróciła mu głowę i poszła tak daleko, że matka, która była uszczęśliwiona tym, musiała dawać znaki, aby się do zbytku już od razu nie kompromitowała. A Celestyn? Rachuba na umartwienie go zdawała się zupełnie chybiona: siedział spokojny, prawie bez zmarszczki na czole, nie okazując ani zazdrości, ani złego humoru. Naturalnie powiększało to jeszcze gniew Jadzi, która, gdyby nie oczy na nią patrzące, może by się rozpłakała. Oburzona była przeciw niewdzięcznikowi i poprzysięgała mu zemstę. Nie wiedząc już, co wymyślić, aby go znękać, zabrała Eustachego, podając mu rękę, do swojego saloniku, poszła z nim sama i pozostała dość długo, zostawując męża z matką, zaniepokojoną tym wybrykiem córki. Celestyn tymczasem bawił nadąsaną mamą z tąż samą swobodą i humorem, jakich już wprzódy dał próby. Po długim dosyć pobycie w swoim saloniku z kuzynem Jadzia wróciła, szepcząc z nim coś i uśmiechając się do niego. Była pewna, że Celestynowi wyrządziła boleść wielką — lecz nie znalazła śladu jej na jego twarzy. Na ostatek, uszczęśliwiony swym nadzwyczajnym powodzeniem, książę pożegnał matkę, ścisnął rękę Jadzi, która go głośno zapraszała do Zbyszewa i odprowadzała aż do drzwi, a Celestyn równie uprzejmie wywiódł aż do sieni i — nie powracając już do salonu, wprost odszedł do siebie. Matka i córka zostały same i pewny przeciąg czasu panowało milczenie. Jadzia zasępiona ciągle oczekiwała męża, sposobiąc się mu dać burę — a przekonawszy się, że nie przyjdzie, co ją ostatecznie wprawiło w największą pasję, odezwała się do matki: — Nie mogłam dziś poznać Celestyna! Był do — niezniesienia; zdawał się chcieć wszystko mówić i czynić na przekorę. — Bo i ty, kochana moja, trochę go draźniłaś! — Niecierpliwił mnie tymi popisami przed Eustachym — mówiła Jadzia — nie dał mi ust otworzyć. Co ja biało, on zaraz malował czarno... Pocieszając ją księżna Eufrezja uściskała... — A cóż Eustaszek? — spytała cicho — nieprawdaż, że ci się teraz wydał inaczej ? — W istocie zyskał wiele — odparła córka. — Znajduję go bardzo miłym i inteligentnym. Można by z niego zrobić wcale niepospolitego człowieka. Spojrzały na siebie; matka się uśmiechnęła, Jadzia zagadała znowu o Celestynie i dając matce dobranoc, wróciła do swoich pokojów. Zdało się jej, że mąż z pewnością przyjdzie do niej — oglądała się i słuchała, czekała na próżno. Niecierpliwość wzrastała. Parę razy zerwała się sama pójść do niego i zrobić mu scenę — ale duma nie dopuściła. Około północy wzburzona położyła się do łóżka. Nazajutrz rano pierwszym pytaniem, jakie zadała pannie Klarze, było: czy mąż wstał już? — O, już go nawet w domu nie ma! — odparła stara sługa — wyszedł bardzo rano i prosił, aby go z obiadem nie oczekiwano... Nie odpowiadając na to — pani Jadwiga ubierać się zaczęła... Panna Klara łatwo poznać mogła, iż dnia tego nie trzeba jej było draźnić najmniejszym przeciwieństwem. Celestyn, spędziwszy noc w gorączkowych marzeniach — wstał rano, postanowiwszy udać się na cały dzień na Pragę. Siostra już się go spodziewała. Wczorajszy wieczór byłby może dotknął go daleko boleśniej, gdyby nie zajęcie rodziną własną i nadzieja widzenia matki. Z bijącym sercem pojechał na Pragę i porzuciwszy dorożkę z dala od dworku, pieszo poszedł do niego... W ganku widać już było białą sukienkę, pod którą się Leokadii domyślał. Łzy dobywały się spod powieki, przyszła na pamięć ostatnia bytność pogrzebowa — trumna ojca w dniu wesela. Dworek wydawał się ten sam, a jednak jakby już opustoszały... Szedł i stawał. Wtem biała owa postać w ganku podniosła się, odwróciła, dojrzała go i ręce otwarte wyciągnęła ku niemu. Patrzali na siebie z dala... Leokadia była jak dawniej piękną, lecz zbladła nieco i znękaną; zmiana w niej wszakże prawie nieznaczącą się wydawała obok tej, jakiej uległ Celestyn. Na widok tego zwiędłego, przedwcześnie zestarzałego, smutnego brata — jakim go nigdy Leokadia nie znała — przestraszyła się i wykrzyknęła mimowolnie... Szczęściem okrzyk ten mógł sobie tłumaczyć inaczej. — O mój Boże! — w duchu mówiła Leokadia — oni go zamęczyli! Celestyn, wywołując uśmiech na usta, szedł do siostry... Uścisnęli się, nic nie mówiąc... — Matka? — spytał po cichu przybyły. — Spodziewa się ciebie — odpowiedziała Leokadia — ale dnia jej nie mówiłam. Obawiałam się, aby ci co nie przeszkodziło... — Dobrześ zrobiła... — rzekł Celestyn. — Chodźmy — odezwała się, drżąc, siostra — ja wejdę pierwsza, a ty za mną. Pani Monika od śmierci męża, którą odchorowała i przebolała straszliwie — była cała w sobie i modlitwie pogrążona. Żyła w innym świecie i potrzebowała nieustannej pieczy córki, bo o nic się nie troszczyła, o niczym nie pamiętała i o niczym mówić teraz nie umiała, tylko o swym nieboszczyku albo o życiu przyszłym i niebiosach. Oznajmienie o przybyciu syna trochę ją z tej apatii wywiodło. Spłakała się, ucieszyła — spodziewała się go widzieć szczęśliwym... Leokadii przyszło na myśl, prowadząc Celestyna, iż w twarzy jego matka dojrzy może zmiany strasznej; tym się tylko pocieszała, że oczy wypłakane, wymodlone niedobrze już widziały... Gdy Leokadia wsunęła się do pokoju, w którym pani Monika w krześle u okna na książce się modliła, staruszka głowę podniosła... — A co, dziecko moje? nie ma go? — zapytała. Leokadia wskazała na drzwi ręką. Celestyn wchodził ł już był u nóg staruszki, która, zachodząc się z płaczu, ściskała go i całowała. — Ten poczciwy mój Celestyn — że też on o nas nie zapomniał!... Kazała mu usiąść naprzeciw siebie i poczęła mu się przypatrywać. — A to ta podróż cię musiała zmęczyć, bo mi coś mizernie wyglądasz... — szepnęła. — Tak, kochana mamo — w istocie znużony jestem długą podróżą... — rzekł Celestyn — ale... zdrów jestem. — O! i szczęśliwy? i szczęśliwy? — niespokojnie się w niego wpatrując, rzekła matka. Celestyn uśmiechnął się — potwierdzając. — Bardzo szczęśliwy! — Oni ciebie wszyscy, tak jak my, kochać muszą, bo któż by ciebie nie kochał? Na to Celestyn jakoś nie odpowiedział, zaczął opowiadanie, gdzie bywał... matka słuchała zachwycona. Obok stojąca Leokadia wejrzeniem pilnym badała brata. Przerażało ją to wyniszczenie twarzy, to wychudzenie rąk bladych, cera żółta. Zdawało się jej nawet, że bujne, piękne włosy jego znacznie przerzedziały... Rok ten zaciążył na nim lat dziesiątkiem... Celestyn o ile możności starał się być wesołym, ożywionym i matkę oszukał łatwo, bo ona go takim widzieć pragnęła — ale nie siostrę. Leokadia widziała w tym zniszczeniu przedwczesnym brata cały przeżyty dramat jakiejś miłości niezdrowej, jakichś boleści tajonych życia niezbadanych. Wszystko było zmienione w tym Celestynie, którego znała tak szczęśliwym i spokojnym; ciężar życia przygniótł go i jakby spłaszczył brzemieniem swym. Głos jego nie brzmiał, jak dawniej, myśl nawet chodziła inaczej. Był to człowiek nieszczęśliwy, który, jak ów spartański chłopiec, lisa za nadrą szarpiącego mu piersi ukrywał... Pilno było Leokadii, dawniej powiernicy wszystkich brata uczuć i myśli, wziąć go na osobność i w imię dawnej miłości zmusić, aby sobie ulżył, a serce zbolałe przed nią otworzył. Ale staruszka nie puszczała syna. Wszak ten jeden, jedyny dzień mógł jej darować, a potem — nie wiedzieć kiedy się już widzieć mieli lub — może nigdy nie zobaczyć. Staruszka wzdychała do tego grobu, który sobie obok mężowskiego przygotowała. Siedzieli więc razem aż do obiadu... który po staremu był podany. Nawet w tych znanych potrawach i ich smaku Celestyn znajdował wspomnienie ojca i przeszłości — niepowrotnej. Po kawie znużona pani Monika zdrzemnęła się trochę; Leokadia brata wywiodła do ogródka. — Celestynie — zawołała, chwytając go za rękę — na naszą miłość od kolebki zaklinam cię, błagam, nic nie taj przede mną. Na tobie widać heroicznie znoszone męczeństwo — ty cierpisz, cierpisz okrutnie, a nie masz nikogo, kto by twą boleść podzielił... Mów... nie kłam! Co fałsz pomoże; gdy ja przeczuwałam to, co widzę, gdy ja w duszy twojej czytam!... Celestyn zmieszał się mocno. — Dziecko — rzekł — skądże te domysły? — Domysły! nie! — poczęła Leokadia. — Są przecież związki serdeczne, które dają jasnowidzenie — ja się nie domyślam, jam pewna, że ty z nią, czy z nimi jesteś nieszczęśliwy. Ty biedna ofiaro... — Mylisz się, powiadam ci, ja się na Jadzię skarżyć dotąd nie mogłem — kocha mnie, aż do zazdrości... jest przywiązana namiętnie. — Tak, ale ty jesteś umęczony — odparła siostra. — Wyście się nie znali wcale, gdyście rozpoczęli życie we dwojgu... Tyś musiał i musisz walczyć — ty nie masz spokoju. — Alem ja do tej walki był przygotowany — odparł zadumany Celestyn. — Tak, przyznaję, muszę walczyć, różnice wychowania i pojęć są wielkie. Z Jadzią jednak dałbym sobie radę, gdybym sam z nią był tylko, jak byliśmy w podróży... Teraz dopiero zaczyna się dla mnie, co ty nazywasz męczeństwem, ja walką — wpływ matki, familii, wspomnień dawnych oddziałać musi na nią... Cóż chcesz?... Stało się! Brzemię, jakie wziąłem, nosić muszę... Leokadia słuchała ze łzami w oczach... — O ty, biedna ofiaro serca! — odparła. — Nie potrzebujesz już mi nic mówić, domyślam się wszystkiego... Niestety! — związek to nierozerwany, kajdany, które tylko śmierć kruszy. Zaczęła płakać, szli powoli ulicą zarosłą teraz i nie obcinaną. Krzaki, które stary pan Joachim co rok na wiosnę sam ostrzygał i oczyszczał, wybujały dziko. Trudno się było przez nie przecisnąć. Ławka drewniana, na której ojciec często wieczorami siadał odmawiać pacierze — stała, mchem porastając — Leokadia wskazała ją bratu. — Jedziecie więc na wieś? — zapytała. — Tak — odpowiedział brat. — Zapowiadają mi zdanie interesów i gospodarstwa, których ja uczyć się muszę, bo nie mam o tym wyobrażenia. Dotąd grałem rolę zupełnie bierną. Jadzia chce, abym czynnym był... — Tak i przez to nowych sobie zjednał nieprzyjaciół! — dodała siostra. — Nieochybnie — uśmiechając się, rzekł Celestyn. — Wiem już z małych wskazówek i tego, co słyszałem od żony, że dobra były rządzone więcej dla tych, co nimi zawiadowali, niż dla właścicieli. Starzy faworyci, których trzeba będzie ruszyć — użyją wszelkich sprężyn... Oprócz tego mam jawnie całą rodzinę przeciwko sobie. Wiem 7, kilku słów księżny matki, iż krewni, którzy na ślubie być nie chcieli i protestowali przeciw niemu, usuwając się od wszelkich stosunków — chcą zmienić taktykę. Uznają fakt spełniony, zbliżą się i naturalnie przeciwko mnie intrygować będą. — Ale cóż oni ci uczynić mogą, gdy raz jesteście połączeni! — zapytała Leokadia. — Mogą nam truć życie — odparł Celestyn z rezygnacją. — Ja do tego zupełnie jestem przygotowany... — A żona? żona? — poczęła naglić Leokadia. — Mów mi o niej... Celestyn zachmurzył się i zamilkł. — Cóż ja ci więcej nad to powiedzieć mogę, iż kocha mnie, a jest, jak była — księżniczką zawsze! Ja z niej dotąd pani Kormanowskiej uczynić nie mogłem — i — wątpię już, bym tego dokazał. Celestynowi mimo woli otwierało się serce; wiedział, iż siostra go zrozumie, a usta jej nie powtórzą nikomu tego, z czego się jej zwierzał. — Tak — mówił z wolna — Jadzia jest księżniczką, a ja prince consort zawsze... Stosunek to przykry i fał szywy... lecz konieczny. Cierpieć tak czy inaczej musi każdy, mnie się dostał ten rodzaj katuszy, którą miłość osładza... Leokadia spojrzała z jakąś wątpliwością w to uczucie. — Tak, ja ją kocham — potwierdził Celestyn — ze wszystkimi jej słabostkami zepsutego dziecka i biednego paniątka — kocham ją... Nie jest to może miłość, o jakiej marzyłem — łączy się z nią i góruje politowanie — lecz... jest żoną moją. Dobrowolnie podałem jej rękę i choćby teraz ona ją miała odepchnąć, ja nie cofnę... Siostra wciąż łzy ocierała i cisnęły się jej do oczu nowe... Trzymała rękę brata w dłoni, poczęła mówić żywo... — Miejże siłę, męstwo, mój Celestynie — nie bądź zbyt dobrym, do czego jesteś skłonnym. Gdy jej nadto będziesz ulegał, jej samej stanie się to szkodliwym. Na twarzy twej widać, że już sam początek walki tej cię wyczerpał, cóż będzie dalej?... Oni cię zabiją, zakola drobnymi tymi ukłuciami mrówczych żądełek, które po odrobinie trucizny wlewają w człowieka, aż źródła życia w nim zatrują. O mój Boże!... Brat chciał zwrócić rozmowę... i przypomniał sobie wczoraj od żony usłyszaną wiadomość o postanowieniu Leokadii przyjęcia gdzieś obowiązków guwernantki. — Cóż to za plotki o tobie chodzą po mieście? — zwrócił się do niej. — Słyszałem, że u jakiegoś bankiera miałaś... ale to nieprawda! — Kto ci to mówił? — przerwała Leokadia spokojnie. — Jest w tym coś prawdy i dużo fałszu. Tak jest, ofiarowano mi bardzo korzystne miejsce przy dzieciach... bo mnie tam znają przez kuzynkę ich, z którą razem na pensji byłyśmy. Byłabym z pewnością nie odmówiła — lecz jakże mogę matkę opuścić? Dopóki ona żyje... Leokadia spuściła oczy na ziemię... — A! i tego dworku naszego opuścić — nie miałabym siły — chyba z konieczności. Chodzi po nim cień ojca naszego! Nie! nie!... lepiej ta uboga cisza niż najświetniejsze widoki. Podniosła oczy na brata i poczęła, uśmiechając się: — Domyślam się — domyślam! wiadomość ta musiała zatrwożyć rodzinę. Siostra własna pana Kormanowskiego ożenionego z księżniczką... guwernantką u bankiera i to jeszcze... Celestynowi usta się szydersko wykrzywiły... — Być może, iż im by to było przykro — szepnął — ale co do mnie, ja cię w żadnym razie krępować niczym nie myślę. Uczynisz, co uznasz za lepsze... — Uspokój ich — rzekła siostra — bo ciebie wiem, że nie potrzebuję uspakajać. Dopóki matka żyje, ja jej nie opuszczę. To, co mamy, starczy nam na skromne utrzymanie; ja zarabiam trochę skromnymi lekcjami na Pradze, na które do mnie panienki przychodzą... Uchowaj Boże ostatecznego sieroctwa — dodała — nie wiem, co pocznę... Musimy ten przytułek zachować — kto wie, czy w nim długich mi lat nie przyjdzie tęsknić samej... Zamilkła. Celestyn począł dopytywać o interesa i fundusze. Z obawą dotykał tej struny, bo rad był siostrze przyjść w pomoc, a to, co od ojca odebrał, już się prawie całkiem wyczerpało. Żył z tego... Na samo wspomnienie o potrzebie pomocy jakiejś od brata Leokadia podniosła się w płomieniach... — Na miłość Bożą! — zawołała z roznamiętnieniem — gdyby mi jak wyrobnicy pracować przyszło, nigdy, nic od nich... A! grosz ten jałmużny spaliłby mi ręce... Od ciebie wzięłabym go, ale to nie starczy, co masz, a nie godzi się, byś został na ich łasce... — Nie potrzebowałem też jej dotąd — odparł Celestyn — spodziewam się nie być zmuszonym żądać... Mam jeszcze trochę, później znajdę jakiś sposób nabycia własną pracą. — Jaki? — zapytała Leokadia. — Nie wiem jeszcze — rzekł brat. — Wezmę za resztki, jakie mam, dzierżawę może u kogoś. — Czy oni ci próbowali... — szepnęło dziewczę, nie mogąc dokończyć. — Nie. Jadzia niewiele wie o tym, co się z jej pieniędzmi dzieje; ale utrzymuję regestra i złamanego szeląga nie wziąłem nigdy dla siebie... Uścisnęła go siostra. — Tak! tak — to dobrze! — poczęła żywo. — Nadto byś był upokorzony... Wytrwaj w tym postanowieniu; gdybyś kiedy potrzebował, udaj się do mnie... Ja... my... mamy więcej, niż przeżywamy... To nasze; to krwawy pot ojca naszego. Z ich rąk... nic... nic! Służąca nadbiegła, wołając ich do staruszki; wstali więc, śpiesząc do przebudzonej, która się już syna dopominała. Leokadia po rozmowie uspokojona była i — weselsza. Wieczór nadchodził, musiał więc Celestyn rozstać się ze swymi, gdyż wyjazd był zapowiedziany na dzień następny — miał do niego poczynić przygotowania. Wprawdzie spodziewał się zmiany i przeczuwał ją — lecz nie chciał dać do niej powodu... Staruszka ze łzami pobłogosławiła syna, a siostra wyprowadziła go, jak mogła najdalej. — Pisz do nas częściej — rzekła — potrzeba, byśmy o sobie wiedzieli i stanowili tę spójną całość, która daje siły. Tam ty zawsze pozostaniesz obcym... — Nie zapominaj o nas... ja myślą o tobie żyć będę... Smutny, zrezygnowany Celestyn rzucił się do wózka i pojechał do miasta, przeczuwając, że mu za ten dzień spędzony ze swymi ciężko przyjdzie odpokutować. Dał mu on jednak siłę nową i pokrzepił go do tej walki, której nie mógł uniknąć. Dzień ten cały księżna matka i Jadzia przebyły w niepokoju i gorączkowym oczekiwaniu. Młoda pani szczególniej dopytywała, posyłała po męża, zżymała się, gdy aż do wieczoru nie powrócił, i chodziła zasępiona. Z księżną jednak wcale o tym nie mówiła, a choć obie miały na myśli to samo — nie chciały się przyznać do tego. Jadzi mąż jej w czasie podróży dosyć spowszedniał; miała dla niego uczucie jakieś, a raczej namiętną, powracającą niekiedy miłość, ale i ta ostygała; upokarzał ją ten człowiek, przypominając ofiarę, jaką dla niego uczyniła, dziś już dla niej samej niepojętą; byłaby się go może dosyć obojętnie pozbyła — lecz dopuścić, ażeby on sam ją porzucił — nie mogła. Myśl o tym burzyła ją gniewem. Tymczasem ten długo zahukany i tak posłuszny męczennik nagle się jej buntował! Jadzia była nadto rozsądna, ażeby w chwilach spokoju nie widziała, że słuszność była po jego stronie; ale temperament gwałtowny, nawyknienie do rozkazywania, powolność matki czyniły ją niesprawiedliwą. Rozumiała tę miłość, której od niego wymagała i czuła się godną, jako zupełne oddanie się w niewolę. Nie byłoż szczęściem dla niego, że się mógł jej poświęcić i służyć? Przez cały dzień zawczasu przygotowywała się w myślach do stanowczej z nim rozmowy. Trzeba go było skarcić i znowu go na właściwym stanowisku postawić. Wyjazd, naznaczony na dzień następny, został odłożony. Po południu zjawił się książę Eustachy, ale znalazłszy chmurne twarze i złe humory, Jadzię w usposobieniu kwaśnym, pożegnał wprędce, łamiąc sobie głowę, co zajść mogło? Niebytność pana Kormanowskiego wiele dawała do myślenia. Miałżeby za wczorajsze zaloty żony zrobić jej scenę? Od księżny, chociaż się przysiadał do niej, nic dowiedzieć się nie mógł. Na zapytanie o męża Jadzi odpowiedziała sucho, że nie wie, co się z tym panem stało. Celestyn, powróciwszy, wprost poszedł do swojego pokoju, a panna Klara natychmiast pobiegła młodej pani o tym oznajmić. Jadzia w pierwszym popędzie chciała sama pójść do niego; namyśliła się jednak i prosić kazała do siebie. Krokiem powolnym wszedł Celestyn do pokoju żony. — A, nareszcie! — odezwała się zwracając do niego. — Tylko co powróciłem od matki — rzekł przybyły spokojnie. — Przecie jednego dnia jej poświęconego za złe mi mieć nie można. — Nie czynię też żadnych wymówek — kwaśno ciągnęła dalej żona. — Pytam tylko, czy to już jest skończone?... czy możemy się wybierać do Zbyszewa? — Wyjazd był naznaczony na jutro — rzekł Cele— styn — wszystko w pogotowiu, a z mojej przyczyny żadnej zwłoki nie będzie. — Nie wiedząc o tej powolności — odparła Jadzia z przekąsem — wolałam wyjazd o dzień odroczyć, abym potem nie była obwiniona o despotyzm... — Jadziu! — zawołał drżącym głosem Celestyn — nigdym cię o nic przed nikim nie obwinił. Jesteś niesprawiedliwą. Byłem i jestem ci powolnym, posłusznym we wszystkim... Godziż się?... — Ja przecię też nie winię i wymówek nie czynię — a jeśli mam żal — chowam go w duszy. — Żal? za co? — zapytał mąż. — Bom, czyniąc ofiarę z siebie, nie takiej miłości się spodziewała! Celestyn ręce załamał. — Jadziu moja — zawołał — nie dręcz mnie... nie zasłużyłem na to. Z ofiarami się nie liczmy; kto je wymawia, ten je cofa... Na Boga, miej litość nade mną... — dodał. — Chciałaś mieć ze mnie niewolnika — masz go... Dałaś i dajesz mi uczuć, że miłość nas nie porównała — że ja stoję zawsze niżej — gdzieś u stopni twojego tronu... Wszakżem się zgodził z tym i milczę... Ostatnich słów wysłuchawszy, Jadwiga, odwrócona do niego plecami, nagle krzyknęła przeraźliwie i łkając padła na łóżko... Celestyn rzucił się ku niej — odtrąciła go. Atak, którego od dawna już nie miała, powracał. Panna Klara, która głos znany sobie dawniej posłyszała, natychmiast nadbiegła, drugimi drzwiami wpadła księżna, potrącając Celestyna, i z krzykiem spiesząc na córki ratunek. Wszyscy rozumieli dobrze, iż jakaś scena małżeńska była przyczyną ataku, a księżna przeklinała męża jako winowajcę. On stał osłupiały, obwiniając siebie. — Po doktora! — krzyknęła do niego matka — jedźże natychmiast... Celestyn wypadł, ledwie chwyciwszy kapelusz, i znalazłszy szczęściem konie zaprzężone, kazał pędzić do Landlera. Zastał go przygotowującego się do amatorskiego kwartetu i był mu wcale niemiłym gościem. Rad nierad Landler musiał siąść do powozu. — Cóż się to znowu stało? — pytał po drodze. — Rozmawialiśmy dosyć spokojnie — rzekł Celestyn — chociaż przedmiot rozmowy był drażliwy... Jadzia łatwo się porusza... Musiała być usposobioną... nie wiem. — Otwarcie, kochany panie — przerwał doktor — scena małżeńska? Tak? zapewne nie pierwsza? — Owszem... nigdyśmy nie mieli sporu, starałem się być jak najpowolniejszym. — System matki! Zły system — przerwał doktor — trzeba było powoli przyzwyczajać ją do ukrócenia samowoli. Mąż poruszył ramionami. — Ale spodziewam się, że państwo po dawnemu się kochacie? — dodał Landler. — Jam się nie zmienił — rzekł trochę urażony Celestyn — a i żonie też nie mam nic do zarzucenia. — Na ten atak ja nie pomogę — dorzucił Landler — pan sam musisz być doktorem. — Księżna mnie posłała — odezwał się, już wysiadając przed pałacem, Kormanowski. Jadzię zastali w łóżku rozdrażnioną, ale przytomną i nie tak cierpiącą, jak Landler się lękał. Matka z twarzą zmienioną, w płomieniach, siedziała przy niej. Doktor, opatrzywszy chorą i coś nic nie znaczącego przepisawszy, zwrócił się do księżny. — Proszę pani ze mną — rzekł, podając jej rękę i gwałtem wyciągając z pokoju. — Niech pani małżeń— stwo samych z sobą zostawi, to będzie najlepsze lekarstwo. Inaczej choroba się przedłuży... Celestyn stał przybity u łóżka, ale żona ani spojrzała na niego. Landler z powagą lekarza precz odesłał pannę Klarę, Celestynowi szepnął, aby nie odchodził, dopóki nie zawrze pokoju i drzwi zamknąwszy, sam, wyrzekłszy się już kwartetu, pozostał na straży... Parę godzin upłynęło tak, wśród których siedzący w dalszych pokojach kilka razy słyszeli podnoszące się głosy... Nareszcie ucichło jakoś i — o cudo — ubrana w prześliczny negliż, blada trochę, żółta nieco, wsparta na ręku męża ukazała się Jadzia, wprost idąc do matki... Skarżyła się, że jej od rana było niedobrze, ale teraz wszystko już przeszło. Celestyn znowu w roli sługi, pełen troskliwości o żonę, biegał, chodził, czuwał nad nią, a księżna ze łzami w oczach powtarzała: — Anioł ten mój, Jadzia! święta, męczennica! Uspokojony Landler mógł nareszcie odjechać i skutkiem wypadku było tylko odłożenie podróży o dzień jeszcze a wprzężenie Celestyna w jarzmo, które osładzał nowy paroksyzm miłości dla niego. Jadzia widocznie przy matce okazywała dla niego czułość prawie namiętną, tak że księżna zakłopotała się w przekonaniu, iż tej nieszczęsnej miłości i zaślepienia końca jeszcze nie ma. Głośniej niż kiedy Jadzia powtarzała, iż chce mężowi dać koniecznie zajęcie, zupełną moc nad interesami i dóbr zarządem, całkowitą władzę w domu. Matka potrząsała głową, lękając się już sprzeciwiać. Przed wyborem w podróż księżna Eufrezja miała tę pociechę, że stęskniona do niej Żulieta przybyła z deprekacją, z przeproszeniem, z zapewnieniem swej najgorętszej przyjaźni i przysięgą, że bez niej żyć by nie mogła. Dwie przyjaciółki uściskały się, zapłakały, a księżna zamknęła się ze swą dawną powiernicą, mając, jak powtarzała, tysiące rzeczy do opowiadania. — A! moja najdroższa — poczęła — jak mi ciebie brakło, jak ja tęskniłam do ciebie, nie mając z moich utrapień wyspowiadać się komu!... To małżeństwo, to nieszczęśliwe małżeństwo Jadzi ona gotowa życiem przypłacić. Ten człowiek niegodziwy, brutal, grubianin, jak on się z nią obchodzi!... A ona, ten anioł dobroci, ta męczennica, z jaką świętą cierpliwością znosi to, zaciera, nie daje poznać... i tak ślepo w nim zakochana. — Lecz byćże może, aby ten... Celestyn — przerwała Żulieta. — Tyran... tyran, powiadam ci!... — wołała księżna. — Pozawczoraj taką jej zrobił scenę, że gdyby nie doktor Landler... — Ale cóż za powód? — Nie wiem, ta anielska Jadzia nawet mi się poskarżyć nie chce... Domyślam się tylko zadrości głupiej. Był Eustaszek... Jadzia go dosyć lubi... poszła z nim na chwilę do swojego pokoju, żeby mu coś pokazać. Człowiek bez wychowania, bez znajomości świata, nazajutrz cały dzień nadąsany się nie pokazał. Co ta biedna ofiara wycierpiała! Potem, wróciwszy, jak wpadł na nią... Żulieta słuchała ze zdumieniem niezmiernym, prawie z niedowierzaniem. — Ale możeż to być? możeż to być? — powtarzała ciągle. — Znasz mnie — odparła księżna — że ja... nie przesadzam... O podróży mi Jadzia nic nie mówi, rada by pokryć, co doznała... ale co ona tam musiała cierpieć! — Przecięż to tak zostać nie może? — odezwała się Żulieta. — Zaślepiona! namiętność! — wzdychała księżna. — Czekam, aż się jej oczy otworzą... Wystaw sobie, moja najdroższa... nie dosyć na tym: ten despota chciwy... zmusił ją, żeby mu wszystko oddała. Chce sam rządzić, gospodarować... Żulieta załamała ręce. — I tego Jadzi wyperswadować nie mogę... Odda mu wszystko! Postaw się w moim położeniu, przy mojej miłości dla dziecka... zmuszona będąc patrzeć na to i milczeć... Już nie o majątek mi idzie — ale o dziecko! o dziecko — on ją zamęczy... Chociaż markiza skłonna była do uwierzenia wszystkiemu, powieść księżny tak była żywo zabarwiona, tak jakoś nieprawdopodobna, że posądziła ją w duchu o przesadę. Skądinąd wiedziano o niezmiernej powolności Celestyna. Księżna na wspomnienie o tym uniosła się, tłumacząc ją hipokryzją i umyślnie odegrywaną komedią, aby świat oszukać. Markiza utrzymywała, że tu już chyba innej nie ma rady nad — rozwód — na co się matka godziła, lecz... potrzeba było Jadzi otworzyć oczy... W dodatku księżna obwiniła jeszcze Celestyna o nadzwyczajną rozrzutność, posądziła go o przywłaszczenie sobie pieniędzy żony — słowem, oczerniła zięcia w najokrutniejszy sposób. Lecz co w tym wszystkim najdziwaczniejszym było, to że księżna, cały szereg tych obwinień stworzywszy sobie, bez żadnych dowodów najmocniej w prawdziwość ich uwierzyła. Wyobraźnia bujna i przywiązanie do córki w takich barwach jej stan rzeczy przedstawiały... Nikt nad panią Żulietę nie był spospobniejszym do rozpowszechnienia tych potwarzy. Księżna wiedziała o tym dobrze i może rachowała na to. Konferencja dwóch przyjaciółek, które się sobą nasycić nie mogły, trwała godzin kilka i wywarła ten dobry skutek, iż księżna, wylawszy wszystką gorycz z duszy, znacznie się potem uspokoiła. Jadzia, przywdziawszy teraz postać niewinnej ofiary i męczennicy, była melancholiczną, uśmiechniętą, spokojną. Pomimo osłabienia, na które się skarżyła, chciała przyspieszyć wyjazd do Zbyszewa, a że i matka pochlubić się pragnęła swym dziełem, czwartego dnia pałacyk już stał pustką, a Celestyn ze służącą ciągnął za żoną, posłuszny, do nowej rezydencji. W kilkanaście dni po przybyciu na wieś pan Celestyn siedział już nad stosami papierów, które posłuszny pan Podroba w milczeniu mu złożyć był zmuszony. Dla obeznania się z tym nowym dla siebie zadaniem Celestyn musiał zażądać papierów z dawnych lat — chociaż do kontrolowania ich prawa nie miał. Nie w smak to było rządcy, jednakże odmówić nie mógł. Zmuszony do niebezpiecznego kroku tego stary obrachował, iż mnóstwem regestrów, nawałą dokumentów, obrzuceniem nimi Celestyna taki chaos i zamęt wywoła, że nowy pan nie wybrnie z niego... Znawca ludzi niepośledni, stary Podroba omylił się jednak na swym przyszłym pryncypale. Wziął go za jednego z tych ludzi, którzy do głębi iść i pracować nie lubią, za lekkiego i powierzchownego. Dopiero po dniach kilku, gdy z pomocą służby dokonane śledztwo okazało, że pan Celestyn rozpoczął bardzo systematyczne rozpatrywanie akt gospodarskich — stary się zatrwożył... Rachunki wieloletnie doskonałe były dla kobiet, które do nich nigdy nie zaglądały, dla księcia Marcina, który się na nich wcale nie rozumiał; ale u takiego pana Celestyna, który miał pojęcie bystre, umysł wprawny do ba— dania... mogły najsmutniejsze następstwa wieść za sobą. Podroba uląkł się niepomału. — Tu nie ma co — rzekł w duchu — ratunek w tym jeden, aby nie dać mu się do końca dobić — i wyparować go stąd! Bądź co bądź... Życie na wsi skutkiem kontrastu podobało się Jadzi. Urządziła je podług swej myśli, była tu panią, Celestyn odegrywał rolę poważną i miał zajęcie, które go ożywiało, księżna bawiła się ogrodem i upiększeniami, sąsiedztwo zaczynało napływać — słowem, nic prawie do życzenia nie pozostawało, oprócz, aby to trwać mogło. Nieznacznie jednak zbierały się burze. W chwilach wolnych od utrapionych rachunków pan Celestyn chodził i rozpatrywał wszystko. Wieczorami Jadzia go zapytywała o wiele rzeczy. Znalazł rozrzutność i szafowanie pieniędzmi nadzwyczajne, potrzebę zaprowadzenia oszczędności i ładu, zmniejszenia liczby sług, zredukowania stajni itp. Jadzia, która chciała okazać się gospodynią i panią samoistną, zapożyczała myśli mężowskie i powoli zagadywała o to matkę. Księżnie łatwo się było domyśleć, kto był istotnym twórcą projektów, a że one obwiniały ją o nieudolność — obruszyła się i obraziła nimi. Wina i gniew spadły na Celestyna. Podroba miał już wskazówki, że grunt był należycie przygotowany, gdy jednego poranku wcisnął się do pokoju księżny, prosząc o prywatne posłuchanie. Z tą miną poufale pokorną starych sług, znających już na wylot panów swoich i umiejących jednym spojrzeniem odgadnąć ich usposobienia, a wnet się do nich zastosować, Podroba zbliżył się do księżny, która mu tego dnia w dowód szczególnej łaski rękę do pocałowania dała. — Cóż, mój stary przyjacielu — odezwała się, mierząc go oczyma — jakże tam z nowego pana... jesteś zadowolony? Coś się bierze, słyszę, bardzo do gospodarstwa? Podroba głową poruszył i rękami się musnął; twarz wyrażała wahanie się i zakłopotanie. — Czy tylko nie zanadto się bierze? — odważył się szepnąć, patrząc, jakie to uczyni wrażenie. Księżna uśmiechała się, wyzywając dalsze poufne zwierzenia. — Hę? — spytała — zanadto? — Gorąco bardzo — począł Podroba, rachując się ze słowami tak, aby od razu nie przestraszyć zbytecznie. — Młody pan, no... zdaje się, doświadczenia ma mało, a rozumny, to mu się naturalnie zdaje, iż rozumem wszystkiego dojdzie; a tu, jak to wasza książęca mość wie najlepiej, doświadczenie i praktyka grunt... Ale cóż? trzeba się akomodować i być cierpliwym, gdy taka jest wola jaśnie oświeconej pani i księżniczki... — Ja się lękam — szepnęła, wahając się, księżna — aby on nam tu tą zbytnią gorączką i ochotą przerabiania wszystkiego nie poplątał i nie popsuł... Podroba głową kiwnął, potakując z sardonicznym uśmiechem. — Cóż tu mówić — dodał — jaśnie oświecona pani najlepiej, najtrafniej to pojmuje... Ja się tego lękam... — No — a jakże go waćpan znajdujesz? — przerwała pani — mów mi szczerze, otwarcie... Rządca cofnął się, niby przestraszony. — Wasza książęca mość przebaczy mi — odezwał się — nie moja to rzecz sądzić o tak wysoko dziś położonym człowieku... — Ale przecię, przecię... waszmość pan ma wzrok bardzo bystry, sąd bardzo trafny. Nieraz tego doświadczyłam. Podroba spuścił głowę — milczał. — Waćpan mnie znasz od tylu lat! — mówiła, zachęcając do zwierzenia się, księżna — jesteśmy starymi przyjaciołmi. Rządca pospieszył w rękę pocałować i do kolan się schylił. — Cóż tam moje mizerne zdanie znaczy — rzekł, krzywiąc się. — Jak skoro nasza księżniczka go wybrała, a dziś on małżonkiem naszej panienki — co pomoże sądzić o nim?... Księżniczka jest z nim szczęśliwa — to grunt. Spojrzał na starą, która usta wydęła i ramionami poruszyła. — No — szczęśliwa! — zamruczała — o tym szeroko pisano... Ja waćpanu otwarcie powiem, że ja jej wyboru nigdy nie pochwalałam, a dziś coraz się więcej przekonywam, że miałam słuszność. — Jaśnie oświecona pani zawsze, zawsze ma słuszność — pośpieszył stwierdzić Podroba. — Ja ludzi znam! — ciągnęła dalej, ożywiając się, księżna. — Tyle za sobą miał, że dosyć przystojny był, a dziś i tego już o nim powiedzieć nie można. Jadzia dała się obałamucić zręcznemu intrygantowi... Załamawszy ręce, boleściwą twarz sobie uczynił rządca; próbował, czy nie potrafi zapłakać, co by było dobre uczyniło wrażenie, ale mrużył oczyma próżno — łzy nie chciały być posłuszne. Natomiast wybuchnął gwałtownie, jakby sentyment ogromny wziął nad nim górę. — Jaśnie oświecona pani, dobrodziejko moja — zawołał — zaszczycony jej zaufaniem byłbym ostatnim z ludzi, mogę powiedzieć łajdakiem, gdybym już szczerym nie był. Co tu rzeczy malować i krasić! To zły człowiek jest! Zły... zepsuty z gruntu! Księżna powstała z krzesła; rządca mówił przerywanym głosem: — Ma cel jeden, żeby wszystko w swe ręce pochwycić. Księżniczka jest dobroduszna, on przebiegły, na czym się to skończy? Że wierne sługi stare powygania, swoje kreatury tu powprowadza, zagarnie majątek... Kazał sobie złożyć — het — wszystkie papiery od nie wiem ilu lat z administracji, dochodów, rozchodów i szpera w nich, siedzi, dłubie wprost, aby mnie, który na zawadzie mu stoję, pozbyć się... Księżna potakiwała. — Domyślałam się tego — rzekła... — Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej — kończył gorąco rządca — co może być łatwiejszego niż dziś, kiedy się wiele rzeczy pozapominało, w starych szpargałach znaleźć jakąś lukę?... Lada moment się tego spodziewam, że pozwie do jakiego tłumaczenia i — na honorze mnie jeszcze pokrzywdzi; a honor — dodał, bijąc się w piersi — człowiekowi najdroższy, bo takim ja dobry szlachcic, jak i on... — Ja waćpanu krzywdy uczynić nie dam — odezwała się księżna — bądź spokojny. Skłonił się do kolan Podroba i westchnął. — Ciężkie na nas przyszły czasy — począł znowu. — Mnie to najwięcej trapi, że ja u księżniczki już nie mam łaski... Patrzy na mnie krzywo... widzę to, jest już przez niego uprzedzona. — Nie zważaj — rzekła księżna — ja tu coś znaczę... bądź spokojny... — Ja też w łasce jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej całą pokładam nadzieję. Służyłem jej wiernie, mogę powiedzieć, że życie całe; niechże przynajmniej, choćby wyszedł z torbami, pohańbiony nie będę. Ocierał oczy suche biedaczysko. — Księżniczka zaślepiona — dodał — na to chyba czas pomoże, a jego przywiązanie do tego anioła... Machnął ręką rozpaczliwie. — Mówić o tym nie chcę, choćbym coś mógł powiedzieć... Księżna, usłyszawszy to, podbiegła ku niemu z oczyma zaiskrzonymi. — Podrobciu mój! na miłość Bożą, zaklinam — jeśli co wiesz, mów. Większej mi oddać nie możesz przysługi nad to, gdy pomożesz Jadwisi oczy otworzyć! Mów... co wiesz... gadaj! Stary rządca, który szedł tu z gotową denuncjacją i przygotował ją tak zręcznie — udał przestraszonego, drżącego... Potrzeba było ponowionych nalegań, próśb, zapewnienia, że źródło wiadomości zostanie w tajemnicy, by Podrobę zmusić do zwierzenia się. Po cichu i z trwogą rozpoczął następne opowiadanie. — Jaśnie oświecona dobrodziejka moja przypomina sobie pewnie swoją chrzestną córkę, a moją rodzoną Kamilkę, wydaną za mąż za Zastawskiego. Księżna głową potwierdziła. — Nie chwaląc się, mogę powiedzieć — ciągnął dalej Podroba — że takie to dziecko wyrosło piękne cudownie, delikatne, a tak się do niego przyjęła edukacja... Dziś już trzeci rok jak za mężem, a wygląda jak panienka. Nie mogę ja nic powiedzieć przeciwko Zastawskiemu, człowiek uczciwy, no i wioszczynę ma, i żonę kocha, i mąż z niego dobry, ale dla Kamilki — może za ordynarny. Dzieci nie mają, on w domu nie siedzi, ona się, niebożątko, nudzi. Często gęsto u nas siaduje. Otóż i teraz była przez kilka tygodni, właśnie gdy jaśnie państwo przybyli. Z naszego ogródka furtkę mamy do parku i wasza książęca mość byłaś łaskawa pozwolić, żeby czasem kto z nas wyszedł tam użyć świeżego powietrza... A nasza Milka lubi pasjami chodzić w cieniu sama jedna... Księżna z coraz bardziej natężoną uwagą się przysłuchiwała, twarz jej zachodziła rumieńcem. — Raz powraca Kamilka bardzo poruszona i powiada — ciągnął dalej Podroba — że się z panem Kormanowskim spotkała — i że nawet gadali z sobą. No — nie było w tym nic szczególnego, powiadam jej tylko: — A nie chodźże do parku, póki państwo są, bo się może kto pogniewać. Tymczasem Kamilka, jak się okazuje, nie posłuchała mnie, ale myśląc, że w późnych godzinach w parku nikogo nie ma, wyrwała się znowu... Ja już o tym nie wiedziałem nic, bo mi się nie przyznała — alem nierychło podpatrzył, a oni sobie na ławeczce pod lipami mało nie co dzień na gawędkę chodzą! Fiu! fiu! dwoje młodych ludzi o takiej godzinie. Dopieroż ja na Kamilkę... Księżna przerwała Podrobie. — Czyś waćpan oszalał — na cóżeś ich spłoszył? Toć była doskonała rzecz zejść ich na romansowaniu! — No — ja o romansowaniu znowu, proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki — wtrącił Podroba — nie mam żadnego przekonania. Kamilka jest stateczna i uczciwa, ona by się nie wdała w to, ale że temu jegomości, po roku ledwie ożenienia, mając takiego anioła, któremu by powinien tylko u nóg leżeć — zachciewa się już nowych łakoci... Ja za Kamilkę ręczę, ona pewnie złego na myśli nie miała, ale lubi gadać, czyta dużo... i to ją gubi, bo się w głowie od tego mąci. Jegomość ten widać jedwabnych słówek ma zapas dobry na oplątanie nieszczęśliwych niewiast. O! to ptasio... Zamyślona, wzruszona stała księżna, niepewna, co ma począć. — Ale słuchaj że, Podroba! Czemużeś ty mi tego zaraz nie powiedział? — odezwała się. — Teraz już za późno. Córce zakazałeś chodzić... Niech by była Jadzia na swe oczy i na uszy widziała i słyszała... a przekonała się o zdradzie byłby jegomość należytą dostał odprawę. Podroba spuścił głowę zadumany. — Niech księżna dobrodziejka raczy mnie posłuchać — dodał — żebym ja znowu na niewinną moją Kamilkę nie naciągnął podejrzenia — bo to poczciwe dziecko Bogu ducha winne... Trudno jej było zagadniętej nie odpowiedzieć, a zaraz uciekać... Nic tam nie było oprócz rozmowy, tak... bom słuchał — o różnych rzeczach obojętnych... ale że on miał na myśli, że nie darmo się wieczorami przechadzał! — Łajdak! — zawołała księżna poruszona mocno. — Trzeba go zdemaskować... Czekaj no! — Kamilka bo już wyjechała nazad do męża — odezwał się Podroba. — Pomówimy o tym, mój stary — dorzuciła księżna, słysząc nadchodzącą córkę i odprawiając co rychlej rządcę, który rad był uniknąć spotkania z młodą panią. Księżna matka, osnuwając cały plan na tym, co jej rządca zwierzył — chociaż wzruszona i podraźniona, przed córką się tego dnia nie wydała z niczym. Tymczasem osnuta już intryga w części przynajmniej tegoż dnia sparaliżowana została. Przy stole, do którego dnia tego panna Klara nie przyszła — w rozmowie o Zbyszewie, o parku, o życiu na wsi pan Celestyn, będący rozważniejszym jakoś, począł opowiadać o swych wieczornych przechadzkach. — Gdy się zmęczę nad papierami — rzekł dobrodusznie — muszę jakie pół godziny ochłodzić się i spocząć przechadzając. — Ale — dodał, śmiejąc się — miałem też parę razy wcale dziwną niespodziankę. Zdało mi się, że już tu wszystkich znam w Zbyszewie, tymczasem kilka dni temu, dosyć późno wyszedłszy, spotkałem na ławce siedzącą panią, którą z daleka wziąłem za Jadzię. — Za mnie? — oburzona przerwała żona. — O kilkadziesiąt kroków przecież, suknię tylko widząc jasną, mogłem się omylić. — A! — zawołała złośliwie księżna — i któż to był? — Podszedłszy, nastraszyłem tę panią mimo woli — mówił dalej Celestyn — i... musiałem przeprosić. Zawiązała się krótka rozmowa. — Któż to był? — z gniewem zawołała Jadzia. — Córka pana Podroby — rzekł mąż spokojnie — ale nikt by z powierzchowności ojca i matki nie domyślił się w niej pochodzenia od nich... Bardzo ładna i miła pani. — Ładna i miła! i miła! — powtórzyła Jadzia. — Dziwna rzecz, że późnym wieczorem mogłeś się tak dobrze przypatrzyć i zapewne bliższą zrobić znajomość, kiedyś ją tak ocenić umiał. Głos młodej pani drżał, księżna patrzała na nią i Celestyn. Nowa burza była w powietrzu. Celestyn, jakby się czuł zupełnie niewinnym, śmiać się począł. — Kochana Jadziu — rzekł — nie ten jeden raz, ale parę razy spotkałem się w parku z panią Zastawską... Zdaje się, że przechadzki po nim mają dla niej urok wielki... a nie sądzę, żeby zabraniać jej tej rozrywki godziło się. — Może nie przechadzki urok mają, ale spotkania — dorzuciła mocno zagniewana Jadzia. Mąż spojrzał na nią i śmiał się. — Jadziu kochana — rzekł — gdyby w tym było coś podejrzanego, pozwólże sobie powiedzieć, iżbym ci z tego nie zwierzał się. Jakże mnie możesz posądzić? Patrzał na nią z tak naiwnym podziwieniem, iż się zawstydziła w końcu swej zazdrości i poczęła udawać obojętną. — Nie przywiązuję do tego żadnej wagi — rzekła dumnie — ale ludzie mogliby z tego upleść coś dla nas wszystkich niemiłego. — Ja też do parku wieczorami chodzić przestałem — rzekł Celestyn — i przechadzam się teraz w alei lipowej naprzeciw dworu. Tam oprócz włościan wracających do do domu nie spotkam nikogo... Jadwiga zwróciła rozmowę na co innego, lecz pomimo udanej obojętności obrażona była i nadąsana. Celestyn nie zważał na to. Po obiedzie matka z córką zostały same. — Ciekawa bym też była tę tak ładną i miłą córkę pana Podroby poznać — odezwała się Jadwiga. — Mama ją podobno do chrztu trzymała, jak wszystkie dzieci rządcy — należałoby ją kiedy zaprosić. — Jak chcesz — odezwała się matka, uśmiechając się. — Ja o całej tej historii w parku, którą z taką naiwnością opowiada twój pan Celestyn, wprzódy już i trochę inaczej byłam zawiadomiona. Rzuciła się na krześle Jadzia. — I mama nic o tym nie powiedziała? — wybuchnęła gorączkowo, nastając na matkę. — Ale proszęż mi powiedzieć: jak, od kogo mama wiedziała o tym? Księżna dała czekać na odpowiedź. Potrzeba było namysłu do dalszego prowadzenia popsutej już wyznaniem męża intrygi. — Nie gorączkuj się, uspokój — rzekła do córki. — Skąd ja się o tych wieczornych schadzkach dowiedziałam, bo to były schadzki — o to mniejsza — idzie głównie o Celestyna, czy w istocie tak jest niewinnym, jak powiada. Nie chcę go posądzać, ale mi się zdaje, że przewidując, iż się to wydać może, zapobiegł zręcznie opowiadaniem. Palec położyła na ustach, a widząc, że córka rumieni się i rzuca, dodała: — Zmiłuj się, jeżeli chcesz się dowiedzieć prawdy, il ne faut pas les effaroucher. — Więc w istocie — Celestyn! mamo! mogłoby coś być! — wykrzyknęła Jadzia. Księżna głową tylko dała znak potwierdzający. Zerwała się młoda pani z krzesła i żywo poczęła chodzić po balkonie. — Być zdradzoną! zdradzoną! przez tego człowieka, którego ja wyciągnęłam z błota, któremu dałam serce, rękę, wszystko — a! tego tylko jeszcze brakło do mojego tragicznego losu! — zawołała księżniczka. — To by była ostatnia kropla tego kielicha goryczy... — Jadziu moja — ściskając ją i utulając, odezwała się matka — spokoju! chłodu! na miłość Bożą! Błagam cię! Tak — to by było okropne, ale mogłoby być wybawieniem. Przekonałabyś się nareszcie, że to małżeństwo było i jest niemożliwe. Spazmatycznie rozpłakała się młoda pani — nadbiegła panna Klara, potrzeba było odcierań, rozsznurowania, spoczynku, kropel, zaklinań matki, aby ten paroksyzm przed wieczorem ułagodzić, by i Jadzia do herbaty wyjść mogła. Namowy księżny, prośby jej wyrobiły sztuczne uspokojenie — chociaż gniew wrzał w sercu okrutny. Długie szepty z matką miały ten skutek, że nazajutrz rano powołano do księżny Podrobę. Przez cały dzień poprzedzający rządca chodził zasępiony i niespokojny, a żona, łając go i szturgając, nic nad to dowiedzieć się nie mogła, iż ważne rzeczy zachodzą. — Postawiłem grubo na kartę! — zakończył. Z obawą stawił się stary filut na zawołanie i od progu już zmierzył ciekawym okiem księżnę, która twarz miała dosyć wesołą i nic złego nie zwiastującą. — Chodź no tu bliżej! — odezwała się, kiwając ręką. Podroba zbliżył się skwapliwie. — Córka odjechała? — spytała księżna. — A tak — nie ma jej — odparł rządca. — Zaproścież ją do siebie... — dodała pani z tajemniczą miną. Podroba dziwić się zdawał. — Zaproście... — mówiła dalej — a gdy przyjedzie, dasz mi wiedzieć... Ja z przechadzki do was zajdę, bobym ją zobaczyć chciała. Przecież to moja chrzestna córka... Wypadnie ją może kiedy na obiad zaprosić. Zagadkowo jakoś wypowiedziawszy to, księżna potarła czoło. — Proszęż cię, abyś zrobił, jak mówię. Ani złego, ani dziwnego w tym nic nie będzie... Spuść się na mnie. Milczał Podroba. — Waćpan wiesz — dodała — ten filut zwąchał pismo nosem i wczoraj u stołu sam, niby tak sobie, obojętnie zaczął mówić o spotkaniu z córką waćpana w ogrodzie! Rządca zadrgał cały i twarz mu się zaczerwieniła mocno, a pot na czoło wystąpił. Nie mógł odpowiedzieć nawet, bełkotał tylko. Poszeptała mu księżna coś na ucho i odprawiła go co rychlej. Jadzia pomimo próśb i zaklęć matki, aby się zachowała z taktem, zbyt była poburzona, aby nie dała poznać po sobie gniewu i żalu. Wieczorem drugiego dnia sam Celestyn wywołał otwarte wystąpienie. Fenomenem nie bezprzykładnym było, iż ile razy gniew czuła Jadzia i żal do męża, tylekroć miłość jej dla niego się wzmagała i gasnąca już wracała z dawną gwałtownością. Rachuba matki w tym była fałszywą właśnie, iż rozbudzając namiętność jedną, związku jej z drugą widzieć nie chciała. Celestyn z taką szczerością i dobrą wiarą wyspowiadał się przed żoną, tak był przekonywującym, iż — Jadzia w końcu ze swych podejrzeń sama się śmiać poczęła. Jakież było podziwienie księżny, gdy nazajutrz potem przy śniadaniu, sama z nią będąc, Jadzia jako niedorzeczną plotkę historię spotkań tych w parku wspomniała i gotowa była za niewinność Celestyna przysięgać. — Kochana mamo — ja jestem zazdrosna, jestem podejrzliwa, a jednak muszę przyznać, że Celestyn nigdy mi żadnego powodu nie dał do posądzania go o lekkomyślność. Zawsze się okazało, jak teraz, iż pozory być mogły, ale w istocie ani mu w myśli nic nie postało. Matka urażona ruszyła ramionami. — Ty, moje dziecko, ze swojego zaślepienia nie wyjdziesz chyba nigdy — rzekła zimno. — Dajmyż temu pokój — niech będzie niewinny... Jadzia z czułością wielką uściskała matkę: — Mamciu kochana — odezwała się — wierz mi, im dłużej ja z nim żyję i jego a siebie lepiej poznaję, tym się mocniej przekonywam, że to był jedyny na świecie mąż dla mnie... Mama nauczyła mnie być despotyczną i samowolną. Żaden inny nie zniósłby takiego panowania — ciągnęła dalej, śmiejąc się. — On jest łagodny, dobry, wyrozumiały — i kocha mnie... Kłócimy się, gniewamy, ale zawsze najczulszą kończymy zgodą... To mówiąc, uścisnęła matkę i dłużej jej o tym mówić nie dała. Księżna z całym swym przywiązaniem dla córki — prawie się pogniewała na nią. Obalało to wszystkie jej plany... Potrzeba było cierpliwie czekać nowego składu okoliczności przyjaźniejszych. Tymczasem Podroba, powróciwszy od księżny, natychmiast z żoną pokonferowawszy, posłańca wyprawił do Milki, aby na kilka dni do nich przyjechała. Za pretekst służyło niby jakieś niedomaganie pani Podrobinej, która mimo to klęła i kułaki rozdawała, chodząc po gospodarstwie. Pani Zastawska rada była zawsze, gdy się do rodziców wyrwać mogła. W domu jej było bardzo nudno, a w Zbyszewie, do którego powietrza i pięknych widoków nawykła, znajdowała się szczęśliwą. Mogła tu choć marzyć o innym życiu nad te, które na jej przypadło dolę. Natychmiast więc koczyk znowu zajechał przed folwark i rządca mógł po cichu oznajmić księżnie o przybyciu córki. Nie kazała na siebie czekać niecierpliwa pani. Niby przypadkiem około południa znalazła się na folwarku. Tu przybycie jej zawsze witane było jako nadzwyczajna łaska, jako dowód niewysłowionej dobroci. Wybiegali wszyscy na spotkanie, wyprowadzali z odkrytymi głowy i zgiętymi plecami. Podrobina ze wzruszenia mówić nie mogła. Chrzestnej córki księżna nie widziała od bardzo dawna, przypominała ją sobie wyrostkiem dosyć ładnym, ale nic tak szczególnego nie zapowiadającym. Pierwszy rzut oka na tę tak cudnie rozwiniętą z niepozornego pączka istotę tak zdumiał księżnę, iż zaniemiała... Miała urazę do Boga, iż takim Podrobom, ludziom prostym, mógł dać dziecię tak promieniście piękne, tak pańskim i dystyngowanym obdarzone obliczem. Obok bladej, nie bardzo kształtnej Jadzi, z twarzą długą i rysy nieforemnymi, melancholiczne lice pani Zastawskiej wydawało się idealnie pięknym, postać jej powietrzną. Była to istna sylfida, jak się wyraziła księżna, patrząc na nią. Nade wszystko szlachetne jakieś piętno wyższości, które jej nadało wychowanie, uderzyło księżnę Eufrezję. Nie mogła ukryć ani podziwienia swego, ani może zazdrości... Rozpoczęta rozmowa zwiększyła jeszcze to wrażenie: głos harmonijny, dobór słów, znajomość doskonała tej francuszczyzny, bez której u nas do wyższego towarzystwa dopuszczonym być niepodobna — w nowe wprawiły zdumienie chrzestną matkę. Zaproszenie na obiad bardzo łatwo i zręcznie wypadło. Wymawiała się Milka, iż jadąc do rodziców, stosownej toalety z sobą nie wzięła, ale księżna zapewniła ją, że na wsi nikt się nie stroi, że może przyjść nawet w rannym ubraniu itp. Wykonawszy zamierzony ten krok, księżna pośpieszyła do córki. — Jadziu — odezwała się z progu żartobliwym tonem — wiesz, będziemy mieli gościa na obiedzie?... — Któż? Eustaszek może? — zapytała młoda pani, która zdawała się go spodziewać. — O tym nie wiem, chociaż lada dzień być by powinien — ale zaprosiłam ową piękną córkę Podroby, co lubi się przechadzać po parku... — A! — zawołała z nieukontentowaniem Jadzia — przyznam się, że nie bardzo byłam ciekawa — ale, kiedy się stało... — Juściż zobaczyć ją warto — mówiła dalej księżna — wcale osobliwe na wsi i na folwarku zjawisko. W istocie — bardzo ładna i... no... przekonasz się. Jadzia objętnie to przyjęła. Przed godziną obiadową skromnie dosyć ubrana, zarumieniona, onieśmielona siedziała już w salonie ze starą księżną pani Zastawska, gdy Jadwiga strojna, dumna, z minką pogardliwą nadeszła krokiem mierzonym. Z ubioru i z miny widać było, że biednej kobiecie chciała zaimponować, lecz — po pierwszym spojrzeniu tak się zdumiała niespodziewanemu zjawisku, iż pomieszaniem się zdradziła. Wyobrażała ją sobie wcale inaczej. Piękność i wyraz twarzy obudziły zazdrość w Jadzi, która uczuła w niej szczęśliwiej uposażoną istotę. Zostawała jej tylko wyższość umysłu i ukształcenia, które naturalnie zaraz chcąc okazać poczęła rozmowę o literaturze, o książkach, spodziewając się panią Zastawską znaleźć do tego zupełnie nie przygotowaną. Jakoż w istocie w początku odpowiadała nieśmiało, jąkała się nieco, dopóki, odzyskawszy odwagę, ożywiwszy się, nie wydała się z tym, co umiała i czytała. Umysł żywy, osamotnieniem może rozwinięty i spotęgowany, objawił się w ich rozmowie tak świetnie, iż Jadwiga nie mogła ukryć trochę niegrzecznego zdumienia. — Pani dużo czytać i pracować musisz? — zapytała. — Jestem sama i nie mam się czym zająć — odpowiedziała Milka. — Mąż mój najczęściej za domem, towarzystwo na wsi nieliczne, książki są jedynym pokarmem. Lubiłam je zawsze, dziś mi się upodobanie to wypłaca... Jadzia poczęła mówić wiele, zadawać pytania trudne, usiłowała w kłopot wprawić wieśniaczkę, ale ta ze skromnością i prostotą przyznawała się w wielu rzeczach do niewiadomości — i słuchała z takim zajęciem, że Jadwigę po części rozbroiła. Księżna Eufrezja z natężoną ciekawością oczekiwała przyjścia zięcia, który o zaproszonej nie wiedział. W istocie Celestyn się zdziwił, zobaczywszy tu swą znajomą, pani Zastawską zarumieniła się ogromnie, ale powitanie było tak wesołe i naturalne, że Jadwiga, trochę zaniepokojona, ochłonęła i — spojrzeniem na matkę dała jej poznać, że wcale nie jest strwożoną. Niewinność Celestyna malowała się w jego twarzy... Miano już iść do stołu, gdy ów książę Eustaszek, którego się spodziewano od dawna, nadjechał. Celestyn wyszedł na jego spotkanie, wstrzymano się trochę z obiadem i po chwili kuzynek strojny wpadł z przygotowaną zawczasu czułością witać księżnę i córkę. Jadzia, chociaż była mu rada, nie okazała tego i widocznie strzegła się zazdrości w mężu obudzić. Wśród powitań wzrok księcia Eustachego, wielkiego wielbiciela żeńskich powabów, padł na skromnie z boku siedzącą Milkę i — jakby oczarowany, nie mógł się od niej odwrócić. Młoda pani postrzegła to i uczuła się obrażoną. Przybyły, chociaż wprędce odzyskał całą swą swobodę i salonową wprawę, choć strzegł się zbyt uwagę zwracać na tę zagadkową piękność, która go intrygowała mocno — miał jednak nieustanne dystrakcje. Wlepiał wejrzenie w tę twarzyczkę Madonny jakby z jakiegoś obrazka Carla Dolcego wykrojoną i zamyślał się mimowolnie. Kto to mógł być? Nie wytrzymał w końcu i wziąwszy na bok Celestyna, zadał mu pytanie: — Któż jest ta piękność? — A! — rozśmiał się Celestyn — jest to córka starego rządcy naszego, zamężna już, pani Zastawska. Cichego szeptu z Celestynem z wejrzeń rzucanych Jadzia domyśliła się przedmiotu i — książę Eustaszek ukarany został groźnym wzrokiem... Przy stole książę, posadzony naprzeciwko uroczego tego zjawiska, unikał wpatrywania się w nie, a jednak od wejrzeń ukradkowych wstrzymać się nie mógł. Kilka razy oczy się spotkały i pani Zastawska spuściła je zakłopotana, krusząc w drobnych paluszkach chleb, mnąc serwetę, poprawując sukienkę. W ciągu rozmowy przez grzeczność odezwała się do niej kilka razy młoda pani i — dała jej zręczność okazać, że w tym towarzystwie wcale się onieśmieloną nie czuła ani zbłąkaną. Mówiono po francusku, a książę mógł ocenić doskonały akcent i wprawę pięknej sąsiadki. Po obiedzie jak najprędzej pani Zastawska znikła... Chociaż się czuła tu więcej w swoim żywiole niż zwykle, niezwyczajne położenie, uwaga, jaką na siebie zwracała, mieszały ją — i gdy powróciła do rodziców, ze zmęczenia długo nie mogła wypocząć, a na pytania ojca dać jasnej odpowiedzi... Po wyjściu pani Zastawskiej z przekąsem zapytała Jadzia księcia Eustachego, jakie na nim uczyniła wrażenie? — Uważaliśmy wszyscy — dodała — żeś książę pilno ten piękny owal i wyraziste oczy sąsiadki studiował... Prawda, że to twarzyczka Madonny? Książę zażartował niezręcznie, wdał się w krytykę nieszczerą, zbałamucił się i zdradził niezgrabnością tłumaczenia. Zaręczał, że mu się nie wydała wcale tak piękną, że bądź co bądź brakło dystynkcji, tego czegoś... Młoda pani nieubłagana poczęła ze śmiechem sprzeczać się z kuzynem, dowodzić, że śliczna Milka była zachwycająca, i dodała, że — oprócz tego lubiła się po księżycu przechadzać w parku... gdzie Celestyn pierwszy zrobił z nią znajomość i odkrył tę gwiazdę. Nie przeczył temu zagadnięty, ale z takim chłodem się przyznawał do tego, iż go o żadną płochość nie można było posądzić. Mały ten wypadek wpłynął może tylko na stosunek adoratora do pani Jadwigi. Stała się dla księcia Eustachego chłodniejszą, odzywała się do niego szydersko i księżna matka ze swych zaprosin nie miała się cieszyć powodu. Tak jakoś dotąd małe intrygi, którymi małżeństwo starano się oplątać — nie miały powodzenia. Księżna matka nie traciła jednak nadziei i powtarzała w duchu: — Cierpliwości! Od dawna postanowione było uroczyste sproszenie całej rodziny do Zbyszewa na dzień urodzin Jadwigi. Przypadał on późną jesienią. Zgoda i porozumienie z członkami familii na różnych drogach już były upewnione; szło o to, aby się jawnie zamanifestowały. Księżna Eufrezja lubiła takie przyjęcia ostentacyjne, świadczące o zamożności domu, dozwalające się popisać ze smakiem, z umiejętnością życia. Jadzia, która się po trosze już jednostajnością wiejskiej ciszy nudziła, rada była projektowi. Nadchodziła zima, mówiono półgębkiem o wyjeździe do Warszawy, ale stanowczo nic jeszcze nie było umówionego. Warszawa przypadałaby była obu paniom do smaku, gdyby nie dworek na Pradze. Wspomnienie jego niemiłe było Jadwidze. Mieszkając w mieście, Celestyn nie mógł się wstrzymać od odwiedzania matki i siostry, a oderwać od nich męża było staraniem ciągłym Jadzi. Chociaż wielki przyjaciel oszczędności, a gromadnych i wrzawliwych zabaw nie lubiący, Celestyn zaprosin tych nie pochwalał, nie mógł się głośno przeciw nim odzywać, w obawie, aby mu tego za złe nie wzięto. Żona sobie ich życzyła. Z pomocą jej uczyniwszy już znaczne reformy w domu, na które się księżna matka krzywiła — nie mógł na nowo wywoływać z nią sporu. Rozesłano więc listy, a księżna matka zapowiedziała stanowczo Celestynowi, że na ten raz ona sobie wymawia urządzenie przyjęcia i śmiesznych oszczędności, które by domowi uwłaczały, nie dopuści. Trzeba się było do tego zastosować. Stosunki młodego małżeństwa były znośne, pozorna zgoda panowała, lecz gorącej miłości pierwszej śladu prawie nie zostało. Celestyn był przywiązany do żony, troskliwy o nią, lecz nadto ją znał, samolubstwo jej i próżność, aby te słabe strony nie oddziaływały na niego. Jadzia znajdowała męża teraz jako plenipotenta i gospodarza zupełnie na swoim miejscu, zwłaszcza że się w zdaniach ogólnych o zarządzie godzili. Celestyn po— woli się wtajemniczał w interesa, rozpatrywał papiery, robił notaty, ale o rezultatach tych badań nie mówili otwarcie. Ze sposobu tylko postępowania jego z Podrobą wnosić było można, iż był wtajemniczony w nadużycia. Stary rządca przekonał się o tym z rozmaitych dyplomacyj pańskich, które mu atrybucje, z jakich korzystał, odbierały lub je pod kontrolę ściślejszą poddawały. Przewidywał, że się burza nad nim zbierała — uspakajało go to jedynie, że zwlekała się jakoś, a na wszelki wypadek miał sobie zapewnioną protekcję księżny. Matka niezmordowanie śledziła wszelkie poruszenia i słowa córki, aby z nich skorzystać, lecz pora do czynnego wystąpienia przeciwko znienawidzonemu Celestynowi nie była nadeszła. Wojnę czuć było w powietrzu, choć mocarstwa jej jeszcze sobie nie wypowiedziały. Dla Celestyna ten zjazd familii był groźny. Wiedział, że członkowie jej przyjaźni mu być nie mogą. Kilka więc co najmniej dni sposobił się na ciężką próbę cierpliwości. Żona zalecała mu z góry, aby się starał przypodobać jej krewnym. Na kilka dni przed urodzinami pierwszy zjawił się książę Eustachy, który pomimo ostatniego chłodnego przyjęcia nadziei nie tracił, że się w łaski Jadzi wkraść potrafi. Z wielką zręcznością na wypadek wszelki należało mu i postanowił poprzyjaźnić się z Celestynem. Pierwszy względem niego wystąpił z pewną poufałością, nazywał go kuzynem i zaczął go nachodzić, godzinami się zasiadując. Pomiędzy tymi dwoma ludźmi punkta zetknięcia się były tak małe, kierunek umysłów tak różny, temperamenta tak odmienne, iż przy największym staraniu księcia Eustachego zbliżenie się rzeczywiste nastąpić nie mogło. Eustaszek zabawiał dowcipem, zajmował opowiadaniami, lecz do żadnego szczerszego wywnętrzenia nie przychodziło. Książę się tym nie zrażał. Im Celestyn bardziej się okazywał zamkniętym, tym ciekawszym był go otworzyć. Eks—profesor był jednym z tych ludzi poważnych we wszystkim i ze strony poważnej zapatrujących się na życie, gdy Eustaszek, nawet najbardziej serio chcąc się okazać, lekko brał wszystko. Dla jednego życie było zadaniem, dla drugiego zabawką. W przeciągu tych kilku dni książątko, nie podoławszy Celestynowi, szczęśliwszym było z Jadzią. Ta po mężowskiej powadze znajdowała dowcip kuzyna wcale miłym i bawiła się nim chętnie. On zaś tak ją wynosił, tak umiał słuchać, tak uwydatniał wszystko, co robiła, pochlebiał jej miłości własnej, a zręcznie przypominał swe uwielbienie, że zyskał żywą sympatię. Zaszedł tak daleko, iż żartami zawsze, delikatnie, z lekka wyśmiewał Celestyna, jego sztywność, jego pedanterię; a że dodawał pochwały — uchodziło mu to. W ten sposób przyzwoity wyszydzany człowiek, choćby mu z innych względów oddawano sprawiedliwość, zawsze w oczach kobiety napiętnowany zostanie. Pewne śmiesznostki, na które Jadzia nie zwracała dawniej uwagi, staraniem kuzyna zostały uwydatnione i przylgnęły do obżałowanego. Książę był dla niego, jak mówił przed żoną, z najwyższym szacunkiem — ale któż słabostek nie ma? W wigilię dnia wrześniowego, który pamiętny był narodzinami księżniczki, cała rodzina, koligaci, powinowaci zjechali do Zbyszewa. Celestyn miał niezmiernie wiele do czynienia, bo pierwszy mężczyzn przyjmował, umieszczał ich i czuwał, aby im na niczym nie zbywało. Znamy już głównych matadorów, księcia Hermana z akolitą, panem Jerzym, hrabiostwo Kozerskich, Rymunda, markizę Żulietę. Oprócz nich na usilne prośby i nalegania przybył hrabia Paweł, dwakroć i blisko z rodziną spokrewniony, dumą i pańskością przechodzący wszystkich jej członków. Arystokrata w najtrywialniejszem wyrazu tego znaczeniu, hrabia Paweł był otwarcie i jawnie śmieszny swoimi pretensjami do znakomitego imienia, zdawał się posuwać niekiedy wyznanie swej wiary do takich krańców ostatecznych — jakby mu szło o pochlubienie się ekscentrycznością. Powierzchowność też miał odpowiadającą roli, jaką grać pragnął. Słuszny, chudy, z głową długą do góry podniesioną, z piersią wydatną, patrzący na ludzi z wyżyn jakichś, mało mówiący i często niegrzeczny, hrabia był w towarzystwie nieznośny. Wielkie stosunki po dworach, w świecie urzędowym, stolicach, tytuły, o które się starał, ordery, jakimi był okryty, zmuszały oszczędzać go i znosić. Hrabia był wdowcem, a dwaj synowie jego, jeden w służbie wojskowej, drugi w administracyjnej, na dalekich posadach, prawie byli rodzinie nie znani. Nadjeżdżającego senatora hrabiego sama księżna i Jadzia wyszły powitać w ganku, a ostatnia męża mu zaprezentowała. Senator spojrzał na niego z góry, zaledwie głową kiwnąć raczył i chociaż wszystkim rękę podawał, jemu jej nie wyciągnął. Celestyn z dumą małego człowieczka zniósł to, nie dając poznać po sobie. Z obowiązku gospodarza odprowadził senatora do jego apartamentu, ukłonił się i nie próbując nawiązać rozmowy, wyszedł. Była to pierwsza przykrość jawna, na którą został narażony. Uczuł ją mocno, ale i Jadzia poruszyła się trochę, i matka ledwie ją mogła uspokoić, tłumacząc hrabiego znanymi jego dziwactwy. Ponieważ wszyscy prawie wyszli byli na ganek dla powitania, niczyjego oka nie uszło znalezienie się hrabiego i ośmieliło drugich do wstępowania w jego ślady. Ignorowano więc zupełnie pana Celestyna, choć gospodarzem tu się nazywał. Od nadchodzącego niektórzy się odwracali, inni, na zapytanie odpowiedziawszy zaledwie, śpieszyli zaczepić kogo innego, nawet niedawno tak pragnący spoufalenia się Eustaszek starał się nie widzieć Celestyna i unikać zbliżenia do niego. Było to tak dotkliwe i widoczne, że Jadzia dostała wypieczonych rumieńców, a księżna ucieszyła się tym wielce. Celestyn, w najboleśniejszym położeniu ledwie jednego znalazłszy Rymunda, który z nim mówić był łaskaw — blady, rozdraźniony, stał się jeszcze sztywniejszym niż zwykle. W takim usposobieniu trudno mieć umysł przytomny, nie wszystko więc, na co by był powinien zwracać uwagę — widział i rozporządził, jak chciano. Na ochotnika wystąpił książę Eustachy nieproszony, w roli jakby przyjaciela domu i wicegospodarza. To jeszcze bardziej zepchnęło Celestyna z jego stanowiska i — unicestwiło. Rządziła się księżna matka, Jadzia, książę Eustachy, tak że Celestynowi prawie nic do czynienia nie zostawało; a że i bawić nie miał kogo, osamotniony, w kąt zepchnięty, nie wiedział już, co począć z sobą. Jak w bajkach zaklęci jacyś, co się stali niewidzialnymi, Celestyn zdawał się nie istnieć dla nikogo. Z każdą chwilą położenie to stawało się nieznośniejszym. Spróbował kilka razy przebojem wcisnąć się w jakąś grupę, ale składający ją ściskali się, rozchodzili i zdawali nie postrzegać go prawie. Na odezwania się albo nie dawano mu odpowiedzi, lub taką, że dalsza rozmowa była niemożliwą. Przy herbacie miejsca sobie nie znalazłszy, u wieczerzy dobrowolnie już nie siadł i jako gospodarz chodził poza krzesłami. Żona kilka razy przez miłosierdzie go przywołała do siebie i posłała do kogoś z tych lubych gości, ale i to mu lepszego nie zdobyło przyjęcia. Wieczór ten jak wiek długi skończył się wreszcie, a Celestyn uczuł się tak niedobrze, głowa go rozbolała straszliwie, dreszcze go porwały, iż musiał paść zaraz na kanapę, aby cokolwiek wypocząć. Miał silną gorączkę. Jadzia, która długo zabawiała z matką markizę Żulietę, nierychło sobie przypomniała swą ofiarę, zaczęła posyłać, szukać i znalazła leżącego w salonie w takim stanie, iż się przelękła. Usłyszawszy wołanie jej, Celestyn podniósł głowę, cisnąc ją rękami — i zmienionym, słabym głosem odezwał się, że — się czuje mocno chorym. Jadzia trochę strwożoną przystąpiła do niego. — Co ci jest? — Nie wiem — odparł Celestyn — czuję coś, jakby febrę... — Ale — na Boga! to być nie może! Jakże — jutro... — A! jutro — rzekł chory gorączkowo — jutro będzie to, co dzisiaj... Obejdzie się beze mnie... Widziałaś, jak mnie przyjęła rodzina, hrabia Paweł i inni. Odwracano się ode mnie, nikt słowa przemówić nie chciał. Choroba więc przychodzi w porę i uwolni was ode mnie. — Celestynie! na miłość Boga — zawołała żona. — Cóż ludzie powiedzą! Żeś się ich uląkł i uciekł! W chorobę nikt nie uwierzy. Potrzeba dostać na placu... Ja wszystko widziałam, to się jutro odmieni. Księciu Eustachemu wypowiedziałam oburzenie moje... Na Boga... dotrwaj. Kormanowski słuchał obojętnie. — Jadziu moja — rzekł smutnie — są rzeczy nad siły ludzkie... Nie wiem nic... Jeśli jutro dźwignąć się potrafię... a każesz mi spełnić ten kielich do dna... Nie dokończył. Gorączka była tak silna, iż musiano posłać po służącego, aby mu pomógł zawlec się do łóżka... Jadzia postała chwilę, patrząc za odchodzącym, i pobiegła do matki. — Celestyn zachorował mocno! — zawołała wchodząc. Księżna się uśmiechnęła. — I ty temu wierzysz? — zapytała. — Ale on istotnie chory! — Ze złości! — odparła księżna. — Chciał, aby mu familia robiła honory... nie umiał się znaleźć, bez taktu... Posłano po księcia Eustachego. Ten był tu teraz najpożyteczniejszym pośrednikiem. Jadzia zaklęła go, aby poszedł zobaczyć, co się z chorym jej mężem dzieje. Zastawszy już przy łóżku siedzącego Rymunda, Eustaszek zakręcił się po pokoju, nachylił się do Celestyna, kiwnął głową i pobiegł oznajmić paniom, że ból głowy nerwowy, żadnej obawy nie wzbudza i do jutra ze snem przejdzie. Księżna matka tryumfowała. — Chciał, żeby go na ręku nosili — szepnęła Eustaszkowi. — Familia przecież nie ma mu za co dziękować, powinien być kontent, że go i tak cierpią. Poczciwy Rymund, który dobrze położenie zrozumiał i chorobę też uznał za nie tak lekką jak inni, po cichu wysłał po doktora, a sam przy chorym pozostał. Celestyn miał jeszcze przytomność zupełną, ale gorączka się wzmagała... — Uspokój się tylko — szeptał nad nim Litwin nielitościwy. — Z takich rzeczy właściwiej, jak ja, żartować sobie, niżeli je brać do serca... Na dumę głupią trzeba dumą odpowiadać i nie ustępować trutniom... Mówił, lecz Kormanowski nie bardzo już rozumiał... W głowie mu szumiało i trzaskało... Okłady zimne nie pomagały. Służba zajęta gośćmi nie miała czasu dowiadywać się do gospodarza; księżna matka chorobę w żart obracała. Jadwiga była znużona — Celestyn, gdyby nie Rymund, pozostałby sam i opuszczony. Idąc spać, Litwin posadził chłopaka kredensowego na straży i — Celestyn chorobliwym snem, majacząc, się zdrzemnął. Po rozejściu się gości książę Eustachy, uproszony przez Jadzię, poszedł w misji po członkach rodziny, aby ich skłonić, przez wzgląd na księżniczkę, do grzeczniejszego obejścia się z jej mężem. Nie zbywało na zręcznościu książątku, które by było posłannictwo swe spełnić mogło, gdyby chciało. Lecz Eustaszek nie miał wielkiej ochoty ratowania Celestyna i w żart obracał rzecz całą. Z hrabią Pawłem nawet mówić o tym wyraźniej nie było można. Z góry zamknął usta kuzynowi. — Proszę cię — rzekł — zrobiliśmy to ustępstwo, iż przybywamy do nich. To dosyć! Nie idzie za tym, ażebym się ja miał kumać z tym jegomością i oglądać się na niego. Ja go wprost ignoruję. I to już wiele... Hrabina Rosa znajdowała, iż postąpiono sobie bardzo właściwie i że żądać więcej od familii było śmieszną pre tensją. — Wzięła sobie jakiegoś parobczaka za męża — wołała — niech go nam nie narzuca... Hrabia Tymoleon aplaudował zdaniu żony. Książę Herman kazał za siebie odpowiedzieć panu Jerzemu, że ukłonił się przecież temu jegomości i impertynencji mu żadnej nie zrobił. Zbyteczną czułość i draźliwość męża księżniczki znajdowano po prostu śmieszną. Nad ranem doktor nadjechał. Stan chorego był taki, iż zapalenie mózgu już rozpoznać mógł doktor i środki właściwe przepisać. Jadzia, wstając, dowiedziała się od panny Klary, iż pan Celestyn jest bezprzytomny, ale doktora już ma przy sobie, a zatem nie ma się czego obawiać. Nazwano chorobę gorączką, a księżna wpadła do córki, zaklinając ją, aby się nie ważyła ani na próg do męża, bo choroba może być tyfoidalną i zaraźliwą. Zresztą zapewniali wszyscy, iż nie było najmniejszego niebezpieczeństwa, a dom pełen gości i gospodyni nieodzownie potrzebna. Jadzia nie lubiła nigdy patrzeć na chorych — obawiała się słabości, miała wstręt do cierpiących... Uspokojono też ją tak dobrze, iż nie wahała się, staranną toaletę poranną ukończywszy, wynijść do gości na śniadanie. Książę Eustachy gospodarował... Nikt ani spytał o Celestyna, nie było mowy o nim; znaczniejsza część osób była tego przekonania, iż chorobę udawał, aby się od przykrego obowiązku uwolnić. Humor więc gości był jak najlepszy, a osypana podarkami i powinszowaniami młoda pani zapomniała o mężu... Książę Eustachy, pan Jerzy — dworowali koło niej, matka czuwała. Program dnia nie zmienił się w najmniejszej rzeczy... Z sąsiedztwa przybyło wśród dnia wiele osób i do stołu w jadalnej sali zasiadło przeszło pięćdziesiąt... Szumno, wrzawliwie, z toastami odbył się wystawny obiad oblany jak najstarszymi winami. Piwnica była sławna w Zbyszewie. Rymund parę razy cichaczem wymykał się zobaczyć, co się z chorym dzieje, lecz nikomu się nie zwierzał z tym, co przynosił. W twarzy tylko jego widać było zasępienie wielkie, a zaczepiany dowcipkował tak nieznośnie, Lak krwawo docinał wszystkim, że go nikt nie śmiał już zagadnąć. W małym pokoiku, do którego niekiedy wrzawa biesiady dochodziła, leżał z głową lodem pookładaną, okrwawioną od pijawek pan Celestyn. W marzeniach gorączko— wych ciągle się odzywał jakby do ojca lub do siostry... Doktor nie odstępował go na chwilę. O inną posługę trudno się było doprosić, bo do ostatniego kuchty wszyscy w dniu takim byli potrzebni i ledwie wydołali nadzwyczajnym obowiązkom. Doktor sam musiał chodzić dopilnować przyniesienia lodu... a później, głodny, przypomnieć, żeby mu co zjeść dano... Wieczorem zabawiano się równie wesoło do późna. Jadwiga zdawa się ani czuć niebytności męża, ani pamiętać o nim. Była tak zajęta jednaniem sobie familii, łagodzeniem hrabiego Pawła, pozyskiwaniem księcia Hermana, uchodzeniem hrabiny Rosy, a przy tym tak szczęśliwa tryumfem własnym, iż o Celestynie zapomniała zupełnie. Księżnie szło o to, aby żaden z tak pospolitych dysonansów nie zaćmił fety, aby niczego nie zabrakło, aby dom wystąpił świetnie — że o niczym innym nie pomyślała nawet. Dopiero około północy, gdy znużona Jadzia oddała się w ręce panny Klary, aby ją rozbierała, i cicho jakoś, nieśmiało zapytała jej o męża, nie odebrawszy odpowiedzi, zwróciła ku niej głowę i postrzegła znaczące jakieś ruszenie ramion. — Lepiej mu? wstał? — zawołała. — Gdzie tam! — odparła stara sługa markotno. — Leży bezprzytomny, doktor go nie odstępuje. ?le bardzo... Serce zastygłe poruszyło się trochę. — Ale czemuż mi nie powiedziano? — zawołała. — Bo pani by tam nic nie pomogła — odpowiedziała flegmatycznie panna Klara. Księżna już wprzódy zawiadomiona była o stanie pana Celestyna. Choroba ciężka nie była jej na rękę, mogła litość obudzić. Z okrucieństwem macierzyńskiego przywiązania do córki mruknęła, dowiadując się o tym: — Żeby sobie przynajmniej umarł, nas by i siebie wyswobodził, ale tego rozumu mieć nie będzie! Czatowała więc na moment, w którym córka się dowiedzieć miała o stanie męża, aby rozczuleniu zapobiec i niepotrzebnym, jak się wyrażała, objawom sentymentu. Jadzia, która była na wpół rozebrana, już chwyciła szlafroczek, chcąc iść się dowiedzieć do męża, gdy matka ukazała się w progu. Rozstawiła ręce szeroko. — Dokąd? dokąd? — zawołała — nie pozwalam! Chory — no to jest przy nim doktor — a choroba gorączkowa, jakaś zaraźliwa, i wzruszenia widokiem tym niepotrzebne. Powinnaś się szanować. Nie masz i ty zdrowia zanadto. On młody i silny, a ty możesz mi gorzej zachorować. Nie pozwalam. — Ależ — przerwała Jadzia — niepodobna go tak opuścić! — Wcale opuszczony nie jest — żywo odparła matka. — Rymund posłał zaraz po doktora. Zrobiono wszystko, co można... On leży jeszcze nieprzytomny, nie pozna cię nawet. Co ty tam będziesz robiła? Proszę iść do łóżka — ja nie puszczę... Księżna występowała tak gwałtownie, iż Jadzia, może nie mająca zbytniej ochoty do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia, zawahała się. Szlafroczek wypadł jej z rąk, usiadła na krześle przy łóżku, a księżna dała znak pannie Klarze, aby panią rozbierała. Apatycznie dając z sobą czynić, co chciano, Jadzia pozostała zadumana i smutna... Wstyd jej było ulec... a zarazem obawa jakaś odpędzała ją od tego łoża chorego. — Więc nie ma niebezpieczeństwa? — spytała, zwracając się do matki. — Jakież, skąd miałoby być niebezpieczeństwo? — poczęła księżna. — Gagacik, któregoś rozpieściła, zgryzł się, że go nie tak honorowano, jak żądał, żółć się w nim wzburzyła... Nic mu nie będzie... — Jest doktor? — dodała Jadzia. — Jest, jest — i Rymund, który wszystkim zawsze na złość robić lubi, umyślnie tam zagląda i przysiaduje... Jadzia, uspokojona, westchnąwszy ciężko, dała się położyć do łóżka i ze znużenia zasnęła prędko. W ciągu dnia więcej przez ciekawość niż przez miłosierdzie książę Eustachy kilka razy zabiegał do przedpokoju chorego, dopytując, co się z nim dzieje? Raz nawet wywołał doktora i wprost go znaglił, ażeby mu kategorycznie opowiedział, czy jest i jakie niebezpieczeństwo zagraża Celestynowi? Lekarz, którego oburzało postępowanie rodziny, kwaśny i gniewny, wprost odpowiedział pytającemu, że w zapaleniu mózgu tak silnym za nic ręczyć nie można. Książątko z tą nieprzyjemną wiadomością powróciło do salonu i udzieliło jej na ucho wszystkim znajomym z kolei. Nikt tego nie wziął do serca, ale ponieważ nieprzyjemne było, uchowaj Boże, śmierci, znajdować się w domu i być zmuszonym do asystowania przy pogrzebie tego, któremu za życia ręki się podać nie raczyło, naradziwszy się, postanowiono nazajutrz się wynosić. Stara księżna, jak tylko o tym zasłyszała, wystąpiła z najwyższą opozycją. — Ja jutro nikogo nie puszczę! — wołała, chodząc od jednego do drugiego ze swych gości. — Proszę to sobie powiedzieć z góry. Ze tam ten pan zachorował — co to ma kogo obchodzić! Przecież tak nagle nie umrze. Właśnie Jadzia potrzebuje dystrakcji, a ja, jako matka, błagam, aby jej nie opuszczano. Zostaniemy same, to biedne dziecko więcej ucierpi... a tak dla gości zada sobie gwałt i musi się rozerwać. Księżna i sama, i przez Eustaszka tak zabiegała, iż się wreszcie uspokojeni goście dali nakłonić, aby dzień jeszcze zabawili. Przed wieczorem dnia tego wiadomość o chorobie, już wsprzódy zaniesiona na folwark, gdzie Podroba przyjął ją jako wyraźny palec Boży — dokładniejszymi szczegółami się uzupełniła. Ludzie, przebiegający ze dworu z różnymi żądaniami od księżny, opowiadali, jak pan Celestyn zupełnie został opuszczony, że przy nim oprócz doktora nikogo nie było — nawet usługi, jaka należała, że doktorowi zapomniano dać obiadu, że stara księżna i księżniczka ani się dowiadywały nawet o chorego — na koniec, że słabość miała być niebezpieczną. Pani Zastawska, która była właśnie u rodziców, usłyszawszy o tym, uczuła niezmiernie całą — jak mówiła otwarcie — niegodziwość takiego postępowania. — A! — zawołała gniewnie prawie i twarzyczka jej zaogniła się jakimś zapałem, wcale jej charakterowi niewłaściwym, który zdumiał rodziców. — A! to już nad wszelki wyraz — szkaradne! Żeby też żona... Nie mogła dokończyć, łzy miała w głosie. Ojciec przerwał: — Co ci jest! oszalałaś! Widać, że na nic innego nie zasłużył. Ma to, czego wart! Co ty się znowu tak nad nim rozpadasz? — Bo to niegodziwe... niegodziwe! — zawołała Milka, unosząc się. — Człowiek ten i tak miał z nimi dosyć do wycierpienia... a teraz... — A milczże ty! — zakrzyknął Podroba. — Ot, to mi adwokat! — Ojciec słyszał, że doktor dla niego lodu nie mógł dostać, a po wodę sam chodzić musiał! — zawołała żywo Milka — tymczasem w pałacu wznoszono toasty i ucztowano. A! to ludzie bez serca. Podroba tak na ten wybuch czułości córki zwykle ła— godnej i spokojnej uniósł się, iż jej ręką chciał usta zatulić. Milka cała drżąca cofnęła się parę kroków, oczy jej się zaiskrzyły, zamilkła i szybkim krokiem zbiegła do swojego pokoiku, panieńskiego niegdyś, który teraz, przybywając do rodziców, zajmowała. Ojciec sądził, że wszystko się na tym skończyło; ale pani Zastawska bez namysłu, pod wrażeniem tego, co usłyszała, natychmiast wzięła chustkę na głowę i tylnymi drzwiami z folwarku przez parkan wybiegła. Sama nie wiedziała, co ją gnało do pałacu — nie zastanawiała się nad tym, co czyni... Litość przemogła wszelkie względy... Znała doskonale cały dwór, który w czasie niebytności księżny stał dzieciom rządcy otworem; łatwo więc jej było przemknąć się niepostrzeżonej o mroku do sieni, w korytarz i do — mieszkania chorego. Zastała tam doktora tylko, który jej nie znał. Drżącym głosem odezwała się do niego, iż słyszała, że posługi przy chorym nie ma, a że pałacowa służba zajęta... może by... ona... Doktor, usłyszawszy to, a ze skromnego stroju wziąwszy ją za sługę, choć twarzyczka go uderzyła, zawołał: — To prawdziwie Opatrzność Boża tu pannę sprowadza — wziął ją za panienkę, tak wyglądała młodo. — Koło chorego nie ma nikogo, tylko ja... chłopca się nawet doprosić nie mogę... jestem na śmierć zmęczony, chciałbym choć w krześle spocząć. Na miłość Bożą posiedź pani przy chorym, bo i okłady zmieniać potrzeba, i pić dawać... Pani Zastawska w milczeniu zrzuciła z siebie chustkę, poszła do łóżka i — ani się zastanawiając nad następstwami swego kroku, objęła nadzór nad chorym. Doktor, nauczywszy ją, co robić miała, sam padł w krzesło i zdrzemnął się. Na folwarku Podroba przechadzał się zadumany i nadąsany na córkę: — Co się jej stało? — myślał — czy oszalała? Nigdym jej taką nie widział? Po chwili jednak, ponieważ do tej Milki był przywiązany i chciał się z nią przejednać, otworzył drzwi jej pokoju. Córki nie było. Poszedł szukać do matki i tam nie znalazł; jejmość powiadała, że jej wcale nie widziała... Rządca wyjrzał do ogródka. Stróżka, która ziele w nim rwała dla krów, na zapytanie opowiedziała, iż pani młoda poszła do parku... Podroba zawrócił się do dworku uspokojony. Tymczasem robiło się ciemno, późno, a Milka nie powracała. Wpadła jejmość zaperzona, klnąc męża i rozpędzając sługi, aby Milki szukały, czy gdzie nie osłabła — co się z nią stało?... Noc już nadchodziła. Podroba sam, niespokojny, jakby go co tknęło, czapkę pochwyciwszy wprost pobiegł do pałacu... i do mieszkania pana Celestyna. Tam cisza panowała, choć pałac cały był w ruchu, śmiechach i wrzawie. W przedpokoju nie znalazłszy żywego ducha, Podroba ostrożnie drzwi uchylił... W mroku słabo lampką nocną oświeconym ujrzał uśpionego w krześle doktora, a nad łóżkiem schyloną córkę, która głowę chorego okładała płatami mokrymi... Usłyszawszy drzwi skrzypnięcie, Milka spojrzała ku nim. Widok ojca, którego poznała, bynajmniej jej nie strwożył; dała mu znak, aby zaczekał i skończywszy okładanie, wyszła do niego. — Cóż ty, jak Boga kocham! oszalała? — zawołał Podroba. — Co ty tu robisz? po co? — Byłam potrzebna — odparła Milka — nie ma nikogo do posługi. Bez litości są ludzie. Proszę ojca powracać — ja tu zostanę. Targnął ją za suknie rządca, ale mu się wyrwała. — To obowiązek miłosierdzia chrześcijańskiego — odezwała się — spełnię go bądź co bądź... — Cóż ludzie powiedzą? — Co zechcą! to mi wszystko jedno! — odparła z energią Zastawska. Podroba postał chwilę osłupiały, nacisnął czapkę na uszy i poszedł. Trzebaż było, aby własna jego córka poświęcała się dla wroga jego! Przy doktorze nie śmiał robić wrzawy ani popełniać gwałtu. Milka zaś okazywała tak mocne postanowienie, iż walczyć z nią było trudno. Pomyślał więc, iż matkę po nią posłać będzie skuteczniej. Rządczyni, lamentując, niespokojna biegała około folwarku, gdy zdyszany wrócił Podroba. — A co! — zawołał z daleka — pięknie się acani córka spisała! Wiesz, gdzie jest? Oszalała! Poszła chorego pilnować! Ani jej stamtąd wyciągnąć! Podrobina nawykła była zawsze brać stronę ulubionego dziecka i nigdy z mężem w ogóle nie godziła się na nic. Było jej może przykro, że się córka tak zaafiszowała — ale potępić jej nie chciała. — No, to co? — odparła — to co? Kiedy tam nikogo do dozoru nie ma, że się poczciwa kobieta znalazła, co mu wody poda? to co? — Otóż masz! — krzyknął rządca. — Ale ona tam na całą noc chce zostać, ani myśli odchodzić! Rządczyni splunęła... — Bo ma poczciwsze serce, niż wszyscy! — zawołała — ja jej za to nie połaję. Co ma być? Będą jej w pałacu wdzięczni. — Ale! wdzięczni — wołał rządca. — Już i tak paplanina była, że się w parku schodzili, teraz powiedzą gorzej ! — Milczałbyś! — tupiąc ogromną nogą, zahałasowała żona. — Ty sam na córkę gadasz... a to jest anioł. Na nią nikt nie śmie nic powiedzieć. Tyś takiej córki niewart. Podniosła pięść do góry, wszystko było skończone. Podroba zamyślił się głęboko. — Ano! — rzekł w duchu — może to i dobrze! Pan Bóg wie, co robi. Jeżeli wyjdzie z tego kasza, prędzej się jegomości pozbędzie księżniczka, a Milce co ma być? Ruszył ramionami. Pani Zastawskiej do rana nie było. We dworze nie postrzeżono z początku, iż się przy łożu siostra miłosierdzia znalazła — ale przez doktora dowiedziano się, iż tam jakaś kobieta siedzi. Panna Klara bardzo ostrożnie zajrzała, poznała Zastawską i za głowę się pochwyciwszy, uciekła. Nie mówiła o tym jednak nikomu, pierwsza nie chcąc roznosić plotki i zostawując sobie tylko jej potwierdzenie — jako na własne oczy to widziała. Zastawską, przez całą noc nie zmrużywszy oka, dopiero jasnym dniem, gdy doktor zapewnił, iż się bez pomocy jej obejść może, wcale się z sobą nie kryjąc wobec służby pałacowej, wyszła z powrotem na folwark. Goście dnia tego pozostali, choć dosyć niespokojni; hrabia Paweł wyprosił się wieczorem, bo mu pilno, książę Herman konie dysponował do dnia, inni jechać mieli po śniadaniu. Spytany doktor o polepszenie na złość może i dla nastraszenia pokręcił tylko głową i rzekł: — Zmiany znacznej nie ma... Wieczorem Jadzia znowu zapytała panny Klary o męża, ale już z mniejszą troskliwością. Księżna stała na straży, aby i tym razem córki nie puścić do męża. — Nie masz tam po co chodzić — odezwała się — choroba idzie swoim porządkiem. Doktor siedzi a siedzi... i pięknie sobie pewnie za to każe zapłacić. — Ale mamo! — oburzyła się już Jadzia — wszakże gdyby furman zachorował... — Nic też nie mówię — z przekąsem przerwała ma— tka — tylko, że ty powinnaś odpoczywać, bo on ma aż nadto dobry i miły dozór przy sobie. Górka, odwróciwszy się, złośliwy uśmiech zobaczyła na ustach matki i zmarszczyła się. — Jaki dozór? — Pani Zastawska sama się ofiarowała siedzieć przy nim, dowiedziawszy się o chorobie. Spędziła tam całą noc, tkliwa i miłosierna istota! cha! cha! To coś znaczy... Rumieniec wystąpił na twarz Jadzi. — Możesz to być? — zamruczała, obracając się do Klary. Panna Klara zasznurowała usta, potrzęsła głową i milcząc — nie zaprzeczała. — Przyznam się — zawołała Jadzia — że ta pani... ta pani dała nam piękną naukę! A! to bardzo przyjemne! Widząc, że się na spór między matką a córką zanosi, panna Klara ze zwykłym taktem pośpieszyła do garderoby. Jadzia siedziała w fotelu, szarpiąc na sobie wieczorne ubranie — była zadumana smutnie. — Widzisz — poczęła po cichu matka. — Teraz się przekonywasz, że twój ubóstwiany pan Celestyn... zdobywał sobie na zapas i inne serduszka... Miłosierdzie! miłosierdzie! Młoda kobieta nie ryzykuje się tak do łoża chorego bez... przyczyny. Te schadzki w parku nie były tak niewinne, jak się wydawały. Księżniczka milczała, łzy się jej z pod powiek dobywały, łzy gniewu i obrażonej miłości własnej. W innej chwili może by była uczuła jeszcze mocniej krzywdę wyrządzoną sobie; teraz świeżo upojona hołdami, wyrwana ze zwykłego koła swych uczuć i myśli — gniewała się tylko na niewdzięcznika, a miłość ku niemu nie odzywała się już w sercu jak dawniej. Więcej niż kiedy rozumiała, iż dla siebie stworzeni nie byli. Usprawiedliwiała prawie rodzinę swą, obwiniała siebie, myśli się jej plątały dziwnie. Trzeba było wyjść z tego fałszywego położenia, ale — jak? Matka siedząc patrzała w nią chciwie i domyślała się, co się w sercu jej działo... Krok wielki był uczyniony — traf szczęśliwy sprowadził córkę rządcy, która rozcięła nareszcie węzeł gordyjski. Tak się zdawało matce. Jadzia w głębokiej zadumie, nie odzywając się do matki, spędziła w fotelu długą chwilę, ocierała oczy już suche, na ostatek poszła do łóżka. Matka uściskała z czułością tego anioła... Następnego dnia rano reszta gości po śniadaniu opuszczała Zbyszew, pozostał tylko jeszcze na pół dnia książę Eustachy, chcąc korzystać ze sposobności — i posłużyć jeszcze księżnie... O chorym powiadano, iż się ma cokolwiek lepiej, ale doktor zapowiada rekonwalescencję bardzo długą i wielkich starań wymagającą. Ponieważ mówiono już o tym w salonie przy księciu Eustachym po wyjeździe gości, a Jadwiga tylko zimnymi westchnieniami nad sobą, nie nad chorym, mieszała się do rozmowy — księżna otwarcie wynurzyła zdanie swe, iż gdy takich starań troskliwych potrzeba, których chory na wsi mieć nie może, bo panie prawdopodobnie dla wypoczynku i rozerwania Jadzi będą zmuszone jechać do Warszawy — najwłaściwiej by było pana Celestyna wyprawić do miasteczka, w którym doktor mieszka... Spojrzała na córkę namarszczoną jakąś, która nic nie odpowiedziała. Ale myśl była rzucona... Celestyn, gdy mu przytomność powróciła, wcale nie pamiętał, ani co się z nim działo, ani jak długo w tym stanie bezwiednym zostawał. Jak przez mgłę jakąś śniło mu się, że wdzięczną twarz kobiecą widział u łoża swojego, schyloną nad nim. Nie była to twarz żony... nie mógł nawet powiedzieć, z jakimi się ona wspomnieniami łączyła... Książę Eustachy, który doznał wielu łaskawych względów od kuzynki w ciągu tych dni kilku, pozostawszy jeszcze na parę godzin, spodziewał się teraz, gdy byli sami, zbliżyć się bardziej jeszcze, wymienić kilka słów znaczących, pozyskać jakąś, choć dwuznaczną nadzieję. Zawiódł się w tym, bo Jadzia smutna teraz, jakby wytrzeźwiona, okazała się chłodniejszą, widocznie unikała pozostać z nim sam na sam i odprawiła go bardzo powszednią grzecznością... W sercu jej odbywał się jakiś, mówiąc językiem wieku, proces, z którego ona sama sobie nie umiała zdać sprawy. Było w nim coś z dawnej miłości, coś ze znużenia życiem, które nie odpowiadało nadziejom, trochę uporu i dumy, trochę pragnienia życia w świecie, do którego była przeznaczona, a zawadą do niego był ten mąż. Bytność u jego łoża pięknej Milki — wskutek wyjaśnień pewnych przyniesionych wprost z folwarku przez pannę Klarę, która miała politowanie nad Celestynem, a w duszy nie cierpiała swatającego się Eustaszka — mniej się teraz wydawała podejrzaną Jadzi. Panna Klara przekonała ją, że tam na posłudze brakło, że się doktor dopominał pomocy, i pani Zastawska, o której nawet chory nie wiedział, sama się ofiarowała przez litość itd. Jadzia była zawstydzona tym, iż Celestyna tak wszyscy opuścili, czuła się winną. Miała trochę żalu do matki, do wszystkich, najmniej do siebie. Tłumaczyła się w duchu obowiązkami gospodyni, koniecznością pozyskania familii. Wieczorem chciała koniecznie odwiedzić męża, ale matka i tego dnia nie dopuściła jej do niego. Pocieszano ją tym, że był znacznie lepiej, potrzebował spoczynku, a unikać kazano wzruszeń. Kazała więc do siebie przywołać doktora, który, zrażony obejściem się z sobą i z chorym, wprawdzie stawił się, lecz w najgorszym humorze. Człowiek był młody, energiczny i o dwór ów książęcy nie dbający wcale. Na sercu miał wypowiedzieć żal, jaki czuł do wszystkich. Jadzia, ułożywszy wielce zafrasowaną twarz, pośpieszyła z podziękowaniem przeciw niemu. — Chciałam panu konsyliarzowi podziękować — odezwała się rumieniąc — za staranie około męża mojego. Ta nieszczęśliwa choroba przypadła właśnie w taki moment, gdy ja obowiązku mojego spełniać nie mogłam, a com wycierpiała... — Wierzę, wierzę — odparł doktor głosem wielce poruszonym. — Pojmuję, co się musiało dziać w sercu pani... zwłaszcza, że to choroba była nie żarty. Takiego zapalenia mózgu, jak to, obserwować mi się nie zdarzyło. Nie chwaląc się, prawdziwym cudem ocaliłem go... Należy też podziękować tej pani czy panience, co mi w pomoc przyszła, bobym sobie nie dał by rady. W domu tak wszyscy byli zajęci, że ja dla siebie ani obiadu, ani szklanki wody doprosić się nie mogłem. Sam chodziłem do studni po wodę. Zaledwiem mógł dostać. — A! tak! tak! — dodał doktor — dziękować Bogu, iż się to nie gorzej skończyło! Jadzia, słuchając, stała w płomieniach, bladła; zuchwalstwo doktora, obawa, aby nie rozgłaszał tego — odejmowały jej prawie przytomność. • — Jam temu nie winna — rzekła cichym głosem, tłumacząc się — nie dano mi wiedzieć, mama mnie nie dopuściła. — Ja też pani nie obwiniam — począł doktor — bo takiego zapomnienia o chorym, choćby to był parobek z kuchni, osoba takich uczuć i szlachetności jak pani — dopuścić by się nie mogła. — Ja... Doktor się skłonił, urywając rozmowę — chciał odejść. — Ale jakiż jest stan chorego... mojego męża? — poprawiła się Jadwiga. — Zwykły, zwykły, po takim przejściu groźnym — rzekł doktor. — Potrzeba nadzwyczajnego starania, rekonwalescencja będzie długa, a uchowaj Boże recydywy... — Więc może by — przerwała gospodyni — lepiej było dla chorego, gdybyśmy go łaskawej opiece pańskiej powierzyli i odwieźli do miasta? Mówiła to nieśmiało; doktor się ironicznie uśmiechnął. — Zapewne — rzekł — ja tu widzę, żeście państwo wcale do pielęgnowania chorych nie nawykli... Pani dobrodziejka może by też chciała być przy mężu? Mieszkanie stosowne by się znalazło. Jadzia zawiązywała węzeł na chusteczce, spuściła głowę, nic nie odpowiadała. Doktor poczekał trochę, nogą szasnął głośno i wyszedł... Serce ludzkie jest narzędziem tak w swych czynnościach niepojętym, że nigdy wrażenia, jakie na nim czynić mogą wypadki i ludzkie słowa, ściśle obrachować niepodobna. Raz działają one na nie wprost, czasem wywołują przeciwne skutki zamierzonym, niekiedy z dwóch wprost sprzecznych sił wyradza się jakaś pośrednia. Śmiałe wystąpienie doktora, które powinno było obudzić dla chorego współczucie i uznanie własnej winy, w sercu Jadzi gniew tylko zrodziło. Gniewała się na zuchwałego a nieproszonego mentora, na ludzi swych, na dwór — ale siebie uznawała za niewinną. Force majeure ją tłumaczyła. Nie mogło być inaczej; matka, oszczędzając ją — w błąd wprowadziła. Teraz, gdy Celestyn odzyskał przytomność, nie pytając już księżny, postanowiła koniecznie pójść do niego. Na nerwowej i nie nawykłej do podobnych widoków kobiecie sama myśl tej izby chorego, atmosfery otaczającej go, cierpienia, którego miała być świadkiem — była już męczarnią wstrętliwą. Ale — musiała! Powiedziawszy to sobie, porwała flakonik ze stolika, oblała się jakimś zapachem, nasyciła nim chustkę i poszła... Doktor stał nad łożem. W półmroku, bo okna były pozapuszczane, zobaczyła na poduszkach bladą jak trup głowę męża, obwiązaną, zdefigurowaną cierpieniem, straszną. Wyraz jej był całkiem zmieniony, stał się prawie innym człowiekiem... wiało śmiercią od niego, a Jadzia tak się jej obawiała! Zobaczywszy z dala nadchodzącą żonę z chustką na ustach, z wejrzeniem przestraszonym, Celestyn się poruszył, doktor się odwrócił i usunął na bok. Niepewnymi krokami, wahając się, przystąpiła do łoża Jadzia i jąkając się, prawie niedosłyszalnym głosem coś przemówiła... Z uśmiechem głowę ku niej zwracając, Celestyn poruszył wargami; ręka jego blada, drżąca, wysunęła się, szukając jej rączki... Pomimo wstrętu podać mu ją musiała żona, a on — z uczuciem do ust ją przyłożył. Serce niewieście zadrżało, obudziła się litość. Odważyła się pochylić ku niemu i szepnęła słów kilka; ale już to ciężkie powietrze pokoju chorego, woń lekarstw i mokrej bielizny — ta cisza smutna i mrok zaczynały do niezniesienia działać na wypieszczoną kobietę. Prędko więc wyrwała swą dłoń z ręki jego, uśmiechnęła się i pośpieszyła ku drzwiom. Tu na nią czekała matka strwożona i poprowadziła do pokojów, gdzie Jadzia padła na krzesło, wybuchając płaczem. Obok dworku doktora, w domku, którego połowę najęto od wdowy po urzędniku, mieścił się teraz już powoli do zdrowia przychodzący pan Celestyn... Stało się, czego księżna najmocniej życzyła sobie. Jadzia, której zdrowie wymagało porady doktorów, poje— chała z matką do Warszawy, sam mąż się tego domagał — jego wziął doktor w opiekę... Była zima już... Chory powolnie do sił przychodził, a młodość jego bezpowrotnie już znikła; zestarzał się nagle o lat dziesiątek. Włosy mu wypełzły z głowy prawie zupełnie, oczy przygasły. Śliczne rysy twarzy, wychudzone, były jakby szkieletem dawnej męskiej jego piękności. Cierpienie swe znosił z męstwem i rezygnacją, która go w oczach wszystkich podnosiła. Opuszczony zupełnie, bo się ledwie o niego dowiadywano, bez zasobów, bo resztką własnego grosza się utrzymywał, nie tylko nic nie żądając, ale nic nie chcąc przyjąć od żony, która w początkach ofiarowała pomoc swą — Celestyn, oszczędzając się, żyjąc po dawnemu, dni spędzał na pracy, do której powrócił z nowym zapałem. Ponieważ książki jego i notaty wszystkie były w dworku na Pradze pozostały, musiał się o nie zgłosić do Leokadii, którą uwiadomił o chorobie w sposób jak najbardziej uspokajający. Zapewniał, że się już ma zupełnie dobrze, lecz doktor tylko go z powodu zimy trzyma jeszcze w zamknięciu. Leokadia po piśmie domyśliła się stanu brata, byłaby natychmiast pojechała do niego, ale opuścić matki nie mogła. Nie powiedziała jej nawet o chorobie i Skłamała, że Celestyn na wsi pozostał dla interesów gospodarskich, bo o przyjeździe księżny z córką do Warszawy — wiedziano... To rozwiedzenie się małżeństwa było dziwnym trochę — ale samo ono też niemniej się dziwnym wydawało. Na wszystko można się było przygotować. Leokadia pisała często. Celestyn z wielką pociechą zawiązał z siostrą korespondencję, ale o sobie nie mówił w niej wcale. Z Warszawy i do Warszawy także listy chodziły, rzadsze jednak, zimne, przymusowe, obowiązkowe; ze strony Celestyna czulsze, Jadzi pośpieszne, bo nigdy nie miała czasu, bo niezmiernie była zawsze zajęta, a oprócz tego jakąś przedsiębrała kurację. Dowiadywała się o męża, nie przynaglając go wcale do przyjazdu i zalecając, aby zimę przebył przy doktorze, który tak szczęśliwie prowadził cały przebieg choroby i konwalescencji. W niektórych z tych listów czasem odzywało się jakby wspomnienie dawnej miłości, drgała jakaś struna niewieścia, lecz w większej części ich chłód był straszny... Jadzia skarżyła się tylko na bardzo zaniedbane interesa. Celestyn z tego powodu czuł się w obowiązku znowu zająć nimi, ściągać papiery, powoływać pana Podrobę — i czuwać, o ile mógł, nad zarządem. Jadzia wyraziła w jednym z listów żądanie, aby gdy mu pozwoli zdrowie, naprzód się udał do Zbyszewa, dokąd ona może by też później przybyła. Lecz później to, jak się ze wszystkiego domyślać było można, nie mogło nadejść przed wiosną. W Warszawie życie płynęło teraz po myśli księżny matki. Familia, pozbywszy się pana Kormanowskiego, w gościnnym pałacyku tłumnie się zbierała. Książę Eustachy był gościem codziennym. Matka z wielką radością widziała go zyskującego z każdą chwilą w oczach Jadzi, która teraz zupełną mu oddawała sprawiedliwość. Przyznać też należy książęciu, że o pozyskanie łask umiał się starać. Znając już upodobania kuzynki, nadał sobie pewien werniks uczoności, łatwo zdobyty z pomocą jakiejś encyklopedyjki. Podnosił nieustannie każde słowo tej wyroczni, której był wielbicielem — zachwycał się nią, służył, wielbił i tak zakochanego grał dobrze, jakby był pierwszym amantem francuskiego teatru. Księżna matka wynosiła go pod niebiosa. Nie wiedziano jeszcze, jak się tam złoży z tym Celestynem, który teraz był tylko zawadą nieznośną, ale księżna spodziewała się, że umrze, zresztą i Jadzia dawała już sobie mówić o rozwodzie, boć z trupem schorzałym żyć jej było niepodobna. Wzdychała, nic nie odpowiadając. Gdyby ta przeszkoda usunięta została, nie było najmniejszej wątpliwości, iż książę Eustachy nawet przed upływem roku żałoby zostanie szczęśliwym małżonkiem. Nie mówiono o tym z sobą wyraźnie, Jadzia unikała tłumaczeń jasnych, ale dwuznaczne słowa uchodziły! Litowała się jeszcze nad Celestynem — lecz nie przypuszczała, aby razem żyć mogli. W najgorszym razie mógł sobie siedzieć w Zbyszewie. Tak upłynęła zima — Celestyn do zdrowia przychodził. Choć osłabiony jeszcze, do niepoznania zmieniony, wychudły, blady, łysy, był to jeszcze piękny mężczyzna, a raczej piękna ruina. Obudzał litość we wszystkich, z taką jakąś słodyczą pogodną znosił swój los, z taką rezygnacją, wszystko znajdując dobrym i nie zdając się nic pragnąć oprócz połączenia z żoną. W nim przywiązanie do niej rozłączeniem się wzmogło i urosło. Każdy list, którym go rzadko obdarzała, chwytał gorączkowo, czytał, odczytywał, cieszył się nim i chwalił. Sam on pisał często i długo, tak jakby jeszcze był owym kochankiem przedślubnym, rozmiłowanym w niedostępnym ideale. Jadzia zaledwie połowę tych listów czytywała z roztargnieniem, znajdowała je monotonnymi. Większa część leżała nie rozpieczętowana w szufladzie, o czym i matka, i panna Klara wiedziały. Postrzegano też, że do męża pisywała z obowiązku, czasem się skarżąc na tę pańszczyznę. Zbywała się jej kilku wierszami, a że pisała zawsze głoskami wielkimi, szeroko, zajmowały one jako tako dwie lub trzy stronice. Celestyn tłumaczył to brakiem czasu, bo w stolicy obowiązki towarzyskie tak pochłaniały! Nadeszła wreszcie wiosna i doktor już nie miał nic przeciwko wyjazdowi do Zbyszewa lub Warszawy. Celestyn czuł w sobie sił więcej, niż miał ich w istocie. W ciągu pobytu w miasteczku nie miał prawie żadnego towarzystwa, oprócz lekarza, z którym się zaprzyjaźnił. Doktor był żonaty od niedawna. W domu jego spędzał Celestyn często wieczory bardzo miłe. Tu też od niejakiego czasu spotykał się z panią Zastawską. Zrobiła ona znajomość z żoną doktora, sama się jej narzuciwszy, co trochę dziwiło panią konsyliarzową. Uderzało i to, że rozmaitymi przysługami starała się ją sobie pozyskać, zbliżyć się, i wciskała do ich domu. Doktor, który poznał w niej ową siostrę miłosierdzia, co się narzuciła do pilnowania Celestyna, miał trochę podejrzenia, iż te odwiedziny i przyjaźń niekoniecznie dla nich tylko były przeznaczone. Po cichu mawiał żonie, że Zastawską musi się kochać w jego pacjencie. Lecz były to proste domysły tylko, bo ani Celestyn, ani ta pani nie dawali najmniejszego pozoru jakiegoś miłosnego stosunku. Byli z sobą przyjaźnie, serdecznie, lecz z daleka. Prawda, że wieczorami, gdy się spotykali w domu doktora, zasiadali na tak długie i ożywione rozmowy, iż często godzinę spóźnioną przypominać im musiano. Ale rozmów tych wszyscy słuchać mogli, toczyły się one o książkach, o ludziach, o świecie, o tych tysiącu zagadnień, na których lubią się próbować serca i umysły sobie sympatyczne. W sporach ich nawet czuć było porozumienie ducha i wzajemną łączność jakąś. Pani Zastawską całą tę zimę ciągle potrzebowała to porady doktora, to towarzystwa konsyliarzowej, przybywała do miasteczka co najmniej raz na tydzień, a bawiła czasem po dni parę. Mąż, który się bawił polowaniem, kartami i mało w domu siadywał, nic nie miał przeciwko temu, ażeby i żona się też kurowała i rozrywała. Celestyn, choć przywiązany do żony i choć mu nie postało w głowie kochać się w tej pięknej Madonnie, w której cała młodzież powiatu się kochała, co ją niecierpliwiło — miał dla niej najżywszą sympatię. Lubił jej rozmowę, zapatrywał się w piękne jej oczy, ale nigdy słówko żadne dwuznaczne nie wyszło z ust jego... Gdy z wiosną już zaczęto mówić o wyjeździe Celestyna, który najprzód miał być w Zbyszewie, potem jechać do Warszawy, pani Zastawska posmutniała. Doktor utrzymywał, że chciała mu wmówić, ażeby Celestyna, osłabionego jeszcze, nie wypuszczał tak prędko. Konsyliarz zaś trochę gburowato miał odpowiedzieć zarumienionej pani: „Owszem, czas, ażeby sobie jechał, bo mu pani głowę zawrócisz, a to ani dla niej, ani dla niego nie będzie zdrowym. Ja, jako doktor, muszę profilaktyczne środki zapobiegające chorobie radzić państwu obojgu". Milka pogniewała się trochę, ale to nie przeszkadzało jej, gdy czas wyjazdu się zbliżał, prawie co dzień pod jakimś pozorem zajeżdżać do konsyliarzostwa i zasiadywać się u nich bardzo uparcie. Żona doktora, zdaje się, że coś więcej wiedziała od męża i brała stronę swej przyjaciółki tak dalece, iż po pana Celestyna posyłała potajemnie, gdy Milka przybyła, jej jednak o tym nie mówiąc wcale. Ostatniego wieczoru, gdy Celestyn przybył się żegnać, panią Zastawska znalazł już siedzącą w kąciku i bardzo smutną. Nie przyszła nawet wedle zwyczaju z nim się przywitać, a gdy się zbliżył, odezwała się, główkę podnosząc: — Jak to niebezpiecznie do dobrych się rzeczy przyzwyczajać! Ot, ja nawykłam tak do pańskiego towarzystwa, że teraz... a! teraz nie wiem, jak się obejdę bez niego! Celestyn podziękował jej pocałowaniem ręki, która w dłoni jego zadrżała. — Pani moja — rzekł — na świecie wszystko, złe i dobre, przesuwa się przed nami, nic nie trwa! Wierz mi, pani, że te wieczory spokojne, któreśmy tu na cichych spędzili rozmowach, i dla mnie najmilszym zostaną wspomnieniem. — A! Pan sobie znajdziesz innych... — odparła cicho Milka — a ja — nikogo. Głos, którym to mówiła, drżący był i rozrzewniony. Celestyn popatrzał na nią z uczuciem. — Któż wie — rzekł powoli — spotkamy się jeszcze może. Ja miałem nawet stąd jechać do Zbyszewa, ale — dodał, wahając się — dowiedziałem się, że matka moja jest cierpiąca, muszę do niej pośpieszyć. — Więc wprost do Warszawy? — pytała ciekawa Milka. — Tak jest — ale potem zdaje się, że przyjadę i do Zbyszewa, gdzie spodziewam się znaleźć panią. — A! pewnie! — podchwyciła z radością Zastawska. — Przyjedź pan tylko! Dotrzymaj słowa... — Ale — dodała z uśmieszkiem smutnym — już w parku unikać będę spotkania, bo nas za nie oszkalowano... Spojrzała na niego, Celestyn uśmiechał się smutnie. — Kochana pani — rzekł — do niej się bezkarnie zbliżyć nie można... Jesteś bardzo piękną, każdy posądzony być musi, że dał się urokowi tej piękności pochwycić. — O! tylko nie pan! — odparła Zastawska. — Ja oprócz uroku piękności — rzekł Celestyn — śliczniejszą jeszcze duszę w niej uwielbiam... i bądź pani pewna, że gorętszej przyjaźni dla niej nikt nie ma. Milka zarumieniła się, spojrzała mu w oczy, podała rękę i zamilkła. Wieczór zszedł smutnie. Celestyn wyjeżdżał z jakimś przeczuciem nowego cierpienia, które go czekało. Doktor żałował miłego pacjenta, konsyliarzowa litowała się nad jego losem, a Milka łzy miała w oczach. Przy pożegnaniu ścisnęła mu rękę, nic nie mówiąc, zatrzymała ją długo, rozpłakała się i uciekła. Celestyn nazajutrz był już na drodze do Warszawy. Zmuszony się oszczędzać, bez sługi, na prostej bryczce przebył mil kilkadziesiąt, które go, osłabionego po chorobie, niewymownie zmęczyły. Na ostatniej stacji uczuł się niedobrze, potrzebował wypoczynku, a wiedział, że w pałacu go mieć nie będzie. Więc choć mu pilno było zobaczyć tę żonę, do której tęsknił — postanowił najprzód zajechać do dworku na Pragę i tam dzień wytchnąć jaki. Zbliżenie się do swoich było mu zarazem niewymownie miłe i smutne. Nie wiedział, jak znajdzie matkę... Zajeżdżająca bryczka wywołała na próg Leokadię, która stanęła w ganku, spojrzała na Celestyna i postrzegłszy w nim tak okropną zmianę, od wykrzyknienia się wstrzymać nie mogła. Było to widmo Celestyna już tylko. Leokadia przerażona podała mu rękę, bo wysiadając z bryczki z trudnością się mógł utrzymać na nogach. Nie powiedziała mu, jakie na niej uczynił wrażenie, nie chcąc go tym przestraszać, lecz ulękła się, aby matka na widok jego nie wydała się z tym, co uczuć musiała. Zaprowadziła go więc do pokoju ojca pod pozorem, że pani Monika odpoczywa. Sama zaś pobiegła ją przygotować, że Celestyn nadzwyczaj jest — drogą zmęczony. Rozpłakana z radości staruszka, która zaledwie o chorobie lekkiej wiedziała, przyszła zaraz powitać syna. Szczęściem mrok był w pokoju, a ona niedowidziała. Głos tylko znalazła zmieniony. W istocie wszystko się w nim zmieniło, były to resztki złamanego na zawsze człowieka. Siły młodości nawet nie mogły go podźwignąć, utrzymywały tylko gasnące życie. Nie chcąc dać poznać po sobie ani znużenia, ani smutku, Celestyn starał się być wesołym; opowiadał, co mógł znaleźć najzabawniejszego, i matkę potrafił tym uspokoić — ale nie Leokadię. Chciała ona go zatrzymać dłużej we dworku — lecz Celestyn od razu zapowiedział, że dłużej nad jeden dzień odpoczywać nie może. Mówiliśmy, że przy pogrzebie ojca przyjaciel Michał wyręczał Celestyna. Znał on dawniej jego rodzinę i był wielbicielem wielkim panny Leokadii, która i pięknością, i rozumem łatwo serce pozyskać mogła. Pan Michał byłby się nieochybnie zakochał, czuł to, lecz, człowiek pozytywny, obrachowywał, że ubogo żenić się nie może. Choć więc czas mu bardzo schodził mile w towarzystwie siostry przyjaciela, unikał częstych odwiedzin. Niekiedy tylko zapędzał się na Pragę, ulegając słabostce, i pod pozorem ofiarowania swych usług spędzał tam jaką godzinę. Właśnie następnego dnia, gdy Celestyn bawił się w poobiedniej godzinie, Leokadia zarumieniona przywitała go w ganku i zaprowadziła do brata, ostrzegłszy, aby nie dał poznać po sobie wrażenia, jakie na nim musi smutny stan przyjaciela uczynić. Pomimo tej przestrogi Michał wszedłszy zmieszał się mocno, żal mu się zrobiło tej ofiary — i powitał go niewyraźnymi słowy... Celestyn rad mu był nadzwyczajnie i zawołał ściskając, że go sam Pan Bóg chyba tu sprowadził. Michał wiedział wprawdzie o losach przyjaciela, słyszał, co powszechnie mówiono, o niektórych rzeczach na wpół dowiadywał się od panny Leokadii — ale to wszystko tak poplątane — niedokładne... iż potrzebowało objaśnień wielu... Leokadia, czując, jak miłym być może dla Celestyna poufałe zwierzenie się przed Michałem, samych ich zostawiła. Celestyn miał na sercu najprzód przyjaciela przeko— nać, że był jak najszczęśliwszym, że nikt oprócz familii nie zawinił przeciw niemu, że żona była najlepszą żoną, matka bardzo przyzwoitą świekrą i że on tylko sam wiele sobie miał do wyrzucenia. Oczyszczał szczególniej Jadzię ze wszelkich zarzutów... Michał słuchał z pewnym rodzajem politowania. o tym, co się działo w pałacu, o jawnych konkurach księcia Eustachego, o projekcie rozwodu mówiło miasto całe. Nie ulegało to żadnej wątpliwości, sam tylko Celestyn wcale o tym nie wiedział. Słuchając go, pan Michał ważył w sobie, czy lepiej jest nie uprzedzać go wcale i dopuścić, aby go po przybyciu rzeczywistość jak obuchem uderzyła — czy otworzyć mu zawczasu oczy. Stan zdrowia Celestyna — zdawało się Michałowi — czynił przygotowanie obowiązkowym. Rad był, że się tu znalazł opatrznościowo, i powoli rozpoczął rozmowę ostrożnie. — Wszystko to, co mi mówisz — odezwał się — dziwnie jakoś jest w sprzeczności z tym, co tu ludzie bardzo bliscy księżny i żony twojej opowiadają. Że ty kochasz ją, o tym nie wątpię; ale nie widzę w niej czułości, gdy cię tak opuścić mogła. — To są potwarze i z zupełnej nieznajomości prawdziwego stanu rzeczy tworzone wnioski — odezwał się Celestyn gorąco. — Ludzie plotą o tym, czego nie znają. Żona była i jest dla mnie najlepszą, pisuje do mnie ciągle. Potrzebowała kuracji i wyjechała z matką. Księżna Eufrezja jest dziwaczna, a córka czasem jej ulegać musi. Michał zmilczał. — Wierz mi — rzekł — że serce twoje poczciwe łudzi się... My tu wiemy w Warszawie wszystko, co się w domu księżny dzieje. Gdyby nikt inny, najlepsza przyjaciółka księżny, markiza Żulieta, rozpowiedziałaby i rozniosła... — Bajki! — odparł Celestyn. — Ale cóż mówią? co mówią? — Niech więc to będą bajki — odparł Michał. — Nie będę się upierał o to. Potrzeba wszakże, abyś o tych bajkach był uprzedzony... — Mów, proszę — naglił Celestyn. Michałowi z przykrością przychodziło zdzierać zasłonę z oczu przyjaciela. — Mój drogi — rzekł — mówią powszechnie, iż się do rozwodu gotują... Celestyn dobrodusznie śmiać się zaczął. Nosił zawsze przy sobie listy żony, dobył ich z pugilaresu ręką drżącą i położył przed przyjacielem. — Na, masz, czytaj! — zawołał. Machinalnie Michał wziął do ręki list na wierzchu leżący... Był on tak przerażająco suchy, zimny, martwy, tak widocznie z musu, czy litości pisany, że Michał, odczytawszy go, spojrzał tylko na Celestyna i ramionami poruszył. — Przeczytaj go sam — rzekł — jest że tu najmniejsza oznaka czułości czy przywiązania? Kormanowski wziął go w ręce... odczytał na nowo i położył zadumany. — Ona nie ma zwyczaju rozpisywać się z serdecznościami — rzekł. —O to mniejsza; lecz rozwód jest po prostu niemożliwy... Może być w myśli matki, w rachubach familii, nie przeczę, lecz Jadzia na to nie pozwoli. Nie — nigdy! ja — także! — A gdyby ona, dajmy na to, przez matkę i familię namówiona, zażądała go sama? Cóż byś począł w takim razie? — zapytał Michał. — Nie wiem, bom nigdy nie przypuszczał nic podobnego — odezwał się Celestyn. — Jakaż przyczyna do rozwodu? Ja ją kocham... Michał ramionami poruszył. — Księcia Eustachego, którego znasz — rzekł cedząc — prowadzą na męża dla niej. Jest w łaskach wiel— kich u pań obu, bywa tam codziennie, ledwie że nie mieszka. Celestyn poruszył ramionami. — Doskonale o tym wiem — rzekł z uśmiechem lekceważenia — ale to jest, z pozwoleniem, salonowy dudek, który bawi Jadzię, ona go nigdy na serio nie bierze. Może im być do posług potrzebny — może mu wygodnie je~'ć dobre obiady księżny; ale dla kobiety, jak ona — jak Jadzia, tak wykształconej, tak znającej ludzi — taki bąk kręcący się po salonach! Widzę, że nie znasz mojej żony... — Powtarzam ci, co powszechnie powiadają — powtórzył Michał. — Przekonasz się sam wkrótce, czy to jest prostą potwarzą, czy też ma jaką podstawę. — To nie ma sensu! — zakończył Celestyn. — Zatem nie mówmy już o tym — rzekł Michał, ściskając go — i obyś nie miał powodu do zmartwienia. — O rozwodzie nikomu się ani śniło! — dodał Celestyn — wprost brukowe plotki. Na tym się skończyło. Kormanowski wcale nie poruszony tym, co za nikczemne potwarze uważał, był najlepszej myśli. Podżartowywał z miejskich próżniaków, którzy, nie mając nic do czynienia, komponują rzeczy niestworzone. Michał zabawił do późna, po części dla przyjaciela, w części dla panny Leokadii, od której, ile razy tu przybył, oderwać się nie mógł. On i ona tak się jakoś w poglądach na świat, charakterach i temperamentach godzili, iż czas im schodził jakby na harmonijnym duecie. Nazajutrz Celestyn dosyć rano wybrał się do pałacu. Myśl, że swą Jadzię zobaczy, ożywiała go i rozweselała. Zapomniał wszystkiego, co od niej i przez nią wycierpiał, dawna miłość spotęgowana dłuższym niewidzeniem napełniała biedne serce. Wyobrażał już sobie powitanie, radość jej i swoją, przyjęcie... Stanąwszy przed pałacem, gdzie służba dosyć zdziwio— na go przyjęła, jak stał, nie oznajmując się, z bijącym sercem pobiegł do Jadzi. Była to właśnie godzina śniadania. U stołu w saloniku młodej pani siedziała księżna matka, ona i — ranny dosyć gość Eustaszek. Towarzystwo było bardzo ożywione, gdyż z dala śmiechy się słyszeć dawały, gdy blady, wzruszony pan Celestyn ukazał się w progu. Istny posąg Komandora... Jadwiga, spojrzawszy na niego, krzyknęła i padła na krzesło, tak ją przeraził tą twarzą na pół trupią, księżna Eufrezja odwróciła się z gniewem, Eustaszek zerwał się z krzesła i stał, nie wiedząc, co począć. Trwało to chwilę. Celestyn posuwał się ku Jadzi, która z niewymowną trwogą podała mu rękę i zimno wskazała mu krzesło! — Któż tak wchodzi, nie oznajmując się? — odezwała , się posępnie. — Tak się nastraszyłam... — Pan wyglądasz okropnie! — zawołała księżna — istotnie można się było nastraszyć... Celestyn, prawie nie słysząc, co mówiono, patrzał na żonę, czekał na jakąś oznakę uczucia, na uśmiech, półsłowo, wejrzenie. Jadzia, nadąsana, wsparta na ręku siedziała, patrząc w okno. Niepotrzebny wcale Eustaszek chwycił kapelusz. — Więc ja kuzynkę pożegnam i biegnę po sprawunki... Ukłonił się i zniknął. Księżna matka chodziła, rzucając się i mrucząc coś po saloniku. Celestyn jeszcze oczu nie mógł odwrócić od żony. — Jadziu! — odezwał się. Jak rozbudzona młoda pani spojrzała ostro na niego, odsunęła się z krzesłem i poczęła głosem jakimś nienaturalnym. — Wiesz, jak ja chorych się obawiam — jestem wrażliwa... Taki widok może mnie przyprawić o chorobę. Jak było można choremu... — Ale ja zdrów jestem! — odparł Celestyn. — Ale waćpan wyglądasz jak trup! — przerwała księżna. — Zobaczże się w zwierciadle. Jadzia — pan wiesz... Celestyn zmieszany podniósł się z krzesła, chciał ją ująć za rękę, cofnęła się żywo. — Proszę mnie nie dotykać! — zawołała. — Cóż mam zrobić z sobą? — odezwał się tonem litość obudzającym. Głos ten, postawa nieszczęśliwego zdały się wreszcie panią Jadwigę zawstydzać, że się tak okazała okrutną. Nim się zebrała na odpowiedź, matka poczęła żywo: — Najlepiej waćpan zrobisz, gdy pójdziesz do łóżka i poszlesz po Landlera... — Ja się nie czuję chorym! — powtórzył Celestyn. — Droga może tylko zmęczyła, śpieszyłem tak, aby Jadzię zobaczyć. Żona ruszyła ramionami. — Czułości wcale nie w miejscu — odezwała się stara księżna — najprzód potrzeba o tym myśleć, aby być do człowieka podobnym... Jadwiga przyszła nieco do siebie i łagodniejszym głosem dodała: — Potrzeba, abyś się położył! Pisałeś, że jesteś zdrów, ale ten wiejski doktor nie umiał leczyć... Wyglądasz okropnie... w istocie zastraszyłam się. — Jadziu! — wyjąknął Celestyn, jakby błagając litości. Księżna porwała za dzwonek i gwałtownie zaczęła nim poruszać. Kamerdyner wpadł jednymi drzwiami, drugimi panna Klara. — Niechże dla... pana pokój przygotują natychmiast i — posłać po Landlera — odezwała się księżna. — Pokój pański zajęty! — mruknął kamerdyner. Jadzia podchwyciła żywo: — Jest przecież żółty na dole... Kamerdyner wyszedł. Celestyn, którego się tak pozbywano, ciągle jeszcze zwracał się ku żonie, która unikała jego wzroku, a wreszcie, dawszy z dala znak Klarze, prędko wysunęła się do swojej sypialni, drzwi zamykając za sobą. Pozostawszy sam z matką, Celestyn namyślał się, czy ma wyjść, gdy księżna się odezwała szorstko: — Jadzia to odchoruje! Idź pan do swego pokoju... Przecież się pewne względy należą kobiecie, której pan znasz draźliwości... Nic już nie odpowiadając, Kormanowski, którego ta scena przygnębiła, zwlókł się z krzesła i wolnym krokiem wysunął się z saloniku. W głowie mu się tak pomieszało, iż przeznaczonego dla siebie żółtego pokoju, który znał dobrze, znaleźć nie umiał i potrzeba było, aby go do niego służący zaprowadził... Tu w istocie położyć się musiał na kanapie, bo resztę sił postradał. Miałożby prawdą być, co mówił Michał? Tego nie mógł przypuścić nawet — zwalał winę na siebie, że się zjawił tak nagle i że serce Jadzi na widok śladów cierpienia, które nosił na twarzy, poruszyło się tak mocno... Ona była talk wrażliwą! Był pewien, iż sama naprawi to wprędce — i okaże mu dawne przywiązanie. Mimowolnie uderzony tym, co mu po dwakroć powtórzyła księżna, że był do trupa podobny, przejrzał się w zwierciadle i po raz pierwszy przekonał się, że istotnie zestarzały był, wymizerowany, zmieniony. Miałażby miłość być przywiązana do rumieńców i do zdrowia? — zapytał sam siebie i odpowiedzieć na to nie umiał. Było mu nad wyraz smutno. W domu tym, który powinien był swoim nazywać, czuł się obcym. Służba spoglądała na niego z jakimś wyrazem niechęci i wstrętu, słuchano go jakby z musu... Wszystko, co otaczało, zdawało się nieprzyjazne... Księżna w istocie posłała zaraz po Landlera, ale więcej jako po przyjaciela domu i pośrednika, niż po lekarza. Wydała rozkaz, ażeby gdy przybędzie, najprzód go do niej proszono. Czekała na niego we własnym gabinecie... Po długim dosyć oczekiwaniu zjawił się doktor i zapytał najprzód, czy młoda pani nie chorą jest? Księżna posadziła go w krześle, zamknęła drzwi, nie kazała wpuszczać nikogo. Widocznie zabierało się na jakąś ważną konferencję. — Kochany konsyliarzu — odezwała się, przysiadając do niego z oznakami wielkiej niespokojności — jesteś od dawna przyjacielem naszego domu i dziś chcę cię prosić o dowód życzliwości swej dla nas. Możesz być naszym wybawcą — będziemy ci wdzięczni nad wyraz wszelki... Słuchaj, Celestyn powrócił — i Jadzia, zobaczywszy go, o mało nie padła z przestrachu i obrzydzenia. Powiadam ci, to trup chodzący. Patrzeć na niego bez wstrętu nie można. Wiesz, jak ona choroby i chorych się boi, jaka nerwowa. Ta myśl sama, iż trup krok w krok za nią chodzić będzie i prześladować ją swoimi obrzydliwymi czułościami, o mało nie wywołała ataku... Niepodobieństwem jest, aby ona z nim żyła. Zobaczysz go... Wniósł się nam tu do domu — wypędzić go niepodobna, a żyć z nim na karku rzecz nieznośna. Ja na to pozwolić nie mogę. Jadzia mi zachoruje... Samo dotknięcie ręki tego człowieka... — Ale cóż się z nim stało? — zapytał Landler. — Przecież młody jest i silny... jedna choroba nie mogła go tak obalić, zmienić? — Zobaczysz go, zobaczysz — zawołała księżna gorączkowo. — Nie ma o czym mówić — dosyć, że Jadzia ma wstręt, boi się go, póki on tu będzie, chwili spokoju nie mamy... Doktor zadumał się. — Naturalnie, zobaczę go — rzekł — będziemy radzili. — Na miłość Bożą — pracowała księżna — w jakikolwiek sposób trzeba go stąd wziąć. Wymyślić jakąś kurację, wody — co chcesz, byleśmy się my go pozbyli. Landler popatrzał w sufit. — Ale — cóż dalej ? — zapytał, widząc, że księżna gotuje się z czymś jeszcze wystąpić i sili na wynalezienie właściwego wyrażenia. — Cóż dalej? — Nie mam co w bawełnę obwijać — odezwała się matka. — Znam Jadzię, pragnę jej szczęścia. Ona z tym człowiekiem, spętana, z tą kulą u nogi żyć nie może. Potrzeba ich rozwieść. Landler popatrzał, czekając, czy więcej nie powie. — Znajdziemy jej męża — dodała księżna — który zatrze wspomnienie tego nieszczęśliwego wybryku, bo go w młodości i niedoświadczeniu przebaczyć można. Doktor ruszył się, jakby chciał odchodzić. — Czekaj — rzekła księżna — na ciebie, kochany konsyliarzu, wkładam przyjacielski obowiązek, abyś mu wytłumaczył, przygotował go do konieczności rozwodu... Zrób, jak sam będziesz uważał... Daj mu do zrozumienia, że nie może nas swoją chorobą, swoim widokiem zamęczać, zabijać. Jeżeli potrzeba będzie jakich ofiar, ja z własnego majątku gotowa jestem... — O ile go ja znam — podchwycił Landler, który zimno słuchał gorączkowego wykładu księżny — o ile ja go znam, o niczym podobnym mowy być nie może... Księżna poruszyła ramionami. — Przygotuj go — rzekła — wytłumacz mu, by się Jadzi nie narzucał. Ona widoku jego znieść nie będzie mogła... — Lecz jeśli wyzdrowieje? — wtrącił Landler — przecież nie ma lat trzydziestu. — Niech sobie wyzdrowieje, wypięknieje — prze— rwała księżna żywo — my na to czekać nie możemy i nie chcemy. Otwarcie powiadam, jako matka, chcę korzystać z tego, że jest dziś odstręczający i — pozbyć się go, pozbyć á tout prix. — Pani Jadwiga jest w tymże usposobieniu co księżna? — zapytał Landler. — Tak — odparła stanowczo matka. — Naturalnie ona tego tak jasno i otwarcie nie powie, lecz ja ją znam. Miłość dla niego, gdyby nawet był jej ślad jakiś pozostał, ustąpiłaby dziś przed tą obrzydliwością, jaką w niej wzbudził. Będzie szczęśliwa, gdy się go pozbędziemy... Wstał doktor i jakby czując nieprzyjemne brzemię, które na niego włożono, ociągając się, wybierał wyjść. Dumał. — Spełnię, co mi księżna poleca — rzekł — jednakże uprzedzam, że muszę to wykonać stopniowo, przygotowując go, oszczędzając. Niepodobna chorego — jeśli w istocie chory, dobijać tak przykrym wyrokiem. Księżna poruszyła się, nic nie mówiąc i nie bardzo uznając potrzebę oszczędzania, nie śmiała się jednak odezwać. Landler grzecznie, lecz chłodniej niż zazwyczaj, rozstał się z nią, odebrawszy rozkaz, by po widzeniu się z Celestynem przyszedł raport zdać księżnie. Usiłując twarzy swej nadać wyraz wesoły, doktor wszedł do żółtego pokoju. Był on przyjacielem domu, lecz nie tak dalece, aby za dobre uznawał wszystko, co się w nim działo. Akomodujący się chętnie w małych rzeczach swoim możnym pacjentom, miał przecież sumienie i charakter szlachetny. Postępowanie tak bezwzględne z biednym człowiekiem oburzało go. Celestyna zastał jeszcze spoczywającego na kanapie, ubogie jego tłumoczki właśnie zniesiono, a że nie było ich komu rozpakować, stały nie ruszone. Jednym spojrzeniem na pacjenta Landler zrozumiał stan jego. Długie doświadczenie dozwalało mu z oznak zewnętrznych poznać łatwo, co się z organizmem działo. W istocie Celestyn był ruiną, jeżeli nie obrzydliwą, jak mówiła księżna, to przerażającą. Nie był to jednak stan zrozpaczony... ratować można było i potrzeba. — Cóż to? niezupełnie zdrów nam pan powracasz? — zapytał, biorąc go za rękę i przytrzymując ją — osłabienie drogą? co? — Talk sądzę — odparł z uśmiechem Celestyn — osłabienie. Zresztą, chorym się nie czuję. Zostało mi po przebyciu choroby to, co każda po sobie zostawia — pewna dezorganizacja... Doktor usiadł, pilno się wpatrując w niego; wziął za puls, który bił gorączkowo. Oczy patrzały źle, wpadłe były a zaognione... — Spoczynku, spoczynku najprzód potrzeba — odezwał się lekarz — dla ducha i dla ciała. To najpierwszy warunek — no i lepszego powietrza, niż u nas, w Warszawie. Należało na wsi pozostać. — Stęskniony byłem! — westchnął Celestyn. — Pańska żona — począł doktor — jest tak wrażliwa... Księżna mówiła mi, iż zmizerowanie pańskie niezmiernie ją uderzyło... — Tak, tak — rzekł Celestyn — ale ja tego nie mogłem przewidzieć, a sercu mojemu tak było potrzeba... Landler siedział jak na żarzących węglach; nagle wstał z krzesła i począł się przechadzać. — Pan tu pozostać nie możesz — rzekł — i dla pana, i dla żony byłoby to... groźnym... Im czulszym będziesz, tym... się to mocniej odbije w organizmie... podbudzających wszelkich wrażeń potrzeba unikać. Ja bym panu radził albo do wód, lub do jakiejś klimatycznej z lepszym powietrzem stacji, a czym prędzej, tym bezpieczniej. Celestyn milczał, nie chcąc się przyznać, że mu stan jego funduszów myśleć o tym nie pozwalał. Milczenie trwało czas jakiś, aż Kormanowski począł: — Ja się tak źle nie czuję — trochę wypoczynku znajdę i tu... posiedzę parę dni w domu, a potem interesa zapewne zmuszą na wieś... Są obowiązki. — Ale najpierwszy ze wszystkich, abyś pan zdrowie ratował — rzekł Landler. — Nie ma się czego obawiać zbytnio — jednakże i zaniedbywać nie godzi. Pan potrzebujesz nieodzownie pilnej opieki i kuracji. Dla jego zdrowia życzyłbym gdzieś wyjechać. — Żona moja... — przerwał Celestyn. — Z żoną się trzeba rozstać na czas jakiś — dodał Landler — pan ją kochasz, będziesz miał nieustanne powody niepokojenia się, poruszania... Ona jest wrażliwa... Nie! nie! pan tu pozostać nie możesz... Jakiś czas Celestyn nie odpowiadał, zapatrzył się w okno, zadumał, potem zwrócił się do Landlera z uśmiechem: — Doktorze — widziałeś księżnę Eufrezję? Doktor nie zaprzeczał. — Mówiła ci, że się chce mnie pozbyć przez troskliwość dla córki? Zmieszał się Landler, lecz tak postawiona kwestia ułatwiała mu wnijście in medias res. — No — tak! — rzekł — gadajmy otwarcie. — Proszę! — zawołał Celestyn. — Księżna jest niespokojna o córkę, na której widok pański miał uczynić wrażenie bardzo... przykre... Celestynowi przychodziło teraz na myśl, co mu Michał opowiadał: rzeczywistość smutna narzucała mu się coraz silniej — łudzić się dłużej nie mógł. — Chcą, abym im zszedł z oczu? — odezwał się smutnie. — Słuchaj, kochany doktorze, przede wszystkim ja muszę się przekonać, że to nie jest wymysłem matki, ale wolą Jadzi, potrzebuję sam mówić z nią. Jeżeli to nie— możliwe — proszę cię, abyś był łaskaw ty — widzieć się z nią i posłyszeć z jej ust... Nie dokończył Celestyn — Landler podszedłszy do niego, chwycił go za rękę i serdecznie ją ścisnął. . — Odwagi, odwagi, panie Celestynie! Idę natychmiast do żony pańskiej, musi mi kategorycznie powiedzieć, czego chce. Chwila ta może być stanowcza dla was i dla nich. Lepiej, niż się dręczyć wzajemnie, koniec położyć fałszywej sytuacji. — Chciałbym sam mówić z Jadzią — powtórzył Celestyn — i z jej ust posłyszeć. — Postaram się o to — idę — odparł doktor mocno przejęty i poruszony. — Czekaj pan na mnie, powracam... ale proszę, proszę być spokojnym. — Widzisz, jestem spokojny — odezwał się smutnie Kormanowski — zrezygnowany jestem na wszystko, bo ją kocham i chcę widzieć szczęśliwą. Tak — kocham ją. Landler już wychodził. Oczekiwała na niego niecierpliwie księżna i podbiegła, zarzucając pytaniami. — Księżna mi przebaczy — ale przede wszystkim muszę mówić z panią Jadwigą. Oburzyło to matkę i nadąsała się na doktora. — Tak — chodźmy do niej razem... chodźmy. Młoda pani jeszcze była w swej sypialni, tak znękana rannym spotkaniem, że się ubrać nie mogła i służące odprawiwszy, siedziała w jakimś osłupieniu — gdy matka Landlera do niej wprowadziła. Podniosła głowę, spojrzała i — czekała. — Byłem u pana Kormanowskiego z polecenia księżny — począł doktor. — Jest osłabiony, potrzebuje spoczynku, tłumaczyłem mu, że powinien by go szukać gdzie indziej... Będzie posłuszny i doktorowi, i życzeniu pań — ale chciałby z ust jej (wskazał Jadzię) wyrok swój usłyszeć... Mnie się zdaje, że gdy tak rzeczy stoją, jak tu znajduję — dla obu stron otwarte rozmówienie się i rozstrzygnięcie... byłoby najlepszym. Będziesz pani miała siłę to wykonać? Księżna chciała coś wtrącić, doktor przeszkodził. Jadzia siedziała, wahając się. — Moje dziecko — zaklinam cię! — zakrzyczała napastliwie matka — miejże odwagę potrzebną raz te więzy nieznośne potargać. Raz na zawsze... Powiedz mu, że z nim żyć nie możesz... Dość tych ofiar dla niego... Trzeba ratować siebie — i mnie! bo ja tobą żyję. Rzuciła się córce na szyję. — Jadziu — męstwa i otwartości! Miałaś odwagę wystąpić przeciw mnie i rodzinie, gdy się ten nieszczęsny związek kojarzył; miejże je, gdy potrzeba go zerwać i gdy to czujesz sama. Jadwiga wstała z krzesła. — To pewna — odezwała się, zwracając się ku doktorowi — że ja... ja bym umarła, patrząc na niego... Jest okropny... jest chory... ja nie mogę... ja... — Po prostu jest obrzydliwy! — dodała księżna. Doktor słuchał niemy. — Im prędzej, tym lepiej dla obojga — rzekła księżna. — Przyprowadź go tu, doktorze, bądź świadkiem... Landler spojrzał na Jadwigę, która nic nie mówiła, ale nie sprzeciwiała się. Zwrócił się ku drzwiom... Oczekiwanie trwało chwilę, księżna ściskała czule, gorączkowo swą jedynaczkę, szepcząc jej coś do ucha... Na koniec dał się słyszeć chód i doktor wprowadził jeszcze bledszego i straszniej niż rano wyglądającego Celestyna. Jadwiga unikała spojrzenia na niego. — Kochana Jadziu — odezwał się, chcąc do niej zbliżyć, lecz ze strachem cofnęła się młoda pani. — Doktor mi oznajmił, że potrzeba, abyśmy porozumieli się, przychodzę po twe rozkazy... Głos mu drżał. — Sam widzisz — poczęła, nie podnosząc oczu żona — że — my już z sobą żyć nie możemy. Jesteś strasznie chory, ja tego widoku znieść nie mogę, to nad moje siły... — Mam się oddalić, dopóki nie wyzdrowieję? — spytał Celestyn cierpliwie. — Wyzdrowieję! — podchwyciła matka. — Waćpan możesz wyzdrowieć, ale nie odzyskasz nigdy całkowicie zdrowia tak, aby pożycie z nim było możliwe... Po co się tu łudzić? Trzeba się rozstać raz na zawsze... — Na zawsze! — jęknął Celestyn, zwracając się do żony. — Tak jest! — potwierdziła głosem stłumionym. Kormanowski przygnębiony nie umiał odpowiedzieć. — Więc separacja! — zamruczał, ledwie mogąc przemówić. — Jest to dla mnie wyrokiem strasznym, lecz jeśli szczęście twoje wymaga... — Co za separacja! — zawołała księżna. — O separacji nie ma mowy, ona powinna być wolna — rozwód i po wszystkim. Jadwiga milczała. — Na rozwód ja się nie zgodzę nigdy — odparł cicho Celestyn. — Przysiągłem nie opuścić do śmierci i dotrzymam mej przysięgi. Jeżeli zdrowie wymaga, abym się oddalił — pójdę, nie będziesz patrzała na mnie; ale... zostanie mi nadzieja... — Żadnej waćpan mieć nie możesz nadziei — wtrąciła księżna. — Nie ma się czym łudzić. Separacja nie zdała się na nic, kula u nogi pozostanie... Ja nie pozwolę na to. — A ja na rozwód — nigdy! — dodał Celestyn spokojnie. — Ja kocham i przysiągłem. Młoda pani stała jak słup. — My to rozumiemy dobrze — poczęła księżna, tracąc cierpliwość i pomiarkowanie — waćpan nie masz resursów pono żadnych, a ten, który miał szczęście zwać się mężem mojej córki, z głodu umierać nie powinien. Myśmy gotowi zapewnić mu egzystencję dożywotnią. Wyrazy te księżny były jakby piorunem, który dotąd zrezygnowanego, odrętwiałego raził człowieka i w mgnieniu oka go zmienił. Podniósł głowę, twarz mu się zarumieniła, wyprostował się dumnie. — Mościa księżno! — zawołał — ja wszystko znoszę, oprócz tak obelżywych propozycji. Grosza jednego nie wziąłem z tego, com miał w ręku dla siebie; żyłem z tego, co mi zostawił ojciec, nie tknąłem nic waszego i gdybym w istocie miał umierać z głodu — od was nie wezmę nigdy nic... Wyrzekł to z taką dumą i gwałtownością, że księżna się nastraszyła. Nigdy go takim nie widziała. Głos mu drżał, ale rosnął coraz. — Mościa księżno — dodał — straciłem wszystko, poświęciłem wszystko, cierpiałem wiele, bom kochał i kocham — ale podłości nie dopuszczę się nigdy, a podłością by było sprzedać tę wolność, której się domagacie dla mojej żony. Ona dla mnie zostanie żoną zawsze, choćby mnie za męża mieć nie chciała. A zatem, jeżeli chcecie mnie wypędzić, separacja — rozwodu nigdy. Słów tych domawiając, zakaszlał się, osłabł i doktor podał mu rękę, aby go podtrzymać. Gwałtowność, z jaką wystąpił, do wściekłości doprowadziła księżnę, a na Jadwigę podziałała także nie tak, jakby się domyślać było można. Wywołała w niej gniew tylko. — Zdaje mi się — odparła dumnie — że do rozwodu niekoniecznie potrzeba będzie pańskiego zezwolenia... Ja z chorym żyć, na chorobę patrzeć nie mogę... to dosyć. Celestyn po wystąpieniu żony tak wyraźnym zamilkł długo. — To jasne — rzekł po namyśle — a zatem, żegnam cię, Jadwigo... Powtarzam ci tylko jeszcze z pożegnaniem, że cię kocham i kochać nie przestanę. Ludzie źli uczynili cię nielitościwą, ale serce się twe odezwie, uczujesz, jak byłaś okrutną... Odwrócił się ku drzwiom i nie spojrzawszy na księżnę, która się rzucała jak szalona, począł szukać klamki dłonią drżącą. Doktor musiał mu pomóc do otwarcia drzwi, a widząc go osłabłym i chwiejącym się, wyszedł z nim razem. W żółtym pokoju tłumoki stały jeszcze nie rozpakowane. Celestyn zadzwonił, aby mu sprowadzono powóz, miał w ręku kapelusz podróżny, przyjść jeszcze do siebie nie mógł. Landler uspakajał go na próżno cichymi słowy. Nie zdawały się one na nim żadnego czynić wrażenia. — Panie Celestynie — szeptał mu — nie narzucam tu mojego zdania... — lecz pozwól sobie powiedzieć, że postanowienie twe niedopuszczenia rozwodu czyni cię niewolnikiem i ich pęta... jest to półśrodek... Widzisz sam, że tu się już niczego spodziewać nie można... — Na rozwód nie pozwolę — odparł Celestyn — to moje ostatnie słowo, możesz go im powtórzyć. — Cóż robisz z sobą? — Jadę na Pragę do matki — rzekł Celestyn — pozostanę tam, dopóki nie znajdę zajęcia... schronienia... nie wiem. — Najprzód uspokojenia... — dodał Landler. — Tego wola dać nie może... — Daje czas... — rzekł doktor. Powóz zatoczył się przed ganek, z pośpiechem gorączkowym Celestyn kazał znosić tłomoki, siadł co prędzej i nie spojrzawszy już na stojącego w ganku Landlera — ruszył, żegnając pałacyk na zawsze. Po wyjeździe Celestyna matka i córka długo siedziały martwe na pozór, ale nie mogąc ochłonąć z gniewu. Księżna podawała krople i zapachy, tuliła i całowała swe dziecię, w duszy klnąc człowieka, którego pokonać nie mogła... Z wolna drzwi otworzył Landler i wszedł, domyślając się, że będzie potrzebny. Obawiał się ataku nowego, lecz gniew mu zapobiegł. Pani Jadwiga była oburzona, podraźniona — nic więcej. — Wyjechał — rzekł Landler chłodno — mogą więc panie być spokojne. Rzecz tak jak skończona. Powiedział mi tylko raz jeszcze stanowczo, że na rozwód nigdy nie zezwoli. — A my się o pozwolenie jego pytać nie będziemy! — wybuchnęła księżna. Nie było sprawą doktora dłużej tę kwestię roztrząsać; zaleciwszy uspokojenie, chciał się oddalić, gdy księżna, ująwszy go pod rękę, wyprowadziła aż do progu, zaklinając, aby to, czego był świadkiem — pomiędzy nimi zostało. Mogła zresztą pewną być swego, bo Landler słynął z dyskrecji nadzwyczajnej. Wypędzony od śniadania przybyciem niespodzianym męża książę Eustachy na czatach był około pałacu. Chciał upatrzyć chwilę, ażeby się wcisnąć do księżny, a nie życzył spotkać się z Celestynem. Nie spodziewał się, ażeby tak rychło rozstrzygnięcie nastąpić mogło. Usadowiwszy się naprzeciw w restauracji, nie spuszczał z oka bramy, widział przyjeżdżającego Landlera i nadchodzący powóz, który Celestyna z jego pakunkiem wywiózł z pałacu. Zaledwie oczom swym wierząc, książę Eustachy natychmiast pośpieszył do księżny, która córkę położywszy, sama chodziła po gabinecie swym, trzeźwiąc się i mrucząc do siebie. Zjawienie się Eustaszka powitała wykrzykiem. — Wiesz, mieliśmy scenę! — zawołała — Landler nam niby usłużył — „ten pan" wyjechał bezpowrotnie. Ale cośmy z nim mieli — tego opisać nie potrafię. W ostatniej chwili napadł na mnie, gdym mu indemnizację zaofiarowała. Mało mnie nie zjadł. Zdemaskował się z całą swą złością i charakterem... Powiada, że na separację się godzi, ale na rozwód — nigdy! Jak gdybyśmy pozwolenia jego na to potrzebowali! Eustaszek głową potrząsał. — Jednakże to może skomplikować nieco sprawę — rzekł smutnie. — Jadzia znalazła się heroicznie, tak jak to ona umie, kiedy chce. Powiedziała mu wręcz, że z nim żyć nie może i nie będzie... Cartes sur table! — Aż do tego przyszło! — zawołał uradowany książę. — O! Jadzia, Jadzia ma tyle energii... — Przyznaję się, żem się lękała, aby jej nie poruszył, bo się odzywał strasznie patetycznie, ale się źle obrachował — dała mu odprawę... — Z tym wszystkim — dorzuciła księżna, trąc włosy i mnąc ubranie na sobie — co tu robić? co dalej? — Ano — proces rozwodowy! — rzekł książę — rzecz nieunikniona. Landler da świadectwo, iż żyć z nim niepodobna — wstręt, obrzydzenie... — Zresztą — wtrąciła nagle księżna Eufrezja — nie chce od nas nic, to, cośmy jemu dać mieli, damy na rozwód. Niech kosztuje, co chce, a otrzymać go musimy. Pójdziemy do Rzymu, gdy potrzeba. Książę, który już, widać, konferował w tym przedmiocie z ludźmi kompetentnymi, szepnął cicho: — Oprócz tego, że życie z nim jest niepodobieństwem, mnie się zdaje, że w ślubie znajdzie się jakaś vice de forme, tak że on uznany być może za — nieważny. Zaledwie zrozumiawszy, co mówił książę, wzdrygnęła się księżna. — Co pleciesz! — krzyknęła — przecięż żyli ze sobą, to nie może być — to by było... Eustachy ruszył ramionami. — Połowa rozwodów nie otrzymuje się inaczej — dodał nieśmiało. — C'est recu... Młoda pani dnia tego nie wyszła do obiadu, Eustaszek pozostał przy księżnie i doczekał się jej dopiero wieczorem. Zjawiła się z postawą dumną męczennicy znękanej, ale niosącej cierpienie swe heroicznie. Nie mówiła nic o porannych wypadkach, umyślnie rzeczy wyprowadzała obojętne na stół, ale wejrzenia jej wyrażały, że myślami była gdzie indziej. Księżna dla córki udawała wesołą, chociaż w duszy niepokój miała. Szukała jakiegoś środka, aby jeszcze działać na Celestyna i zmusić go do powolności. Pocieszała się wreszcie tym, że człowiek ten schorowany żyć nie może. Śmierć jego była ze wszystkiego najpożądańszą, oszczędziłaby wiele kłopotów i pieniędzy. Księżna tak naiwnie sobie jej życzyła i tak mało z tym się ukrywała, że nazajutrz oczekiwała Landlera z niecierpliwością, aby zasięgnąć jego rady, czyby na to rozwiązanie nie lepiej czekać było, nie rozpoczynając pro cesu. Doktor przybył ze zwykłą wizytą dla przekonania się o stanie zdrowia młodej pani i znalazł ją nadspodziewanie dobrze, księżna na ustęp go wzięła. — Mój konsyliarzu — szepnęła — ty masz oko tak trafne, tyle doświadczenia... powiedzże ty mi, proszę, tak poufnie: jak ci się zdaje, czy ten człowiek żyć może? Długo on pociągnie? — Kto? — zapytał Landler, choć się dobrze domyślał. — A! — ten pan, wiesz — dodała z trochą niecierpliwości. — Kormanowski! Landler się namarszczył. Wstręt, jaki w nim budził ten egoizm, skłonił go do odpowiedzi może niezupełnie zgodnej z przekonaniem wewnętrznym, ale złośliwej umyślnie. — Kormanowski — dodał po namyśle — zmiłuj się wasza książęca mość! Ten człowiek sto lat żyć może. Wymizerowany, zbiedzony, ale organizm, choć nadwątlony — cały. Egzaminowałem go wczoraj, nic mu nie będzie! Młody jest, siły tam śpią, tylko je rozbudzić. Trochę spoczynku, trochę pokrzepienia... wydobrzeje, utyje i —• powiadam pani, sto lat żyć może. Księżna ręce załamała. — Zmiłuj się, wygląda jak trup! — krzyknęła. — Ale to nic nie dowodzi! Rzecz przejściowa, chwilowa, stadium rekonwalescencji. Dać mu dobrego bifsztyku, starego wina, pobudzić siły — powiadam pani — ani go będzie poznać. Księżna umilkła. Doktor ciągnął dalej, jakby nie rozumiał, o co chodzi. — O życie najmniejszej nie ma obawy, mogę za to ręczyć, natura silna i nie ma lat trzydziestu! Nie było już o tym mowy. Doktor, w duszy się uśmiechając, pożegnał się bardzo grzecznie. Co się działo z Jadzią — tego nawet matka, znająca ją tak dobrze, nie mogła się dobadać. W duszy jej odbywała się walka, mało dająca się widzieć na zewnątrz. Chodziła, drapując się w męczeństwo swe zawsze, lecz smutek był na czole. Sama powiedziała Celestynowi w chwili podrażnienia, że rozwodu żąda i żyć z nim nie może, miała wstręt i odrazę do chorego, lecz wspomnienie pierwszej miłości, dni tych burzliwych a rozkosznych, które z nim przeżyła, podróży do Włoch, pełnej epizodów idealnych — żal w niej budziło. W duszy czuła się winną; widziała, że on był czysty i padł jej ofiarą. Czasem zrywała się, jakby chciała przywołać go na nowo, przemóc się, być dla niego żoną pełną poświęcenia i czułości; potem duma, lenistwo jakieś ducha, urok tego życia pustego, owianego kadzidłem pochlebstw i hołdami — strącały ją z wysokości. Tak było wygodnie żyć dla siebie tylko, mieć na posługi Eustaszka, całą rodzinę jako dwór, matkę uśmiechniętą u boku... Znała ona teraz całą nicość tego, którego sobie wybrała, całą wyższość tego, którego mu poświęciła —• lecz daleko było milej rozkazywać, dać się wielbić, niż stać na równi i czuć, jeśli nie potężniejszego (bo za takiego nie uznawała nikogo), to bliższego siebie umysłem i duchem. Walka więc wypadała zawsze na korzyść miłości własnej, a w rozpieszczonej istocie inaczej ona nigdy rozstrzygnąć się nie mogła. Trochę jej żal było tego Celestyna, tak opuszczonego, złamanego na zawsze, a kochającego ją jeszcze — lecz nie byłże opłacony tym szczęściem, którego z nią doznał i którego wspomnienie mu pozostawało? Księżna matka nie miała spoczynku ze sprawą rozwodową. Nie mówiąc nic córce, rozpoczęła wstępne kroki, używając do rady pierwsze powagi konsystorskie i prawnicze... Nie tajono jej, że sprawa była bardzo trudna, kosztowna i nader długiego wymagająca czasu. Była z wielu względów drażliwa. Landler, wezwany znowu, aby wydał świadectwo niemożności pożycia, wyłożył księżnie, iż jego, jako domowego lekarza, zaświadczenie dostateczne nie będzie, że musi nastąpić badanie urzędowe, a co się tycze treści aktu, objawił skrupuł, bo znajdował, że ściśle biorąc, stan pana Celestyna nie jest ani odrażający, ani uniemożliwiający pożycie. Księżna połajała go, jako pedanta niepotrzebne wyszukującego trudności. — Mościa księżno — dodał Landler — o poświęceniu mym dla domu państwa wątpić się nie godzi; ja uczynię wszystko, co można — ale sam stanowić o tym nie mogę... Prawnicy znajdowali, że separacja była w istocie łatwa do uzyskania — ale rozwód trudny... — A co mi po separacji! — wołała księżna — oni i tak są separowani, bo ten jegomość nie będzie się do nas na próg ważył, ale Jadzię potrzeba wydać za mąż... Jej szczęście, zdrowie — tego wymaga, a dla mnie to też kwestia życia lub śmierci... Siedząc i dowiadując się o wszelkich stosunkach Celestyna, przez które by na niego wpłynąć było można, księżna dowiedziała się o przyjaźni pana Michała. Ojciec jego, pan radca, był jej znajomym z daleka, a bliżej hrabiemu senatorowi. Natychmiast więc baterie rozstawione zostały dla ostrzelania pozycji. Senator listem uproszony wezwał pana radcę i zobowiązał go, aby synowi polecił energiczne działanie... Radca, biurokrata w całym znaczeniu wyrazu, był zarazem jako człowiek prywatny dowcipnym i złośliwym. Na urzędzie nikt by w nim nie poznał tego ducha swobodnego, który się budził dopiero, gdy radca znalazł się poza szrankami biura, w kółku dobrych swych przyjaciół i znajomych. Uśmieszyło go to, iż miał z polecenia senatora przez syna mieszać się do sprawy prywatnej, do intrygi! Bawiło go to, że mógł sobie zrobić niewinną igraszkę... bo wiedział, że Michał dla żadnego w świecie senatora przyjaciela nie poświęci. Spodziewał się też może pokrzywdzonemu i nieszczęśliwemu, nad którego losem ubolewał — usłużyć. Wieść o czymś, co zaszło w pałacu między mężem a żoną, pomimo zalecanego wszystkim milczenia, przez same sługi, które były świadkami odprawy pana Celestyna, rozeszła się zaraz po mieście. Wprawdzie mówiono głucho o czymś, szczegółów nie wiedząc, lecz faktem było, że przybył mąż i w godzinę potem został zmuszony wyjechać, pomimo że się wydawał cierpiący. Służba, prawie zawsze stojąca po stronie mocniejszego i obawiająca się dość surowego pana Celestyna, radowała się z tego wypadku. Powiadano z pociechą, że już nie powróci, iż za— winił coś i grubo i że mu się na oczy pokazywać zakazano. Gadaniny te tak były dziwaczne i różne, iż niewiele z nich prawdy wyrozumieć było można, ale tym większą obudzały ciekawość. Familia dokładniej zawiadomiona została przez księcia Eustachego i jednogłośnie pochwalała energiczny występek księżny i pani Jadwigi. Ani jeden głos nie podniósł się za nieszczęśliwym, którego obrzucono potwarzami najniegodziwszego prowadzenia się, przywłaszczania funduszów, rozrzutności. Rymund, który był w Warszawie, z ust książątka dowiedział się o wszystkim. Nie okazał po sobie żadnego współczucia dla Celestyna, zamruczał coś, ruszył ramionami i głową potrząsł. Ale nazajutrz zaraz w godzinie przyjęć zameldował się do księżny, która go nie lubiła, choć obawiając się ostrego języka, nie okazywała mu tego. Zobaczywszy go, księżna zlękła się, aby jej nie czynił wymówek, ale Rymund wszedł z twarzą bardzo wesołą i powitał gospodynię z nadzwyczajną grzecznością. — Przychodzę — rzekł — waszej książęcej mości i pani Jadwidze powinszować odniesionego świetnego zwycięstwa. Słyszałem, żeście się państwo tego intruza pozbyli? Księżna się zmieszała trochę, posądzając go o ironię, choć Rymund wcale nie miał miny szyderskiej. — Kochany kuzynie — odezwała się słodko, przymilając — dla mnie szczęście Jadwisi jest wszystkim. Ona nie mogła znieść, człowiek schorowany, obrzydliwy, wstręt obudzający. Musiałyśmy... — I doskonale się stało — odezwał się Rymund. — Niech to będzie dla drugich takich ichmościów nauką, aby się do domów o wysokich progach nie cisnęli. Dobrze mu tak! Ma, na co zasłużył. Gospodyni spojrzała mu w oczy — mówił poważnie i serio. — Pyszałek wart był ukarania — dodał Rymund. — Darł nosa do góry strasznie. Wiem z największą pewnością, że aby żony pieniędzy nie tknąć, do ostatka się zrujnował, do grosza. Gdzież to kto widział, aby w małżeństwie zachowywać taką funduszów kontrolę! Ale to była harda dusza w ubogim ciele. Księżna się zarumieniła mocno. — To nie może być! — zawołała. — Ale tak jest. Chlubił się z tym — rzekł Rymund — trzymał ściśle regestra. Ho! ho! człowieczek był niebezpieczny... Dobrze mu tak! Bardzo dobrze. Zdrowie stracił, odebrawszy naukę od familii i rozchorowawszy się z tego, a dogorywający i zrujnowany będzie teraz żył na łasce siostry. Daliście mu naukę, co się zowie! Rymund się śmiał z udaną dobrodusznością; księżna nie mogła ustać w miejscu. — Waćpan masz zupełnie fałszywe pojęcia o tym wszystkim — wtrąciła — to nieprawda. On sam wszystkiemu winien. — Ale ja toż samo powiadam — przerwał Rymund — on, on winien wszystkiemu. Po co kaprys uczennicy takiego domu wziął zaraz na serio — parafianin! Potem, gdy się nam narzucił — czemu nie powiedział sobie z góry, że ma być lokajem i nic więcej. Na ostatek zachorowawszy, żeby jeszcze mieć pretensję, aby niedołęgi pielęgnowano! Dobrze mu tak. Ironia, której w początku czuć nie było w mowie Rymunda, coraz się wyraźniej przebijała. Księżna bladła z gniewu. — W Warszawie, jak zwyczajnie w wielkim mieście, gdzie my, arystokracja — bo i ja z łaski koligacji do niej się liczę — mamy wielu nieprzyjaciół, tę historię naturalnie różnymi ciemnymi barwami malować nie omieszkają; ale ja staję w obronie domu. — Jeśli go tak waćpan bronić będziesz, jak teraz... — przerwała księżna. — Inaczej nie mogę! Słowo daję — zawołał Rymund — fakta są, którym niepodobna zaprzeczyć... — Przekręcone! — zawołała księżna. — Nie — odparł Rymund. — Że on ze swego żył i grosza nigdy z żoninego nie tknął, na to składa dowody. Że go dotkliwie w Zbyszewie familia obraziła ignorując, na tośmy patrzali. Nareszcie, że gdy z tego zachorował, dano mu abszyt... — On mu się dawno należał! — wybuchnęła księżna. — Zresztą, mój panie Rymundzie, nie dbam o to, co tam o mnie w ulicy mówić będą — główna rzecz ocalić Jadwisię. — I wydać ją za księcia Eustachego — dodał Rymund — który nie będzie takich śmiesznych delikatności miał ani skrupułów i sięgnie do szkatułki waszej książęcej mości, boć jeszcze mu sporo długów zostało, a nawykł żyć dobrze. Księżna wstała, aby skończyć tę rozmowę i Rymunda się pozbyć, ale Litwini z natury są uparci; gość ani myślał odchodzić. — Tylko — ciągnął dalej — z rozwodem będzie bodaj ciężko. Dawniej rozwód się kupował tak łatwo i tak gładko, że aż miło się było żenić, mając zawsze zapewnioną rejteradę; dziś to zupełnie co innego, chociaż sypnąwszy... — Sprawiedliwość jest za nami — odezwała się księżna dumnie. — Najzupełniejsza — rzekł Rymund. — Dopóki był młody, przystojny, zdrów, a nie znudził się księżniczce, mogła go trzymać za męża, gdy raz skapcaniał — trudno, aby siebie poświęcała dla jakiegoś obowiązku i staroświeckich pojęć o nierozerwalności małżeństwa... Księżna tak była oburzona, iż słuchać więcej nie chcąc, skierowała się ku drzwiom. Rymund zastąpił jej drogę i gwałtem na przeproszenie sięgnął po rękę do pocałowania, której mu nie dała. — Proszę się nie gniewać — rzekł poważnie. — Wierz mi, wasza książęca mość, że idzie mi o honor familii tyle przynajmniej, co innym jej członkom. Sprawa to, która nam uczyni krzywdę. — Nie w naszych kołach! — zawołała. — Ludzie naszego świata zrozumieją położenie i wytłumaczą mnie, matkę, żem dla dziecka chciała szczęścia; tacy tylko demokraci jak waćpan... — Ja? demokrata? — spytał Rymund. — O tym nie wiedziałem! Mnie się zdawało, że od wszystkich zajadlejszym jestem arystokratą. — Waćpan? — z szyderstwem odparła księżna. — A cóż? Ja na waszym miejscu córce dla fantazji nie pozwoliłbym wyjść za człowieka, który jej szczęścia nie mógł zapewnić. To było z góry do przewidzenia. Gdy raz się to stało, dla honoru domu byłbym się go starał wynieść, nie poniżyć, a dla honoru córki nie byłbym go wypchnął za drzwi dlatego, że zmizerniał. — Waćpan mi we własnym domu prawisz impertynencje! — Prawdę mówię — odparł Rymund — a tej nie waham się wypowiedzieć, gdziekolwiek jestem... Skłonił się nisko. — Sługa uniżony waszej książęcej mości. Do nóżek upadam. I wyszedł, a księżna spazmów dostała. Jesteśmy znowu w dworku na Pradze, gdzie powracającego Celestyna z trwogą, podziwieniem, a w końcu z radością niezmierną przyjęła Leokadia. Przybył on, trzęsący się, oniemiały, chory, i po krótkiej, zrywanej rozmowie, trzeba go było do łóżka położyć. Nie chciał tajemnicy z położenia swojego robić przed matką, tym mniej przed siostrą, opowiedział im wszystko. — Jadzia jest pod wpływem księżny — zakończył — ja jej nie obwiniam. Są to intrygi familii. Ale ona ma serce dobre, które się w niej odezwie — będę cierpliwy. Na rozwód nie pozwolę. Dla Leokadii powrót brata, choć w tak smutnych warunkach, był szczęściem niewysłowionym. Odżyła przy nim ona, matka wyszła ze stanu apatii, w jaki ją śmierć męża pogrążyła; dworek się ożywił. Po ścisłym obrachunku Celestyn miał jeszcze kilkaset rubli, które mu pozostały z ojcowskiej spuścizny. Wyżyć mieli z czego, a później Celestyn obiecywał sobie znaleźć jakąś pracę, zajęcie, zarobek. Parę dni zeszło na cichych rozmowach i spoczynku. Leokadia znosiła bratu książki, czytała, zabawiała go, jak mogła; wreszcie pomyślała sobie, widząc cierpiącym i znękanym, że towarzystwo Michała byłoby dla niego orzeźwiającym. Napisała więc do niego potajemnie, ażeby niby z własnej woli odwiedził kiedy Celestyna, który cierpiący jest i wychodzić nie może. Zeszło się to jakoś razem z wezwaniem senatora do radcy wystosowanym i z poleceniem Michałowi sprawy rozwodowej. Radca śmiał się, opowiadając o tym synowi. — Mów, co chcesz, i rób, co chcesz — rzekł — wiem, że mu dobrze życzysz, ja sobie z hrabią dam radę i będę mu opowiadał historie... Zabawne to jest, żeśmy do ich intryg wmieszani. Tak tedy Michał uproszony przez siostrę i z posłannictwem od ojca przybył na Pragę... Celestyna znalazł w łóżku, ale mniej cierpiącego i przygnębionego, niż się spodziewał. Uspokojony był tą myślą, że Jadzia zwróci się znowu ku niemu, że potrzeba tylko wytrwania i cierpliwości. W jego przekonaniu wszystkiemu była winna księżna i rodzina. — Dodaj że i księcia Eustachego — rzekł Michał. — To dudek — odparł Celestyn — on tam nic nie znaczy... Jadzia — niepodobieństwem jest, aby takiego wiercipiętę salonowego miała pokochać. — Powiadają — wtrącił Michał — że gotowi są wiele poświęcić, byle rozwód otrzymać. — Zdaje mi się — zawołał Celestyn — że bez mojego zezwolenia nie będą go mieli, a ja rozwodu nie dopuszczę... — Mnie się zdaje — mówił dalej Michał — że i dla ciebie by dobrze było z tych się kajdan uwolnić. — Ja ją kocham — zakończył uparty Celestyn. Tą odpowiedzią zamykał usta wszystkim. Michał też nie nastawał na niego... Zwrócił wprędce rozmowę na coś obojętnego, weselszego i tak przebyli godzin parę. Na wspomnienie młodości Celestyn się tak ożywił, iż mógł wstać z łóżka i wyjść do matki i siostry na herbatę, miłego im prowadząc gościa. Michał wdał się w żywą rozmowę z Leokadią i nie wyszedł z dworku aż późnym wieczorem. W parę dni drugie odwiedziny niespodziane miał Celestyn: przybył Rymund po swojej rozmowie z księżną. Chciał się najprzód przekonać naocznie o stanie Celestyna i na przekór familii, a wedle poczciwego serca swojego, przyjść mu w pomoc. Przynosił z sobą twarz wesołą, uśmiechniętą i pamięć przyjaźni, jaką miał dla nieboszczyka pana Joachima. — Słyszałem, żeś chory — począł wchodząc — przyszedłem cię połajać. Któż to widział, żeby młody chorował — to nadużycie! Nam, starym, gdy po kościach ła— mie i w nogach świdruje, tośmy na to zasłużyli — ale wy... Cóż ci jest? — spytał. — Skutki to są choroby, którą przebyłem. Zaziębienie — rzekł Celestyn. — Tak! tak — to było zaziębienie — podchwycił Rymund — ale czas już, ażeby i choroba, i skutki jej przeszły... Cóż tam — dodał — podobno się rozstałeś z małżonką? Celestyn chciał zmilczeć — zamruczał wreszcie, że było to chwilowe nieporozumienie, któremu matka winna była. — No — chwilowe, czy też bodajby się miało przeciągnąć, aleś waćpan wolny — rzekł Rymund. — Nie masz nic do roboty. Siedząc tak tu w tym dworku i gryząc się myślami skapcaniejesz do ostatka. To niezdrowo. Młody człowiek musi być czynnym. — Ja też szukam zajęcia. — Ja ci je dam! — zawołał Rymund. — Zrobisz mi łaskę. Dzierżawca mi się zerwał z wioski w Grodzieńskiem. Wieś dobrą puszczę tanio. Inwentarz mój wszystek, dwór cale niezły, położenie piękne. — Ja nie mam pieniędzy — rzekł cicho Celestyn. — To źle, boś powinien był sobie choć grosza uzbierać — ale wiem, żeś jeszcze swoje stracił... Tu jednak pieniędzy ani grosza nie potrzeba... zupełnie z dołu... Celestyn rozśmiał się, wyciągając do niego rękę: — Któż widział taką dzierżawę! — Ja tak puszczam uczciwym ludziom — rzekł Rymund. — Zrobiłbyś mi łaskę, bo mnie szelma ekonom kraść będzie — i mniejsza o mnie, ale duszę zgubi. Podziękował czule Celestyn, lecz przyjąć nie mógł — chciał być przy matce. Rymund potarł czuprynę. — Znajdziemy co innego — rzekł — Ale... cóż myślisz o rozwodzie, o który się oni starać myślą — zapytał. — Nie zgodzę się na rozwód — rzekł krótko Celestyn. I powtórzył to Rymundowi, co mówił Michałowi i wszystkim. — Zdaje mi się, że co do żony, jesteś w błędzie — odezwał się Litwin. — Wątpię, żeby się nawróciła; ale jeśli ci lepiej z tym, że zachowujesz nadzieję, trzymaj się tego. Niech przynajmniej drugiego głupstwa nie zrobią i nie wydadzą jej za Eustaszka. Uratujesz ją. Pobaraszkowawszy jeszcze, Rymund czule się pożegnał z panią Moniką, uśmieszył ją i zapowiedział pannie Leokadii, że ponieważ czas jakiś jeszcze musi bawić w Warszawie, naprzykrzać się im będzie... W Rymundzie oprócz miłości bliźniego i politowania nad nieszczęśliwą ofiarą, być może, chętka zrobienia familii na przekorę miała także udział niemały. W sercu ludzkim do dobrego i do złego tak różne się gromadzą pobudki, że ich rozłożyć i rozpoznać siły niepodobna. Stan zdrowia Celestyna obudził w nim niepokój, chciało mu się koniecznie widzieć go zdrowym, choćby na przekór rodzinie, i zajmującym w społeczeństwie stanowisko, które jego nauce, pracowitości i charakterowi odpowiadało. Pojechał więc Rymund do Landlera, z którym już wprzódy mówił, i rozpytywał go o chorego. — Słuchaj, doktorze — rzekł ze swą rubasznością litewską, kładnąc mu rękę na kolanach — mamy na sumieniu tego Kormanowskiego, trzeba go ratować. Wiem, że twój czas drogi, bo masz liczną klientelę. Mówmy otwarcie. Staraj się go na nogi postawić niby z polecenia... czyjego chcesz, byle nie mojego. Po przyjacielsku się nim zajmiej. Ja zapłacę, co zechcesz... — Ale szanowny panie... — Bez żadnego ale! Ja spełniam obowiązek, którego waćpan nie masz; słuszna rzecz, bym pracę wynagrodził. Powiadam ci, dam, co chcesz — lecz go... Narzuć mu się... weź w opiekę gwałtem... Chcę, by był zdrów i rumiany. Może to być? — Może —• odparł Landler — ja się godzę na wszystko, bo mi go serdecznie żal, ale to człowiek drażliwy i usług moich nie przyjmie darmo. — Wiesz co! — rzekł, namyślając się Rymund. — On i tak wierzy w tę żonę, która o nim nie myśli; skłam, że ona cię przysyła. To go podźwignie. — I utrzyma w błędzie... — Wyjdzie on z niego, byle wyzdrowiał i miał oczy. Tymczasem — mówił Rymund — główna rzecz zdrowie mu powrócić. Nie żałuj mojej kieszeni, bierz powóz, co potrzeba lekarstw czy wód dostarcz. O mnie ani słowa. Ale ty, gdy zechcesz, jakoś tego dokonasz... Doktor Landler zgodził się na wszystko i tegoż samego dnia pojechał na Pragę. Celestyn zdziwił się wizycie. — Kochany panie — odezwał się doktor tajemniczo — widzisz tu mnie jako natręta narzucającego się panu gwałtem z moją umiejętnością i doświadczeniem. Najprzód panu oświadczam, że nie jako doktor z wizytą, ale jako przyjaciel domu przybywam i będę pana leczył, pilnował, abyś koniecznie był zdrów i silny. Zgoda na to? Będziesz mnie słuchał? Przytomna temu Leokadia z radości o mało go w rękę nie pocałowała. Celestyn się zakłopotał. — Szanowny konsyliarzu — czas wasz... trudno, to niepodobieństwo, abyś je dla mnie poświęcał. — Daję panu słowo honoru, że czas mój i trud są wynagrodzone sowicie. Więcej powiedzieć nie mogę. Pan musisz być zdrów. Pozwól, bym cię wybadał... Celestynowi na myśl przyszło w istocie, że dobre serce żony troszczyło się tak o niego. Ucieszył się i przyjął ofiarowane rady. Landler po ścisłym zbadaniu stanu jego znalazł osła— bienie wielkie, nerwy podraźnione, ale żadnej wady organicznej ani zarodu groźnej choroby. Przepisał sposób życia, wziął na bok pannę Leokadię, dał jej do zrozumienia, że — gdyby środków brakło, mógłby ich dostarczyć... Zarumienione dziewczę zapewniło go, że dla zdrowia brata wszelkie ofiary będą łatwe i niczego mu nie zabraknie. — Ja co dzień będę państwa odwiedzał — dodał doktor. — Chcecie czy nie, do tego się zobowiązałem i słuchać mnie potrzeba. Tak tedy rozpoczęło się odżywianie pana Celestyna, którego najsilniej pono dźwignęła ta myśl, że żona potajemnie troszczy się o niego. Miał nadzieję... W przeciągu stosunkowo krótkiego czasu skutki przepisów Landlera były widoczne. Powoli schodziła bladość i żółtość z twarzy, wejrzenie mgliste rozjaśniło się, policzki zaczęły wypełniać, wracała energia i ochota do życia. Ci, co na niego patrzali codziennie nawet, widzieli te postępy. Leokadia najżywszą wdzięczność okazywała doktorowi. Do wszystkich innych środków dołączył on zajęcia umysłu i rozrywkę, jakie towarzystwo miłych chwil przynieść mogło. Na przemiany przyjeżdżali to Rymund, wesoły i szyderski, to poważny i na pozór chłodny pan Michał. Przywożono książki, przysyłano dzienniki. Celestyn wracał z zapałem do nauki. Ponieważ i przechadzki lub przejażdżki nakazane były, Rymund zwykle powozem swym podjeżdżał do dworku i gwałtem zabierał Celestyna. Tymczasem w pałacu niefortunne dotąd zabiegi o ułatwienie rozwodu trwały ciągle. Książę Eustachy, dla którego on był najpotrzebniejszy, bezskutecznie kołatał wszędzie i poruszał wszelkie sprężyny. Bez zgody jednakże mężowskiej proces rozwodowy był tak utrudniony i na— rażał na takie drażliwe zeznania itp., iż nawet księżna się wahała. Senator, który przez pana Michała miał wpływać na Celestyna, donosił, że — czynił starania, że się spodziewa z nich skutku, ale na to potrzeba czasu. Radca zaś bardzo serio wykładał mu, iż na zmianę przekonań i zmiękczenie upartego człeka — potrzeba czekać cierpliwie. Stara księżna, znękana, dla siebie i dla córki uznała potrzebnym odżywić się w Karlsbadzie. Książę Eustachy, nie śmiejąc im towarzyszyć, wyjechał do Franzensbadu, skąd miał cichaczem przenieść się do Sprudla... Niepodobna mu było na dłuższy czas rozstać się z Jadzią, bo się w niej zmiany obawiał i na nałóg tylko posługiwania się sobą mógł rachować. Nie spuszczał jej z oka, gdyż przekonał się, że ten rodzaj skłonności, jaką okazywała dla niego, łatwo nowe wrażenia osłabiały. Jadzia była nerwowa, znudzona i wszelkie błyskotliwe nowe zjawisko, każda jakaś wyższość, talent pociągały ją ku sobie. Książę Eustaszek miał tylko za sobą dowcipek, zręczność i — uwielbienie, jakie jej okazywał. A że interesa księcia coraz się pilniej domagały ratunku, dziedziczki zaś innej posażnej dla siebie znaleźć nie mógł, niecierpliwił się zwłoką tak, iż księżna Eufrezja obawiała się dezercji. W Karlsbadzie więc, chociaż doktorowie wszelkich draźniących spraw surowo przy wodach zakazują, matka przy podanej zręczności rozmówiła się z Jadzią stanowczo i skłoniła ją, aby ona sama uczyniła krok do męża i skłoniła go do zgody na rozwód. Młoda pani, już dosyć skompromitowana w oczach świata przez Eustaszka, widziała to równie koniecznym, jak matka. Stosunki były bijące w oczy, nadto bliskie, zbyt poufałe, aby się nawet kuzynostwem dały uniewinnić. Szemrano, krzywiono się, trzeba było kończyć. Książę tak się urządzał z każdym krokiem swym, aby kuzynkę nieodwołalnie kompromitować. Towarzyszył wszędzie, posługiwał do wszystkiego, znajdował się, gdziekolwiek go u boku Jadzi ludzie mogli widzieć. Markiza Żulieta w końcu przez przyjaźń dla księżny zaczęła naglić i przestrzegać, że to tak dłużej trwać nie może... Za powrotem więc z Karlsbadu Jadwiga miała krok stanowczy uczynić. W jaki sposób, to nie było jeszcze obmyślane. Matka wiedziała, że gdy ona raz co weźmie do serca, znajdzie energii dosyć dla wykonania. Zostawiła więc jej wybór środków. Jadzia przyrzekła matce, iż jakkolwiek bądź sama się u Celestyna postara, aby ją wyswobodził. Podróż do Karlsbadu, wycieczka i spoczynek w Dreźnie, dokąd książę Eustachy towarzyszył im, potem rozmaite po drodze wytchnienia zabrały kilka miesięcy... Jesienią już przybyły panie do pałacyku, a nazajutrz matka przypomniała Jadzi, że należy — nie zwlekać z tym krokiem stanowczym. Młoda pani sama to już czuła — stosunek z księciem bił w oczy i ją niepokoił, Eustaszek z wolna umiał go doprowadzić daleko dalej, niż Jadwiga chciała... Jednego wieczoru Leokadia z bratem siedziała w ganku dworku i żywą prowadziła rozmowę. Celestyn, choć przebyta choroba postarzyła go, dzięki kuracji Landlera wyglądał świeżo, rumiano i — utył nawet. Dawna piękność rysów jeśli nie wróciła, to zastąpiona była nową, poważniejszą, a niemniej uderzającą. Zostało mu tylko wysoko odkryte czoło, które charakteru twarzy dopełniało, dając jej piętno myślące. Leokadia natomiast skutkiem ciągłej troski o matkę i brata trochę zmizerniała, a sposępniała bardzo. Widać było jednak, że się to ukryć starała. Uśmiech z ust jej prawie nie schodził — niestety! kłamany. Siedzieli tak sami... gdy maleńki powozik, karetka czarna, elegancka, jednym konikiem, do doktorskiej podobna, z woźnicą i lokajem poubieranymi czarno, przed dworkiem stanęła. Nie był to ani Rymund, którego konie znano, ani Landler... Leokadia, w oknie powozu najrzawszy ubiór kobiecy, cofnęła się, a Celestyn, jako gospodarz, wstał z ławy, aby lokaja objaśnić, iż się omylono pewnie — gdy w wysiadającej żywo i z wymuszoną energią kobiecie poznał — Jadzię. Ubrana była całkiem czarno, ale ponieważ bez błyskotek i przystrojeń nigdy się obejść nie mogła, cała była oszyta koronkami, obwieszona łańcuchami, okryta bransoletami itp. Gdyby nie słudzy, Celestyn, zobaczywszy ją, byłby się pewnie rzucił na kolana. Jadzia z trwogą podniosła oczy, spodziewając się spotkać zapewne tę odrażającą twarz trupią, która ją tak przeraziła — gdy zobaczywszy Celestyna odmłodzonego, pięknego, stojącego z wyrytym na twarzy zapałem, jaki jej przybycie obudziło, cofnęła się z podziwienia... Celestynowi zdawało się, że przybywa po niego, że mu przynosi powracające szczęście. Złożył ręce... — Chcę pomówić na osobności... — odezwała się zmieszana Jadzia, marszcząc brwi nieco. W pokoju bawialnym nie było właśnie pani Moniki. Celestyn drzwi jego otworzył. Wchodząca z pańską postawą i ruchami rzuciła okiem roztargnionym dokoła na to... folwarczne ubóstwo, którego nie cierpiała... i chwilę stała milcząca. Celestyn patrzał na nią błagalnie. — A! co za szczęście! co za szczęście mi przynosisz! — zamruczał, ręce składając... Ale na Jadzię, którą w początku twarz męża wspo— mnienia obudzająca poruszyła — już ubóstwo wstrętliwe domu oddziałało... Marszczyła się coraz bardziej. — Żadne szczęście — poczęła głosem drżącym — ani go panu przynoszę, ani go mogę tu szukać... Chciałam sama jeszcze odezwać się w imię — dawnych stosunków, w imię wdzięczności, na którą, sądzę, że zasłużyłam trochę... Celestyn stał osłupiały... — Jadziu! — zawołał. — Do tego imienia... pan już nie masz prawa — przerwała dumnie. — Rozstaliśmy się, pan trwasz w fałszywym przekonaniu, że — niepowrotne wrócić może... Serce stracone nie odzyskuje się... Ja chcę i muszę być wolną, bo nie taję, że oddałam serce komu innemu. Chceszże mnie pan za to karać, żem mu poświęciła moją młodość, imię, sławę, wszystko? Uwolń mnie pan z tych kajdan, proszę, błagam. W głosie zamiast błagania był wyraz despotyczny, coś ostrego i oburzającego. Celestyn milczał... — Widzisz pan, zmusiłeś mnie uporem do tego ostatniego kroku; przybywam sama — proszę... Uwolń mnie pan, miej litość nade mną. Ja... Głos jej się zmienił, postąpiła krok. — Jeśli kiedy miałeś pan dla mnie odrobinę uczucia... Celestyn jęknął. — Jam je zachował do dziś dnia i z nim umrę! — zawołał. — W imię wszystkiego, co panu drogie i święte — ciągnęła dalej Jadwiga — zaklinam pana, uwolń mnie, zgódź się na rozwód. Nie otrzymując jeszcze odpowiedzi, błagającym już, ale zniżonym głosem dodała: — Jestem skompromitowana... potrzebuję tego... pan nie możesz być tak bezlitosnym... Co się działo w sercu tego człowieka, trudno odgadnąć. Słuchał, a przychodziło to dla niego tak niespodzianie, tak piorunowo, że nie mógł się jeszcze opamiętać, co czynić. Głos błagalny Jadwigi doszedł mu do serca. Spojrzał na nią z jakimś rodzajem wyższości i politowania, a wzrok ten zrozumiawszy, dumna pani cofnęła się obrażona. Już miała, zmieniając ton, wybuchnąć wyrzutami — gdy pomilczawszy, Celestyn odezwał się głosem spokojnym, lecz surowym niemal: — Jesteś pani wolną... Uczynię, czego sobie życzysz — ponieważ honor jej ratować potrzeba, jak widzę. Inaczej nie uczyniłbym tego nigdy... Muszę jednak to pani powiedzieć, że siebie od przysięgi nie będę nigdy uważał za oswobodzonego. Mnie ona wiąże do śmierci. Serce jej się zmieniło, moje nie. Do miłości tylko przybywa litość. — O! bardzo proszę nie litować się wcale nade mną! — przerwała gniewnie Jadwiga. — Jesteś pani wolna — dodał chłodniej Celestyn, odstępując krok i kłaniając się. — Życzę jej szczęścia, ale w nie nie wierzę... Przyjdzie może kiedy żal... — Żal? — rozśmiała się szydersko podraźniona dumna pani. Odstąpiła parę kroków. — Mam słowo jego? jestem wolna? zgadzasz się pan? — Zmuszasz mnie pani do postąpienia przeciwko przekonaniu — dodał Celestyn. — Sama się uznajesz skompromitowaną... Muszę to uczynić przez litość, czego by mi sumienie w innym razie nie dopuściło... Jadwiga słuchać już nie chciała. — Mam słowo jego! Celestyn się skłonił z daleka. Raz jeszcze powiodła okiem po ubogiej izdebce, w której się znajdowała, sarkastyczny uśmiech przesunął się po jej ustach... zaszeleściało i gdy Celestyn oczy podniósł, znikła już za progiem, a karetka zamknięta z trzaskiem toczyła się przed oknami ulicą. Leokadia wchodząc znalazła brata z głową na rękach wspartą i oczyma załzawionymi. TOM TRZECI Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków. Smutnego dnia jesieni w gabinecie zbyszewskiego dworu, na którego kominie dogasał ogień, pod wieczór siedziała księżna Eufrezja sama jedna, zdając się oczekiwać na kogoś, bo coraz to na drzwi niespokojnie się oglądała. Nikt jednak nie przychodził, we dworze panowała cisza ponura, wiatr tylko jesienny, opędzając resztę liści z drzew, miotał nimi o szyby i szeleściał sucho a grobowo... Przeciąg ten czasu zmienił nadzwyczajnie i postarzył żywą niedawno jeszcze, ruchawą, miotającą się i podskakującą księżnę, która teraz siedziała przygarbiona, skurczona, pomarszczona, bardziej jeszcze żółta, z pofałdowanym tak czołem, że trzy czy cztery wały dzieliły je na pręgi ciemne i jasne. Loczki, dawniej jeszcze brunatne, teraz już były siwe, brwi rozrosłe, a na brodzie porastał ten mech starości, który im bardziej tępiony, tym uparciej przychodzi z mogilnym — memento. . Smutek tak był wypiętnowany w zaciśniętych ustach, w oczach osowiałych, w zbiedzonej postawie księżny, jak gdyby już żadnej w życiu nie miała nadziei. Strój, dawniej staranny i wykwintny, był zaniedbany. Były to suknie widocznie bardzo znoszone, z obojętnością wiekowi właściwą włożone tylko, aby się okryć. Część szyi wygląda— jąca spod zmiętego i nieświeżego kołnierzyka była brunatna, pomarszczona i żyłami wydatnymi oplątana. Stroik czarny na głowie, potrzebny dla pokrycia wypełzłych jej części, tak był niedbale narzucony, jak suknie... Na stoliczku obok księżny leżało kilka listów świeżo pootwieranych, pomiętych, rzuconych z pośpiechem. Na jednym z nich poznać było łatwo szerokie i wielkie pismo Jadwigi, jeszcze mniej staranne i pośpieszniejsze, niż dawniej bywało. Księżna zadumana była i niespokojna, poprawiała się na siedzeniu i wzdychała... Nikt nie przychodził. Parę razy podniosła rękę, jakby szukała dzwonka, i nie znalazłszy go, opuściła ją obojętnie. Powolne szłapanie raczej niż chód dał się wreszcie słyszeć w korytarzu, księżna zwróciła oczy na drzwi — czekała. Wszedł znany nam pan Podroba, także postarzały, z białym już włosem, a czerwieńszą popstrzoną twarzą niż dawniej. Minę miał straszliwie kwaśną, a za surdutem zapiętym plik papierów. Skłonił się z pokorą zwykłą, lecz był w niej pewny odcień jakiegoś wyswobodzenia, jak gdyby dawne stosunki starego sługi z domem pani się zmieniły. Księżna, była mniej śmiałą, on daleko pewniejszy siebie. — Jaśnie oświecona dobrodziejka — począł cicho — kazała mnie zawołać. — Prosiłam od dawna, żebyś przyszedł — odezwała się księżna, ożywiając — czekałam, nie mogąc się doczekać. — Dopiero mi dali znać, bom ledwie powrócił z miasteczka — rzekł smutnie Podroba. — No cóż? co? — niecierpliwie zwróciła się do niego księżna — cóżeś zrobił? — Niestety — dotąd nic — westchnął Podroba — człowiek by krwi i życia nie żałował — ale co tu poradzić! Słowo daję! Choć giń! — Ależ u Żydów! u Żydów! Choćby na największy procent, byle dostać! — mówiła księżna. — Otóż to jest, że i Żydzi dać nie chcą — jęknął Podroba. Była chwila milczenia. — Kredyt zupełnie straciliśmy, proszę jaśnie pani — mówił dalej. — A kto temu winien? Ja przepowiadałem. To gospodarstwo księcia Eustachego; nieustanne: dawaj a dawaj! Skąd chcesz, bierz! — To się inaczej nie mogło skończyć. Najprzód potrzeba było wszystkie jego kawalerskie długi płacić, a niech jaśnie oświecona dobrodziejka wejrzy... Tu począł dobywać papiery zza surduta, ale księżna mu dała znak ręką i schował je nazad z westchnieniem... — Taż to przez tych lat dwa — mówił dalej — ze Zbyszewa i z klucza księżny krocie na to poszły... Długów było lichwiarskich przepaść, a co książę nabrał do kieszeni, no i młoda pani... słowo daję, dwa razy taka fortuna by nie wytrzymała. Ja tam się nie wdaję w sądy, bo to do mnie nie należy, ale przestrzegałem, mówiłem, że się to tak skończyć musi. Księżna ręce zaciskała konwulsyjnie. Stary sługa stał, wpatrując się w nią z większą ciekawością niż współczuciem. — A! gdyby choć Jadzia z nim była szczęśliwa — zawołała, jakby mimowolnie skarga się jej z ust wyrywała. — Przed tobą, mój kochany Podroba, ja nie mam tajemnic. Zresztą patrzałeś i patrzysz, widzisz, co się z nami dzieje... Zdawało się, proszę cię, gdy się starał o Jadzię, co to była za usłużność, płaszczenie się, pochlebstwa, posłuszeństwo... a jak to się prędko i strasznie zmieniło! Co się z tym człowiekiem stało? Jak on się maskował. Wzięliśmy go zrujnowanego, bez grosza, tak że na wesele trzeba mu było pożyczyć... Co to pożyczyć! — dać po prostu... Dziś, patrzajże, co się święci. On swoje dobra pooczyszczał, powiadają, naszymi funduszami, a nas zgubił i my na jego łasce... Gdybyż Jadwisia była szczęśliwa! Podroba wtórował żalom westchnieniami, ale nie mówił nic, słuchał pilno, księżna miała potrzebę poskarżenia się, mówiła jakby sama dla siebie, oczy wlepiwszy w podłogę. — Padał przed nią, starając się, klękał, ubóstwiał — powiadam ci. Musieliśmy największe poczynić ofiary, aby to małżeństwo przyszło do skutku... Patrzajże, ledwie od ołtarza odeszli, a już Jadzia musiała gorzko płakać... Kochanki ma, co go kosztują tysiące... na nią ani patrzy, kłóci się ząb za ząb. Despota, grubianin — wszystko zbywa szyderstwami... Co my z nim cierpimy! Westchnęła księżna i nie mogąc się uspokoić, ciągnęła dalej. —? Gdybyś teraz Jadzię zobaczył, serce się ściska, litość bierze... Zmizerniała, wychudła, skrzywiło jej łopatkę — oczy wpadły — cień tej kobiety... A! co się z nią stało, mój Podrobo, i życie istne piekło! albo go nie ma, bo lata po świecie, bawi się w konie, bałamuci z kobietami jawnie, albo gdy raczy przyjechać, po to tylko, aby się z nami ujadał. Wszystko winien mnie, a ze mną — otwarta wojna... Do Jadzi byle się zbliżył — drwi z niej, szydzi, wymówki, dąsy... skąpstwo dla niej najpaskudniejsze, a dla innych tysiącami sypie. Wdzięczności najmniejszej. Mnie raz w żywe oczy powiedział: „Nie wiem, kto komu łaskę zrobił, wziąłem resztki po ekonomczuku — a Jadwiga nie była wcale zachwycająca..." Takie rzeczy już nam prawi. Podroba uszy sobie zatulił i zamruczał coś. — Radź, ratuj! — zawołała księżna. — Jadwidze zbywa na wszystkim. Ona tam całą ma pociechę w książ— kach a dziennikach, a nie mamy za co i tego jej dostarczyć. Długów w Warszawie bez miary i dokuczliwe... — No — i tutejsze — dodał Podroba... — Prawda, żeśmy chybili, mój stary przyjacielu — ciągnęła dalej — iż dając mu pieniądze, nie braliśmy ani świstka... Cóż? między mężem a żoną trudno rachunki prowadzić. Teraz on ma, my nic... A od niego wyrwać grosz... Co ty radzisz? — zakończyła księżna — co tu począć? Stary rządca poskrobał się po głowie, ruszył papiery przyniesione i nazad je zapakował... — Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki — rzekł — ja nie wiem, słowo daję — człek głowę traci. Coś trzeba sprzedać albo ze zbyszewskiego klucza, albo z Malin... a choćby i ten pałacyk... Księżna zakrzyknęła. — Pałacyku warszawskiego za nic w świecie... — To przyjdzie wioskę którą — westchnął Podroba — no i z tego wielkiego pożytku nie będzie, bo na wszystkich są hipoteki, więc chyba co się z nich okroi. A znowu sprzedawać i kupca szukać — ceny dobrej nie weźmie... Księżna milczała, zerknął na nią Podroba i nieśmiało jakoś począł rozmowę na nowo. — Na Zagoście może bym, choć z trudnością, wyprosił kupca... Mój zięć, Zastawski, ma trochę grosza, ale nie da go chyba za ziemię. Nacisnąwszy go, a podbiwszy bębenka, kupiłby... ale dużo nie da. — Niech da, co chce... — przerwała księżna — byle Jadwisia odetchnęła... Nie masz wyobrażenia, co ona cierpi. W naszej pozycji — nawet sukni nowej, kapelusza nie ma za co kupić. — Panie Boże! — westchnął Podroba. — Słowo ci daję — mówiła księżna. — Ja się już dla siebie wyrzekam wszystkiego, byle ona miała... obchodzę się lada czym. Namów tego Zastawskiego, czy jak on się tam zowie, niech kupuje. Okroi się kilka tysięcy, popłacę pilniejsze długi, pojadę gdzieś z Jadwisią, aby odetchnęła. Ona się zagryzie... I księżnie łzy z oczu popłynęły. — Prawda — dodała cicho — nienawidziłam tego pierwszego jej męża, bo to nie była partia dla niej, człek prosty... ale, mój Podrobo, to był anioł w porównaniu do tego niegodziwca... Rządca zrobił minę wątpliwą jakąś i stęknął tylko. Właśnie służący wniósł był lampę do pokoju, a księżna z dalszą rozmową wstrzymała się, dopóki nie wyszedł, gdy we dworze cichym zawrzało. Zahuczał powóz przed gankiem, słychać było głośne wołanie, stukot, bieganinę i księżna porwała się zdumiona, pojąć nie mogąc, kto śmiał się tak u niej rządzić. Podroba miał wybiec zobaczyć, gdy służący wszedł żywo i oznajmił, że książę Eustachy nadjechał, że kazał rzeczy znosić do pokojów w murowanym skrzydle i herbatę podawać. Po wyjściu sługi księżna, trzęsąc się ze wzruszenia, obróciła się do rządcy. — Widzisz, widzisz — u mnie, u mnie jak się rządzi. Podroba był mocno skonfundowany. Jego przybycie to więcej może przeraziło niż księżnę — począł się poruszać, jakby nie wiedział, czy ma wyjść, czy pozostać i co robić z sobą. Jeszcze się kręcił u progu, gdy powtórnie drzwi otwarto i zawołano: — Książę kazał pana rządcę prosić do siebie, tylko prędko... Spojrzał Podroba na księżnę. — A idź, idź, bo awanturę zrobić gotów — rzekła — a będzie pytał... wiesz, co masz mówić... Patrzajże — do— dała — wie, że ja tu jestem, żeby się przyszedł choć przywitać ze mną. Rządzi się u nas jak u siebie... — Idź, idź... Z milczącym ukłonem, papiery wcisnąwszy głębiej za nadrę, aby widoczne nie były, rządca wyszedł krokiem niepewnym. W korytarzu spotkał drugiego sługę, który mu oznajmił, iż książę wiedział, że był w pałacu i kazał zaraz przyjść do siebie. Śpieszniejszym trochę krokiem stary rządca skierował się ku pokojom, z których ruch i wołanie go dochodziły. W małym saloniku, który był sobie obrał, książę chodził w podróżnym eleganckim ubraniu, z cygarem w ustach i czapeczką na głowie. Żywo bardzo się poruszał. Parę lat ubiegłych mało go odmieniły, wyglądał młodo, zdrowo, rumiano i dobrze wypielęgnowany. Fizjognomia i postawa nabrały pewności, jakiej dawniej za czasów starania się nie miały. Widać było, że czuł mocny grunt pod stopami i niewiele się już troszczył o przyszłość. Poznać w nim było można łatwo człowieka, który żyć lubił i umiał, tak że go użycie świata nie zużywało. Zobaczywszy Podrobę, wchodzącego w postaci bardzo zbiedzonej, książę stanął, rękę zakładając w kieszeń od kamizelki i długo się w niego patrzał, jak gdyby chciał zbadać, co z niego zrobić może. Kręcił się po saloniku faworyt kamerdyner książęcy, na którego znacząco popatrzawszy, Eustaszek zmusił go, aby się wyniósł. Zostali sami. — Jak się masz, panie Podroba? — odezwał się książę. — Cóż tam u was słychać? — Do usług waszej książęcej mości — u nas nie ma nic nowego — odparł z ciężkością głosu dobywając stary, bo mu jakoś w gardle zaschło. — Księżna pani właśnie przybyła — dodał, rzucając wejrzenie bojaźliwe. — A, wiem — rzekł książę — wiem, że jest, ale nim się z nią zobaczę, chciałem pomówić z waćpanem. Skłonił się rządca i odchrząknął, przygotowując się do rozmowy. Spod oka przyglądali się sobie wzajemnie jak zapaśnicy, którzy się z sobą zmierzyć przygotowują. Książę postąpił krok naprzód. — Dochodzą mnie wiadomości — począł — że interesa wasze coś podobno wcale nieszczególnie stoją. Gospodarowaliście z księżną tak dobrze, że Zbyszew zaszargany okrutnie i niewiele pono na nim zostało księżnie? hę? hę? Podroba się skurczył. — Ja — rzekł sucho — spełniałem rozkazy waszej książęcej mości; wiadomo, że ode mnie rady ani więcej nic nie żądano oprócz — pieniędzy i pieniędzy. Musiałem dawać. — No — i o sobie nie zapominając — rozśmiał się książę Eustachy. Stary mocno się zaczerwienił. — Są przecię rachunki — odparł — można się przekonać. Nie mam nic na sumieniu. — A! rachunki! mój panie Podrobo — rachunki! — śmiał się książę — wiadomo, jak się one piszą... A kto w nie wglądał? Podroba chciał się odciąć trochę i pokornie mruknął: — Przepraszam waszą książęcą mość, ale pierwszy mąż księżniczki, pan Kormanowski, rachunki przepatrywał pilno i weryfikował, a przecięż... — Przecięż, mój Podrobo — odparł książę ostro — mając romans z córką, nie mógł ojca potępić. Rzucił się stary jak sparzony. — To potwarz — rzekł głosem stłumionym — potwarz niepoczciwa... — Ale dajmyż temu pokój — nie dając mówić, prze— rwał książę — to już się tak tylko napomknęło... Gadajmy otwarcie — ja waćpanu źle nie życzę — ale ręka rękę myje. Rozumiesz waćpan. Podroba zmilczał, czekając, co dalej przyjdzie, wzburzony był jeszcze... Uderzył go jednak ten aksjomat o umywaniu rąk... pełen znaczenia. Książę jeszcze bliżej przystąpił. — Słuchaj, stary — dodał — wiem, że masz wpływ na księżnę i że ona ci wierzy... Usłuż mnie, a ja ci odwdzięczę. Przy Zbyszewie się nie utrzymacie, to darmo, długów jak mrowia... Nie zaprzeczaj — ja mam ich spis, wiem co do grosza. Prędzej, później musicie go sprzedać, a im później tym dla was gorzej. Dziś by się jeszcze może co okroiło, jutro — nic. Podroba jeszcze nie mógł zrozumieć, do czego książę zmierza. — Zatem — kończył Eustaszek — ja na Zbyszew kupca mam; a ty forytuj, by nam go sprzedano... Pójdzie przynajmniej w dobre ręce, a starej zostanie jeszcze jej klucz, choć odłużony, na którym czas jakiś pobawi się. Właściwie Zbyszew był oddany mojej żonie i jest jej i mój, ale na nieszczęście prawnie nic nie ma zrobionego... Z tego poszło wszystko złe, bo ja bym był nie dopuścił takiego babskiego marnotrawstwa... Podroba osłupiały słuchał... Książę, chcąc od razu zbyć się całej sprawy, mówił żywo, nacierając na starego. — Clara pacta, mój stary — clara pacta, karty na stół. Ja w rachunki wasze nie będę patrzał, przy zdawaniu zamknę oczy na to, co jest, a czego nie ma. I to już coś znaczy, na ostatek gotówem dać porękawiczne, byłeś ty mi starą uchodził i Zbyszewa kupno ułatwił. — Wasza książęca mość sam chcesz? — mruknął Podroba. — Czy ja, czy ktoś z mojej ręki, to wszystko jedno — przerwał niecierpliwie książę. Podroba zamyślił się głęboko, widać było, że walczył 2 sobą. — Przepraszam waszą książęcą mość — rzekł — ale niech mi wolno będzie słowo rzec. Co się tycze rachunków i zdawania, ja obawy żadnej nie mam. Pokwitowania od księżny są... ona dotąd prawną była dziedziczką. Właśnie o Zbyszewie mowa dziś była... Księżna pani spodziewa się przy nim utrzymać, sprzedając tylko jedną wieś, Zagoście, a na tę kupiec jest. — Zagoście? Trzonowy ząb! — wzdrygnął się książę — bez niego Zbyszew nic niewart. Rezydencja ta, co tak elegancko wygląda, to osmarowana rudera, a folwark kiepski. Inne też... pożal się Boże... Zagoście ma las i najlepsze pola. Tak dokładna informacja o wartości i znaczeniu Zagościa zdziwiła mocno Podrobę, który podniósł oczy wielkie na księcia. — Któż chce kupić Zagoście? — zawołał Eustaszek. — Nie wiem... ale kupiec jest... — A! to mi się podoba! — krzyknął książę. — Miałżebym przybyć za późno? Czy już umowa jaka stanęła... — Jeszcze nie — rzekł nieśmiało Podroba — ale już się o tym gadało... i... — I waćpan w tym rękę umoczyłeś — wtrącił książę — ale pamiętajcie, że i ja tu coś znaczę... Podroba zmilczał, myślał trochę. — Proszę waszej książęcej mości bez urazy — odezwał się — Zagoście niezły folwark, nie ma co mówić, ale żeby on to był jedynym okiem w głowie, nie powiem. Bez niego Zbyszew Zbyszewem, gdyby książę niekoniecznie się upierał przy nim, a odstąpił Zagościa, reszta by się zrobiła... Nieśmiało spojrzał na księcia, który dumał. — Słuchaj! — zawołał po namyśle — darmo wody nie warzmy, albo ty sam, lub twój zięć, swat, ktoś z twej ręki chce Zagościa. Mnie na plewę nie weźmiecie. To jawna rzecz. Ja nie dam Zagościa... Piwa ci takiego nawarzę, że go nie strawisz, pókiś żyw... ale — pal was diabli — bierz i kupuj Romunki... Podroba stał blady... Widać było drganie rąk i dygotanie głowy, w których krew krążyła żywo. Książę Eustachy patrzał na niego i nie naglił o odpowiedź. — Do Romunek kawał lasu potrzeba dodać, bo bez tego one się na nic nie zdały. Leciutki ten książę Eustachy, który dawniej umiał tylko tracić, a teraz tak doskonale rachować się nauczył — był widać dobrze przygotowany do traktowania, bo bez namysłu odparł: — Sześć, siedem włók — gotowem dodać, a Zagościa nie puszczę. Rządca nie odpowiadał długo. — Słuchaj jeszcze — począł książę. — Ty jesteś kuty, ale i ja nie bosy. Uchodziłem zawsze za trzpiota, ale na wszystko jest czas... teraz ja myślę inaczej. Miała księżna stracić, bo byłaby straciła zawsze, lepiej, że zostanie w familii. Prawnie ja tu niby nie mogę nic, ale dokuczę, będę nękał i zjecie licha, żebym sprzedaży dopuścił mimo mej woli. Stara księżna oleju w głowie za trzy grosze nie ma, a moja woli czytać tragedie, niż patrzeć w rachunki. Tyś szczwany lis, życzę się jednak rozmyślić, nim ze mną wojnę poczniesz. Bierzcie, dla kogo chcecie, Romunki, a resztę nabędzie ten, kogo ja postawię. Waćpan mi u księżny ułatwisz wszystko tak, abym się z babą ujadać i kłócić nie potrzebował. Pójdzie na udry, no — to słuchaj. Ten błazen, Kormanowski, o którym wspominałeś, zostawił w papierach to, co w rachunkach twoich nama— cał. Jest tam dosyć na waszeci, abyś poszedł z torbami i ze wstydem!!! Uważaj co lepiej. Pot lał się z czoła Podrobie, który jęknął grobowo. Z piersi na ostatek dobył mu się głos ledwie dosłyszany: — Rób wasza książęca mość co wola i łaska — ja... nie będę do niczego przeszkodą. — To nie dosyć, waćpan musisz być pomocą. Jeszcze raz rzęsisty pot otarłszy, Podroba, wejrzeniem odpowiadając tylko, skłonił się. Księciu twarz się wypogodziła. Przystąpił już do rządcy jako do sprzymierzeńca. — Idźże waćpan — a dziś czy jutro, gdy cię księżna zawoła, zrób, co należy. Ja słowa dotrzymam... Skłonił się i żwawo, głośno zawołał na kamerdynera: — Dajno mi się trochę przebrać! Podroba wysunął się przybity i drżący. Nie poszedł już do księżny, ale wprost na folwark podążył. Księżna Eufrezja na dole czekała zięcia z herbatą. Z dawnych stosunków serdecznych śladu nie pozostało teraz. Nienawidziła Eustachego, który jej to z nawiązką oddawał, obawiała się go — i starała zupełnie z nim nie zrywać. Książę obchodził się z matką żony bez wielkich ceremonii, pół szydersko, pół niedbale... Przychodziło czasem do wybuchów i wymówek, ale księżna, raz i drugi zwyciężona w tych zapasach, starała się ich unikać. Książę, wchodząc do saloniku, w którym herbata podana była, powitał gospodynię wesoło i poufale. — Mama dobrodziejka... pilno się, jak widzę, gospodarstwem zajmuje, kiedy aż osobiście do Zbyszewa zjechała... Ja też przejazdem, chciałem, dowiedziawszy się o bytności jej tu, zobaczyć, czy się na coś nie przydam. Księżna Eufrezja usta wykrzywiła i spojrzała koso. — Gdybyś w istocie chciał, przydałbyś się bardzo, ale o dobrej woli... powątpiewam. Książę Eustachy śmiać się począł. — Słowo daję mamie — począł — nie na dobrej woli zbywa, aleście panie tak prowadziły interesa z szanownym Podrobą, że nie tylko ja, com w tych rzeczach nieukiem, ale i Salomon by rady nie dał. — A któż te interesa tak postawił? — zamruczała księżna. Gość usiadł do herbaty. — Mama pozwoli cygaro zapalić? Dawniej księżna przy sobie nie dozwalała palić nigdy, ale teraz? Nie powiedziała nic, książę dobył cygaro. — Jak się ma Jadzia? — spytała księżna. — Ja nie jadę z Warszawy — odparł książę — ale wiem, że — jak zwykle — kwasi się i zakwasza... Siedzi w książkach, oczy psuje, wzdycha do niemożliwych swych ideałów... i — choruje na imaginację... Poruszyła się matka. — Choruje i nieszczęśliwa jest, ale nie na imaginację — zawołała gniewnie. — Miała prawo spodziewać się innego pożycia. Ruszył ramionami książę. — Ani młodości wiecznej, ani wiekuistego romansu żadna rozsądna kobieta się nie spodziewa... — począł szydersko. — Miała przecię miłości tyle, ile jej bywa w życiu szczęśliwych kobiet. Ja pastuszkiem sielankowym być nie umiem... Grymasi wprost, chcąc, by przed nią ciągle na kolanach mąż wzdychał... Odwrócił się bokiem od księżny. — Mąż woli wzdychać do innych — szepnęła matka. Książę Eustachy twarz zwrócił do mówiącej i uśmiechnął się. — Mama powinnaby być więcej pobłażającą w tych rzeczach — zawołał. — Bo któż bez grzechu? Rumieniec wystąpił na twarz starej, owinęła się chustką i zamilkła. Siedzieli długo, nie mówiąc słowa... Gdy wrażenie nieprzyjemne miało czas ostygnąć nieco, książę zwrócił się do gospodyni — i począł obojętniejszym tonem: — Mówiłem z Podrobą, bo mnie nastraszono, że interesa nasze zbyszewskie mają być w bardzo opłakanym stanie. Ludzie nawet gadają, że księżna będzie zmuszona pozbyć się Zbyszewa. — Nie sądzę — odparła urażona staruszka. — Interesa są złe, ale nie ja, ani rządca temu winien. Przypomnij sobie, ileś brał stąd... — Bo Jadzia potrzebowała, a ona rachunku żadnego nie zna i oszczędzić się nie umie. — Nasze interesa są złe — dodała matka — a wasze teraz wcale podobno świetnie idą. Niedawno było inaczej. — A! tak — zawołał książę — ale ja się poprawiłem, a państwo... — nie dokończył i popił herbatę. — Rekryminacje byłyby próżne — począł zimno. — Trzeba radzić i ratować się. Ja dlatego zboczyłem do Zbyszewa. Co księżna myśli? — Nie wiem, zobaczę — odparła powoli urażona staruszka — zapewne jedną wieś sprzedać przyjdzie. — Zbyszew się przez to skaleczy i odejmie mu się wartość — wtrącił zięć. — Zyska się jaki rok, a potem... nie zostanie nic... Mnie się zdaje, że radykalna kuracja najlepsza... Zbyszew sprzedać. Drgnęła księżna. — Tak, sprzedać w dobre ręce. Księżnie zostanie odłużony jej kluczyk... A co się tyczy Zbyszewa, choć prawnie nie ma zrobionego nic, ale on był wypuszczony Jadzi — i ja z jej ręki mam też prawo coś stanowić o tym. — Prawo? prawo? — porwała się księżna. — Ten jegomość, co mnie w łaskach Jadzi poprzedził — dodał — nie miał tego rozumu, aby prawnej cesji żądać. Ja za to pokutuję. Zostało mi po nim wiele rzeczy nieprzyjemnych w spadku... Bądź co bądź, prawnie, czy nie, Zbyszew jest Jadzi. Dowodzenie to poruszyło tak księżnę, iż słowa odpowiedzieć nie mogła, trąciła filiżankę, wylała herbatę, chciała wyjść. Książę Eustachy śpiesznie dodał: — Niech się mama nie irytuje — przecie ja Zbyszewa nie odbieram... nie wiele bym się pożywił — chcę tylko pomóc... — A! pomóc! piękna pomóc... — mruczała gniewna stara. — Niech się mama rozmyśli, poradzi... — dopijając herbatę, dokończył książę. — Przekona się mama, że przy Zbyszewie utrzymać się niepodobna. Sprzedaż jednego folwarku to będzie dla umarłego kadzidło... To mówiąc wstał, odprostował się, zanucił coś i skłoniwszy się, wyszedł z saloniku. Nad wywróconą filiżanką zadumana, z oczyma osłupiałymi księżna siedziała długo, aż wreszcie rozbudziło ją przyjście sługi, poszła do siebie i na wieczerzy już się nie ukazała. Przed zwierciadłem w dawnym swym panieńskim sypialnym pokoiku stała księżna Eustachowa — za którą milcząca, zestarzała, z chustką w rękach czatowała, z politowaniem patrząc na panią — panna Klara. Jadzia zdawała się śledzić na żółtej, przeciągniętej, zmęczonej twarzy swej śladów coraz widoczniej szych przedwczesnego zwiędnienia. Ta odrobina krótkiej młodości, która rysom niepięknym nadawała niegdyś trochę uroku, ten blask życia dawny znikł bezpowrotnie. Jadzia, która zawsze starszą się wydawała, niż była, w dwudzie— stu kilku leciech przeżyła jakby trzydzieści. Troska i niepokoje wyryły na twarzy, czole i koło ust lekkie zmarszczki, włosy wypadały, cera przybierała tony ciemne, brunatne i żółte, oczy zgasłe, wypłakane były i blade. Nawet namiętna ta energia dusz słabych, wybuchami się objawiająca dawniej, opuściła nieszczęśliwą. Dwa w życiu zawody serdeczne złamały ją. Przeżyte lata z księciem Eustachym były prawie nieustanną walką i skończyły się klęską. Wyemancypował się małżonek, ona zwyciężona została. Dalej przed nią nie widać już było nic, tylko szarą równinę jakąś mgłami pokrytą. Wprędce obudził się w niej żal po Celestynie, porównanie jego z Eustachym musiało wypaść na korzyść pierwszego... Ale Jadzia nie przyznawała sobie winy żadnej, miała żal do matki i na nią całe brzemię składała w duchu. Nie mówiła jej o tym, nie czyniła wyrzutów, ale nieraz uczuć dawała. Gdy czasem same siedziały z sobą po gwałtownym przejściu z Eustachym, Jadzia, westchnąwszy, nie wahała się przypominać Celestyna. Gniewało to księżnę, a jednak zaprzeczyć nie mogła, że ten „jegomość" więcej miał przywiązania, delikatności i że z nim Jadzi lepiej było. Właśnie zmuszona przyznać to w duchu, stara księżna najwięcej się tym gryzła i wyszukiwała argumentów, aby swe postępowanie wytłumaczyć. Celestyn, jeśli nie zawsze bywał na ustach Jadzi, był ciągle na myśli. Parę razy rzuciła imię jego mężowi, który za to porównanie gniewał się najokrutniej. Jadzia przypominała sobie ostatnią swą bytność we dworku, ostatnie jego wyrazy. — Ten jeden mnie kochał i on jeden pewnie kocha mnie jeszcze... Wszystkie te spóźnione żale już były próżne. Po dwu latach pożycia małżeństwo było tylko związkiem jakimś nominalnym; książę unikał żony; zjawiał się na krótko i pod tysiącznymi pozorami uciekał od niej. Zostawiał jej wprawdzie zupełną swobodę, ale razem okazywał największą obojętność. Jadzia była nadto dumna, aby krok jaki uczynić miała do męża, on zaś z uzyskanej wolności nadto był rad, ażeby pomyśleć o zbliżeniu się. W jednym ze sporów małżeńskich, które rozdzieliły księstwo od siebie, Jadzia powiedziała wręcz księciu Eustachemu, że nie kochała go nigdy, że wzięła go narzuconym przez matkę... w chwili kaprysu i słabości; książę z okrucieństwem niegrzecznym odparł żonie, że też kochać się w niej było trudno i mariaż dla konwenansów zawarł tylko. W towarzystwie oboje zachowywali się tak, iż tego rozerwania jawnie nie okazywali. Przy ludziach książę Eustachy był bardzo grzeczny dla żony, ona dla niego uprzejmą. Przy matce i sam na sam, jeśli mówili z sobą, to przycinając sobie wzajemnie. Dowcipny Eustaszek zwyciężał żonę, która namiętnie wybuchała, dostawała spazmów i każdy kataklizm odchorowywała. Szukając jakiegoś ratunku i pociechy w życiu tym męczeńskim, Jadzia więcej niż kiedy siedziała w książkach, zagłębiała się w studiach nad siły, zamęczała problematami, które ją chwilowo upajały. Przerzucała się z jednego do drugiego przedmiotu niecierpliwie, bo każdy ją nęcił z początku, a męczył i nużył wprędce. Brak właściwego towarzystwa, otoczenie ludźmi lekkimi przyczyniały się do znękania księżny. W pałacu bywali tylko krewni i kilka osób znajomych, nie przynoszących z sobą nic, oprócz powszednich plotek i bardzo miałkiego umysłu. Jadzia czuła całą swą wyższość, mil— czała najczęściej i usuwała się do swej biblioteczki, gdy tylko przyzwoicie to uczynić mogła. Do utrapień, jakich doznawała, i to zaliczyć potrzeba, że pomimo poświęcenia matki, przywiązanej do niej miłością dawną, mimo jej ofiar życie pod względem materialnym coraz się stawało trudniejsze. Skala, na jaką się ono dawniej mierzyło, do dzisiejszego stanu interesów nie przypadała. Dzięki zapobiegliwości męża, który naprzód swoje mienie ratował, wyciągnąwszy od żony, co tylko było można, dzięki nieopatrzności obu kobiet, może i rządom Podroby, zbytnio pamiętającego o sobie — ruina majątkowa z nadzwyczajną dokonała się szybkością. Do dawnych długów przybyły nowe, rosły, olbrzymiały i pani Jadwidze na jej fantazje, podróże, wydatki, stroje braknąć zaczynało. Matka najprzód poświęciła córce własne nawyknienia, zaczynała po cichu sprzedawać klejnoty, rzucała się, chwytała ze wszech stron, lecz coraz szło trudniej... Widmo zupełnej ruiny stało przed nimi. Jadwiga nie widziała go jeszcze, bo matka starała się ją utrzymywać w błędzie — lecz... przeczucia miała straszne. Dla tej pieszczotki, nawykłej, że się jej myśli spełniły wprzódy, nim je wyraziła — ubóstwo, niedostatek z tym wszystkim, co on za sobą prowadzi, był groźbą równającą się śmierci. Czegokolwiek być pozbawioną, poświęcić coś z nawyknień — nie umiała. Nie pojmowała życia wąskim płynącego korytem, powoli i skąpo. W ostatnim roku jakieś przypomnienie wrażeń doznanych w podróży do Włoch upozorowane tym, że swe studia artystyczne uzupełnić chciała, namiętną obudziło zachciankę podróży z matką do Florencji, Rzymu i Neapolu. Lecz matka i córka wiedziały, co to kosztować musiało... Księżna, chcąc Jadzi w tym dogodzić, chcąc ją rozerwać, biegała, oszalała prawie dla zebrania potrzebnych pieniędzy, okazało się to zupełnym niepodobień— stwem. Pierwszy raz w życiu księżna się nie wahała udać o pożyczkę do milionowego księcia Hermana, który grzecznie, ale stanowczo odmówił. Akolita jego urażony, że pani Jadwiga nie dała mu nad Eustaszkiem pierwszeństwa, odzywał się głośno, że byłoby grzechem księżnie dopomagać do zupełnego zrujnowania, dogadzając dziwacznym fantazjom. Odmówił i hrabia Tymoleon, a Rymund — powiedział, że na to nie ma pieniędzy. Lichwiarze już byli wszyscy wyzyskani, klejnoty w części pozastawiane, w części posprzedawane. Księżna Eufrezja płakała i złorzeczyła. Jadwiga chorowała, nie mogąc pojąć, aby jej coś odmówione być miało... Uczuła to nad wyraz boleśnie i Włochy ciągle miała na ustach. Mąż śmiał się. — Dla odświeżenia miłych wspomnień chyba byś pana Celestyna z sobą musiała zaprosić — mówił szydersko — Przyszedł do zdrowia i wcale przystojnie wygląda! Jadzia w początku chciała na złość mężowi na swoim postawić, jechać bądź co bądź. Sama więc starała się dostać pieniędzy — lecz i to nie pomogło nic... Musiała się poddać losowi swemu — ale niewymowną goryczą zapłynęło jej serce. We dworku na Pradze dwa lata najmniejsze zrządziły zmiany. Żyła jeszcze pani Monika i świeża zawsze a energiczna krzątała się koło niej panna Leokadia, piękniejsza może niż kiedykolwiek była; ale Celestyn musiał się wynieść z oddalonego zbyt domu na Pradze, a przesiedlić do miasta, znalazłszy dzięki czynnej pomocy Rymunda zajęcie. Litwin wcale nie ostygł w gorącej swej przyjaźni dla Celestyna i chęci pomszczenia się na rodzinie. Biegał i krzątał się tak dobrze, iż wyrobił swojemu protegowa— nemu posadę przy archiwach, których uporządkowanie wymagało więcej historycznych wiadomości, niż rutyny biurowej. Celestyn, chociaż nie był może przygotowany do tej pracy, wprędce się z zadaniami obeznał, pokochał je, stał się potrzebnym, na ostatek w ciągu dwóch lat z podrzędnego stanowiska, jakie z razu otrzymał, doszedł do naczelnej posady, dającej mu i pewne znaczenie i środki do życia niezależnego. Sarkano wprawdzie na tak gwałtowną promocję, lecz Celestyn usprawiedliwił ją talentem, gorliwością i charakterem. Posada ta, zbliżając go do ludzi wyżej w społeczeństwie stojących, dała go poznać, ocenić, a że i owo małżeństwo z księżniczką pewnym blaskiem zawsze otaczało, budziło ciekawość, Celestyn znalazł się wprowadzony do salonów, w koła, w których nawet familię swej żony spotykał, cale inne teraz i niezależne względem niej zajmując stanowisko. Oddawano mu sprawiedliwość i panie były tego zdania, że księżniczka mogła się w nim zakochać... Męska piękność pozostała w nim mimo śladów choroby, a umysł zyskał na przebytych próbach i trudach. Dawniej zahukany i upokorzony, dziś swobodny Celestyn całą wyższość swą mógł okazać jawnie, a że był skromny, nie narzucający się i umiał utrzymać się na miejscu, jakie mu należało, szanowano go i lubiano. Nie zbywało na znajomościach i zaproszeniach. Panie ciekawe usiłowały zajrzeć w tę duszę i w serce zamknięte, w których się domyślały tajemnic, lecz Celestyn, mówiący chętnie i pięknie o rzeczach obojętnych — o sobie, uczuciach swych i przeszłości milczał. Życie, które prowadził, było bardzo znośne. Większą część godzin poświęcał swym archiwom, do których się niezmiernie przywiązał. Z urzędu robił w nich porządek, z miłości przedsiębrał studia. Ktokolwiek oddawał się badaniu przeszłości, wie, jaką ona obudzą na— miętność, jak opanowuje, jak zapełnia życie. Czas płynął piorunowo, niepostrzeżenie. W godzinach wolnych miał do wyboru archiwista dworek na Pradze, siostrę i matkę, do których był najmocniej przywiązany, lub domy liczne, które go witały serdecznie i zapraszały nieustannie. Poważny zawsze Celestyn odzyskał był pewną swobodę umysłu, dozwalającą mu czasem choć cudze podzielać wesele. W towarzystwie bywał miłym, dowcipnym, uprzejmym. Została mu melancholia jakaś w wejrzeniu, w głosie, w uśmiechu, lecz ta więcej wdzięku dodawała, niż odstręczała. Na kilka miesięcy przed bytnością księżny starej w Zbyszewie pan Celestyn miał przyjemną niespodziankę. Jednego dnia tajemniczy bilecik Leokadii zawezwał go na obiad do dworku. Siostra dodała w przypisku, iż będzie gość, postawiwszy parę znaków zapytania enigmatycznych. Odgadnąć było trudno, lecz Celestyn pojechał na Pragę. W saloniku obok pani Moniki siedziała pani Zastawska. Przybyła ona do Warszawy razem z żoną doktora i poznała się z Leokadią, tyle okazując współczucia dla Celestyna, tak dopytując o niego, tak się napraszając, ażeby go zobaczyć mogła, że siostra, wdzięczna jej za brata, od którego słyszała o Milce — ułożyła we dworku owo spotkanie. Leokadia nie przypuszczała więcej nic nad dobrą przyjaźń, dla obu tych pań, konsyliarzowej i Milki. Obie panie zostały na obiad proszone i Celestyn powitał je, jak się spodziewać było można, z radością wielką, z uczuciem, z okrzykiem... Konsyliarzowa przybiegła do niego śmiejąc się, wesoła... a Zastawska zdradziła się takim pomieszaniem, rumieńcem, oczyma tak załzawionymi, że... musiała przyjaciółka ratować ją gadatliwym pośrednictwem i śmiechem. Milka ochłonęła wprędce i panna Leokadia nie postrzegła nic podejrzanego, zwłaszcza że Celestyn nie dał nic poznać po sobie. Przysiadł się tylko zaraz do Zastawskiej i począł z nią żywą rozmowę. Rzeczą szczególną było, że gdy oko siostry nie dostrzegło nic oprócz przyjaźni — pani Monika ze swym krótkim wzrokiem, przytępionym słuchem, pozorną nieuwagą i roztargnieniem — posądziła Celestyna i piękną panią o niepotrzebne (jak się wyrażała) amory. Zachmurzyła się nawet. Nie mogła przypuścić, ażeby ten poczciwy Celestyn miał się wdawać z niewiastą zamężną w romanse; ale ją w duchu obwiniła o kokieterię. Przez cały obiad staruszka zasępiona siedziała. Pani Zastawska zaś z początku pomieszana, wprędce rozruszała się, rozweseliła i szczególniej Leokadię humorem i rozumem wzięła za serce. Celestyn też był jakby odmłodzony... Takim go tu od dawna nie widziano, co matkę zasmuciło. — Niepotrzebne bałamuctwo — mówiła sobie staruszka. — Z ogniem nigdy igrać nie potrzeba. Niechby sobie co najprędzej pojechały, skąd przybyły... Pani konsyliarzowa z Zastawska zabawiły jednak z tydzień w Warszawie i Celestyn im gorliwie asystował. Woził do teatru, zapraszał na obiady, a i Leokadia raz jeszcze na herbatę zmuszona była prosić do dworku. Pani Monika krzywiła się na to, nie tając przed córką podejrzeń. — Ja ci powiadam — szeptała po cichu — ta Zastawska z tą swoją pięknością — ja bym grosza nie dała, że ona go bałamuci i kocha się w nim... A i za niego nie ręczę. To obraza Boża! kobieta zamężna, do czego się to zdało! Leokadia się na to oburzała, ręcząc za Celestyna. Jednakże przy herbacie pilniejsze zwróciwszy oko na Milkę i na brata i ona się zasmuciła. Schwytała po drodze parę wejrzeń Milki podejrzanych. Wyjechały wreszcie konsyliarzowa z przyjaciółką, które Celestyn do pierwszej stacji odprowadzał, z czym się nie taił, a przy widzeniu się z bratem Leokadia, która nie lubiła tajemnic i z Celestynem była jak najotwarciej, zagadnęła go serio. — Słuchaj no ty — matka posądza cię bodaj o romans z Zastawską! Ja nigdy nic podobnego nie przypuszczałam. Raz serce cię uczyniło nieszczęśliwym i wprawiło w położenie fałszywe; drugie byłoby gorsze jeszcze. Pogroziła mu palcem. Celestyn się zarumienił nieco, ale uśmiechnął spokojnie, jak człowiek, któremu sumienie nie ma nic do wyrzucenia. — Słuchaj — rzekł — najprzód wiedzieć masz, że ja kocham moją żonę, chociaż mnie porzuciła, i kochać już innej nie mogę. Zastawską lubię, przywiązany do niej jestem przyjaźnią wielką i gorącą. Jest to istota niepospolita, budząca współczucie, bo ją los rzucił na pożarcie głupim i zbydlęconym... Ona ma dla mnie sympatię, to rzecz niewątpliwa; ale ja w miłostki zakazane anim się myślał wdawać, ani będę... Rzecz to dla mnie wstrętliwa jak wszelki fałsz, zdrada i bydlęca namiętność. Tak kategorycznie odprawiona Leokadia uspokoiła się, dodając wszakże: — Ale ona się w tobie szalenie kocha. Matka miała słuszność i ja bym na to przysięgła. Celestyn ramionami ruszył. — Dajże pokój temu — zamknął rozmowę. Pomimo tego wyznania wiary Celestyna, które on nieraz powtarzał, twierdząc, że Jadzię swą kocha i kochać jej nie przestanie, matka i siostra żeniły go, to jest ożenić pragnęły. Nie mogły tylko znaleźć dla niego nic takiego, co by ich miłości dla Celestyna odpowiadało. Żądały dla niego zbyt wiele. Żeniono go i w tych kołach, w których bywał. Panny spoglądały nań z zajęciem, wdowy pierwsze nawet czy— niły kroki... piękny archiwista był bardzo grzeczny, uprzejmy, lecz jak lód zimny. Z dala trafiało mu się w ulicy, w kościołach, w Saskim Ogrodzie spotykać żonę... Unikał, jak mógł, zbliżenia się; kilka jednak razy przypadek zrządził, że się zetknęli oko w oko... Celestyn, który w twarzy jej czytać umiał, łatwo dostrzegł, że cierpiała. Zmizerowanie jej, żółtość, zestarzenie obudzały w nim litość niewymowną. Unikał ze wszystkimi rozmowy, a nawet wspomnienia o księżnie Eustachowej; jednakże w ostatnich czasach tak go uderzyła ta boleść, którą ona nosiła w całej postaci swej, iż spotkawszy się z Rymundem sam na sam, zagadnął go: — Nie tłumacz pan tego źle — rzekł mu — lecz pozwól, abym spytał, jakie jest pożycie księżny Eustachowej z mężem? Rymund był doskonale o wszystkim uwiadomiony. Księżna stara nie miała tajemnicy dla Żuliety, a ta powtarzała, co od niej słyszała, na głos w salonie. Pożycie nie było tajemnicą dla nikogo. — Jak to? to ty nic nie wiesz? — odparł Rymund — Eugtaszek jest kawał łotra, jakich mało... Wiesz, że on te baby najbezwstydniej zrujnował, ograbił, że są prawie bez resursów. Księżna się udawała o pożyczkę na miłość Bożą do nas wszystkich. Odmówiliśmy, bo Jadzia ma fantazje i gubi się. Chciała jechać do Włoch. Klejnoty posprzedawane, pozastawiane, mówią, że Zbyszew na włosku. I ten Eustaszek pochwyci... Z żoną są na stopie wojennej od dawna; mówią do siebie tylko przy ludziach. Nieszczęśliwa księżna zalewa się łzami i truje za późnymi żalami. — Nie przesadzam nic — dokończył Rymund. — Pytaj innych, wszyscy wiedzą. Kobiety to zgubione, bo ich z rąk tego matacza nie można wyrwać. Celestyn padł na krzesło, łamiąc ręce. — Na Boga! ale czyż na to nie ma ratunku? — krzyknął. — Jaki? Kobieta, co raz poszła do rozwodu, sama by na siebie kamieniem rzuciła, żądając drugiego. A gdyby nawet do tego przyszło — nędza je czeka... Straciły wszystko... — Ale ja znam ich interesa — tak źle nie może być! — zakrzyknął Celestyn. — Na miłość Boga, ty, panie, co masz serce, który tyle czyniłeś i czynisz dobrego, ratuj je. — Ja? — odparł Rymund. — Ja! a dajże mi pokój! Mają te dwie kwoki, na co zasłużyły. Kara Boża, palec Boży — ja przeciwko słusznej sprawiedliwości Opatrznej nie stanę. Małoś to waćpan od nich wycierpiał? Kolej przyszła na nie... Celestyn się obruszył. — Pan jesteś niesprawiedliwy! — zawołał. Weź pan w rachubę wychowanie starej księżny, świat, w którym żyła, na pół ją uniewinniły. Przywiązanie jej do córki jest piękną stroną jej serca. Co się tyczę Jadzi, ona jest zupełnie niewinną; matka bezwiednie wpędziła ją w tę... — Kałużę — dodał Rymund. — Ale mów sobie, co chcesz... ja w ich sprawy się wdawać nie myślę... i — ty się tym nie irytuj daremnie. Nie ma ratunku... Celestyn nie dał za wygraną. To, o czym się dowiedział od Rymunda, nie zaspokoiło go; poszedł innymi drogami na wzwiady. Nie mogąc sam, użył innych dla dowiedzenia się o szczegółach. W czasie, gdy jeszcze był mężem księżniczki, dosyć mu życzliwości, choć z pewnym powstrzymywaniem się w jej okazywaniu, dała dowodów panna Klara. Począł szukać sposobu widzenia się z nią. Wiedział, że na mszę chodziła do Bernardynów, kilka razy wstępował do kościoła, nie mogąc się z nią spotkać. Na ostatek jednej niedzieli udało mu się pochwycić ją, gdy już wychodziła. Panna Klara, poznawszy go, chciała uniknąć zbliżenia się, gdy Celestyn, przywitawszy się począł prosić o chwilę rozmowy. Mocno zdziwiona stara panna odmówić jej nie umiała. — Panno Klaro — odprowadziwszy ją na bok, począł Celestyn — wierz mi, że nic innego nad stałe moje przywiązanie do tej, która była żoną moją, przywiązanie i chęć przyjścia jej w pomoc, a nie żadna płocha ciekawość pobudza mnie do tego kroku. Na miłość Bożą, powiedz mi pani prawdę. Doszły mnie najsmutniejsze wieści o pożyciu, o interesach, o ruinie — o tym człowieku... jestże to prawda? Możeż to być? To są rzeczy przesadzone? Zawahała się w początku panna Klara, nie chciała nic mówić, rozpłakała się. — Co to pomoże, że ja plotki będę z domu wynosiła! — rzekła. Celestyn naglić począł tak gorąco, a na ostatek zaklął się, iż będzie szukał ratunku — i panna Klara zawahała się. Raz potem zacząwszy opowiadać, gdy ją żal ogarnął, z płaczem wyśpiewała wszystko. — Nic nie ma przesadzonego — rzekła. — Gorzej jest jeszcze, niż ludzie sądzą. Pani się zagryza, w oczach ginie. Książę się śmieje i ani dba o to... Jeden Bóg wie, co z nami będzie... Celestyn dowiedział się od niej oburzających szczegółów, zdrętwiał, posłyszawszy, co się działo, i nie nie mówiąc o tym pannie Klarze, wszystko rzuciwszy, pobiegł zaraz następującego dnia radzić się prawników, czy by co dla ratunku majątku i spokoju uczynić się nie dało. Nie znał ludzi, którzy by mu do tego rękę podać mogli, a ci — do których się udał, posłyszawszy, o co i o kogo chodziło, ulękli się stosunków familii i mieszać się do niczego nie chcieli... Zgodnie prawie wszyscy tego, co zwali kładzeniem palca między drzwi — odmawiali. Familia miała stosunki. Książę Eustachy był nader zręczny. Nie wiedząc, do kogo trafić, Celestyn, który w czasie kuracji poprzyjaźnił się z Landlerem, pobiegł do niego... Doktor wiedział bardzo dobrze, co się w pałacu działo, bolał nad losem księżny starej i młodej, ale był przekonany, że na to nie ma sposobu. Z gorącością wielką Celestyn mu wyłożył, że przecież są prawa i jest obrona uciśnionych nawet przez najbliższych; mieć tylko potrzeba odwagę wystąpienia, gdy innego ratunku spodziewać się nie można. Kobiety potrzebują podpory jakiejś, opieki. Mówił z takim zapałem, że w końcu i Landlęra poruszył. — Jestem przekonany — odezwał się doktor — że gdyby księżna Eufrezja widziała możność uwolnienia się od despotyzmu zięcia, miałaby odwagę wystąpić przeciw niemu w obronie córki... Ale... porwać się na to bez środków... one grosza nie mają. — Ja oddam, co mam! — zawołał Celestyn. — Cóż to? czy zemsta, czy miłość dla dawnej żony? — rzekł, uśmiechając się, Landler. — Nie zemsta, ale miłość i politowanie! — zawołał Celestyn. — Ona zerwała ze mną, ale ja nie czuję się rozwiązanym ani od przysięgi, ani od obowiązków. — Heroicznie! — rozśmiał się doktor. — Otóż wiedz, co mi na myśl przychodzi. Jest jeden człowiek tylko, który by się z apetytem porwał przeciw księciu Eustachemu. Zobacz się i pomów z nim. Jest to mecenas Pirowski, którego książę krzywdził i osobiście obraził, człowiek rozumny, ale namiętny i gwałtowny... Mów z nim. Ponieważ mecenasa nie znał Celestyn, wyprosił sobie list polecający i pojechał do niego natychmiast. Mecenas Pirowski, który wielkim talentem z niczego dorobił się sławy i majątku, był w swoim kole potęgą. Głowę miał nadzwyczaj otwartą, pojęcie jasne, wymowę niepospolitą, a w to, co robił, kładł całą duszę. Czy szło o wielką rzecz czy małą, przejmował się nią, brał do serca, i to była wielka tajemnica, która mu prawie zawsze zapewniała zwycięstwo. Wprawdzie unosił się czasem zbytnio, gorączkował, słów nie dobierał, ale dostać się w jego ręce, na jego język — niebezpiecznie było, równie jak w jego opiekę się wkupić — szczęśliwie. Tego to potentata książę Eustachy używał do swoich interesów, ale raz w uniesieniu poróżnili się z sobą i przycięli ostrymi słowy, tak że oba wyszli z walki ranni, książę połajał grubo, mecenas oddał i urazy nie zapomniał. Odgrażał się na książątko, rozpowiadając o nim straszne rzeczy, o co książe Eustachy wcale nie dbał. Gdy Celestyn przybył do niego w godzinie poobiednej, mecenas odpoczywał w domu po dobrym obiedzie. Jeść bowiem i wypić dobrze lubił, a w czasie spoczynku nierad był, gdy go nachodzono. Przywitał więc gościa kwaśno; lecz gdy Celestyn, ciągle jeszcze rozgorączkowany, począł opowiadanie, na samo wspomnienie imienia księcia Eustachego Pirowski zmienił usposobienie. Słuchał z wielką uwagą, z zajęciem. Celestyn skreślił mu przybliżony obraz położenia nieszczęśliwych kobiet, od których książę, wydarłszy najprzód, co tylko mógł pochwycić, teraz je nękał i uciskał, chcąc im wydrzeć ostatek. Szło zresztą nie tyle o majątek, co o uwolnienie się od tyranii. W czasie opowiadania mecenas się prawie nie odzywał, gryzł i żuł koniec cygara, bo miał ten brzydki zwyczaj, że je nie tylko palił namiętnie, ale do połowy zjadał. Dawał się Celestynowi jak najobszerniej wyspowiadać ze wszystkiego... Dopiero, gdy ten skończył, zasępiwszy się, rzekł: — Trudna sprawa. Przyznaję się, że przystawiłbym stołka temu jegomości z satysfakcją wielką, ale quo ti— tulo? Kto tu może wystąpić? Sama tylko księżna matka i córka mogłyby w sprawie tej być powodem, ale to by pachło razem separacją. — Wiesz co, mecenasie? O mnie ani być mowy nie może, bo ja jestem zupełnie poza szrankami i nie chcę, aby mój współudział był komukolwiek wiadomy, ale na koszta dostarczę... Pan zaś powiesz, że sam je zastąpisz... Idzie tylko o to, abyś się widział propio motu z księżną, powiedział jej, że słyszałeś o jej położeniu, i zaofiarował jej pomoc swoją. — Nie — to nie uchodzi — ja się nikomu narzucać nie mogę — odparł mecenas — tym bardziej, że będę o zemstę poszlakowany. Udadzą się do mnie same? A! w takim razie doktor i prawnik nie mogą odmówić pomocy... Taką ostateczną otrzymawszy odpowiedź, Celestyn, nie mogąc się uspokoić, powrócił nazajutrz do Landlera. Zaklął go na wszystkie świętości, w jakie doktor wierzyć może, aby księżnę nakłonił do wezwania mecenasa. Landler wahał się, nie chciało mu się mieszać do sprawy za wikłanej, ale przynaglony, zmęczony przez Celestyna, choć nie z wielką ochotą — obiecał coś szepnąć. Na słowo jego, gdy raz je dał, można się było spuścić. Celestyn zresztą zapowiedział, że mu nie da spokoju i dokuczać będzie. Jak do tego doktor przystąpił i wywiązał się z przyrzeczenia, nie wiadomo było Celestynowi; dosyć, że mecenas w parę dni odebrał kartkę od starej księżny, zapraszającą go do porady w interesach. Księcia Eustachego jak zwykle nie było w domu, lecz księżna, przekonawszy się, iż miał swych szpiegów, którzy mu o wszystkim donosili, nie w pałacu u siebie, ale u markizy Żuliety dała mu rendez—vous. Konferencja trwała godzin parę; mecenas, nic nie obiecując, zażądał na dzień następny papierów i notat szczegółowych. Drugiego dnia posiedzenie jeszcze się dłużej przeciągnęło. Po ukończeniu badań jak najtroskliwszym Pirowski, który wszystko notował, oczekującej księżnie oświadczył, iż procesu się podejmie, lecz ponieważ na wybrane zaraz po ożenieniu sumy żadnych dowodów nie ma — może być wymagana przysięga. Radził też razem i o separację się starać. Księżna Eufrezja dla ratowania córki na wszystko była gotowa; a Jadzia, obrażona w miłości własnej, upokorzona — jak tylko możność oswobodzenia się ujrzała, również oburącz ją chwytała... Zdawały się obie na mecenasa. Pirowski zapowiadał, że sprawa łatwa nie będzie, że zgryzot i kosztów wielkich stanie się przyczyną, ale był prawie pewien, że wygrać ją można. Z porady i pod dyktowaniem mecenasa księżna miała list napisać do zięcia w imieniu swoim i córki, domagający się separacji i zwrotu sum, które książę wybrał w pierwszym roku po ślubie. List był rodzajem memoriału, ale nim poprzedzić koniecznie było trzeba wytoczenie sprawy, aby otworzyć wrota do dobrowolnych układów. Książę Eustachy bawił w dobrach swych na polowaniu, gdy list ów, opracowany, odczytywany, wystylizowany, urzędownie przez umyślnego mu doręczony został. Był on tak niespodzianym czymś i niepojętym, że książę, odebrawszy go, rzucił na stół, nie chcąc się nawet trudzić czytaniem. Miał gości u siebie, towarzystwo było wesołe i dopiero, gdy się wszyscy rozeszli, książę zajrzał do koperty, dobył pismo — krew mu uderzyła do głowy — osłupiał. Tak był pewien bezkarności i bezbronności dwóch kobiet, że mu nigdy na myśl nie przyszło, aby się one bronić mogły, albo chciały. Od razu poznał w tym rękę czyjąś... Nie mógł odgad— nąć, kto się w to wmieszał, wpadał na domysły różne — i postanowił nazajutrz lecieć do Warszawy. Raz przebiegłszy list z lekka, gdy go potem raz i drugi odczytał, rozważył — postrzegł, że rzecz była bardzo serio i groźna. Skandal rósł z tego ogromny, mogący zabić człowieka. Fakta zebrane były wyłuszczone, ugrupowane z taką zręcznością, że sam książę, widząc je po raz pierwszy w tym świetle, przeraził się nimi. Wszystko to wydobyte na jaw potępiało go w oczach przyjaciół nawet. Noc zeszła na niespokojnym przygotowywaniu się do podróży — książę byłby może wyjechał, nie czekając ranka, ale musiał gości przeprosić i pożegnać. Nie kładł się spać i chodził po pokoju niespokojny do rana, rzeczy były popakowane. Wyszedł do śniadania zmieniony — zamruczał coś, że nieszczęsne interesa de sa belle—m?re zmuszają go w tejże chwili lecieć do Warszawy — zostawił kogoś do gospodarowania w swym miejscu, nim by się goście rozjechali, siadł do bryczki i ruszył. W drodze dopiero miał się rozmyśleć, jak postąpi — bo nie wiedział sam jeszcze, jak tę burzę zażegnać. Chciał użyć pośrednictwa Żuliety, senatora, hrabiego Tymoleona, przychodziło mu do głowy wpaść samemu wprost do księżny... Nie był pewien, co zrobi, wiedział tylko, iż coś stanowczego uczynić trzeba dla uniknięcia wybuchu. Gotów był przystać na cichą separację de facto i wyznaczenie pensji żonie i matce... z warunkiem objęcia dóbr wszystkich... Myśli te plątały mu się po głowie przez całą drogę... Wahał się zajechać do pałacu, dorozumiewając się, że tam może bramę zastanie zamkniętą i w istocie wydane były rozkazy nieprzyjmowania księcia. Stanął w hotelu. Już to było kompromitującym, lecz nieuniknionym. Starał się o zachowanie incognito. Żulieta, w której domu się odbywały narady, cała była pozyskana na stronę przyjaciółki. Książę, choć się tego domyślał, wprost się udał do niej. Kazano mu czekać długo, gospodyni z kolońską wódką w ręku wyszła wreszcie, bardzo wysznurowana, serio, smutna. Książę Eustachy nadrabiał postawą człowieka dziwactwem, niedorzecznością więcej uśmieszonego niż wylękłego. — Ch?re cousine! — zawołał — przybywam na ratunek! Co to jest? Księżna Eufrezja dostała pomieszania zmysłów? — Co? — odparła, cofając się, oburzona gospodyni. — Napisała do mnie list, niby w imieniu swym i mojej żony, który kwalifikuje obie do bonifratrów... — Nie wiem — sucho odparła markiza. — Żądają separacji — chcą jakichś imaginacyjnych sum neapolitańskich ode mnie. Jest w tym ręka czyjaś... ale to bezkarnie nie ujdzie. Ja mam swoje prawa! i przy tych obstanę. Zrobią skandal, to go same wypić będą musiały... Zapalił się książę i ton żartobliwy zmienił na groźny. — Ale cóż ja mam do tego? — zapytała Żulieta. — Pani jesteś przyjaciółką księżny Eufrezji — wybuchnął książę — pierwszy więc krok robię do niej. Niech się dobrze rozmyślą. Jeżeli ten list wyjdzie na świat, uczynią coś nieodwołalnego już, użyję strasznej broni i odpłacę także... Żulieta stała zmieszana. — Proszę cię, książę — odezwała się — użyj sobie, kogo chcesz za pośrednika, a mnie do tego nie mieszaj. Ja o niczym wiedzieć nie chcę. — Niech się kuzynka rozmyśli. — Nie potrzebuję myśleć — żywo dodała Żulieta. — Masz w familii osób dosyć, to nie kobieca sprawa — weź, uproś sobie kogo innego. Ja — nie chcę — nie mogę!... nie mogę!! Strzepnęła rękami, zawróciła się i wyszła z pokoju. Rozgniewany książę, trzasnąwszy drzwiami, wyszedł i pojechał wprost do hrabiego senatora. Tam nawet dla familii przystęp nie był łatwy, musiał siedzieć w przedpokoju, meldować się i czekać, choć na bilecie dopisał ołówkiem, że mu było bardzo pilno. Senator przyjął go nareszcie w szlafroku, ale już z krzyżami na szyi, bo miał wyjeżdżać z urzędową wizytą. Wysłuchał, stojąc i nie prosząc siedzieć, poplątanej skargi, rzucił okiem na list, skrzywił się i — obiecał, że pojedzie do księżny. Zgryzło go to widocznie. — Wasza książęca mość — rzekł kwaśno — nie jesteś też bez winy... Kobiety, zwyczajne kobiety — wiele się im przebacza, ale... ale... Wasza książęca mość nie bez winy! nie bez winy! — powtórzył kilkakrotnie. — Zrobi się, co będzie można. Wieczorem kazał księciu Eustachemu przyjść po odpowiedź. Nie wątpił, że się to ułagodzi i ułatwi zgodnie. Do wieczoru czas szedł leniwo księciu. Nie chciał się pokazywać w mieście. Posłał tylko do pałacu zaufanego sługę, aby tam dostał języka. Wrócił ów szpieg, tak jak nic nie przyniosłszy, oprócz wiadomości, iż gdyby był książę zajechał, dany był rozkaz nieprzjmowania go... — No, to wojna wypowiedziana! — rozśmiał się z goryczą. Wieczorem senator czekał nań sam jeden w przyciemnionym saloniku. Z twarzy jego poznać było trudno, co miał zwiastować, bo ta wiecznie była zastygłą maską pokryta. Prosił siedzieć, stękał, milczał, na ostatek rozpo— czął, że rzeczy są do ułożenia trudne, bo żona ma bardzo słuszne powody użalania się na niego, a i w interesach okazują się czynności potrzebujące wyjaśnienia. Książę zapytał — czego chcą? Na to senator wyjąknął, iż w liście miały być wyrażone desiderata... — List wprost nie ma sensu! — odparł książę. Okazało się, że senator nic nie zrobił, ale nasłuchał się tyle skarg od matki i córki, iż one na nim wrażenie uczyniły przykre i odstręczyły od winionego. — Tu idzie o honor familii — zakończył hrabia — o cześć imienia wielkiego, którego na pastwę złym językom rzucać się nie godzi. Trzeba się przygotować do ofiar... Książę nie jesteś bez winy... Słysząc znowu powtórzone toż samo, książę się rzucił z niecierpliwości. — Ale ja nie mogę dla fantazji tych... — połknął kwalifikację — poświęcić wszystkiego, co mam... Senator spojrzał z góry. — Tak — rzekł — ale między nami mówiąc, cóżeś miał, gdyś się żenił? — Nic — wrócisz tylko do status quo ante bellum. Dowcipem tym, na serio bardzo wypowiedzianym, księcia tak dotknął, iż ten, nie mówiąc słowa, pożegnał się i wyszedł. Zuchwały i zręczny Eustaszek, który w życiu zawsze sobie radzić umiał, po raz pierwszy niespełna wiedział, co ma począć. Trzeba było jednak przedsięwziąć coś, ażeby zapobiec skandalowi, a może i stracie, o którą mu szło więcej pewnie, niż o dobrą sławę u ludzi. Książę był tego przekonania, że majątek ma w sobie siłę oczyszczającą, która z wolna w oczach społeczeństwa ze wszystkich grzechów obmywa. Sam do księżny się udać nie mógł, pośrednictwa nikt się nie podejmował, groźba procesu wisiała nad nim, nie było środka tylko zasięgnąć rady prawnika. Nie wiedział z pewnością, czy Pirowski dopomagał księżnie, ale się tego domyślał z listu z wyraźną znajomością prawa złożonego. Mecenas Szaber utrzymywał interesa książęce — zwrócił się więc do niego. Szaber, pomimo nazwiska, które o pochodzeniu nic nauczyć nie mogło, a wzbudzało' podejrzenie bardzo dwuznacznej prozapii, liczył się do złotej młodzieży i miał prawo obywatelstwa w salonach. Młody był, bardzo przystojny, z wychowaniem jak najświetniejszym, zdolny, w towarzystwie przyjemny, dowcipny, przy tym koniarz i do kart mający pasyjkę. Przymioty i wady zarówno zbliżały go do eleganckiego świata. Nie zbywało mu przy tym na umiejętności i przebiegłości w prowadzeniu interesów i na sztuce odegrywania takich ról, jakich one wymagały. Nikt zręczniej nie kłamał i mądrzej się z dowiedzionego nie wycofywał fałszu. Maks Szaber był wielce niepospolitym i wielostronnym człowiekiem... Mówiono nawet po cichu o jego miłosnych awanturkach. Książę był z nim na stopie poufałej i przyjacielskiej. Zobaczywszy go nadchodzącego, wystrojony i uperfumowany mecenas z twarzą wesołą wybiegł na spotkanie; ale z wejrzenia księcia poznał, że coś miał na sercu i był zgryziony. Zaprowadził go do gabinetu. Eustaszek rzucił się na fotel i wydobywszy list księżny, oddał mu go, wołając: — Siadaj i czytaj! Gospodarz podał cygaro, sam natychmiast rozłożył ów list, obejrzał go i widząc sześć stron ćwiartkowych zapisanych gęsto, z westchnieniem wziął się do czytania. Zmarszczył się od wstępu, a im dalej szedł, tym mu się oblicze więcej chmurzyło. Z wprawą człowieka, który nie potrzebuje czytać całości, aby wszystko zrozumieć, Szaber poszedł do konkluzji, rozpatrzył cyfry, podumał ł list położywszy na stole, spojrzał na księcia. — Co z tym fantem robić? — spytał Eustachy. — Listu księżna sama nie pisała — odparł Maks — to rzecz jasna; wątpię, ażeby sama na ten krok się bez czyjejś porady i podbudzenia ważyła... Trzeba użyć pośrednictwa czyjegoś. — Z familii nikt się mieszać nie chce — i ja do niej udawać się nie myślę — odparł książę. — Ażeby się rzecz wyjaśniła... kto jest sprężyną — rzekł Szaber po namyśle — napisz książę do matki żony, iż mnie powierzyłeś traktowanie, prosząc, aby ona ze swojej strony naznaczyła kogoś. Zobaczymy, kto za nią stanie, rzecz się wyjaśni, będziemy mogli naówczas ocenić siły i obrać środki. Rada była trafna — i książę szedł do napisania biletu, który został obmyślany troskliwie, aby słowa w nim nie było nadto, ani za mało. Ułożono go zimnym i suchym... — To styl Pirowskiego — dodał Szaber, list odczytując. — I jam się tego domyślał — przerwał książę — ale księżna go nie znała, nie wiedziała o nim, potrzeba było, aby go jej ktoś nastręczył... Zamyślili się obaj — zagadka była do rozwiązania trudna... Przez cały dzień oczekiwano odpowiedzi księżny, która do wieczoru nie nadeszła. Wśród zabiegów o ratowanie Jadwigi, gdy Celestyn cały był nimi pochłonięty, jednego wieczoru odebrał kartkę od siostry, która go wzywała pilno, krótkimi słowy donosząc, że matka chora. Staruszka gasła powoli, wzdychając do spoczynku, siły ją opuszczały. Nie była właściwie chorą nigdy, lecz źródła życia i ochota do niego się wyczerpywały... Chciała umrzeć. Jedyną jej troską było, co się z Leokadią stanie; opieka brata uspokajała. Gdy po odebraniu zawiadomienia Celestyn pośpieszył na Pragę, w progu się spotkał z księdzem, który od chorej powracał. Pani Monika po spowiedzi i ostatnim namaszczeniu leżała spokojna z krzyżykiem w ręku, modląc się i dopytując tylko o syna. Przybycie jego na chwilkę ją ożywiło, podniosła się z pomocą Leokadii i kazawszy się zbliżyć synowi, jego i córkę pobłogosławiła. — Teraz — odezwała się głosem gasnącym — już mi nic nie potrzeba... Celsiu — pamiętaj o siostrze sierocie; trzymajcie się razem, moje dzieci; niech was Bóg błogosławi. Potem zażądała wody, popatrzała na dzieci, przycisnęła krzyżyk do piersi i — cicho szepnęła, że chciałaby usnąć trochę. Oczy się jej kleiły... Po chwilce staruszce powieki się zmrużyły i — zasnęła... Celestyn z siostrą pozostali przy niej, czekając przebudzenia— nadaremnie. Sen to był ostatni... W kilka godzin ciało już było ostygłe, duch uleciał z niego. Śmierć przyszła jak miłosierny anioł wybawienia, oszczędzając walki i cierpienia. Leokadia płakać nie mogła... Drugi to już pogrzeb ona musiała w tym dworku przyżywać, a teraz w nim pozostawała sama zupełną sierotą. Rzuciła się na szyję bratu: — Tyś mi jeden pozostał! Celestyn nie bardzo się czuł na siłach do zajęcia pogrzebem, a i siostrze chciał oszczędzić trudu — posłał po tego Michała, który zawsze w ciężkich dniach z chętną przybywał pomocą. Nadjechał on zaraz i z ową zimną krwią i praktycznością, która go cechowała, zarządził pogrzeb, który się odbył cicho i skromnie. Staruszka miała już grób gotowy przy mężu, do którego ją złożono. Teraz potrzeba było radzić, co począć z tą biedną Leokadią, która została sama jedna w pustym i smutnym dworku, wspomnień bolesnych i miłych pełnym. Nie chciała go opuścić. — Tu ja będę jeszcze z nimi! — odpowiedziała bratu — zostaw mnie... Wezmę jakiegoś stróża dla dozoru, ty czasem przyjedziesz do mnie... Stara panna, będę sobie hodowała kwiatki i myślała o umarłych. Celestyn rad by był sam przenieść się do dworku, ale oddalenie od biura nie dozwalało. Miał też na sercu sprawę swej żony, bo ją tak zawsze nazywał i nią się zajmował gorąco. Musiał więc samą zostawić Leokadię. Przy ostatnim widzeniu się z Michałem przyjaciel ścisnął jego rękę i rzekł mu: — Mój Celestynie — mam z tobą do pomówienia. Nie jest to czas ani miejsce, ale gdy się cokolwiek uspokoisz, naznacz mi godzinę i miejsce. Tak był jakoś zaprzątnięty czym innym, a małą do tych słów przywiązywał wagę Celestyn, że o nich zapomniał prawie, gdy Michał przyszedł do niego do biura i zastawszy go samego, odezwał się, przypominając mu, że ma do pomówienia z nim w ważnej sprawie. — Mówmy więc — rzekł Celestyn — mam czas, nikt tu nam nie przeszkodzi — jestem na usługi twoje. Michał wstał i stanął przed nim, podając mu ręce obie. — Nikt swego przeznaczenia uniknąć nie może — rzekł. — Długom się wahał, nie wiedząc czy sobie i siostrze twej, którą kocham od dawna, szczęście będę mógł zapewnić, żeniąc się z nią... Nie mówiłem jej nigdy o tym. Dziś otrzymawszy posadę, wprawdzie dosyć daleko stąd, mając zezwolenie ojca, proszę cię, oświadcz mnie pannie Leokadii. Uścisk serdeczny Celestyna był całą odpowiedzią. Na— tychmiast opuściwszy biuro uradowany pojechał na Pragę. Leokadia w żałobnej sukni spotkała go w progu trochę zdziwiona. — Nie spodziewałam się ciebie! — zawołała. — Miła mi niespodzianka. — Przyjeżdżam w twoim interesie — rzekł wesoło Celestyn. — Zgadnij, co ci przywożę. Leokadia zarumieniła się, bystro mu w oczy patrząc. — Michał prosi o twoją rękę. Ma pozwolenie rodziców, ma miejsce dobre, kocha cię. Pan Bóg nagrodził ci wszystko, coś ucierpiała... Nic nie odpowiedziała Leokadia, zapłakała tylko. Wieczorem przybył Michał... Zamieniono pierścionki, ale ślub musiano odłożyć do wyjścia przynajmniej połowy żałoby. Tak niespodziewanie pod tę osieroconą strzechę zawitał promyk szczęścia. Celestyn nawet uczuł je, widząc zapewniony los siostry. Jedyną troską Leokadii było teraz, co się stanie z dworkiem na Pradze. Praktyczny Michał chciał go sprzedać, ale przyszła żona ze łzami prosiła, aby się go nie pozbywano. Tymczasem mógł być wydzierżawiony. Celestyn zaś chciał nawet posadzić w nim sługę i stróża i sam do niego niekiedy zaglądać. Sprawa księżny tymczasem bardzo się przewlekała; książę Eustachy, nic nie mając do stracenia, przeciągał ją umyślnie. Gdy odpowiedź księżny nadeszła, w której Pirowskiego naznaczyła do rozmówienia się z Szabrem, pan Maks do kolegi napisał list grzeczny, żądając naznaczenia schadzki. Pirowski również uprzejmie godził się na spotkanie, gdzie by panu Maksowi dogodniej było. Po wymianie kilku kartek stanęło na tym, aby w pałacyku się zjechali, gdzie pokój na ten cel został przeznaczony. Pirowski miejsce to wybrał dlatego, aby mógł w razie potrzeby odwołać się do księżny... Pierwszy on na stanowisku już był — z notatkami przygotowanymi, gdy woniejący i wyelegantowany Szaber z wesołą twarzą nadjechał. Znali się dobrze i siły swe ocenić umieli. Szaber przywiózł z sobą oryginalny list księżny. Przywitali się bardzo uprzejmie. — No, kochany kolego — rzekł, potrząsając ręką jego i patrząc mu w oczy — mamy co się zowie twardy orzech do zgryzienia. Sądzę, że w tym zdanie moje podzielasz, iż ze wszech miar procesu unikać należy. Świat by i złość ludzka najwięcej na nim zyskały. — Tak — odparł Pirowski — ale mamy nóż na gardle... bronić się na wszelki sposób musieliśmy. Mówmy otwarcie: osoby i sprawę tak dobrze znacie, jak ja. — Ale ja ją znam z innej strony, wy z innej — rzekł Maks. Zmierzyli się oczyma. — Jest jaki sposób pojednania? — spytał Szaber. — Pojednania — wątpię — odparł Pirowski — bo o to nie idzie ani jednej, ani drugiej stronie. Są położenia nieprzejednane. Ale może nastąpić komplanacja, układy i rozdział przyzwoity... — Na jakiej podstawie? — rzekł Szaber. — Myśmy w liście wskazali, czego mamy się prawo domagać — odezwał się Pirowski — czekamy, co nam ofiarować możecie. Maks, tak przyparty do ściany, zadumał się nieco. — Najprzód — rzekł — pozwolicie rozebrać wasze desiderata. Pożycie małżeńskie i stosunki osobiste do nas nie należą, to rzecz prywatna. Idzie o majątek. Książę prawnie, legalnie jest ubezpieczony w tym, co posiada... Ze księżna jedna i druga rządzić się nie umiały i potraciły, co miały, wina nie nasza; że on był oględny i o swoich interesach pamiętał, to nie grzech... O co tu można mieć pretensje? — O to — odparł Pirowski — że książę kapitałami, które dziś ciążą na nas jako długi, swój majątek oczyścił. — Na to nie ma dowodów prawnych. — Są regestra i może je potwierdzić przysięga — rzekł spokojnie Pirowski. — Jesteścież istotnie zdecydowani iść przed kratki i przed nimi odsłaniać tajemnice familii? — Nie mamy już nic do stracenia — rzekł Pirowski — opinia będzie za nami. — To kwestia — bąknął Szaber. Ucierali się tak dość długo, usiłując wymacać się oba, i ani jeden, ani drugi nic na tym nie zyskał. Maks stał przy tym, że nic nie obowiązani byli zwracać i z niczego zdawać rachunku. Życie i majętność były wspólne. Pirowski domagał się wyświecenia stanu interesów księcia w chwili ożenienia, gdy dobra już były na subhaście. W imieniu młodej księżny żądał separacji. Szaber się na nią zgadzał, ale na nic więcej. — Zapozwiecie, do procesu jesteśmy gotowi. Odium jego na was spadnie... — Nie — na tego, co biedne, słabe kobiety zmusił do niego... — odparł Pirowski. — Ale te biedne, słabe kobiety oto już drugiego męża chcą się pozbyć. To prejudykat fatalny. Śmieli się oba, przycinając sobie. Żaden ustąpić nie chciał, pogawędzili i rozeszli się. Pirowski oświadczył, że od tego, co księżna w liście postawiła jako warunek, odstąpić nie może... Po odjeździe Szabra mecenas poszedł do księżny Eufrezji i prosił o cierpliwość. — Wszystko się da ułożyć, ale czas jest tu nieodbicie potrzebny jako kolaborator... Prawie toż samo Szaber doniósł księciu, który niecierpliwił się, nie wiedząc, co z sobą począć. Nie śmiał się pokazywać na świat, czuł niespokojnym, nie decydował się, czy ma śmiało stawić czoło przeciw żonie i jej matce, czy zamknięty czekać końca. Szaber życzył nie ukrywać się, owszem nadrabiać fantazją, traktować rzecz lekko. Żartować sobie z niej i ludzki sąd zachwiać zuchwalstwem, które jest też siłą... Z dawnych czasów Eustaszek miał wiele przyjaciółek po salonach arystokratycznych, pomiędzy nimi znajdowało się wiele nieprzyjaciółek księżny i Jadwigi, szczególniej te wszystkie gotowe były wziąć jego stronę. Książę więc tegoż wieczoru, wyrachowawszy, gdzie ma być i co mówić — w świat się puścił. Gdy go ujrzano śmiałym, śmiejącym się, dowcipniejszym niż dawniej, obojętnym na to, co go spotykało, wszyscy powiedzieli sobie, że — rzeczy, o których mówiono, były przesadzone i że Eustaszek da sobie radę. Dziwactwom księżnej Eufrezji i jej miłości ślepej dla córki przypisywano wszystko. — Ale to się skończy na niczym! — szeptały piękne panie. Po tym pierwszym kroku, który się powiódł szczęśliwie, książę Eustachy z Szabrem postanowili zwlekać i ciągnąć. — Procesu nie rozpoczną! — uspakajał Maks — możemy czekać, one mają nóż na gardle... Książę, który już widział udział Pirowskiego w sprawie, był pewien, że on sam się pani Eufrezji nie narzucił; szło mu o to, aby odkryć, kto przeciwko niemu machinował. Pirowski swoich pieniędzy na proces pewno nie ważył, księżna była w ostatecznej potrzebie, bez grosza. Czyjeś więc fundusze w tym tkwiły? Czyje? Prawdą było, że Celestyn oddał, co miał i mógł pożyczyć, prosząc o tajemnicę. A że sumy na potrzeby pilne nie było, za zezwoleniem Leokadii zaciągnął dług na dworek, spodziewając się go spłacić powoli. Został sam bez grosza, zaszargany, ale tak szczęśliwy z tego, jak nie był może nigdy. Niewidzialna ręka jego tu ukochaną Jadzię dźwigała! Wszystko to było jak największą tajemnicą pokryte; jeden Landler wiedział prawdę i dał słowo, że przed księżną starą i młodą nie wyda. Pieniądze, dostarczone przez ręce Pirowskiego jako pożyczka od niego, natychmiast prawie zostały rozchwytane. Potrzebowała ich pilno Jadzia, potrzebowała matka, były dokuczliwe dłużki — spadły jak manna z niebios, jak deszcz na spragnione niwy i — wsiąkły. Landler opierał się z początku przyjęciu tej ofiary od Celestyna. — Zważ pan — mówił — że to, co dla niego jest sumą wcale znaczną, w tej otchłani jak kropla w morzu zniknie... Oddać im nie będzie łatwo... Celestyn ani chciał słuchać. Ściskał doktora ze łzami w oczach. — Dałbym jej krew moją — wołał — a cóż mówić o tym groszu mizernym... Landler, miłości takiej nie pojmując, zdumiewał się i wielbił. Celestyn triumfował. — Na miłość Boga, na słowo honoru, doktorze, żeby one o tym nie wiedziały... Nigdy! za nic! Jadzi by to było przykrym i upokarzającym, a ja pragnę tylko, aby ona odetchnęła, by była spokojną... Doktor danego słowa święcie dotrzymał Celestynowi, co do mecenasa i pałacu zachował tajemnicę, lecz widząc, że biedny człowiek rujnuje się i jest na drodze do ofiar, które zgubić go mogą, a znając przyjaźń Rymunda dla niego, przy pierwszym spotkaniu pod sekretem wyśpiewał mu wszystko. Litwin rzucił się jak rażony piorunem. — A! niechże go kaczki zdepczą! — zakrzyknął — to wariat! opętany! Babom nic nie pomoże, bo to dziurawe worki, a sam się zgubi... Czekajże, ja mu dobrze uszu natrę... Nie trzeba było pieniędzy brać. Tegoż dnia Rymund tak pilno szukał Celestyna, iż go przydybał i wsiadł na niego, nie przyznając się, że o tym wiedział od Landlera, ale przysięgając, że się domyślił sam. — Wariacie — co ty najlepszego robisz?! Im nie pomożesz, a siebie zgubisz. Celestyn zaprzeczał najprzód, ale kłamać nie umiał, splątał się, potem zaklął Rymunda, aby o tym nie mówił... Litwin ani słuchał, łajał i chodził wzburzony. — Ale to czyste szaleństwo! — wołał — ta asindzieja Jadzia nie ma dla ciebie ani kropli sentymentu, padłeś jej ofiarą, kobieta bez serca, tylko się jej w głowie paliła miłość jakaś niepojęta... — Szanowny panie, wszelka miłość jest niepojęta dla tych, co jej nie czują, ale ja ją kocham! Ja ją kocham! — Jakże możesz kochać kobietę, która najnikczemniej postąpiła sobie z tobą? — Ona niewinna! — Mówię ci — do czubków z tobą. Gubisz się... Uratować cię nie można. Wzburzony Rymund po tej rozmowie, jak nigdy języka utrzymać nie mógł, tak zapomniawszy lub nie przypuszczając, iż tym Celestynowi szkodzić może, poszedł z narzekaniami do swoich znajomych i całe postępowanie tego pierwszego męża księżniczki wypaplał. Unosiły się kobiety nad człowiekiem do takiej miłości zdolnym, zyskał w ich oczach pan Celestyn, ale to, co tajemnicą być miało, rozeszło się po świecie. W parę dni potem, w jednym z salonów, w którym książę Eustachy bywał, rozpowiadano już o tym, że cała sprawa była dziełem tego zakochanego w Jadzi pierwszego męża, że on dostarczył pieniędzy, chodził, biegał i dla niewdzięcznej bez jej wiedzy się poświęcał. Jednego słówka starczyło księciu Eustachemu, aby mu oczy otworzyć. Pobiegł do Szabra natychmiast. — Mam już nić i dojdę do kłębka! — zawołał — baby podobno same nie wiedzą, kto jest sprężyną. W tym wszystkim ukrywa się ten szerepetka, pierwszy mąż księżny, pan Celestyn Kormanowski... On mi tego piwa nawarzył — ale bodaj się sam nim nie zachłysnął! Po krótkiej naradzie książę, który się czuł obrażonym przez senatora i nie widział go od tego wieczoru, gdy go takim dowcipem odprawił — zapomniawszy obrazy, stawił się znowu u drzwi jego. Hrabia trochę żałował, że kuzyna tak ostro napomniał i przyjął go w chęci przejednania bardzo uprzejmie. — Cóż się dzieje z tą twoją nieszczęśliwą sprawą małżeńską? — zapytał. — Wszystko jest w zawieszeniu — odezwał się książę — mam nadzieję, że się to skończy na niczym, ale trzeba pomocy i protekcji hrabiego. Nie idzie tu o mnie, ale o zasadę. Jeżeli my dozwolimy, aby lada plebejusz, szlachetka, ważył się wtrącać do spraw naszych, krzyżował nam je i stawał do walki z nami... to stracimy wszelką konsyderację, to zaabdykujemy sami. Ten intruz, Celestyn Kormanowski, który był pierwszym mężem żony mojej, jest sprężyną całej przeciw mnie intrygi. On dostarcza pieniędzy, on podbudza, on kobiety zniewolił przez Pirowskiego do tego kroku... Potrzeba go nauczyć rozumu, panie hrabio — zemsta nad nim jest usprawiedliwiona — trzeba go zgnieść. Hrabia naturalnie gorąco sprawę familii wziął do serca. — Ten człowiek nie ma nic oprócz posady archiwisty — pan senator może swym wpływem wyrobić, aby go wyrzucono z niej i ze służby. To konieczne — chodzi o to, aby poznał siłę naszą... Zaklinam hrabiego — musisz to wziąć na siebie — precz z tym człowiekiem. Raz niech się to skończy, sprzątnąć go musimy... Łatwe to było do powiedzenia i zawyrokowania, ale pan senator wiedział, że wyrzucenie urzędnika bez słusznego powodu nie było rzeczą tak prostą, jak się księciu zdawało. Chciał go uspokoić jednak i obiecał się w tym rozpatrzyć. — Jeśli się co da zrobić — rzekł — zobaczymy... — Ale to się zrobić musi! — wołał książę. — Należy poruszyć wszystkie sprężyny. Ja z mej strony jakie tylko mam wpływy użyję, gotowym do ofiar nawet. Tego człowieka zgnieść potrzeba... Senator nie przeczył, że zgnieść było koniecznością, jednak nie znajdował tego łatwym... Książę Eustachy nie miał spokoju, dopóki na wszelkich drogach, jakie dla niego były dostępne, nie zasnuł całej sieci zatrzasków, w które ofiara popaść musiała. Celestyn ani wiedział, ani się domyślał, co mu groziło; prowadzono przeciwko niemu intrygi w tajemnicy największej... Gdy się to działo, a miesiące upływały bez widocznej zmiany położenia, pan Michał, zmuszony zająć oddaloną swą posadę, nie chciał wyjechać na nią bez żony. Postanowiono więc ślub cichy, bez wesela, którego nie dopuszczała żałoba... We dworku na Pradze zebrały się dwie rodziny i nazajutrz potem państwo Michałostwo byli już w drodze, a domek stał z okiennicami pozamykanymi, pusty... Stary stróż z żoną zostali tylko dla dozoru. Dnia jednego siedział pan Celestyn w archiwum zajęty pracą, która go tak pochłaniała, że nawet o troskach swych zapominał przy niej, gdy woźny przyniósł mu pa— pier urzędowy. Było to wezwanie na dzień i godzinę naznaczoną do naczelnika wydziału; od którego archiwa zawisły. Niezwyczajnego coś w piśmie tym uderzyło Celestyna. Zwykle inaczej i mniej urzędownie bywał wzywany. Nie mógł pojąć, co się w tym kryło, był pewien jednak, że chyba praca jakaś nowa poufna powierzoną mu być miała. Z naczelnikiem tym był na jak najlepszej stopie, miał jego szacunek i życzliwość. Odłożył papier na stronę i spokojnie kończył robotę. Termin oznaczony był na dzień następny... Nie przywiązując wielkiej wagi do tego, nazajutrz stawił się do kancelarii. Uderzyły go dziwne jakieś wejrzenia urzędników znajomych, jak gdyby kondolencyjne. Witano go z zakłopotaniem, półsłówkami... W pokoju naczelnika znalazł go już, jakby oczekującego nań, z twarzą smutną i zmienioną. Powitał wchodzącego serdecznie, ale milcząco. — Pan radca wezwał mnie... — Tak jest, tak... wezwałem, byłem zmuszony... Nader dla mnie smutna okoliczność — nie umiem wyrazić, jak mnie to boli... Celestyn stał zdumiony. — Czym pan mogłeś się narazić zwierzchności? — zapytał radca. — Ja? — zapytał archiwista — ja? narazić się? nie pojmuję! — Masz pan u góry nieprzyjaciół, znasz ich? — Nie — nie domyślam się nikogo — nie wiem. Chwila milczenia przykrego nastąpiła. Radca poszedł do biurka, wziął z niego papier gotowy i nic nie mówiąc, wręczył Celestynowi. Była to dymisja dla — dobra służby, niczym nie motywowana. Przeciwko temu nie ma rekursu — odezwał się na— czelnik — powodów nie wiemy... Dymisja pochodzi z góry. Ważne zapewne jakie względy musiały ją wywołać, bo pan miałeś za sobą najpiękniejszy stan służby, najlepsze świadectwa — ale nie pytano nikogo... Celestyn stał ze spuszczoną głową. — Następca pański jest mianowany. Pozostaje tylko zdać mu archiwa... — Nie umiem wyrazić panu, jak nad tym boleję — dodał radca. — Dymisja już jest od miesiąca w moim ręku; odebrawszy ją, udawałem się wyżej, czyniłem kroki, jakie były w mocy mojej. Odpowiedziano mi ostro i sucho... Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Podał rękę Celestynowi, który ją ścisnął, nie mogąc przemówić jeszcze. Spadało to nań tak niespodzianie, iż jeszcze myśli zebrać nie umiał, nie oprzytomniał po tym ciosie... Radca patrzał z politowaniem... — Kiedyś się może wyjaśni ta zagadka — dodał — któż wie? Da się może krzywda i niesprawiedliwość nagrodzić — dziś — trzeba cierpliwości i poddania się wyrokowi. Radziłbym panu kroków już żadnych nie czynić, bo te jeszcze więcej podraźnić mogą, a nic nie posłużą. Jedno z tego widzę, że masz pan wysoko położonych i potężnych nieprzyjaciół: inaczej trudno to wytłomaczyć. Wypadek prawie bezprzykładny... Celestyn jak pijany wyszedł z biura i powlókł się do archiwum. Te ukochane papiery stare potrzeba było porzucić, studia rozpoczęte zamknąć i w ostatku myśleć o sobie, co poczynać? Zostawał bez kawałka chleba, bez pensji, z długami i z dworkiem, na którym ciążyła stosunkowo znaczna pożyczka, a tej teraz ani częściami, ani w całości wypłacić nie miał sposobu. Rozpaczliwe było położenie, lecz w takich razach uśpione męstwo człowieka czasem się właśnie rozbudza. Tak było z Celestynem, który się nie uląkł ubóstwa; bo— leśnie tylko uderzyła go myśl, iż dworku bardzo wprędce pozbyć się będzie zmuszony... Było to nieuchronnym. Żądać od kogoś pożyczki, nie mając środków zaspokojenia jej, ani mógł myśleć. Mieszkanie w Warszawie stawało się ciężarem, potrzeba je było co najprędzej opuścić, tryb życia odmienić. Zostawała bardzo słaba nadzieja, że księżna mogła ułożyć się albo wygrać sprawę, a Pirowski odzyskać założone przez Celestyna pieniądze... ale na to rachować nie śmiał, znając położenie i potrzeby pań obu. Książę Eustachy przeciągał układy umyślnie, aby kobiety do ostateczności przyprowadzić i wyrobić jak najłagodniejsze warunki. Księżna Eufrezja, już niecierpliwiąca się, Pirowskiego męczyła, aby jakikolwiek koniec wyjednał. Sam jeden, bo nawet przyjaciel Rymund odjechał był do dóbr litewskich na długo, pozbawiony Michała, który by mu praktyczną radą mógł przyjść w pomoc, Celestyn poddał się swemu losowi z rezygnacją spokojną. Mieszkania pozbył się natychmiast i w parę dni wyprowadził się do dworku na Pradze... ale tu życie samotne ze stróżem i starą żoną jego, która nawet jakiego takiego jadła uwarzyć nie umiała, było nadzwyczaj trudne. Celestyn sam sobie służyć musiał i tak się urządzać, aby nie potrzebował nikogo. Miało to swą dobrą stronę, dawało przymusowe zajęcie, które upaść na siłach i męstwie nie dozwalato. Ogródek zadzierżawiony bardzo maluczko przynosił; z pieniędzy, które pozostały od służby, ledwie przenosiny i najpilniejsze wydatki opędzić się dawały. Przychodził procent od długu na dom zaciągniętego, niemożliwy do wypłacenia. Dworek więc sprzedany być musiał. Celestyn, chcąc uniknąć przymusowej sprzedaży, począł szukać kupca z wolnej ręki; ale pomimo usłużnych pośredników, nikt się nie zgłaszał. Ci, co kupić byli ra— dzi, woleli nabywać taniej, zmówiwszy się przy licytacji. Położenie było rozpaczliwe. Domek uważał już za przepadły; co potem robić z sobą? Wstręt miał zawsze Celestyn do wyciągania o pomoc ręki do kogokolwiek bądź. Jedynym, który mu mógł pomóc może, był ojciec Michała, pan radca. Do siostry nie napisał nawet, aby jej na próżno nie zasmucać. Wiadomość o dymisji Celestyna, nad której powodami głowę sobie łamano, poszła po wszystkich biurach. Radca wiedział już o niej. Oczekiwał nawet Celestyna, aby się od niego dowiedzieć o tym coś więcej. Nierychło zjawił się on u pana radcy. — Mów pan! — zawołał, witając go, stary biurokrata — coś zawinił? Dla wszystkich jest to tajemnicą, przecież musisz mieć choć domysł jakiś, wskazówkę? Tak się gorliwego i dobrego urzędnika, do zastąpienia trudnego, nie odprawia. Co to jest? Nikt nie wie. — I ja nie wiem — rzekł Celestyn spokojnie. — Ani domyślać się, ani zgadnąć, ani trafić na ślad nie mogę. Przypuszczam jedno, że silnie protegowanego kogoś na to miejsce chciano wprowadzić. — Ale tak nie jest — odparł radca — bo następca pański płacze na to, iż go mianowano... Miał daleko lepszą posadę i nadzieje. Cóż robisz z sobą? — dodał radca. — Szukam pracy, jakiejkolwiek, gdziekolwiek — odparł Celestyn — bo muszę się panu przyznać, że jestem bez żadnego sposobu do życia. Nie zostało mi nic, oprócz długów... — A dworek na Pradze?... Celestyn westchnął. — Gdzież się to podziało? Obżałowany krótko odparł: — Stracone... Jakiś czas mogę jeszcze przemieszkać tam, dopóki nie będzie sprzedany domek; potem... nie wiem. Radca się zachmurzył. — Do licha! — rzekł — u mnie w kamienicy jedna izdebka na trzecim piętrze może być wolna... ale to... mansarda... — Właśnie ja nic lepszego nie potrzebuję — rzekł Celestyn. — Znasz mnie, panie radco, że jałmużny nie przyjmę od nikogo, zapłacę za nią naturalnie. Idzie o to, co będę jadł? — rzekł uśmiechając się. — Wiele nie potrzebuję. Możesz mi pan gdzie nastręczyć miejsce skryptora? przepisywacza? kopisty? Co chcesz... — Mam nadzieję, że coś lepszego się znajdzie — przebąknął radca. — Dawałeś dawniej lekcje... — Nie, tych już udzielać nie mogę — odparł Celestyn... Rozmowa tak się skończyła; radca nastał na to, ażeby mansardę sobie Celestyn zajął, kiedy zechce. — W mieście będąc, łatwiej pracę wyszukasz... — Dopiero gdy dworek będzie sprzedany... Z tym powrócił na Pragę. Ponieważ formalności same przeciągały sprzedaż, mógł więc tu dłużej pozostać. Ze sprzedażą domu szły najukochańsze stare sprzęty, których nowe pomieszkanie pomieścić nie mogło, pamiątki po ojcu i matce... I te potrzeba było oddać jak dom na ręce ludzi obcych... Ocalić ich Celestyn nie mógł. Ze smutkiem w duszy jednego dnia poszedł się dowiedzieć do Pirowskiego. Nie chodziło mu wcale o odzyskanie pieniędzy, które by go ocalić mogły, bo tych się ani rychło spodziewał, ani rachował na nie; chciał się dowiedzieć tylko, jak stała sprawa ukochanej. Mecenas, który go dawno nie widział, a miał spraw dosyć na głowie, w pierwszej chwili zaledwie sobie mógł przypomnieć. Czasu dosyć upłynęło od rozpoczęcia spra— wy owym listem księżny Eufrezji, na który dotąd odpowiedzi nie było. Mecenas, spytany jak rzeczy stoją, odparł kwaśno: — Mamy z wykrętaczami do czynienia: rachują, że nas zmogą przeciąganiem, my musimy ich zwyciężyć cierpliwością. Wszystko jeszcze w zawieszeniu... — A księżne obie? — spytał Celestyn nieśmiało. — W położeniu dosyć przykrym — rzekł mecenas. — Nawykły do życia nieoględnego, oszczędzać się nie umieją; księżna matka dogadza córce do zbytku, resursa wyczerpane... Mecenas ruszył ramionami. Celestyn stał blady... — Cóż na to za ratunek? — Jużcić kiedyś do jakiegoś układu przyjść musi — zawołał Pirowski — ale przecierpią wiele. Najgorsze jest to, że, jak słyszałem, ze mnie księżna stara niekontenta i na innych drogach szuka prędszego porozumienia; jest więc bardzo możliwe, że, nie radząc się mnie, zawrze układ niekorzystny... Celestyn zaklinać począł mecenasa, aby nie puszczał układów, aby gorliwiej zajął się sprawą uciśnionych; lecz prośby i błagania na zimnym człowieku nie uczyniły wrażenia... Zrażony był widocznie... Wyczerpawszy wszystkie środki, biedny wyszedł zrozpaczony... Czuł się bezsilnym. Własne jego położenie już go teraz nie obchodziło; do największych ofiar był gotów dla tej ukochanej, nad którą miał litość uciskającą mu serce, lecz litość ta była skazana na bezczynność. W pałacyku, niegdyś tak eleganckim i wesołym, życie teraz płynęło zatrute troskami nieustannymi. Stara księżna zalewała się łzami, patrząc na córkę, która przeciwności znosić nie umiała. Ostatnie środki były wyczerpane, chciano już sprzedać Zagoście, ale książę Eustachy znalazł sposób jakiś prawny utrudnienia wszelkiej transakcji. Z wolna potrzeba było dwór utrzymywany w Warszawie do najniezbędniejszej ograniczyć służby, która szemrała, bo była niepłatną. Wszyscy unikali księżny Eufrezji nieustannie potrzebującej pieniędzy, nawet Żulieta na wieś wyjechała, aby się wycofać od ciągłych żądań i wymagań, których zaspokoić nie mogła. Dom stał się nad wszelki wyraz smutnym i pustym, a Jadzia zmieniona, ponura, zamyślona, milcząca chodziła po nim jak widmo, to godzinami całymi machinalnie mierząc krokami wszystkie pokoje, to schylona nad książką, którą czytała, zmuszając się by do niej przywiązać uwagę, a nie wiedząc, co czyta. Dawne staranie, z jakim utrzymywano ogród zimowy, wytworny jej apartamencik, staroświecki salon, przy zmniejszonej służbie i braku środków uległo też zmianie smutnej. Rośliny tak usychały w tej atmosferze niezdrowej, jak sami pałacu mieszkańcy. Pył okrywał meble, ściemniałe firanki, od dawna nie odnawiane, nie zdobiły okien, ale je jakby warstwą śniedzi okrywały. Toż samo zaniedbanie widać było wszędzie, lecz nikt nie zwracał na nie uwagi. Z wiernych domowi jeden doktor Landler przybywał czasem dobrym słowem pocieszyć starą księżnę, a troskliwością swą o zdrowie przypomnieć Jadzi lepsze czasy. Książę opiekun po drugim wyjściu za mąż nie czuł się tu ani obowiązanym, ani potrzebnym; nie pokazywał się wcale. Hrabina Rosa zerwała prawie stosunki z księżną, lękając się, jak inni, aby od nich czego nie żądano. Wpływ księcia Eustachego dawał się czuć mocno w tym osamotnieniu. Umiał on z pewnym politowaniem i umiarkowaniem przebiegłym, nie czerniąc zbytnio żony i jej matki, wystawiać je jako marnotrawne, nierozważne i płoche. Dawano mu wiarę, bo umiał temu, co wypowiadał, niby zmuszony i przeciw woli, nadać taki charakter prawdopodobieństwa i słuszności, a dawne postępowanie Jadzi i księżny Eufrezji tak za nim przemawiało, iż wszyscy prawie stali po jego stronie. Rymund, który byłby może inaczej widział położenie, nie znajdował się w Warszawie. Czas płynął nadzwyczaj jednostajnie i nudnie w pałacyku. Księżna Eufrezja, z rozpaczy stawszy się pobożną, co ranek chodziła do innego cudownego obrazu z modlitwą. Mniej pobożna Jadzia zasypiała co dzień dłużej, wstawała późno. Śniadanie przechodziło w milczeniu. Matka strzegła się dotknąć jakiego drażliwszego przedmiotu i zabawiała rzeczami obojętnymi; Jadzia była roztargniona i skarżyła się zawsze na jakieś cierpienie. Przed obiadem rzadko kto się zjawił z odwiedzinami. Obiad, dawniej wykwintny, bo księżna Eufrezja lubiła dobrą kuchnię, miał teraz pozór tylko wytwornego stołu, a bywał niesmaczny i źle zgotowany. Skarżyć się nie było podobna, bo kucharz składał winę na brak tego, czego kuchnia wymagała. Zapasy, na kredyt brane, były w jak najgorszym gatunku. Słowem, była to nędza złocona, stokroć gorsza od nagiej nędzy, pokrywana i kłamiąca dostatek. Księżna Eufrezja, znieść jej nie mogąc, coraz bardziej traciła głowę, narzekała na to, że ją do wystąpienia przeciw księciu Eustachemu skłoniono i pragnęła jakiejkolwiek zgody. Swój własny majątek mocno zadłużony gotowa była sprzedać za cokolwiek, ale książę Eustachy, czyhający nań, zabiegał i kupców odstręczał. Wiedział bardzo dobrze, iż w końcu kobiety się poddać muszą. Co się działo w sercu tej upokorzonej i znękanej pieszczoszki, która widziała się od wszystkich opuszczoną, osamotnioną, czuła się chorą i nie miała już żadnej przyszłości przed sobą! Umysł jej czynny, fantazja bujna, nieustannie wzory nowe szyjąc na kanwie własnego losu, tworzyły obrazy tragiczne. Jadzia z nudów pisała dziennik... próbowała później zatapiać się w niedostępne metafizyczne głębiny, marzyła o duchach... gryzła się niemocą własną i po nocach płakała. Z wolna kółko, które ją otaczało, odstraszone tą niedolą, szczuplało, rozsypywało się, nikło. Dwóch starych profesorów i jednego emeryta zajmującego się filozofią miewała czasem na herbacie — i nudziła się nimi. Książę Eustachy czekał. Wreszcie wysłał Szabera potajemnie do księżny, który ustnie jej oświadczył, iż najlepiej by było pomówić z księciem, nie tak przeciwnym układom, jak się zdawało. Matka byłaby się na to może zgodziła, lecz tajemnicy przed córką robić z tego nie chciała, a Jadwiga na wspomnienie męża, z którego przyczyny cierpiała tyle, zakrzyknęła, że woli nędzę i chleb razowy niż pojednanie z nim i jemu zawdzięczany dostatek. Matka rozpłakała się i rzeczy pozostały, jak były. Książę Eustachy uśmiechnął się, ruszył ramionami i powiedział panu Maksowi, że on czekać może. Księżna Eufrezja, nie śmiejąca się sprzeciwiać córce — zachorowała zgryziona. Pirowski procesu kosztownego rozpoczynać nie chciał, nie mając zapewnionych nań funduszów. Wszystko to, co się tu działo, dochodziło biednego Celestyna czatującego na pannę Klarę, która go tą trucizną karmiła. On byłby oddał wszystko, co miał, dla tej swej Jadzi, ale nie miał nic oprócz życia, na które zapracować mu było trudno. Nadchodził termin sprzedaży dworku na Pradze, na który Celestyn z trwogą oczekiwał. To, czego się lękał, jednak, szczęściem, nie ziściło się i owszem, tym razem sprzedaż poszła daleko pomyślniej, niż można było przewidzieć. Ten, który miał dług zahipotekowany na domu, chciał go nabyć koniecznie. Sąsiad, który zamyślał połączeniem dwóch posiadłości jakieś schronienie dla wołów założyć i spekulował na nim, uparł się także kupić Joachimszczyznę, jak ją tam nazywano. Dwaj współzawodnicy, stanąwszy oba do licytacji, z gniewu zapędzili się tak, iż cenę niemal nad wartość podnieśli. Skutkiem tego dworek przysądzono sąsiadowi, a oprócz spłaty długu około trzech tysięcy rubli pozostało panu Celestynowi. Spadły one jak z nieba. Połowę ich natychmiast oddał radcy dla Leokadii, ale ten w imieniu syna i synowej, z wyraźnej ich woli, przyjęcia odmówił. Całą więc sumą Celestyn mógł rozporządzać. Tak się już był oswoił ze swym niedostatkiem i tą myślą, że nic nie ma, iż z pieniędzmi nie wiedział, co zrobić. Radca życzył mu założyć pensyjkę dla chłopców i prorokował jej powodzenie. Celestyn nie czuł się na siłach... Praca cicha jakaś u stolika była jedyną, do jakiej czuł się zdolnym. W parę dni po odebraniu pieniędzy, gdy rozmyślał jeszcze, co zrobić z nimi, spotkał się wedle zwyczaju przy kościele Bernardynów z panną Klarą. Ta odmalowała mu stan, w jakim dwie księżne się znajdowały, w tak żywych i strasznych kolorach, tak go poruszyła nim, że Celestyn nagle uderzony tą myślą, iż miał niepotrzebne pieniądze — postanowił je jakimkolwiek sposobem posłać żonie. Wynurzył się z tym pannie Klarze, która bez ogródki odpowiedziała, żeby to sobie wybił z głowy, bo nigdy w świecie księżna nic nie przyjmie od niego. Naiwne wyrażenie się starej sługi byłoby kogo innego ostudziło i opamiętało; na Celestynie ono żadnego nie zrobiło wrażenia. — Niech pan sobie wyperswaduje to, żeby księżna zachowała co w sercu dla niego. To próżna imaginacja. Na— wet wszystkie pamiątki z tamtych czasów porozdawała i pochować kazała, aby na nic nie patrzeć, a imienia pańskiego przypomnieć nie wolno... Ona cale swoje nieszczęście pierwszemu zamążpójściu przypisuje... A gdyby wiedziała, że ja mam z panem jaki stosunek — to dopiero byłaby chryja! Celestyn uparty, a zaślepiony, inaczej to sobie tłumaczył — i myśli swej się nie wyrzekał. — Moja panno Klaro! — zawołał, ręce składając przed nią — ja tak bym pragnął jej życie osłodzić... Któż wie? ona ma słuszność, ja winienem wszystkiemu, ja jej zwichnąłem życie... Chciałbym to naprawić... Weź pani te kilka tysięcy rubli, powiedz, żeś pożyczyła... Niech weksel da na czyjekolwiek imię. Po cóż mówić, że to ode mnie? — Pan jesteś bardzo, bardzo zacny i poczciwy człowiek — odparła Klara — ale to wasz ostatni grosz może, a pieniądze te przepadną. — Niech przepadają! — zawołał gorąco Celestyn. — Na co one mnie są potrzebne? Do czego? Czy ja sobie na kawałek chleba zarobić nie mogę? Niech ona choć jaki dzień przeżyje bez troski... Nalegał tak na Klarę, że ta, choć litując się nad zaślepieniem jego, półgębkiem przyrzekła, iż pomyśli, jak by to zrobić... Wahała się do reszty obdzierać biednego człowieka i byłaby może odmówiła, gdyby tego samego dnia jakaś katastrofa domowa, dług krzyczący nie wprawił księżnej Eufrezji w rozpacz, a Jadwidze nie sprowadził ataku tak groźnego, iż całą noc musiał wezwany Landler siedzieć u łóżka. Panna Klara, zdjęta litością, zapomniała o skrupułach, posłała do Celestyna i pochwyciła pieniądze, na które weksel na imię radcy kazał wystawić. Był to ostatni grosz jego, poświęcony z rozkoszą taką, iż Celestyn, powracający wieczorem do domu, jakby na wpół pijany, drapiąc się na strych, ze wschodów spadł i — nogę złamał. Gdy na hałas ludzie się zbiegli, a on podnieść się usiłował, nie czując jeszcze bólu, tak był w duszy rozradowany — okazało się, że na nogę stąpić nie mógł. Zaniesiono go do biednej na strych izdebki i natychmiast staraniem radcy przywołany cyrulik oświadczyl, że się nie obejdzie bez doktora, bo kość jest strzaskana. W domu nad kilkanaście rubli nic nie było, a w perspektywie długi czas kuracji i bezrobocia. Celestyn ani zamruczał. — Wola Boża — rzekł — poleżę, cóż robić? Sam winienem. Radca, który o zatraconych jeszcze trzech tysiącach rubli nie wiedział, pocieszał się tym, że przynajmniej one się teraz na wyleczenie przydadzą. Wiedziano w domu, iż doktor Landler był z Celestynem w przyjaźni, posłano więc z zawiadomieniem do niego. Landler tylko co był powrócił od księżny Jadwigi, stawił się natychmiast. Nogę potrzeba było zaraz wziąć w leszczotki — i Landler ze smutkiem oświadczył, że zrośnięcie się kości będzie dosyć długiego wymagało czasu. Chcąc choremu i strapionemu cierpienie jego osłodzić, a wiedząc, jak był do żony swej dawniej przywiązany, doktor jakby naumyślnie opowiedział mu, że w chwili największej potrzeby poczciwa panna Klara dokazała cudu i od jakiegoś radcy potrafiła księżnom trzech tysięcy rubli pożyczyć. — Wystaw sobie, co to tam była za radość! Spadło jak z nieba, bo one żadnego kredytu już nie mają. Księżna stara odżyła. Jadzia się trochę rozweseliła, odetchnęły lżej... — Ale to istny cud — dodał doktor —• i trzeba było serca starej sługi, aby go dokonać! Celestyn słuchał ze spuszczanymi oczyma i ścisnął tylko rękę doktora za tak pomyślną wiadomość. Była ona całą jego nagrodą. Przewidując, iż fundusz na leczenie niedługo starczy, nazajutrz Celestyn resztę książek, do których wielce był przywiązany, po cichu sprzedać kazał. Ci, co książki kupują, nie zawsze wiedzą, jak się one w potrzebie sprzedają. Najkosztowniejsze dzieła naówczas idą za to, co ich okładki kosztowały... Biblioteczka chorego przyniosła mu zaledwie tyle, by spokojniej ozdrowienia, przy największej oszczędności, mógł czekać. We dwa miesiące później pan Celestyn na dwóch szczudłach mógł z biedą przejść na drugi koniec szczupłej izdebki swojej. Mieszkanie to na strychu odpowiadało zupełnie człowiekowi, co się w nim tulił. Jednym dużym oknem oświecone składało się z pokoju niskiego, którego sufitu część była skoszona, i ciemnej izdebki za skład służącej. Ciasno było, bo trochę pamiątek po rodzicach, które mógł Celestyn ocalić, zajmowało nie tylko kąty, ale część szczupłego miejsca między ścianami. Stare biurko ojcowskie, stara matczyna komodka stały tu iako relikwie, których użyć dla ciasnoty nie było można. Wielka sofa zarazem za łóżko służyła, a ogromny przed nią stół, zarzucony papierami i lekarstwami, ustawiony był bliżej okna. Chłopak od radcy z dołu przychodził czasem posługiwać, lecz jak tylko podnieść się mógł Celestyn, sam starał się go wyręczyć. Landler przychodził prawie codziennie, czasem zaglądał radca, o ile mu nogi i piersi dozwalały. Zresztą nie miał Celestyn nikogo z dawnych przyjaciół, co by o nim pamiętał. Nic tak nie ostudza i nie odstręcza jak ubóstwo. Ludzie nie tyle może się obawiają wymagań jego, co samego widoku. Łacniej się znajdzie taki, co pomoże, niż co pocieszy. Obcowanie z niedolą i cierpieniem jest zawsze ofiarą, do której nie wszyscy są zdolni. Samotność ta jednak nie ciężyła Celestynowi; powoli nawykł był do niej, żył wspomnieniami i pracą, którą sam sobie wynajdywał. Jak tylko mógł usiedzieć, wziął się do przepisywania rachunków, które mu dostarczał radca, a gdy się zmęczył nimi, bawił się notami zebranymi po archiwach. W kołach tych, które za czasu swojego urzędowania poznał Celestyn i był w nich bardzo dobrze przyjmowany, wiadomość o nagłej dymisji, tłumaczenia, jakim ulegała, zrobiły wrażenie bardzo przykre. Większość skłonna była utrzymywać, iż się zawiedziono na człowieku. Zniknięcie jego zupełne także na niekorzyść wyszło. Człowiek, czujący się niewinnym, powiadano, nie byłby tak usunął się od ludzi. Podziwienie było wielkie, ciekawość nie mniejsza, lecz wszystko się zapomina prędko. Jak morskie fale, co rozbitka pochłoną, tak ludzkie prądy zamykają się rychło nad tymi, co z oczu znikli. Nieszczęście, jakie Celestyna spotkało, zaniepokoiło tylko jedną pannę Klarę, której serce pozyskał sobie szczególniej ostatnią swą bezimienną ofiarą. Nie widząc go przy wyjściu z kościoła przez niedziel kilka, poszła się dowiedzieć do kamienicy i tu jej chłopak oznajmił, że Celestyn leży z nogą złamaną. Nie śmiejąc wejść do niego, rozpytawszy się tylko i z powieści miarkując, jak wiele cierpieć musi, panna Klara nie mogła się wstrzymać nazajutrz rano, gdy księżnę młodą ubierała, od westchnienia i ciężkiego szeptu: — Wie księżna, co to tego biednego pana Celestyna spotkało? Posłyszawszy to imię, z groźną twarzą, jakby nierada wspomnieniu, odwróciła się ku niej księżna. — Wiesz, że o tym panu mówić tu nie wolno. Klara westchnęła głośno i zamilkła. Upłynęła chwila, księżna odezwała się cicho: — Cóż tego pana spotkało? — Nieszczęśliwy jest we wszystkim — poczęła smut— nie Klara — już nie mówię, że stracił, co miał, i miejsce nawet, co mu kawałek chleba dawało, ale on niedawno złamał jeszcze nogę. Leży biedaczysko na strychu, bez niczyjej pomocy, sam jak palec, aż się serce kraje. Księżniczka drgnęła słuchając. — Nieszczęśliwy! — zawołała na pół szydersko — ale i drudzy przez niego nieszczęśliwi są... Całe moje życie zwichnął i zatruł. Panna Klara niechętnie wdawała się w dłuższą rozmowę, ale tym razem trudno jej było wytrzymać. — Ale, żeby księżna pani wiedziała, jak on ją kochał i kocha... A!... — Kocha! — zawołała gniewnie Jadzia — ten człowiek śmiałby jeszcze...? Między nami dziś nic już nie ma oprócz gorzkich wspomnień. Głos jej drżał. — Proszę bardzo Klary — dodała — ani się wdawać w obronę niczyją, ani mieszać do tego, co do niej nie należy... Skądże te wiadomości? Trochę obrażona stara sługa nie odpowiedziała. Zaczęła przypinać włosy i jakby nie słyszała pytania. Księżna, która twarz jej namarszczoną widziała w zwierciadle, rumieniła się i bladła. — Skąd Klara ma te tak szczegółowe wiadomości o tym panu? — powtórzyła. — Ja chcę wiedzieć. Doprowadzona do niecierpliwości stara panna, co się jej nigdy nie zdarzało, wybuchnęła. — Co to mówić! — poczęła. — Sprawiedliwości na świecie nie ma! Poczciwym ludziom zawsze się źle dzieje! Nie będę kłamała... On tak do księżny jest przywiązany, że nie mogąc inaczej mieć o niej wiadomości, czatował na mnie kilka niedziel przy Bernardyńskim kościele. A jak mnie złapał, żem z nim mówić nie chciała, to po rękach całował, żeby tylko się dowiedzieć, co się z panią dzieje... Łzy mu w oczach stały, bo on takie serce ma... Na ostatek powiem, żeby księżna przecię wiedziała, co to za człowiek, że nie kto, tylko on swój własny ostatni grosz oddał, widząc, że potrzeba, a jeszcze zaklął, żeby ani pani, ani nikt w świecie nie wiedział o tym!... Jadzia porwała się z krzesła i blada, trzęsąc się, obróciła do Klary. — Jaki grosz? Jakie pieniądze? On! mnie! Chwyciła się za serce. — Mów! Jaki grosz?... — A te trzy tysiące rubli! Zdawało się może pannie Klarze, iż tym wywoła sympatię dla Celestyna, ale wiadomość niespodziana najokropniejszy gniew tylko obudziła. Jadzia wyrwała się na pół ubrana z rąk sługi. — A! straszniejsze upokorzenie spotkać mnie nie mogło! — krzyknęła. — I ty śmiałaś od niego wziąć?... A! tego ci nigdy nie daruję. Cała w płomieniach, z rozpuszczonymi włosami, porzuciwszy Klarę osłupiałą, Jadzia przez pokoje wszystkie pobiegła do matki, która widząc ją wchodzącą z gniewem w oczach — porwała się przerażona. — Co ci jest? Mój aniele! Na Boga! Łkanie mówić nie dawało księżnie Jadwidze; pięści obie zaciśnięte podniosła do góry. — Mama nie wie, do czegośmy doszły! Te ostatnie pieniądze, które Klara dla nas dostała, wie mama, od kogo, czyje one są? O! ta niepoczciwa Klara... — Od jakiegoś radcy! — wyjąknęła księżna. — Nie! nie! sama mi się przyznała... od pana Celestyna! Mamo! czy pojmujesz to, od niego! I padła na krzesło, a po chwili porwała się konwulsyjnym ruchem. — Nienawidzę go bardziej jeszcze! — krzyknęła. — Więc nigdy ja od niego wolną nie będę? Ten człowiek wyobraża sobie, że jeszcze węzeł jakiś mnie z nim łączy... A! są kały, z których się obmyć nie można. Wstrząsnęła się z obrzydzeniem. Księżna stara musiała stanąć w obronie człowieka, którego równie jak córka nienawidziła. — Przyznam ci się — rzekła chłodno — że ja znowu nic dziwnego nie widzę w tym, iż się do ciebie przywiązał... Przecięż go spotkało takie szczęście, jakie się ludziom jego stanu nie trafia... Jadziu moja — przynajmniej gniewać się nie ma za co. — Jak to, mama tego nie rozumie? — krzyknęła Jadwiga. — Ja go chcę zapomnieć, ja się wstydzę tej głupiej słabości mojej, na którą mama wówczas zezwoliła, a ten ktoś, który mi dziś jest więcej niż obcy, bo nienawistny, śmie... Zwróciła się do matki. — Te pieniądze mnie palą jak ogień; trzeba mu je oddać! Natychmiast, koniecznie... — Ale z nich już tak jak nic nie zostało — odparła księżna spokojnie. — Ja pieniędzy dostać nie mogę, musi czekać. Zakrywszy sobie oczy, Jadwiga, jak weszła, tak wybiegła od matki oszalała... W sypialni swej rzuciła się na łóżko i płakała. Co się działo w sercu jej, wytłumaczyć nie potrafimy. Byłali tam resztka miłości, do której się przyznać nie chciała sama przed sobą, czy tylko obrażona i uciśnięta miłość własna? Panna Klara, która wcale co innego zamierzając była przyczyną takiego wzburzenia w domu, musiała się ukryć ze łzami... Księżna Jadwiga cały dzień została w swoich pokojach. Lecz jakiś los nieszczęśliwy ją prześladował. Co chwila natrafiała na książki, na papiery, na rzeczy, które Celestyna jej przypominały; odrzucała je z gniewem, darła, chciała zapomnieć, nie mogła. — Niegodziwy! — wołała — chce przed całym światem pokazać, że on był ofiarą, on jeden wspaniałomyślnym i czystym, a ja drapieżną, nierozumną, bez serca istotą... Klarą się posługuje... Cały świat pewnie o tym wiedzieć będzie, aby mnie potępić, a jego niewinnym uczynić męczennikiem. I Jadzia płakała z gniewu. Przez dzień ten przerzuciła, co jeszcze miała kosztowności, chcąc je posprzedawać, aby ten gniotący dług spłacić; ale pozostałe precjoza ani trzeciej części nie były warte tego, co się Celestynowi należało, chociaż o dawniejszym długu nic księżna nie wiedziała. Matka tej ofiary nie wzięła do serca bynajmniej. Była już tak niedostatkiem zobojętniała, że byłaby od kogokolwiek bądź najbardziej upokarzającą pomoc przyjęła, byle córkę i siebie ratować. Stan interesów oprócz tego, że się boleśnie czuć dawał na każdym kroku, był tak upokarzającym ! Kilka razy księżna Eufrezja próbowała zajrzeć do córki, znajdując ją ciągle w tym samym stanie, rozpłakaną, zrozpaczoną, milczącą. Klara się jej na oczy pokazywać nie śmiała. Celestyn już się o kulach przechadzał swobodnie trochę po swoim mieszkaniu, jeszcze nie mogąc na dół znijść po wschodach i nieustanie dopytując doktora, kiedy z pomocą laski tylko będzie mógł się pokazać na ulicy, gdy jednego dnia przywieziono mu z miasta karteczkę. Pismo było kobiece i nie znane mu, dosyć niewprawne i niepoprawne. Z podpisu ledwie się domyślił, że list był od pani konsyliarzowej, która, przybywszy do Warszawy, bardzo go widzieć pragnęła... Posłaniec czekał odpowiedzi. Celestyn wyjść jeszcze nie mógł, a przyjąć u siebie, w tej izdebce biednej na strychu, zagraconej, ubogiej, smutnej, w której usiąść na czym nie było — nie miał odwagi. Nędza jego nadto by się widokiem jej zdradziła. W liście swym nie wspominała konsyliarzowa o Zastawskiej, ale serce mówiło Celestynowi, że ona jej pewnie towarzyszyć musi w podróży. Smutno mu się zrobiło i przykro... Gdyby chodzić mógł choćby z narażeniem na dłuższe cierpienie, byłby spróbował dostać się do Saskiego Hotelu, lecz próba przekonała, że wschody zwłaszcza były nad siłę. Siadł więc pisać odpowiedź. Szanowna i Łaskawa Pani! Od kilku miesięcy złamana noga nie pozwala mi się ruszyć z domu, a nigdy mi moja bezwładność przykrzejszą być nie mogła niż dzisiaj. Mieszkam zaś tak wysoko, tak szczupło, tak po kawalersku, że przyjąć u siebie wstydziłbym się. Szlę więc pani serdeczne pozdrowienie i wyraz żalu okrutnego, że rąk jej nie będę mógł ucałować... itd. Chłopak pobiegł z tą kartką, a Celestyn pozostał nad stołem zadumany. — Są bo poczciwe serca na świecie — mówił w duchu — są dobrzy ludzie... i są pociechy w życiu nawet takim, jak moje... Większej pociechy trudno nad to przekonanie, że przyjaźń i przywiązanie bajką nie są i romansem... Osieroconemu Celestynowi, który od jednej Leokadii czasem listy odbierał, a zresztą w świecie nie miał nikogo, ta wierna przyjaźń poczciwej konsyliarzowej była osłodą i rozrzewniła go. Próbował nogi ciągle, czyby na ten jeden raz nie mogła mu posłużyć; lecz nieznośny ból i osłabienie o wysiłku takim ani myśleć nie dozwalały... Z południa, gdy dla zapomnienia o tej przykrości zajął się codzienną pracą, na strychu posłyszał głosy przytłumione i stąpanie, potem lekkie do drzwi puknięcie i wnet otworzyły się one szeroko, a wesoły głos zawsze ochoczej i żartobliwej konsyliarzowej wołał od progu: — Proszę nie wstawać. Za nią Celestyn ujrzał zarumienioną twarz Madonny, która na widok izdebki i chorego nagle pobladła. — Jużciż było niepodobieństwem, abyśmy, przybywszy do Warszawy, pana nie widziały! Daruj pan niesłychanemu natręctwu... Celestyn starał się podnieść. — Nie wstawaj pan — zawołała Milka — na miłość Boga! To mówiąc, jakby zapomniawszy się, piękna pani wyprzedziła konsyliarzową i przybiegła do stołu, wlepiając oczy w wychudzoną twarz Celestyna. — A! mój Boże — poczęła głosem drżącym — i pan tu tak sam, bez pomocy, bez usługi, na tym strychu... w takiej okropnej ciasnocie' Załamała ręce i łzy się jej w oczach zakręciły. Konsyliarzową tymczasem, obejrzawszy się, szukała krzeseł. Na jednym z nich leżały papiery, które ostrożnie zdjęła, podając je Milce, bo się lękała, aby chwiejąca się i widocz nie osłabła nie upadła. Drugie wyciągnęła z kątka dla siebie. Celestyn rumienił się ze wstydu, lecz musiał udawać wesołego, był to jedyny sposób pokrycia tej biedy. — Ta okropna ciasnota, jak ją pani nazywa — począł gorączkowo — właśnie dla mnie jest najdogodniejsza. Mam wszystko pod ręką, a pokoik ten przypomina młodość, akademickie czasy... Powietrze mam dobre, światło wyborne, spokój zupełny... Więcej mi nie potrzeba... Uśmiechał się. — I dworek sprzedany! Ten taki miły dworek! — mówiła nieśmiało Zastawska — ja go tak dobrze pamiętam! Celestyn się trochę zachmurzył. — Są — rzekł — przykre konieczności w życiu... z którymi trzeba się pogodzić, gdy ich uniknąć nie można. Leodka poszła za mąż, mnie stamtąd było daleko do miasta. Naówczas jeszcze miałem urzędową posadę... Spuścił oczy — Zastawska otwarcie płakała i wyciągnąwszy rękę, chwyciła bladą, chudą dłoń Celestyna. — A! jacyż ludzie są nielitościwi, okrutni! — wołała. — Ja się na nikogo, nikogo nie mogę skarżyć — przerwał żywo gospodarz. — Owszem, znalazłem u ludzi tyle serca, współczucia, iż nie wiem, jak im je zawdzięczyć. — Lecz, żeby też... — mruczała oburzona Milka — żebyś pan był zmuszony... Mówić nie mogła, płacz połykany głos jej tłumił. — Wie pani — zawołał Celestyn, zwracając się ku niej — co jest straszniejszego od ubóstwa? to jałmużna! — Ale któż tak nazywa to, co z serca pochodzi? — rzekła konsyliarzowa. — Wstydź się pan! Ludzie są przecię braćmi... — Panie bo doprawdy sądzicie — począł gospodarz, zmuszając się do wesołości — że mnie tu tak źle i że ja byłem opuszczony, ale tak nie jest. Ojciec mojego szwagra najprzód najął mi to mieszkanie, bom je sam sobie wybrał, doktor Landler przychodził do mnie prawie co dzień... Konsyliarzowa wstała z krzesła. — Gadaj pan sobie, co chcesz — rzekła tonem swym rozkazującym — niekoniecznie tu musiało być dobrze. Czekaj pan, ja, stara gospodyni, gniewaj się, nie gniewaj, muszę śledztwo zrobić. Pomimo gwałtownej opozycji Celestyna, zostawując go przy stole z Milką, która mu w oczy patrzała spragniona i niespokojna, konsyliarzowa poszła w istocie, po kątach rozpatrując się w sprzętach, otwierając szafy, krzywiąc się na kawalerskie gospodarstwo. — Słowo daję! — wołała chodząc — kto tu u pana utrzymuje porządek, wart dostać plagi. Wszystko poprzewracane... Niech Bóg uchowa. Talerze od wczorajszego obiadu za piecem, nie pomyte... Celestyn protestował, rumieniąc się, na próżno; konsy— liarzowa najniedyskretniej zaglądała we wszystkie kąty. Tymczasem Zastawska pośpiesznie, zniżonym głosem, zbliżając się do Celestyna mówiła: — Na miłość Boga! pan tak tu zostać nie możesz... Pan tu nigdy nie przyjdziesz do zdrowia. Co pan robisz w Warszawie?... Jedź na wieś... do nas... choćby do miasteczka... Zlituj się pan nad sobą, no i nad tymi, co go — kochają! Wyjąknęła to słowo i zawstydziła się. — Pani masz serce anielskie — odparł Celestyn smutnie — ale są losy i przeznaczenia, na które nawet anioły u Boga miłosierdzia uprosić nie mogą. Ja się na nie nie skarżę, lecz tę resztkę życia smutnego znoszę jako zasłużoną karę. Mówiłem pani, jak ciężką jest do dźwigania jałmużna... Ja jestem jak zwierzę, które czując koniec swój idzie w gąszcze, w głębiny lasów, aby tam, nie widziane... życia dokonało... Życie się nie rozpoczyna na nowo, gdy raz zostało złamane... Kości się zrastają — ale nie serce... Konsyliarzowa powróciła do stolika z twarzą zasępioną. — Słuchaj no tylko, uparty człowiecze... waćpan tu na tym strychu nie możesz zostać. Słuchaj i bądź posłuszny. My tu cały miesiąc musimy bawić w Warszawie, Milce kazano pić wody emskie, a ja chłopca chcę umieścić na pensji i dopatrzyć przynajmniej miesiąc, jak mu tam będzie, bo to pieszczoch, co go trzeba powoli od macierzyńskiej piersi odzwyczajać. Musimy wziąć prywatne mieszkanie... pokój dla pana by się znalazł... doglądałybyśmy go trochę. Nas jest dwie i obieśmy stare (to mówiąc, uśmiechnęła się), nikt nas o żadne bałamuctwo nie posądzi, ani pana kulawego i chorego... Jak Boga kocham! Milka aż wykrzyknęła z radości, pochwyciła go za rękę... — Panie Celestynie... zrób pan to. — Na miłość Boga — to niemożliwe! Zastanów się pani. Co by ludzie powiedzieli? — Powiedzą, że dwie litościwe baby — przerwała konsyliarzowa — pielęgnują kalekę, a zresztą niech sobie mówią, co chcą. — Niepodobieństwo! — zawołał Celestyn — mówić nawet o tym nie można. Doktorowa ruszyła ramionami. — Jeżeli pan myślisz, że się w ten sposób od nas uwolnisz, to się bardzo mylisz. Będziemy na strych przychodziły — nam tu nudno, znajomych nie mamy, musisz nas bawić. Celestyn bełkotał coś niewyraźnie, poruszony i skłopotany. — Mój mąż — dodała konsyliarzowa — jakby się dowiedział, żem ja tu siedząc pana nie odwiedzała — śmiertelnie by się gniewał na mnie; a co się tycze Zastawskiego, ten także zalecał, aby żona przy wodach starała się rozerwać, i doskonale wie, że my tu pana znajdziemy — a przyjaźń Milki dla pana nie jest mu tajemnicą. Cóż w tym złego? Zastawska dziwne te wyznania swej przyjaciółki śmieszkiem smutnym potwierdzała. — Jeżeli pan nie zechcesz się sprowadzić ze strychu — rzekła — to my na ten strych chodzić będziemy musiały. To nie pomoże... — A ja za każdym razem wstydzić się będę musiał nieładu, jaki tu panuje. — Nie... nie — przerwała doktorowa — bo ja tu ład zaprowadzę... nic nie pomoże, to kobieca rzecz... — Ależ pani! — Nic nie pomoże — odparła przyjaciółka. — Zacznę rewizję od bielizny, bo przysięgam, że musi być w najokropniejszym stanie. Celestyn protestował. — Ja się spodziewam — rzekł — że mi moja noga pozwoli wkrótce znijść choć o kiju... — Zobaczymy, ale proszę się nie spieszyć — wtrąciła doktorowa. — Gdybyś pan z tego okropnego strychu chciał się wyprowadzić, to by go przecię dwóch ludzi na ręku zniosło... ale chodzić samemu... nie — nie! Celestyn chciał pokazać, że się na złamanej nodze utrzymać już może, stanął, zbladł, a Milka co prędzej chwyciła go pod rękę i zmusiła usiąść. Tak dobrą godzinę przebył z nimi; a gdy nareszcie doktorowa oczyma dała znak przyjaciółce, że czas odejść, Milka wstała, ociągając się, popatrzała na Celestyna, uśmiechnęła mu się i nie mogąc już mówić, odeszła, ode drzwi jeszcze szląc mu wejrzenie. Odwiedziny te chorego tak zmęczyły, że padł na łóżko bezsilny. Wstyd mu było, że jego ubóstwo tak podpatrzono... Przeszło miesiąc pozostały dwie przyjaciółki w Warszawie. Czy pani Zastawska piła w istocie emskie wody, nie wiemy z pewnością, ale że ich potrzebować mogła, nie ulega wątpliwości. Przybyła ze wsi bledsza i mizerniejsza niż zwykle, pokaszlując po trosze, a pobyt w mieście niewiele się jej zdał pomagać. Piękna twarzyczka Madonny spoważniała, tęsknotą jakąś okryta, przedłużyła się, schudła, oczy tylko nabrały blasku... Konsyliarzowa pomimo opozycji pana Celestyna przybywała, jeżeli nie co dzień, to bardzo często... Zastawska jej zawsze towarzyszyła i gdy ona przy stole rozmawiała z chorym po cichu, któremu książki przynosiła i kwiatki, tymczasem doktorowa gospodarowała po szufladach i nie słuchając Celestyna, układała w nich i przewracała. Musiał więc w trochę opuszczonym mieszkaniu kawalerskim niejaki ład się zaprowadzić. Miejsca nawet przybyło więcej, bo doktorowa sprzęty inaczej poustawiała. — Mężczyźni się na tym nie rozumieją — mówiła — to kobieca rzecz porządek. Rządzę się jak szara gęś, ale w końcu przekonasz się pan, że się to na coś mu przyda... W ciągu tych tygodni Celestyn nareszcie mógł się ważyć już o kiju wychodzić. Noga się dosyć dobrze zrosła, ale pozostała trochę krótszą i nakuliwał na nią. Choroba ta, druga, już starość przyspieszyła. Lata cierpień w życiu się liczą podwójnie, jak w wojsku czasu wojennego. Pozostał jednak Celestynowi z dawnej męskiej piękności jego wdzięk rysów wyszlachetnionych cierpieniem, obudzający współczucie. Historia człowieka malowała się w twarzy zbolałej, a spokojnej i zrezygnowanej. W sercu jego nie tajona miłość Zastawskiej rozbudziła uczucie dziwne, dla niego samego niezrozumiałe. Kochał Jadzię, a jednak dla tej tak cicho i wiernie przywiązanej kobiety miał więcej niż przyjaźń, rodzaj uwielbienia wdzięcznego, chociaż z ust jego nigdy nie wyrwało się słowo, co by jej mogło dać nadzieję, że się ta przyjaźń zmieni w miłość wzajemną. Milka była prawie szczęśliwa. — Kocha mnie — mówiła konsyliarzowej, dla której nie miała tajemnic — może nie tak, jak bym ja pragnęła, ale i tego dla mnie do szczęścia dosyć. Innego nie spodziewałam się nigdy... — O! ta kobieta! ta kobieta! — dodawała, myśląc o księżnie — ona jak zepsute dziecko rajski ten owoc nadkąsiła tylko i rzuciła na gościniec... a ja... podjęłam go z pyłu i błota... i z rany jej ząbkami zadanej wyleczyć nie mogłam. Zastawska zbliżyła się poufalej do Celestyna, on też ośmielił się więcej, nie przekraczając nigdy granicy, którą zaraz zakreślił. Na odjezdnym ze łzami poczęła go prosić po cichu: — Panie Celestynie — jednej się domagam łaski: pozwól pisywać do siebie! Niech ta rozmowa papierowa zastąpi mi żywą, do której ja tak nawykłam, której mi brak będzie, iż bez niej — możebym już nie wyżyła... Celestyn pisywać obiecał, ale dodał z uśmiechem: — A jeśli zazdrosny mąż pani... — Mój mąż nie jest zazdrosny — żywo odparła Milka — ja mu nie pozwalam! — Ale listy mu się mogą nie podobać — mruknął Celestyn... — Dlatego też waćpan będziesz pisywał pod moją kopertą — przerwała konsyliarzowa — a ja wszystkie wasze sekreta będę szpiegowała... Po wyjeździe dwóch pań Celestynowi pusto było i smutno... ale położenie coraz przykrzejsze nie dozwalało trapić się widziadłami, rzeczywistość nieubłagana cisnęła się i gniotła... Radca, pomimo dobrych chęci, pracy dobrze się opłacającej nie mógł mu dostarczyć; to, co zarabiał, nie mogło najskromniejszych życia wymagań zaspokoić. Sama pani radczyni, której i ożenienie syna nie było do smaku, i ten ciężar w domu się przykrzył, rada się go pozbyć była. Gderała na męża. — Nigdy temu końca nie będzie, póki my go na strychu tu trzymamy. Trzeba się go politycznie pozbyć. Trudno, abyśmy kalekę i nieporadnego człowieka utrzymywali dożywotnio... Juściż powinien sobie coś odpowiedniego wyszukać. Choć kuleje, ale coś robić może, byle znowu nie miał nadzwyczajnych jakichś pretensyj. Że był tam mężem jakiejś wariatki księżniczki, dlatego, gdy nie ma nic, powinien pracować, jak może. Gdzieś by buchalterem albo kasjerem został. Radca mruczał, że i to niełatwo. — Choćbyś mu się o co postarał sam — odpowiadała pani — ażebyśmy się go raz zbyli, bo to kołtun. Broń Boże choroby, bo wątły jest... zwali się wszystko na nas. Chłopca trzeba odrywać dla niego do posług, to tego, to owego potrzebuje, a odmawiać przykro... Mnie to już dokuczyło... Wiadoma rzecz, że gdy gospodyni domu pocznie taką wojnę przeciw bezbronnemu, mąż, choćby najlepszego serca, ulega w końcu. Radca z początku bronił Celestyna, potem nabierać zaczął przekonania, że żona musi mieć słuszność. Ale jak to było pozbyć się grzecznie lokatora, który, bądź co bądź, płacił regularnie?... Bo Celestyn, choćby nie dojadł — płacił. Radca raz, gdy mu naleganie żony mocno dokuczyło, poszedł na strych wieczorem. — Słuchaj no, panie Celestynie, a zrozumiej mnie dobrze i nie tłumacz sobie tego fałszywie. Jejmość moja głowę mi klekcze, że strychu tego potrzebuje pono dla bielizny... Ty z twoją nogą powinien byś się gdzieś umieścić niżej. Trzy piętra... — Ale to się właśnie — odparł zarumieniony lokator — dziwnie zbiegło, bo ja miałem radcy podziękować za jego gościnność i wszystkie kłopoty, których byłem przyczyną. Mam już najęte mieszkanko. — Doprawdy? — spytał radca uradowany — no! to chwała Bogu, bo przyznaję się, że strasznie by mi boleśnie było... — Ale kochany radco — po tylu dowodach jego łaski... Skończyło się na najczulszych wynurzeniach wzajemnych, a uszczęśliwiony mąż zwiastował jeszcze szczęśliwszej pani — iż strych będzie wolny... Prawdą a Bogiem Celestyn nie miał mieszkania i był w kłopocie wielkim o nie... Tegoż dnia ruszył o kiju na miasto, aby sobie wynaleźć gdzieś stancyjkę. Coraz uszczuplające się fundusze o porządniejszym mieszkaniu nie dozwalały marzyć. Po całodziennym trudzie i bieganiu, na tyłach ulicy Wareckiej, w domu dość brudnym i opuszczonym udało mu się wyszukać ciemny pokój z przedpokojem, w którym mocno czuć wilgoć było... Cena była przystępna, ale lokal tylko dla bardzo biednego i przymuszonego się gdzieś schronić człowieka był stworzony. Od roku nań nie miał właściciel amatora, chwycił więc pierwszego, jaki się nadarzył. Mury przesiąkłe były wilgocią, podłoga trochę pogniła, a widok z dwóch brudnych okien na śmietnisko w podwórku i odrapane ogrodzenie... Cena za to nie zastraszała. Pozostawało przeniesienie się, które z powodu starych sprzętów musiało być dość stosunkowo kosztownym. Celestyn z każdym groszem rachować się musiał, bo gonił ostatkami. Odezwać się przez pannę Klarę do księżny choćby o procent nie miał nigdy w myśli, i mrąc z głodu nie uczyniłby tego. — Ja — mówił sobie — wszystko przecierpieć mogę, nigdy nie miałem dostatków, one sobie rady nie dadzą, ani się obchodzić bez tego, co dla nich jest koniecznością i życia warunkiem — nie potrafią. Ulokowawszy się w izdebce przy Wareckiej, dopiero w dni kilka postrzegł Celestyn, że nowe życie tutaj nie będzie łatwe. Wilgoć dawała się czuć nie tylko w powietrzu, ale w zranionej niedawno nodze, która po nocach rwać i boleć zaczęła. Oddychanie było ciężkie, bielizna wilgotna... wszystko, czego dotknął, jakby rosą zwilżone... Wczesne palenie w piecu kosztowne było... Tymczasem razem z wyniesieniem się z kamienicy od radcy ustała opieka jego nad wyszukiwaniem zajęcia. Roboty brakło. Stręcząc się po różnych miejscach, z trudnością znalazł Celestyn parę godzin płatnych do utrzymywania książek kupieckich i regestrów. Tymczasem na opędzenie głodu i to starczyło... Zdało mu się, że miejsce jakiegoś nauczyciela przy małej szkółce właściwszym by było i począł starać się o nie. Wszędzie jednak składać musiał swe curriculum vitae, a w nim stała odprawa z urzędu zagadkowa, dająca do myślenia. Pozbywano go się grzecznie, odchodził z uśmiechem rezygnacji. Noga złamana, chociaż już o kiju chodził nieźle, pod wpływem wilgoci nieznośnym bolem całe noce bezsennymi czyniła. Zawlókł się do Landlera, prósząc go o radę. Doktor, który nie widział go od dość dawna, spojrzawszy na twarz zżółkłą i pomarszczoną, nasępił się. — Cóż się stało? wszakże byłeś już zupełnie dobrze? — zapytał. — Nie wiem — odparł Celestyn — mam bolę w nodze okrutne... mieszkanie trochę wilgotne. Landler spytał o adres, zanotował go sobie i przyjść obiecał. Nazajutrz zjawił się, ale obejrzawszy się dokoła, aż zakrzyknął: — Nie sposób tu mieszkać, zabijesz się! — Wynieść się nie mogę, niepodobieństwo. Mieszkanie na rok najęte, zresztą... Celestyn nie dokończył. Nie było sposobu, Landler zgrzytnął zębami, kazał w piecu palić i okna otwierać — poszedł... Książę Eustachy zawsze jeszcze czekał. W mieście, gdy raz mu się udało opinię publiczną dla siebie pozyskać, bawił się wcale nieźle, a odłączenie od żony bynajmniej mu nie dolegało... Księżna Eufrezja, nie mając już innego ratunku, sama pojechała do dóbr swoich, które jej oprócz Zbyszewa dotąd pozostały, w najmocniejszym postanowieniu sprzedania ich choć za bezcen. Zięć był o tym uwiadomiony, prawnie zapobiec nie mógł sprzedaży, mimo wybiegów jakie chwilowo ją utrudniały. Trafił się nabywca, rozpoczęto likwidację długów... Książę, dobrze się obrachowawszy, zmuszony był podstawić na swym miejscu kogoś i sam przyjmując ciężary, pod cudzym imieniem dobra zakupił. Księżna się wcale manewru tego nie domyślała, szło jej choć o chwilowy tryumf i o podźwignięcie się jakimkolwiek kosztem w oczach ludzi. Z obrachunków suma dosyć znaczna, bo około dwudziestu tysięcy rubli, pozostawała do rąk księżnie. Był to co najmniej rok jaki życia swobodniejszego, dla Jadzi odetchnienie, a dla niej matka gotowa była wszystko poświęcić. Lecz i tu książę Eustachy się pilnował. Dłużnicy wekslowi, wątpiący, czy kiedy ze Zbyszewa co wezmą, zaczęli się zgłaszać i oponować przeciw wypłacie... Zrozpaczona księżna Eufrezja, broniąc się, zaledwie połowę spodziewanych pieniędzy wyrwać potrafiła i z nimi uciekła do Warszawy. Spragnione obie powrotu do tego życia, do którego były nawykłe, natychmiast zajęły się przywróceniem pałacykowi dawnej świetności. O płaceniu długów takich, jak Celestyna, do których księżna przymuszona nie była, słuchać nawet nie chciała. Klara nie śmiała się odzywać; sprawa zdawała się zupełnie zapomniana. On ani się myślał upominać. Najgłówniejszym zadaniem było zwycięstwo nad Eustaszkiem pozorne, z którego on śmiał się. Wiedział, że te dostatki nie potrwają długo. Nadchodziła zima; księżna chciała dom otworzyć; Jadwiga wymagała tego koniecznie. Służbę znowu zwiększono, pałacyk został od— świeżony. Księżna matka pojechała do Żuliety, która właśnie ze wsi powróciła... — A! — zawołała, rzucając się na szyję przyjaciołce i poruszając znowu z dawną swą żywością ruchliwą — a! winszuj mi! Sprzedałam nareszcie Ryszów i oddychamy... — Cośmy wycierpiały, co ta biedna męczennica zniosła, ta moja anielska Jadzia — opisać ci nie potrafię... Ale Eustachy, który myślał, że nas głodem weźmie... zobaczy teraz, że to nie tak łatwo... Księżna, natychmiast zmieniając tok rozmowy, poczęła opowiadać, jakie zmiany zrobi na zimę w pałacu, że co czwartek przyjmować będzie i co niedzielę małe dawać obiadki. Żulieta została zaproszona. Odżyła stara księżna... twarz jej nawet wybielała... i zdawała się niby wypełnioną, choć była nabrzmiałą tylko... Na Jadwidze chwilowy ten tryumf jeszcze większe zrobił wrażenie. Zajęła się zaniedbaną swą toaletą, tym niezbędniej potrzebną, że reszta młodości coraz bardziej z twarzy znikała. Musiała się uciec do kosmetyków, które chwilowo ratowały, jak spirytusy niby krzepią bezsilnych, aby ich prędzej zniszczyć potem. Sztuczna świeżość zajaśniała na twarzyczce już wczesnymi zmarszczkami, tymi gwałtownych uczuć piętnami, pokrytej. Były one zaledwie znaczne z rana, gdy wstawała ze snu, znikały we dnie, ale z każdym dniem zarysowywały się uparciej. Na przekór mężowi i jakby się nie troszcząc o to, że go gdzieś spotkać może, księżna rozpoczęła wizyty. Parę się razy trafiło, że się zetknęli w salonie, niby nie wiedząc, a Eustachy miał tyle delikatności obrachowanej, iż się cofał natychmiast — chociaż szyderski uśmieszek dowodził, że zwyciężonym się nie czuł... O procesie, o który Pirowski nie naglił, mowy jakoś nie było; obie strony wyczekiwały, która wprzódy się podda. Księżna Eufrezja zresztą, z dnia na dzień żyć nawykła, o przyszłości myśleć nie lubiła... Jakoś się to przecież skończyć musi... Książę oddalał się czasem do dóbr swoich, wracał z zupełną swobodą i zdawał się także o koniec nie troszczyć. Świetnie rozpoczęła się zima w mieście, którą inaugurował obiad w pałacyku, po staremu z wielką wykwintnością i występem przez księżnę obmyślany. Nie brakło na nim nic oprócz starych sreber, które bezpowrotnie znikły, zastąpione nową porcelaną. Odzyskać ich już nie było sposobu. Księżna Eufrezja sama jeździła, zapraszając rodzinę i znajomych, o których przytomność jej chodziło. Wahano się, wiedzieli wszyscy, że ten blask nowy trwać nie może długo, a obawiali się, ażeby katastrofa po nim mająca nastąpić niechybnie — nie wymagała ofiar ze strony familii. Nie garnęli się więc bardzo ochotnie bliżsi i dalsi. Szło księżnie wielce o hrabiego senatora, którego przykład mógł być rozstrzygającym. Sama więc pojechała do niego. Hrabia lubił obiady smaczne i trudno mu było odmówić. Wahał się trochę, wymawiając różnymi urzędowymi obowiązkami, nareszcie przyrzekł. Hrabia Tymoleon z żoną nie mógł odmówić także. Rymunda nie było w mieście, tani obiecali się stawić, a w dodatku miało być parę znakomitości, gdyż Jadwiga coraz więcej okazywała zdolności i lubiła się otaczać tymi, co ją ocenić mogli. Po długich pustkach dnia tego pałacyk znowu zajaśniał dawnym blaskiem. Brakło w nim tylko tego, którego nieobecność była — potępieniem jego postępowania. Księżna rachowała na to, że ją obiad zrehabilituje, a jego potępi. Lecz rachuba była dość krucha. Jadzia i jej matka strojne znowu, jak nie bywały od dawna, wystąpiły na przyjęcie ukochanej rodziny. Młoda pani wyświeżona, trochę pomalowana; wszystkim jednak wydała się, jak była w istocie, zestarzałą, znędzniałą, zbiedzoną. Wszystkie panie prawiły jej komplementa, ale po cichu za wachlarzami mówiły sobie do ucha: — Jak ta Jadzia nieszczęśliwa postarzała przedwcześnie! Co za oczy wpadłe... jakie marszczki koło nich! — a to ramię wyższe, uważasz jak coraz się staje wydatniejszym kalectwem? Biedna kobieta! Stara księżna zgarbiona już się odprostować nie mogła, ale poruszała się zawsze gorączkowo, aby okazać, jak jest żywą. Chwilami nie dosłyszała już, a i oczy bez lornetki się obejść nie mogły. Przybycie senatora było znakiem do podawania obiadu, gdyż zapowiadał księżnie, iż czasu mieć będzie mało. Jemu podała rękę gospodyni i posadziła go po stronie prawej. Hrabia był w dosyć dobrym humorze, inni w zwyczajnych, każdy pilnować się musiał, aby słówkiem jakim nieostrożnym harmonii dnia nie nadwyrężyć i nie wspomnieć nic o Eustachym, jak gdyby go na świecie nie było. Jadwiga zdobyła się dnia tego na wymowę świetną, na ożywienie, jakie rzadko okazywała. Znakomitości przyklaskiwały jej i po kilku kieliszkach jeden z najsławniejszych mężów wyraził się o niej, że jest genialną. Obiad zszedł w niczym nie zamąconej wesołości, potęgującej się aż do końca. Gdy kawę podano, a gospodyni mężczyznom wskazała gabinet, w którym palić mogli i gdzie już były na stole najprzedniejsze hawańskie cygara, senator ze swoją filiżanką wyniósł się zaraz, mrugając na hrabiego Tymoleona. Parę osób z familii wyszło za nimi. Senator obejrzał się bacznie dokoła i na ucho zaczął szeptać Tymoleonowi: — Słyszałeś? — Co? — Eustachego nową jakąś strategię, bo ja to nie za co innego mam, tylko za plan wojenny... — rzekł senator. — Ale cóż? Ja o niczym nie wiem — rzekł Tymoleon. — Słyszę, dobra swe sprzedaje... — szepnął senator. — Nic nie wiem! — Ja także wiem o tym tylko z boku, ale z bardzo dobrego źródła — kończył hrabia. — Za pierwszym widzeniem się z Eustaszkiem wprost go o to zapytam... — Dziwi cię może — dodał, jakby czując potrzebę pewnego wytłumaczenia się — że ja, widując się z Eustachym, tu przybyłem? Ale nie widzę racji, dlaczego bym miał zrywać z tą naszą starą i z tą biedną Jadzią. Jadzia jest wcale niepospolitą kobietą, to rzecz pewna, ale, jak wszystkie geniusze, porywczą i nieszczęśliwą... A — proszę cię, cóż powiesz o Eustaszku? Hę? Jakie to było lekkie... wietrzne... a co się z niego zrobiło? To pierwszy dziś finansista i spekulator. A co dawniej tracił zapamiętale, dziś jest na drodze do ogromnej fortuny. Hrabia Tymoleon słuchał tych wynurzeń poobiednich, zapewne część ich kładnąc na karb wina i likworu. W istocie senator się nad swój obyczaj wywnętrzał. — O sprzedaży dóbr nic nie słyszałem — odmruknął Tymoleon — ale, między nami mówiąc, bo ja mu tego wcale nie mam za złe, starą księżnę obdarł okrutnie. Ha! lepiej, że on zabierze, niżby stracić miała. A jej, choćby miliony dać — przepuści. — Przepuści! przepuści! — potwierdził senator, smokcząc doskonałe curacao, którego wziął drugi kieliszeczek. — Skąd pan senator wie o dóbr sprzedaży? — spytał Tymoleon. — Od osób dobrze poinformowanych — dodał cicho zapytany — ale o tym tu mówić nie należy. Być może, plotka umyślnie puszczona, bo strategista jest ten Eustaszek, i ho! ho! fine mouche! a baby swoje zna... — Gdyby w istocie chciał sprzedawać — wtrącił Tymoleon — powinien by familii o tym oznajmić, bo to są od dawna w imieniu będące posiadłości; ktoś by z nas wykupił, by w obce ręce nie poszły... — Między nami mówiąc — dodał senator, patrząc w sufit — powinien był, mając tę myśl, jeśli miał tę myśl, mnie się jej zwierzyć. Ja mu dałem kilka dowodów życzliwości — nie chwaląc się. Tymoleon spojrzał pytająco. — Jakże — szepnął hrabia — przecięż jam to zrobił, że zgnębił tego ichmościa, co to był Jadwigi pierwszym... Postarałem się, aby go z dobrej posady wyrugowano i bez miejsca, słyszę, mrze głodem. A miałem z tym trudności niemało, bo w biurach stawali za nim, alem się uparł i aż do ministra poszło, no — i na swoim postawiłem. Przepadł — jak ruda mysz. Senator zdawał się tym czynem heroicznym wielce dumny: był to dowód siły i znaczenia. Część towarzystwa zostawała na herbatę, po której w kółku mniejszym Jadzia raz pierwszy miała czytać jakiś początek poematu, którego przedsmak już miała jedna znakomitość i powiadała o nim, iż pomysł był genialny. Hrabia senator wymknął się do domu dla zwykłej siesty poobiedniej. Nazajutrz Tymoleon już chodził po mieście, niespokojnie się dowiadując o wyprzedaż dóbr księcia Eustachego. Chciał korzystać ze stosunków familijnych, aby je nabyć, jeśliby były tanie. A że gdy kto chce sprzedawać, zwykle musi puścić niedrogo — przewidywał na tym niezłą spekulację. W mieście nic pewnego nie umiano powiedzieć, wiadomość o wyprzedaży jeszcze się nie była rozeszła. Prosto więc do źródła idąc, hrabia udał się do Maksa Szabera. Mecenas przyjął go z należytym uszanowaniem, bo lubił się do panów zbliżać i poufalić z nimi. Z tym wszystkim jednak wyciągnąć coś z niego łatwo nie było. Hrabia przyjąwszy dobre cygaro, bo pan Maks palił i ofiarował tylko puros, wprost zagadnął mecenasa: — Pan masz zaufanie i utrzymujesz interesa Eustaszka. Cóż to się za wieść rozchodzi, jakoby miał ochotę się wyprzedawać? Co to ma znaczyć? Czy to manewr tylko, czy rzeczywiście? Spojrzeli na siebie, a mecenas obojętnie ramionami ruszył. — Ja nic nie wiem o tym — rzekł obojętnie. — Książę Eustachy, choć mam szczęście być z nim dobrze i służę mu — niechętnie się zwierza... Prawdą jest, że ewentualnie mówił mi, iż mógłby w danym razie swe posiadłości wyprzedać dla jakichś widoków korzystniejszego nabycia... Na wzmiankę o korzystnym nabyciu hrabia Tymoleon poruszył się mocno. — Gdzież to? co? — Z tego mi się nie spowiadał — odparł mecenas. — Ale przecież, panie Szaber — począł hrabia — gdyby istotnie miał zamiar sprzedaży, bez porady pańskiej się nie obejdzie. Reflektujże go, iż powinien dobra komuś z nas zaofiarować do kupienia, aby nie wychodziły z familii. Maks się skłonił. — Pewnie, że mu tę uwagę uczynię, jest to poniekąd obowiązek. — Ale — niezawodnie obowiązek! — z wielką stanowczością rzekł Tymoleon. — Ja osobiście — dołożył — byłbym panu wdzięczen — bo... nie jestem bez kapitałów, dóbr szukam, a wolałbym rodowe... Wszczęła się rozmowa o księciu Eustachym. — To dla mnie jest mało zrozumiały człowiek — odezwał się hrabia. — Najprzód był utracjuszem szalonym, teraz... — Panie hrabio! to niepospolity człowiek! —— zawołał Maks — nie umiano go cenić. Dziś dojrzały, wytrawny, ho! ho! zajdzie daleko. — Ale, niestety! też z żoną nie szedł znowu tak daleko — mówił hrabia. — To go stawi w pozycji fałszywej. Raz potrzeba zrobić jakiś koniec. — Z tymi paniami? — zapytał Maks, śmiejąc się. — Ja mogę panu hrabiemu ręczyć, że z naszej strony uczyniliśmy wszystko, co tylko było możliwe, dla pojednania małżeństwa. Księżna matka byłaby może przystała na zgodę, ale żona ani chce słuchać. — Nie umiał się z nią obchodzić — dodał Tymoleon — kobieta trochę ekscentryczna, ale... głowę ma. — A! ma! z przeproszeniem hrabiego, ma, ale wywróconą! — zawołał mecenas. Oba się śmiać zaczęli. Hrabia wstał i wyszedł, nie dowiedziawszy się wiele. Tegoż dnia senator spotkał się w ulicy z księciem Eustachym i powóz zatrzymać kazał, dając mu znak, aby się zbliżył. — Cóżeś to, książę, nie łaskaw na mnie? Ani zajrzysz! — Bo u pana senatora potrzeba antyszambrować! — odparł wesoło książę — a ja jestem bardzo zajęty. — Czym, u licha? — Jak to czym? Nie ma człowieka w świecie pracowitszego nade mnie. Kłócę się z żoną, z jej matką, poluję, konie przysposabiam na wyścigi. — No — i ludzie mówią, że stanąwszy ledwie na nogach, dobra wyprzedajesz...? — Ja? — rozśmiał się książę z pewnym zakłopota— niem. — Ja? dotąd nie myślałem o tym; ale gdyby mi dobrze zapłacono, czemu nie? — A dalej co? — Inne kupiłbym tanio — rzekł książę. — Tak, tak — mruknął senator — są ludzie, co na podobnych frymarkach dorobili się, ale więcej pono potraciło. Książę Eustachy wydął usta. — Czy pan hrabia masz ochotę co nabyć? — Ja? ja? Dajże mi pokój! — zawołał hrabia — ja w dobra ziemskie nie wierzę. Rozstali się tak, a senator był tego przekonania, że Eustaszek nie myśli o dóbr sprzedaży... Upłynęło miesięcy parę. W pałacyku trwało jeszcze wywołane nowymi resursami życie. Czwartkowe wieczory, zrazu niezbyt tłumne, gromadziły coraz znaczniejszą liczbę gości. Księżna coraz się szerszym kołom dawała poznać jako utalentowana autorka. Nie drukowała nic jeszcze, ale sława jej rozchodziła się już po mieście... Wpraszano się na wieczorne czytania, aby móc mówić o nich potem. Z księciem Eustachym trwało to dziwne zawieszenie broni, które każda ze stron na korzyść swą spodziewała się w końcu wyzyskać. Właśnie jednego z tych czwartków nadchodzący tu rzadko zjawił się książę opiekun... Matka powitała go dosyć zimno, bo w ciężkich przejściach, jakie przebyła, kilkakroć się do niego udawała o pomoc, a prośby jej zbywał milczeniem. Tym razem książę, zawsze bierny i neutralny, zdało się, że coś miał pilnego i ważnego do księżnej Eufrezji, gdyż wkrótce po przybyciu i usadowieniu się wyprowadził ją do gabinetu. Jak na księcia Marcina był to krok wielkiego znaczenia. Poruszony był i niespokojny. — Ja, ja — począł, jąkając się — ja kuzynce dobrodziejce jak najmniej się naprzykrzam, czując jak mało pożytecznym jej być mogę... Zresztą moja opieka sama przez się ustała. Ale — zawsze ten szacunek i przywiązanie, jakie miałem... Księżna głową dziękowała, ironicznie się uśmiechając. — Nie wiem, czy księżnie dobrodziejce wiadomo, to jest, czyby to prawdą być miało... ale mnie doszło dziś... Tu zakrztusił się i zająknął. Księżna Eufrezja ponuro nań patrzała. — Że finalnie jakby ze wszystkich dóbr swych w kraju książę Eustachy się wyprzedał i to... z remanentami. A dalej mówią, że wziął pasport i wczoraj, nie wiem dokąd, wyjechał.... Księżna się poruszyła mocno. — Ktoś ci bajkę splotł! O wyprzedaży przecież by ludzie wiedzieli — a dokądże by miał wyjechać? — Otóż to, że nie wiadomo, nie wiadomo! — począł książę żywo. — Z pewnych ust słyszałem, że kapitały za dobra wzięte wszystkie gdzieś na banki zagraniczne przesłał. Co by to miało znaczyć? — Co? To po prostu — strachy na Lachy! Chce Jadzię zmusić, aby z nim żyła — a to jest niepodobieństwo. To kobieta... książę słyszałeś? — na to się godzą wszyscy — genialna! On jej nigdy ocenić nie umiał. — Tak — to pewno — potwierdził grzecznie dawny opiekun — ale gdyby to prawda była! — To nie może być prawdą! — przerwała księżna. — To nie ma sensu! To plotka! Dokądże by wyjechał? Po co? Pomimo zaprzeczenia księżna wstała z krzesła. — Proszę cię, kochany kuzynie — dodała z uśmiechem — ty nie słyniesz z tego, abyś bywał najpierwej uwiadomiony, co się w świecie dzieje... bo mało cię to obchodzi; juściż ktoś by o tym więcej wiedział... — Ale, proszę księżny — odparł, skłaniając głowę, grzeczny opiekun — ja sobie nie przypisuję, ażebym bywał uwiadomiony przed innymi; tylko ja tu wprost jadę z resursy, a w resursie wszyscy już o tym wiedzieli. Księżna wstała... — Ale, proszęż cię? — Był jego plenipotent, Maks Szaber, głoszono to przy nim, nie zaprzeczał. Proszę mi przebaczyć, że ja tu z tym przybiegłem, ale chciałem jakiejś pewności. Sądziłem, że tu ją znajdę. Księżna pokręciła głową, znać jednak było, iż resursa pewne na niej uczyniła wrażenie. Godzina była nazbyt spóźniona, aby sprawdzić się dawała przyniesiona nowina. — Mistyfikacja jakaś! — zamknęła księżna — ale zawsze wdzięczna jestem za dobrą chęć kuzynowi. Książę się skłonił i za kapelusz wziął do wyjścia... Wszyscy też rozchodzili się, a Jadzia, znużona czytaniem i rozmową, natychmiast, dawszy dobranoc matce, usunęła się do siebie. Księżna o niedorzecznej nowinie nie chciała córce wspominać, lecz mimo całego nieprawdopodobieństwa jej była trochę niespokojna. Książę w Warszawie zajmował w ostatnich czasach prywatne mieszkanie na Krakowskim, dosyć obszerne, bo się u niego mężczyźni schodzili na grę wieczorami. Mimo zmiany życia dawna żyłka do kart nie opuszczała księcia Eustachego, ale grał ostrożniej i bardzo szczęśliwie. Księżna wiedziała, że trzymał ekwipaż i miał dosyć liczną służbę. Rano więc zaufanego swego kamerdynera posłała na zwiady, nic mu nie mówiąc, prócz, ażeby się dowiedział, czy książę jest w Warszawie... Sługa, który bardzo pragnął zgody, aby nie cierpieć niedostatku, poszedł z wielką ochotą i wrócił w dobrą godzinę z miną zasępioną. — Nie wiem, co to ma znaczyć —rzekł —ale książe wyjechał i mieszkanie odnajęte, konie i karetka sprzedane, a Tomasz, który u niego służy, powiada, że wszystkich ludzi poodprawiał, oprócz Stefana, którego wziął z sobą. — Nie wiedzą, dokąd wyjechał? — Gadają, że gdzieś za granicę, na wojaż, czy co. Księżna, usłyszawszy to, ubrała się co prędzej i kazała wieźć do Żuliety. Miała już na ustach pytanie, gdy spojrzawszy w twarz przyjaciółce, taką z niej wyczytała litość jakąś i pomieszanie, że wyrazy jej na ustach zamarły. — Żulieto, siostro moja droga! słyszałaś co? — zawołała. — Niestety! — odparła przyjaciołka. — Wierzyć mi się nie chce... A ty? Wiesz co? — Eustachy uciekł — wyprzedał się! — wykrzyknęła księżna. — Tak mówią — doszły mnie wieści. W Warszawie go nie ma! Wiesz co? — Niewiele więcej! — westchnęła Żulieta. — Jeżeli to prawda, to najnikczemniejszy z ludzi. Wiem, że dobra wszystkie sprzedane... to nie ulega wątpliwości. Wykonał to z pomocą Szabera tak potajemnie, że się ludzie dowiedzieli dopiero, gdy wszystko było skończone. Aż do ostatniego dnia nikomu słowa nie bąknął, nie dał nic poznać po sobie. Gdy już podobno pasport miał w kieszeni, wstąpił do senatora na pożegnanie. Powiedział mu, że dla zdrowia musi gdzieś na południe... do Kairu... nie wiem, co skłamał. Pani Piotrowej, w której dawniej się kochał, oświadczył, iż zapewne długi czas zabawi poza krajem, aby zapomnieć przykrych doznanych w nim zawodów. — Nie! To niepodobieństwo — odezwała się księżna Eufrezja podraźniona do najwyższego stopnia. — Jadzia nie wie o niczym, ale ja muszę dojść prawdy... Żulieto, na młość Bożą, napisz karteczkę do Szabera, aby tu przybył... Chcę wyjść z tej straszliwej niepewności. Litując się nad położeniem biednej matki, Żulieta sia— dła pisać i wyprawiła posłańca, ale pana Maksa nie łatwo było pochwycić. Godzin parę kazał czekać na siebie. Zjawił się nareszcie w porannym stroju miejskiego dandysa, podobniejszy do członka stowarzyszenia złotej młodzieży niż do poważnego prawnika. Na widok starej księżny, który tłumaczył wezwanie, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach. — Panie mecenasie — rzucając się ku niemu, poczęła Żulieta — zaklinam cię, mów prawdę, co się z księciem Eustachym stało? Ale — jakeś człowiek uczciwy — prawdę mów, prawdę całą. Szaber głową pokręcił. — Prawdę? — powtórzył — a gdyby ona bardzo gorzką być miała? Księżna mu przerwała: — Proszę, bez ogródki! — W dwóch słowach zamknę wszystko — lakonicznie odparł Maks — książę się całkowicie wyprzedał... Cały kapitał umieścił w Paryżu na banku, a sam — jak mi się zdaje — wyemigrował bezpowrotnie. Księżna Eufrezja krzyknęła i gdyby nie ratunek Żuliety z wódką kolońską, zemdlałaby pewnie. Łkać zaczęła i płakać, nie zważając na przytomność obcego świadka. — A! to ja! to ja wszystkiemu winna jestem! — wołała — ja go prowadziłam, zawierzyłam. Tak się ułożyć umiał... Jadzia moja! nieszczęśliwa Jadzia! Szaber wstał już z krzesła, czując się zbytecznym, ale Żulieta go wstrzymała. — Mecenasie — proszęż cię... mów! Ty najlepiej wiesz — jakże do tego przyszło? Kto mu tę niepoczciwą myśl poddał?... — Myśl tę z pewnością sam sobie stworzył — rzekł Szaber. — Nikomu, nawet mnie się z nią do ostatka nie zwierzał. W sprzedaży dóbr nie było nic nadzwyczajnego... Spekulacja... Dopiero, gdym się dowiedział, że kapi— tały wysyła na bank jakiś obcy, zacząłem się czegoś domyślać. — Wszystko wyprzedał? — podchwyciła Żulieta. — Tak dalece, że sprzedał nawet ruchomości, konie, powozy i pamiątki po rodzicach. Małą jakąś część wyprawił potajemnie, jak się zdaje, do Paryża. W kraju nie zostało mu nic, bo nawet sumy, których odebrać nie mógł, ze stratą innym cedował... — Niepoczciwy! — łkała księżna. Żulieta stała z rękami załamanymi. Szaber patrzał z politowaniem nakazanym przyzwoitością, w istocie obojętny i chłodny. — Myślisz, że się ekspatriował zupełnie? — zapytała gospodyni. — To nie ulega wątpliwości — rzekł Szaber. — Mieliśmy z sobą rachunki, był więc u mnie na kilka godzin przed wyjazdem. Wprost i otwarcie mi powiedział, że do kraju powracać nie myśli, osiądzie zapewne, odbywszy podróż, w Paryżu i tam chce się bawić grą giełdową, spodziewając się zrobić miliony. Szaber się uśmiechnął. — Byle — dodał — nie stracił na giełdzie, co wywiózł, bo w takim razie jak niepyszny pan będzie musiał znów powracać, aby go familia dla honoru domu sustentowała... — Umysł zawsze miał niespokojny — zakończył mecenas. — Szkoda człowieka... Po odjeździe Szabra księżna Eufrezja długo nie mogła się zebrać na męstwo, aby powrócić do domu i córce nowinę tę zwiastować. Chociaż małżeństwo było rozerwane, choć Jadwiga miała teraz prawdziwą nienawiść do człowieka, który ją bezlitośnie zdradził — nie szło o niego, ale o przyszłość dwóch kobiet zrujnowanych i związanych z nim węzłem, który zerwać teraz było prawie niepodobieństwem. Księżna stara, jakkolwiek płocha i nie umiejąca rachować, wiedziała, że jej tylko teraz odłużony zupełnie Zbyszew pozostał i pałacyk w Warszawie, którego hipoteka także już była nad miarę obładowana. Książę Eustachy unosił z sobą wszystko, co im wychwycił, a można było przewidzieć, że kapitały swe tak ulokuje, aby ich prawnie nikt tknąć nie mógł. Nie szło o człowieka, ale o byt przyszły... Księżna Eufrezja uczuła się tak osłabioną, a tak się obawiała piorunowego skutku nowiny na córkę, że posłała po Landlera, bez niego nie śmiejąc do pałacu powracać. Tego nierychło wyszukano, tak że księżna Eufrezja spóźniła się na obiad do domu. Z doktorem umawiała się właśnie, jak mieli córce, przygotowawszy ją, oznajmić o ucieczce, gdy w progu salonu z twarzą zognioną, oczyma zaiskrzonymi, brwią zmarszczoną spotkała ich Jadzia... Śmiech sardoniczny miała na ustach wykrzywionych konwulsyjnie. — Mama zapewne już wie! — zawołała, trzęsąc się i śmiech udając — książę Eustachy był tak łaskaw uwolnić nas raz na zawsze od siebie... Mama wie?! A! to wyborne! Księżna Eufrezja płacząc ściskać ją zaczęła. — Dziecko, uspokój się! — Ja jestem zupełnie spokojna — poczęła gorączkowo Jadzia — ja się tym niewymownie cieszę; przynajmniej raz na zawsze wolna jestem od tego człowieka, który mi ciężył jak kamień. Landler zaczął szeptać, życząc pomiarkowania i cierpliwości. — Nie lękaj się, doktorze — odpowiedziała Jadwiga — ja wcale rozdraźniona nie jestem. Jestem szczęśli— wa. Nie będę go widziała, czuję się wolną, nie będzie mi się narzucał ze zgodą i swymi dobrodziejstwami. — Ale on nas odarł i zrujnował! — zawołała księżna. Jadzia ramionami poruszyła. — Wolę ruinę niż niewolę — odparła dumnie. To powiedziawszy, żywym krokiem powróciła do swoich pokojów... Tegoż dnia cała rodzina uwiadomiona była o wypadku, który najrozmaiciej komentowano. Potępiali wszyscy księcia Eustachego jawnie, lecz po cichu wiele winy składano na księżnę matkę i na Jadzię. Z kondolencjami przybywali członkowie famili, tak się obrachowując, aby biletami zastąpili kłopotliwe odwiedziny. Czuć było, że postrach ruiny i obawa, aby nie wzywano na pomoc, rozpędzały najbliższych: książę opiekun był zmuszony jechać do dóbr swych, senator nagle ruszył w odwiedziny o mil kilkadziesiąt, hrabia Tymoleon położył się i nikogo nie przyjmował... Ale nazajutrz po tym dniu przełomu i księżna Eufrezja zachorowała ciężko. Wszystko, co ostatnimi czasy przecierpieć musiała, obawa o los córki, ukryte przekonanie własnej winy, wyczerpały siły jej. Doktor Landler, wezwany w nocy, nie śmiejąc tego objawić córce, powiedział pannie Klarze, iż nie ma żadnej nadziei ocalenia: — Przygotuj pani młodą księżnę, ja za nic nie ręczę. U łoża chorej obudziło się jakby uśpione i nie zawsze jawne przywiązanie Jadwigi do matki. Przeczuwała ona stratę i nie odchodziła od biednej, która w straszliwej gorączce rzucała się, krzyczała i w widzeniach obłąkanego umysłu wywoływała bolesne wspomnienia przeszłości, która jej na sumieniu ciężyła. Chociaż doktor nie obiecywał nawet kilku dni życia, cierpienie się przeciągnęło dłużej, niż rachował. Nastąpiła prostracja, znękanie, senność, ostatni płomyk dogorywał i zgasnąć nie mógł. Ja— dzia nie oddalała się ani na chwilę od matki, oczu z niej nie spuszczając, trzymając ręce stygnące, szepcząc jej słowa, których umierająca już ani posłyszeć, ani zrozumieć nie mogła. Czuła tylko może ten uścisk córki ukochanej i niekiedy dłoń wysiłkiem jakimś kurczyła się, ciągnąc ku sobie tę jedyną, którą chciała widzieć szczęśliwą, a uczyniła tak biedną. Gdy po tygodniu walki i męki w nocy księżna z jękiem bolesnym wyzionęła ducha, Jadzi rękę trudno było z zawartych palców nieboszczki wydobyć. Znużona córka, na pół żywa, na ręku sług odniesiona została do łóżka, przy którym siadł nieodstępny poczciwy doktor... Od domu tego upadłego pierzchnęło wszystko... nie został nikt prawie, co by litościwą mu podał rękę. Żulieta, która chorą odwiedzała, z płaczu i wrażenia rozchorowała się sama... Nie było komu zająć się nawet pogrzebem, tak że doktor po długim namyśle, próżno sobie nałamawszy głowy, w jedną stronę napisał do Podroby, w drugą musiał kazać dać znać Celestynowi. Ten, choć nie mógł w niczym innym dopomóc, przynajmniej osobistym staraniem i dozorem przyczynić się mógł do utrzymania porządku. Choroba Jadzi czyniła możliwym wezwanie go, bo się z nią spotkać nie miał i ona o nim nie wiedziała. Celestyn, który gorzej cierpiał na nogę i nocami jęczał z bolów reumatycznych, na pierwszą wieść, iż się tam na coś przydać może, ubrał się i o kiju do pałacyku pośpieszył. Tu także panowało zamieszanie, tak nie wiedziano, kto miał rozkazywać i słuchać, tak potracono głowy, iż przybywającego Celestyna, którego ludzie zaledwie poznać mogli — powitano jak zbawcę. On więc musiał starać się o wszystko... Pogrzeb, na który w całym domu ledwie się paręset złotych znalazło, Celestyn wyro— bił na kredyt, biegając, zaklinając, poręczając. Ostatni zegarek zastawił, aby dopłacić, co brakło, za trumnę, której magazyn dać nie chciał, tylko za gotówkę. Stan księżny Jadwigi nie dozwalał ani mówić z nią o tym, ani żądać jakiegoś rozporządzenia. Tymczasowe złożenie zwłok, bardzo ciche i skromne, odbyło się bez rodziny... Za trumną jechała kareta pusta pani Żuliety i o kiju szedł z odkrytą głową, wmieszany w tłum człowiek blady, zestarzały przed czasem, odziany ubogo... Podroba, którego naglono listami, aby natychmiast przybywał, kazał dość długo czekać na siebie. Tymczasem dzięki staraniom Landlera i resztkom sił Jadwiga powoli przychodzić do siebie zaczęła. Pierwsze jej zapytanie było o pogrzeb matki. Uspokojono ją tym, że tymczasowe zwłok wyprowadzenie się odbyło — jak było powinno. Kto się o to starał, kto i czym koszta opłacił — księżna nie spytała nawet. Tak była nawykła do tego, że się wszystko dla niej składało i robiło samo, bez jej wiedzy, że znajdowała naturalnym, iż i teraz jakaś niewidzialna ręka oszczędziła jej troski... Żulieta, wstawszy z łóżka, przybyła do niej z pociechą. Ona pierwsza zapytaniami swymi rozbudziła w Jadzi poczucie potrzeby zajęcia się osobistego losem swoim. Księżna zdziwiona była w początku, gdy usłyszała, że się potrzeba naradzić i coś poczynać. Zdało się jej po małym namyśle, że przybycie Podroby na wszystko zaradzi. Znała dawnego opiekuna nieudolność, bo często słyszała matkę śmiejącą się z jego potakiwania i nicości, wiedziała, że na nikogo z rodziny liczyć nie mogła... Zostawał jej ten jedyny stary sługa, o którym przekonana była od dawnych czasów, iż więcej o sobie myślał, niż o nich — ale on jeden znał interesa, on jeden miał wspólną z nią korzyść w ich uregulowaniu. Spodziewała się, że o sobie nie zapomni, ale i jej przyjdzie w pomoc. Nie mając wyobrażenia najmniejszego o stanie majątkowym, a pamiętając tylko, że Zbyszew jej zostawał, sądziła, że • dawny tryb życia, choćby na trochę skromniejszą skalę, dalej się może utrzymać. Podroba przybył nareszcie, czarno ubrany, zgarbiony, płaczący po dobrodziejce, lecz dobrze przygotowany wprzód do tego, co miał mówić, radzić i jak położenie wyzyskać. Szepnął żonie w chwili wyjazdu: — Panów nigdy diabli nie biorą, człowiek powinien o sobie i o dzieciach pamiętać. — A pewnie — potwierdziła żona. — Zagoście trzeba Zastawskim zapewnić, no — a reszta! — Reszta, jak na długi starczy... podziękować Panu Bogu! — dokończył Podroba. Spóźnił się zresztą i dlatego rządca do Warszawy, że wiadomość o ucieczce księcia, śmierci księżny Eufrezji niezmiernie wiele mu do czynienia dawała. Potrzeba było po cichu remanenta przeprowadzać do... majątku zięcia i syna, niektóre nie objęte inwentarzami rzeczy posprzątać, słowem należycie zrządzenie Opatrzności Bożej wyzyskać. Wszystko to bardzo szczęśliwie i tak zręcznie wykonane zostało, iż oprócz małej liczby opłaconych za milczenie ludzi żywa dusza się nie domyślała manewru tego. Podroba, stanąwszy przed Jadwigą, począł od tak rzęsistych łez, od takiego łkania, że choć ona w rozczulenie nie bardzo wierzyć była skłonna — poruszyło ją to nieco... Po kilkakrotnym jęknieniu: — Nie ma naszej drogiej pani, nie ma dobrodziejki mojej... — Podroba ledwie nieledwie zebrał się na odpowiedź tyczącą interesów, prosząc o folgę do jutra, dopóki by się nie utulił w żalu. Nie wzywając nikogo do porady, Jadwiga sama z nim zamknęła się dla rozmówienia w sprawie Zbyszewa. Celestyn, który, pogrzebem się zająwszy, znikł, bo mu się tu pokazywać nie godziło, tak jednak niespokojny był o przyszłość tej drogiej Jadzi, która wspomnienia jego znosić nie mogła, iż ukradkiem dobiegł się coś dowiedzieć od panny Klary. Ta oznajmiła mu o przybyciu i o tym, że Jadwiga, która — jak to Celestyn wiedział najlepiej — najmniejszego o żadnych interesach wyobrażenia nie miała, sama z Podrobą przygotowywała się je układać. Nikt lepiej nad biednego kulawego nie znał tych interesów. Ucieczka księcia do wściekłości go niemal wzburzyła. Wiedział, że Jadwiga pozostanie teraz bez ratunku niczyjego, bez opieki... i zapomniawszy o sobie — postanowił, choćby przebojem, choćby podstępem ratować tę, którą zawsze zwał jeszcze swą żoną, swą ukochaną Jadwisią. — Panno Klaro, dobrodziejko — wołał, ręce składając — przez miłość, jaką masz dla tego domu, zrób, zrób co zechcesz, jak chcesz: niech ona mnie nie widzi, ale niech pozwoli, abym ja jej pomógł, bo ją Podroba do reszty obedrze... — Ale jakimże sposobem ja to mogę zrobić — odparła Klara — kiedy przed księżną nazwiska pańskiego wspomnieć nie można? Bom ja już miała z tymi trzema tysiącami ! — To były inne okoliczności, położenie inne — mówił Celestyn — dziś się to zmieniło... Ona sama, sierota, nie rozumie nic... będzie oszukana i do ostatniej nędzy przyprowadzona. Panno Klaro, choćby się gniewała, trzeba ratować! Mnie serce pęka — zlituj się... Klękał przed nią prawie Celestyn, stara sługa płakała, ale jak tu było się ośmielić? Rozmowa z Podrobą, przerywana jego ubolewaniami, zaklęciami, podnoszeniem oczu ku niebu i rąk łama— niem — skończyła się objawieniem tak zrozpaczonego stanu interesów, iż Jadwiga, usłyszawszy wyrok ostateczny, zaniemiała. — Nie słuchano mnie — mówił, stękając, poczciwy Podroba. — Zaklinałem księżnę nieboszczkę... Ledwie się z jednej strony połatało, z drugiej już dziury były. Przy tym, niech mu Bóg nie pamięta, książę Eustachy nas zgubił, ten dorżnął... ten!... Dziś już, choćby księżna pani nie chciała, potrzeba Zbyszew sprzedać, bo nie, to go zabiorą. A żeby z niego wiele pozostało. Gdyby choć cokolwiek... Po długich opowiadaniach i wykładzie z notatki sum i procentów zaległych, gdy znużona księżna Jadwiga odeszła do swojego pokoju, wiedziała tylko jedno — iż była bez ratunku zrujnowana. Pod wrażeniem tej klęski padła w krzesło i do stojącej przed sobą Klary zawołała jakby mimowolnie: — Nie ma ratunku! Załamały się jej ręce wychudłe, zwisła głowa, płakać zaczęła. — Jest ratunek, proszę księżny — zbierając się na odwagę, rzekła sługa. — Jak Boga kocham, jest ratunek, ale — ja nie śmiem mówić, a księżna go użyć nie zechce. Jadwiga oczy podniosła. — Gdzie? Jaki? — Jest — powtórzyła Klara — ale ja już nie mam odwagi mówić. — Mów... — Proszęż się nie gniewać — poczęła Klara. — Jeden jest człowiek poczciwy i prawdziwie przywiązany, co ostatni grosz swój oddał, a i życie by gotów. Ale ja imienia jego wymówić nie śmiem... Co księżna myśli? Czy byłoby komu nieboszczkę przystojnie pochować, gdyby nie on? Kto się zajął pogrzebem? Księżna oczy sobie zakryła i jęknęła. — Niech już będzie, co chce — mówiła gorąco Klara — księżna go nie potrzebuje widzieć, ani wiedzieć o nim, niech powie słowo... Ten człowiek dziś biedny, kaleka, gotów na wszystko, byle ratować ją. On zna z dawnych czasów interesa, on z Podrobą sobie rady da... Jadwiga płakała. — Nie mów mi o nim — wyjąknęła. — Ten człowiek zawstydza mnie, upokarza i oburza swoim uporem... Nigdy więc od niego nie będę wolna? Wyobraża sobie, że ma jakieś prawo mieszania się. — On się do niczego nie wtrąca — przerwała Klara — ale kiedy ciało nieboszczki leżało na marach, a trumny czym nie było zapłacić, on ostatni zegarek zastawił. Krzyk boleści i zgrozy wyrwał się z piersi Jadzi. — O Boże mój! jakżeś mnie ukarał! — Co bo księżna mówi? — odparła, coraz się na odwagę większą zbierając, Klara — to nie kara, ale łaska Pana Boga. Nic nie pomogły prośby starej sługi, księżna odprawiła ją, dając znać ręką, że chce być sama, i z płaczem rzuciła się na łóżko. Wieczorem, przy rozbieraniu się, po nowej rozmowie z Podrobą, cichym głosem szepnęła księżna Klarze: — Róbcie sobie, co chcecie... Ja ani go widzieć, ani mówić nie mogę. To nad siły moje. Powiedz mu tylko... niech ratuje mnie... niech robi, co może... I to ostatnie upokorzenie znieść muszę. Jestem osierocona — nikt, nikt... Klara szczęśliwa, że pochwyciła słowo, uspokoiła księżnę i natychmiast posłała po Celestyna. — Słuchajże pan — rzekła — gadaj z Podrobą, rób, co chcesz, ale księżna zastrzegła, abyś się jej na oczy nie pokazywał. Celestyn chwycił się całować jej ręce.' — Gdzie Podroba? — zawołał, kij chwytając. — Idę do niego. — Dali mu stancję w żółtym pokoju. Celestyna już nie było. Rządca posilał się szklanką grogu, patrząc w okno melancholicznie, gdy wszedł Celestyn. Nie poznał go w początku, tak straszliwie nędznym, ubogo odzianym był i zmienionym. Dopiero gdy się zbliżył, Podroba krzyknął. — A! to pan! ale któż by się domyślił? — Widzisz, postarzałem i okulawiałem — odparł prawie wesoło Celestyn. Rządca nie domyślał się, co go tu sprowadzać mogło... — Ja przychodzę do pana — odezwał się, siadając dla bolącej nogi, Kormanowski — nie z własnej woli, ale... z zezwoleniem i za wiedzą księżny. Wiadomo panu z dawnych czasów, iż ona nigdy w żadne interesa nie wglądała i wcale się na nich nie zna... Familia opuściła ją — stary sługa, jak ja — jeden pozostał... Pan także z dawna jesteś przywiązany do tego domu. Ratujmy tę nieszczęśliwą. Podroba, który się podobnej interwencji wcale nie spodziewał, ani mógł w nią zrazu uwierzyć — pobladł. Pamiętał, że Celestyn rozpatrywał papiery i że się dobrze poznał ze sprawami Zbyszewa... Uląkł się — słowa nie umiał wymówić, jąkał się. Trząsł głową. Nie wiedział, jak zapobiec, co odpowiadać; nie był przygotowany. Celestyn milczał, dając mu czas do namysłu. — Widzisz pan we mnie plenipotenta księżny... Mówmy o interesach... Podroba ocierał pot z czoła. — Zdesperowane są — wyjęknął — zdesperowane... Książę Eustachy... nieboszczka księżna, świeć jej Panie... Co tu mówić! To się dziś wszystko rozleci i runie... — Próbujmy podeprzeć — rzekł Celestyn. — Ja stan interesów zbyszewskich znam dosyć dobrze. Dawaj pan papiery, rozpatrujmy. Podroba miał przygotowane notaty, ale nie dla badawczych oczu Celestyna. Nie mógł mu ich złożyć bez... kompromitacji. Zająknął się. — Ale co tu papiery! co tu znaczą regestra!... wszystko zgubione... — mówił zmieszany. — Zatem niechże ja się przekonam... — dodał Celestyn. Chwycił się za głowę rządca. — Słowo honoru uczciwego człowieka — począł bełkocząc — ja... ja głowę straciłem z tego wielkiego żalu po mojej dobrodziejce... Jeszcze do siebie przyjść nie mogę, niech pan mi da trochę czasu... A! Boże miłosierny! Pan sądzi, że ja sam, po tylu latach wiernych posług — dziś... nie wiedzieć, gdzie głowę przytulić... dzieciom się zdać na łaskę. — No! tak źle nie będzie! — rzekł Celestyn. W głosie poczuwszy jakby odrobinę szyderstwa, rządca ton zmienił. — Panowie wszyscy nas, nieszczęśliwych, posądzacie!... — zawołał. — Tyle lat wiernych usług... w końcu jeszcze kalumnie nagrodą. — Nikt o tym nie mówi — uspokoił go Celestyn. — Ja z ufnością się do pana obracam: ratujmy wspólnymi siłami. Na kiedyż konferencja? Podroba już był z czułości swej zupełnie wyleczony i zimny. — Muszę się przecie przygotować. To, panie — chaos! Nieboszczka, niech jej Bóg świeci... — Nie mamy tu już co o przeszłości mówić — przerwał Kormanowski. — Co się stało... na to nie ma rady... ale o przyszłość idzie. Ruszył ramionami rządca. — Jutro ja rano przybywam — rzekł Celestyn — przygotuj pan papiery... Rzeczy zwłoki nie cierpią, każdy dzień drogi... Skłonił się Podroba, do jutra myślał jeszcze choć spróbować przerobić wszystko. Po wyjściu Celestyna zameldował się do księżny Jadwigi; lecz tu na straży stała Klara, przewidująca, co się knuło; powiedziano mu, że pani chora i nikogo nie przyjmuje... Celestyn zachował był z czasów pobytu w Zbyszewie wszystkie notatki, które, rozpatrując papiery, powyciągał z nich. Wieczór więc i część nocy spędził na ich czytaniu... Pozwolenie dane mu tak go uszczęśliwiało, takim napełniało życiem nowym, iż czuł w sobie siły i dźwigał się, jak gdyby wszystko, co przecierpiał, zapomniał. Plan już miał w głowie gotowy. Potrzeba było pałacyk poświęcić, część klucza sprzedać, oczyścić, o ile się da, resztę i zapewnić księżnie choć skromną niezależność na wsi. Zdawało się to wykonalnym. Stanął więc do walki z Podrobą przygotowany do niej, z energią i postanowieniem rozpaczliwej obrony interesów księżny. Zadanie z rządcą łatwe nie było. Ten też własnej sprawy zażarcie bronić postanowił. Miał na to tysiące środków od dawna wymyślonych i na zawikłanie a mnogość szczegółów poplątanych umyślnie rachował. Celestyn, który by osobistego interesu nie miał ani odwagi, ani cierpliwości popierać tak zapalczywie, dla Jadwigi gotów był posunąć się do ostateczności. Po wymianie słów kilku, które poznać dały, na jakich podstawach stary rządca się opierał, Celestyn odezwał się otwarcie: — Mało mnie pan znasz, a może z fałszywej strony: oświadczam więc panu, że ja dla ratowania księżny nie będę się wahał posunąć do najostatecznieszych kroków. Rozpatrywałem rachunki, znam ich słabą stronę, odkryję w nich nadużycia... zgubię pana, jeśli mi to do rato— wania księżny będzie potrzeba. Zatem nie sądź pan, abyś mnie zmógł pozorami. Na tę apostrofę Podroba odparł narzekaniem. Uderzył się w piersi, Boga wzywając na świadectwo; oburzył się jako pokrzywdzony, rozpłakał, nie chciał mówić o niczym. Lecz gdy wszystko to nie pomogło, ostygł z wolna. Celestyn żądał cyfr i siedział zimny, nieporuszony jak skała... Zaczęły się kontrole, rachunki, zbijania, ustępstwa, sprawa weszła na drogę zbliżającą do celu. Kiedy niekiedy tylko rządca narzekał, że jest zgubiony, że musi wynijść z torbami. Celestyn na to nie odpowiadał i ciągnął dalej rachunek. Interesa w istocie złe bardzo były... Coś jednak ze Zbyszewa przy sprzedaży pałacyku ratować się dało... Dwa czy trzy razy musiano przerywać rażące spory, ale Celestyn siedział uparty — i powracał z nieubłaganą logiką do tego, co rozpoczął. Podroba w końcu musiał się uznać zwyciężonym. Posmutniał, stał się w słowach oszczędniejszy, abdykował. Celestyn nie dał się złamać politowaniu ani łzom... Drugiego dnia kontrola była skończona, plan jakiś obmyślany; Kormanowski poszedł przez pośrednictwo Klary oznajmić o rezultacie. Przez cały ten czas księżna Jadwiga siedziała zamknięta u siebie. Gdy stara sługa weszła z papierem ręką Celestyna zapisanym — pismo jego wywołało wzdrygnienie i rumieniec. Odczytała je jednak i nic nie mówiąc, położyła na stoliku. Stosunkowo do tego, czym groził Podroba, skutek narad i rachunków był jeszcze bardzo pomyślny. Sprzedaż tylko pałacyku bolała księżnę... Nie powiedziała nic — aż nazajutrz dopiero, zbywając Klarę: — Niech robi już, co chce. Mnie o niczym nie mówcie. Nie było ani słowa podziękowania, ani wyrazu wdzięczności, księżna unikała nawet wymówienia niena— wistnego nazwiska człowieka, który ratował ją jeden, a którego wspomnienia znieść nie mogła. Znękany Podroba, któremu Celestyn zapowiedział przybycie do Zbyszewa, przyszedł pożegnać księżnę, wcale inny niż pierwszym razem, posępny, chłodny, obrażony, milczący. Skłonił się już nie tak nisko, z żalami nie rozwodził, śpieszył do domu, aby swego prześladowcę uprzedzić. Księżna Jadwiga zbyła go ledwie parą zimnych wyrazów. Wypadki, któreśmy dotąd opisywali, są tylko rzeczywiście kanwą, na której ciekawsze od nich rysuje się owo przeobrażenie charakterów ludzkich pod naciskiem różnych losów i wrażeń, które zadanie życioznawstwa stanowi. Księżna Jadwiga, jak widzieliśmy, zmieniła się w męczennicę we własnym przekonaniu i zmuszona była szukać pociechy w umysłowych raczej zabawkach niż w pracy. Ale taż sama samowolność, fantazja i miłość własna, która odznaczała pieszczoszkę w pierwszych latach jej życia w innej formie tylko, w przerobieniu nowym występuje na scenę. W walce z losem przeciwnym ten sam jest brak wytrwałości, taż sama gwałtowność bezsilna i porywanie się na niemożliwe zadania. Serce budzi się rzadko, miłość własna je ściska, wysusza i głos jego tłumi; panuje głowa zastępująca je nieudolnie... Jest to taż sama Jadzia pod nieco zmienioną postacią, rozczarowana i zgorzkniała. Celestyn więcej daleko zmieniony, niekiedy pod wielkim naciskiem uczucia, wyrabia w sobie siłę — lecz dla siebie jej nie ma, ma ją na ofiarę dla drugich. Umysł jego wstrzymany na drodze rozwinięcia, nie tracąc władzy, traci chęć do dalszego pochodu. Na chwilę obudzą się przy archiwach, potem wyrzeka dalszej drogi, staje i zrozpaczywszy o życiu i przyszłości, zasklepia się we wspomnieniach. Miłość rośnie w nim właśnie tym, co by ją było zniszczyć powinno. Litość nad losem kobiety potęguje ją i robi celem życia. Celestyn w mieszkaniu przy Wareckiej jest już marzycielem nie dbającym o nic, czyhającym na to, aby się zbliżyć, służyć tej, która go odpycha. Nic też nie równało wdzięczności jego dla panny Klary, gdy mu oznajmiła, iż wolno było poświęcić się księżnie. Celestyn uczuł się szczęśliwym, a w traktowaniu z Podrobą odzyskał wszystkie siły uśpione, całą energię niezużytą. Rządca w istocie się go uląkł i uległ mu; jednakże wyjechawszy i po drodze do Zbyszewa miał się czas rozmyślić i szukać jakiegoś ratunku, aby tego nieubłaganego kontrolera rozbroić. Chociaż wielka potajemna miłość Milki dla Celestyna nie była znana nikomu oprócz konsyliarzowej, ojciec i matka domyślali się. Podróże do Warszawy, zresztą gorące zawsze ujmowanie się za Celestynem wpoiły obojgu rodzicom przekonanie, że — tam coś było... Matka nie dopytywała zbytnio córki, ale dawała jej przestrogi i choć wierzyła, że przywiązanie było, którego Zastawska się wstydzić nie potrzebowała — nie lubiła o nim wzmianki... pluła, słysząc ją wychwalającą Celestyna. Ojciec także mruczał i groził. Dziś jednak, gdy ten pan Celestyn nagle stawał się dla niego tak ważną figurą, która mu albo folgować, albo ucisnąć go mogła, chytry Podroba wpadł na myśl, ażeby użyć wpływu córki na niego. Nie chciał jej wcale poświęcać dla swego interesu, bo ją nadto kochał i w innych sprawach z sumieniem wchodząc w kompromisa, co do dziecka nie byłby się dopuścił nikczemności, której myśl mu nawet nie przychodziła; sądził jednak, że było rzeczą godziwą zużytkować słabość Celestyna dla pięknej kobiety. Był bowiem pewien, że Kormanowski obojętny dla niej być nie mógł, gdy ona dla niego tak gorącą przyjaźń okazywała. Mąż nawet, śmiejąc się, prześladował ją Celestynem. Przybywszy do domu, po krótkiej rozmowie z żoną, w której dobitnie i wyraziście odmalował jej niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowali — na co ona całym potokiem przeklęctw odpowiedziała — Podroba odezwał się do niej: — Wiesz ty co? Trzeba Milkę na niego sprowadzić! On jej nie potrafi odmówić, ona go zmiękczy... — A! niedoczekanie twoje! — krzyknęła oburzona niewiasta, pięści mu pod nos przystawiając. — Patrzajcie go! dzieckiem będziesz frymarczył! Zaszła się z gniewu pani Podrobina, a on pluł i prychał. — Oho! jużeś puściła język — począł. — Co tobie w głowie! Ja dziecko bym poświęcał? Gdzie? Co? Osza lałaś? Albo to co w tym złego jest, żeby ona, przybywszy tu, słowo za nami rzuciła? Cóż to? grzech? Skłócili się mocno, matka nie chciała słuchać i tego dnia rozeszli się poswarzeni i powarzeni. Nazajutrz dopiero, gdy Podroba począł wywodzić, co tu im grozi, jak wszystko od tego człowieka zależy i jak by potrzeba choć go złagodzić i odjąć mu tę drapieżność, jaką w Warszawie okazał — stara zadumała się i fartuchem oczy ocierać zaczęła. — Boże miłosierny, na co nas skazałeś!... Wyrzekała i jęczała, ale już o Milce mowy nie było. Spodziewano się Celestyna co godzina, nie przewidując, z jakimi trudnościami walczyć musiał, aby się dostać do tego Zbyszewa. Wszystkie fundusze jego niemal były wyczerpane pogrzebem, z pałacu grosza ani mógł żądać, ani dostać było podobna. Musiał więc zaciągnąć małą pożyczkę u radcy, który dosyć niechętnie jej udzielił, i mimo nogi bolącej, reumatyzmu nabytego w wilgotnym mieszkaniu, słabego już zdrowia, na lichych furkach żydowskich bez ciepłej odzieży, szczędząc biednego grosza, dobijał się do Zbyszewa powolniej daleko, niż żądał. Niecierpliwiło go to — byłby piechotą może dla pośpiechu część podróży odbył, ale noga nie dopuszczała. Gdy się nareszcie dobił tu na prostym wozie i słomie, z lichym tłomoczkiem, o kiju, służba we dworze z początku ani go znać, ani wpuszczać nie chciała. Dopiero interwencja starego kredencerza, który go znał lepiej, i wdanie się Podroby, po którego posłał Celestyn, zmieniły usposobienie. Otwarto mu pokój na dole. Rządca ofiarował się z przyjęciem na folwarku i wygodami, ale Celestyn odmówił. Drugiego dnia, mimo że mu było pilno, zmęczony w łóżku przeleżeć musiał. Tymczasem traf — nazwijcie to, jak chcecie — nie wzywaną wcale Zastawską sprowadził do Zbyszewa. Podroba może miał jaki udział w tym... przypadku — bo żona go o to posądzała — lecz dowodu nie było. Milka, dowiedziawszy się o Celestynie, z wielką radością nietajoną oświadczyła, że póki on tu, ona też nie wyjedzie i koniecznie widzieć go musi. — A! tak! tak! — zaczął rządca — bo to między państwem wielka przyjaźń i serdeczność, a trzeba, żebyś wiedziała, że ja większego wroga nad niego nie mam i jeżeli mnie co tu jeszcza na wychodnym złego spotka, to nikomu innemu, tylko jemu to winni będziemy... — Ale to sprawiedliwy człowiek! — podchwyciła Zastawska. — To opętany człek — rzekł stary, szamocząc się — nie sprawiedliwy, ale oszalały za tą swoją dawną żoną, że dla niej by i sam zginął, i drugich pogubił. Co u niego sprawiedliwość! On by z gardła mi wyrwał ostatki, byle jej na marnotrawstwo przysporzyć. — Kochany tatku — łagodziła Zastawska. — Gdybyś ty zrozumiała — wtrącił Podroba — to byś przynajmniej powinna go zreflektować, aby nas nie gubił. Milka się zarumieniła. — Ja się nie mogę w to wdawać — rzekła — a tak jestem pewna jego uczciwości... Obrona ta wprawiła Podrobę w pasję największą. — Co ty mi go zachwalać będziesz! — krzyknął —? niby to ja tego ptaszka nie 2nam! Czyhał on na mnie dawniej i Pan Bóg wyrwał szczęściem ze szpon jego — usiadł się mnie zgubić, po to przyjechał... Matka, która, stojąc we drzwiach od drugiej izby, słuchała tej rozmowy — nie wdała się w nią. Podroba się unosił; Zastawska widząc, że go więcej jeszcze draźni, nie odzywała się. W końcu rządca oświadczył córce, że z obowiązku powinna, jeśli jest z nim dobrze, wymóc powolności trochę. — A że się acaństwo znacie i że tobie on głowę zawrócił i ty jemu pewnie, za to gardło dam. Palcem zaczął grozić. — Ja więcej wiem, niż się tobie zdaje... Masz męża dudka, z pozwoleniem — to jego rzecz, ja się w to nie wdaję; ale wróble o tym na dachach śpiewają... jak acaństwo z sobą byli. Milka z początku wystąpieniem ojca zmieszana wprędce do siebie przyszła. — Że mam dla niego przyjaźń, z tym się nie taję i o tym wróble śpiewać mogą — zawołała z gniewem — ale nikt mi w świecie zadać nie może, ażebym dała powód do potwarzy... Jak Bóg na niebie, ojcze mój, krzywdzisz swe dziecko niewinnie. Łzy jej się polały, a Podroba zmiękł. — No, to dosyć tego, dosyć! — zawołał — ja nie po— wiadam, czego nie wiem, a co wiem, to przy mnie zostanie... Skutkiem tego niezręcznego wystąpienia rządcy było, że Zastawska mimo nocy tegoż dnia chciała odjeżdżać do domu. Rządczyni, w obronie córki stanąwszy, wpadła na męża. Podroba uciekać musiał, a Milki matka nie puściła. Nazajutrz rano stary córkę ledwie nie przepraszać musiał i ubłagał, ażeby została. Celestyn, jak tylko mógł się podźwignąć, zaproszony na poradę na folwark, przyszedł o kiju. Nie spodziewał się on tu znaleźć Zastawskiej, która na widok jego od bolesnego okrzyku wstrzymać się nie mogła. Od tego czasu, jak go nie widziała, Celestyn zbiedniał jeszcze, a ubóstwo jego nie tylko w twarzy, ale w odzieży, w zaniedbaniu tak było widoczne, iż Zastawska, witając go, rozpłakała się. Nie śmiała mu się przyznać do przyczyny tych łez. On miał twarz wesołą, uśmiech na ustach i jakby szyderstwo z własnego losu. Skarżył się trochę na drogę niewygodną, opisując furki, które najmował, i gościńce, jakie przebywał. Po krótkim tym wstępie, gdy do papierów zasiąść mieli, Milka, spojrzawszy na biedaka z politowaniem, wyszła. Rządczyni obrachowała się tak, aby dobrym obiadem przyjąć gościa; lecz gdyby nie Zastawska, która wyszła go uprosić, by został, przyjąć się wahał nawet chleba kawałka, aby żadną wdzięcznością nie być związanym. Na ten jeden raz dał się namówić na barszcz. Podroba sam posadził go przy córce; rozmowa u obiadu zaczęła się o księżnie starej i młodej, o księciu Eustachym. Rządca ostatniego nie oszczędzał — jemu zgubę przypisując. Nim od stołu wstali, sama jejmość poszła kawę gotować. Podrobę ktoś wywołał, zostawiono Milkę sam na sam z przyjacielem. — Nie dręcz pan zbytecznie mojego ojca — odezwała się nieśmiało. — Skarży się na pana. Celestyn westchnął ciężko. — Daruj mi, kochana pani — rzekł — ja okrutny być muszę. Idzie o sprawę biednej, rozpieszczonej, zdradzonej istoty, dla której choć chleba kawałek trzeba ocalić. Daję pani słowo, iż nad to, co słuszne, wymagać nic nie będę; ale od tego, co mogę zdobyć dla niej czystym sumieniem, nie odstąpię — dla nikogo. — Kochasz ją pan jeszcze? — słabym głosem, jakby z wymówką, przemówiła Zastawska. — Tak jest — odpowiedział Celestyn — kocham ją miłością dawną i litością wielką. Patrz pani na mnie, widzisz, na jakiego zszedłem nędzarza — nie chwaląc się, przyczyną tego jest ona, ale nieświadomą! Z dobrej mej woli oddałem jej wszystko, a wierz mi, pani, że ten, dla kogo się człowiek poświęca, przez ofiary staje się mu drogim. Milka oczy spuściła. — Mój Boże — szepnęła — jak szczęśliwi są ci, co na taką miłość zasłużyli! — Ona nie wie o niej — odrzekł Celestyn — i nigdy pewnie wiedzieć nie będzie... Zamilkł — matka wniosła kawę... Zdaje się, że Podroba dla wiadomych mu przyczyn o tyle się starał uregulowanie interesów przewlekać, o ile Celestyn się spieszył z nimi. Co dzień brakło czegoś, po co albo do miasteczka posyłać lub w archiwum poszukiwania czynić było potrzeba. Zastawska wyjeżdżała co dzień, ale rodzice jej nie puszczali. Bądź co bądź, zdawało im się, że Celestyn łagodniejszym się stał, a radzi byli, że go czasem zabawić mogła. Dzień za dniem schodziły tak w Zbyszewie, a niecierpliwość Celestyna wzmagała się. Trudności na miejscu rosły. Wedle planu Celestyna należało część dóbr poświęcić dla ocalenia reszty... Rozdzielenie majętności, które długo z sobą były połączone i nawzajem się wspomagały, w istocie zawikłanym było. Regestra nieskończone długów, z których część znaczna była na kwitkach i rachunkach, wymagały najtroskliwszego sprawdzania. Furami najeżdżali Żydzi z miasteczka, a dni całe upływały na sporach z nimi. Drobne te ciężary liczbą swą składały sumy ogromne. Księżna matka brała od wszystkich, podpisywała, co kto chciał, nie płaciła nigdy. Znalazły się asygnacje księcia Eustachego, których Celestyn przyjmować nie chciał. Było to morze do wypicia... Co dzień z folwarku do swojej stancyjki we dworze przychodził smutniejszy Celestyn; co dzień ocalenie dla księżny takiego majątku, który by jej starczył na skromne życie, okazywało się mniej możliwym. Celestyn gryzł się i chorzał. Z Warszawy przychodziły ledwie czytelne i zrozumiałe listy panny Klary wołające o ratunek... Podroba zdawał się zrezygnowany, lecz widać było czasami lekkie oznaki ukontentowania, iż ów zbawca nie będzie mógł wygrzebać się z trudności, jakie go przywaliły... Rządca tryumfował. — To się trzeba dotknąć, proszę pana — tych interesów, żeby się przekonać... — Że były bardzo źle prowadzone — dodawał zniecierpliwiony Celestyn. — Ja spełniałem rozkazy! — konkludował, ręce umywając, stary. Spiesząc się i gryząc zwłokami, na ostatek z planami starannie wykonanymi częściowej sprzedaży Zbyszewa pan Celestyn był gotów pod koniec zimy, której część znaczniejszą spędził nad papierami w tej pustyni, sam jeden z myślami i kłopotami. Czasem przybywała do rodziców Zastawska, ale zbliżyć się poufalej do Celestyna nie mogła. Parę zaledwie słów przemówiwszy, cofała się, aby ani rodzicom nie dać powodu do posądzeń, ani jemu się narzucać zbytnio. Oczy jej smutne więcej mówiły niż usta. Przybywający Celestyn, gdy go tu raz pierwszy ujrzała, wzbudził w niej litość wielką, ale teraz zmieniła się ona w obawę. Praca, zgryzota, znękanie moralne, niepokój może o własny byt, który tak długie oddalenie od Warszawy pozbawiało środków utrzymania go i groziło, że się o nie na nowo starać będzie potrzeba, niezmierna surowość życia i oszczędność — coraz silniej oddziaływały na Celestyna, który schnął w oczach. Kaszlał mocniej coraz, o kiju się zaledwie mógł poruszać dla bolów w nodze i kościach. Widoczne było, że choroba jakaś niszczyła go. On nie zdawał się tego czuć, a gdy go Zastawska namawiała do przyjaciela doktora, odpowiadał, że to samo przejdzie i że leczyć się nie ma czasu. Pod koniec pobytu w Zbyszewie osłabienie i wyczerpanie było tak widoczne, że narażać go na niewygodną podróż na chłopskich wózkach w roztopy zdawało się niepodobieństwem. Podroba więc za namową i prośbą córki zmyślił jakąś potrzebę posyłki do Warszawy dla pałacu, dał bryczkę i konie i namówił razem z Milką Celestyna, aby z tej okazji korzystał. Ostatniego wieczoru Zastawska przybyła go pożegnać i gdy sami na chwilę zostali, odezwała się do niego, prosząc, aby przybywszy do Warszawy, wezwał zaraz Landlera, o którym często wspominał. — Pan jesteś chory — rzekła — pobyt w Zbyszewie zamęczył go; trzeba wypocząć i leczyć się. — Na co? — spytał Celestyn — rad bym tylko interesa księżny doprowadzić do końca, a potem... Zastawska zaprotestowała ze łzami w oczach. Kormanowski rękę jej ścisnął. — Widzi kochana pani — rzekł — są życia niepotrzebne na świecie, a do znoszenia ciężkie. Gdy się to spełni, do czego człowiek był przeznaczony, małe czy wielkie, naówczas jak zwiędły liść z drzewa potrzeba spaść... ja się już nikomu na nic nie zdałem. — Tym, co pana kochają — odparła Milka. — Nie mówię o innych — dodała z przyciskiem — ale pan masz siostrę. — Ona ma męża i dzieci — rzekł Celestyn — dziś i ona mnie już nie potrzebuje. — Ale choćby życie było ciężkie — przerwała gorąco Zastawska — zabijać się nie godzi. — Tak — samobójstwo jest ucieczką z placu boju — rzekł Celestyn — wolno się jednak narażać na kule... paść od nich. — Panie! — zawołała Zastawska ze łzami. Celestyn wesoło coś zagadał. Żegnając, Milka powiedziała mu wyraziście: — Do zobaczenia! Spojrzał jej w oczy niedowierzająco i uśmiechnął się. Chociaż w ciągu pobytu na wsi przez pannę Klarę dawał wiedzieć, jak się tam interesa składały, i przeciwko planowi, jaki przedstawił, nic nie powiedziano — znaku życia nie dano. Dopiero teraz wiózł z sobą opracowany program, który go tyle pracy i mozołu kosztował. Przybywszy do Warszawy, wprawdzie znalazł mieszkanie swe przy Wareckiej nie zajęte, bo się na nie nikt nie połakomił, ale nie opalane przez całą zimę prawie było w pierwszej chwili nie do zajęcia. Książki i papiery poprzegniwały, mury okrywała pleśń — trochę odzieży zbutwiało. Celestyn rad był jeszcze, że choć taki znalazł przytułek. Po spędzonej tu nocy jednak wstać nie mógł. Napisał drżącą ręką do pośredniczki, przesłał jej papiery wszystkie i wytłumaczył się chwilowym niezdrowiem. Stara sługa widziała dnia tego Landlera i szepnęła mu, ażeby Celestyna odwiedził. Doktor pojechał — ale wszedłszy do izby, w której chory leżał na łóżku wilgotnym, w atmosferze świeżym ogrzaniem do niezniesienia cuchnącej — ledwie się nie cofnął od progu. — Na miłość Boga! — zawołał — tu zdrowy człowiek by nie wytrzymał, a pan myślisz... — Muszę — odparł Celestyn — ale, kochany doktorze... to przejdzie... Izba była nie ogrzewana długo... Za parę dni się powietrze oczyści. Doktor znalazł gorączkę, a nade wszystko sił wyczerpanie i upadek ogromny; piersi były znużone i chore... cały organizm zwątlony. Było to nie życie już, ale powolne dogorywanie. Środki pokrzepiające, jakie by użytymi być mogły, dla chorego były niedostępne. Landler wiedział o tym. — Słuchaj no — rzekł — choćby na krótki czas trzeba się gdzieś wyprowadzić... do jakiego... domu zdrowia... — Do szpitala?—podchwycił Celestyn — Tak, może by to było wygodne, ale dla mnie za kosztowne... a ja jeszcze mam zajęcie... i za parę dni wstać muszę, wyjść muszę... Namowy Landlera, który się pogniewał w końcu, były próżne. Celestyn składał się niemożnością i zakończył z udaną wesołością: — Nie bój się, konsyliarzu — to nie pierwszy raz... Ja siebie znam, podźwignę się — muszę, duch zwycięży głupie ciało. W pałacu tymczasem księżna odebrawszy papiery, długo nad nimi siedziała, nie chcąc ich wziąć w ręce. Nie nawykła do interesów, miała do nich wstręt ludzi, którzy w innych sferach żyć nawykli, bez wstrętu dotknąć ich nie mogą. Wiedziała już, że szło o sprzedaż pałacyku, o wyniesienie się na wieś, o prowadzenie tam życia cichego, na ustroniu... Było to dla niej nieznośnym. Potrzebowała ludzi, słuchaczów, uwielbień — towarzystwa, w którym nawykła była się odznaczać. Samotność dla niej, teraz zwłaszcza, gdy pisała i sławy zapragnęła, równała się śmierci. Projekt Celestyna, który tyle mu pracy kosztował, jeszcze nienawistniejszym czynił jej człowieka, który go podał. Widziała w nim jakieś jego skryte zamiary, może zbliżenia się na wsi, opanowania steru interesów, narzucenia się jej znowu. Zamiast więc wdzięczności żal miała i nieufność, niecierpliwiła się i zżymała. Klara zdumiała się widząc, że papiery pozostały na stoliku przez cały dzień nietknięte. Księżna Jadwiga, jak wszyscy ludzie rozpieszczeni, przyzwyczajona przez matkę do posługiwania się i wyręczania drugimi, nie mogła żyć bez dworu, bez pochlebców, bez pomocników. Myślami odrywając się do innego świata, na ziemi gościć znajdowała niegodnym siebie. Osierocona po śmierci matki szukała sobie długo kogoś, co by nie ją zastąpić mógł — bo któż zastąpi matkę? — ale choć służyć mógł jak ona. Pani Żulieta nadto była sobą zajęta i charakter jej nie przypadał księżnie do smaku. Znajdowała ją pospolitą i trywialną. W kółku literackim, jakie około siebie gromadziła, wśród uczonych, profesorów, poetów w zarodku i poetów zeschłych na łodydze znalazła się znana z kilku prac dosyć głośnych, w których trochę życia i ognia było, pani Bącka, wdowa po obywatelu, która dla miłości literatury przeniosła się,była do miasta, a że nie miała dzieci, sprzedawszy wioskę, żyła tu z kapitału i — dla opieki, a raczej dla wyręczenia w staraniu o dom wyszła za daleko od siebie młodszego pana Sylwestra Bąckiego, który bruki zbijał wprzódy. Był to młody człowiek, przystojny, wesoły, sprytny, lubiący próżnować, mówiący wiele, posługujący wszystkim chętnie. Troszkę w nim było prawnika, trochę literata, a najwięcej lubiącego życie puste mieszczańskiego syna. Pani Bącka oddawała się literaturze, on zarządzał domem, werbował, kogo kazała — do niego, przynosił i roznosił wiadomości, a nade wszystko umiał żonie życie uczynić łatwym i przyjemnym. Kochała też go bardzo, a choć starszą o lat dziesiątek od siebie, Sylwester zdawał się też uwielbiać żonę. Bącka była żywa niezmiernie, roztargniona, zapędzająca się łatwo w uwielbienie i w krytykę i nie umiejąca nigdy miary utrzymać. Dla niej w świecie literackim były tylko geniusze i głupcy, w towarzystwie anioły i nikczemni lub podli. Widziała czarno i biało, to jest najfałszywiej. Przerzucała się też z nienawiści do uwielbienia bez stopniowania, potępiała i wynosiła na przemiany. Bąckiej chodziło o to wielce, aby wszędzie, gdzie literaturą się zajmowano, przyjęta być mogła i miejsce zdobyła. Postarała się więc o to zaraz, aby ze wschodzącą gwiazdą księżny Jadwigi zapoznać i od pierwszego wieczoru z takim uniesieniem wielbić ją poczęła, tak gorliwie sławę jej roznosić, potem tak się narzucać księżnie, że przyjaźń jej i zaufanie pozyskała bardzo prędko. Wkrótce księżna się bez niej obchodzić nie mogła. Posyłała po nią, po całych dniach ją zatrzymywała, zwierzała się ze swych utworów, pomysłów, a w końcu i wszystkich uczuć, osobistych spraw i całej swej niedoli. Bącka, spoufalając się z księżną, umiała utrzymać na takim stopniu pohamowania — miłość jej była tak znaczną, że księżna Jadwiga, której miło było stać na piedestale, czuła się z jedną tą Bącką swobodną. Przed nią też poskarżyła się pierwsza i zwierzyła się jej, że chcą ją zmusić do tego, aby opuściła Warszawę, zakopała się na wsi i — zamęczyła. Wyznała też Bąckiej, że była zniewolona tego nieznośnego pierwszego swego męża użyć do interesów i podejrzewała go, iż w ten sposób myśli się jej narzucić. Bącka zakrzyknęła na niego — niegodziwą intrygą. — Ale to być nie może! — wołała — my księżny z Warszawy nie wypuścimy, my byśmy bez niej żyć nie mogli. Na wsi nie ma życia... talent, ochota, natchnienie, wszystko by tam zamarło. Nim Celestyn nadjechał jeszcze, już dwie przyjaciołki były zgodne w tym, że wszystkich środków użyć należy, aby się od tej tyranii uwolnić. Bącka jako niezmiernie praktycznego i jedynego człowieka doradziła męża swojego, który mógł księżnie służyć bezinteresownie, gorliwie i wielce rozumnie. Sylwuś zaś po krótkim namyśle zawyrokował, że wszystko było jedno, zamiast sprzedawać pałacyk sprzedać Zbyszew, kapitał ulokować i z niego skromnie żyć w Warszawie. Księżnie Jadwidze trafiło to do przekonania, a nic jej z głowy tego wybić nie mogło, że pierwszy mąż wszystko robił dlatego tylko, aby ją skompromitować i jej się narzucić. Bącka to najmocniej potwierdzała, a pan Sylwester mówił, że to było jasne jak słońce. Dla tego więc samego na wieś jechać było nie można. Gdy Celestyn powrócił, już wyrok zapadł na niego i jego pracę. Księżna spojrzeć na nią nie chciała, nadąsana oddała ją Klarze, powiadając, że to się na nic nie zdało i że wie, do czego to wszystko zmierzało, ale potrafi spiskowi zapobiec. Dłużej nawet mówić o tym nie chciała. Przestraszona panna Klara, która wiedziała, jakim kosztem było okupione urządzenie interesów, wieczorem sama pobiegła do Celestyna, aby mu o tym oznajmić. Wiedziała wszystko, bo słyszała księżnę rozmawiającą głośno o tym z Bącką, która prawie z domu nie wychodziła. Stara sługa, przybywająca z tą niefortunną wieścią na ulicę Warecką, wszedłszy do izby zatęchłej, w której leżał Celestyn, przestraszyla się równie jak doktor. Zobaczywszy go, nie śmiała mu już nawet całej prawdy powiedzieć, aby go nią nie dobiła. Ze łzami w oczach, przysiadłszy na chwilę przy łóżku, oznajmiła mu szybko, w krótkich słowach, że księżna była tak niezdrowa, potrzebowała nieustannie doktorskiej opieki i nadzoru — że wynieść się z miasta nie mogła. Zatem... Zbyszew musi sprzedać, a przy pałacu pozostać. — Pan się już tym nie męcz — dodała — bo księżna uprosiła tam kogoś, co się zajmie. Celestyn, posłyszawszy wyrok, głowę spuścił i zaniemiał. — Panno Klaro — odezwał się — ona się zgubi... Tyle pracy naszej przepadło! o mój Boże! mogłaby się była ocalić, a tu... Stara panna zamruczała z westchnieniem: — Pan wiesz, że i sam Pan Bóg człowieka bez woli jego własnej zbawić nie może. Myśl pan teraz o sobie... boś chory... Zrobiłeś, co tylko było można... Celestyn nie rozpytywał się więcej, wiadomość ta zgniotła go zupełnie... Nędza, w jakiej znalazła panna Klara nieszczęśliwego, poruszyła ją mocno. Wiedziała, co ją spowodowało, chciała na nią poradzić, lecz sposobu nie było. Z danych pieniędzy grosza odzyskać teraz nie było z czego. Mówić o tym z księżną nie śmiała. Wyszła spłakana, Boga na pomoc wzywając... Celestyn na szczęście jeszcze nie wiedział przynajmniej o tym, że go tam obwinia o samolubstwo, intrygę, ale dość mu było i tego, że dobre chęci jego zostały nieuznane i odrzucone, a księżna szła... do zguby nieuchronnej. W kilka dni potem pan Bącki, opatrzony pełnomocnictwem, dumny tym, że mu powierzono sprawę tak ważną, nie wątpiąc na chwilę ze swą lekkomyślnością zwykłą, iż wszystko świetnie i doskonale spełnić potrafi, a nie mając pojęcia, ani z kim miał do czynienia, ani co miał do zrobienia — jechał ekstrapocztą do Zbyszewa. Można sobie wystawić, z jaką radością powitał go Podroba, na pierwsze spojrzenie z kilku słów zrozumiawszy, z kim teraz sprawa. Natychmiast więc urządził wspaniałe przyjęcie dla nowego plenipotenta, uczynił się w jego oczach dobrodusznym głuptaszkiem, począł jego przebiegłość wysławiać i drugiego dnia miał go już w kieszeni. Pan Sylwester Bącki, odegrywając tu znakomitą rolę, noszony na rękach, był pewny, że robił, co sam chciał, a wykonywał to tylko, co mu Podroba narzucił ze zręcznością zastosowaną do naiwności tego, z kim miał do czynienia. — Jaśnie wielmożny pan — mówił — daleko to lepiej rozumie ode mnie. Ja od razu temu panu Celestynowi mówiłem, że dla księżny wieś to zabójstwo, że korzystniej to sprzedać, ale uparty, zarozumiały człek słuchać nie chciał. — Ho! ho! — przerywał Bącki — nie uparty, ale przewrotny! Miał on w tym swoje rachuby! Rozumiemy to, przewąchaliśmy! Chciało się tu księżnę osadzić, aby ją znowu pod swą władzę zagarnąć. Podroba uśmiechał się. — Ja to dawno widziałem — rzekł — ale cóż — odezwać się nie mogłem. Wszystko Bąckiemu szło tutaj jak z płatka. W duchu sam się on swojemu szczęściu i trafności dziwił. Kupcy na folwarki rośli z ziemi jak grzyby. Nasyłał ich ze swej ręki Podroba, porękawiczne sobie zapewniając, ale każdy z nich udawał, że go nie zna, chciał mieć do czynienia z samym Bąckim, nawet na Podrobę wymyślał. W krótkim więc stosunkowo czasie cały Zbyszew już był wyprzedany. Zagoście nabywał naturalnie zięć Za— stawski dla teścia, inne folwarki rozchwytali sąsiedzi; samo fundum wziął świeżo zbogacony jakiś spekulant, któremu o rezydencję i park chodziło. Bącki opływał tu jak pączek w maśle, to sam przyjmując, jak u siebie w Zbyszewie, to zapraszany do sąsiadów. Obdarzono go prezentami, pojono, karmiono, a że warszawiak rad opowiadał i chwalił się, słuchano go z admiracją i przyklaskiwano z zapałem. Podroba wychodził zwycięsko, mając to na pociechę, że Bącki go uznawał jako najpoczciwszego w świecie człowieka, z tych starych sług, jakich to już w naszych czasach nie ma. W listach do żony, które ona księżnie odczytywała, szeroko, dowcipnie, wesoło zdawał sprawę pan Sylwester z dzieł przez siebie dokonanych, a nie omieszkał wykrywać wszystkich intryg i sideł, jakie tu — zdaniem jego, pan Celestyn pozastawiał, tak że gdyby była księżna plan jego przyjęła, zgubioną być musiała na wieki. Księżna Jadwiga niewymownie z tego obrotu rzeczy była uszczęśliwiona. Dowodziła, że ona zaraz przeczuła, co jej od „tego człowieka" groziło... „Człowiek ten" został potępiony na wieki. Pannie Klarze odezwać się w obronie wolno nie było... Spełniło się, co pan Bącki tak szczęśliwie ułożył, dobra zostały wyprzedane, pałacyk ocalony, tylko po ogólnym obrachunku suma, jaka księżnie pozostawała, okazała się znacznie mniejszą niż w początkowych programach... Z procentu od niej zaledwie pierwsze potrzeby opędzić było można. Księżna znowu w przewidywania przyszłości nigdy się nie zapuszczała, nie trapiło ją to tak bardzo... i bez obawy uciekała się do kapitału, łudząc jakąś nieokreśloną nadzieją, że po śmierci księcia Hermana nieochybnie część jego milionów odziedziczyć musi. Życie więc kosztowne i bez jutra na nowo się rozpoczęło w pałacyku i księżna pewna była, iż rozumem swym uratowała się od zguby... Właśnie wszystko to dokonało się, gdy po bardzo długiej niebytności w Warszawie nadjechał tu Rymund. Słyszał on z dala, co się tu działo, ale szczegółów nie wiedział. Na wieczorze u pani Żuliety z jej ust słyszał po raz pierwszy, jak się tu wszystko złożyło szczęśliwie. Markiza opowiadała to w ten sposób, jak z ust Jadwigi słyszała, to jest, dowodząc całej niegodziwości Celestyna, który o mało nie przyprawił o zgubę księżny Jadwigi. Litwin, zaciekawiony, prosił, aby mu to jak najszczegółowiej opowiedziano. Zdawał się potakiwać, przyjmować wszystko za dobrą monetę i badał bardzo trosikliwie. — A cóż się z tym niepoczciwym Celestynem stało? — zapytał pani Żuliety. — Nie wiem — odpowiedziała markiza. — Podobno ze złości i zgryzoty, że mu się piękne jego plany nie powiodły, rozchorował się intrygant... — Umarł czy nie? — pytał Rymund. — Któż go tam wie! — odparła Żulieta. — Księżna nie pozwala przy sobie wspomnieć nawet jego imienia. Wystaw sobie, kuzynie, że nie mogąc do samej księżny trafić, bo ta go na oczy nigdy dopuścić nie chciała, podszedł tę głupią starą Klarę — zyskał ją sobie, a że księżna po śmierci matki była tak jak bezprzytomna z żalu, o włos, że ją na wieki nie oplątał. Rymund, który znał dobrze Celestyna, widział jasno i domyślał się prawdziwego stanu rzeczy. — To niepoprawiony człowiek — rzekł w końcu wysłuchawszy — żelaznego uporu... dobrze mu tak... Ciekawy będąc i dowiedzieć się coś więcej o Celestynie, i posłyszeć toż samo z ust daleko jaśniej sądzącego o rzeczach Landlera, Rymund pojechał nazajutrz do niego. — Co się z tym głupim Celestynem stało? — zapytał na wstępie. Doktor zmarszczył się. — Dogorywa — rzekł krótko. — Cóż mu jest? — Najprzód nogę złamał, z tego wyszedł już niecały — rzekł Landler — potem się zamęczył i zagryzł, chcąc gwałtem ratować księżnę, która go cierpieć nie może. Co miał, wszystko dla niej potracił, wiem to z boku, bo on sam nigdy o tym ani piśnie, nareszcie go dobiło to, że jego ostatnią próbę uratowania choć części Zbyszewa odrzucono jako intrygę. — Tegom się domyślał — przerwał Rymund — ale gdzież jest? — W nędzy i chory — dodał Landler — nie ma sposobu nic uczynić dla niego, bo nie przyjmie żadnej usługi. Chciałem go już pomieścić w szpitalu... ale i na to nie przystał. — A! niechże go... diabli porwą! — wykrzyknął z gniewem Rymund. — To osioł z całym swym przywiązaniem do tej oszalałej baby... Litwin tak był zburzony, że nie rachując się z wyrażeniami łajał i zżymał się bez miary. Wyłajał też i Landlera, że mu wprzódy znać nie dał o tym. — To by się na nic nie przydało — odparł doktor. — Zobaczysz go pan sam... Dziś, już, zdaje się, że wie, iż go uratować nic nie może i dobrowolnie tak kończy... Był ranek wiosenny, trochę cieplejszy, w stancyjce Celestyna okna wychodzące na podwórzowe śmietnisko otwarte dla przewietrzenia. Trochę litościwego słońca wpadało przez jedno z nich i jasnym pasmem świeciło na spróchniałej od wilgoci podłodze... Celestyn leżał na łóżku z oczyma na pół otwartymi, wpatrując się w gościa tego, który w mroki zawsze tu panujące zabłądził. Łóżko nie prześcielane od dawna było barłogiem już tylko, wyleżanym i brudnym... Stół przy nim, na którym gromadziły się odarte książki, porozrzucane papiery, flaszki z lekarstwami i wszystko, czego nie wstający z łoża chory mógł potrzebować — w takim samym był nieładzie, jak izba od dawna nie umiatana. W jednym jej końcu stały sprzęty, jeszcze z dworku na Pradze ocalone, a w nich odzież, bielizna, talerze, wszystek ów łom, którym się posługuje niedostatek i kryć z nim nie umie. Chłopak, który tu czasem przychodził, u drzwi zostawił miotłę. Na stołku wisiał ręcznik zbrukany, miednica stała nie wylana, a przy nich dzbanek pusty... Powoli, co było jeszcze jakąś wartość mającego, odzież, okrycia, bieliznę powynosili już tandeciarze. Co kilka dni, rachując na to, że chory potrzebował ciągle, a nie miał nic, zachodzili do niego plądrować i wynosić, co jeszcze jaki grosz warte było. Sam lokator tej izby był już tylko wyschłym kościotrupem obleczonym skórą zżółkłą. Co chwila z piersi wydobywał się kaszel suchy, a oddech ciężki wśród tego milczenia słychać było jakby chód jakiegoś zegaru śmierci, mierzącego ostatnie życia godziny. Całe dnie, często noce całe spędzał tak wpół siedząc, na pół leżąc męczennik, z oczyma w ścianę wlepionymi, odrętwiały, z ustami zapadłymi, myślami kołując po zaczarowanym wspomnień swych świecie. Na twarzy straszliwie pooranej i wychudłej wyraz był jakiegoś zastygnięcia obojętnego, oczy błyszczały szklanno... czoło nie rozmarszczało się nigdy... Ręce, z których jedna na zbrukanej kołdrze leżała, białe, kościste, pooplatane żyłami, miały tę barwę, która śmierć bliską zapowiada i wewnętrzne wyniszczenie. Ciało odżywiało się już tylko samo się pożerając... Z rana wchodził odarty chłopak z zuchwalstwem tych, co ubogim i obezwładnionym służą. Robił co łaska, gderał i burczał, przynosił obrzydłą kawę, którą najczęściej sam wypijał, nalewał wodę — i odchodził. Nosił też o południu coś, co się jadłem nazywało, z garkuchni najtańszej — Celestyn żył chlebem, wodą, polewką niesmaczną, trochą mleka popsutego. Nie pożądał nic więcej. Nie wiedział, ani co jadł, ani czuł potrzeby jedzenia. Czasem wśród myśli upartych, zawsze jednych, nadchodziła senność błogosławiona, owo pół snu, pół jawy, które jest ulgą w cierpieniu, choć już pokrzepić nie może. Godzinami tak drzemał, jeżeli w bliskim warsztacie stolarskim heble i piły swym jednostajnym szmerem i stukiem nie przerywały uśpienia. Od dawna nikt tu z obcych nie zaglądał. Czasem zajrzał Landler i gniewny, połajawszy, odchodził. Raz, czy dwa przyszedł radca — i przekonany, że tu już nie ma ratunku, nie pokazywał się więcej. Napisał tylko do syna, że Celestyn w stanie bardzo biednym, chory, zdaje się nie do uleczenia. On sam, dawniej odzywając się do Leokadii, ale kłamiąc przed nią o swym bycie, teraz nie pisywał, bo by go było pismo zdradziło... Oprócz dla chłopca, nigdy się prawie drzwi te nie otwierały, chyba przekupniom, co do nich drogę znali. Właściciel kamienicy nierad był, że mu lada dzień zamrze lokator, ale obrachowywał, że komódki, biurka i pozostałe meble z biedy pogrzeb opłacą. Dokuczał więc rzadko, a dowiadywał się mniej jeszcze. Maciek, chłopiec posługujący, kiedy niekiedy mu raportował, że z chorym gorzej coraz i jeno — jeno dysze... Tego poranka z promieniem słońca do izdebki, ze wpuszczonym powietrzem weszło i życia trochę. Celestyn nieco odżył... zdziwił się tej jasności, która do niego zawitała, czując, że ona wkrótce zniknie i zwykła pomroka wróci. Wtem, bez zastukania do drzwi, otworzyły się one i Rymund stanął w progu, tak widokiem mieszkania przerażony, że się zawahał, szukając oczyma Celestyna, aby się upewnić, iż był u niego. Zadumany Kormanowski poznał go, poruszył się, chciał odezwać, ale usta były zaschłe i język przywrzał mu do podniebienia. Podniósł tylko rękę żółtą na powitanie. Rymund, zwykle porywczy i rubaszny, w tej chwili stracił całą swą litewską butę i raźność. Szedł ku łóżku, wahając się, przestraszony. Chociaż mu Landler opisał stan Celestyna i przygotował do tego, co tu miał znaleźć, rzeczywistość przechodziła to, czego się spodziewał. Stanął u barłogu... wyciągniętą dłoń chorego ściskając — ale jeszcze się odezwać nie mógł. Oczy jego błądziły po izdebce. Celestyn zamruczał: — A! dobry panie — jakżem ja wdzięczen... Oto widzisz... trochę, trochę u mnie zaniedbane... Nie wstaję od dni kilkunastu... Jakoś mi trudno... Weźże krzesło... proszę... Uśmiechał się i starał być wesołym... Rymund w istocie usiąść potrzebował, nogi pod nim drżały... — Ależ się ulokowałeś — wybąknął. — Nie mogłem, to jest nie umiałem może inaczej — przerywanym głosem, wciąż się zmuszając do uśmiechu, mówił Celestyn — prawda, było trochę wilgoci — ale teraz wiosna. — Trochę wilgoci! — zawołał Litwin — ależ to obrzydła dziura... chlew, ja bym tu moich psów nie zamknął. Jakże było można. — Są konieczności — tak się czasem składa, widzi pan — odparł Kormanowski. — Do wszystkiego nawyknąć można. Mnie nie jest już tak źle — nawet powietrze, piersi się z nim oswoiły. — Słuchajże — począł Rymund, kładnąc rękę na wychudłych nogach, źle kołdrą wyszarzaną okrytych — słuchaj... ty pyszałku, co od nikogo nic przyjmować nie chcesz, jak gdybyś był coś lepszego od drugich — słuchaj, jak Bóg Bogiem, ja ci tu zostać nie dam... Gwałtem cię stąd zabiorę. Celestyn się poruszył i trochę rumieńca na twarz mu wystąpiło. — Znam najlepsze serce wasze — rzekł — ale, wierz mi, że to już... nadaremnie, za późno... — Tak, bo i ty sam, Boże ci odpuść... Litwin nie dokończył i wstał. — Chcesz, nie chcesz, późno czy nie, to Panu Bogu wiadomo — odezwał się stanowczo Rymund — ja cię stąd dziś zabieram... Celestyn obie ręce ku niemu wyciągnął. — Na miłość Boga — zawołał głosem drżącym — daj mi tu umrzeć jak żebrakowi lepiej, niż bym miał umierać jak niezdara bezsilny na łasce ludzi. — Na jakiej łasce! — krzyknął gniewnie Litwin — łaską jest przyjąć od przyjaciela pomoc, jest dowodem zaufania i serca. Okrucieństwem jest i grzechem zabijać się przez dumę... Celestyn spuścił głowę. — Lecz wierzcie mi! — zawołał — że mnie nie jest tak źle. To, co was, rozpieszczonych, razi u mnie, jam się z tym obył. — Bóg z tobą — przerwał Rymund — sofizmata prawisz, do smrodu i brudu nikt nie nawyka, co najwięcej gdy się je znosi. A że ja potrzebuję się z tobą widywać, do tej zaś dziury nie mógłbym włazić — musisz to dla mnie uczynić... Nie słucham nic. Rymund siadł znowu... — Zbójca jesteś — dodał — zabijasz mi tego, którego kochałem. Cóż to, desperacja cię taka ogarnęła, żeś Jadwigi nie mógł uratować? A jeśli jej z tym dobrze... Nikomu szczęścia swoim łokciem mierzyć nie można. Celestyn spojrzał żywiej, posłyszawszy imię księżny. — Widziałeś ją pan? — zaszeptał. — Nie — alem słyszał i wiem wszystko, co się stało. Zbyszew sprzedany... pałacyk został i w nim deklamuje się wieczorami piękne, wzniosłe strofy o sercu, którego się nie ma... Rymund wstrząsnął się. — Nie obwiniaj jej — nie obwiniaj jej — przerwał Celestyn. — Ja ją znam lepiej, to kobieta więcej nieszczęśliwa niż — grzeszna. Los ją prześladował... Litwin głową potrząsać zaczął. — Najgorsze to — dodał Kormanowski — że — ona się zrujnuje wkrótce, a wówczas, o mój Boże! — co ona pocznie? Kto jej przydzie w pomoc? Cóż moja bieda, mnie, com do niej nawykł, przy tym co ją czeka? To mnie gryzie i nie daje mi spokoju... Rymund gorzko się uśmiechnął. — Francuzi mówią, że jest Pan Bóg dla pijanych, pocieszaj się tym, że i dla upojonych, jak ona, Pan Bóg też być musi. Któż wie? — Nie słychać co o tym... księciu Eustachym? — zapytał cicho Celestyn. — Owszem, wiemy, że jest w Paryżu i gra na giełdzie bardzo szczęśliwie. Robi miliony... — Niepoczciwy — mruknął Celestyn. — Gdyby je kiedy przynajmniej żonie przekazał! — Znajdzie on bliższych!... — zawołał Rymund. To mówiąc wstał. — Na nowym mieszkaniu wieczorem obszerniej się rozgadamy — dodał. — Od tego nie odstępuję. Jestem despotą! Protestował jeszcze przelękły Celestyn, ale nadaremnie. Rymund natychmiast się zajął wyszukaniem dwóch pokojów z usługą na Nowym Świecie. Biegał, jeździł, przepłacał, nie jadł i nie spoczął, dopóki wszystko gotowe nie było. Sam potem z powozem i ludźmi zajechał wieczorem na Warecką ulicę. Ale gdy przyszło chorego niemal gwałtem z łóżka wyciągnąć, okazało się, że nie miał ubrania, którym by się okrył. Tandeciarze pozabierali wszystko, tak że nędznym szlafrokiem otulony, na ręku Rymunda sparty, przeszedł do powozu. Ruch jego, którego już znieść nie mógł, przyprawił go o mdłości... Chociaż powolna jazda trwała niedługo, chory przybył do nowego mieszkania osłabły zupełnie. Rymund już się od łóżka nie ruszył. Wszystko było w pogotowiu, jadło lepsze, sługa stara, która pilnować miała, bielizna, ubranie... Na chorym zmiana ta nie zdawała się czynić wrażenia innego nad wielkie zmęczenie. Napojony i zmuszony zjeść coś, padł, usypiając snem mocnym, jakiego nie znał dawno. Litwin, lżej odetchnąwszy, poleciwszy pilnować słudze, wymknął się na palcach do hotelu, ubrał, a że właśnie był to czwartek i wieczór u księżny Jadwigi, z gniewem w sercu kazał się wieźć do pałacyku. Jechał z mocnym postanowieniem gorzkiego wypowiedzenia prawdy, lecz — szczególna okoliczność na ustach mu ją wstrzymała. Salon znalazł pełnym osób, widocznie pod wrażeniem jakiejś wiadomości ważnej i zajmującej wszystkich zgro— madzanych w pośrodku i żywą, urywaną prowadzących rozmowę. Księżna Jadwiga, zobaczywszy Rymunda, którego nie lubiła i widzieć się go u siebie nie spodziewała, postąpiła kilka kroków ku niemu. Twarz miała zarumienioną, ożywioną — rozjaśnioną. Witał ją ceremonialnie Litwin, gdy się odezwała: — Cóż kuzyn na tę wielką wiadomość powiada?... — Jaką? nic nie wiem! — zawołał zdumiony Rymund. — Nic nie wiecie? Książę Herman umarł! — A! a! a! — odezwał się gość — umarł? Wieczny pokój! Główna rzecz pono, jaki zrobił testament. — Właśnie o tym mowa — odezwała się księżna — wiadomości o testamencie bardzo dziwne i sprzeczne. Nadchodzący hrabia Tymoleon wtrącił: — Co mówisz o testamencie, to są wszystko bajki. — Stary się obawiał śmierci, testament się zbierał robić, jest dwa, czy trzy projekta różne, ale żadnego podpisanego. Sukcesja więc pójdzie wedle prawa na głowy. — I na półgłówki! — dorzucił Rymund serio... — Jednakże mówią, że zostawił rozporządzenie — odezwał się Bącki. — Ja słyszałem przynajmniej. — Mówię panu — rzekł z naciskiem Tymoleon — to są bałamuctwa, ludzie nieświadomi o projektach gadają, jako o rzeczy dokonanej, a to są... to są — raptularze... nic nie znaczące. — Ale żeby też pan Jerzy się nie dopilnował — począł Rymund — bo w jego interesie było, ażeby testament napisał... — Hm! jest Pan Bóg? — skonkludował hrabia. — Gdyby się Jerzemu było powiodło, my byśmy wszyscy stracili. Pilnował on się i coraz to nowy projekt pisano, ale książę Herman, le taciturne, mruczał i podpis do jutra odkładał... Niech mu to Pan Bóg zapłaci. Jadwiga też wzdychała do nich i sądziła, że jakieś ma prawo nie być zapomnianą, a oprócz tego przychodziło jej na myśl, że gdyby testamentu nie było, jakaś część przypadłaby i na zbiegłego męża, który, nie chcąc jej stracić, musiałby do kraju powrócić. Rymund skorzystał z chwili, gdy księżna mniej była otoczona, i odezwał się po cichu: — Miałem dziś wiele do czynienia z tym panem... który był pierwszym jej mężem. Człowiek to oszalały i bez głowy, ale i nad takim mieć litość potrzeba. Zastałem go w najostateczniejszej nędzy... Musiałem z barłogu wyrwać tego Łazarza... Na niewiele mu się to przyda, bo lada dzień umrze... Powiedział to bez ogródki, z pewnym rodzajem okrucieństwa, w oczy patrząc księżnie, która odparła zimno: — Ja o tym panu nic nie wiem... — Mówiono mi, że się wdał niepotrzebnie w wasze interesa — rzekł Rymund. — Co za zuchwalstwo! Jadzia się zarumieniła — musiała zmilczeć. — Można powiedzieć — kończył nielitościwy Rymund — żeś kuzynka osobliwe miała szczęście do mężów. Jeden wart był drugiego — ten niezbytą natarczywością, gdzie go nie chciano, a drugi przewrotnością bezprzykładną. — Litość by nakazywała mi ich nie przypominać — szepnęła księżna. — Ja o tym panu dlatego tylko wzmiankowałem, że powinszować chciałem księżnie, iż jego projektu co do ocalenia Zbyszewa nie przyjęłaś. Był on wprawdzie dla lada jakiej szlachcianki przedziwny i rozumny, ale my byśmy nie mieli szczęścia oglądać księżny w Warszawie. Księżna milczała dumna — twarz się jej mieniła. — Czy już wszystko? — spytała szydersko. Rymund się skłonił, byłby jeszcze może dodał coś, gdyby się drzwi nie otworzyły i Bącki, który wysłany został przed chwilą na wywiady, nie wrócił z twarzą rozpromienioną. — Spotkałem w resursie Szabera — zawołał — ten zaręcza, że testamentu — nie ma i że o sukcesję proces wyrośnie, z czego jako prawnik się cieszy. — Ja mówiłem, że nie ma i być nie może! — zawołał głośno Tymoleon. — Jerzy mógł coś dostać ciepłą ręką danego... Znowu tedy zaczęto rozprawiać o spadku, obliczając go to wyżej, to niżej, a w myśli rachował każdy, co na niego przypaść może. Rymund, którego to bawiło, podżegał i śmiał się. Literacki wieczór zszedł na wcale nie poetycznych marzeniach. Rymund zawczasu wymknął się do chorego. Nazajutrz wiedziano już w mieście, że — testament był zupełnie przygotowany, sprowadzony notariusz i świadkowie, ale w chwili, gdy już go miał książę podpisać, stracił przytomność i skonał. Kuzyn Jerzy, jak powiadano, miał świadkami dowodzić, iż wola nieboszczyka taką była, jaką testament wyrażał i — groził procesem. Spadkobiercy inni odgrażali się też do upadłego praw swoich dochodzić. W kilka dni jednak potem zaczęto mówić o komplanacji, o arbitrach i przystąpiono do układów. Ponieważ książę Eustachy zupełnie się z kraju wydalił, na części jemu przypadającej księżnie doradzono areszt położyć. Tym sposobem już zagrożona wkrótce zupełną ruiną, że to Pan Bóg zawsze ma opatrzność nad poczciwymi — znowu księżna Jadwiga otrzymała znaczny majątek i natychmiast na jego rachunek stopę domu skromniejszą na dawną zmieniła. Przyjaciele powrócili, senator zjawił się w salonie, mówiono o adoratorach talentu i osoby — ale dwa razy zawiedziona, już ani słyszeć nie chciała o nowych kajdanach i postanowiła cała się poświęcić Muzom i Apollinowi. Chociaż zdaniem Landlera Celestyn nie miał już nad kilka tygodni do życia, co najwięcej, stał się cud po przeniesieniu go na nowe mieszkanie, siły po trosze wracać zaczęły... W kilka dni polepszenie było tak znaczne, że doktor, choć nie wierzył W uzdrowienie, przebąkiwał, że dogorywanie może się przeciągnąć. Jak gdyby los w ostatniej chwili chciał nieszczęśliwemu nagrodzić, co wycierpiał na ziemi, u łoża jego zjawiła się niespodzianie dopiero przez Rymunda zawiadomiona siostra. Powitanie było łzawe i poruszające, a Leokadia ani bratu, ani rodzinie darować nie mogła, że jej wcześniej o chorobie nie zawiadomiono. To wspomnienie przeszłości żywe nowe życie wlało w chorego. Zapomniał o sobie, rozpytując Leokadii o jej pożycie, o dzieci, o męża, mówiąc z nią o ojcu i matce. Wprawdzie po rozmowach tych dostawał trochę gorączki — ale miał twarz rozjaśnioną i uśmiech na ustach. Siostra mówiła z nim o przyszłości, chciała go uzdrowionego zabrać z sobą, a mąż jej obiecywał znaleźć mu stosowne zatrudnienie. Wyrwanie z tej zatrutej przykrymi przypomnieniami atmosfery mogło być dla niego zbawiennym, ale Celestyn, nie chcąc Leokadii zasmucać, zdawał się w żadną przyszłość nie wierzyć. Czuł w sobie śmierć nadchodzącą. — Życie na nowo rozpoczynać trudno! — rzekł cicho. — Ja nie mam do niego ochoty... Zszedłem raz z drogi dla mnie przeznaczonej, zbłąkany już na nią nie powrócę. Ponieważ Leokadia zmuszona była powracać do dzieci, a litościwy doktor nie przeczył możliwości wyzdrowienia, po kilku dniach musiała pożegnać Celestyna, opuszczając go 7. nadzieją, że przyszedłszy do sił, przyjedzie do nich... Brat ani obiecywał, ani przeczył, lecz przy pożegnaniu uścisnął ją rozpłakany i długo się nie mógł utulić. Polepszenie, które w pierwszych dniach tak poczciwego Rymunda uszczęśliwiło, doszedłszy do pewnego kresu, nie postąpiło już dalej. Natomiast po kilku dniach siły znów wyczerpywać się zaczęły i choroba ze wszystkimi symptomami dawnymi wróciła. Pociechą dla niego było i to, że z ust Rymunda dowiedział się o spadku, który księżnie zapewniał — gdyby tylko sama chciała — byt niezależny. Podniósł ręce ku niebu, rozpromieniony, Bogu dziękując. Rymund, patrząc na to, ramionami poruszył i nic już nie rzekł. Upłynęło tak parę tygodni. Litwin nie tylko żadnego dnia nie opuścił, by po kilka godzin przy swoim chorym nie siedział i nie bawił go — był jeszcze tak troskliwy, że do pałacu chodził, iż choć go tam przyjmowano kwaśno, miał sobie za obowiązek księżnie zdawać raporta ze stanu zdrowia Celestyna. Zaczynał regularnie od tego. — Wiem, że litościwe serce waszej książęcej mości obchodzić musi, jak się ma mój chory — otóż... itd. Księżnę to i dla chorego, i dla przynoszącego o nim wiadomości jak najgorzej usposabiało, niecierpliwiło, zamykać kazała drzwi przed Rymundem, lecz on przychodził najczęściej z kimś drugim, kogo odprawić nie wypadało — i — musiano go przyjmować. Jednego wieczoru Rymund siedział w pierwszym pokoju z gazetą w ręku, czekając, aż się Celestyn obudzi, gdy służąca przyszła mu szepnąć, że dwie panie jakieś przybyły się o zdrowie chorego dowiedzieć. Nie mogąc domyślać się, kto by to był, tak dalece, że już wpadał na myśl dziką, iż to chyba księżna być mogła — Rymund wyszedł po cichu. W przedpokoju znalazł nieznajome dwie twarze, z których jedna, rumiana i zażywna, śmiało patrzała, druga, blada i bardzo pięknych rysów, oczy miała smutnie w ziemię spuszczone. Pierwsza z nich postąpiła z trochę parafialną śmiałością ku Rymundowi. — Pan przebaczy... ja jestem — my jesteśmy ze wsi... Pan Kormanowski jest przyjacielem męża mojego — i tej pani... Chciałyśmy się dowiedzieć o jego zdrowie... a może i widzieć byśmy go... mogły... Rymund, nie znający ani konsyliarzowej, ani pani Zastawskiej, odparł ze swoją zwyczajną szczerością. — Pan Celestyn, niestety! — ma się wcale niedobrze... Bóg tam raczy wiedzieć, czy wolą jest Jego, aby go doktorowie ocalili. — Tak źle! — zawołała głosem drżącym blada twarzyczka, której ten wyrok nadał odwagę zbliżenia się do Rymunda. — A! panie! czyż... Litwin popatrzył na mówiącą i widząc wzruszenie, ulitował mu się. — Nie powiadam, ażeby był zdesperowany — zamruczał — Pan Bóg robi cuda... lecz — dobrze nie jest... — A widzieć go? — wtrąciła błagająco piękna pani. — W tej chwili śpi, a snu mu przerywać się nie godzi — rzekł Rymund. — Przy tym i wzruszenia wszelkiego doktor kazał unikać... Mogę go przygotować do tak miłych odwiedzin na jutro. — Powiedz mu pan, że... przybyła doktorowa z przyjaciółką swą... z okolic Zbyszewa — odezwała się, dygając, konsyliarzowa — on już będzie wiedział, kto my jesteśmy. Gdy się żegnały, Rymund spostrzegł błyszczące łzy w oczach bladej kobiety, a że dla ludzkich cierpień miał wielkie współczucie, z należnym poszanowaniem odprowadził dwie panie, zapraszając je na jutro w południe. Wkrótce potem Celestyn się obudził, a Litwin wszedł do niego. — Spałeś dobrze? — spytał. — A! i sen miałem bardzo przyjemny — rzekł Celestyn. — Śniło mi się, że poczciwe dwie moje przyjaciołki ze wsi, które mnie już raz na strychu chorego odwiedzały — przybyły znowu i siedziały u mego łóżka. Rymund nieprzyjemnie został zdziwiony tym przeczuciem, które stan wielkiego rozdraźnienia nerwowego zdradzało. — Sen ten — rzekł — bodajby się jutro nie sprawdził, bo istotnie jakieś się tu dwie panie dowiadywały... Słuch chorego szept musiał pochwycić i z niego marzenie się zrodziło. Celestyn sam zdumiał się swemu przeczuciu. — Możeż to być? Rymund, chcąc go rozweselić, począł go młodymi przyjaciołkami prześladować, co uśmiech smutny tylko na usta wydobyło. — Nie spodziewałem się po was takiego bałamuctwa — rzekł — żebyś na raz aż dwom młodym kobiecinom głowę zawrócił — boć było ich dwie i obie — niczego. — Widziałeś je pan? — A jakże? Jać tu odzwiernym nie jestem. Jedna pucołowata i zażywna, druga eteryczna i... — Piękna bardzo — przerwał Celestyn — piękna, dobra i rozumna istota, której los dał męża... jużci poczciwego, ale gbura... — A! to największe szczęście dla niej — zaśmiał się Rymund. — Inaczej by ona pewnie tu przybyć nie mogła... Gbur się widać niczego nie domyśla... — Bo nie ma się czego ani obawiać, ani dorozumiewać — przerwał Celestyn smutnie. Tak do odwiedzin jutrzejszych chory został przygo— towany. Rymund, ażeby dopilnować i ustrzec Celestyna od zbytniego znużenia, stawił się na tę godzinę. Ale znalazł wcześniej trochę przybyłe dwie panie i u łoża siedzącą rozpłakaną Milkę, która tak była poruszoną, iż ręki Celestyna, którą trzymała, nie puściła na widok obcego i łez płynących nie otarła. Stan chorego, do którego była całą duszą przywiązana, cały świat dla niej czynił obojętnym. Cóż ją obchodzić mogło, że ludzie mówić mieli, iż go kochała, gdy on umierał? Tego dnia w istocie, choć go odwiedziny rozbudziły wzruszeniem, Celestyn był znacznie gorzej. Oddech miał krótki, a puls podniesiony zwiastował zbliżanie się ostatniej walki. On sam czuł to i niespokojny się poruszał — oczyma rzucając dokoła, jakby wzywał ratunku. Postrzegł to Rymund i posłał po Landlera, szepnąwszy konsyliarzowej, aby chorego w spokoju zostawiły. Gdy ta zbliżyła się do Milki, chcąc ją od łoża odciągnąć, biedna kobieta stanowczo się oparła. — Ja tu zostanę! — odparła głosem przerywanym — ja nie mogę odejść. On nie będzie tak okrutnym, aby mnie chciał odpędzić od siebie. Wszak pomoc kobieca jest potrzebna... ja zostanę. Rymund nie śmiał nalegać... Nadchodzący Landler po zbadaniu chorego rzekł Litwinowi cicho, iż nie ma już nic do stracenia. Zastawska ze łzami w oczach błagała, aby jej zostać pozwolono... Zrzuciła chustkę, a widząc, że głowa zbyt leżała nisko, poszła poduszki podnieść i dopomóc osłabłemu, aby się trochę podźwignął. Niewyraźną mową Celestyn dziękował, rękę wyciągnął do Milki i podaną dłoń do ust przycisnął. Na skinienie, które odgadła Zastawska, chwyciła szklankę i z wolna dała z niej pić choremu, który, jakby uspokojony i orzeźwiony, przymknął powieki. Uciszyło się w pokoju. — Zaśnie może — szepnął Landler. Rymund z konsyliarzową i doktorem usunęli się nieco. Zastawska, która zapomniała o wszystkim oprócz chorego, siadła przy łóżku jego, oczy wlepiając w tę twarz bladą, wychudłą, na której teraz wyraz spokoju i błogości się malował. Zdawało się, że marszczki i fałdy znikały, że jej młodość nieziemska wracała... Spał, marzył, czy konał — nie wiedział nikt... Cisza straszna panowała w pokoju, przerywana oddechem ciężkim piersi znużonych... Oddech ten świadczył o życia iskierce... Tak godzin kilka upłynęło w groźnym oczekiwaniu, gdy Celestyn podniósł powieki, zobaczył nachyloną już nad sobą Milkę — uśmiechnął się do niej i mówić coś zaczął. Lecz ona jedna chyba może głos ten posłyszeć i zrozumieć go mogła. Noc była. Celestyn usypiał. Niekiedy podnosiły się powieki, Milka zbliżała się ku niemu — usta poruszały i oczy zamykały znowu. Landler przystępował do łoża, z lekka brał rękę chorego; trzymał ją, chmurzył się i odstępował... Nad ranem ciężki oddech stał się wyraźniejszym jeszcze, pot wystąpił na czoło, chory poruszył się parę razy konwulsyjnie i rysy jego, boleścią zmienione na chwilę, odzyskały pogodę i spokój — oddech ustawał — bladość okrywała zmęczone oblicze... a gdy Milka po długim oczekiwaniu dotknęła dłoni jego, była już zimną, stężałą i zastygłą. Celestyn nie żył. Klęczącą u łóżka Zastawska musiała doktorowa gwałtem oderwać od zwłok i mdlejącą odwieźć do domu. Rymund stał zadumany ale spokojny. — Dzięki Bogu — rzekł — skończyły się cierpienia i choć jedno poczciwe serce biło przy nim w ostatniej godzinie... Litwin zajął się pogrzebem. Nie dosyć mu było na tym, aby przyjaciela z należytą jego czystemu żywotowi czcią pochować, chciał pokazać tym, co go odpychali i napoili żółcią, że ludzie zmarłego uszanować umieli, że miał miłość u nich. Pogrzeb więc staraniem Rymunda urządzony aż do zbytku wystawny był i wspaniały. Dwoma dniami wprzódy sztychowane karty oznajmujące o nim rozesłane zostały wszystkim znajomym i nieznajomym, kolegom zmarłego, zwierzchnikom, a szczególniej rodzinie książęcej. Litwin pilnował tego, aby księżna Jadwiga odebrała uwiadomienie, a lękając się, aby go przed nią nie skryto, sam w liście osobnym opieczętowane jej wysłał. Księżna wcale nie wiedziała, jak dalece choroba była niebezpieczna, to, co jej Rymund mówił, kładła na karb złośliwości jego. W domu nie wolno było wspominać o Celestynie. Właśnie z rana przy ubieraniu przyniesiono jej pocztę, panna Klara z młodszą krzątały się około utrefienia włosów, gdy stara sługa postrzegła panią wyjmującą z koperty czarno obramowaną ćwiartkę. Spojrzała na nią osłupiałymi oczyma, lekki wykrzyk z ust się jej wyrwał, papier z rąk się wysunął i księżna dostała mdłości. Panna Klara, która się troskliwie dowiadywała o Celestyna, domyśliła się łatwo, jaką list ten wiadomość przynosił. Choć czuła winę księżny, nie mogła Rymundowi jego okrucieństwa przebaczyć. Księżnie gniew przeciw kuzynowi, który, jak się wyrażała, nielitościwie ją prześladował — dopomógł do przezwyciężenia bólu, jakiego, dowiadując się śmierci Celestyna, doznała. Był li to żal? — Drgnęło jej, czy nie, serce wyschłe? To pewna, że zgon tego widma przeszłości, które ją ścigało ciągle — zrobił jej ulgę jakąś. Ciężar spadł z duszy. Nie obawiała się już spotkać go i ludzie nim jej dłużej prześladować nie mogli. Wkrótce — wyobrażała sobie — wszystko będzie zapomniane. Lecz któż własnej pamięci nakaże, aby milczała? Księżna teraz właśnie, gdy Celestyna nie było na świecie, gdy się go lękać przestała — wspominać zaczęła z czułością, z rozrzewnieniem, do którego się nie przyznawała. Celestyn młody, taki, jakim się zjawił po raz pierwszy przed rozpieszczonym dzieckiem, wymowny, poetyczny, stał przed nią. Słyszała głos jego, przypominała sobie momenta życia, w których go tak namiętnie kochała. Miłość odżyła na mogile. Nikt w świecie, oprócz starej panny Klary, nie domyślał się tego. Księżna na przekór Rymundowi chciała nawet za pogrzebem pojechać, ale sił jej zabrakło... Staraniem Litwina tłumy ludu się zebrały, na odprowadzenie do Powązek ofiary tej — którą miłość wielka i niewdzięczność zamordowały. Rymund postarał się o mowę pogrzebową, którą kazał wydrukować, pełną aluzji i bolesnych, dwuznacznych napomknień. Staraniem jego także stanąć miał nagrobek piękny, na którym krótki napis łaciński błogosławił tych, co wiele cierpieli na ziemi... Następnej wiosny stał już gotów ten kamień, na którym pod medalionem zmarłego z rozkazu przyjaciela wyrzeźbiona była symboliczna korona z róż i ciernia. Rymund sam, przybywając do Warszawy, jeździł na Powązki, dopilnowując ustawienia grobowca i otoczenia go ogródkiem zielonym. Jednego wieczoru czerwcowego... kobieta czarno ubrana z wieńcem nieśmiertelników weszła szybkim krokiem na cmentarz, dopytała o grób Celestyna i poszła zawiesić na kracie wianek... Klękła i płakała. Była młodą jeszcze i nadzwyczajna jej piękność tym większe czyniła wrażenie, że ją wyraz boleści nadziemską otaczał aureolą. Idealnej czystości rysy, cera przezroczysta i biała, załzawione oczy — składały się na oblicze jakby z obrazu Ary Scheffera odkradzione. Zdało się, że to nie była ziemi mieszkanka, ale duch ucieleśniony na chwilę, który spłynął z obłoków na słońca promieniu i miał nazad z nim do niebios powrócić. Wianek upadł z jej rąk, a łzy polały się z oczu strumieniem... klęczała jak posąg dopełniający grobowiec... Cicho było na cmentarzu, tylko ptaszki, kładnąc się do snu, świergotały niespokojnie. W ulicy zaturkotał powóz... Wolnym krokiem weszła na cmentarz kobieta, grubą czarną zasłoną kryjąca twarz, niepewnym krokiem zbliżając się do tego samego grobowca. I ona miała w ręku wianek, który drżał... Szukała oczyma znajomego już jej pomnika... Zadumana podeszła ku niemu i uklęknąć miała przy kracie, gdy naprzeciw siebie ujrzała rozpłakaną, drżącą, z załamanymi rękami niewiastę. Stanęła osłupiała, wlepiając w nią oczy... Zdawała się nie pojmować, jakim prawem ten ból przychodził do grobu, któremu ona przynosiła wianek i westchnienie... Długo załzawiona nie widziała stojącej naprzeciw siebie... cała była w boleści swej i w tym grobie. Dopiero, gdy powstać miała, wzrok jej padł na tę czarną, tajemniczą nieznajomą... Dwie kobiety zmierzyły się oczyma... Gdy pierwsza z nich wstała, druga zbliżyła się do kraty, ręką białą zawiesiła wianek, odsłoniła nagle twarz żółtą i zwiędłą i ustami poruszyła jak do modlitwy. Dumnym wzrokiem wyzywać się zdała współzawodniczkę, jakich się praw swych u tej mogiły dopominała... Oczy dwóch kobiet badały się tak długo, milcząco, aż piękna zbolała klękła raz jeszcze, jęknęła głośno i porwawszy się nagle, szybko od grobu oddaliła...